Popularność to taka maska, która wżera się w twarz. Gdy człowiek,
wykonawca, uświadamia sobie, że jest już kimś, że patrzą na niego
i słuchają go z wyjątkową uwagą – przestaje odbierać. Tak się zapętla,
że ślepnie i głuchnie. Bo można albo widzieć, albo być widzianym.
John Updike, Self-Consciousness: Memoirs
Od autora
Początek tej książce dał e-mail, który otrzymałem w ostatnich dniach czerwca
2009 roku od Willa Dany, redaktora naczelnego „Rolling Stone”. Zawierał
pytanie: „Czy jesteś gotowy rzucić wszystko i zrobić duży materiał o Michaelu
Jacksonie?”. Poświęciwszy dwadzieścia cztery godziny na namysł, odpisałem,
że tak, po czym poleciałem samolotem do Los Angeles – miasta, w którym
zaledwie kilka dni wcześniej zmarł Michael. Po kilku tygodniach, w trakcie
narad z redaktorami „Rolling Stone”, zacząłem sobie uświadamiać jedną rzecz:
otóż większość osób, które uważały, że wiedzą całkiem sporo o tym, jak
wyglądało życie Michaela Jacksona przed głośnym procesem karnym
o seksualne wykorzystywanie nieletnich (zakończonym uniewinnieniem
w czerwcu 2005 roku), odniosła wrażenie, że po zakończeniu postępowania
piosenkarz na cztery lata zamknął się w jakimś własnym, wewnętrznym
świecie. Tak w każdym razie miało to wyglądać aż do marca 2009 roku, kiedy
ogłoszono, że w londyńskiej O2 Arena odbędzie się seria koncertów pod
tytułem This Is It. Tak zrodziła się idea opisania ostatnich czterech lat
egzystencji Michaela Jacksona w taki sposób, aby jednocześnie ukazać
w całości jego życie. Ktoś, może nawet byłem to ja, zdecydował, że
wydarzenia z pozostałych czterdziestu pięciu lat mają być tylko
naszkicowane.
Kiedy zaczęło do mnie docierać, że materiał tworzony z myślą o publikacji
w czasopiśmie zamienia się w książkę, zdążyłem się już przywiązać do takiej
struktury tekstu i czułem, że jest właściwa. Zdawałem sobie oczywiście
sprawę, że dziewięćdziesięciu procent życia Jacksona nie sposób jedynie
naszkicować, skoro powstaje praca roszcząca sobie prawo do miana biografii,
niemniej moje założenie pozostawało niezmienne: trzonem opowieści ma być
pięć ostatnich lat.
Wspomniana struktura książki przybrała w moim odczuciu kształt teleskopu
złożonego z trzech części czy raczej „tub”, które nachodzą na siebie, a w razie
potrzeby można je rozsuwać albo zsuwać. W pierwszej jego części, tej
najbliższej oku, znajdowała się soczewka, przez którą widać było lata po
procesie, kiedy to Michael błąkał się po całym świecie niczym Latający
Holender, ciągnąc za sobą troje dzieci i poszukując nowego domu, którego
zresztą nigdy nie udało mu się znaleźć. Druga tuba, umieszczona nieco dalej
od oka, wymagała moim zdaniem zainstalowania takiej soczewki, przez którą
dało się zbadać okoliczności poprzedzające rzucenie oskarżeń na Michaela,
w tym powstanie dokumentalnego programu Martina Bashira pod tytułem
Living with Michael Jackson, wyemitowanego w Stanach przez sieć ABC,
wkroczenie policji na teren Neverlandu, aresztowanie Michaela oraz sam
proces. W pewnym momencie uświadomiłem sobie, że przez tę drugą tubę
muszę dostrzec co najmniej wrzesień 2001 roku, kiedy to dwa koncerty na
trzydziestolecie solowej kariery Michaela Jacksona zbiegły się w czasie
z atakiem terrorystycznym na World Trade Center. Wreszcie jednak dotarło do
mnie, że tak naprawdę zasięg tej drugiej tuby wynosi więcej, bo całe
dwanaście lat: od roku 1993 do 2005. Był to okres, gdy gwiazdor musiał
zmagać się z dwoma zarzutami o seksualne wykorzystywanie dzieci, które
zyskały olbrzymi rozgłos, niszcząc krok po kroku jego życie i reputację.
Po tym, co nastąpiło w sierpniu 1993 roku, Michael Jackson stał się zupełnie
inną osobą, należy więc przypuszczać, że nie można zrozumieć jego życia, nie
znając faktów z lat 1993–2005. Musiałem odtworzyć je dosyć szczegółowo
w formie popartego solidnym wywiadem zapisu dwóch głównych wydarzeń
tego okresu, czyli skandalu Jordana Chandlera, który wybuchł w roku
1993 i od którego wszystko się zaczęło, oraz procesu karnego
przeprowadzonego w roku 2005 i kończącego całą sprawę. Ta kronika miała
dwa zadania: uwzględnić wszystko, co do tej pory napisano na ten temat, oraz
przyćmić wszystkie poprzednie publikacje.
Soczewka trzeciej tuby, umiejscowiona najdalej, ukazywała, moimi oczami,
pierwsze trzydzieści pięć lat życia Michaela – do roku 1993. W tych latach
zawierała się jego młodość, sukces i sława, wstąpienie na tron króla popu,
a wreszcie przemiana w kogoś, kogo prasa bulwarowa ochrzciła przezwiskiem
„Wacko Jacko”, czyli „Stuknięty Jackson”. Innymi słowy, była to historia, którą
rzekomo znają niemalże wszyscy. Stanowiła ona zasadniczo tło i kontekst
opowieści, a więc musiała się opierać na materiałach archiwalnych, jednakże
udało mi się zyskać przewagę polegającą na tym, że mogłem przepuścić ją
przez dwie pozostałe soczewki mojego teleskopu, a tym samym zobaczyć
z punktu widzenia osób, które pomogły mi opracować ich budowę i sposób
działania – a czasami byli to ludzie, którzy znali artystę przez dwadzieścia,
trzydzieści i więcej lat. Poza tym dzięki wyjątkowym okolicznościom
znalazłem się niezwykle blisko rodziny Jacksonów i mogłem się na własne oczy
przekonać, jak funkcjonuje, kiedy zabrakło Michaela; żaden autor przede mną
nie otrzymał takiego przywileju i najprawdopodobniej już nigdy się to nie
powtórzy.
Ostatnim elementem tej układanki było uświadomienie sobie, że mój
teleskop ma jeszcze czwarty element, a była nim perspektywa miesięcy i lat po
śmierci Michaela, obfitujących w takie wydarzenia, jak uroczystości
pogrzebowe oraz walka o jego spuściznę i majątek. Wyobraziłem sobie, że ta
czwarta część mechanizmu jest precyzyjnie dopasowana do pierwszej,
tworząc wklęsły okular leżący tuż przy samym oku i służący do powiększania
obrazu.
Można więc powiedzieć, że jednocześnie powstawały cztery biografie
Michaela Jacksona – a mógłbym się też upierać, iż było ich pięć, a nawet sześć.
Mając świadomość, że wielu czytelników oczekuje bardziej konwencjonalnego
życiorysu, opracowałem kalendarium, które uważam za nieodłączną część
niniejszej książki; historia Michaela jest tam opowiedziana od początku do
końca za pomocą faktów uporządkowanych chronologicznie. Każdy rozdział
jest też oczywiście opatrzony przypisami, które nie tylko ilustrują proces
powstawania tej książki, lecz również pokazują, co musiałem zrobić, aby
ogarnąć niezliczoną ilość sprzecznych informacji na temat Michaela Jacksona
i oddać w ręce zainteresowanych rzetelną i miarodajną (mam nadzieję)
kronikę jego życia.
A zatem proszę: poniżej przeczytacie o tym, co zrobiłem i dlaczego. Niczego
nie zrobię już lepiej.
Wstęp
Jak na kogoś, kto tak często wyznawał, że jest samotny, Michael Jackson
bardzo gorliwie unikał ludzi. Przez sporą część życia otaczał się murami
i przemykał ukradkiem z jednej kryjówki do drugiej. Nieustannie ukryty za
rozmaitymi przebraniami zrywał znajomości i zmieniał numery telefonu, lecz
mimo to zawsze i wszędzie deptali mu po piętach paparazzi, urzędnicy
dostarczający pisma sądowe, obłąkane kobiety i zdesperowani mężczyźni.
Najsmutniejsze w tym jest jednak to, że z największym uporem Michael
unikał własnej rodziny.
Dopadli go po raz kolejny pod koniec lata 2001 roku, zaledwie dwa dni przed
odlotem do Nowego Jorku, gdzie 7 i 10 września w Madison Square Garden
miały się odbyć dwa koncerty z okazji trzydziestolecia jego solowej kariery.
Marc Schaffel, przyjaciel i wspólnik Jacksona, oraz producent David Gest
zaprosili do gościnnego udziału wykonawców w różnym wieku, również
takich, którzy sami byli obecni na scenie w 1971 roku, kiedy ukazał się
pierwszy solowy singiel Michaela, Got to Be There. Kenny Rogers rozpoczynał
tę listę, kończył ją Usher, a pomiędzy nimi znaleźć można było tak
różnorodnie utalentowanych artystów jak Destiny’s Child, Ray Charles, Marc
Anthony, Missy Elliott, Dionne Warwick, Yoko Ono, Gloria Estefan, Slash oraz
Whitney Houston. W roli mistrza ceremonii zgodził się wystąpić Samuel L.
Jackson, a o wygłoszenie okolicznościowych mów transmitowanych za
pośrednictwem telewizji poproszono przyjaciół Michaela: Marlona Brando
i Elizabeth Taylor.
Michael chciał, aby w Nowym Jorku towarzyszyła mu także rodzina:
zaproponował braciom wspólne wykonanie wiązanki przebojów The
Jackson 5, a jego rodzice mieli zająć miejsca w honorowych lożach.
Tymczasem Jacksonowie zażądali honorarium za udział w imprezie. David Gest
zgodził się wypłacić krewnym Michaela dwieście pięćdziesiąt tysięcy dolarów;
pieniądze mieli otrzymać nie tylko występujący na scenie, ale też ci, którzy
jedynie zasiądą wśród publiczności. Schaffel uważał, że to dość dziwne płacić
rodzinie Michaela za samą obecność na jego koncercie rocznicowym, nawet
bez pojawiania się na scenie, ale przekazał tę kwotę tytułem zaliczki, i to
z własnej kieszeni. Jednakże zaledwie kilka dni przed pierwszym koncertem,
Jermaine Jackson, przeczytawszy w gazecie, że jego młodszy brat za dwa
występy w Madison Square Garden otrzyma aż dziesięć milionów dolarów,
namówił rodziców, aby we troje zażądali od Michaela jeszcze po pięćset
tysięcy na głowę. Wspólnie z ojcem, Joe Jacksonem, opracowali stosowny
kontrakt i w towarzystwie Katherine Jackson, matki Michaela, zaczęli uganiać
się za nim po południowej Kalifornii, aby zdobyć jego podpis na tym
dokumencie. Przez cały czas grozili też, że jeśli im odmówi, to żadne z nich nie
pojawi się w Nowym Jorku.
Przez kilka dni Michael skrywał się w domu Marca Schaffela w Calabasas –
górzystej okolicy położonej na zachodnim krańcu doliny San Fernando. Na
dobę przed wyznaczonym odlotem do Nowego Jorku postanowił jednak wpaść
do Neverlandu po ubrania i różne osobiste rzeczy potrzebne w podróży.
Zabrał ze sobą czteroletniego wówczas syna Prince’a oraz trzyletnią córeczkę
Paris. Ledwie jednak zdążył przekroczyć próg głównego budynku
mieszkalnego, pracownicy ochrony poinformowali go, że przed bramą stoją
jego rodzice Joe i Katherine oraz brat Jermaine, którzy przyjechali po podpis
na jakichś dokumentach i domagają się spotkania z nim. Michael polecił
ochroniarzom, aby przekazali, że go nie ma, i odprawili całą trójkę. Mimo to
Joe Jackson nie chciał ustąpić. „Jestem jego ojcem – oznajmił. – Muszę
skorzystać z toalety. Jego matka też. Proszę nas wpuścić”.
Michael wpadł w panikę i zadzwonił do Schaffela, aby wyjaśnić, że jeśli jego
rodzice i brat dostaną się do środka, to go znajdą i zmuszą do podpisania
kontraktu, na którego mocy będzie zobowiązany do wypłacenia im dodatkowo
po pięćset tysięcy dolarów. Nie mógł jednak, jak sam powiedział, trzymać
własnej matki za bramą, skoro prosiła tylko o to, żeby pozwolono jej
skorzystać z toalety. Postanowił wydać ochroniarzom polecenie, że mają
powtórzyć jeszcze raz: „Pana Jacksona nie ma w domu”, a potem wpuścić
gości, aby mogli załatwić swoje potrzeby.
Joe i Jermaine, kiedy tylko otworzono przed nimi bramę, podjechali prosto
do głównego budynku i wdarli się tam nieproszeni, szukając Michaela.
„Dosłownie splądrowali cały dom” – wspomina Schaffel.
Michael schronił się razem z dziećmi w kryjówce, do której prowadziły
zamaskowane drzwi wewnątrz szafy w jego sypialni. Stamtąd właśnie dzwonił
do Schaffela. Zalany łzami zapytał go, szlochając do słuchawki:
– Widzisz, co oni mi robią? Czy teraz rozumiesz, dlaczego odsuwam się od
swoich braci, dlaczego ukrywam się przed nimi i nie odbieram telefonów?
– Pomagałem moim braciom, każdemu bez wyjątku – jęknął, zanosząc się
łkaniem. – Dzięki mnie ich dzieci skończyły szkoły, ale oni wciąż mnie męczą,
wciąż o coś nagabują. I tak bez końca. A mój ojciec jest jeszcze gorszy.
Wtedy Michael umilkł, wspomina Schaffel, bo na chwilę głos uwiązł mu
w gardle, a potem zapłakał:
– A najgorsze jest to, że muszę oszukiwać własną matkę. To nie daje mi żyć.
Rozumiesz, Marc? – zapytał. – Rozumiesz teraz, dlaczego tak postępuję? Po
prostu nie mogę inaczej.
Część I
Wschód
Szesnaście dni po wydaniu przez sąd w hrabstwie Santa Barbara wyroku
oczyszczającego z zarzutów o molestowanie seksualne dzieci, 29 czerwca
2005, Michael Jackson wysiadł z prywatnego odrzutowca na
międzynarodowym lotnisku w Manamie, stolicy Bahrajnu. Porzucając swój
dom, przeleciał najpierw nad całą Ameryką, a potem nad Oceanem
Atlantyckim, Morzem Śródziemnym i Zatoką Perską. Wybrał się w tę podróż,
poszukując ukojenia, i znalazł je dopiero trzynaście tysięcy kilometrów od
Kalifornii. Jednakże nawet tam nie cieszył się nim długo.
Ludzie, którzy zjawili się na lotnisku, aby go powitać, z radością zobaczyli, że
wygląda już znacznie lepiej niż w ostatnim stadium procesu, kiedy był tak
wynędzniały, że przypominał bardziej upiora niż człowieka. „Pod koniec
postępowania zdarzało się, że nie jadł i nie spał przez kilka dni z rzędu –
wspomina jego główny adwokat Tom Mesereau. – Potrafił zadzwonić do nas,
cały we łzach, o trzeciej albo czwartej w nocy, bo zamartwiał się, co będzie
z jego dziećmi, jeśli on trafi do więzienia. W ciągu ostatnich kilku tygodni
zmizerniał tak bardzo, że zapadły mu się policzki i pod skórą było wyraźnie
widać kości”. Przed podróżą do Bahrajnu udało mu się jednak przybrać na
wadze ponad cztery kilogramy i miało się wrażenie, że gdyby tylko zaszła
potrzeba, mógłby przetańczyć drogę przez całe lotnisko, od samolotu aż do
terminalu. Mieszkańcy Manamy, którzy zebrali się, chcąc go przywitać,
zgodnie twierdzili, że na żywo wygląda o wiele normalniej niż na zdjęciach. Bo
na zdjęciach, Allahu akbar, miał dłonie drobne jak dziecko…
Mesereau był w gronie tych, którzy przyjechali do Neverlandu tuż po
ogłoszeniu werdyktu ławy przysięgłych. Michael nie przestawał mu
dziękować, ale poza tym tylko przytulał dzieci i błądził dookoła nieobecnym
wzrokiem. Wydawało się, że na nic innego po prostu nie ma już siły. Wśród
naocznych świadków procesu pojawiały się opinie, że dopóki sporu nie
rozstrzygnięto, Michael stopniowo pogrążał się w lekomanii i popadał
w urojenia, wszędzie węsząc spisek, ale Mesereau twierdzi stanowczo, że
dopiero tego ostatniego dnia zauważył u niego deficyty uwagi.
Ludzi, którzy zdawali sobie sprawę z tego, jak wielkie obciążenie stanowiły
dla gwiazdora przeciągające się narady ławników, była zaledwie garstka. Po
wyjściu z sądu w drodze do Neverlandu Michaelowi towarzyszył między
innymi Dick Gregory – komik i znany działacz społeczny. W tym czasie
wszyscy myśleli, że Jackson najprawdopodobniej po raz ostatni staje za bramą
swojej posiadłości. Wychudzony, siwobrody Gregory przewijał się w jego życiu
przez wiele lat, ale na ogłoszeniu werdyktu pojawił się na specjalne życzenie:
Michael stanowczo domagał się, aby był obecny w chwilach oczekiwania i przy
odczytywaniu decyzji ławy przysięgłych. Później, wieczorem, gdy Mesereau
i inni już się pożegnali, zaprosił go do swojego pokoju na piętrze. Jak
wspomina Gregory, piosenkarz wsparł się na jego ramieniu, kiedy obaj
wchodzili po schodach; podobno pod ubraniem czuć było wystające kości.
– Nie zostawiaj mnie! – błagał Michael. – Oni chcą mnie zabić!
– Jadłeś coś? – zapytał Gregory, który, jak sam twierdzi, swojego czasu
nauczył Jacksona pościć i pomógł mu wytrzymać czterdzieści dni bez
jedzenia. Zgodnie z jego zaleceniami, aby tego dokonać, należało pić
olbrzymie ilości wody, lecz wszystko wskazywało, że Michael zapomniał o tej
zasadzie.
– Nie mogę nic jeść! – odpowiedział. – Próbują mnie otruć!
– Kiedy ostatni raz piłeś wodę? – dopytywał się dalej Gregory.
– Nic nie piłem.
– Nie możesz tu zostać – zawyrokował Gregory i w niespełna godzinę
przetransportował go w eskorcie kilku ochroniarzy do szpitala Marian Medical
Center w Santa Barbarze, gdzie Michael natychmiast otrzymał dożylnie płyny
oraz leki nasenne, a Gregory usłyszał od lekarzy, którzy się nim zajęli, że bez
pomocy medycznej pacjent nie przeżyłby kolejnej doby. Gdy pozostali
członkowie rodziny Jacksonów wybierali się do pobliskiego kasyna, aby
świętować zwycięstwo, Michael leżał w szpitalu, na przemian budząc się
i tracąc przytomność, nie wiedząc, czy jest w więzieniu, czy może już na
tamtym świecie. Wypisano go dopiero po pełnych dwunastu godzinach pod
kroplówką.
Odwiedził Neverland jeszcze jeden raz, tylko po to, żeby się spakować,
a potem wyjechał stamtąd na dobre. Mesereau doradził mu jako swojemu
klientowi, aby jak najszybciej opuścił hrabstwo Santa Barbara i postarał się już
tam nie wracać. Prokurator okręgowy oraz szeryf mieli, jak twierdził adwokat,
obsesję na punkcie całkowitego zniszczenia Michaela Jacksona, a po
publicznym upokorzeniu, jakim był dla nich werdykt ławy przysięgłych, stali
się szczególnie groźni. „Powiedziałem Michaelowi, że do następnego
oskarżenia wystarczy byle pretekst, jedno dziecko, które zupełnym
przypadkiem może się zabłąkać na teren Neverlandu”.
Pierwszy tydzień po oczyszczeniu z zarzutów Michael spędził
w kalifornijskiej miejscowości Carlsbad, w Centrum Dobrego Samopoczucia
należącym do jego przyjaciela, doktora Deepaka Chopry. Tam powoli
odzyskiwał siły. Carlsbad znajduje się pomiędzy Los Angeles a San Diego,
a ośrodek doktora Chopry stoi nad urwiskiem, skąd roztacza się widok na
Pacyfik. Piosenkarzowi towarzyszyły tam dzieci oraz ich opiekunka Grace
Rwaramba, z pochodzenia Afrykanka. Była szczupłą, atrakcyjną kobietą, nosiła
farbowaną na oranż fryzurę afro, a jej olbrzymie, okrągłe oczy były
w zasadzie brązowe, lecz o odcieniu tak ciemnym, że ujawniał się tylko
w pełnym blasku słońca; w innym oświetleniu wydawały się po prostu czarne.
Grace Rwaramba dobiegała czterdziestki, a dla Jacksona pracowała już od
dwudziestu niemalże lat. Jako dorastająca dziewczyna uciekła z Ugandy
spustoszonej przez zbrodniczego watażkę Idiego Amina, aby trafić do
Connecticut, gdzie spędziła swoje młodzieńcze lata w szkole Holy Name
Academy, prowadzonej przez katolickie zakonnice. Wśród koleżanek była
znana głównie za przyczyną potężnej kolekcji gadżetów związanych
z Michaelem Jacksonem: zdjęć, pocztówek, koszulek i rękawiczek, a także
z powodu płomiennych wyznań miłości do króla popu. W księdze pamiątkowej
rocznika 1985, gdzie każdy uczeń mógł zamieścić własną tak zwaną
„przepowiednię”, napisała: Grace Rwaramba jest żoną Michaela Jacksona i ma
z nim własne pokolenie The Jackson 5.
To naprawdę niezwykłe, w jak wielkim stopniu spełniło się to szkolne
marzenie. Po zdobyciu dyplomu na wydziale zarządzania przedsiębiorstwem
uczelni Atlantic Union College Grace zawarła znajomość z rodziną Deepaka
Chopry, który później osobiście przedstawił ją Michaelowi i załatwił pracę
w obsłudze trasy koncertowej promującej płytę Dangerous. Została szefową
personelu, odpowiadając głównie za sprawy związane z ubezpieczeniami, lecz
z czasem zaczęła piąć się coraz wyżej w wewnętrznej hierarchii Neverlandu,
stając się w końcu najbardziej zaufaną współpracowniczką Michaela. W roku
1997, gdy urodził się Michael Joseph Jackson jr, szef powierzył jej opiekę nad
noworodkiem. Pod jej skrzydła trafiły także kolejne jego dzieci: Paris Michael
Katherine Jackson, rocznik 1998, oraz Prince Michael Joseph Jackson II, który
przyszedł na świat w 2001 roku. Stała się im tak bliska, że cała trójka mówiła
do niej „mamo”.
Jej relacja z ich ojcem była natomiast znacznie mniej jednoznaczna.
Z biegiem lat Grace zaczęła się odnosić do Michaela z pewnego rodzaju
cynizmem wynikającym z rozczarowania osobą idola, co wystawiło jej wierne
oddanie na ciężką próbę. Wśród jego współpracowników była jedyną osobą,
która miała odwagę go skrytykować, a nawet rzucić mu wyzwanie, i dobrych
kilka razy otrzymywała wypowiedzenie tylko po to, aby niemalże natychmiast
powrócić, głównie za sprawą dzieci, które za nią płakały. W brukowcach
i Internecie regularnie pojawiały się doniesienia o nadchodzącym ślubie
Michaela i Grace, ale rzadko mówiło się o zasadniczej przeszkodzie dla tego
małżeństwa, którą stanowił fakt, że Grace miała już męża, niejakiego
Stacy’ego Adaira. Wyszła za niego, jak mówiono, „ze względów praktycznych”
(przypuszczalnie w celu uniknięcia problemów w urzędzie imigracyjnym)
w Las Vegas w roku 1995. Zamieszanie w kwestii osoby Grace Rwaramby
potęguje dodatkowo fakt, że ludzie obracający się w pobliżu Michaela opisują
ją czasami w całkowicie sprzeczny sposób. Deepak Chopra niezmiennie
nazywa ją „uroczą młodą kobietą”, podkreślając jej oddanie Michaelowi i jego
dzieciom. Inni są zdania, że przedmiotem jej najgłębszego oddania była raczej
władza, którą skupiała w ręku jako „odźwierna” Jacksona, i że nie szczędziła
zachodu, aby odizolować go od wszystkich, którzy próbowali nawiązać z nim
bezpośredni kontakt.
Chociaż miała czternaścioro rodzeństwa i wychowała się w ugandyjskiej
wiosce o nazwie Ishaka, to jako dorosła osoba mieszkała głównie
w bajecznych rezydencjach i prezydenckich apartamentach
pięciogwiazdkowych hoteli, co wyrobiło w niej poczucie, że to wszystko jej się
należy. „Najbardziej wpływowa niania we wszechświecie” – pisał o niej
tygodnik „Time”. Chodziło oczywiście o wpływ na dzieci Michaela Jacksona.
Adwokat Tom Mesereau otwarcie przyznał, że wysokie mniemanie Grace
o sobie było jedną z przyczyn jego rezygnacji ze stanowiska głównego radcy
prawnego Michaela. „Miałem już naprawdę dosyć kontaktów z tą kobietą” –
powiedział. Wiele doniesień wskazywało, że coś ją łączy z ruchem religijnym
Naród Islamu (Nation of Islam), lecz prawda jest inna: gdy trwał proces
Michaela, Grace ukończyła kurs biblijny i miała jakoby wstąpić w szeregi
Świadków Jehowy. W swoim jedynym publicznym wystąpieniu podczas
procesu, zapytana o to, kto stoi za oskarżeniami o molestowanie seksualne,
odpowiedziała: „Szatan, czyli diabeł”. Firpo Carr, doradca duchowy Michaela
w gronie Świadków Jehowy, opowiada, że słyszał, jak ktoś mówi o niej:
„kobieta ukryta na drugim planie, która ma tyle władzy i już pręży się do
skoku”, ale osobiście ma o niej zupełnie inne zdanie. „Nie spotkałem w życiu
zbyt wielu osób dorównujących jej pokorą” – twierdzi.
Ta mieszanina skromności i siły była nieustannie wystawiana na próbę
w kontaktach z Michaelem, którego Grace często traktowała jak czwarte
dziecko oddane jej pod opiekę. Pewnego razu Jackson, ulegając wreszcie jej
ustawicznym prośbom, sprawił sobie własny telefon komórkowy – i zgubił go
w ciągu doby, po czym starym zwyczajem zaczął powtarzać wszystkim, że jeśli
chcą z nim porozmawiać, mają zadzwonić do Grace. Regularnie sprzeczali się
o rozrzutność gwiazdora. Wpływy z posiadanych przez niego autorskich praw
majątkowych, sprzedaży nagrań oraz tantiem za piosenki szły niemalże
w całości na spłatę jego kolosalnych długów, ale nawet gdy żył z dnia na
dzień, to i tak w każdym mieście, które odwiedzał, kazał, tak jak za lepszych
czasów, wyszukać dla siebie najdroższy apartament hotelowy. Kiedy
zaczynało brakować pieniędzy na uregulowanie należności, zatrzymywał się
wraz z osobami towarzyszącymi u licznych gościnnych „przyjaciół”, których
miał na całym świecie. Michael do tego stopnia nie panował nad swoimi
finansami, że wszelkie czeki, które przychodziły na jego nazwisko, deponował
na koncie Grace, a potem prosił, żeby wypłaciła mu gotówką tyle, ile akurat
potrzebował. A gdy mówiła, że pieniędzy już nie ma, złościł się i stawał
podejrzliwy.
Cztery dni po uniewinnieniu, 17 czerwca 2005, sędzia Rodney Melville,
przewodniczący procesowi Michaela Jacksona, zwrócił mu paszport oraz
trzysta tysięcy dolarów, które gwiazdor wpłacił na poczet orzeczonej kaucji (w
wysokości trzech milionów). Dwa dni później, nie pytając o zdanie nawet
najbliższych, Michael poleciał z dziećmi oraz ich opiekunką prywatnym
odrzutowcem do Paryża. Na lotnisku czekała już limuzyna, która zawiozła
wszystkich do Hotelu de Crillon, mieszczącego się we wspaniałym kompleksie
pałacowym przy placu Zgody, u wylotu Pól Elizejskich. Trzysta tysięcy
zwróconej kaucji mogło wystarczyć na dziesięciodniowy pobyt w tym
przybytku dla możnych tego świata. Wynajęcie, i to właściwie z dnia na dzień,
apartamentu prezydenckiego w Crillonie graniczy z niemożliwością – takie
apartamenty trzyma się zazwyczaj dla głów państwa i urzędników najwyższej
rangi, ponieważ z reguły to właśnie oni z nich korzystają, jednakże dla
Michaela Jacksona dyrekcja była skłonna pójść na pewne ustępstwa. Przez
dziesięć dni mógł nie tylko wypoczywać i dochodzić do siebie, ale też dane mu
było nareszcie cieszyć się tym, czego w ciągu ostatnich miesięcy był
pozbawiony – oznakami królewskiego statusu. Nadal pozostawał przecież
królem popu, a więc kimś więcej niż zwykłą gwiazdą: osobistością tak
olbrzymiej rangi, że przysługiwał mu przywilej wynajęcia bajecznego
apartamentu Leonarda Bernsteina, gdzie dzieci Jacksona mogły uganiać się do
woli po słynnym tarasie biegnącym dookoła gmachu, z jego niezapomnianymi
panoramami Miasta Świateł, gdy tymczasem on sam zasiadał przy fortepianie
mistrza, muskając klawisze palcami.
Znalazła się też jedna wiadomość dodająca otuchy: Mediabase, serwis
monitorujący częstotliwość emitowania nagrań muzycznych na falach
radiowych, podał, że wskaźniki odtwarzania piosenek Michaela Jacksona
w ciągu pierwszych dwóch dni po uniewinnieniu go od wszelkich zarzutów
przez sąd hrabstwa Santa Barbara wzrosły trzykrotnie.
***
W Bahrajnie obiecano mu spokój i prywatność. Po wylądowaniu w stolicy
Jackson oraz jego dzieci zostali przewiezieni bezpośrednio do olśniewającego
przepychem pałacu ich gościnnego gospodarza, szejka Abdullaha bin Hamada
bin Isy Al Chalifa, drugiego syna króla Bahrajnu. Od blisko dziesięciu lat
sprawował on urząd gubernatora południowej prowincji królestwa, a poza tym
dał się poznać jako największy miłośnik rocka wśród naftowych szejków na
całym Bliskim Wschodzie. Korpulentny trzydziestolatek, zagorzały wielbiciel
Led Zeppelin i Boba Marleya, kupił sobie drugi dom w londyńskiej dzielnicy
Kensington i był tam znany z tego, że jeździ po mieście na harleyu-davidsonie,
często w powiewających szatach i z gitarą na plecach. Sam także pisał
piosenki i miał ambicję zaistnieć w tej dziedzinie, a rodzinne bogactwo oraz
muzułmańska wiara wpoiły mu poczucie nieograniczonych możliwości. Szejk
zamierzał przywrócić blask gwieździe Michaela Jacksona, a przy okazji
wystartować z własną karierą. Do realizacji tego celu miała posłużyć
wytwórnia płytowa 2 Seas Records, którą posiadaliby we dwóch jako
wspólnicy. W pałacu Abdullaha mieściło się najlepsze studio nagraniowe
w całym królestwie. Michael mógł korzystać z niego do woli, bez ograniczeń
czasowych – zgodnie z zapewnieniami szejka, udzielonymi podczas serii
rozmów telefonicznych między Manamą a Neverlandem, które odbyły się
jeszcze przed zakończeniem procesu w Santa Barbarze.
Książę Bahrajnu udowodnił wtedy, że naprawdę ma poważne zamiary,
wykazując się naprawdę hojnym gestem. Poznał Michaela za pośrednictwem
jego brata Jermaine’a, który w 1989 roku przyjął islam. Szejk Abdullah od
samego początku ze współczuciem i zrozumieniem wysłuchiwał, gdy
gwiazdor wylewał żale na niebotyczne koszty procesu, które były dla niego jak
gwóźdź do trumny. „Co mogę zrobić dla mojego brata? Co mogę dać jego
dzieciom?” – tak zapamiętała jego reakcję Grace Rwaramba. W marcu
2005 roku, kiedy prokuratura okręgowa zaczęła przedstawiać akt oskarżenia
przed sądem karnym w Santa Barbarze, miejscowi dostawcy usług
komunalnych zagrozili, że odetną cały kompleks Neverland Ranch, jeśli
gwiazdor bez grosza przy duszy nie ureguluje zaległych należności. Abdullah,
mimo że nie poznał jeszcze Michaela osobiście, przelał natychmiast
trzydzieści pięć tysięcy dolarów na osobisty rachunek bieżący Grace, która
wspomina, że po prostu oniemiała, ale szejk w odpowiedzi na podziękowania
przeprosił tylko za śmiesznie małą sumę, obiecując, że „następnym razem
będzie tego więcej”. Miesiąc później Michael poprosił o milion. A szejk przysłał
tę kwotę, co do grosza. „Myślałam, że tracę zmysły” – opowiada Rwaramba.
Zanim zaczęło się lato, Abdullah obiecał zapłacić spodziewane koszty
procesowe, szacowane na dwa i pół miliona dolarów – w zamian za to, że
piosenkarz zamieszka w Manamie.
Arabski arystokrata bardzo pragnął pochwalić się swoją zdobyczą, lecz mimo
to, dzięki jego osobistym staraniom, pobyt Michaela Jacksona w królestwie
Bahrajnu przez blisko dwa miesiące pozostawał w mediach czymś w rodzaju
tajemnicy poliszynela. Rozmaite publikacje donosiły, że piosenkarz przybył do
kraju na zaproszenie księcia, ale poza tym pisano tylko tyle, że – jak informuje
rodzina królewska – „Michael chce wieść normalne życie i nie życzy sobie
prasowej nagonki”. Szejk i jego sławny gość nie pokazywali się publicznie aż
do czasu wspólnego wyjazdu do Dubaju, dokąd polecieli 20 sierpnia, ale
nawet wtedy spotkali się z dziennikarzami dopiero po całym tygodniu pobytu.
Bliskowschodnie gazety rozwodziły się nad tym, że na zdjęciach z Dubaju
widać, jak Michael „tryska szczęściem i zdrowiem”. Było to jego pierwsze
publiczne wystąpienie od czasu zakończenia procesu, dwa dni przed
czterdziestymi siódmymi urodzinami, 27 sierpnia 2005. Ubrany
w jaskrawoniebieską koszulę i czarny kapelusz typu fedora, Michael
uśmiechał się niepewnie, lecz wdzięcznie, pozując do zdjęć wraz
z Abdullahem, księciem o nalanej twarzy i ciężkich, opadających powiekach,
oraz legendarnym arabskim kierowcą rajdowym, Mohammedem bin
Sulajemem. Trzaskały migawki i szumiały pracujące kamery.
Ta sesja zdjęciowa odbyła się w biurach przedsiębiorstwa budowlanego
Nakheel Properties – megadewelopera odpowiedzialnego za powstanie kilku
spośród obiektów, dzięki którym Dubaj stał się światową stolicą
architektonicznego awanturnictwa. Miejscową gospodarkę napędzał aktualnie
handel luksusowymi nieruchomościami oraz zakupy z fachowym doradcą.
Michael także wniósł udział w jej rozwój, wybierając się w przebraniu,
samochodem z ciemnymi szybami, do urządzonego z absurdalnym
przepychem piętrowego centrum handlowego, które mieszkańcy Dubaju
nazywają „The Boulevard”, czyli Bulwarem. Po zakończeniu sesji zdjęciowej
dyrektorzy Nakheel Properties zaprosili Michaela oraz księcia Abdullaha na
wycieczkę łodzią wzdłuż dubajskich plaż, które niegdyś były główną atrakcją
tego maleńkiego emiratu: gwiazdor mógł podziwiać białe muszle, koralowce
i mieniącą się czystym błękitem wodę. Z pokładu sunącej po falach łodzi widać
było wszystkie drapacze chmur, które wyrosły na legendarnych piaskach
Dubaju niczym olbrzymie silosy pełne po brzegi petrodolarów. Dwie wieże
hotelu Jumeirah Emirates Towers – jak się dowiedział Jackson – zajmowały
odpowiednio dwunaste i dwudzieste dziewiąte miejsce na liście najwyższych
budynków świata, lecz mimo to wyglądały jak zwykłe paliki do podpierania
krzewów w porównaniu z Burdż Chalifa. Budowa tego wieżowca, który miał się
stać najwyższą konstrukcją wzniesioną rękami człowieka (osiemset
osiemnaście metrów wysokości), została rozpoczęta blisko rok przed wizytą
Michaela Jacksona, a jej ukończenie planowano na rok 2009.
Celem tej popołudniowej eskapady był największy cud architektury w całym
emiracie – Wyspy Palmowe. Do ich usypania zużyto ponad miliard ton
kamienia i piasku, tworząc olbrzymie sztuczne wyspy przeznaczone na tereny
mieszkalne. Każda z nich miała kształt palmowego liścia otoczonego
półksiężycem. Świat fantazji przeniesiono tutaj do rzeczywistości na taką
skalę, że w wyniku zwykłego porównania Neverland Ranch w Kalifornii
musiało zostać sprowadzone do rangi zwyczajnej ciekawostki. Jackson po raz
kolejny zapewnił wszystkich obecnych, że myśli poważnie o osiedleniu się
w Dubaju na stałe, natomiast Abdullah wprawił dziennikarzy w najwyższy
zachwyt, oznajmiając, że „Mika’il” zamierza wybudować w swoim „nowym
domu” olbrzymi meczet, gdzie naukę islamu będzie się głosić w języku
angielskim.
Michael wprawdzie nie przyjął wiary muzułmańskiej, ale był „o krok od
przejścia na islam” – jak napisano w „Panoramie”. Tę wieść szybko
podchwyciła telewizja CBS News, z czego skwapliwie skorzystał felietonista
„New York Sun” Daniel Pipes, wygłaszając następujący komentarz: „Jest to
zgodne z niezmiennym i bardzo istotnym wzorcem zachowania
Afroamerykanów”. Fakt, że Jackson nie oponował, kiedy w Bahrajnie
zwracano się do niego imieniem jednego z największych aniołów Allaha,
uwiarygodnił pogłoski o jego przejściu na islam – ale tylko w oczach tych,
którzy nie wiedzieli, że w trakcie trwania procesu piosenkarz kilkakrotnie
zabrał dzieci do Santa Barbary i Los Angeles na nabożeństwa w Salach
Królestwa, czyli miejscach spotkań Świadków Jehowy. Pozwolił również
swojej matce Katherine, aby przekazywała całej trójce nauki tego wyznania.
„Mika’il” w rzeczywistości żywił wobec religii mieszane uczucia, lecz nie
afiszował się z tym podczas pobytu na Bliskim Wschodzie, a zwłaszcza po
powrocie z Dubaju do Manamy na oficjalne, publiczne powitanie przez ojca
szejka Abdullaha, króla Hamada bin Isę Al Chalifa. Gdy monarcha oraz „Mika’il”
zniknęli za zamkniętymi drzwiami, królewscy asystenci oznajmili
dziennikarzom, że pan Jackson niedawno wszedł w posiadanie „luksusowego
pałacu” w Manamie oraz że zamierza ofiarować „znaczną sumę pieniędzy” na
budowę drugiego meczetu (po tym wspomnianym w Dubaju przez księcia
Abdullaha) w stolicy Bahrajnu.
Luksusowy pałac nie należał jednak do niego; wynajęła go rodzina
królewska, natomiast miliony, które jakoby miał „ofiarować” na budowę dwóch
meczetów, były zwyczajnym pustosłowiem. Przez cały okres pobytu
w Manamie i Dubaju piosenkarz pozostawał na utrzymaniu Abdullaha,
jednakże nawet naftowy szejk nie miał aż takiego gestu, aby chcieć
całkowicie wyciągnąć Jacksona z tarapatów. Problemy wszelkiego rodzaju –
prawne, finansowe, osobiste i zawodowe – doścignęły gwiazdora nawet
w Zatoce Perskiej, spadając na jego wątłe barki istną lawiną.
Dwa tygodnie przed swoimi urodzinami, które w tym roku obchodził
w Dubaju, Michael otrzymał grzywnę w wysokości dziesięciu tysięcy dolarów;
karę tę wymierzył mu sędzia okręgowy z Nowego Orleanu za niestawienie się
na rozpatrzeniu skargi o wykorzystanie seksualne. Sprawa była wyjątkowo
pokrętna: niejaki Joseph Bartucci, lat trzydzieści dziewięć, pochodzący
z Luizjany, utrzymywał, że oglądając reportaż o procesie Michaela Jacksona,
niespodziewanie odzyskał wyparte wspomnienia sprzed dwudziestu jeden lat.
Otóż, jak zeznał, w 1984 roku, podczas Wystawy Światowej w Nowym
Orleanie, został „podstępnie zwabiony” do limuzyny gwiazdora i przewieziony
do Kalifornii. W trakcie dziewięciodniowej podróży zmuszono go rzekomo do
przyjmowania „środków zmieniających nastrój”, a Jackson uprawiał z nim seks
oralny, kaleczył żyletką i przebijał skórę na piersi kawałkiem stalowego drutu.
Bartucci nie przedstawił ani jednego dowodu na potwierdzenie swoich
zarzutów, gdy tymczasem obrońcy oskarżonego piosenkarza potrafili wykazać
niezbicie, że ich klient w dniach wymienionych przez powoda przebywał
między innymi w towarzystwie prezydenta Ronalda Reagana i pierwszej damy
Nancy Reagan. Jednak sędzia Eldon Fallon nie przerwał postępowania, chociaż
dodatkowo wyszło na jaw, że Bartucci jest jawnym bigamistą, w ciągu
ostatnich siedemnastu lat brał udział w osiemnastu różnych procesach,
zarówno w sądzie cywilnym, jak i karnym, a w 1996 roku został aresztowany
za uporczywe nękanie pewnej kobiety. Dowiedziawszy się, że jego adwokaci
nie dali rady doprowadzić do oddalenia zmyślonej skargi, a tylko nabili
rachunek na czterdzieści siedem tysięcy dolarów, Jackson, który akurat
szykował się do podróży po Zatoce Perskiej, zwolnił ich i po prostu wyrzucił
z głowy cały proces z Luizjany. Teraz jednak sędzia Fallon zażądał, aby
gwiazdor wyjaśnił, dlaczego nie powinien zostać oskarżony o obrazę sądu
i skazany zaocznie. Na takie wezwanie gwiazdor musiał odpowiedzieć, nawet
z drugiego końca świata.
Ale to było tylko jedno z wielu jego zmartwień. Przez dwanaście ostatnich lat
Michael wydał niemalże sto milionów dolarów na prawników i sądowe ugody
w dziesiątkach procesów, gdy tymczasem dziesiątki następnych czekały
jeszcze na rozstrzygnięcie. Skargi były czasami całkiem błahe, kiedy indziej
zaś naprawdę poważne. Najwięcej, pod każdym względem, kosztowała
sprawa z udziałem trzynastoletniego Jordana Chandlera. W 1994 roku Michael
zapłacił jego rodzinie ponad osiemnaście milionów dolarów, ale z czasem, jak
wspomina adwokat Tom Mesereau, dotarło do niego, że ugoda z Chandlerami
była „największym błędem jego życia”. Wysokość okupu za pozasądową ugodę
przekonała opinię publiczną i sporą część mediów, że Jackson
najprawdopodobniej jest pedofilem. Czy niewinny człowiek zapłaciłby aż tyle
tym, którzy fałszywie go oskarżyli? Tak pytali ludzie, a Mesereau odpowiada:
„Owszem, jeśli jest gotów na wszystko, byle dali mu żyć. Michael nie miał
pojęcia, w jaki sposób zostanie odebrana jego decyzja. On chciał tylko, żeby to
się skończyło”. Decyzja tymczasem wywołała prawdziwą lawinę pozwów,
które płynęły do sądów jeden po drugim; tak przeróżnej maści naciągacze
ustawiali się w kolejce, chcąc urwać dla siebie jakąś cząstkę topniejącej
w oczach gwiazdorskiej fortuny.
Dwudziestego trzeciego września 2005 Michael poleciał do Londynu
w towarzystwie Abdullaha, Grace Rwaramby oraz dzieci. Wynajął całe piętro
w hotelu Dorchester, wyjaśniając szejkowi, który miał za to zapłacić, że tak
właśnie zwykł był czynić w podróży. Wyjazd do Londynu miał na celu
załatwienie najbardziej bolesnej kwestii, jeśli chodzi o jego aktualne problemy
sądowe: w listopadzie 2004 roku, gdy proces o molestowanie toczył się
jeszcze pełną parą, pozew przeciwko Michaelowi Jacksonowi złożył jego były
wspólnik i niegdysiejszy „drogi przyjaciel” Marc Schaffel.
***
Schaffel miał wtedy trzydzieści pięć lat. Na scenie publicznej pojawił się pod
koniec 2001 roku, kiedy to nieoczekiwanie wybił się w otaczającym Jacksona
tłumie doradców, zaciekle walczących o palmę pierwszeństwa. Kluczem do
sukcesu stało się w głównej mierze to, że otrzymał zadanie skompletowania
chóru gwiazd estrady, który miał zaśpiewać razem z Michaelem na wydanym
w celach charytatywnych singlu pod tytułem What More Can I Give?.
Inspiracją do powstania tej piosenki było spotkanie z prezydentem RPA
Nelsonem Mandelą, później zrodził się pomysł wydania jej w celu udzielenia
pomocy uchodźcom z Kosowa, ale ostatecznie, w następstwie makabrycznych
wydarzeń z 11 września 2001, utwór został w wielkim pośpiechu przerobiony
tak, aby można go było wykorzystać podczas zbierania pieniędzy dla rodzin
ofiar zamachów terrorystycznych. Ewolucja tego projektu w idealny sposób
pokazała, jak i dlaczego niemalże wszystkie inicjatywy podejmowane
w ostatnich latach przez „obóz Jacksonowski” (aby posłużyć się nazwą tak
lubianą przez media) od samego zarania były skazane na porażkę
i nieodmiennie kończyły się szukaniem winnych i oskarżeniami przed sądem.
Schaffel po raz pierwszy pojawił się w pobliżu Michaela w sierpniu
1984 roku. Miał wtedy zaledwie osiemnaście lat i był kamerzystą, wolnym
strzelcem. Przyjechał do Detroit na zlecenie telewizji ABC, aby zrobić zdjęcia
z trasy koncertowej The Jacksons promującej płytę Victory. Dotarł na stadion
Pontiac Silverdome nieco spóźniony i najadł się wstydu, bo ochrona nie
wpuściła go pod scenę, gdzie stali dziennikarze. „Zaprowadzili mnie do jakiejś
salki na zapleczu i kazali poczekać – wspominał później. – Siedziałem więc tam
i strasznie mi było głupio, kiedy nagle otworzyły się drzwi. Myślałem, że
przyszli, aby wyprowadzić mnie na zewnątrz, ale to był Michael. Zamknął za
sobą drzwi i zostaliśmy tam sami, tylko ja i on”. Na widok olbrzymiej kamery,
którą Schaffel miał przy sobie, Jackson natychmiast podszedł, chcąc obejrzeć
ją z bliska. „To były czasy, kiedy przechodziło się z kamer filmowych na
wideo, a ja jako jeden z pierwszych miałem kamerę ENG – wyjaśnia
korpulentny Schaffel. – Była ogromna i miała osobną lampę do wideo. Michael
był zafascynowany. Zapytał, czy może ją obejrzeć. Myślałem, że śnię. Potem
chciał ją wziąć do ręki. Powiedziałem, że nie ma sprawy, ale szczerze mówiąc,
to trochę się bałem, bo ten sprzęt naprawdę swoje ważył. A on ją po prostu
chwycił i poderwał do góry, jakby była z kartonu”. Jackson zaczął się bawić
obiektywem, lecz nagle jacyś ludzie za drzwiami zaczęli go wołać do
garderoby, żeby przyszedł zmienić kostium. „Chyba ich nawet nie słyszał –
opowiada Schaffel. – W końcu powiedział mi, że grają tutaj jeszcze jeden
koncert i chciałby się ze mną niedługo umówić, żeby wypróbować moją
kamerę. Zgodziłem się chętnie i podałem mu swój telefon, pewny, że nigdy się
do mnie nie odezwie, ale następnego dnia ktoś zadzwonił i zaprosił mnie do
hotelu, gdzie zatrzymała się cała rodzina Jacksonów. Aż tak go zaciekawiła
moja kamera”.
Kolejny raz spotkali się także przypadkiem, w połowie lat
dziewięćdziesiątych, w Beverly Hills, na imprezie zorganizowanej w celu
zebrania pieniędzy dla amfAR – fundacji na rzecz badań nad AIDS. „Michael
zauważył mnie i powiedział: «Ty miałeś kamerę». Nie wiedział, jak się
nazywam, ale zapamiętał twarz” – wspomina Schaffel. Pierwszą prawdziwą
rozmowę odbyli jednak dopiero w 2000 roku, w domu słynnego dermatologa
Arnolda Kleina, z którego usług obaj korzystali. Klein, znajomy Schaffela,
utrzymywał kontakt z Jacksonem już od wielu lat i z czasem stał się ważną
postacią w jego życiu, zabierając głos w wielu sprawach, i to tak różnych jak
finanse i poczęcie dwojga najstarszych dzieci piosenkarza. „Michael mieszkał
przez jakiś czas u Kleina, bo musiał dojść do siebie po zabiegu – wspomina
Schaffel. – Robił tak dość często”. Schaffel i Jackson przegadali większą część
wieczoru. „W swoich zeznaniach Michael wspomniał później, że przypadł mu
do gustu entuzjazm Marca oraz jego pomysły – zauważył adwokat Schaffela
Howard King. – Podobało mu się zwłaszcza to, że nie wspominał o śpiewaniu
ani o tańcu. Michael poszukiwał sposobów zarabiania pieniędzy bez
konieczności nagrywania muzyki i występowania na scenie”.
Bob Jones, długoletni rzecznik prasowy Jacksona, pamięta, że Schaffel
pojawił się prawie w tym samym momencie, kiedy filmowcy zatrudniani przez
gwiazdora zaczęli masowo zrywać współpracę, skarżąc się, że im nie płaci.
Powołując się niezbyt skromnym tonem na swoje doświadczenie w branży
produkcji filmowej i bezceremonialnie obnosząc z blisko siedmiocyfrową kwotą
na koncie, Schaffel obiecał, że zajmie się realizacją różnych projektów
Michaela z dziedziny filmu oraz wideo. Założyli w tym celu firmę o nazwie
Neverland Valley Entertainment. Mówiło się o wybudowaniu studia filmowego
na terenie Neverland Ranch, o kręceniu filmów krótkometrażowych, może
nawet o produkcji serialu animowanego dla telewizji. Tymczasem Schaffel
bardzo szybko wciągnął się w przygotowania do koncertów na
trzydziestolecie solowej kariery Michaela, zaplanowanych na 7 i 10 września
2001 w nowojorskiej Madison Square Garden.
Ułożenie listy wykonawców uważanych przez Jacksona za godnych udziału
w wydarzeniu tej rangi okazało się złożonym zadaniem, ale Schaffel wkrótce
dowiódł, że potrafi być przydatny. Występował w charakterze łącznika między
Michaelem a głównym organizatorem koncertów, producentem Davidem
Gestem, a dodatkowo reperował z własnej kieszeni szwankujący budżet
Michaela, kiedy kłopoty zaczynały grozić ustaniem przepływu gotówki; dzięki
jego pomocy udało się ściągnąć do udziału w obu koncertach wiele spośród
zaproszonych gwiazd. Poza tym Schaffel jak nikt umiał połechtać ego
Michaela, co w połączeniu z talentem organizacyjnym okazało się olbrzymim
dobrodziejstwem dla tego jubileuszu. Kiedy Jackson zaczął opóźniać swój
przylot do Nowego Jorku, zniecierpliwiony Gest wydzwaniał do Schaffela.
„Wydzierał się na mnie, jakbym to ja był za wszystko odpowiedzialny –
wspomina Schaffel. – Miałem wsadzić go do samolotu i dostarczyć na miejsce.
David zaplanował mu pięć dni prób, ale Michael powiedział, że nie potrzebuje
aż tyle i wystarczy mu dzień albo dwa. Chciał polecieć prywatnym
odrzutowcem, a tymczasem David namawiał go na zwykły lot rejsowy, bo jego
firma miała wykupione bilety w American Airlines. Co więc zrobił Michael? Po
prostu go przeczekał. On wcale nie palił się aż tak bardzo do tych koncertów.
Okrągła rocznica, to mu się podobało, ale… kiedy Michael pracuje nad
własnym pomysłem, daje z siebie wszystko i jeszcze trochę. Gdy natomiast ma
tylko zrealizować czyjąś wizję i czuje, że robi to, bo musi – wtedy uważa to za
zwykłą pracę i nigdzie mu się nie spieszy”.
Kiedy jednak rozeszły się wiadomości, że pomimo wysokich cen biletów
(najwyższych w dziejach przemysłu rozrywkowego) dwa koncerty w Madison
Square Garden wyprzedały się na pniu w ciągu zaledwie pięciu godzin,
Michael płakał z wdzięczności. Sieć CBS zgodziła się zapłacić siedmiocyfrową
sumę za prawo do montażu zdjęć z koncertów celem produkcji
dwugodzinnego programu telewizyjnego, a Jackson miał zagwarantowane
siedem i pół miliona zysku za oba występy. Te pieniądze były mu bardzo
potrzebne. Jak wyliczono później na kanale VH1, za każdą minutę spędzoną na
scenie otrzymał ogółem sto pięćdziesiąt tysięcy dolarów.
Jego osobisty budżet na życie był wtedy – jak sam mawiał – „ograniczony”.
Te ograniczenia narzuciła mu jego wytwórnia płytowa, czyli Sony, oraz główny
wierzyciel, Bank of America. Michael ustawicznie narzekał, że z powodu
olbrzymich długów nie może mieć bezpośredniego dostępu do swojej fortuny.
„W tamtych czasach Marc lekką ręką podejmował z własnego konta nawet
milion dolarów – wyjaśnia adwokat Schaffela – więc zaczął wypłacać
Michaelowi gotówką zaliczki, które na ogół w krótkim czasie odzyskiwał, kiedy
na konto piosenkarza spłynęły inne środki”. Pierwsza z takich wypłat, w lipcu
2001 roku, wyniosła siedemdziesiąt tysięcy dolarów; pieniądze rozeszły się
podczas wycieczki po sklepach, którą Jackson urządził sobie z radości,
dowiedziawszy się, że otrzyma dwa miliony dolarów pożyczki na nagranie
charytatywne. Kiedy Michael powiedział: „Potrzebuję trochę grosza” –
Schaffel rozumiał już, że nie jest to potrzeba w potocznym tego słowa
znaczeniu, ale raczej „stan psychiczny, którego złagodzenie jest mu niezbędne
do dalszego funkcjonowania”.
Ta pierwsza należność, jak pamięta sam Schaffel, została szybko
uregulowana. Pieniądze spływały do Michaela nieprzerwanym strumieniem
z całego świata. Gwiazdor nie posiadał konta w banku, z obawy, że jakiś
wierzyciel mógłby je zająć, tak więc wszystkie płatności przychodziły
w gotówce. Na listę podstawowych zadań Schaffela wkrótce trafiła także
funkcja – dosłownie – tragarza. „Doradcy Michaela, jego wspólnicy,
współpracownicy, sponsorzy, różni ludzie, przesyłali pieniądze Marcowi, a on
następnie dostarczał Michaelowi żywą gotówkę” – wyjaśnia Howard King,
adwokat. Gdy zdarzyło się to po raz pierwszy, Schaffel przyniósł Jacksonowi
pieniądze w papierowej torbie z restauracji fastfoodowej sieci Arby’s. Michael
zaśmiewał się z tego do rozpuku i od tej pory nigdy nie mówił o pieniądzach,
które dostawał od Schaffela, albo o tych, które sam mu wypłacał, inaczej niż
„frytki”. Jak opowiada Howard King: „Marc słyszał od Michaela na przykład:
«Przynieś mi frytki, dobrze? Tylko duże». Tak to wyglądało”.
Miesiąc po tym, jak wręczył Michaelowi siedemdziesiąt tysięcy gotówką,
Schaffel wypisał czek na pokrycie zaległego kredytu w Bank of America:
sześćset dwadzieścia pięć tysięcy sześćset osiemdziesiąt dolarów
i czterdzieści dziewięć centów. Na jego konta wciąż spływały spłaty
należności, choć ich sumy różniły się nieco od tych, które przekazywał
Jacksonowi. Impresario piosenkarza zapewniał go jednak, że z czasem
wszystkie długi zostaną uregulowane, a Schaffel nie miał najmniejszego
powodu, aby mu nie wierzyć. „Marc uwielbiał Michaela, a w dodatku miał do
niego całkowite zaufanie” – tłumaczy Howard King. W sierpniu 2001 roku
Schaffel przyniósł Jacksonowi jeszcze dwie torby „frytek”. W pierwszej było
sto tysięcy gotówką (gwiazdor zamierzał wydać je w sklepach z antykami),
a w drugiej czterdzieści sześć tysięcy siedemdziesiąt pięć dolarów. Ta kwota
miała pokryć koszt wyceny posiadłości na Sunset Boulevard w Beverly Hills.
Cena nieruchomości wynosiła trzydzieści milionów dolarów; dowiedziawszy się
o wyprzedanych biletach na koncerty w Madison Square Garden, Michael
nabrał przekonania, że będzie go stać na taki wydatek. W pierwszych dniach
września, tuż przed zaplanowanymi koncertami, Schaffel wyłożył pieniądze
jeszcze dwukrotnie. Najpierw zapłacił stosunkowo niewielką sumę
dwudziestu trzech tysięcy dwustu osiemdziesięciu siedmiu dolarów za
„darmowe” bilety, które Michael obiecał gościom osobiście zaproszonym przez
siebie na jubileusz. Okazało się jednak, że te bilety wcale nie są za darmo, więc
piosenkarz, chcąc uniknąć wstydu i tłumaczenia się przed znajomymi
i rodziną, zapłacił za nie z własnej kieszeni, czyli z kieszeni Marca. Druga
kwota była już wyższa: okrągły milion. Tyle zażądał „najlepszy przyjaciel”
Michaela, Marlon Brando, za nagranie „mowy o humanitaryzmie”, którą
odtworzono na wideo podczas pierwszego koncertu. Doradcy piosenkarza
zgodnie uznali, że to absurd, płacić takie pieniądze za przemówienie, którego
nikt nie chce słuchać, ale Michael upierał się przy swoim, mówiąc: „Marlon jest
bogiem”. Jak się okazało, doradcy mieli rację, odradzając mu ten pomysł: już
po niespełna dwóch minutach niezbornych dywagacji wielkiego aktora
publiczność zaczęła gwizdać i nie przestała, dopóki Brando nie skończył. A co
na to Michael? Cóż, powiedział, to tylko milion – żaden wielki majątek.
W ostatnich dniach przed koncertami w Madison Square Garden Schaffel dał
mu trzysta osiemdziesiąt tysięcy trzysta dziewięćdziesiąt pięć dolarów na
nową zachciankę, zakup dwóch luksusowych aut: bentleya arnage’a oraz
lincolna navigatora, a do tego czek na pokrycie odsetek za dwa miliony
wspomnianej pożyczki na nagranie charytatywne.
Do tego czasu, jak sam przyznaje, zwrócono mu już milion siedemset
pięćdziesiąt tysięcy dolarów, ale poniesione przez niego koszty wyniosły
więcej: dwa i pół miliona. Pozostała część długu była jednak zabezpieczona,
ponieważ Michael przepisał na niego prawa majątkowe do piosenki What More
Can I Give?. Schaffel zgadzał się z tymi, którzy twierdzili, że jest to jego
najlepszy utwór od wielu lat: wzniosła melodia i poruszający tekst, Jackson
w najlepszej formie. Jeszcze zanim zaczął się wrzesień, zaczęli we dwóch
omawiać projekt wydania go na singlu charytatywnym, który miałby dorównać
sukcesem hitowi We Are the World z 1985 roku. Zyski zostałyby przeznaczone
na pomoc dla ofiar kolejnej wielkiej katastrofy spowodowanej ludzkim
barbarzyństwem.
Atak terrorystyczny 11 września nastąpił zaledwie kilka godzin po tym, jak
Michael zakończył swój drugi koncert jubileuszowy wiązanką przebojów Billie
Jean, Black or White i Beat It. Aż do tej pory wydawało mu się, że najgorszym
momentem jego pobytu w Nowym Jorku będzie paskudna kłótnia, w którą
wdał się podczas pierwszego koncertu za kulisami Madison Square Garden ze
znajomym aktorem Coreyem Feldmanem, niegdyś dziecięcą gwiazdą ekranu.
Feldman oznajmił mu, że zamierza opisać ich wzajemne relacje w książce.
Jackson spał tej nocy zaledwie godzinę albo dwie, a pierwszą rzeczą, jaką
zobaczył po przebudzeniu w hotelu Plaza Athenee, były walące się wieże
World Trade Center. „Wpadł w kompletny popłoch – wspomina Marc Schaffel. –
Myślał, że po ulicach Nowego Jorku uganiają się terroryści i polecił
natychmiast wywieźć dzieci z miasta. Ochrona w jego hotelu składała się
w dużej części z policjantów. To oni pomogli im przedostać się na drugi brzeg
rzeki Hudson, do New Jersey, zanim mosty i tunele zostały zamknięte”.
Następnego dnia, kiedy Michael oznajmił, że potrzebuje pół miliona dolarów na
wypadek, gdyby musiał razem z dziećmi – jak się wyraził – „zejść do
podziemia”, Schaffel pojechał do banku i wypłacił gotówką całą tę sumę, co do
grosza. Po dwóch dniach ukrywania się w New Jersey Jackson wezwał go wraz
z resztą swojej świty do White Plains, miasta w stanie Nowy Jork, gdzie
znajdowało się lotnisko, które niedługo miało zostać otwarte na kilka godzin.
Ludzie z Sony załatwili lot prywatnym odrzutowcem, który stał tam w jednym
z hangarów. Michael już jechał z New Jersey, gdy nagle pojawił się nowy
problem: aktor Mark Wahlberg, który kręcił w pobliżu film, pojawił się na
lotnisku w White Plains, też z całą świtą, i chciał polecieć dokładnie tym
samym samolotem. Schaffel wspomina, że wybuchła wielka awantura o to, kto
ma pierwszeństwo: jedni i drudzy stali na płycie lotniska niczym dwie wrogie
armie i krzyczeli na siebie, aż wreszcie zarząd Sony rozstrzygnął, że jednak
Michael Jackson jest większą gwiazdą. Wahlberg usłyszał, że będzie musiał
poczekać na kolejny lot i odszedł, gotując się ze wściekłości. „A Michael
w ostatniej chwili uznał, że jednak nie chce lecieć samolotem – dodaje
Schaffel. – Powiedział, że pojedzie do Kalifornii autokarem dla personelu
tournée, a my wszyscy mamy wsiadać do samolotu i startować, zanim wróci
Wahlberg”. Wynajęcie autokaru zajęło kilkanaście minut, ale zanim kierowca
zdążył dojechać do White Plains, Michael po raz kolejny zmienił zdanie.
Upchnął w autokarze swoją matkę oraz innych krewnych, a sam zażyczył
sobie, żeby ludzie z Sony znaleźli dla niego następny prywatny samolot,
którym wrócił do Santa Barbary w towarzystwie Grace, dzieci i pary
ochroniarzy.
Na pierwszym spotkaniu po powrocie do Kalifornii Jackson i Schaffel
natychmiast poświęcili się projektowi wykorzystania piosenki What More Can
I Give? podczas zbiórki pieniędzy dla rodzin ofiar zamachów. W październiku
Schaffel wynajął apartament w hotelu Beverly Hills, gdzie spotkał się
z dyrekcją sieci McDonald’s, aby omówić inicjatywę charytatywnego nagrania
tego utworu. Po zaledwie kilkugodzinnej naradzie zawarto umowę na
dwadzieścia milionów dolarów: zarząd McDonald’s wyliczył, że tylko
w amerykańskich lokalach sieci uda się sprzedać co najmniej pięć milionów
egzemplarzy.
Schaffel czuł w tych dniach, że unosi go potężna fala pomyślności: był
głównym pośrednikiem między Michaelem a studiem nagraniowym, w którym
pojawili się artyści tej miary co Beyoncé Knowles, Ricky Martin, Mariah Carey,
Carlos Santana, Reba McEntire oraz Tom Petty, aby swoimi głosami
i instrumentami wesprzeć projekt What More Can I Give?. To było bajeczne
doświadczenie, najwspanialszy moment w życiu Schaffela. Nagrał wszystko na
wideo i nie mógł się wręcz doczekać, aż pokaże światu Céline Dion po
pierwszych publicznych wykonaniach utworu: kanadyjska wokalistka, z twarzą
mokrą od łez, zapewniała, że występ u boku Michaela Jacksona to dla niej
niebywałe wyróżnienie. W podobnym tonie wypowiadali się, jeden po drugim,
także inni wielcy uczestnicy sesji nagraniowej. Skala wydarzenia wręcz
zapierała dech w piersiach. „Michael bardzo się zapalił do tego projektu –
wspomina Schaffel. – Nie musiałem go błagać, żeby raczył się pojawić
w studiu – sam przyjeżdżał. Naprawdę, ale to naprawdę mu zależało, żeby
doprowadzić wszystko do końca. W takich momentach stawał się zupełnie
innym człowiekiem. Był przekonany, tak samo jak i ja, że będą z tego dwa hity,
a przy tym zarówno wersja angielska, jak i hiszpańska, która zresztą jest
lepsza, trafią na pierwsze miejsca list przebojów”.
A potem wszystko zaczęło się walić i odtąd już Marc Schaffel miał dość
często obserwować to zjawisko na orbicie blednącej gwiazdy Michaela
Jacksona. Trzynastego października w „New York Post” ukazał się pierwszy
artykuł na temat kulisów produkcji What More Can I Give?. Władze firmy
McDonald’s były zaskoczone, a potem kompletnie oszołomione, kiedy firmę
zasypała lawina skarg ze strony amerykańskich matek, oburzonych faktem, że
sieć restauracji promująca się jako „rodzinna” chce przyłożyć rękę do
rozpowszechniania muzyki wykonawcy podejrzanego o pedofilię. Dwa dni
później dyrekcja McDonald’sa zadzwoniła do Schaffela z wiadomością:
wycofujemy się z umowy.
Ale to jeszcze nie był koniec kłopotów. Kilku doradców finansowych
Jacksona, niezadowolonych z tego, że Marc Schaffel uzyskał prawa
majątkowe do What More Can I Give?, skontaktowało się z Johnem Brancą,
wieloletnim adwokatem Michaela. Branca brał udział w interesach gwiazdora
od ponad dwudziestu lat, choć z przerwami: to on negocjował dla niego wiele
najbardziej lukratywnych kontraktów. Bywał też jego najbliższym doradcą.
Jednakże ostatnimi czasy stosunki między piosenkarzem a prawnikiem znów
się ochłodziły. Michael coraz częściej podejrzewał, że Branca wykorzystuje
jego nazwisko w innych prowadzonych przez siebie interesach. Adwokat
tymczasem za narastające problemy w kontaktach ze swoim najcenniejszym
klientem był skłonny obwiniać między innymi Marca Schaffela. Dzięki dobrym
znajomościom w przemyśle rozrywkowym ustalił w ciągu zaledwie kilku dni,
że głównym źródłem jego fortuny była gejowska pornografia; Schaffel
produkował i reżyserował filmy o takich tytułach jak Członek elity albo
Człowiek ze złotą laską, a do tego prowadził kilka pornograficznych stron
internetowych. Branca natychmiast zadzwonił do Jacksona, aby się z nim
umówić, a na spotkaniu pokazał mu taśmę, na której widać, jak Schaffel
reżyseruje scenę gejowskiego seksu. Niedługo potem Schaffel otrzymał list
z informacją, że jego współpraca z Michaelem Jacksonem zostaje rozwiązana
ze względu na „ujawnienie faktów z przeszłości pana Schaffela, o których
pan Jackson uprzednio nie wiedział”.
„Totalna bzdura – komentuje Schaffel. – Wszyscy wiedzieli, czym się kiedyś
zajmowałem, Michael też. Śmiał się z tego na przyjęciu u Arniego Kleina
razem z Carrie Fisher i samym Arniem. Wielu ludzi ich słyszało. Tommy
Mottola [dyrektor naczelny Sony Music Group] także o tym wiedział. Kiedy
Michael zaprosił Ushera do studia na nagranie jego partii w What More Can
I Give?, siedziałem tam razem z Tommym i żartowaliśmy, plotkując o jednej
gwiazdce porno. On ją znał i chciał sprawdzić, czy ja też. A teraz nagle
wszyscy udają, że są w kompletnym szoku”.
Schaffel, homoseksualista, wiedział, że dla Michaela jego orientacja (jak
i Arnolda Kleina czy kogokolwiek innego) nie stanowi żadnego problemu. Mimo
to z ulgą odebrał telefon od gwiazdora, który zadzwonił do niego osobiście
kilka dni po rozwiązaniu umowy o współpracę i powiedział: „Nie martw się,
Marc, to wszystko przycichnie. Trzymaj się”.
Pech Schaffela polegał na tym, że Branca w porozumieniu z innymi
doradcami Michaela bardzo energicznie naciskał na Sony, chcąc, żeby zarząd
utrącił projekt charytatywnego wydania What More Can I Give?, zabraniając
wszystkim swoim gwiazdom udziału w nagraniach – przynajmniej do
momentu, kiedy Michael odzyska prawa do tego utworu. „A potem Sony
i Tommy Mottola zaczęli się martwić, że jeśli pozwolą nam wydać What More
Can I Give?, to Michael już nigdy nie dokończy Invincible – wyjaśnia Schaffel.
– Bo rzeczywiście, nie palił się do pracy nad tym albumem. Najpierw
nagrywaliśmy w Nowym Jorku, potem w Miami, a w końcu w Wirginii. Raz
byliśmy tutaj, raz tam. A za wszystko płacili ludzie z Sony. Sęk w tym, że
Michael nie miał serca do tej roboty. Potem, kiedy zaczęliśmy What More Can
I Give?, włożył w to całą energię, a Invincible leżało odłogiem. Zarząd Sony
zainwestował w ten album dziesiątki milionów dolarów, więc postanowił
odłożyć nasz projekt na półkę”. A żeby mieć pewność, że tam właśnie
pozostanie, firma Sony rozpuściła zmyśloną plotkę, że piosenka What More Can
I Give? nie trafi na płytę Invincible, gdyż podobno jest „za słaba”.
Schaffel nie uległ i naciskał dalej, usiłując zorganizować w Waszyngtonie
koncert na rzecz rodzin ofiar terrorystycznego ataku na Pentagon 11 września.
Zdjęcia z tego występu miały być wykorzystane do produkcji wideoklipu do
What More Can I Give?. Michael się nie pojawił. W dniu 13 czerwca
2002 Schaffel wysłał faksem list do Nobuyukiego Ideiego, prezesa Sony
Corporation, prosząc go usilnie, aby wypuścił singiel What More Can I Give? na
rynek albo udzielił zgody na wydanie go za pośrednictwem innego
dystrybutora. „Pozwolić, aby korporacyjna chciwość albo polityka położyły
kres inicjatywie ludzi pragnących pomóc ofiarom tragedii, to także tragedia,
niemalże tak samo wielka” – napisał. Nie doczekał się odpowiedzi, lecz mimo
to nie przerywał pracy, wyprzedając po kolei prawa do projektu What More
Can I Give? rozmaitym wspólnikom. Wszystko było jednak uzależnione od
udziału Michaela Jacksona. Schaffel czekał na okazję, aby znów zbliżyć się do
byłego pracodawcy.
Sposobność nadarzyła się po mocno spóźnionej premierze albumu
Invincible, który został wydany w ostatnich miesiącach 2001 roku i okazał się
klapą. W ciągu dwóch tygodni zarząd Sony zorientował się, że ta płyta będzie
pierwszym autentycznym niewypałem w karierze piosenkarza. Invincible,
podobnie jak każdy album Michaela Jacksona, z miejsca trafił na szczyty
wszelkich notowań, ale wynik pierwszego tygodnia sprzedaży – trzysta
sześćdziesiąt trzy tysiące egzemplarzy – to nie była nawet jedna piąta tego, co
sprzedali ‘N Sync. Ich wydana w tym samym roku płyta Celebrity w ciągu
pierwszych siedmiu dni rozeszła się w liczbie miliona dziewięciuset tysięcy
egzemplarzy. Tymczasem sprzedaż Invincible spadała na łeb na szyję.
Z kalkulacji przeprowadzonych przez Sony wynikało, że w USA rozejdą się
tylko dwa miliony, czyli niecałe dziesięć procent tego, co osiągnął Thriller,
a za granicą – zaledwie trzy miliony, a więc mniej niż jedna piąta tego, co
zarobił Dangerous. Recenzje wahały się między brakiem zachwytu
a otwartym lekceważeniem. Tylko jeden singiel z całego albumu wszedł do
pierwszej dziesiątki notowań – była to piosenka You Rock My World. Tommy
Mottola i zarząd Sony uznali, że to sam Michael pogrążył swoją nową płytę na
wszystkich rynkach, nie zgadzając się na światowe tournée. Kierownictwo
firmy miało też do niego pretensje o to, że nie pojawił się na żadnej imprezie
promocyjnej ani w Stanach, ani za granicą.
„To prawda, zorganizowano wiele imprez – przyznaje Schaffel – ale
Michael, ni stąd, ni zowąd, powiedział, że nie będzie na nie jeździł. Tommy
zdenerwował się na niego za to, bo myślał, że chodzi o What More Can I Give?.
Popularność to taka maska, która wżera się w twarz. Gdy człowiek, wykonawca, uświadamia sobie, że jest już kimś, że patrzą na niego i słuchają go z wyjątkową uwagą – przestaje odbierać. Tak się zapętla, że ślepnie i głuchnie. Bo można albo widzieć, albo być widzianym. John Updike, Self-Consciousness: Memoirs
Od autora Początek tej książce dał e-mail, który otrzymałem w ostatnich dniach czerwca 2009 roku od Willa Dany, redaktora naczelnego „Rolling Stone”. Zawierał pytanie: „Czy jesteś gotowy rzucić wszystko i zrobić duży materiał o Michaelu Jacksonie?”. Poświęciwszy dwadzieścia cztery godziny na namysł, odpisałem, że tak, po czym poleciałem samolotem do Los Angeles – miasta, w którym zaledwie kilka dni wcześniej zmarł Michael. Po kilku tygodniach, w trakcie narad z redaktorami „Rolling Stone”, zacząłem sobie uświadamiać jedną rzecz: otóż większość osób, które uważały, że wiedzą całkiem sporo o tym, jak wyglądało życie Michaela Jacksona przed głośnym procesem karnym o seksualne wykorzystywanie nieletnich (zakończonym uniewinnieniem w czerwcu 2005 roku), odniosła wrażenie, że po zakończeniu postępowania piosenkarz na cztery lata zamknął się w jakimś własnym, wewnętrznym świecie. Tak w każdym razie miało to wyglądać aż do marca 2009 roku, kiedy ogłoszono, że w londyńskiej O2 Arena odbędzie się seria koncertów pod tytułem This Is It. Tak zrodziła się idea opisania ostatnich czterech lat egzystencji Michaela Jacksona w taki sposób, aby jednocześnie ukazać w całości jego życie. Ktoś, może nawet byłem to ja, zdecydował, że wydarzenia z pozostałych czterdziestu pięciu lat mają być tylko naszkicowane. Kiedy zaczęło do mnie docierać, że materiał tworzony z myślą o publikacji w czasopiśmie zamienia się w książkę, zdążyłem się już przywiązać do takiej struktury tekstu i czułem, że jest właściwa. Zdawałem sobie oczywiście sprawę, że dziewięćdziesięciu procent życia Jacksona nie sposób jedynie naszkicować, skoro powstaje praca roszcząca sobie prawo do miana biografii, niemniej moje założenie pozostawało niezmienne: trzonem opowieści ma być pięć ostatnich lat. Wspomniana struktura książki przybrała w moim odczuciu kształt teleskopu złożonego z trzech części czy raczej „tub”, które nachodzą na siebie, a w razie potrzeby można je rozsuwać albo zsuwać. W pierwszej jego części, tej najbliższej oku, znajdowała się soczewka, przez którą widać było lata po procesie, kiedy to Michael błąkał się po całym świecie niczym Latający Holender, ciągnąc za sobą troje dzieci i poszukując nowego domu, którego zresztą nigdy nie udało mu się znaleźć. Druga tuba, umieszczona nieco dalej od oka, wymagała moim zdaniem zainstalowania takiej soczewki, przez którą
dało się zbadać okoliczności poprzedzające rzucenie oskarżeń na Michaela, w tym powstanie dokumentalnego programu Martina Bashira pod tytułem Living with Michael Jackson, wyemitowanego w Stanach przez sieć ABC, wkroczenie policji na teren Neverlandu, aresztowanie Michaela oraz sam proces. W pewnym momencie uświadomiłem sobie, że przez tę drugą tubę muszę dostrzec co najmniej wrzesień 2001 roku, kiedy to dwa koncerty na trzydziestolecie solowej kariery Michaela Jacksona zbiegły się w czasie z atakiem terrorystycznym na World Trade Center. Wreszcie jednak dotarło do mnie, że tak naprawdę zasięg tej drugiej tuby wynosi więcej, bo całe dwanaście lat: od roku 1993 do 2005. Był to okres, gdy gwiazdor musiał zmagać się z dwoma zarzutami o seksualne wykorzystywanie dzieci, które zyskały olbrzymi rozgłos, niszcząc krok po kroku jego życie i reputację. Po tym, co nastąpiło w sierpniu 1993 roku, Michael Jackson stał się zupełnie inną osobą, należy więc przypuszczać, że nie można zrozumieć jego życia, nie znając faktów z lat 1993–2005. Musiałem odtworzyć je dosyć szczegółowo w formie popartego solidnym wywiadem zapisu dwóch głównych wydarzeń tego okresu, czyli skandalu Jordana Chandlera, który wybuchł w roku 1993 i od którego wszystko się zaczęło, oraz procesu karnego przeprowadzonego w roku 2005 i kończącego całą sprawę. Ta kronika miała dwa zadania: uwzględnić wszystko, co do tej pory napisano na ten temat, oraz przyćmić wszystkie poprzednie publikacje. Soczewka trzeciej tuby, umiejscowiona najdalej, ukazywała, moimi oczami, pierwsze trzydzieści pięć lat życia Michaela – do roku 1993. W tych latach zawierała się jego młodość, sukces i sława, wstąpienie na tron króla popu, a wreszcie przemiana w kogoś, kogo prasa bulwarowa ochrzciła przezwiskiem „Wacko Jacko”, czyli „Stuknięty Jackson”. Innymi słowy, była to historia, którą rzekomo znają niemalże wszyscy. Stanowiła ona zasadniczo tło i kontekst opowieści, a więc musiała się opierać na materiałach archiwalnych, jednakże udało mi się zyskać przewagę polegającą na tym, że mogłem przepuścić ją przez dwie pozostałe soczewki mojego teleskopu, a tym samym zobaczyć z punktu widzenia osób, które pomogły mi opracować ich budowę i sposób działania – a czasami byli to ludzie, którzy znali artystę przez dwadzieścia, trzydzieści i więcej lat. Poza tym dzięki wyjątkowym okolicznościom znalazłem się niezwykle blisko rodziny Jacksonów i mogłem się na własne oczy przekonać, jak funkcjonuje, kiedy zabrakło Michaela; żaden autor przede mną nie otrzymał takiego przywileju i najprawdopodobniej już nigdy się to nie powtórzy. Ostatnim elementem tej układanki było uświadomienie sobie, że mój teleskop ma jeszcze czwarty element, a była nim perspektywa miesięcy i lat po śmierci Michaela, obfitujących w takie wydarzenia, jak uroczystości pogrzebowe oraz walka o jego spuściznę i majątek. Wyobraziłem sobie, że ta czwarta część mechanizmu jest precyzyjnie dopasowana do pierwszej, tworząc wklęsły okular leżący tuż przy samym oku i służący do powiększania
obrazu. Można więc powiedzieć, że jednocześnie powstawały cztery biografie Michaela Jacksona – a mógłbym się też upierać, iż było ich pięć, a nawet sześć. Mając świadomość, że wielu czytelników oczekuje bardziej konwencjonalnego życiorysu, opracowałem kalendarium, które uważam za nieodłączną część niniejszej książki; historia Michaela jest tam opowiedziana od początku do końca za pomocą faktów uporządkowanych chronologicznie. Każdy rozdział jest też oczywiście opatrzony przypisami, które nie tylko ilustrują proces powstawania tej książki, lecz również pokazują, co musiałem zrobić, aby ogarnąć niezliczoną ilość sprzecznych informacji na temat Michaela Jacksona i oddać w ręce zainteresowanych rzetelną i miarodajną (mam nadzieję) kronikę jego życia. A zatem proszę: poniżej przeczytacie o tym, co zrobiłem i dlaczego. Niczego nie zrobię już lepiej.
Wstęp Jak na kogoś, kto tak często wyznawał, że jest samotny, Michael Jackson bardzo gorliwie unikał ludzi. Przez sporą część życia otaczał się murami i przemykał ukradkiem z jednej kryjówki do drugiej. Nieustannie ukryty za rozmaitymi przebraniami zrywał znajomości i zmieniał numery telefonu, lecz mimo to zawsze i wszędzie deptali mu po piętach paparazzi, urzędnicy dostarczający pisma sądowe, obłąkane kobiety i zdesperowani mężczyźni. Najsmutniejsze w tym jest jednak to, że z największym uporem Michael unikał własnej rodziny. Dopadli go po raz kolejny pod koniec lata 2001 roku, zaledwie dwa dni przed odlotem do Nowego Jorku, gdzie 7 i 10 września w Madison Square Garden miały się odbyć dwa koncerty z okazji trzydziestolecia jego solowej kariery. Marc Schaffel, przyjaciel i wspólnik Jacksona, oraz producent David Gest zaprosili do gościnnego udziału wykonawców w różnym wieku, również takich, którzy sami byli obecni na scenie w 1971 roku, kiedy ukazał się pierwszy solowy singiel Michaela, Got to Be There. Kenny Rogers rozpoczynał tę listę, kończył ją Usher, a pomiędzy nimi znaleźć można było tak różnorodnie utalentowanych artystów jak Destiny’s Child, Ray Charles, Marc Anthony, Missy Elliott, Dionne Warwick, Yoko Ono, Gloria Estefan, Slash oraz Whitney Houston. W roli mistrza ceremonii zgodził się wystąpić Samuel L. Jackson, a o wygłoszenie okolicznościowych mów transmitowanych za pośrednictwem telewizji poproszono przyjaciół Michaela: Marlona Brando i Elizabeth Taylor. Michael chciał, aby w Nowym Jorku towarzyszyła mu także rodzina: zaproponował braciom wspólne wykonanie wiązanki przebojów The Jackson 5, a jego rodzice mieli zająć miejsca w honorowych lożach. Tymczasem Jacksonowie zażądali honorarium za udział w imprezie. David Gest zgodził się wypłacić krewnym Michaela dwieście pięćdziesiąt tysięcy dolarów; pieniądze mieli otrzymać nie tylko występujący na scenie, ale też ci, którzy jedynie zasiądą wśród publiczności. Schaffel uważał, że to dość dziwne płacić rodzinie Michaela za samą obecność na jego koncercie rocznicowym, nawet bez pojawiania się na scenie, ale przekazał tę kwotę tytułem zaliczki, i to z własnej kieszeni. Jednakże zaledwie kilka dni przed pierwszym koncertem, Jermaine Jackson, przeczytawszy w gazecie, że jego młodszy brat za dwa występy w Madison Square Garden otrzyma aż dziesięć milionów dolarów,
namówił rodziców, aby we troje zażądali od Michaela jeszcze po pięćset tysięcy na głowę. Wspólnie z ojcem, Joe Jacksonem, opracowali stosowny kontrakt i w towarzystwie Katherine Jackson, matki Michaela, zaczęli uganiać się za nim po południowej Kalifornii, aby zdobyć jego podpis na tym dokumencie. Przez cały czas grozili też, że jeśli im odmówi, to żadne z nich nie pojawi się w Nowym Jorku. Przez kilka dni Michael skrywał się w domu Marca Schaffela w Calabasas – górzystej okolicy położonej na zachodnim krańcu doliny San Fernando. Na dobę przed wyznaczonym odlotem do Nowego Jorku postanowił jednak wpaść do Neverlandu po ubrania i różne osobiste rzeczy potrzebne w podróży. Zabrał ze sobą czteroletniego wówczas syna Prince’a oraz trzyletnią córeczkę Paris. Ledwie jednak zdążył przekroczyć próg głównego budynku mieszkalnego, pracownicy ochrony poinformowali go, że przed bramą stoją jego rodzice Joe i Katherine oraz brat Jermaine, którzy przyjechali po podpis na jakichś dokumentach i domagają się spotkania z nim. Michael polecił ochroniarzom, aby przekazali, że go nie ma, i odprawili całą trójkę. Mimo to Joe Jackson nie chciał ustąpić. „Jestem jego ojcem – oznajmił. – Muszę skorzystać z toalety. Jego matka też. Proszę nas wpuścić”. Michael wpadł w panikę i zadzwonił do Schaffela, aby wyjaśnić, że jeśli jego rodzice i brat dostaną się do środka, to go znajdą i zmuszą do podpisania kontraktu, na którego mocy będzie zobowiązany do wypłacenia im dodatkowo po pięćset tysięcy dolarów. Nie mógł jednak, jak sam powiedział, trzymać własnej matki za bramą, skoro prosiła tylko o to, żeby pozwolono jej skorzystać z toalety. Postanowił wydać ochroniarzom polecenie, że mają powtórzyć jeszcze raz: „Pana Jacksona nie ma w domu”, a potem wpuścić gości, aby mogli załatwić swoje potrzeby. Joe i Jermaine, kiedy tylko otworzono przed nimi bramę, podjechali prosto do głównego budynku i wdarli się tam nieproszeni, szukając Michaela. „Dosłownie splądrowali cały dom” – wspomina Schaffel. Michael schronił się razem z dziećmi w kryjówce, do której prowadziły zamaskowane drzwi wewnątrz szafy w jego sypialni. Stamtąd właśnie dzwonił do Schaffela. Zalany łzami zapytał go, szlochając do słuchawki: – Widzisz, co oni mi robią? Czy teraz rozumiesz, dlaczego odsuwam się od swoich braci, dlaczego ukrywam się przed nimi i nie odbieram telefonów? – Pomagałem moim braciom, każdemu bez wyjątku – jęknął, zanosząc się łkaniem. – Dzięki mnie ich dzieci skończyły szkoły, ale oni wciąż mnie męczą, wciąż o coś nagabują. I tak bez końca. A mój ojciec jest jeszcze gorszy. Wtedy Michael umilkł, wspomina Schaffel, bo na chwilę głos uwiązł mu w gardle, a potem zapłakał: – A najgorsze jest to, że muszę oszukiwać własną matkę. To nie daje mi żyć. Rozumiesz, Marc? – zapytał. – Rozumiesz teraz, dlaczego tak postępuję? Po prostu nie mogę inaczej.
Część I Wschód
Szesnaście dni po wydaniu przez sąd w hrabstwie Santa Barbara wyroku oczyszczającego z zarzutów o molestowanie seksualne dzieci, 29 czerwca 2005, Michael Jackson wysiadł z prywatnego odrzutowca na międzynarodowym lotnisku w Manamie, stolicy Bahrajnu. Porzucając swój dom, przeleciał najpierw nad całą Ameryką, a potem nad Oceanem Atlantyckim, Morzem Śródziemnym i Zatoką Perską. Wybrał się w tę podróż, poszukując ukojenia, i znalazł je dopiero trzynaście tysięcy kilometrów od Kalifornii. Jednakże nawet tam nie cieszył się nim długo. Ludzie, którzy zjawili się na lotnisku, aby go powitać, z radością zobaczyli, że wygląda już znacznie lepiej niż w ostatnim stadium procesu, kiedy był tak wynędzniały, że przypominał bardziej upiora niż człowieka. „Pod koniec postępowania zdarzało się, że nie jadł i nie spał przez kilka dni z rzędu – wspomina jego główny adwokat Tom Mesereau. – Potrafił zadzwonić do nas, cały we łzach, o trzeciej albo czwartej w nocy, bo zamartwiał się, co będzie z jego dziećmi, jeśli on trafi do więzienia. W ciągu ostatnich kilku tygodni zmizerniał tak bardzo, że zapadły mu się policzki i pod skórą było wyraźnie widać kości”. Przed podróżą do Bahrajnu udało mu się jednak przybrać na wadze ponad cztery kilogramy i miało się wrażenie, że gdyby tylko zaszła potrzeba, mógłby przetańczyć drogę przez całe lotnisko, od samolotu aż do terminalu. Mieszkańcy Manamy, którzy zebrali się, chcąc go przywitać, zgodnie twierdzili, że na żywo wygląda o wiele normalniej niż na zdjęciach. Bo na zdjęciach, Allahu akbar, miał dłonie drobne jak dziecko… Mesereau był w gronie tych, którzy przyjechali do Neverlandu tuż po
ogłoszeniu werdyktu ławy przysięgłych. Michael nie przestawał mu dziękować, ale poza tym tylko przytulał dzieci i błądził dookoła nieobecnym wzrokiem. Wydawało się, że na nic innego po prostu nie ma już siły. Wśród naocznych świadków procesu pojawiały się opinie, że dopóki sporu nie rozstrzygnięto, Michael stopniowo pogrążał się w lekomanii i popadał w urojenia, wszędzie węsząc spisek, ale Mesereau twierdzi stanowczo, że dopiero tego ostatniego dnia zauważył u niego deficyty uwagi. Ludzi, którzy zdawali sobie sprawę z tego, jak wielkie obciążenie stanowiły dla gwiazdora przeciągające się narady ławników, była zaledwie garstka. Po wyjściu z sądu w drodze do Neverlandu Michaelowi towarzyszył między innymi Dick Gregory – komik i znany działacz społeczny. W tym czasie wszyscy myśleli, że Jackson najprawdopodobniej po raz ostatni staje za bramą swojej posiadłości. Wychudzony, siwobrody Gregory przewijał się w jego życiu przez wiele lat, ale na ogłoszeniu werdyktu pojawił się na specjalne życzenie: Michael stanowczo domagał się, aby był obecny w chwilach oczekiwania i przy odczytywaniu decyzji ławy przysięgłych. Później, wieczorem, gdy Mesereau i inni już się pożegnali, zaprosił go do swojego pokoju na piętrze. Jak wspomina Gregory, piosenkarz wsparł się na jego ramieniu, kiedy obaj wchodzili po schodach; podobno pod ubraniem czuć było wystające kości. – Nie zostawiaj mnie! – błagał Michael. – Oni chcą mnie zabić! – Jadłeś coś? – zapytał Gregory, który, jak sam twierdzi, swojego czasu nauczył Jacksona pościć i pomógł mu wytrzymać czterdzieści dni bez jedzenia. Zgodnie z jego zaleceniami, aby tego dokonać, należało pić olbrzymie ilości wody, lecz wszystko wskazywało, że Michael zapomniał o tej zasadzie. – Nie mogę nic jeść! – odpowiedział. – Próbują mnie otruć! – Kiedy ostatni raz piłeś wodę? – dopytywał się dalej Gregory. – Nic nie piłem. – Nie możesz tu zostać – zawyrokował Gregory i w niespełna godzinę przetransportował go w eskorcie kilku ochroniarzy do szpitala Marian Medical Center w Santa Barbarze, gdzie Michael natychmiast otrzymał dożylnie płyny oraz leki nasenne, a Gregory usłyszał od lekarzy, którzy się nim zajęli, że bez pomocy medycznej pacjent nie przeżyłby kolejnej doby. Gdy pozostali członkowie rodziny Jacksonów wybierali się do pobliskiego kasyna, aby świętować zwycięstwo, Michael leżał w szpitalu, na przemian budząc się i tracąc przytomność, nie wiedząc, czy jest w więzieniu, czy może już na tamtym świecie. Wypisano go dopiero po pełnych dwunastu godzinach pod kroplówką. Odwiedził Neverland jeszcze jeden raz, tylko po to, żeby się spakować, a potem wyjechał stamtąd na dobre. Mesereau doradził mu jako swojemu klientowi, aby jak najszybciej opuścił hrabstwo Santa Barbara i postarał się już tam nie wracać. Prokurator okręgowy oraz szeryf mieli, jak twierdził adwokat, obsesję na punkcie całkowitego zniszczenia Michaela Jacksona, a po
publicznym upokorzeniu, jakim był dla nich werdykt ławy przysięgłych, stali się szczególnie groźni. „Powiedziałem Michaelowi, że do następnego oskarżenia wystarczy byle pretekst, jedno dziecko, które zupełnym przypadkiem może się zabłąkać na teren Neverlandu”. Pierwszy tydzień po oczyszczeniu z zarzutów Michael spędził w kalifornijskiej miejscowości Carlsbad, w Centrum Dobrego Samopoczucia należącym do jego przyjaciela, doktora Deepaka Chopry. Tam powoli odzyskiwał siły. Carlsbad znajduje się pomiędzy Los Angeles a San Diego, a ośrodek doktora Chopry stoi nad urwiskiem, skąd roztacza się widok na Pacyfik. Piosenkarzowi towarzyszyły tam dzieci oraz ich opiekunka Grace Rwaramba, z pochodzenia Afrykanka. Była szczupłą, atrakcyjną kobietą, nosiła farbowaną na oranż fryzurę afro, a jej olbrzymie, okrągłe oczy były w zasadzie brązowe, lecz o odcieniu tak ciemnym, że ujawniał się tylko w pełnym blasku słońca; w innym oświetleniu wydawały się po prostu czarne. Grace Rwaramba dobiegała czterdziestki, a dla Jacksona pracowała już od dwudziestu niemalże lat. Jako dorastająca dziewczyna uciekła z Ugandy spustoszonej przez zbrodniczego watażkę Idiego Amina, aby trafić do Connecticut, gdzie spędziła swoje młodzieńcze lata w szkole Holy Name Academy, prowadzonej przez katolickie zakonnice. Wśród koleżanek była znana głównie za przyczyną potężnej kolekcji gadżetów związanych z Michaelem Jacksonem: zdjęć, pocztówek, koszulek i rękawiczek, a także z powodu płomiennych wyznań miłości do króla popu. W księdze pamiątkowej rocznika 1985, gdzie każdy uczeń mógł zamieścić własną tak zwaną „przepowiednię”, napisała: Grace Rwaramba jest żoną Michaela Jacksona i ma z nim własne pokolenie The Jackson 5. To naprawdę niezwykłe, w jak wielkim stopniu spełniło się to szkolne marzenie. Po zdobyciu dyplomu na wydziale zarządzania przedsiębiorstwem uczelni Atlantic Union College Grace zawarła znajomość z rodziną Deepaka Chopry, który później osobiście przedstawił ją Michaelowi i załatwił pracę w obsłudze trasy koncertowej promującej płytę Dangerous. Została szefową personelu, odpowiadając głównie za sprawy związane z ubezpieczeniami, lecz z czasem zaczęła piąć się coraz wyżej w wewnętrznej hierarchii Neverlandu, stając się w końcu najbardziej zaufaną współpracowniczką Michaela. W roku 1997, gdy urodził się Michael Joseph Jackson jr, szef powierzył jej opiekę nad noworodkiem. Pod jej skrzydła trafiły także kolejne jego dzieci: Paris Michael Katherine Jackson, rocznik 1998, oraz Prince Michael Joseph Jackson II, który przyszedł na świat w 2001 roku. Stała się im tak bliska, że cała trójka mówiła do niej „mamo”. Jej relacja z ich ojcem była natomiast znacznie mniej jednoznaczna. Z biegiem lat Grace zaczęła się odnosić do Michaela z pewnego rodzaju cynizmem wynikającym z rozczarowania osobą idola, co wystawiło jej wierne oddanie na ciężką próbę. Wśród jego współpracowników była jedyną osobą, która miała odwagę go skrytykować, a nawet rzucić mu wyzwanie, i dobrych
kilka razy otrzymywała wypowiedzenie tylko po to, aby niemalże natychmiast powrócić, głównie za sprawą dzieci, które za nią płakały. W brukowcach i Internecie regularnie pojawiały się doniesienia o nadchodzącym ślubie Michaela i Grace, ale rzadko mówiło się o zasadniczej przeszkodzie dla tego małżeństwa, którą stanowił fakt, że Grace miała już męża, niejakiego Stacy’ego Adaira. Wyszła za niego, jak mówiono, „ze względów praktycznych” (przypuszczalnie w celu uniknięcia problemów w urzędzie imigracyjnym) w Las Vegas w roku 1995. Zamieszanie w kwestii osoby Grace Rwaramby potęguje dodatkowo fakt, że ludzie obracający się w pobliżu Michaela opisują ją czasami w całkowicie sprzeczny sposób. Deepak Chopra niezmiennie nazywa ją „uroczą młodą kobietą”, podkreślając jej oddanie Michaelowi i jego dzieciom. Inni są zdania, że przedmiotem jej najgłębszego oddania była raczej władza, którą skupiała w ręku jako „odźwierna” Jacksona, i że nie szczędziła zachodu, aby odizolować go od wszystkich, którzy próbowali nawiązać z nim bezpośredni kontakt. Chociaż miała czternaścioro rodzeństwa i wychowała się w ugandyjskiej wiosce o nazwie Ishaka, to jako dorosła osoba mieszkała głównie w bajecznych rezydencjach i prezydenckich apartamentach pięciogwiazdkowych hoteli, co wyrobiło w niej poczucie, że to wszystko jej się należy. „Najbardziej wpływowa niania we wszechświecie” – pisał o niej tygodnik „Time”. Chodziło oczywiście o wpływ na dzieci Michaela Jacksona. Adwokat Tom Mesereau otwarcie przyznał, że wysokie mniemanie Grace o sobie było jedną z przyczyn jego rezygnacji ze stanowiska głównego radcy prawnego Michaela. „Miałem już naprawdę dosyć kontaktów z tą kobietą” – powiedział. Wiele doniesień wskazywało, że coś ją łączy z ruchem religijnym Naród Islamu (Nation of Islam), lecz prawda jest inna: gdy trwał proces Michaela, Grace ukończyła kurs biblijny i miała jakoby wstąpić w szeregi Świadków Jehowy. W swoim jedynym publicznym wystąpieniu podczas procesu, zapytana o to, kto stoi za oskarżeniami o molestowanie seksualne, odpowiedziała: „Szatan, czyli diabeł”. Firpo Carr, doradca duchowy Michaela w gronie Świadków Jehowy, opowiada, że słyszał, jak ktoś mówi o niej: „kobieta ukryta na drugim planie, która ma tyle władzy i już pręży się do skoku”, ale osobiście ma o niej zupełnie inne zdanie. „Nie spotkałem w życiu zbyt wielu osób dorównujących jej pokorą” – twierdzi. Ta mieszanina skromności i siły była nieustannie wystawiana na próbę w kontaktach z Michaelem, którego Grace często traktowała jak czwarte dziecko oddane jej pod opiekę. Pewnego razu Jackson, ulegając wreszcie jej ustawicznym prośbom, sprawił sobie własny telefon komórkowy – i zgubił go w ciągu doby, po czym starym zwyczajem zaczął powtarzać wszystkim, że jeśli chcą z nim porozmawiać, mają zadzwonić do Grace. Regularnie sprzeczali się o rozrzutność gwiazdora. Wpływy z posiadanych przez niego autorskich praw majątkowych, sprzedaży nagrań oraz tantiem za piosenki szły niemalże w całości na spłatę jego kolosalnych długów, ale nawet gdy żył z dnia na
dzień, to i tak w każdym mieście, które odwiedzał, kazał, tak jak za lepszych czasów, wyszukać dla siebie najdroższy apartament hotelowy. Kiedy zaczynało brakować pieniędzy na uregulowanie należności, zatrzymywał się wraz z osobami towarzyszącymi u licznych gościnnych „przyjaciół”, których miał na całym świecie. Michael do tego stopnia nie panował nad swoimi finansami, że wszelkie czeki, które przychodziły na jego nazwisko, deponował na koncie Grace, a potem prosił, żeby wypłaciła mu gotówką tyle, ile akurat potrzebował. A gdy mówiła, że pieniędzy już nie ma, złościł się i stawał podejrzliwy. Cztery dni po uniewinnieniu, 17 czerwca 2005, sędzia Rodney Melville, przewodniczący procesowi Michaela Jacksona, zwrócił mu paszport oraz trzysta tysięcy dolarów, które gwiazdor wpłacił na poczet orzeczonej kaucji (w wysokości trzech milionów). Dwa dni później, nie pytając o zdanie nawet najbliższych, Michael poleciał z dziećmi oraz ich opiekunką prywatnym odrzutowcem do Paryża. Na lotnisku czekała już limuzyna, która zawiozła wszystkich do Hotelu de Crillon, mieszczącego się we wspaniałym kompleksie pałacowym przy placu Zgody, u wylotu Pól Elizejskich. Trzysta tysięcy zwróconej kaucji mogło wystarczyć na dziesięciodniowy pobyt w tym przybytku dla możnych tego świata. Wynajęcie, i to właściwie z dnia na dzień, apartamentu prezydenckiego w Crillonie graniczy z niemożliwością – takie apartamenty trzyma się zazwyczaj dla głów państwa i urzędników najwyższej rangi, ponieważ z reguły to właśnie oni z nich korzystają, jednakże dla Michaela Jacksona dyrekcja była skłonna pójść na pewne ustępstwa. Przez dziesięć dni mógł nie tylko wypoczywać i dochodzić do siebie, ale też dane mu było nareszcie cieszyć się tym, czego w ciągu ostatnich miesięcy był pozbawiony – oznakami królewskiego statusu. Nadal pozostawał przecież królem popu, a więc kimś więcej niż zwykłą gwiazdą: osobistością tak olbrzymiej rangi, że przysługiwał mu przywilej wynajęcia bajecznego apartamentu Leonarda Bernsteina, gdzie dzieci Jacksona mogły uganiać się do woli po słynnym tarasie biegnącym dookoła gmachu, z jego niezapomnianymi panoramami Miasta Świateł, gdy tymczasem on sam zasiadał przy fortepianie mistrza, muskając klawisze palcami. Znalazła się też jedna wiadomość dodająca otuchy: Mediabase, serwis monitorujący częstotliwość emitowania nagrań muzycznych na falach radiowych, podał, że wskaźniki odtwarzania piosenek Michaela Jacksona w ciągu pierwszych dwóch dni po uniewinnieniu go od wszelkich zarzutów przez sąd hrabstwa Santa Barbara wzrosły trzykrotnie. *** W Bahrajnie obiecano mu spokój i prywatność. Po wylądowaniu w stolicy Jackson oraz jego dzieci zostali przewiezieni bezpośrednio do olśniewającego przepychem pałacu ich gościnnego gospodarza, szejka Abdullaha bin Hamada
bin Isy Al Chalifa, drugiego syna króla Bahrajnu. Od blisko dziesięciu lat sprawował on urząd gubernatora południowej prowincji królestwa, a poza tym dał się poznać jako największy miłośnik rocka wśród naftowych szejków na całym Bliskim Wschodzie. Korpulentny trzydziestolatek, zagorzały wielbiciel Led Zeppelin i Boba Marleya, kupił sobie drugi dom w londyńskiej dzielnicy Kensington i był tam znany z tego, że jeździ po mieście na harleyu-davidsonie, często w powiewających szatach i z gitarą na plecach. Sam także pisał piosenki i miał ambicję zaistnieć w tej dziedzinie, a rodzinne bogactwo oraz muzułmańska wiara wpoiły mu poczucie nieograniczonych możliwości. Szejk zamierzał przywrócić blask gwieździe Michaela Jacksona, a przy okazji wystartować z własną karierą. Do realizacji tego celu miała posłużyć wytwórnia płytowa 2 Seas Records, którą posiadaliby we dwóch jako wspólnicy. W pałacu Abdullaha mieściło się najlepsze studio nagraniowe w całym królestwie. Michael mógł korzystać z niego do woli, bez ograniczeń czasowych – zgodnie z zapewnieniami szejka, udzielonymi podczas serii rozmów telefonicznych między Manamą a Neverlandem, które odbyły się jeszcze przed zakończeniem procesu w Santa Barbarze. Książę Bahrajnu udowodnił wtedy, że naprawdę ma poważne zamiary, wykazując się naprawdę hojnym gestem. Poznał Michaela za pośrednictwem jego brata Jermaine’a, który w 1989 roku przyjął islam. Szejk Abdullah od samego początku ze współczuciem i zrozumieniem wysłuchiwał, gdy gwiazdor wylewał żale na niebotyczne koszty procesu, które były dla niego jak gwóźdź do trumny. „Co mogę zrobić dla mojego brata? Co mogę dać jego dzieciom?” – tak zapamiętała jego reakcję Grace Rwaramba. W marcu 2005 roku, kiedy prokuratura okręgowa zaczęła przedstawiać akt oskarżenia przed sądem karnym w Santa Barbarze, miejscowi dostawcy usług komunalnych zagrozili, że odetną cały kompleks Neverland Ranch, jeśli gwiazdor bez grosza przy duszy nie ureguluje zaległych należności. Abdullah, mimo że nie poznał jeszcze Michaela osobiście, przelał natychmiast trzydzieści pięć tysięcy dolarów na osobisty rachunek bieżący Grace, która wspomina, że po prostu oniemiała, ale szejk w odpowiedzi na podziękowania przeprosił tylko za śmiesznie małą sumę, obiecując, że „następnym razem będzie tego więcej”. Miesiąc później Michael poprosił o milion. A szejk przysłał tę kwotę, co do grosza. „Myślałam, że tracę zmysły” – opowiada Rwaramba. Zanim zaczęło się lato, Abdullah obiecał zapłacić spodziewane koszty procesowe, szacowane na dwa i pół miliona dolarów – w zamian za to, że piosenkarz zamieszka w Manamie. Arabski arystokrata bardzo pragnął pochwalić się swoją zdobyczą, lecz mimo to, dzięki jego osobistym staraniom, pobyt Michaela Jacksona w królestwie Bahrajnu przez blisko dwa miesiące pozostawał w mediach czymś w rodzaju tajemnicy poliszynela. Rozmaite publikacje donosiły, że piosenkarz przybył do kraju na zaproszenie księcia, ale poza tym pisano tylko tyle, że – jak informuje rodzina królewska – „Michael chce wieść normalne życie i nie życzy sobie
prasowej nagonki”. Szejk i jego sławny gość nie pokazywali się publicznie aż do czasu wspólnego wyjazdu do Dubaju, dokąd polecieli 20 sierpnia, ale nawet wtedy spotkali się z dziennikarzami dopiero po całym tygodniu pobytu. Bliskowschodnie gazety rozwodziły się nad tym, że na zdjęciach z Dubaju widać, jak Michael „tryska szczęściem i zdrowiem”. Było to jego pierwsze publiczne wystąpienie od czasu zakończenia procesu, dwa dni przed czterdziestymi siódmymi urodzinami, 27 sierpnia 2005. Ubrany w jaskrawoniebieską koszulę i czarny kapelusz typu fedora, Michael uśmiechał się niepewnie, lecz wdzięcznie, pozując do zdjęć wraz z Abdullahem, księciem o nalanej twarzy i ciężkich, opadających powiekach, oraz legendarnym arabskim kierowcą rajdowym, Mohammedem bin Sulajemem. Trzaskały migawki i szumiały pracujące kamery. Ta sesja zdjęciowa odbyła się w biurach przedsiębiorstwa budowlanego Nakheel Properties – megadewelopera odpowiedzialnego za powstanie kilku spośród obiektów, dzięki którym Dubaj stał się światową stolicą architektonicznego awanturnictwa. Miejscową gospodarkę napędzał aktualnie handel luksusowymi nieruchomościami oraz zakupy z fachowym doradcą. Michael także wniósł udział w jej rozwój, wybierając się w przebraniu, samochodem z ciemnymi szybami, do urządzonego z absurdalnym przepychem piętrowego centrum handlowego, które mieszkańcy Dubaju nazywają „The Boulevard”, czyli Bulwarem. Po zakończeniu sesji zdjęciowej dyrektorzy Nakheel Properties zaprosili Michaela oraz księcia Abdullaha na wycieczkę łodzią wzdłuż dubajskich plaż, które niegdyś były główną atrakcją tego maleńkiego emiratu: gwiazdor mógł podziwiać białe muszle, koralowce i mieniącą się czystym błękitem wodę. Z pokładu sunącej po falach łodzi widać było wszystkie drapacze chmur, które wyrosły na legendarnych piaskach Dubaju niczym olbrzymie silosy pełne po brzegi petrodolarów. Dwie wieże hotelu Jumeirah Emirates Towers – jak się dowiedział Jackson – zajmowały odpowiednio dwunaste i dwudzieste dziewiąte miejsce na liście najwyższych budynków świata, lecz mimo to wyglądały jak zwykłe paliki do podpierania krzewów w porównaniu z Burdż Chalifa. Budowa tego wieżowca, który miał się stać najwyższą konstrukcją wzniesioną rękami człowieka (osiemset osiemnaście metrów wysokości), została rozpoczęta blisko rok przed wizytą Michaela Jacksona, a jej ukończenie planowano na rok 2009. Celem tej popołudniowej eskapady był największy cud architektury w całym emiracie – Wyspy Palmowe. Do ich usypania zużyto ponad miliard ton kamienia i piasku, tworząc olbrzymie sztuczne wyspy przeznaczone na tereny mieszkalne. Każda z nich miała kształt palmowego liścia otoczonego półksiężycem. Świat fantazji przeniesiono tutaj do rzeczywistości na taką skalę, że w wyniku zwykłego porównania Neverland Ranch w Kalifornii musiało zostać sprowadzone do rangi zwyczajnej ciekawostki. Jackson po raz kolejny zapewnił wszystkich obecnych, że myśli poważnie o osiedleniu się w Dubaju na stałe, natomiast Abdullah wprawił dziennikarzy w najwyższy
zachwyt, oznajmiając, że „Mika’il” zamierza wybudować w swoim „nowym domu” olbrzymi meczet, gdzie naukę islamu będzie się głosić w języku angielskim. Michael wprawdzie nie przyjął wiary muzułmańskiej, ale był „o krok od przejścia na islam” – jak napisano w „Panoramie”. Tę wieść szybko podchwyciła telewizja CBS News, z czego skwapliwie skorzystał felietonista „New York Sun” Daniel Pipes, wygłaszając następujący komentarz: „Jest to zgodne z niezmiennym i bardzo istotnym wzorcem zachowania Afroamerykanów”. Fakt, że Jackson nie oponował, kiedy w Bahrajnie zwracano się do niego imieniem jednego z największych aniołów Allaha, uwiarygodnił pogłoski o jego przejściu na islam – ale tylko w oczach tych, którzy nie wiedzieli, że w trakcie trwania procesu piosenkarz kilkakrotnie zabrał dzieci do Santa Barbary i Los Angeles na nabożeństwa w Salach Królestwa, czyli miejscach spotkań Świadków Jehowy. Pozwolił również swojej matce Katherine, aby przekazywała całej trójce nauki tego wyznania. „Mika’il” w rzeczywistości żywił wobec religii mieszane uczucia, lecz nie afiszował się z tym podczas pobytu na Bliskim Wschodzie, a zwłaszcza po powrocie z Dubaju do Manamy na oficjalne, publiczne powitanie przez ojca szejka Abdullaha, króla Hamada bin Isę Al Chalifa. Gdy monarcha oraz „Mika’il” zniknęli za zamkniętymi drzwiami, królewscy asystenci oznajmili dziennikarzom, że pan Jackson niedawno wszedł w posiadanie „luksusowego pałacu” w Manamie oraz że zamierza ofiarować „znaczną sumę pieniędzy” na budowę drugiego meczetu (po tym wspomnianym w Dubaju przez księcia Abdullaha) w stolicy Bahrajnu. Luksusowy pałac nie należał jednak do niego; wynajęła go rodzina królewska, natomiast miliony, które jakoby miał „ofiarować” na budowę dwóch meczetów, były zwyczajnym pustosłowiem. Przez cały okres pobytu w Manamie i Dubaju piosenkarz pozostawał na utrzymaniu Abdullaha, jednakże nawet naftowy szejk nie miał aż takiego gestu, aby chcieć całkowicie wyciągnąć Jacksona z tarapatów. Problemy wszelkiego rodzaju – prawne, finansowe, osobiste i zawodowe – doścignęły gwiazdora nawet w Zatoce Perskiej, spadając na jego wątłe barki istną lawiną. Dwa tygodnie przed swoimi urodzinami, które w tym roku obchodził w Dubaju, Michael otrzymał grzywnę w wysokości dziesięciu tysięcy dolarów; karę tę wymierzył mu sędzia okręgowy z Nowego Orleanu za niestawienie się na rozpatrzeniu skargi o wykorzystanie seksualne. Sprawa była wyjątkowo pokrętna: niejaki Joseph Bartucci, lat trzydzieści dziewięć, pochodzący z Luizjany, utrzymywał, że oglądając reportaż o procesie Michaela Jacksona, niespodziewanie odzyskał wyparte wspomnienia sprzed dwudziestu jeden lat. Otóż, jak zeznał, w 1984 roku, podczas Wystawy Światowej w Nowym Orleanie, został „podstępnie zwabiony” do limuzyny gwiazdora i przewieziony do Kalifornii. W trakcie dziewięciodniowej podróży zmuszono go rzekomo do przyjmowania „środków zmieniających nastrój”, a Jackson uprawiał z nim seks
oralny, kaleczył żyletką i przebijał skórę na piersi kawałkiem stalowego drutu. Bartucci nie przedstawił ani jednego dowodu na potwierdzenie swoich zarzutów, gdy tymczasem obrońcy oskarżonego piosenkarza potrafili wykazać niezbicie, że ich klient w dniach wymienionych przez powoda przebywał między innymi w towarzystwie prezydenta Ronalda Reagana i pierwszej damy Nancy Reagan. Jednak sędzia Eldon Fallon nie przerwał postępowania, chociaż dodatkowo wyszło na jaw, że Bartucci jest jawnym bigamistą, w ciągu ostatnich siedemnastu lat brał udział w osiemnastu różnych procesach, zarówno w sądzie cywilnym, jak i karnym, a w 1996 roku został aresztowany za uporczywe nękanie pewnej kobiety. Dowiedziawszy się, że jego adwokaci nie dali rady doprowadzić do oddalenia zmyślonej skargi, a tylko nabili rachunek na czterdzieści siedem tysięcy dolarów, Jackson, który akurat szykował się do podróży po Zatoce Perskiej, zwolnił ich i po prostu wyrzucił z głowy cały proces z Luizjany. Teraz jednak sędzia Fallon zażądał, aby gwiazdor wyjaśnił, dlaczego nie powinien zostać oskarżony o obrazę sądu i skazany zaocznie. Na takie wezwanie gwiazdor musiał odpowiedzieć, nawet z drugiego końca świata. Ale to było tylko jedno z wielu jego zmartwień. Przez dwanaście ostatnich lat Michael wydał niemalże sto milionów dolarów na prawników i sądowe ugody w dziesiątkach procesów, gdy tymczasem dziesiątki następnych czekały jeszcze na rozstrzygnięcie. Skargi były czasami całkiem błahe, kiedy indziej zaś naprawdę poważne. Najwięcej, pod każdym względem, kosztowała sprawa z udziałem trzynastoletniego Jordana Chandlera. W 1994 roku Michael zapłacił jego rodzinie ponad osiemnaście milionów dolarów, ale z czasem, jak wspomina adwokat Tom Mesereau, dotarło do niego, że ugoda z Chandlerami była „największym błędem jego życia”. Wysokość okupu za pozasądową ugodę przekonała opinię publiczną i sporą część mediów, że Jackson najprawdopodobniej jest pedofilem. Czy niewinny człowiek zapłaciłby aż tyle tym, którzy fałszywie go oskarżyli? Tak pytali ludzie, a Mesereau odpowiada: „Owszem, jeśli jest gotów na wszystko, byle dali mu żyć. Michael nie miał pojęcia, w jaki sposób zostanie odebrana jego decyzja. On chciał tylko, żeby to się skończyło”. Decyzja tymczasem wywołała prawdziwą lawinę pozwów, które płynęły do sądów jeden po drugim; tak przeróżnej maści naciągacze ustawiali się w kolejce, chcąc urwać dla siebie jakąś cząstkę topniejącej w oczach gwiazdorskiej fortuny. Dwudziestego trzeciego września 2005 Michael poleciał do Londynu w towarzystwie Abdullaha, Grace Rwaramby oraz dzieci. Wynajął całe piętro w hotelu Dorchester, wyjaśniając szejkowi, który miał za to zapłacić, że tak właśnie zwykł był czynić w podróży. Wyjazd do Londynu miał na celu załatwienie najbardziej bolesnej kwestii, jeśli chodzi o jego aktualne problemy sądowe: w listopadzie 2004 roku, gdy proces o molestowanie toczył się jeszcze pełną parą, pozew przeciwko Michaelowi Jacksonowi złożył jego były wspólnik i niegdysiejszy „drogi przyjaciel” Marc Schaffel.
*** Schaffel miał wtedy trzydzieści pięć lat. Na scenie publicznej pojawił się pod koniec 2001 roku, kiedy to nieoczekiwanie wybił się w otaczającym Jacksona tłumie doradców, zaciekle walczących o palmę pierwszeństwa. Kluczem do sukcesu stało się w głównej mierze to, że otrzymał zadanie skompletowania chóru gwiazd estrady, który miał zaśpiewać razem z Michaelem na wydanym w celach charytatywnych singlu pod tytułem What More Can I Give?. Inspiracją do powstania tej piosenki było spotkanie z prezydentem RPA Nelsonem Mandelą, później zrodził się pomysł wydania jej w celu udzielenia pomocy uchodźcom z Kosowa, ale ostatecznie, w następstwie makabrycznych wydarzeń z 11 września 2001, utwór został w wielkim pośpiechu przerobiony tak, aby można go było wykorzystać podczas zbierania pieniędzy dla rodzin ofiar zamachów terrorystycznych. Ewolucja tego projektu w idealny sposób pokazała, jak i dlaczego niemalże wszystkie inicjatywy podejmowane w ostatnich latach przez „obóz Jacksonowski” (aby posłużyć się nazwą tak lubianą przez media) od samego zarania były skazane na porażkę i nieodmiennie kończyły się szukaniem winnych i oskarżeniami przed sądem. Schaffel po raz pierwszy pojawił się w pobliżu Michaela w sierpniu 1984 roku. Miał wtedy zaledwie osiemnaście lat i był kamerzystą, wolnym strzelcem. Przyjechał do Detroit na zlecenie telewizji ABC, aby zrobić zdjęcia z trasy koncertowej The Jacksons promującej płytę Victory. Dotarł na stadion Pontiac Silverdome nieco spóźniony i najadł się wstydu, bo ochrona nie wpuściła go pod scenę, gdzie stali dziennikarze. „Zaprowadzili mnie do jakiejś salki na zapleczu i kazali poczekać – wspominał później. – Siedziałem więc tam i strasznie mi było głupio, kiedy nagle otworzyły się drzwi. Myślałem, że przyszli, aby wyprowadzić mnie na zewnątrz, ale to był Michael. Zamknął za sobą drzwi i zostaliśmy tam sami, tylko ja i on”. Na widok olbrzymiej kamery, którą Schaffel miał przy sobie, Jackson natychmiast podszedł, chcąc obejrzeć ją z bliska. „To były czasy, kiedy przechodziło się z kamer filmowych na wideo, a ja jako jeden z pierwszych miałem kamerę ENG – wyjaśnia korpulentny Schaffel. – Była ogromna i miała osobną lampę do wideo. Michael był zafascynowany. Zapytał, czy może ją obejrzeć. Myślałem, że śnię. Potem chciał ją wziąć do ręki. Powiedziałem, że nie ma sprawy, ale szczerze mówiąc, to trochę się bałem, bo ten sprzęt naprawdę swoje ważył. A on ją po prostu chwycił i poderwał do góry, jakby była z kartonu”. Jackson zaczął się bawić obiektywem, lecz nagle jacyś ludzie za drzwiami zaczęli go wołać do garderoby, żeby przyszedł zmienić kostium. „Chyba ich nawet nie słyszał – opowiada Schaffel. – W końcu powiedział mi, że grają tutaj jeszcze jeden koncert i chciałby się ze mną niedługo umówić, żeby wypróbować moją kamerę. Zgodziłem się chętnie i podałem mu swój telefon, pewny, że nigdy się do mnie nie odezwie, ale następnego dnia ktoś zadzwonił i zaprosił mnie do hotelu, gdzie zatrzymała się cała rodzina Jacksonów. Aż tak go zaciekawiła
moja kamera”. Kolejny raz spotkali się także przypadkiem, w połowie lat dziewięćdziesiątych, w Beverly Hills, na imprezie zorganizowanej w celu zebrania pieniędzy dla amfAR – fundacji na rzecz badań nad AIDS. „Michael zauważył mnie i powiedział: «Ty miałeś kamerę». Nie wiedział, jak się nazywam, ale zapamiętał twarz” – wspomina Schaffel. Pierwszą prawdziwą rozmowę odbyli jednak dopiero w 2000 roku, w domu słynnego dermatologa Arnolda Kleina, z którego usług obaj korzystali. Klein, znajomy Schaffela, utrzymywał kontakt z Jacksonem już od wielu lat i z czasem stał się ważną postacią w jego życiu, zabierając głos w wielu sprawach, i to tak różnych jak finanse i poczęcie dwojga najstarszych dzieci piosenkarza. „Michael mieszkał przez jakiś czas u Kleina, bo musiał dojść do siebie po zabiegu – wspomina Schaffel. – Robił tak dość często”. Schaffel i Jackson przegadali większą część wieczoru. „W swoich zeznaniach Michael wspomniał później, że przypadł mu do gustu entuzjazm Marca oraz jego pomysły – zauważył adwokat Schaffela Howard King. – Podobało mu się zwłaszcza to, że nie wspominał o śpiewaniu ani o tańcu. Michael poszukiwał sposobów zarabiania pieniędzy bez konieczności nagrywania muzyki i występowania na scenie”. Bob Jones, długoletni rzecznik prasowy Jacksona, pamięta, że Schaffel pojawił się prawie w tym samym momencie, kiedy filmowcy zatrudniani przez gwiazdora zaczęli masowo zrywać współpracę, skarżąc się, że im nie płaci. Powołując się niezbyt skromnym tonem na swoje doświadczenie w branży produkcji filmowej i bezceremonialnie obnosząc z blisko siedmiocyfrową kwotą na koncie, Schaffel obiecał, że zajmie się realizacją różnych projektów Michaela z dziedziny filmu oraz wideo. Założyli w tym celu firmę o nazwie Neverland Valley Entertainment. Mówiło się o wybudowaniu studia filmowego na terenie Neverland Ranch, o kręceniu filmów krótkometrażowych, może nawet o produkcji serialu animowanego dla telewizji. Tymczasem Schaffel bardzo szybko wciągnął się w przygotowania do koncertów na trzydziestolecie solowej kariery Michaela, zaplanowanych na 7 i 10 września 2001 w nowojorskiej Madison Square Garden. Ułożenie listy wykonawców uważanych przez Jacksona za godnych udziału w wydarzeniu tej rangi okazało się złożonym zadaniem, ale Schaffel wkrótce dowiódł, że potrafi być przydatny. Występował w charakterze łącznika między Michaelem a głównym organizatorem koncertów, producentem Davidem Gestem, a dodatkowo reperował z własnej kieszeni szwankujący budżet Michaela, kiedy kłopoty zaczynały grozić ustaniem przepływu gotówki; dzięki jego pomocy udało się ściągnąć do udziału w obu koncertach wiele spośród zaproszonych gwiazd. Poza tym Schaffel jak nikt umiał połechtać ego Michaela, co w połączeniu z talentem organizacyjnym okazało się olbrzymim dobrodziejstwem dla tego jubileuszu. Kiedy Jackson zaczął opóźniać swój przylot do Nowego Jorku, zniecierpliwiony Gest wydzwaniał do Schaffela. „Wydzierał się na mnie, jakbym to ja był za wszystko odpowiedzialny –
wspomina Schaffel. – Miałem wsadzić go do samolotu i dostarczyć na miejsce. David zaplanował mu pięć dni prób, ale Michael powiedział, że nie potrzebuje aż tyle i wystarczy mu dzień albo dwa. Chciał polecieć prywatnym odrzutowcem, a tymczasem David namawiał go na zwykły lot rejsowy, bo jego firma miała wykupione bilety w American Airlines. Co więc zrobił Michael? Po prostu go przeczekał. On wcale nie palił się aż tak bardzo do tych koncertów. Okrągła rocznica, to mu się podobało, ale… kiedy Michael pracuje nad własnym pomysłem, daje z siebie wszystko i jeszcze trochę. Gdy natomiast ma tylko zrealizować czyjąś wizję i czuje, że robi to, bo musi – wtedy uważa to za zwykłą pracę i nigdzie mu się nie spieszy”. Kiedy jednak rozeszły się wiadomości, że pomimo wysokich cen biletów (najwyższych w dziejach przemysłu rozrywkowego) dwa koncerty w Madison Square Garden wyprzedały się na pniu w ciągu zaledwie pięciu godzin, Michael płakał z wdzięczności. Sieć CBS zgodziła się zapłacić siedmiocyfrową sumę za prawo do montażu zdjęć z koncertów celem produkcji dwugodzinnego programu telewizyjnego, a Jackson miał zagwarantowane siedem i pół miliona zysku za oba występy. Te pieniądze były mu bardzo potrzebne. Jak wyliczono później na kanale VH1, za każdą minutę spędzoną na scenie otrzymał ogółem sto pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Jego osobisty budżet na życie był wtedy – jak sam mawiał – „ograniczony”. Te ograniczenia narzuciła mu jego wytwórnia płytowa, czyli Sony, oraz główny wierzyciel, Bank of America. Michael ustawicznie narzekał, że z powodu olbrzymich długów nie może mieć bezpośredniego dostępu do swojej fortuny. „W tamtych czasach Marc lekką ręką podejmował z własnego konta nawet milion dolarów – wyjaśnia adwokat Schaffela – więc zaczął wypłacać Michaelowi gotówką zaliczki, które na ogół w krótkim czasie odzyskiwał, kiedy na konto piosenkarza spłynęły inne środki”. Pierwsza z takich wypłat, w lipcu 2001 roku, wyniosła siedemdziesiąt tysięcy dolarów; pieniądze rozeszły się podczas wycieczki po sklepach, którą Jackson urządził sobie z radości, dowiedziawszy się, że otrzyma dwa miliony dolarów pożyczki na nagranie charytatywne. Kiedy Michael powiedział: „Potrzebuję trochę grosza” – Schaffel rozumiał już, że nie jest to potrzeba w potocznym tego słowa znaczeniu, ale raczej „stan psychiczny, którego złagodzenie jest mu niezbędne do dalszego funkcjonowania”. Ta pierwsza należność, jak pamięta sam Schaffel, została szybko uregulowana. Pieniądze spływały do Michaela nieprzerwanym strumieniem z całego świata. Gwiazdor nie posiadał konta w banku, z obawy, że jakiś wierzyciel mógłby je zająć, tak więc wszystkie płatności przychodziły w gotówce. Na listę podstawowych zadań Schaffela wkrótce trafiła także funkcja – dosłownie – tragarza. „Doradcy Michaela, jego wspólnicy, współpracownicy, sponsorzy, różni ludzie, przesyłali pieniądze Marcowi, a on następnie dostarczał Michaelowi żywą gotówkę” – wyjaśnia Howard King, adwokat. Gdy zdarzyło się to po raz pierwszy, Schaffel przyniósł Jacksonowi
pieniądze w papierowej torbie z restauracji fastfoodowej sieci Arby’s. Michael zaśmiewał się z tego do rozpuku i od tej pory nigdy nie mówił o pieniądzach, które dostawał od Schaffela, albo o tych, które sam mu wypłacał, inaczej niż „frytki”. Jak opowiada Howard King: „Marc słyszał od Michaela na przykład: «Przynieś mi frytki, dobrze? Tylko duże». Tak to wyglądało”. Miesiąc po tym, jak wręczył Michaelowi siedemdziesiąt tysięcy gotówką, Schaffel wypisał czek na pokrycie zaległego kredytu w Bank of America: sześćset dwadzieścia pięć tysięcy sześćset osiemdziesiąt dolarów i czterdzieści dziewięć centów. Na jego konta wciąż spływały spłaty należności, choć ich sumy różniły się nieco od tych, które przekazywał Jacksonowi. Impresario piosenkarza zapewniał go jednak, że z czasem wszystkie długi zostaną uregulowane, a Schaffel nie miał najmniejszego powodu, aby mu nie wierzyć. „Marc uwielbiał Michaela, a w dodatku miał do niego całkowite zaufanie” – tłumaczy Howard King. W sierpniu 2001 roku Schaffel przyniósł Jacksonowi jeszcze dwie torby „frytek”. W pierwszej było sto tysięcy gotówką (gwiazdor zamierzał wydać je w sklepach z antykami), a w drugiej czterdzieści sześć tysięcy siedemdziesiąt pięć dolarów. Ta kwota miała pokryć koszt wyceny posiadłości na Sunset Boulevard w Beverly Hills. Cena nieruchomości wynosiła trzydzieści milionów dolarów; dowiedziawszy się o wyprzedanych biletach na koncerty w Madison Square Garden, Michael nabrał przekonania, że będzie go stać na taki wydatek. W pierwszych dniach września, tuż przed zaplanowanymi koncertami, Schaffel wyłożył pieniądze jeszcze dwukrotnie. Najpierw zapłacił stosunkowo niewielką sumę dwudziestu trzech tysięcy dwustu osiemdziesięciu siedmiu dolarów za „darmowe” bilety, które Michael obiecał gościom osobiście zaproszonym przez siebie na jubileusz. Okazało się jednak, że te bilety wcale nie są za darmo, więc piosenkarz, chcąc uniknąć wstydu i tłumaczenia się przed znajomymi i rodziną, zapłacił za nie z własnej kieszeni, czyli z kieszeni Marca. Druga kwota była już wyższa: okrągły milion. Tyle zażądał „najlepszy przyjaciel” Michaela, Marlon Brando, za nagranie „mowy o humanitaryzmie”, którą odtworzono na wideo podczas pierwszego koncertu. Doradcy piosenkarza zgodnie uznali, że to absurd, płacić takie pieniądze za przemówienie, którego nikt nie chce słuchać, ale Michael upierał się przy swoim, mówiąc: „Marlon jest bogiem”. Jak się okazało, doradcy mieli rację, odradzając mu ten pomysł: już po niespełna dwóch minutach niezbornych dywagacji wielkiego aktora publiczność zaczęła gwizdać i nie przestała, dopóki Brando nie skończył. A co na to Michael? Cóż, powiedział, to tylko milion – żaden wielki majątek. W ostatnich dniach przed koncertami w Madison Square Garden Schaffel dał mu trzysta osiemdziesiąt tysięcy trzysta dziewięćdziesiąt pięć dolarów na nową zachciankę, zakup dwóch luksusowych aut: bentleya arnage’a oraz lincolna navigatora, a do tego czek na pokrycie odsetek za dwa miliony wspomnianej pożyczki na nagranie charytatywne. Do tego czasu, jak sam przyznaje, zwrócono mu już milion siedemset
pięćdziesiąt tysięcy dolarów, ale poniesione przez niego koszty wyniosły więcej: dwa i pół miliona. Pozostała część długu była jednak zabezpieczona, ponieważ Michael przepisał na niego prawa majątkowe do piosenki What More Can I Give?. Schaffel zgadzał się z tymi, którzy twierdzili, że jest to jego najlepszy utwór od wielu lat: wzniosła melodia i poruszający tekst, Jackson w najlepszej formie. Jeszcze zanim zaczął się wrzesień, zaczęli we dwóch omawiać projekt wydania go na singlu charytatywnym, który miałby dorównać sukcesem hitowi We Are the World z 1985 roku. Zyski zostałyby przeznaczone na pomoc dla ofiar kolejnej wielkiej katastrofy spowodowanej ludzkim barbarzyństwem. Atak terrorystyczny 11 września nastąpił zaledwie kilka godzin po tym, jak Michael zakończył swój drugi koncert jubileuszowy wiązanką przebojów Billie Jean, Black or White i Beat It. Aż do tej pory wydawało mu się, że najgorszym momentem jego pobytu w Nowym Jorku będzie paskudna kłótnia, w którą wdał się podczas pierwszego koncertu za kulisami Madison Square Garden ze znajomym aktorem Coreyem Feldmanem, niegdyś dziecięcą gwiazdą ekranu. Feldman oznajmił mu, że zamierza opisać ich wzajemne relacje w książce. Jackson spał tej nocy zaledwie godzinę albo dwie, a pierwszą rzeczą, jaką zobaczył po przebudzeniu w hotelu Plaza Athenee, były walące się wieże World Trade Center. „Wpadł w kompletny popłoch – wspomina Marc Schaffel. – Myślał, że po ulicach Nowego Jorku uganiają się terroryści i polecił natychmiast wywieźć dzieci z miasta. Ochrona w jego hotelu składała się w dużej części z policjantów. To oni pomogli im przedostać się na drugi brzeg rzeki Hudson, do New Jersey, zanim mosty i tunele zostały zamknięte”. Następnego dnia, kiedy Michael oznajmił, że potrzebuje pół miliona dolarów na wypadek, gdyby musiał razem z dziećmi – jak się wyraził – „zejść do podziemia”, Schaffel pojechał do banku i wypłacił gotówką całą tę sumę, co do grosza. Po dwóch dniach ukrywania się w New Jersey Jackson wezwał go wraz z resztą swojej świty do White Plains, miasta w stanie Nowy Jork, gdzie znajdowało się lotnisko, które niedługo miało zostać otwarte na kilka godzin. Ludzie z Sony załatwili lot prywatnym odrzutowcem, który stał tam w jednym z hangarów. Michael już jechał z New Jersey, gdy nagle pojawił się nowy problem: aktor Mark Wahlberg, który kręcił w pobliżu film, pojawił się na lotnisku w White Plains, też z całą świtą, i chciał polecieć dokładnie tym samym samolotem. Schaffel wspomina, że wybuchła wielka awantura o to, kto ma pierwszeństwo: jedni i drudzy stali na płycie lotniska niczym dwie wrogie armie i krzyczeli na siebie, aż wreszcie zarząd Sony rozstrzygnął, że jednak Michael Jackson jest większą gwiazdą. Wahlberg usłyszał, że będzie musiał poczekać na kolejny lot i odszedł, gotując się ze wściekłości. „A Michael w ostatniej chwili uznał, że jednak nie chce lecieć samolotem – dodaje Schaffel. – Powiedział, że pojedzie do Kalifornii autokarem dla personelu tournée, a my wszyscy mamy wsiadać do samolotu i startować, zanim wróci Wahlberg”. Wynajęcie autokaru zajęło kilkanaście minut, ale zanim kierowca
zdążył dojechać do White Plains, Michael po raz kolejny zmienił zdanie. Upchnął w autokarze swoją matkę oraz innych krewnych, a sam zażyczył sobie, żeby ludzie z Sony znaleźli dla niego następny prywatny samolot, którym wrócił do Santa Barbary w towarzystwie Grace, dzieci i pary ochroniarzy. Na pierwszym spotkaniu po powrocie do Kalifornii Jackson i Schaffel natychmiast poświęcili się projektowi wykorzystania piosenki What More Can I Give? podczas zbiórki pieniędzy dla rodzin ofiar zamachów. W październiku Schaffel wynajął apartament w hotelu Beverly Hills, gdzie spotkał się z dyrekcją sieci McDonald’s, aby omówić inicjatywę charytatywnego nagrania tego utworu. Po zaledwie kilkugodzinnej naradzie zawarto umowę na dwadzieścia milionów dolarów: zarząd McDonald’s wyliczył, że tylko w amerykańskich lokalach sieci uda się sprzedać co najmniej pięć milionów egzemplarzy. Schaffel czuł w tych dniach, że unosi go potężna fala pomyślności: był głównym pośrednikiem między Michaelem a studiem nagraniowym, w którym pojawili się artyści tej miary co Beyoncé Knowles, Ricky Martin, Mariah Carey, Carlos Santana, Reba McEntire oraz Tom Petty, aby swoimi głosami i instrumentami wesprzeć projekt What More Can I Give?. To było bajeczne doświadczenie, najwspanialszy moment w życiu Schaffela. Nagrał wszystko na wideo i nie mógł się wręcz doczekać, aż pokaże światu Céline Dion po pierwszych publicznych wykonaniach utworu: kanadyjska wokalistka, z twarzą mokrą od łez, zapewniała, że występ u boku Michaela Jacksona to dla niej niebywałe wyróżnienie. W podobnym tonie wypowiadali się, jeden po drugim, także inni wielcy uczestnicy sesji nagraniowej. Skala wydarzenia wręcz zapierała dech w piersiach. „Michael bardzo się zapalił do tego projektu – wspomina Schaffel. – Nie musiałem go błagać, żeby raczył się pojawić w studiu – sam przyjeżdżał. Naprawdę, ale to naprawdę mu zależało, żeby doprowadzić wszystko do końca. W takich momentach stawał się zupełnie innym człowiekiem. Był przekonany, tak samo jak i ja, że będą z tego dwa hity, a przy tym zarówno wersja angielska, jak i hiszpańska, która zresztą jest lepsza, trafią na pierwsze miejsca list przebojów”. A potem wszystko zaczęło się walić i odtąd już Marc Schaffel miał dość często obserwować to zjawisko na orbicie blednącej gwiazdy Michaela Jacksona. Trzynastego października w „New York Post” ukazał się pierwszy artykuł na temat kulisów produkcji What More Can I Give?. Władze firmy McDonald’s były zaskoczone, a potem kompletnie oszołomione, kiedy firmę zasypała lawina skarg ze strony amerykańskich matek, oburzonych faktem, że sieć restauracji promująca się jako „rodzinna” chce przyłożyć rękę do rozpowszechniania muzyki wykonawcy podejrzanego o pedofilię. Dwa dni później dyrekcja McDonald’sa zadzwoniła do Schaffela z wiadomością: wycofujemy się z umowy. Ale to jeszcze nie był koniec kłopotów. Kilku doradców finansowych
Jacksona, niezadowolonych z tego, że Marc Schaffel uzyskał prawa majątkowe do What More Can I Give?, skontaktowało się z Johnem Brancą, wieloletnim adwokatem Michaela. Branca brał udział w interesach gwiazdora od ponad dwudziestu lat, choć z przerwami: to on negocjował dla niego wiele najbardziej lukratywnych kontraktów. Bywał też jego najbliższym doradcą. Jednakże ostatnimi czasy stosunki między piosenkarzem a prawnikiem znów się ochłodziły. Michael coraz częściej podejrzewał, że Branca wykorzystuje jego nazwisko w innych prowadzonych przez siebie interesach. Adwokat tymczasem za narastające problemy w kontaktach ze swoim najcenniejszym klientem był skłonny obwiniać między innymi Marca Schaffela. Dzięki dobrym znajomościom w przemyśle rozrywkowym ustalił w ciągu zaledwie kilku dni, że głównym źródłem jego fortuny była gejowska pornografia; Schaffel produkował i reżyserował filmy o takich tytułach jak Członek elity albo Człowiek ze złotą laską, a do tego prowadził kilka pornograficznych stron internetowych. Branca natychmiast zadzwonił do Jacksona, aby się z nim umówić, a na spotkaniu pokazał mu taśmę, na której widać, jak Schaffel reżyseruje scenę gejowskiego seksu. Niedługo potem Schaffel otrzymał list z informacją, że jego współpraca z Michaelem Jacksonem zostaje rozwiązana ze względu na „ujawnienie faktów z przeszłości pana Schaffela, o których pan Jackson uprzednio nie wiedział”. „Totalna bzdura – komentuje Schaffel. – Wszyscy wiedzieli, czym się kiedyś zajmowałem, Michael też. Śmiał się z tego na przyjęciu u Arniego Kleina razem z Carrie Fisher i samym Arniem. Wielu ludzi ich słyszało. Tommy Mottola [dyrektor naczelny Sony Music Group] także o tym wiedział. Kiedy Michael zaprosił Ushera do studia na nagranie jego partii w What More Can I Give?, siedziałem tam razem z Tommym i żartowaliśmy, plotkując o jednej gwiazdce porno. On ją znał i chciał sprawdzić, czy ja też. A teraz nagle wszyscy udają, że są w kompletnym szoku”. Schaffel, homoseksualista, wiedział, że dla Michaela jego orientacja (jak i Arnolda Kleina czy kogokolwiek innego) nie stanowi żadnego problemu. Mimo to z ulgą odebrał telefon od gwiazdora, który zadzwonił do niego osobiście kilka dni po rozwiązaniu umowy o współpracę i powiedział: „Nie martw się, Marc, to wszystko przycichnie. Trzymaj się”. Pech Schaffela polegał na tym, że Branca w porozumieniu z innymi doradcami Michaela bardzo energicznie naciskał na Sony, chcąc, żeby zarząd utrącił projekt charytatywnego wydania What More Can I Give?, zabraniając wszystkim swoim gwiazdom udziału w nagraniach – przynajmniej do momentu, kiedy Michael odzyska prawa do tego utworu. „A potem Sony i Tommy Mottola zaczęli się martwić, że jeśli pozwolą nam wydać What More Can I Give?, to Michael już nigdy nie dokończy Invincible – wyjaśnia Schaffel. – Bo rzeczywiście, nie palił się do pracy nad tym albumem. Najpierw nagrywaliśmy w Nowym Jorku, potem w Miami, a w końcu w Wirginii. Raz byliśmy tutaj, raz tam. A za wszystko płacili ludzie z Sony. Sęk w tym, że
Michael nie miał serca do tej roboty. Potem, kiedy zaczęliśmy What More Can I Give?, włożył w to całą energię, a Invincible leżało odłogiem. Zarząd Sony zainwestował w ten album dziesiątki milionów dolarów, więc postanowił odłożyć nasz projekt na półkę”. A żeby mieć pewność, że tam właśnie pozostanie, firma Sony rozpuściła zmyśloną plotkę, że piosenka What More Can I Give? nie trafi na płytę Invincible, gdyż podobno jest „za słaba”. Schaffel nie uległ i naciskał dalej, usiłując zorganizować w Waszyngtonie koncert na rzecz rodzin ofiar terrorystycznego ataku na Pentagon 11 września. Zdjęcia z tego występu miały być wykorzystane do produkcji wideoklipu do What More Can I Give?. Michael się nie pojawił. W dniu 13 czerwca 2002 Schaffel wysłał faksem list do Nobuyukiego Ideiego, prezesa Sony Corporation, prosząc go usilnie, aby wypuścił singiel What More Can I Give? na rynek albo udzielił zgody na wydanie go za pośrednictwem innego dystrybutora. „Pozwolić, aby korporacyjna chciwość albo polityka położyły kres inicjatywie ludzi pragnących pomóc ofiarom tragedii, to także tragedia, niemalże tak samo wielka” – napisał. Nie doczekał się odpowiedzi, lecz mimo to nie przerywał pracy, wyprzedając po kolei prawa do projektu What More Can I Give? rozmaitym wspólnikom. Wszystko było jednak uzależnione od udziału Michaela Jacksona. Schaffel czekał na okazję, aby znów zbliżyć się do byłego pracodawcy. Sposobność nadarzyła się po mocno spóźnionej premierze albumu Invincible, który został wydany w ostatnich miesiącach 2001 roku i okazał się klapą. W ciągu dwóch tygodni zarząd Sony zorientował się, że ta płyta będzie pierwszym autentycznym niewypałem w karierze piosenkarza. Invincible, podobnie jak każdy album Michaela Jacksona, z miejsca trafił na szczyty wszelkich notowań, ale wynik pierwszego tygodnia sprzedaży – trzysta sześćdziesiąt trzy tysiące egzemplarzy – to nie była nawet jedna piąta tego, co sprzedali ‘N Sync. Ich wydana w tym samym roku płyta Celebrity w ciągu pierwszych siedmiu dni rozeszła się w liczbie miliona dziewięciuset tysięcy egzemplarzy. Tymczasem sprzedaż Invincible spadała na łeb na szyję. Z kalkulacji przeprowadzonych przez Sony wynikało, że w USA rozejdą się tylko dwa miliony, czyli niecałe dziesięć procent tego, co osiągnął Thriller, a za granicą – zaledwie trzy miliony, a więc mniej niż jedna piąta tego, co zarobił Dangerous. Recenzje wahały się między brakiem zachwytu a otwartym lekceważeniem. Tylko jeden singiel z całego albumu wszedł do pierwszej dziesiątki notowań – była to piosenka You Rock My World. Tommy Mottola i zarząd Sony uznali, że to sam Michael pogrążył swoją nową płytę na wszystkich rynkach, nie zgadzając się na światowe tournée. Kierownictwo firmy miało też do niego pretensje o to, że nie pojawił się na żadnej imprezie promocyjnej ani w Stanach, ani za granicą. „To prawda, zorganizowano wiele imprez – przyznaje Schaffel – ale Michael, ni stąd, ni zowąd, powiedział, że nie będzie na nie jeździł. Tommy zdenerwował się na niego za to, bo myślał, że chodzi o What More Can I Give?.