JANA OLIVER
ŁOWCY DEMONÓW
TOM II
ZAKAZANE
FORBIDDEN
„Dla tych dwojga istniała tylko samotność, Dla niej na ziemi, a dla niego w niebie.
I on zabiegał o nią pieszczotami, Zabiegał o nią słonecznym uśmiechem… ”
„Pieśń Hiawatha’y” – Henry Wadsworth Longsfellow
ROZDZIAŁ 1
2018 rok, Atlanta, stan Georgia
Kawiarnia „Grounds Zero” przyrządzała najwspanialszą gorącą czekoladę w Atlancie, może
nawet na całym świecie. Wyglądało na to, że Riley Blackthorne będzie musiała przebrnąć
przez istny Armagedon, żeby się jej napić.
- Koniec jest bliski! – Wołał jakiś mężczyzna do mijających go przechodniów.
Stał w wejściu do lokalu, trzymając zrobiony w domu afisz, który głosił to samo, co jego
twórca. Jednak zamiast postrzępionej brody i czarnej szaty miał na sobie spodnie khaki oraz
czerwony T-shirt.
- Musisz się na niego przygotować, panienko – powiedział, wciskając Riley broszurę przed nos
ze znaczną gorliwością.
Wyglądała ona dokładnie tak samo ja ta, którą dziewczyna schowała w kieszeni kurtki. Tak
samo jak ta, którą dała jej anielica tuż przed tym, nim Blackthorne zgodziła się pracować dla
Nieba, by ocalić życie swojego chłopaka, Simona.
- Koniec jest bliski! – Zakrzyknął ponownie facet.
- Czy nadal jest trochę czasu na gorącą czekoladę? – Spytała Łowczyni.
Specjalista od końca świata zamrugał powiekami.
- Och, możliwe, nie mam pojęcia.
- O, to świetnie – odparła Riley – nienawidziłabym myśli o walce z siłami Piekła bez małego
środka dopingującego.
Podobne stwierdzenie zaowocowało zmarszczką zadumy. Darując sobie tłumaczenia,
Łowczyni wcisnęła broszurę do kieszeni, po czym otworzyła drzwi kawiarni, podczas gdy
mężczyzna dalej próbował namówić swoje audytorium do przygotowania się na najgorsze.
„Grounds Zero” nie wyglądało ani trochę inaczej niż wtedy, kiedy Blackthorne odwiedziła je
po raz ostatni. Zapach prażonych ziaren unosił się w powietrzu niczym aromat ciężkich
perfum, natomiast maszyna do espresso cicho pomrukiwała. Klienci wystukiwali coś na
klawiaturze swoich laptopów, ciesząc się drogą kawą i rozmawiając o wszystkim, co liczyło się
w ich życiu. Tak jak każdego innego dnia. Poza tym, że… Wszystko stało się teraz naprawdę
dziwaczne.
Nawet kupno gorącej czekolady. Podobna czynność nie powinna nastręczać żadnych
trudności: złożyć zamówienie, zapłacić za nie, otrzymać gorący napój. Zero kłopotu.
Tymczasem dzisiaj sytuacja przedstawiała się zupełnie inaczej.
Barista gapił się na Riley nawet wtedy, kiedy przygotowywał gorącą czekoladę, co okazało się
nie mieć dobrych skutków, ponieważ o mały włos się nie oparzył. Być może odpowiadała za to
niezliczona ilość wypalonych w jej jeansowej kurtce dziur oraz długie rozcięcie na rękawie,
spod którego wystawał podkoszulek. A może wpływał na to fakt, że jej włosy wyglądały, jakby
osobiście rozmówiły się z płomieniami, mimo iż Blackthorne dwukrotnie umyła je
szamponem i użyła sporej dawki odżywki.
Zmieniła przynajmniej jeansy, w przeciwnym wypadku koleś wlepiałby spojrzenie w całą tę
zaschniętą na nich krew. Krew, która wcale nie należała do Riley.
– Widziałem cię w telewizji. Jesteś jedną z nich, prawda? – Spytał drżącym głosem, a jego
brązowe oczy zrobiły się tak wielkie, że bez trudu przykryłyby większą część twarzy.
W telewizji?
Riley nie miała innego wyboru, niż potwierdzić.
– Tak, jestem łowczynią demonów.
I jedną z nielicznych szczęśliwców, którzy przeżyli wczorajszą jatkę.
Facet postawił ceramiczny kubek na ladzie, rozlewając trochę brązowej boskości na boki, a
także na spodek. Następnie odsunął się, zupełnie jakby jego młoda klientka posiadała
wyrastające z czaszki rogi.
- Bita śmietana? – Spytała, marszcząc czoło.
Nawet, jeśli świat się właśnie kończył, gorąca czekolada powinna zostać przystrojona
cudownym białym dressingiem, bo inaczej co w tym za sens?
Mężczyzna zaczął ostrożnie dokładać dodatek do napoju, utrzymując spojrzenie bardziej
na dziewczynie niż naczyniu. Część bitej śmietany dostała się tymczasem na samo dno.
- Wiórki czekoladowe? – Spytała Blackthorne.
- Eee… skończyły się – powiedział.
To tylko jeden paskudny koleś. Nic wielkiego.
Ale nie chodziło tylko o niego. Pozostali klienci nie spuszczali z łowczyni wzroku, podczas
gdy ta kroczyła w stronę wolnej loży. Raz za razem zerkali na ulokowany wysoko na ścianie
telewizor, po czym znowu gapili się na Riley, by porównać oba obrazy.
Och, do licha.
W CNN emitowano właśnie sceny z wczorajszej rzezi w zdumiewająco zachwycających
kolorach: dobrze akcentowały płomienie wylewające się przez dach Świątyni i biegające
wszędzie demony. I wreszcie pojawiła się ona: podświetlona przez szalejący pożar i klęcząca
na chodniku w pobliżu rannego chłopaka. Płakała, trzymając Simona w ramionach. To był ten
moment, kiedy odkryła, że jej ukochany umiera.
O Boże, dłużej tego nie zniosę.
Spodek w dłoniach Riley zaczął się trząść, rozlewając na boki kolejne cenne krople gorącej
czekolady. Już i tak ciężko żyło się z tak przerażającymi wspomnieniami, ale teraz znalazły się
one również w telewizji, gdzie zaakcentowano wszystkie niezaprzeczalne szczegóły.
Dziewczyna przystanęła w pobliżu loży, kiedy na ekranie pojawiło się zdjęcie Simona. Musiała
to być fotografia z zakończenia szkoły, ponieważ jasnoblond włosy okazały się krótsze, a mina
chłopaka była śmiertelnie poważna. Adler zawsze zachowywał się w podobny sposób, chyba,
że przebywali razem: wtedy pozwalał sobie na nieco luzu, zwłaszcza podczas całowania.
Riley przymknęła powieki, rozpamiętując czas, który spędzili wspólnie przed spotkaniem
rady Gildii. Całowali się, a chłopak przyznał, jak bardzo zależy mu na łowczyni. Potem demon
próbował odebrać mu życie.
Dziewczyna opadła na fotel stojący w loży i wciągnęła nozdrzami cenny aromat gorącej
czekolady, używając go, jako sposobu na odpędzenie złych wspomnień. Podobny wysiłek
spełznął na niczym, mimo iż nigdy wcześniej nie wydarzyło się nic podobnego. Zamiast tego
umysł Riley podsunął wizerunek jej ukochanego Simona spoczywającego w szpitalnym łóżku.
Wszędzie znajdowały się rurki, a jego oblicze było tak samo blade, jak prześcieradła.
Ten chłopak tak wiele dla niej znaczył. Jego cicha, pocieszająca obecność naprawdę pomogła
Blackthorne po śmierci jej ojca, Paula. Tak szybka utrata wybranka serca nie mieściła się w
pojęciu Riley i Niebo najwyraźniej podzielało tę opinię. Łowczyni nie mogła uczynić nic
innego, niż zgodzić się na ich warunek: życie Simona za przysługę oddaną tym na górze.
Naprawdę wielką przysługę. Jak na przykład powstrzymanie końca świata.
– Czemu ja? – Wymamrotała dziewczyna. – Czemu nie ktoś inny?
Czemu nie Simon?
Był naprawdę religijny, przestrzegał wszystkich zasad. Stałby się idealną osobą do zażegnania
groźby Armagedonu. To z nim mogło ułożyć się Niebo, kiedy został ranny.
Zamiast niego wybrali mnie.
Ku rozdrażnieniu Riley, gorąca czekolada zdążyła już wystygnąć na tyle, że przekroczyła
krytyczną temperaturę oznaczającą zdatność do spożycia, mimo to łowczyni i tak wypiła.
Skupiała się na zawartości kubka, uciekając wzrokiem od ekranu telewizora. Ktoś przeciągnął
krzesło po podłodze, aby móc usiąść przy którymś stoliku, a Blackthorne zerwała się na ten
dźwięk, spodziewając się niejako, że to horda demonów lada moment wpadnie do lokalu.
Naczynie zadrżało w jej dłoniach, przypominając, jak blisko krawędzi się znalazła. Tyle
niepowodzeń spotkało ją w tak krótkim przedziale czasu. Na tyle dużo, by sobie z nimi nie
poradziła.
Muszę odszukać tatę.
To przynajmniej Riley mogła zrobić. Może. Przynajmniej znalazła coś, na czym mogła skupić
uwagę. Było raczej mało prawdopodobne, że ciało legendarnego łowcy zostało przysypane
pod gruzami Świątyni. Nie, gdy jakiś nekromanta włożył tyle wysiłku w jego wskrzeszenie.
Tym właśnie zajmowali się ożywiacze zwłok: reanimowali zmarłych i sprzedawali ich
bogatym ludziom jako darmowych służących. Właśnie teraz ktoś mógł ustawić się w kolejce
do nabycia ciała mistrza łowców Paula Blackthorna, o ile nie został już przez kogoś kupiony.
Jak to jest być martwym i przechadzać się po świcie, jakby nadal się żyło?
Pomijając cały przerażający aspekt tej sprawy, musiało to być naprawdę dziwaczne.
Czy tata łowczyni pamiętał swoją śmierć? Czy dysponował wspomnieniami z pogrzebu oraz
chwili, gdy go pochowano?
Zimny dreszcz przebiegł w dół kręgosłupa Riley. Dziewczyna musiała utrzymać się w grze.
Znajdę go. Zabiorę go z powrotem do domu i wszystko się skończy.
Jej spojrzenie powędrowało ponownie w stronę ekranu telewizora. Jakiś inny reporter
streszczał właśnie wydarzenia wczorajszej nocy. Nie był daleki od prawdy: lokalni łowcy
spotkali się w Świątyni usytuowanej w centrum Atlanty tak jak zawsze. W połowie spotkania
zjawiła się horda demonów. I to właśnie wtedy zaczęła się jatka.
– Naoczny świadek twierdzi, że w atak zamieszane były przynajmniej dwa rodzaje piekielnych
stworów, co sprawiło, że łowcy zostali szybko zdziesiątkowani – powiedział dziennikarz.
A może trzy rodzaje? Ale kto by je tam liczył?
Riley odczuła przypływ złości. Łowcy nie zostali zdziesiątkowani.
No, może nie do końca. Udało im się nawet zabić kilka demonów.
Gdy dziewczyna sięgnęła z powrotem po kubek z gorącą czekoladą, jej dłonie nadal drżały.
Działo się tak od wczoraj i nic na to nie pomagało. Łowczyni sączyła napój drobnymi
łyczkami, wiedząc, że ludzie się jej przyglądają, rozmawiając na jej temat. Ktoś nawet zrobił
jej zdjęcie aparatem w telefonie.
O, Jezu.
W tle nadal rozgłaszał wieści reporter CNN:
- Pewnej części łowców udało się uciec z epicentrum rzezi, a wtedy natychmiast zaatakował
ich demon wyższego poziomu.
Demon wyższego poziomu okazał się Piątką: tą samą, która potrafiła robić głębokie dziury w
ziemi, tworzyć mini tornada oraz sprawiać, że ziemia drżała. A wszystko po to, aby dopaść
jednego łowcę.
Mnie.
Gdyby nie Ori, wolny strzelec, ziemna bestia zabiłaby młodą łowczynię tak samo jak jej ojca.
- Przesłuchaliśmy naocznego świadka, który upiera się, że wczorajszej nocy widział na
miejscu zdarzenia anioły – kontynuował reporter. – Jest z nami doktor Osbourne,
religioznawca z Uniwersytetu Santa Barbara, który będzie komentował nagrania przy pomocy
połączenia satelitarnego z naszą ekipą. – Na ekranie pojawił się natychmiast poważny
siwowłosy mężczyzna. – Jakie jest pana zdanie na temat tego niesamowitego wydarzenia,
doktorze?
- Analizowałem nagrania i stwierdzam, że wszystko, co na nim widać, to krąg
niewyobrażalnie jasnego światła, który otacza łowców. Mam kolegów w Atlancie, którzy
deklarują, że widywali w waszym mieście anioły. Według Biblii ukazywały się one między
innymi Abrahamowi czy Jakubowi. Dwa z nich miały związek z wydarzeniami w Sodomie i
Gomorze. W tym wypadku natomiast aktywnie chroniły łowców przed siłami Piekła.
Powiedziałbym, że to biblijnie znaczący fakt.
Mów mi jeszcze.
Riley zatopiła dłoń w swojej kurierskiej torbie, wyławiając stamtąd długopis. Następnie
zaczęła sporządzać listę na serwetce:
1. Znaleźć tatę
2. Przyskrzynić winnych zamętu z wodą święconą
3. Ocalić świat
4. Iść na zakupy
5. Zrobić pranie
Kiedy łowczyni przyjrzała się bliżej wynikowi swojej pracy, stwierdziła, że pozycja numer trzy
niekoniecznie pasuje do reszty, za to dwa ostatnie punkty nie powinny stwarzać żadnych
trudności.
ROZDZIAŁ 2
Czując łaskotanie w gardle, Denver Beck zakaszlał energicznie, starając się usunąć zalegający
w płucach dym. Wysiłek ten nieco mu pomógł. Tymczasem w sporej odległości od chłopaka
strażacy przemieszczali się wzdłuż ruin Świątyni, polewając wodą niewygasłe jeszcze
zgliszcza oraz poszukując osmalonych zwłok, zakopanych gdzieś pod gruzowiskami
utworzonymi ze zniszczonych cegieł oraz spalonego drewna.
Ubiegłej nocy, powinienem był umrzeć.
W przeszłości fakt ten nie miałby dla Becka żadnego znaczenia. Teraz jednak sytuacja się
zmieniła. To strach o Riley wywiódł go na zewnątrz z kłębów dymu oraz płomieni.
Po jego prawicy mistrz łowców – Angus Stewart – opierał się ciężko na swej lasce,
wygrzewając się w promieniach późno popołudniowego słońca. Jego zazwyczaj czerwonawa
twarz przyjęła odcień białej czupryny mężczyzny, wydając się niesamowicie wręcz blada na
tle pokrytego krwią bandaża umieszczonego wzdłuż linii włosów.
Wraz z Denverem stali w pobliżu jednej z licznych dziur pokrywających parking, a smród
spalonego asfaltu unosił się ciężko w powietrzu. Beck schylił się, gapiąc w paszczę otchłani,
którą ozdabiały poplątane kable oraz szczątki organiczne. Szczelina liczyła sobie dobre
dziesięć stóp szerokości oraz przynajmniej trzy razy tyle głębokości.
Wydobywała się z niej cienka kolumna pary wodnej.
- Jakim cudem jakiś demon zdołał dokonać aż takich zniszczeń? – Spytał z łagodnym
południowym akcentem.
- Demon ziemny jedynie zamachał łapskami, a pojawiła się ta otchłań. Te potwory posiadają
jakąś dziwną moc władania żywiołem ziemi oraz pogodą – odpowiedział Stewart, ujawniając
swój rzadko już spotykany szkocki akcent.
Nadal dało się go wychwycić, mimo iż mistrz mieszkał w Atlancie od dobrych dziesięciu lat.
Gdy Den się prostował, rana, jaką demon zadał mu w udo, skurczyła się na znak protestu.
Opatrunek przeciekał, a wydzielina wsiąkała w jego błękitne jeansy. Chłopak potrzebował
kolejnej dawki aspiryny: temperatura ciała znacząco mu się podwyższyła i niewiele
brakowało, aż młody łowca zacznie szczękać zębami. Przypominało to łagodny przypadek
grypy z ranami po szponach, jako bonusem.
Wszystko się teraz zmieniło.
Beck wiedział, że anioły były prawdziwe, widywał je już przecież w różnych częściach Atlanty.
Większość pełniła rolę służących, stając się najbardziej usłużną częścią niebiańskiej
społeczności, która przybywała na Ziemię, robiąc to, czegokolwiek oczekiwał po nich Bóg.
Den nie spotkał się jednak nigdy wcześniej z taką akurat formą wyższego bytu, która
dzierżyłaby w dłoniach płonące miecze, jak miało to miejsce ubiegłej nocy.
Chłopak pokręcił głową, nie mogąc pogodzić się z tym, jak straszny obrót obrały teraz sprawy.
Anioły liczyły sobie co najmniej siedem stóp wzrostu, ubrane w rażącą oczy biel. Ich
promieniujące alabastrem skrzydła otaczała szara poświata, a płomienne ostrza huknęły
niczym letni grom, wypełniając nocne powietrze cierpkim smakiem ozonu.
- Nigdy nie słyszałem, żeby wysłannicy Nieba przybyli, aby chronić łowców – powiedział Den
ściszonym głosem, świadom obecności ekipy telewizyjnej stacjonującej po drugiej stronie
parkingu. Dziennikarze kręcili się po całym mieście, starając się wykorzystać najbardziej
chwytliwą historię w dziejach Atlanty od czasów Olimpiady w 1996 roku. – Czemu demony
współpracują? Wygląda na to, że szykują się do wojny.
- Tak właśnie jest. – Stewart przełknął gardłowo ślinę. – Czy to, że zobaczyłeś anioły, sprawiło,
że zacząłeś wierzyć?
Beck zamrugał powiekami w reakcji na to pytanie.
Zacząłem?
Chłopak nie myślał zbyt wiele o Bogu i odkrył, że jego rozmówca również.
- Może – przyznał.
Stewart sapnął na znak zgody.
- Miasto będzie oczekiwało działań.
- Mistrz Harper zajmie się tą sprawą, prawda? – Spytał Den.
Harper był najstarszym mistrzem wśród łowców, a zarazem nauczycielem Riley. Beck zgadzał
się z teorią, że starzec zachowywał się jak istny wrzód na tyłku, ale znał się na swojej robocie,
gdy za bardzo nie pochłaniał go alkohol.
- Nie, nie z takim stanem żeber – odparł Stewart. – Muszę zająć się przywództwem. Po tym
jak umarł Ethan, będę potrzebował twojej pomocy.
Ethan był jednym z praktykantów Stewarta, ale nie udało mu się ujść z życiem z masakry w
Świątyni.
- A co z twoim drugim uczniem, Rollinsem? Gdzie się podziewa?
- Zrezygnował. Nie umiał podołać takiej dawce dramaturgii. Szanuję jego wybór. – Mistrz
zamilkł na moment, po czym dodał: – Cieszę się, że młody Simon przeżyje. To dobre wieści
dla Riley.
- Taaa – odpowiedział Beck, nie będąc pewnym, dokąd zmierzają te wywody.
- On i Riley mieli się ku sobie, wiedziałeś o tym? Przed spotkaniem rady całowali się i
trzymali za ręce. Nie wiedzieli, że ich widziałem.
- Całowali? – Den poczuł dziwny ciężar w klatce piersiowej, zupełnie jakby ktoś położył mu
głaz na sercu.
To musiała być sprawka rany zadanej przez demona: one zawsze czyniły człowieka słabym.
Nie byłoby dobrze, gdyby Beck zaczął myśleć o Riley, jako o kimś więcej niż małej córeczce
Paula.
- Nie wiedziałeś? – Spytał mistrz, zachowując się nad wyraz niewinnie.
Den pokręcił głową. Zdawał sobie sprawę z tego, że jego podopieczna oraz Simon spędzali ze
sobą czas: oboje uczyli się u Harpera i widywali się każdego dnia. Nie miał jednak pojęcia, że
ich znajomość zaszła tak daleko. Dziewczyna liczyła sobie zaledwie siedemnaście lat, a teraz,
po śmierci obojga jej rodziców Beck czuł się za nią odpowiedzialny.
Mianował się czymś na kształt starszego brata. Czymś więcej.
- Zdenerwowałeś się, młody – zauważył Stewart.
Denver zrobił się spięty pod wpływem badawczego spojrzenia starszego kolegi.
- Simon jest lepszym wyborem niż paru innych – odpowiedział. – Ale nie o nim powinna
myśleć teraz Riley. Kiedy dzieciak lepiej się poczuje, pogadam z nim.
Ostrzegę go.
Uświadomię mu, że jeśli posunie się z Riley za daleko, odrąbię mu głowę.
Mistrz popatrzył na niego pobłażliwym wzrokiem.
- Pozwól im samodzielnie rozwiązać tę sprawę. Nie możesz trzymać małej w bańce mydlanej
przez resztę jej życia.
Chcesz się założyć?
Tego właśnie chciałby Paul Blackthorne i jeśli Den miałby być ze sobą szczery, tylko przy
takim obrocie spraw on sam zdołałby w nocy zasnąć. Teraz, gdy chłopak wpatrywał się w
emanujący zniszczeniem krajobraz oraz zdewastowane budowle, jego umysł przepełnił się
wspomnieniami z ubiegłej nocy. Zaczął myśleć o demonach oraz łowcach, którzy walczyli o
przetrwanie. O Riley, która stała w samym środku płomieni, a on sam był bardzo bliski jej
utraty.
Beck wzdrygnął się, czując, jak lód wypełnia mu żyły.
Stewart położył mu ciężką dłoń na ramieniu, płosząc młodego mężczyznę.
- Wiem, że znalazłeś się wczoraj w samym środku piekła.
Wymagało to jaj z kamienia i jestem z ciebie cholernie dumny.
Den unikał spojrzenia mistrza, czując się zakłopotany podobnym wyróżnieniem.
Dłoń Szkota wycofała się.
- Nie możesz dźwigać tego wszystkiego na swoich barkach.
Stewart brzmiał całkiem jak Paul, co miało jednak sens: mistrz szkolił ojca Riley, który z kolei
zajął się edukacją Becka. Z tego, co mówił Blackthorne, Stewart był jednym z najlepszych
łowców demonów na świecie.
I ten właśnie mężczyzna uważał, że Denver świetnie sobie poradził ubiegłej nocy.
Po prostu jest miły.
Jakby zdając sobie sprawę z tego, że trzeba zmienić temat, mistrz spytał:
- Masz jakiś pomysł, kto wydobył Paula z grobu?
Była to kolejna z kwestii, jaka ich przytłoczyła. Mimo iż ojciec Riley nie żył od dobrych dwóch
tygodni, pojawił się na wczorajszym spotkaniu rady Gildii, zbudzony z wiecznego
odpoczynku przez nekromantę. Blackthorne zmienił się teraz w chodzącego trupa, a wiążące
się z jego wskrzeszeniem pieniądze gwarantowały, że wyszedł ze Świątyni w jednym kawałku.
- Riley zrobiła wszystko, co mogła, żeby Paul dalej spoczywał pod ziemią – poskarżył się Beck.
– Siedziała na czatach przez wszystkie te cholerne noce, upewniając się, że święty krąg otacza
jego grób. A wtedy jakiś dupek wykradł go, gdy akurat mała nie mogła tam być. To koszmarne.
- Czy Riley domyśla się, kto może za to odpowiadać? – Spytał Stewart.
- Nie miałem okazji, by ją spytać.
Nie było to do końca prawdą. Przycupnęli wspólnie w rodzinnym mauzoleum dziewczyny,
ulokowanym na Cmentarzu Oakland do świtu, korzystając z ochronnej mocy poświęconej
ziemi na wypadek, gdyby demony postanowiły ich śledzić. Riley tak bardzo martwiła się
stanem Simona oraz innych łowców, że płakała przez sen. W tym momencie nie wydawało się
ważne, kto wskrzesił Paula, dlatego też Denver mocno ją do siebie przytulił, dbając o jej
bezpieczeństwo i dziękując Bogu za to, że przeżyła. Chłopak próbował zaszufladkować jakoś
uczucia, które żywił względem młodej Blackthorne. Kiedy zostawił ją o poranku, dziewczyna
nadal spała z zaschniętymi na policzkach łzami. Beck nie miał serca jej budzić.
Stewart ponownie zmienił pozycję. Musiał cierpieć bardziej, niż dawał po sobie poznać.
- Mogę pomóc, ale uwierz mi, że istnieje związek między atakiem demonów, a wskrzeszeniem
Paula – stwierdził starszy z łowców.
- Jak to możliwe?
- Ciągle o tym rozmyślam. Czy Paul nie powinien raczej odejść z nekromantą, który wydobył
go z grobu, niż składać krótką wizytę swoim starym kumplom?
- Nie wiem – odparł Denver, przesuwając z niepokojem dłonią przez swoje blond włosy. – Ale
wkrótce się tego dowiem. Odszukam nekromantę, który za to odpowiada, a wtedy wszyscy
poznamy prawdę.
Paul wróci do grobu albo zrobi to tamten czarodziej.
Stewart lekko zesztywniał.
- Uważaj. Nekromanci korzystają z czarnej magii i nie lubią, kiedy krzyżuje im się szyki.
Beck nic nie odpowiedział. Nie interesowało go, co się z nim stanie. Paul Blackthorne wróci
do miejsca swojego spoczynku bez względu na wszystko. Chłopak nie potrafił utrzymać
przyjaciela przy życiu, ale mógł zadbać o jego świętą pamięć ze wszystkimi stosownymi
honorami. Zrobi to dla córki dawnego towarzysza, choćby tylko po to, żeby jej umysł zaznał
ukojenia.
- Słyszałem, że Piątka przyszła po Riley – stwierdził mistrz. – Zastanawiam się czemu.
Den nie znał odpowiedzi na to pytanie. Ziemne demony piątego poziomu były potężnymi
sługusami Piekła, które potrafiły wywoływać trzęsienia ziemi oraz huragany z taką łatwością,
z jaką oddychały. To właśnie Piątka zabiła Paula i młody łowca byłby w stanie założyć się o to,
że to ten sam stwór uwziął się na jego córkę w czasie bitwy.
Den miał pewność, co do jednej kwestii: demony zdecydowanie za bardzo interesowały się
Riley i przyzywały ją po imieniu.
Piekielne pomioty rzadko kiedy uciekały się do podobnego rozwiązania.
Może powinienem powiedzieć o tym Stewartowi. Może on będzie wiedział, co się tu
wyprawia.
Jednak gdyby tak się stało, długa lista problemów Riley znacząco by się wydłużyła.
Zanim Beck zdołał podjąć jakąkolwiek decyzję, komórka mistrza zaczęła wibrować w kieszeni
jego płaszcza.
Mężczyzna wyłowił ją stamtąd, marszcząc czoło i przyjmując połączenie.
– Stewart.
Den skoncentrował zatem uwagę na rozciągającym się przed nim zapadlisku. Jeden z kolegów
poinformował go, że demon powietrzny cisnął tam Riley. Nie potrafił jednak powiedzieć, czy
dziewczyna zdołała uciec, ponieważ wokoło było za dużo dymu, by dało się dostrzec, co się
dzieje.
Czemu Piątka cię nie zabiła, dziewczyno?
Istniała jedna możliwość, ale Beck nie zamierzał o tym myśleć.
Riley nie sprzedałaby swojej duszy Piekłu, żeby przeżyć.
A co gdyby wpadła do tej dziury i nigdy już stamtąd nie wyszła?
Nim Denver zdołał przyznać się przed samym sobą do tego, jak bardzo dotknęłaby go owa
strata, Stewart zakończył rozmowę.
- To był Harper. Reprezentanci Gildii mają spotkać się za dwie godziny z burmistrzem.
Musimy być na tym spotkaniu.
- My? – Powiedział chłopak, tracąc samokontrolę. – Ja także?
- Zdecydowanie. Masz z tym jakiś problem?
Słysząc wyzwanie w głosie znajomego, Beck pokręcił głową.
- Czy miasto nie może zaczekać, aż pogrzebiemy swoich zmarłych?
Stewart parsknął pod nosem.
- Oczywiście, że nie. Politycy nie przebierają w środkach, kiedy istnieje możliwość obarczenia
winą jakiegoś innego biednego dupka.
ROZDZIAŁ 3
Riley wiedziała, że znalezienie miejsca parkingowego w pobliżu targu Terminus nigdy nie
należało do rzeczy łatwych, ale dziś sytuacja jeszcze się pogorszyła, jako że plac handlowy
ulokowano niedaleko miejsca, w jakim rozegrała się wczorajsza tragedia. Jeżdżąc w tę i z
powrotem przez całą wieczność, dziewczyna wreszcie wychwyciła spojrzeniem skuter, który
wyjeżdżał z parkingu, pozostawiając za sobą gęstą błękitną chmurę oparów paliwa. Łowczyni
poprowadziła swój wóz ku wolnej przestrzeni, obawiając się, że może potrącić stojący
naprzeciwko stragan. Namiot wypełniono robionymi na drutach czapkami oraz szalami, z
których większość posiadała logo sportowe Politechniki stanu Georgia oraz godło stanu
Georgia. Właściciel, starszy, ciemnoskóry mężczyzna, przyglądał się nieufnym okiem
poczynaniom Riley. Kiedy dziewczyna wyłączyła wreszcie silnik, koleś odprężył się i uniósł w
górę kciuk na znak podziwu. Blackthorne odwzajemniła ten gest.
Kiedy miasto dołączyło do stale się wydłużającej listy krajowych bankrutów, władze
odpowiedzialne za planowanie przestrzenne wykorzystały każdy możliwy sposób na
zarobienie pieniędzy. Sprzedały budynki szkół, opodatkowały papierosy, alkohol, żłobki,
wodę święconą, naukę w domu: jednym słowem – prawie wszystko. Gdy parkingi opustoszały
w związku z wysoką ceną paliwa, miasto zamieniło je w punkty handlu detalicznego, co
oznaczało, że tam, gdzie stały kiedyś auta, powstało teraz wiele maleńkich sklepików. Każdy
pojedynczy stragan pozostawał w obrębie poszczególnych miejsc parkingowych, zupełnie jak
stoisko faceta z ręcznie robionymi czapkami i szalikami. Niektórzy handlarze dzierżawili
więcej niż jedno miejsce i właśnie tak powstał sklep muzyczny przy ulicy Peachtree o nazwie
„The Five Motors”.
Riley wygramoliła się ze swojego wozu w dwa razy wolniejszym niż zazwyczaj tempie,
dzierżąc w dłoni jeansową kurierską torbę. Dziewczyna czuła się tak, jakby na jej ciele
wyżywała się armia sadystycznych mistrzów karate. Gdy łowczyni brała dziś rano prysznic,
zaskoczyła ją ilość siniaków. Woda święcona działała jedynie na rany zadane przez demony, a
zatem za kilka dni Blackthorne będzie przypominała patchwork utworzony z żółtych i
brązowych plamek. Na szczęście większość obrażeń dawała się ukryć pod ubraniami. Lewe
biodro szczególnie ją bolało dzięki uprzejmości Piątki oraz klamki w drzwiach Volvo.
Riley kuśtykała po Parku Centennial, korzystając z szerokiej brukowanej ścieżki, by ochronić
choć odrobinę bolące biodro. Kiedy dziewczyna była jeszcze dzieckiem, to miejsce służyło
jedynie, jako park i to naprawdę wyjątkowy: z rozległymi, otwartymi zielonymi
przestrzeniami. Uważano je za coś szczególnego w sercu wielkiego miasta. Mieściło się tu pięć
fontann w kształcie obręczy olimpijskich, w których można było się bawić, a handlarze
sprzedawali lody oraz inne wspaniałe żołądkowe rozkosze. Park nadal uznawano za cudowne
miejsce, jednak wiele się tu teraz zmieniło. Wraz z upływem czasu sprzedawcy przenieśli się
wraz z camperami na targ, odpowiadając za powstanie mniejszego miasta w większym. Targ
Terminus, jak go nazywano, funkcjonował obecnie przez cały rok.
Tuż przed tym, gdy Riley wkroczyła na jarmark, zatrzymała się na moment na chodniku,
pozwalając ożyć wspomnieniom. Przymknąwszy powieki, dziewczyna mogłaby założyć się o
to, że słyszy głos swojej matki, która sprzecza się właśnie z tatą o zakup kolejnej książki
dotyczącej Wojny Secesyjnej.
– Tęsknię za wami – wyszeptała łowczyni.
Chciałabym, żebyście tu byli.
Pomyślawszy to, Riley ponownie zagłębiła się w chaos panujący na targu.
Oryginalnie planowano, by stragany z jedzeniem ulokować w jednej sekcji, te z rękodziełami
w drugiej i tak dalej, i tak dalej. Plan zupełnie spalił na panewce, kiedy targowisko rozpełzło
się we wszystkie możliwe strony. Plandeki namiotów miały wszystkie możliwe kolory,
począwszy od głębokiej czerni, a skończywszy na jaskrawej czerwieni. Część była gładka,
druga część upstrzona proporczykami oraz chorągiewkami. Każdy stragan stosownie
oświetlono, jako że otwierano je zazwyczaj po północy.
Riley zatrzymała się przed kramem, w którym rozwieszono nad ogromnym drewnianym
paleniskiem martwe zwierzę. Jakiś chłopak próbował właśnie przekręcić pieczeń, co w opinii
dziewczyny wymagało stosownego spożytkowania przez niego całych pokładów energii, a jego
mięśnie napinały się wraz z każdym kolejnym obrotem. Znak umieszczony na namiocie
sugerował, że to wieprzowina, nigdy jednak nie można było mieć co do tego pewności.
Czymkolwiek to było, wspaniale pachniało. Riley zaburczało w brzuchu, przypominając jej o
tym, że nie zjadła zbyt wiele w ciągu dnia, pomijając gorącą czekoladę.
Później.
Nieco dalej jakiś facet sprzedawał używane meble: krzesła, stoły, komody. Część z nich była w
gorszym stanie niż graty nabyte z trzeciej ręki, jakie zaśmiecały mieszkanie Blackthornów.
– Riley? – Zawołał jakiś głos.
Łowczyni odwróciła się, skądś znając ten głos. I to ciało. Odziany w czarny T-shirt, jeansy oraz
stalowo-szary prochowiec, który sięgał do ziemi, mężczyzna liczył sobie ponad sześć stóp
wzrostu, miał lśniące hebanowe włosy oraz bezdenne czarne oczy. Był prawdziwym ciachem.
Najbardziej podobała się jednak Riley jego poza: mówiła całemu światu, by spytał go o numer
telefonu i czekał na jego ruch.
Co ja wyprawiam?
Łowczyni naprawdę nie powinna oglądać się za innymi facetami, skoro umawiała się z
Simonem, zwłaszcza, że ten przebywał aktualnie w szpitalu.
Ej, patrzenie przecież nie boli… Nie oznaczało również zdrady.
- Ori – zawołała. – Co ty tu robisz?
- Nadal próbuję znaleźć odpowiedni miecz – odpowiedział.
Riley uśmiechnęła się na ten komentarz. Za pierwszym razem, kiedy go spotkała, mężczyzna
stał przed namiotem, w którym sprzedawano wszelkie ostro-zakończone obiekty. Ori dzierżył
w dłoni miecz, przypominając bohatera z kart jakiegoś romansu.
Nadal go przypomina.
- Jak się czujesz po wczorajszym? – Spytał, koncentrując teraz na dziewczynie całą swoją
uwagę.
- W porządku. – Była to jej standardowa odpowiedź.
Błyszczące ciemne oczy Oriego studiowały wyraz twarzy łowczyni.
- Spróbuj jeszcze raz – powiedział łagodnie łowca.
Riley skuliła ramiona.
- Chcesz prawdy? Życie jest do bani. Mamy masę martwych łowców i, żeby nadać całej
sytuacji jeszcze więcej smaczku, mój tata został wskrzeszony z grobu.
Jej towarzysz wyglądał na zaskoczonego.
- Przez kogo?
- Nie mam pojęcia – odparła Blackthorne, unosząc ręce w geście obronnym.
- Jest mi naprawdę przykro. – Ori zbliżył się do niej, sprawiając, że ciarki przebiegły jej po
skórze.
Dziewczyna nigdy nie zdoła chyba pojąć, czemu tak się działo, ale było to wspaniałe uczucie.
Słowa łowcy zabrzmiały prawdziwie, co sprawiło, że Riley targnęły wyrzuty sumienia. Wiele
wspomnień z wczorajszego wieczoru okazało się raczej mglistymi, poza jednym bardzo
konkretnym: to Ori wyciągnął ją z krateru oraz odstraszył Piątkę, powodując, że ta się
wycofała. Gdyby tak się nie stało, łowczyni leżałaby teraz na cmentarzu tuż obok rodziców. A
przynajmniej obok jednego z nich.
Czując się nieco dziwacznie, Riley zaczęła grzebać czubkiem buta w ziemi.
- Czy podziękowałam ci za… no cóż… ocalenie mi życia?
- Nie, ale właśnie to zrobiłaś – odpowiedział mężczyzna, zupełnie jakby nie było w tym nic
wielkiego.
- Nie bądź taki skromny – zaprotestowała. – Ocaliłeś mnie.
Jestem ci winna wdzięczność.
W oczach łowcy zabłysł ogień.
- Owszem.
- Wiem, że to brzmi nieco dziwacznie, ale nie pamiętam, co wydarzyło się, gdy dotarłam do
samochodu. Kolejną rzeczą, jaką pamiętam, jest cmentarz.
- To się zdarza. Gdy umysł spotyka się z czymś zbyt trudnym do ogarnięcia, wyłącza się.
- Chciałabym, żeby zasada ta obowiązywała również w przypadku koszmarów.
Dłoń Oriego dotknęła ręki Riley. Okazała się gorąca, a ciepło promieniowało przez jego skórę.
W geście tym nie było nic władczego, raczej sporo delikatności.
- Niewielu praktykantów zmierzyłoby się z demonem ziemnym – powiedział mężczyzna.
- Chciałam po prostu zatrzymać tę lawinę śmierci.
- Co było aktem naprawdę wielkiej odwagi. Nie bądź taka skromna.
Blackthorne poczuła, jak rumieniec wstępuje jej na policzki.
Myśli, że jestem dzielna. Czy to nie cudowne?
- Nie martw się, następnym razem zabiję tę Piątkę. – Teraz w głosie łowcy pojawiła się pewna
szorstkość.
- Czy sądzisz, że będzie jeszcze mnie śledził?
Ori skinął z determinacją głową.
- Liczę na to. A zatem nie zdziw się, jeśli odkryjesz, że dużo się za tobą włóczę. – To rzekłszy,
seksownie się uśmiechnął. – Jedyna rzecz, jaką prześladuję, to piekielne pomioty.
Riley nie zdołała powstrzymać uśmiechu.
- Czemu nie dopadłeś go ubiegłej nocy?
- Chciałem, żebyś uniknęła niebezpieczeństwa – odpowiedział. – Poza tym nie ujawniłbym się
na oczach innych łowców. To byłby dla mnie koniec.
- Wiem, że za nimi nie przepadasz, ale Gildii brakuje teraz ludzi.
Założę się, że bez trudu znalazłbyś tu pracę.
Jej towarzysz pokręcił głową.
- Pracuję sam.
Takiej właśnie odpowiedzi spodziewała się Riley, jako że Ori był myśliwym – wolnym
strzelcem. Podobnych do niego nazywano Lancerami. Łowcy nie mogli ich znieść, ponieważ
nie podporządkowywali się zasadom wprowadzonym przez Gildię. Myśliwi z Rzymu nie
znosili ich, dlatego, że nie szanowali Watykanu. Lancerzy byli zdani wyłącznie na siebie i
każdy z nich był swoim własnym mistrzem. Mierzyli się z demonami, gdy jakiś akurat wszedł
im w drogę.
Za kilka lat młoda Blackthorne, być może, mogłaby pójść w ślady Oriego. Łowcy i tak jej nie
lubili, a zatem mogła równie dobrze działać samodzielnie.
- Jak się miewa twój chłopak? – Spytał Ori.
Łowczyni zamrugała powiekami.
- Skąd wiesz, że ja i Simon się spotykamy?
- Widziałem was tuż przed tym, zanim postanowiłaś skonfrontować się z Piątką. Nie
płakałaś nad losem żadnego innego łowcy, a zatem uznałem, że coś jest na rzeczy.
Riley nie mogła sprzeczać się z tak logicznym tokiem rozumowania.
- Simon czuje się już o wiele lepiej. Przeżyje.
Dzięki mnie i anielicy.
Na tę myśl dziewczyna poczuła ciepło w klatce piersiowej.
Ori zatrzymał się w pobliżu straganu z książkami. Po chwili wahania sięgnął w kierunku
wystawy i wybrał jakiś tomik w miękkiej okładce. Było to „Piekło” Dantego. Łowca
przekartkował kilka stron, a na jego czole pojawiła się zmarszczka.
- Koleś wszystko pomylił. Dziewiąty Krąg Piekieł nie jest lodowiskiem. – Mężczyzna ze
wstrętem zatrzasnął książkę, odkładając ją na półkę.
- Czy widywałeś już wcześniej anioły? – Spytała Blackthorne.
- Wiele razy.
- Och. – Być może spotkało to jedynie ją.
Przez całe swoje życie dziewczyna widziała tylko jednego wysłannika Niebios.
- Mówisz o tych z ubiegłej nocy, prawda? – Spytał Ori z ponurą miną. Kiedy jego towarzyszka
przytaknęła, kontynuował: – To były… – urwał, szukając właściwego słowa – anioły bojowe.
Minęło sporo czasu, nim ostatnim razem zostały rozmieszczone na polu bitwy.
Rozmieszczone?
Podobne sformułowania cechowały ludzi z wojska. Czyżby Ori służył w armii?
Mężczyzna zapatrzył się przed siebie, marszcząc czoło, zupełnie jakby coś rozproszyło jego
uwagę.
- Lepiej już pójdę. Miło było cię ponownie spotkać, Riley – powiedział.
Wyglądało na to, że łowca zapragnął nagle znaleźć się gdzieś indziej. Czyżby dziewczyna
powiedziała coś głupiego?
- Jeszcze raz… dzięki. Nie zapomnę tego, co dla mnie zrobiłeś.
- Cała przyjemność po mojej stronie.
Blackthorne przyglądała się, jak nowy przyjaciel mija rząd namiotów, a prochowiec powiewa
za jego plecami. Kobiety odwracały się, patrząc, jak przechodzi obok nich. Ori miał w sobie
ten specyficzny magnetyzm. Wiele pytań dotyczących tego faceta krążyło po głowie Riley,
jednak żadne z nich nie nadawało się, by je zadać. Dziewczyna obiecała łowcy, że nie powie
żadnemu ze swoich kolegów po fachu, iż przebywał w Atlancie, co było naprawdę dziwaczne,
z racji tego, że mężczyzna znalazł się wczoraj w samym centrum wydarzeń.
- Później się nad tym zastanowię.
Najpierw musiała wyjaśnić dziwne zniknięcie swojego taty.
Następnie zajmie się Panem Tajemniczym i Seksownym.
Łowczyni skierowała się w kierunku „Dzwonka, Książki oraz Kija od Miotły”, czyli sklepiku
należącego do czarownic. Znalezienie go nie okazało się zbyt trudne, ponieważ złote i srebrne
gwiazdy rozlokowane na błękitnym płótnie skrzyły się w świetle popołudniowego słońca. Ku
jej uldze, Ayden porządkowała kadzidełka po drugiej stronie lady. Wiedźma miała na sobie
zwyczajowy strój w stylu Renn Faire, składający się z bluzki ze sznurowanym gorsetem,
długiej spódnicy oraz ciężkiego szmaragdowego w odcieniu płaszcza ze względu na chłód
styczniowego powietrza. Jej znakiem rozpoznawczym był duży tatuaż ze smokiem
zaczynający się na wysokości karku, a ukryty za kurtyną rudo-brązowych włosów i biegnący w
dół, by następnie skryć się w odmętach głębokiego dekoltu. Na tle zgiełku targowiska
czarownica wydawała się nieśmiertelna – zupełnie jak królowa elfów.
- Ayden? – Zawołała Riley, zatrzymując się kilka stóp od niej.
Wiedźma spojrzała w górę, a następnie wybiegła spiesznie zza lady, gnając w stronę łowczyni
niczym matka wypatrująca zaginionego dziecka. Uścisk nie okazał się krótkotrwały, ale
sugerował, że osoba, która go zainicjowała, naprawdę cieszy się, że żyjesz. Dziewczyna
odwzajemniła go z podobnym entuzjazmem.
- O, bogini. Aleś mnie przestraszyła – powiedziała czarownica, wypuszczając Riley z objęć.
- Wybacz. Moja komórka się upiekła, więc nie miałam twojego numeru. Teraz korzystam z
aparatu telefonicznego taty.
- A moją wizytówkę też zapodziałaś? – Skarciła ją Ayden.
- Eee… nie. – Kartonik leżał na dnie jej kurierskiej torby, zakopany gdzieś pod wszystkimi
innymi przedmiotami. – Nie pomyślałam o tym.
- Nie ma sprawy – uznała wiedźma. – Żyjesz. Tylko to się liczy.
- Tata zniknął. Ktoś wydobył go ubiegłej nocy z grobu. Pojawił się w Świątyni, a potem… –
Ramiona dziewczyny zaczęły się trząść.
Ayden ponownie ją uścisnęła, tym razem jednak łzy łowczyni wsiąkły w ramię przyjaciółki.
Kiedy obie kobiety się rozdzieliły, Riley zaczęła grzebać w swojej torbie w poszukiwaniu
chusteczki.
- Chodź. Jeden koleś niedaleko sprzedaje gorący jabłecznik.
Myślę, że przyda się nam obu.
Blackthorne wydmuchała nos, kierując się w ślad za wiedźmą wietrznymi ścieżkami
biegnącymi przez jarmark. Stoisko sprzedawcy jabłecznika przypominało Riley turecki bazar.
Czerwona tkanina, zapewne jedwabna, rozwieszona pod tradycyjnym płótnem i wyszyta
złotymi nićmi. W rogu ulokowano wielki kocioł, wysyłający w powietrze niespotykany
aromat. Sprzedawca był ciemnoskórym mężczyzną, którego pochodzenie wskazywało na
Bliski Wschód, a sposób, w jaki uśmiechnął się do Ayden, świadczył o tym, że ta mu się
podoba. Wiedźma odwzajemniła uśmiech, jednak nie tak żywiołowo jak tutejszy handlarz,
odebrała napoje dla siebie i Riley, a następnie powiodła przyjaciółkę w odległy zakątek
namiotu, z dala od innych bywalców. Usiadły na wielkich, pluszowych poduszkach w pobliżu
grzejnika. Jabłecznik smakował wprost cudownie i już po pierwszym kęsie rozgrzał
Blackthorne. Nie był może tak dobry jak gorąca czekolada, ale i tak pyszny.
- Opowiedz mi, co stało się z twoim tatą – powiedziała Ayden.
Łowczyni umieściła wielki kubek na swoich kolanach.
- Musiałam iść na spotkanie rady, a zatem cmentarz wysłał na czuwanie jednego ze swoich
wolontariuszy. Nekromanta wysłał przeciwko ochotnikowi wielkiego magicznego smoka, a
jako że koleś miał fobię na punkcie tych gadów, przestraszył się i naruszył krąg. Służby
cmentarne nie mają bladego pojęcia, kto może za to odpowiadać.
- To zapewne Ozymandias, zwłaszcza, że go wkurzyłaś.
Riley jęknęła. Kilka nocy wcześniej Ayden czuwała wraz z nią na cmentarzu przy grobie Paula,
delektując się domowym winem produkcji czarownicy. Młoda łowczyni naprawdę się upiła, a
więć kiedy Ozymandias, potworny nekromanta przypominający jednego z Upiorów z
„Władcy Pierścieni” pojawił się jak zawsze, postanowiła mu się postawić. Dziewczyna była
chroniona przez krąg, więc co niby mógł jej zrobić ten wstrętny czarnoksiężnik?
Wykradł mego tatę, oto co zrobił.
- Byłam taka głupia – przyznała Riley.
- Nie zamierzam się sprzeczać.
- Hej, to częściowo również twoja sprawka. Upiłam się twoim winkiem, które okazało się
diabelsko mocne.
- A ja winię twój niewyparzony język – odparowała wiedźma. – Tak czy inaczej, twój tata
został wskrzeszony na najbliższy rok. Nie możesz zbyt wiele zrobić w tej kwestii.
- Nie pozwolę mu pozostać poza grobem.
- Nie myśl nawet o tym, że możesz kpić sobie z nekromanty, a potem wyjść z tego cało –
skarciła ją czarownica. – Zwłaszcza, jeśli mamy do czynienia z Ozymandiasem. Nie rzucałam
słów na wiatr, kiedy mówiłam ci, że ten koleś oddał się w ręce mroku. Po prostu zostaw tę
sprawę, okej?
Wcale nie okej.
Riley zamilkła, żeby uniknąć sprzeczki. Ayden przyjęła jej milczenie za wyraz akceptacji,
koncentrując uwagę na pozostałości jabłecznika w kubku.
- Czy chcesz pogadać o tym, co stało się w Świątyni? – Spytała ściszonym głosem.
Łowczyni natychmiast pokręciła głową. Jak niby miała opisać, jaki to jest widok, oglądać
rozdzieranych na strzępy i zjadanych ludzi? Jakie to uczucie myśleć, że spotka cię podobny
los?
Pocieszająca dłoń Ayden spoczęła na ramieniu dziewczyny.
- Kiedy będziesz gotowa, wysłucham cię.
- Nie jestem pewna, czy kiedykolwiek będę – przyznała Blackthorne. – To było zbyt…
przerażające.
- Czy z Beckiem wszystko w porządku? – Spytała przyjaciółka.
- Został potraktowany szponami, ale żyje. Natomiast Simon… – Riley zasznurowała usta.
Sama myśl o chłopaku napawała ją płaczem.
- Przeżyje? – Zapytała wiedźma.
Jej dłoń nadal spoczywała na barku łowczyni, niosąc ciepło i ukojenie.
- Ja… tak. Myśleli, że mu się nie uda, ale sytuacja się zmieniła.
Ayden zmarszczyła czoło, zupełnie jakby nie rozumiała słownej gimnastyki koleżanki.
- Czy jest jeszcze coś, o czym chcesz mi powiedzieć?
Dziewczyna nie mogła się powstrzymać. Ktoś przecież musiał poznać jej sekret.
- Ach, no cóż, widzisz, zawarłam układ z aniołem i…
Zmarszczka na czole czarownicy pogłębiła się. Kobieta spiesznie rozejrzała się na boki, by
upewnić się, że nikt ich nie podsłuchuje i pochyliła się mocniej w kierunku znajomej.
- Co masz na myśli, mówiąc układ?
Riley opowiedziała jej o swojej umowie z Niebem.
- O, bogini – wymamrotała Ayden – czy jesteś pewna, że to była anielica?
Łowczyni przytaknęła.
- Zaczęła świecić. A Simonowi się poprawiło.
- Kiedy Piekło dowie się, że grasz w zespole Nieba, sprawy tylko się skomplikują – ostrzegła ją
przyjaciółka.
Riley parsknęła pod nosem.
- Czy mogą być jeszcze bardziej skomplikowane? Piątka przyszła właśnie po mnie. Była tym
samym demonem, który zabił mojego ojca i tym samym, który próbował dopaść mnie w
bibliotece.
- Co stało się, zanim zawarłaś układ z Niebem – powiedziała Ayden. – Och, bogini, wpadłaś w
tarapaty, prawda? Czy powiedziałaś coś na ten temat Beckowi?
- Nie. I nie zamierzam. Sama się z tym uporam.
- Proszenie go o pomoc to nie przejaw słabości.
- Nie ma mowy. Nie, jeśli idzie o Becka. Koniec dyskusji.
***
Ayden towarzyszyła jej aż do stoiska wiedźm.
- Spróbuj w namiocie Deaderów, który mieści się dwie alejki stąd – zasugerowała czarownica.
– Być może tamtejszy handlarz słyszał coś o twoim tacie.
- Mówiłaś przecież, że nie powinnam zbliżać się do nekromantów.
Ayden uniosła swą kasztanową brew.
- Wiem, że nie słuchasz moich mądrych rad, dlatego też mogę równie dobrze wskazać ci
właściwy kierunek poszukiwań.
- A co jeśli tamten facet o niczym nie wie?
- Wtedy popytaj o nekromantów, którzy prześladowali cię na cmentarzu. Oczywiście nie
wliczając w to Ozymandiasa. Nie zbliżaj się do tego gościa, zrozumiałaś?
- Tak.
- Ale tak naprawdę, czy powiedziałaś to tylko po to, żeby mnie zadowolić? – Naciskała
wiedźma.
- Jeszcze nie wiem.
Czarownica wywróciła oczami, po czym sięgnęła po coś leżącego na ladzie. Po uściśnięciu
Riley podała jej plastikową torebkę wypełnioną ziołami.
- Przyrządź sobie kubek z herbatą i dodaj je do wywaru. Łyżeczka powinna załatwić sprawę.
Oczyszczą twój umysł i pozwolą ci uciec od koszmarów.
Riley uśmiechnęła się.
- Dzięki za wszystko, Ayden.
Wiedźma wyrysowała w powietrzu między nimi jakiś symbol.
Wyglądał jak któryś z arkanów.
- Co to było?
- Po prostu odganiałam komara – wyjaśniła czarownica.
W styczniu? Ale z ciebie kłamczucha.
ROZDZIAŁ 4
„Pałac Reanimacji”, jak go nazywano, nie prowadził zbyt intratnego biznesu. Cztery Deadery
stały w rządku, gapiąc się w pustkę. Ich blade twarze miały szary odcień. Z tego, co słyszała
Riley, jeśli traktowano ich ciała należycie, mogły pozostać poza grobem przez blisko rok.
Jeśli zwłoki jej ojca byłyby w częściach po bitwie z Piątką, żaden nekromanta by ich nie
chciał. Zamiast tego Paul Blackthorne zginął od trafienia pojedynczym odłamkiem szkła
prosto w serce w czasie trwania rozpętanego przez bestię tornado. Nienaruszone ciało taty
oznaczało możliwość potencjalnego wskrzeszenia. Ojciec Riley był jedyny w swoim rodzaju:
żaden dotąd łowca nie znalazł się na rynku reanimacyjnym.
Dziewczyna przekrzywiła głowę, studiując wzrokiem cztery osamotnione postaci: dwóch
mężczyzn oraz dwie kobiety. Jeden z Deaderów liczył sobie prawie tyle lat, co łowczyni. W
jednym momencie był trupem, a w drugim stał już we wnętrzu namiotu, podczas gdy ludzie
decydowali, czy kupić go, czy też nie.
To musi być prawdziwy koszmar.
Rząd zniósł niewolnictwo w 1865 roku – ta data została wyryta w umyśle Riley dzięki ciągłym
opowieściom ojca, nauczyciela historii, jednak zmarłych owa zasada niestety nie dotyczyła.
Nagłaśniane w ostatnich czasach sprawy sądowe pokazały, że umarli nie mają żadnych praw, a
zatem spory odłam w Kongresie postanowił zapełnić w jakiś sposób ową prawną dziurę.
Inicjatywa ustawodawcza upadła jeszcze w trakcie rozpatrywania, stając się ofiarą świetnie
opłacanego lobby nekromantów. W związku z tym ludzie pokroju jej taty byli wykradani z
grobów oraz dostarczani tym, którzy mogli sobie pozwolić na ich kupno.
Riley zaczerpnęła głęboki oddech, aby się uspokoić, po czym wkroczyła do wnętrza namiotu.
Sprzedawca natychmiast do niej podszedł, nie zadając sobie przy tym ani krzty trudu.
- Dzień dobry. W czym mogę pomóc? – Spytał.
Brzmiało to tak, jakby sprzedawał modne podrabiane portfele, a nie martwych ludzi.
- Mój tata został wskrzeszony ubiegłej nocy. Muszę się dowiedzieć, kto za to odpowiada.
- Nekromanta powinien był zostawić notkę na grobie, o ile odbyło się to legalnie.
- Niestety nie – odparła Blackthorne. – Nie dałam na to swego pozwolenia.
- Ach… – rzekł handlarz, wycofując się i kierując w stronę składanego stolika, który służył za
prowizoryczne biurko.
Facet zaczął przeglądać liczne wizytówki, po czym wręczył Riley jedną z nich.
- Skontaktuj się z tym facetem. Jest rzecznikiem nekromantów w Atlancie. Zajmuje się
przypadkami wszystkich skarg odnośnie zabranych siłą zwłok.
Wizytówka wyglądała znajomo. Spora ilość podobnych kartoników została pozostawiona tuż
przed granicą kręgu chroniącego grób Paula Blackthornea. Spośród znanych dziewczynie
nekromantów, Mortimer Alexander był najuprzejmiejszym i najmilszym w obyciu. Zapewniał,
że nigdy nie wskrzesiłby zwłok bez pozwolenia rodziny. Jeśli tak właśnie przedstawiała się
prawda, będzie najlepszą z dróg wiodących do odnalezienia taty Riley.
Łowczyni gapiła się na adres widniejący na wizytówce.
- Little Five Points?
Sprzedawca jęknął.
- Nekromanci lubią tę dzielnicę. Mówią, że jest tam skupisko magii czy coś w tym stylu.
- I to prawda?
Koleś wzruszył ramionami.
- Jeśli Mort nie zdoła ci pomóc… – To rzekłszy, podał Blackthorne kolejny kartonik.
Agencja Detektywistyczna Osób Zaginionych. Straciłeś ich, - my ich znajdziemy.
- Podejmą się takiego przypadku? – Spytała łowczyni z powątpiewaniem w głosie.
- Jasne. Na czyjejś śmierci zawsze można zarobić nieco kasy – zauważył mężczyzna.
Riley wybiegła z namiotu, zanim zdążyła go uderzyć.
***
Ori śledził poczynania dziewczyny na targu ze swojego miejsca przy pięciu fontannach. Po
ich rozmowie Riley zniknęła przy namiocie czarownic, gdzie bez wątpienia miała jakąś
przyjaciółkę, co można było wywnioskować z energicznego powitania. Następnie obie kobiety
udały się do straganu, gdzie serwowano napoje. Teraz łowczyni gawędziła z kimś przy stoisku,
gdzie sprzedawano żywe zwłoki. Inni być może tego nie dostrzegali, ale Ori potrafił wyczuć,
że mała Blackthorne cierpiała i w środku, i na zewnątrz. Nie było w tym nic dziwnego, biorąc
pod uwagę śmierć jej ojca oraz wczorajszą bitwę.
– Zbyt blisko – wymamrotał. Zanim łowca zorientował się, co się dzieje w Świątyni, o mały
włos jej nie stracił. – To się więcej nie powtórzy.
Ori postanowił, że odtąd będzie śledził każdy krok Riley. Jedynie kwestią czasu było, aż Piątka
ponownie po nią przyjdzie, a mężczyzna już na to czekał. Przynajmniej jej chłopak zszedł im
na jakiś czas z drogi.
Kolejna komplikacja mniej.
Ori podrapał w namyśle brodę. Demony wyższego poziomu zawsze poszukiwały dusz do
zdobycia. Czemu bestia nie zawarła z małą Blackthorne umowy – życie za duszę? Dzięki temu
Piątka mogłaby wykorzystać tę cenną zdobycz do wyhandlowania sobie układów z innymi
stworami swego pokroju. Tak właśnie działało Piekło: niekończący się łańcuch wzajemnych
zależności sięgających do samego Księcia Ciemności.
Riley znowu była w ruchu. Ori śledził ją aż do samochodu dziewczyny, do którego ta wsiadła i
odjechała. Demon ziemny nie pojawił się. Czasami łowca nie potrafił zrobić sobie przerwy,
nawet, jeśli próbował.
***
Nadzieja Riley na to, że może wślizgnąć się do szpitala, spędzić trochę czasu z Simonem, a
potem wymknąć się tak, by nikt jej nie zobaczył, legła w gruzach. Jej tata zauważył kiedyś, że
po każdym nieszczęściu potrzeba czasu na rozrachunek. Po tym jak dym w końcu się
rozwieje, a ciała zostaną zabrane, ocaleli wraz z rodzinami muszą dojść do ładu z tym, co się
wydarzyło. Popatrzeć na wszystko z innej perspektywy. Jako że Riley stanowiła jedną z tych,
którzy przeżyli masakrę, bliscy jej chłopaka pragnęli poznać jej historię. Nim dziewczyna
zorientowała się, co się święci, została zaciągnięta do prywatnej poczekalni przez klan
Adlerów. Składał się on z dziesięciu osób, wszystkich wyglądających tak samo jak Simon –
szczupłych i jasnowłosych.
Ktoś wyszeptał:
- Czy ona jest łowczynią demonów?
Riley powoli się do tego przyzwyczajała. Rodzice chłopaka nie podnieśli się ze swoich miejsc,
a ich twarze były blade i poznaczone zmarszczkami. Sprawiali wrażenie bardziej
wyczerpanych, niż, gdy widziała ich dzisiejszego ranka. Pozostali zgromadzili się wokół tej
dwójki, rozmawiając ściszonym głosem i rzucając ukradkowe spojrzenia pod adresem
Blackthorne. Jedna z kobiet trzymała na rękach śpiące niemowlę. Pośrodku tej grupki
znajdował się również jakiś brzdąc, który spacerował od jednej osoby do drugiej, prezentując
swego pluszowego psiaka. Zwierzak miał wielkie niebieskie oczy, zupełnie jak malec. W
trakcie swojej przechadzki otrzymał masę uścisków i pocałunków.
Mnie też przydałoby się, by ktoś mnie przytulił.
Uścisk Ayden przestał już działać. Kiedy brzdąc zatrzymał się przed Riley, ta uśmiechnęła się i
pogładziła go czule po włosach.
- Wygląda zupełnie jak Simon – stwierdziła.
- Tak, zupełnie jak on, kiedy był mały – odpowiedziała młoda kobieta. Była to Amy, jednak z
sióstr chłopaka łowczyni. – Doprowadzał mnie do szaleństwa, włócząc się za mną po całym
domu. – Jej dłoń chroniła widoczne już wybrzuszenie na brzuchu odzianym w błękitny
trykot.
- Chodź tutaj, synku – zachęciła go matka.
Malec udał się w jej stronę, gaworząc i wymachując swą niewielkich rozmiarów zabawką.
Pani Adler zwróciła się twarzą w stronę Riley. Miała ładną buzię.
- Kiedy Simon po raz pierwszy wspomniał o łowcy imieniem Riley, pomyślałam, że jesteś
chłopcem. Wydajesz się zbyt młoda na chwytanie demonów.
- Wiele osób tak sądzi – odpowiedziała dziewczyna.
- Przykro mi z powodu twojego ojca – dodała kobieta. – Musi ci go strasznie brakować.
Łowczyni mogła jedynie przytaknąć.
Wzięła pokaźny łyk wody ze swego plastikowego kubka. Nie pamiętała, jakim cudem znalazł
się w jej dłoniach, ale trzymała go. Adlerowie nie naciskali jej do udzielania odpowiedzi, więc
zaczęła porządkować myśli.
Jak niby mam im powiedzieć, że wszystko poszło nie tak?
Jak Riley mogła wspomnieć o tym, że demony przedarły się przez barierę ze święconej wody?
Że przeprowadziły atak na łowców niczym świetnie wyszkolona armia?
Miejmy to za sobą.
- Ech… nie wiedzieliśmy, że coś takiego się wydarzy – zaczęła. Ojciec Simona wychylił się w
przód na swoim krześle, marszcząc czoło. – Ja i Simon umówiliśmy się przed spotkaniem rady
Gildii. On nałożył barierę… to znaczy krąg z wody święconej, którego używamy, żeby chronić
się przed demonami. Następnie wyszliśmy na chwilę na zewnątrz. – W tej kwestii dziewczyna
nie mogła zbyt wiele dodać.
To jej chłopak wyszedł z inicjatywą udania się na tyły budynku. To on zaproponował sesję
całowania, przytulania się i rozmawiania o przyszłości. Riley pamiętała, jakie to wspaniałe
uczucie i jak bardzo nie chciała, żeby się skończyło.
- Riley? – Zachęcił ją pan Adler.
- Przepraszam. – Łowczyni przełknęła ślinę. – Wróciliśmy do Świątyni na radę Gildii. –
Zawahała się. To właśnie wtedy opowiedziała kolegom po fachu o przekręcie z wodą święconą
oraz o tym, że część partii produkcyjnej jest lewa. Adlerowie nie musieli o tym wiedzieć. –
Nagle znikąd pojawiły się demony.
- A jak doszło do pożaru? – Spytał ojciec jej chłopaka.
- Rozpętały go demony ogniowe. Było ich tam naprawdę dużo.
Oszalały. To Trójki przedarły się przez barierę z wody święconej.
- Trójki? – Zapytała Amy, zakłopotana.
- To są… – Jak niby Riley miała to wytłumaczyć? Z drugiej jednak strony Adlerowie stali się
poniekąd częścią jej świata. – To demony trzeciego poziomu. Liczą sobie około cztery stopy
wzrostu – powiedziała, nawiązując do ich wzrostu. – Są plątaniną szponów oraz zębów.
Jedzą… dosłownie wszystko.
Wszyscy wokoło wstrzymali oddech.
- Czy to właśnie one skrzywdziły mego syna? – Dopytywał mężczyzna, a głos mu drżał.
Riley przytaknęła.
- Przedarły się przez barierę, a jeden z nich znalazł się między nami. Simon krzyknął, żebym
uciekała, a wtedy bestia skoncentrowała się na nim. Gdyby nic nie powiedział…
Wtedy stwór pognałby za mną.
To byłoby o wiele lepsze rozwiązanie. O niebo lepsze niż przyglądanie się, jak Trójka wgryza
się w ciało chłopaka niczym drapieżny kot, rozdzierając jego wnętrze i atakując je szponami.
Lepsze niż patrzenie, jak krew blondyna sika w powietrze, osiadając w nim czerwoną mgiełką.
Łowczyni wzdrygnęła się na to wspomnienie, a kubek z wodą zadrżał jej w ręku.
- Uderzyłam bestię krzesłem, a jeden z łowców wyniósł Simona na zewnątrz.
Wydarzyło się nie tylko to. Riley pominęła opowieść o innych osobach zgromadzonych w
Świątyni – o tych samych, które zostały spalone albo rozdarte na strzępy. O Ethanie,
Mortonie, Collinsie… i wielu, wielu innych.
Pan Adler delikatnie dotknął jej dłoni, wyrywając ją z mrocznych myśli. Dziewczyna spojrzała
w oczy ojca swego chłopaka. Simon będzie wyglądał dokładnie tak samo za trzydzieści lat.
Będzie przyjemnie się starzał, pod warunkiem, że dożyje tego momentu.
- To nie twoja wina – powiedział łagodnie mężczyzna.
Chciałabym w to wierzyć.
- Lekarka Gildii powiedziała, że ktoś potraktował rany mego syna wodą święconą i tylko
dlatego nie doszło do infekcji – odpowiedziała pani Adler. – Chirurdzy pozszywali wszystkie
obrażenia i z tego, co nam powiedziano, Simon bardzo szybko zdrowieje.
- To zasługa wody święconej.
Użycie jej na obrażeniach chłopaka wymusił jeden z demonicznych pomiotów.
- Lekarze nie potrafią wyjaśnić, jakim cudem jego mózg znowu pracuje – mówiła dalej matka
blond przystojniaka. – Ojciec Harrison powiedział, że to cud.
I to prawda.
Rodzina jej chłopaka właśnie planowałaby pogrzeb, gdyby nie umowa zawarta przez
Blackthorne z Niebem.
- Ubiegłej nocy Simon był naprawdę dzielny. – Serce Riley napełniło się dumą. – Ani przez
chwilę się nie poddał.
- Brzmi całkiem jak nasz syn – odpowiedział pan Adler, uśmiechając się łagodnie do swojej
żony, a w jego zmęczonych oczach zabłysły łzy.
- To naprawdę cudowny facet – odparła łowczyni, po czym poczuła się głupio.
Ci tutaj na pewno to wiedzieli.
- Bardzo cię lubi – rzekł tata. – Ilekroć wypowiada twoje imię, uśmiecha się.
Dziewczyna nic nie odpowiedziała. Gdyby dodała coś więcej, rozpłakałaby się, nie będąc
pewną, czy kiedykolwiek zdoła przestać. Pełen energii brzdąc ponownie podjął swoją
wędrówkę. Poklepał kolano Riley swą pulchną rączką.
Blackthorne schyliła się i objęła dziecko, czując jego gorący oddech na swoim ramieniu. Łzy
raz jeszcze uciekły spod jej powiek. Następnie każdy członek rodziny Adlerów zaczął ją
przytulać. Wszyscy mówili, że się za nią modlą.
Całkiem jakbym była jedną z nich.
***
Pokój szpitalny Simona był mniej zagracony sprzętem medycznym, niż miało to miejsce tego
ranka. Respirator zniknął, a zamiast niego pojawił się przewód tlenowy. Na falujących blond
włosach chłopaka łowczyni wciąż widniały plamki zaschniętej krwi. Jego wspaniałe błękitne
oczy pozostawały zamknięte, natomiast on sam oddychał ciężko, zupełnie jak tamtej nocy,
gdy zasnął na cmentarzu. Tej samej nocy, gdy przytulał ją do siebie i pocieszał po zmarłym
ojcu.
Czy Niebo pozwoliłoby mu umrzeć, gdybym powiedziała „nie”?
Od strony łóżka dobiegł uszu Blackthorne cichy jęk. Oba ramiona oraz dłonie Simona były
zabandażowane. Wspomnienie jego próbującego odepchnąć od siebie siekające we wszystkie
strony szpony powróciło, zanim Riley zdołała je powstrzymać.
Dziewczyna ostrożnie ujęła jedną z rąk Simona w swoją. Chłopak z wysiłkiem uniósł powieki.
- Cześć – odpowiedziała.
Jego spojrzenie w końcu zogniskowało się na twarzy łowczyni, a on sam sprawiał wrażenie
mocno oszołomionego.
- Woda? – Jęknął.
Blackthorne myszkowała po pomieszczeniu, nim odnalazła wreszcie szklanicę z lodem
stojącą na stoliku obok łóżka. Riley pamiętała to z okresu, gdy jej mama również chorowała,
dlatego też zrobiła porządek z aparaturą elektroniczną, by pomóc Simonowi usiąść, po czym
delikatnie umiejscowiła kostkę lodu w jego ustach. Chłopak ssał ją, a jego przekrwione oczy
cały czas były wpatrzone w osobę łowczyni. Po trzech kolejnych porcjach, Adler odsunął łyżkę
na bok, w związku z czym Riley odstawiła naczynie na stolik.
- Riley – wyszeptał.
- Przestraszyłeś mnie, kolego. Nie możesz mi tego więcej robić – odparła dziewczyna,
odsuwając do tyłu zabłąkany kosmyk jasnych włosów, który odmówił jednak pozostania na
miejscu.
Zaschnięta krew była kiepskim produktem do stylizacji.
- Żyjesz – odparł Simon.
Zabrzmiało to tak, jakby nie był do końca pewien, co do tej kwestii.
- Dzięki tobie – stwierdziła łowczyni.
- Nie.
Wargi blondyna wykrzywił grymas, po czym on sam wypuścił rękę Riley i ostrożnie odsunął
koc. Była to trudna sztuka, zważywszy na grube bandaże. Chłopak nie miał na sobie koszuli
nocnej, ale parę przewiązanych sznurkiem spodni. Blackthorne z wielkim trudem stłumiła
okrzyk: klatka piersiowa oraz brzuch Adlera pokrywała kompozycja utworzona z opatrunków.
- Swędzi – rzekł Simon, krzywiąc się i ostrożnie drapiąc miejsce przy taśmie opatrunkowej.
- Mi to mówisz? – Powiedziała Riley z fałszywym uśmiechem na twarzy. Jej zaatakowane
przez demona udo wciąż domagało się sporej ilości balsamu, by nie doprowadzić jej do
szaleństwa. – To znaczy, że zdrowiejesz.
Patrzenie na niego w takim stanie okazało się naprawdę bolesne.
Simon został naznaczony na całe życie.
Jak ja.
- Zabiłaś tego demona – odparł tak po prostu, pozwalając ramionom opaść na posłanie,
zupełnie jakby drapanie się do reszty pozbawiło go energii. – Ocaliłaś mi życie.
- Nie podobało mi się, że mój chłopak o mały włos został skonsumowany.
Simon wzdrygnął się na to wspomnienie.
- Rany zadawane przez szpony tamtej bestii piekły jak ogień – powiedział, unikając wzroku
łowczyni. – Myślałem, że… – Umilkł.
Myślałeś, że zje cię żywcem.
Zupełnie jak Trójka, jaka zaatakowała dziewczynę kilka tygodni wcześniej. Riley wciąż śniła o
niej koszmary, nadal czuła, jak jej pazury wbijają się w jej udo oraz pamiętała jej nieświeży
oddech.
Blackthorne ponownie delikatnie uścisnęła rękę chłopaka, czekając na pytania, jakie na
pewno padną.
- Ilu…? – Wyszeptał Adler.
Powinien znać prawdę.
- Wiemy o śmierci trzynastu łowców. Więcej ciał leży zapewne pogrzebanych pod
rumowiskiem. Kolejne cztery osoby są w kiepskim stanie.
- Kto umarł? – Simon, ja…
- Kto? – Zażądał odpowiedzi, koncentrując całą uwagę na osobie Riley.
Łowczyni podała mu nazwiska, a wraz z każdą wzmianką o nowej osobie, na jego obliczu
odmalowywała się coraz większa żałość. Adler przymknął powieki, gdy dziewczyna
opowiadała mu o Ethanie, czyli jednym z praktykantów.
- Wydawał się taki szczęśliwy – wyszeptał blondyn.
Ethan miał powody do szczęścia. Wraz z narzeczoną rozglądał się właśnie za mieszkaniem, a
w lecie planowali ślub. A teraz nie żył.
- Kto jeszcze? – Spytał Simon, a jego głos stał się tak cichy, że ledwo dało się go usłyszeć.
- To już wszyscy. Obaj mistrzowie zostali ranni: Stewart doznał wstrząsu mózgu, a Harper ma
kilka strzaskanych żeber.
Zapadła cisza. Nie z rodzaju tych przyjemnych.
Łowczyni zaoferowała Adlerowi kolejną porcję lodu, a ten go przyjął. Kiedy wyssał go do
końca, zaczerpnął z trudem powietrze.
- Musiałem źle nałożyć barierę z wody święconej.
- Nie ma mowy. Zrobiłeś to jak należy. Demony nie powinny były przedostać się do środka.
Ale zrobiły to.
Riley mogła założyć się o to, że Simon nigdy nie pozbędzie się wyrzutów sumienia, mimo iż to
nie jego należało winić za tę sytuację.
Chłopak zawsze będzie się obwiniał.
Ponownie zapadła cisza. Dziewczyna złapała go za rękę, zdając sobie sprawę z tego, że jej
ukochany musi to wszystko przemyśleć.
Wreszcie Adler zamknął oczy, co oznaczało, że pragnie zostać sam.
Całując go w czoło, Riley wyszeptała:
- Masz poczuć się lepiej, jasne?
Żadnej odpowiedzi.
Kiedy łowczyni dotarła do drzwi, zatrzymała się tam i obejrzała za siebie. Na bladym licu
młodego łowcy błyszczała pojedyncza łza.
Pasowała do tej lśniącej na policzku Riley.
ROZDZIAŁ 5
Kiedy Beck był dzieciakiem, spędzał sporo czasu w gabinecie dyrektora liceum za przyłapanie
na paleniu papierosów, bójki z chuliganami, grożenie nauczycielom oraz zniszczenie
ciężarówki skinheada. W wojsku również spotkał się z musztrą, choć dotyczyła ona głównie
jego skłonności do picia. Teraz, w wieku dwudziestu dwóch lat, chłopak wiedział, jak to jest
zostać wezwanym do zapłaty za swoje grzechy. Przynajmniej tak właśnie Denver się teraz
czuł.
Gdy brnęli przez tłum reporterów zebranych przed wejściem do Atlanta City Hall , młody
łowca rzucił spieszne spojrzenie Stewartowi. Wyraz twarzy mistrza sugerował, że ten podziela
jego zdanie. Gildia zostanie pociągnięta do odpowiedzialności za niedawny kataklizm.
Dziennikarze natychmiast ich oblegli, bombardując pytaniami niczym pociskami. Kiedy para
łowców torowała sobie drogę w kierunku potężnego budynku, w którym stacjonowały władze
miasta, Beck robił swobodne przejście Stewartowi, pamiętając, że noga mistrza daje mu się
we znaki. Prawda wyglądała tak, że Denowi dolna kończyna przeszkadzała równie mocno, co
przełożonemu, ale na jego korzyść przemawiał przynajmniej wiek.
Gdy mężczyźni dotarli do szczytu schodów, odwrócili się praktycznie jednocześnie. Powitał
ich zadziwiający widok: Mitchell Street została zalana ciężarówkami z przyczepionymi do
nich talerzami satelitarnymi, a ich maszty sterczały ku górze niczym pnące się ku słońcu
stokrotki. Po drugiej stronie ulicy, w parku, policja wydzieliła teren dla gapiów. Wszędzie
witały patrzących transparenty z hasłami w stylu: „Przygotujcie się na spotkanie ze Stwórcą!”,
jak głosił jeden z nich jaskrawo-czerwonymi literami, lub z cytatami z Biblii. Utworzono
wreszcie grupę cywilów tytułującą się nazwą „Demony Mają Prawa” ze sztucznymi rogami na
głowach. Jej członkowie dzierżyli nawet plastikowe widły w dłoniach oraz postarali się o ostro
zakończone ogony. Ta część tłumu została oddzielona od reszty, zapewne dla ochrony przed
stłuczeniem na kwaśne jabłko.
- A zatem, co tu widzisz? – Spytał Stewart.
- Zbiorowisko wariatów – odparł Beck kwaśno.
- Część z nich to być może faktycznie wariaci. Przerażeni ludzie robią głupstwa, dzieciaku.
Zapamiętaj to sobie na przyszłość.
Den nic nie odpowiedział. Wiedział, że mistrz ma rację. Tak długo jak Gildia oddzielała
mroczne paskudztwa od społeczeństwa, dobrzy obywatele Atlanty jakoś się z tym godzili.
Tymczasem teraz zapowiadało się na to, że łowcy przygrywają bitwę, co doprowadzało
mieszkańców do istnego szaleństwa.
Do licha, to przeraża nawet mnie.
Chłopak pochwycił wzrokiem jaskrawo-czerwone włosy falujące na ramionach jakiejś kobiety,
zbudzone do życia podmuchem lekkiej bryzy. Z tak dużej odległości Beck nie potrafił
dostrzec koloru oczu nieznajomej, ale mógłby się założyć, iż był on żywo-zielony i pasujący
do odcienia jej bluzki. Dziewczyna stała tam niczym płonąca na tle monotonnego tłumu
latarnia.
Nagle za plecami łowców rozległ się nerwowy kaszel. Odpowiadał za niego poważny młody
człowiek w garniturze.
- Panowie? – Powiedział. – Chodźcie za mną. Rada miasta już czeka.
Stewart machnął ręką w przód, sugerując Denverowi, by ten szedł przed siebie.
- Polegaj na Macduffie i bądź pewien, że to on pierwszy zacznie płakać.
- Czekaj, uspokój się, dzieciaku.
- Co takiego? – Spytał młody wysłannik, wyraźnie zdziwiony.
- Nieważne, chłopcze. Pokażesz nam drogę, prawda?
- Tak, sir.
Gdy wkroczyli do wnętrza budynku, Beck wyraził na głos zaskoczenie związane z tym, że
metalowe drzwi pozostały na swoim miejscu.
- Muszą być warte fortunę.
- Ostatnich trzech miejscowych, którzy próbowali je ukraść, zostało wysłanych w
jednokierunkową podróż do Zagłębia Demonów – tłumaczył Stewart. – Wieści szybko się
roznoszą.
Wciąż szli przed siebie, co sprawiło, że noga Denvera zaczęła pulsować. Poprowadzono ich do
jednej z mniejszych sal narad. Wystrój nie był zbyt wymyślny: stał tu jedynie długi stół, kilka
wyściełanych foteli przeznaczonych dla członków rady oraz parę składanych krzeseł
zarezerwowanych dla publiczności. Mistrz łowców opadł na jedno ze stojących na przedzie
siedzeń, a na jego czoło wystąpił pot.
- Wszystko gra? – Zapytał zaniepokojony Beck.
- Nic, czego nie zdołałby naprawić kieliszeczek whisky – odpowiedział mężczyzna, po czym
popatrzył towarzyszowi w oczy. – Trzymaj swój temperament na wodzy, zrozumiano?
To mogło okazać się dosyć trudne. Beck był cholernie zmęczony i cierpiał na wstrętny ból
głowy, do tego czuł się tak, jakby przez całą noc tańczył mosh . I to z demonami.
Zachowaj spokój – nakazał mu jakiś głos we wnętrzu głowy. Należał on do Paula Blackthorna,
który instruował go zupełnie jak wtedy, kiedy chłopak liczył sobie zaledwie szesnaście lat.
Ezekiel Montgomery, burmistrz Atlanty, wkroczył na salę przez boczne drzwi. Polityk miał
wyraźnie zarysowujący się brzuch. Towarzyszyło mu kilku członków rady miejskiej, paru
asystentów oraz kilku gliniarzy. Funkcjonariusze rozlokowali się po obu stronach stołu,
spoglądając w stronę audytorium, jakby spodziewali się nadejścia kłopotów.
- Przyprowadzili wsparcie – wymamrotał Beck.
Od strony jego towarzysza dobiegło go pogardliwe parsknięcie.
- Nie wszyscy przyszli – zauważył Stewart. – Brakuje przewodniczącego rady.
Zastanawiam się, czemu inni się nie zjawili.
Kiedy członkowie władz mościli się wygodnie na swoich miejscach, Den usiadł obok mistrza i
czekał na rozpoczęcie spotkania, dudniąc palcami w kolano, aby rozładować w ten sposób
choć część napięcia. Gdy otarł czoło dłonią, ta okazała się wilgotna. Chłopak zamarzył o tym,
by zrzucić z siebie skórzaną kurtkę, ale wtedy każdy ujrzałby ślady po pocie oraz to, jak
bardzo od gorączki przykleił się do jego ciała podkoszulek. Beck przebrał się przed
spotkaniem, próbując ciasno zabandażować lewe udo w jednoczesnym wysiłku utrzymania
jeansów w czystości. Sposób, w jaki pulsowała mu noga, pozwalał snuć przypuszczenia, że
opatrunek to jedynie strata czasu.
Boże, czuję się gównianie.
Za dwadzieścia cztery godziny powinien poczuć się lepiej. Do tej pory musi to jakoś znieść.
- Który z was to Harper? – Spytał burmistrz, nie unosząc wzroku znad leżących przed nim
papierów.
Stewart przełknął głośno ślinę.
- Nie mógł przyjść z powodu obrażeń. Jestem mistrz łowców Angus Stewart. Zostałem
upoważniony do wypowiedzenia się w imieniu
Gildii.
- Czy możesz wstać, kiedy zabierasz głos? – Poprosił burmistrz. – To wszystkim nam wiele
ułatwia.
- Ale nie mi – wyjaśnił Szkot, pozostając na swoim miejscu. – Powiedz im czemu, chłopcze.
Beck poderwał się z krzesła.
- Ach, mistrz Stewart ma na myśli to, że jest ranny. Lepiej będzie, jeśli nadal będzie siedział.
Przewodniczący władz miasta zmarszczył czoło, po czym spiesznie przytaknął głową. Denver
skoncentrował całą swą uwagę na młodym mężczyźnie siedzącym tuż za Montgomerym.
JANA OLIVER ŁOWCY DEMONÓW TOM II ZAKAZANE FORBIDDEN
„Dla tych dwojga istniała tylko samotność, Dla niej na ziemi, a dla niego w niebie. I on zabiegał o nią pieszczotami, Zabiegał o nią słonecznym uśmiechem… ” „Pieśń Hiawatha’y” – Henry Wadsworth Longsfellow ROZDZIAŁ 1 2018 rok, Atlanta, stan Georgia Kawiarnia „Grounds Zero” przyrządzała najwspanialszą gorącą czekoladę w Atlancie, może nawet na całym świecie. Wyglądało na to, że Riley Blackthorne będzie musiała przebrnąć przez istny Armagedon, żeby się jej napić. - Koniec jest bliski! – Wołał jakiś mężczyzna do mijających go przechodniów. Stał w wejściu do lokalu, trzymając zrobiony w domu afisz, który głosił to samo, co jego twórca. Jednak zamiast postrzępionej brody i czarnej szaty miał na sobie spodnie khaki oraz czerwony T-shirt. - Musisz się na niego przygotować, panienko – powiedział, wciskając Riley broszurę przed nos ze znaczną gorliwością. Wyglądała ona dokładnie tak samo ja ta, którą dziewczyna schowała w kieszeni kurtki. Tak samo jak ta, którą dała jej anielica tuż przed tym, nim Blackthorne zgodziła się pracować dla Nieba, by ocalić życie swojego chłopaka, Simona. - Koniec jest bliski! – Zakrzyknął ponownie facet. - Czy nadal jest trochę czasu na gorącą czekoladę? – Spytała Łowczyni. Specjalista od końca świata zamrugał powiekami. - Och, możliwe, nie mam pojęcia. - O, to świetnie – odparła Riley – nienawidziłabym myśli o walce z siłami Piekła bez małego środka dopingującego. Podobne stwierdzenie zaowocowało zmarszczką zadumy. Darując sobie tłumaczenia, Łowczyni wcisnęła broszurę do kieszeni, po czym otworzyła drzwi kawiarni, podczas gdy mężczyzna dalej próbował namówić swoje audytorium do przygotowania się na najgorsze. „Grounds Zero” nie wyglądało ani trochę inaczej niż wtedy, kiedy Blackthorne odwiedziła je po raz ostatni. Zapach prażonych ziaren unosił się w powietrzu niczym aromat ciężkich perfum, natomiast maszyna do espresso cicho pomrukiwała. Klienci wystukiwali coś na klawiaturze swoich laptopów, ciesząc się drogą kawą i rozmawiając o wszystkim, co liczyło się w ich życiu. Tak jak każdego innego dnia. Poza tym, że… Wszystko stało się teraz naprawdę dziwaczne. Nawet kupno gorącej czekolady. Podobna czynność nie powinna nastręczać żadnych trudności: złożyć zamówienie, zapłacić za nie, otrzymać gorący napój. Zero kłopotu. Tymczasem dzisiaj sytuacja przedstawiała się zupełnie inaczej. Barista gapił się na Riley nawet wtedy, kiedy przygotowywał gorącą czekoladę, co okazało się nie mieć dobrych skutków, ponieważ o mały włos się nie oparzył. Być może odpowiadała za to niezliczona ilość wypalonych w jej jeansowej kurtce dziur oraz długie rozcięcie na rękawie,
spod którego wystawał podkoszulek. A może wpływał na to fakt, że jej włosy wyglądały, jakby osobiście rozmówiły się z płomieniami, mimo iż Blackthorne dwukrotnie umyła je szamponem i użyła sporej dawki odżywki. Zmieniła przynajmniej jeansy, w przeciwnym wypadku koleś wlepiałby spojrzenie w całą tę zaschniętą na nich krew. Krew, która wcale nie należała do Riley. – Widziałem cię w telewizji. Jesteś jedną z nich, prawda? – Spytał drżącym głosem, a jego brązowe oczy zrobiły się tak wielkie, że bez trudu przykryłyby większą część twarzy. W telewizji? Riley nie miała innego wyboru, niż potwierdzić. – Tak, jestem łowczynią demonów. I jedną z nielicznych szczęśliwców, którzy przeżyli wczorajszą jatkę. Facet postawił ceramiczny kubek na ladzie, rozlewając trochę brązowej boskości na boki, a także na spodek. Następnie odsunął się, zupełnie jakby jego młoda klientka posiadała wyrastające z czaszki rogi. - Bita śmietana? – Spytała, marszcząc czoło. Nawet, jeśli świat się właśnie kończył, gorąca czekolada powinna zostać przystrojona cudownym białym dressingiem, bo inaczej co w tym za sens? Mężczyzna zaczął ostrożnie dokładać dodatek do napoju, utrzymując spojrzenie bardziej na dziewczynie niż naczyniu. Część bitej śmietany dostała się tymczasem na samo dno. - Wiórki czekoladowe? – Spytała Blackthorne. - Eee… skończyły się – powiedział. To tylko jeden paskudny koleś. Nic wielkiego. Ale nie chodziło tylko o niego. Pozostali klienci nie spuszczali z łowczyni wzroku, podczas gdy ta kroczyła w stronę wolnej loży. Raz za razem zerkali na ulokowany wysoko na ścianie telewizor, po czym znowu gapili się na Riley, by porównać oba obrazy. Och, do licha. W CNN emitowano właśnie sceny z wczorajszej rzezi w zdumiewająco zachwycających kolorach: dobrze akcentowały płomienie wylewające się przez dach Świątyni i biegające wszędzie demony. I wreszcie pojawiła się ona: podświetlona przez szalejący pożar i klęcząca na chodniku w pobliżu rannego chłopaka. Płakała, trzymając Simona w ramionach. To był ten moment, kiedy odkryła, że jej ukochany umiera. O Boże, dłużej tego nie zniosę. Spodek w dłoniach Riley zaczął się trząść, rozlewając na boki kolejne cenne krople gorącej czekolady. Już i tak ciężko żyło się z tak przerażającymi wspomnieniami, ale teraz znalazły się one również w telewizji, gdzie zaakcentowano wszystkie niezaprzeczalne szczegóły. Dziewczyna przystanęła w pobliżu loży, kiedy na ekranie pojawiło się zdjęcie Simona. Musiała to być fotografia z zakończenia szkoły, ponieważ jasnoblond włosy okazały się krótsze, a mina chłopaka była śmiertelnie poważna. Adler zawsze zachowywał się w podobny sposób, chyba, że przebywali razem: wtedy pozwalał sobie na nieco luzu, zwłaszcza podczas całowania. Riley przymknęła powieki, rozpamiętując czas, który spędzili wspólnie przed spotkaniem rady Gildii. Całowali się, a chłopak przyznał, jak bardzo zależy mu na łowczyni. Potem demon próbował odebrać mu życie. Dziewczyna opadła na fotel stojący w loży i wciągnęła nozdrzami cenny aromat gorącej czekolady, używając go, jako sposobu na odpędzenie złych wspomnień. Podobny wysiłek spełznął na niczym, mimo iż nigdy wcześniej nie wydarzyło się nic podobnego. Zamiast tego umysł Riley podsunął wizerunek jej ukochanego Simona spoczywającego w szpitalnym łóżku. Wszędzie znajdowały się rurki, a jego oblicze było tak samo blade, jak prześcieradła. Ten chłopak tak wiele dla niej znaczył. Jego cicha, pocieszająca obecność naprawdę pomogła Blackthorne po śmierci jej ojca, Paula. Tak szybka utrata wybranka serca nie mieściła się w
pojęciu Riley i Niebo najwyraźniej podzielało tę opinię. Łowczyni nie mogła uczynić nic innego, niż zgodzić się na ich warunek: życie Simona za przysługę oddaną tym na górze. Naprawdę wielką przysługę. Jak na przykład powstrzymanie końca świata. – Czemu ja? – Wymamrotała dziewczyna. – Czemu nie ktoś inny? Czemu nie Simon? Był naprawdę religijny, przestrzegał wszystkich zasad. Stałby się idealną osobą do zażegnania groźby Armagedonu. To z nim mogło ułożyć się Niebo, kiedy został ranny. Zamiast niego wybrali mnie. Ku rozdrażnieniu Riley, gorąca czekolada zdążyła już wystygnąć na tyle, że przekroczyła krytyczną temperaturę oznaczającą zdatność do spożycia, mimo to łowczyni i tak wypiła. Skupiała się na zawartości kubka, uciekając wzrokiem od ekranu telewizora. Ktoś przeciągnął krzesło po podłodze, aby móc usiąść przy którymś stoliku, a Blackthorne zerwała się na ten dźwięk, spodziewając się niejako, że to horda demonów lada moment wpadnie do lokalu. Naczynie zadrżało w jej dłoniach, przypominając, jak blisko krawędzi się znalazła. Tyle niepowodzeń spotkało ją w tak krótkim przedziale czasu. Na tyle dużo, by sobie z nimi nie poradziła. Muszę odszukać tatę. To przynajmniej Riley mogła zrobić. Może. Przynajmniej znalazła coś, na czym mogła skupić uwagę. Było raczej mało prawdopodobne, że ciało legendarnego łowcy zostało przysypane pod gruzami Świątyni. Nie, gdy jakiś nekromanta włożył tyle wysiłku w jego wskrzeszenie. Tym właśnie zajmowali się ożywiacze zwłok: reanimowali zmarłych i sprzedawali ich bogatym ludziom jako darmowych służących. Właśnie teraz ktoś mógł ustawić się w kolejce do nabycia ciała mistrza łowców Paula Blackthorna, o ile nie został już przez kogoś kupiony. Jak to jest być martwym i przechadzać się po świcie, jakby nadal się żyło? Pomijając cały przerażający aspekt tej sprawy, musiało to być naprawdę dziwaczne. Czy tata łowczyni pamiętał swoją śmierć? Czy dysponował wspomnieniami z pogrzebu oraz chwili, gdy go pochowano? Zimny dreszcz przebiegł w dół kręgosłupa Riley. Dziewczyna musiała utrzymać się w grze. Znajdę go. Zabiorę go z powrotem do domu i wszystko się skończy. Jej spojrzenie powędrowało ponownie w stronę ekranu telewizora. Jakiś inny reporter streszczał właśnie wydarzenia wczorajszej nocy. Nie był daleki od prawdy: lokalni łowcy spotkali się w Świątyni usytuowanej w centrum Atlanty tak jak zawsze. W połowie spotkania zjawiła się horda demonów. I to właśnie wtedy zaczęła się jatka. – Naoczny świadek twierdzi, że w atak zamieszane były przynajmniej dwa rodzaje piekielnych stworów, co sprawiło, że łowcy zostali szybko zdziesiątkowani – powiedział dziennikarz. A może trzy rodzaje? Ale kto by je tam liczył? Riley odczuła przypływ złości. Łowcy nie zostali zdziesiątkowani. No, może nie do końca. Udało im się nawet zabić kilka demonów. Gdy dziewczyna sięgnęła z powrotem po kubek z gorącą czekoladą, jej dłonie nadal drżały. Działo się tak od wczoraj i nic na to nie pomagało. Łowczyni sączyła napój drobnymi łyczkami, wiedząc, że ludzie się jej przyglądają, rozmawiając na jej temat. Ktoś nawet zrobił jej zdjęcie aparatem w telefonie. O, Jezu. W tle nadal rozgłaszał wieści reporter CNN: - Pewnej części łowców udało się uciec z epicentrum rzezi, a wtedy natychmiast zaatakował ich demon wyższego poziomu. Demon wyższego poziomu okazał się Piątką: tą samą, która potrafiła robić głębokie dziury w ziemi, tworzyć mini tornada oraz sprawiać, że ziemia drżała. A wszystko po to, aby dopaść jednego łowcę.
Mnie. Gdyby nie Ori, wolny strzelec, ziemna bestia zabiłaby młodą łowczynię tak samo jak jej ojca. - Przesłuchaliśmy naocznego świadka, który upiera się, że wczorajszej nocy widział na miejscu zdarzenia anioły – kontynuował reporter. – Jest z nami doktor Osbourne, religioznawca z Uniwersytetu Santa Barbara, który będzie komentował nagrania przy pomocy połączenia satelitarnego z naszą ekipą. – Na ekranie pojawił się natychmiast poważny siwowłosy mężczyzna. – Jakie jest pana zdanie na temat tego niesamowitego wydarzenia, doktorze? - Analizowałem nagrania i stwierdzam, że wszystko, co na nim widać, to krąg niewyobrażalnie jasnego światła, który otacza łowców. Mam kolegów w Atlancie, którzy deklarują, że widywali w waszym mieście anioły. Według Biblii ukazywały się one między innymi Abrahamowi czy Jakubowi. Dwa z nich miały związek z wydarzeniami w Sodomie i Gomorze. W tym wypadku natomiast aktywnie chroniły łowców przed siłami Piekła. Powiedziałbym, że to biblijnie znaczący fakt. Mów mi jeszcze. Riley zatopiła dłoń w swojej kurierskiej torbie, wyławiając stamtąd długopis. Następnie zaczęła sporządzać listę na serwetce: 1. Znaleźć tatę 2. Przyskrzynić winnych zamętu z wodą święconą 3. Ocalić świat 4. Iść na zakupy 5. Zrobić pranie Kiedy łowczyni przyjrzała się bliżej wynikowi swojej pracy, stwierdziła, że pozycja numer trzy niekoniecznie pasuje do reszty, za to dwa ostatnie punkty nie powinny stwarzać żadnych trudności.
ROZDZIAŁ 2 Czując łaskotanie w gardle, Denver Beck zakaszlał energicznie, starając się usunąć zalegający w płucach dym. Wysiłek ten nieco mu pomógł. Tymczasem w sporej odległości od chłopaka strażacy przemieszczali się wzdłuż ruin Świątyni, polewając wodą niewygasłe jeszcze zgliszcza oraz poszukując osmalonych zwłok, zakopanych gdzieś pod gruzowiskami utworzonymi ze zniszczonych cegieł oraz spalonego drewna. Ubiegłej nocy, powinienem był umrzeć. W przeszłości fakt ten nie miałby dla Becka żadnego znaczenia. Teraz jednak sytuacja się zmieniła. To strach o Riley wywiódł go na zewnątrz z kłębów dymu oraz płomieni. Po jego prawicy mistrz łowców – Angus Stewart – opierał się ciężko na swej lasce, wygrzewając się w promieniach późno popołudniowego słońca. Jego zazwyczaj czerwonawa twarz przyjęła odcień białej czupryny mężczyzny, wydając się niesamowicie wręcz blada na tle pokrytego krwią bandaża umieszczonego wzdłuż linii włosów. Wraz z Denverem stali w pobliżu jednej z licznych dziur pokrywających parking, a smród spalonego asfaltu unosił się ciężko w powietrzu. Beck schylił się, gapiąc w paszczę otchłani, którą ozdabiały poplątane kable oraz szczątki organiczne. Szczelina liczyła sobie dobre dziesięć stóp szerokości oraz przynajmniej trzy razy tyle głębokości. Wydobywała się z niej cienka kolumna pary wodnej. - Jakim cudem jakiś demon zdołał dokonać aż takich zniszczeń? – Spytał z łagodnym południowym akcentem. - Demon ziemny jedynie zamachał łapskami, a pojawiła się ta otchłań. Te potwory posiadają jakąś dziwną moc władania żywiołem ziemi oraz pogodą – odpowiedział Stewart, ujawniając swój rzadko już spotykany szkocki akcent. Nadal dało się go wychwycić, mimo iż mistrz mieszkał w Atlancie od dobrych dziesięciu lat. Gdy Den się prostował, rana, jaką demon zadał mu w udo, skurczyła się na znak protestu. Opatrunek przeciekał, a wydzielina wsiąkała w jego błękitne jeansy. Chłopak potrzebował kolejnej dawki aspiryny: temperatura ciała znacząco mu się podwyższyła i niewiele brakowało, aż młody łowca zacznie szczękać zębami. Przypominało to łagodny przypadek grypy z ranami po szponach, jako bonusem. Wszystko się teraz zmieniło. Beck wiedział, że anioły były prawdziwe, widywał je już przecież w różnych częściach Atlanty. Większość pełniła rolę służących, stając się najbardziej usłużną częścią niebiańskiej społeczności, która przybywała na Ziemię, robiąc to, czegokolwiek oczekiwał po nich Bóg. Den nie spotkał się jednak nigdy wcześniej z taką akurat formą wyższego bytu, która dzierżyłaby w dłoniach płonące miecze, jak miało to miejsce ubiegłej nocy. Chłopak pokręcił głową, nie mogąc pogodzić się z tym, jak straszny obrót obrały teraz sprawy. Anioły liczyły sobie co najmniej siedem stóp wzrostu, ubrane w rażącą oczy biel. Ich promieniujące alabastrem skrzydła otaczała szara poświata, a płomienne ostrza huknęły niczym letni grom, wypełniając nocne powietrze cierpkim smakiem ozonu. - Nigdy nie słyszałem, żeby wysłannicy Nieba przybyli, aby chronić łowców – powiedział Den ściszonym głosem, świadom obecności ekipy telewizyjnej stacjonującej po drugiej stronie parkingu. Dziennikarze kręcili się po całym mieście, starając się wykorzystać najbardziej chwytliwą historię w dziejach Atlanty od czasów Olimpiady w 1996 roku. – Czemu demony współpracują? Wygląda na to, że szykują się do wojny. - Tak właśnie jest. – Stewart przełknął gardłowo ślinę. – Czy to, że zobaczyłeś anioły, sprawiło, że zacząłeś wierzyć? Beck zamrugał powiekami w reakcji na to pytanie. Zacząłem?
Chłopak nie myślał zbyt wiele o Bogu i odkrył, że jego rozmówca również. - Może – przyznał. Stewart sapnął na znak zgody. - Miasto będzie oczekiwało działań. - Mistrz Harper zajmie się tą sprawą, prawda? – Spytał Den. Harper był najstarszym mistrzem wśród łowców, a zarazem nauczycielem Riley. Beck zgadzał się z teorią, że starzec zachowywał się jak istny wrzód na tyłku, ale znał się na swojej robocie, gdy za bardzo nie pochłaniał go alkohol. - Nie, nie z takim stanem żeber – odparł Stewart. – Muszę zająć się przywództwem. Po tym jak umarł Ethan, będę potrzebował twojej pomocy. Ethan był jednym z praktykantów Stewarta, ale nie udało mu się ujść z życiem z masakry w Świątyni. - A co z twoim drugim uczniem, Rollinsem? Gdzie się podziewa? - Zrezygnował. Nie umiał podołać takiej dawce dramaturgii. Szanuję jego wybór. – Mistrz zamilkł na moment, po czym dodał: – Cieszę się, że młody Simon przeżyje. To dobre wieści dla Riley. - Taaa – odpowiedział Beck, nie będąc pewnym, dokąd zmierzają te wywody. - On i Riley mieli się ku sobie, wiedziałeś o tym? Przed spotkaniem rady całowali się i trzymali za ręce. Nie wiedzieli, że ich widziałem. - Całowali? – Den poczuł dziwny ciężar w klatce piersiowej, zupełnie jakby ktoś położył mu głaz na sercu. To musiała być sprawka rany zadanej przez demona: one zawsze czyniły człowieka słabym. Nie byłoby dobrze, gdyby Beck zaczął myśleć o Riley, jako o kimś więcej niż małej córeczce Paula. - Nie wiedziałeś? – Spytał mistrz, zachowując się nad wyraz niewinnie. Den pokręcił głową. Zdawał sobie sprawę z tego, że jego podopieczna oraz Simon spędzali ze sobą czas: oboje uczyli się u Harpera i widywali się każdego dnia. Nie miał jednak pojęcia, że ich znajomość zaszła tak daleko. Dziewczyna liczyła sobie zaledwie siedemnaście lat, a teraz, po śmierci obojga jej rodziców Beck czuł się za nią odpowiedzialny. Mianował się czymś na kształt starszego brata. Czymś więcej. - Zdenerwowałeś się, młody – zauważył Stewart. Denver zrobił się spięty pod wpływem badawczego spojrzenia starszego kolegi. - Simon jest lepszym wyborem niż paru innych – odpowiedział. – Ale nie o nim powinna myśleć teraz Riley. Kiedy dzieciak lepiej się poczuje, pogadam z nim. Ostrzegę go. Uświadomię mu, że jeśli posunie się z Riley za daleko, odrąbię mu głowę. Mistrz popatrzył na niego pobłażliwym wzrokiem. - Pozwól im samodzielnie rozwiązać tę sprawę. Nie możesz trzymać małej w bańce mydlanej przez resztę jej życia. Chcesz się założyć? Tego właśnie chciałby Paul Blackthorne i jeśli Den miałby być ze sobą szczery, tylko przy takim obrocie spraw on sam zdołałby w nocy zasnąć. Teraz, gdy chłopak wpatrywał się w emanujący zniszczeniem krajobraz oraz zdewastowane budowle, jego umysł przepełnił się wspomnieniami z ubiegłej nocy. Zaczął myśleć o demonach oraz łowcach, którzy walczyli o przetrwanie. O Riley, która stała w samym środku płomieni, a on sam był bardzo bliski jej utraty. Beck wzdrygnął się, czując, jak lód wypełnia mu żyły. Stewart położył mu ciężką dłoń na ramieniu, płosząc młodego mężczyznę. - Wiem, że znalazłeś się wczoraj w samym środku piekła.
Wymagało to jaj z kamienia i jestem z ciebie cholernie dumny. Den unikał spojrzenia mistrza, czując się zakłopotany podobnym wyróżnieniem. Dłoń Szkota wycofała się. - Nie możesz dźwigać tego wszystkiego na swoich barkach. Stewart brzmiał całkiem jak Paul, co miało jednak sens: mistrz szkolił ojca Riley, który z kolei zajął się edukacją Becka. Z tego, co mówił Blackthorne, Stewart był jednym z najlepszych łowców demonów na świecie. I ten właśnie mężczyzna uważał, że Denver świetnie sobie poradził ubiegłej nocy. Po prostu jest miły. Jakby zdając sobie sprawę z tego, że trzeba zmienić temat, mistrz spytał: - Masz jakiś pomysł, kto wydobył Paula z grobu? Była to kolejna z kwestii, jaka ich przytłoczyła. Mimo iż ojciec Riley nie żył od dobrych dwóch tygodni, pojawił się na wczorajszym spotkaniu rady Gildii, zbudzony z wiecznego odpoczynku przez nekromantę. Blackthorne zmienił się teraz w chodzącego trupa, a wiążące się z jego wskrzeszeniem pieniądze gwarantowały, że wyszedł ze Świątyni w jednym kawałku. - Riley zrobiła wszystko, co mogła, żeby Paul dalej spoczywał pod ziemią – poskarżył się Beck. – Siedziała na czatach przez wszystkie te cholerne noce, upewniając się, że święty krąg otacza jego grób. A wtedy jakiś dupek wykradł go, gdy akurat mała nie mogła tam być. To koszmarne. - Czy Riley domyśla się, kto może za to odpowiadać? – Spytał Stewart. - Nie miałem okazji, by ją spytać. Nie było to do końca prawdą. Przycupnęli wspólnie w rodzinnym mauzoleum dziewczyny, ulokowanym na Cmentarzu Oakland do świtu, korzystając z ochronnej mocy poświęconej ziemi na wypadek, gdyby demony postanowiły ich śledzić. Riley tak bardzo martwiła się stanem Simona oraz innych łowców, że płakała przez sen. W tym momencie nie wydawało się ważne, kto wskrzesił Paula, dlatego też Denver mocno ją do siebie przytulił, dbając o jej bezpieczeństwo i dziękując Bogu za to, że przeżyła. Chłopak próbował zaszufladkować jakoś uczucia, które żywił względem młodej Blackthorne. Kiedy zostawił ją o poranku, dziewczyna nadal spała z zaschniętymi na policzkach łzami. Beck nie miał serca jej budzić. Stewart ponownie zmienił pozycję. Musiał cierpieć bardziej, niż dawał po sobie poznać. - Mogę pomóc, ale uwierz mi, że istnieje związek między atakiem demonów, a wskrzeszeniem Paula – stwierdził starszy z łowców. - Jak to możliwe? - Ciągle o tym rozmyślam. Czy Paul nie powinien raczej odejść z nekromantą, który wydobył go z grobu, niż składać krótką wizytę swoim starym kumplom? - Nie wiem – odparł Denver, przesuwając z niepokojem dłonią przez swoje blond włosy. – Ale wkrótce się tego dowiem. Odszukam nekromantę, który za to odpowiada, a wtedy wszyscy poznamy prawdę. Paul wróci do grobu albo zrobi to tamten czarodziej. Stewart lekko zesztywniał. - Uważaj. Nekromanci korzystają z czarnej magii i nie lubią, kiedy krzyżuje im się szyki. Beck nic nie odpowiedział. Nie interesowało go, co się z nim stanie. Paul Blackthorne wróci do miejsca swojego spoczynku bez względu na wszystko. Chłopak nie potrafił utrzymać przyjaciela przy życiu, ale mógł zadbać o jego świętą pamięć ze wszystkimi stosownymi honorami. Zrobi to dla córki dawnego towarzysza, choćby tylko po to, żeby jej umysł zaznał ukojenia. - Słyszałem, że Piątka przyszła po Riley – stwierdził mistrz. – Zastanawiam się czemu. Den nie znał odpowiedzi na to pytanie. Ziemne demony piątego poziomu były potężnymi sługusami Piekła, które potrafiły wywoływać trzęsienia ziemi oraz huragany z taką łatwością, z jaką oddychały. To właśnie Piątka zabiła Paula i młody łowca byłby w stanie założyć się o to,
że to ten sam stwór uwziął się na jego córkę w czasie bitwy. Den miał pewność, co do jednej kwestii: demony zdecydowanie za bardzo interesowały się Riley i przyzywały ją po imieniu. Piekielne pomioty rzadko kiedy uciekały się do podobnego rozwiązania. Może powinienem powiedzieć o tym Stewartowi. Może on będzie wiedział, co się tu wyprawia. Jednak gdyby tak się stało, długa lista problemów Riley znacząco by się wydłużyła. Zanim Beck zdołał podjąć jakąkolwiek decyzję, komórka mistrza zaczęła wibrować w kieszeni jego płaszcza. Mężczyzna wyłowił ją stamtąd, marszcząc czoło i przyjmując połączenie. – Stewart. Den skoncentrował zatem uwagę na rozciągającym się przed nim zapadlisku. Jeden z kolegów poinformował go, że demon powietrzny cisnął tam Riley. Nie potrafił jednak powiedzieć, czy dziewczyna zdołała uciec, ponieważ wokoło było za dużo dymu, by dało się dostrzec, co się dzieje. Czemu Piątka cię nie zabiła, dziewczyno? Istniała jedna możliwość, ale Beck nie zamierzał o tym myśleć. Riley nie sprzedałaby swojej duszy Piekłu, żeby przeżyć. A co gdyby wpadła do tej dziury i nigdy już stamtąd nie wyszła? Nim Denver zdołał przyznać się przed samym sobą do tego, jak bardzo dotknęłaby go owa strata, Stewart zakończył rozmowę. - To był Harper. Reprezentanci Gildii mają spotkać się za dwie godziny z burmistrzem. Musimy być na tym spotkaniu. - My? – Powiedział chłopak, tracąc samokontrolę. – Ja także? - Zdecydowanie. Masz z tym jakiś problem? Słysząc wyzwanie w głosie znajomego, Beck pokręcił głową. - Czy miasto nie może zaczekać, aż pogrzebiemy swoich zmarłych? Stewart parsknął pod nosem. - Oczywiście, że nie. Politycy nie przebierają w środkach, kiedy istnieje możliwość obarczenia winą jakiegoś innego biednego dupka.
ROZDZIAŁ 3 Riley wiedziała, że znalezienie miejsca parkingowego w pobliżu targu Terminus nigdy nie należało do rzeczy łatwych, ale dziś sytuacja jeszcze się pogorszyła, jako że plac handlowy ulokowano niedaleko miejsca, w jakim rozegrała się wczorajsza tragedia. Jeżdżąc w tę i z powrotem przez całą wieczność, dziewczyna wreszcie wychwyciła spojrzeniem skuter, który wyjeżdżał z parkingu, pozostawiając za sobą gęstą błękitną chmurę oparów paliwa. Łowczyni poprowadziła swój wóz ku wolnej przestrzeni, obawiając się, że może potrącić stojący naprzeciwko stragan. Namiot wypełniono robionymi na drutach czapkami oraz szalami, z których większość posiadała logo sportowe Politechniki stanu Georgia oraz godło stanu Georgia. Właściciel, starszy, ciemnoskóry mężczyzna, przyglądał się nieufnym okiem poczynaniom Riley. Kiedy dziewczyna wyłączyła wreszcie silnik, koleś odprężył się i uniósł w górę kciuk na znak podziwu. Blackthorne odwzajemniła ten gest. Kiedy miasto dołączyło do stale się wydłużającej listy krajowych bankrutów, władze odpowiedzialne za planowanie przestrzenne wykorzystały każdy możliwy sposób na zarobienie pieniędzy. Sprzedały budynki szkół, opodatkowały papierosy, alkohol, żłobki, wodę święconą, naukę w domu: jednym słowem – prawie wszystko. Gdy parkingi opustoszały w związku z wysoką ceną paliwa, miasto zamieniło je w punkty handlu detalicznego, co oznaczało, że tam, gdzie stały kiedyś auta, powstało teraz wiele maleńkich sklepików. Każdy pojedynczy stragan pozostawał w obrębie poszczególnych miejsc parkingowych, zupełnie jak stoisko faceta z ręcznie robionymi czapkami i szalikami. Niektórzy handlarze dzierżawili więcej niż jedno miejsce i właśnie tak powstał sklep muzyczny przy ulicy Peachtree o nazwie „The Five Motors”. Riley wygramoliła się ze swojego wozu w dwa razy wolniejszym niż zazwyczaj tempie, dzierżąc w dłoni jeansową kurierską torbę. Dziewczyna czuła się tak, jakby na jej ciele wyżywała się armia sadystycznych mistrzów karate. Gdy łowczyni brała dziś rano prysznic, zaskoczyła ją ilość siniaków. Woda święcona działała jedynie na rany zadane przez demony, a zatem za kilka dni Blackthorne będzie przypominała patchwork utworzony z żółtych i brązowych plamek. Na szczęście większość obrażeń dawała się ukryć pod ubraniami. Lewe biodro szczególnie ją bolało dzięki uprzejmości Piątki oraz klamki w drzwiach Volvo. Riley kuśtykała po Parku Centennial, korzystając z szerokiej brukowanej ścieżki, by ochronić choć odrobinę bolące biodro. Kiedy dziewczyna była jeszcze dzieckiem, to miejsce służyło jedynie, jako park i to naprawdę wyjątkowy: z rozległymi, otwartymi zielonymi przestrzeniami. Uważano je za coś szczególnego w sercu wielkiego miasta. Mieściło się tu pięć fontann w kształcie obręczy olimpijskich, w których można było się bawić, a handlarze sprzedawali lody oraz inne wspaniałe żołądkowe rozkosze. Park nadal uznawano za cudowne miejsce, jednak wiele się tu teraz zmieniło. Wraz z upływem czasu sprzedawcy przenieśli się wraz z camperami na targ, odpowiadając za powstanie mniejszego miasta w większym. Targ Terminus, jak go nazywano, funkcjonował obecnie przez cały rok. Tuż przed tym, gdy Riley wkroczyła na jarmark, zatrzymała się na moment na chodniku, pozwalając ożyć wspomnieniom. Przymknąwszy powieki, dziewczyna mogłaby założyć się o to, że słyszy głos swojej matki, która sprzecza się właśnie z tatą o zakup kolejnej książki dotyczącej Wojny Secesyjnej. – Tęsknię za wami – wyszeptała łowczyni. Chciałabym, żebyście tu byli. Pomyślawszy to, Riley ponownie zagłębiła się w chaos panujący na targu. Oryginalnie planowano, by stragany z jedzeniem ulokować w jednej sekcji, te z rękodziełami w drugiej i tak dalej, i tak dalej. Plan zupełnie spalił na panewce, kiedy targowisko rozpełzło się we wszystkie możliwe strony. Plandeki namiotów miały wszystkie możliwe kolory,
począwszy od głębokiej czerni, a skończywszy na jaskrawej czerwieni. Część była gładka, druga część upstrzona proporczykami oraz chorągiewkami. Każdy stragan stosownie oświetlono, jako że otwierano je zazwyczaj po północy. Riley zatrzymała się przed kramem, w którym rozwieszono nad ogromnym drewnianym paleniskiem martwe zwierzę. Jakiś chłopak próbował właśnie przekręcić pieczeń, co w opinii dziewczyny wymagało stosownego spożytkowania przez niego całych pokładów energii, a jego mięśnie napinały się wraz z każdym kolejnym obrotem. Znak umieszczony na namiocie sugerował, że to wieprzowina, nigdy jednak nie można było mieć co do tego pewności. Czymkolwiek to było, wspaniale pachniało. Riley zaburczało w brzuchu, przypominając jej o tym, że nie zjadła zbyt wiele w ciągu dnia, pomijając gorącą czekoladę. Później. Nieco dalej jakiś facet sprzedawał używane meble: krzesła, stoły, komody. Część z nich była w gorszym stanie niż graty nabyte z trzeciej ręki, jakie zaśmiecały mieszkanie Blackthornów. – Riley? – Zawołał jakiś głos. Łowczyni odwróciła się, skądś znając ten głos. I to ciało. Odziany w czarny T-shirt, jeansy oraz stalowo-szary prochowiec, który sięgał do ziemi, mężczyzna liczył sobie ponad sześć stóp wzrostu, miał lśniące hebanowe włosy oraz bezdenne czarne oczy. Był prawdziwym ciachem. Najbardziej podobała się jednak Riley jego poza: mówiła całemu światu, by spytał go o numer telefonu i czekał na jego ruch. Co ja wyprawiam? Łowczyni naprawdę nie powinna oglądać się za innymi facetami, skoro umawiała się z Simonem, zwłaszcza, że ten przebywał aktualnie w szpitalu. Ej, patrzenie przecież nie boli… Nie oznaczało również zdrady. - Ori – zawołała. – Co ty tu robisz? - Nadal próbuję znaleźć odpowiedni miecz – odpowiedział. Riley uśmiechnęła się na ten komentarz. Za pierwszym razem, kiedy go spotkała, mężczyzna stał przed namiotem, w którym sprzedawano wszelkie ostro-zakończone obiekty. Ori dzierżył w dłoni miecz, przypominając bohatera z kart jakiegoś romansu. Nadal go przypomina. - Jak się czujesz po wczorajszym? – Spytał, koncentrując teraz na dziewczynie całą swoją uwagę. - W porządku. – Była to jej standardowa odpowiedź. Błyszczące ciemne oczy Oriego studiowały wyraz twarzy łowczyni. - Spróbuj jeszcze raz – powiedział łagodnie łowca. Riley skuliła ramiona. - Chcesz prawdy? Życie jest do bani. Mamy masę martwych łowców i, żeby nadać całej sytuacji jeszcze więcej smaczku, mój tata został wskrzeszony z grobu. Jej towarzysz wyglądał na zaskoczonego. - Przez kogo? - Nie mam pojęcia – odparła Blackthorne, unosząc ręce w geście obronnym. - Jest mi naprawdę przykro. – Ori zbliżył się do niej, sprawiając, że ciarki przebiegły jej po skórze. Dziewczyna nigdy nie zdoła chyba pojąć, czemu tak się działo, ale było to wspaniałe uczucie. Słowa łowcy zabrzmiały prawdziwie, co sprawiło, że Riley targnęły wyrzuty sumienia. Wiele wspomnień z wczorajszego wieczoru okazało się raczej mglistymi, poza jednym bardzo konkretnym: to Ori wyciągnął ją z krateru oraz odstraszył Piątkę, powodując, że ta się wycofała. Gdyby tak się nie stało, łowczyni leżałaby teraz na cmentarzu tuż obok rodziców. A przynajmniej obok jednego z nich. Czując się nieco dziwacznie, Riley zaczęła grzebać czubkiem buta w ziemi.
- Czy podziękowałam ci za… no cóż… ocalenie mi życia? - Nie, ale właśnie to zrobiłaś – odpowiedział mężczyzna, zupełnie jakby nie było w tym nic wielkiego. - Nie bądź taki skromny – zaprotestowała. – Ocaliłeś mnie. Jestem ci winna wdzięczność. W oczach łowcy zabłysł ogień. - Owszem. - Wiem, że to brzmi nieco dziwacznie, ale nie pamiętam, co wydarzyło się, gdy dotarłam do samochodu. Kolejną rzeczą, jaką pamiętam, jest cmentarz. - To się zdarza. Gdy umysł spotyka się z czymś zbyt trudnym do ogarnięcia, wyłącza się. - Chciałabym, żeby zasada ta obowiązywała również w przypadku koszmarów. Dłoń Oriego dotknęła ręki Riley. Okazała się gorąca, a ciepło promieniowało przez jego skórę. W geście tym nie było nic władczego, raczej sporo delikatności. - Niewielu praktykantów zmierzyłoby się z demonem ziemnym – powiedział mężczyzna. - Chciałam po prostu zatrzymać tę lawinę śmierci. - Co było aktem naprawdę wielkiej odwagi. Nie bądź taka skromna. Blackthorne poczuła, jak rumieniec wstępuje jej na policzki. Myśli, że jestem dzielna. Czy to nie cudowne? - Nie martw się, następnym razem zabiję tę Piątkę. – Teraz w głosie łowcy pojawiła się pewna szorstkość. - Czy sądzisz, że będzie jeszcze mnie śledził? Ori skinął z determinacją głową. - Liczę na to. A zatem nie zdziw się, jeśli odkryjesz, że dużo się za tobą włóczę. – To rzekłszy, seksownie się uśmiechnął. – Jedyna rzecz, jaką prześladuję, to piekielne pomioty. Riley nie zdołała powstrzymać uśmiechu. - Czemu nie dopadłeś go ubiegłej nocy? - Chciałem, żebyś uniknęła niebezpieczeństwa – odpowiedział. – Poza tym nie ujawniłbym się na oczach innych łowców. To byłby dla mnie koniec. - Wiem, że za nimi nie przepadasz, ale Gildii brakuje teraz ludzi. Założę się, że bez trudu znalazłbyś tu pracę. Jej towarzysz pokręcił głową. - Pracuję sam. Takiej właśnie odpowiedzi spodziewała się Riley, jako że Ori był myśliwym – wolnym strzelcem. Podobnych do niego nazywano Lancerami. Łowcy nie mogli ich znieść, ponieważ nie podporządkowywali się zasadom wprowadzonym przez Gildię. Myśliwi z Rzymu nie znosili ich, dlatego, że nie szanowali Watykanu. Lancerzy byli zdani wyłącznie na siebie i każdy z nich był swoim własnym mistrzem. Mierzyli się z demonami, gdy jakiś akurat wszedł im w drogę. Za kilka lat młoda Blackthorne, być może, mogłaby pójść w ślady Oriego. Łowcy i tak jej nie lubili, a zatem mogła równie dobrze działać samodzielnie. - Jak się miewa twój chłopak? – Spytał Ori. Łowczyni zamrugała powiekami. - Skąd wiesz, że ja i Simon się spotykamy? - Widziałem was tuż przed tym, zanim postanowiłaś skonfrontować się z Piątką. Nie płakałaś nad losem żadnego innego łowcy, a zatem uznałem, że coś jest na rzeczy. Riley nie mogła sprzeczać się z tak logicznym tokiem rozumowania. - Simon czuje się już o wiele lepiej. Przeżyje. Dzięki mnie i anielicy. Na tę myśl dziewczyna poczuła ciepło w klatce piersiowej.
Ori zatrzymał się w pobliżu straganu z książkami. Po chwili wahania sięgnął w kierunku wystawy i wybrał jakiś tomik w miękkiej okładce. Było to „Piekło” Dantego. Łowca przekartkował kilka stron, a na jego czole pojawiła się zmarszczka. - Koleś wszystko pomylił. Dziewiąty Krąg Piekieł nie jest lodowiskiem. – Mężczyzna ze wstrętem zatrzasnął książkę, odkładając ją na półkę. - Czy widywałeś już wcześniej anioły? – Spytała Blackthorne. - Wiele razy. - Och. – Być może spotkało to jedynie ją. Przez całe swoje życie dziewczyna widziała tylko jednego wysłannika Niebios. - Mówisz o tych z ubiegłej nocy, prawda? – Spytał Ori z ponurą miną. Kiedy jego towarzyszka przytaknęła, kontynuował: – To były… – urwał, szukając właściwego słowa – anioły bojowe. Minęło sporo czasu, nim ostatnim razem zostały rozmieszczone na polu bitwy. Rozmieszczone? Podobne sformułowania cechowały ludzi z wojska. Czyżby Ori służył w armii? Mężczyzna zapatrzył się przed siebie, marszcząc czoło, zupełnie jakby coś rozproszyło jego uwagę. - Lepiej już pójdę. Miło było cię ponownie spotkać, Riley – powiedział. Wyglądało na to, że łowca zapragnął nagle znaleźć się gdzieś indziej. Czyżby dziewczyna powiedziała coś głupiego? - Jeszcze raz… dzięki. Nie zapomnę tego, co dla mnie zrobiłeś. - Cała przyjemność po mojej stronie. Blackthorne przyglądała się, jak nowy przyjaciel mija rząd namiotów, a prochowiec powiewa za jego plecami. Kobiety odwracały się, patrząc, jak przechodzi obok nich. Ori miał w sobie ten specyficzny magnetyzm. Wiele pytań dotyczących tego faceta krążyło po głowie Riley, jednak żadne z nich nie nadawało się, by je zadać. Dziewczyna obiecała łowcy, że nie powie żadnemu ze swoich kolegów po fachu, iż przebywał w Atlancie, co było naprawdę dziwaczne, z racji tego, że mężczyzna znalazł się wczoraj w samym centrum wydarzeń. - Później się nad tym zastanowię. Najpierw musiała wyjaśnić dziwne zniknięcie swojego taty. Następnie zajmie się Panem Tajemniczym i Seksownym. Łowczyni skierowała się w kierunku „Dzwonka, Książki oraz Kija od Miotły”, czyli sklepiku należącego do czarownic. Znalezienie go nie okazało się zbyt trudne, ponieważ złote i srebrne gwiazdy rozlokowane na błękitnym płótnie skrzyły się w świetle popołudniowego słońca. Ku jej uldze, Ayden porządkowała kadzidełka po drugiej stronie lady. Wiedźma miała na sobie zwyczajowy strój w stylu Renn Faire, składający się z bluzki ze sznurowanym gorsetem, długiej spódnicy oraz ciężkiego szmaragdowego w odcieniu płaszcza ze względu na chłód styczniowego powietrza. Jej znakiem rozpoznawczym był duży tatuaż ze smokiem zaczynający się na wysokości karku, a ukryty za kurtyną rudo-brązowych włosów i biegnący w dół, by następnie skryć się w odmętach głębokiego dekoltu. Na tle zgiełku targowiska czarownica wydawała się nieśmiertelna – zupełnie jak królowa elfów. - Ayden? – Zawołała Riley, zatrzymując się kilka stóp od niej. Wiedźma spojrzała w górę, a następnie wybiegła spiesznie zza lady, gnając w stronę łowczyni niczym matka wypatrująca zaginionego dziecka. Uścisk nie okazał się krótkotrwały, ale sugerował, że osoba, która go zainicjowała, naprawdę cieszy się, że żyjesz. Dziewczyna odwzajemniła go z podobnym entuzjazmem. - O, bogini. Aleś mnie przestraszyła – powiedziała czarownica, wypuszczając Riley z objęć. - Wybacz. Moja komórka się upiekła, więc nie miałam twojego numeru. Teraz korzystam z aparatu telefonicznego taty. - A moją wizytówkę też zapodziałaś? – Skarciła ją Ayden.
- Eee… nie. – Kartonik leżał na dnie jej kurierskiej torby, zakopany gdzieś pod wszystkimi innymi przedmiotami. – Nie pomyślałam o tym. - Nie ma sprawy – uznała wiedźma. – Żyjesz. Tylko to się liczy. - Tata zniknął. Ktoś wydobył go ubiegłej nocy z grobu. Pojawił się w Świątyni, a potem… – Ramiona dziewczyny zaczęły się trząść. Ayden ponownie ją uścisnęła, tym razem jednak łzy łowczyni wsiąkły w ramię przyjaciółki. Kiedy obie kobiety się rozdzieliły, Riley zaczęła grzebać w swojej torbie w poszukiwaniu chusteczki. - Chodź. Jeden koleś niedaleko sprzedaje gorący jabłecznik. Myślę, że przyda się nam obu. Blackthorne wydmuchała nos, kierując się w ślad za wiedźmą wietrznymi ścieżkami biegnącymi przez jarmark. Stoisko sprzedawcy jabłecznika przypominało Riley turecki bazar. Czerwona tkanina, zapewne jedwabna, rozwieszona pod tradycyjnym płótnem i wyszyta złotymi nićmi. W rogu ulokowano wielki kocioł, wysyłający w powietrze niespotykany aromat. Sprzedawca był ciemnoskórym mężczyzną, którego pochodzenie wskazywało na Bliski Wschód, a sposób, w jaki uśmiechnął się do Ayden, świadczył o tym, że ta mu się podoba. Wiedźma odwzajemniła uśmiech, jednak nie tak żywiołowo jak tutejszy handlarz, odebrała napoje dla siebie i Riley, a następnie powiodła przyjaciółkę w odległy zakątek namiotu, z dala od innych bywalców. Usiadły na wielkich, pluszowych poduszkach w pobliżu grzejnika. Jabłecznik smakował wprost cudownie i już po pierwszym kęsie rozgrzał Blackthorne. Nie był może tak dobry jak gorąca czekolada, ale i tak pyszny. - Opowiedz mi, co stało się z twoim tatą – powiedziała Ayden. Łowczyni umieściła wielki kubek na swoich kolanach. - Musiałam iść na spotkanie rady, a zatem cmentarz wysłał na czuwanie jednego ze swoich wolontariuszy. Nekromanta wysłał przeciwko ochotnikowi wielkiego magicznego smoka, a jako że koleś miał fobię na punkcie tych gadów, przestraszył się i naruszył krąg. Służby cmentarne nie mają bladego pojęcia, kto może za to odpowiadać. - To zapewne Ozymandias, zwłaszcza, że go wkurzyłaś. Riley jęknęła. Kilka nocy wcześniej Ayden czuwała wraz z nią na cmentarzu przy grobie Paula, delektując się domowym winem produkcji czarownicy. Młoda łowczyni naprawdę się upiła, a więć kiedy Ozymandias, potworny nekromanta przypominający jednego z Upiorów z „Władcy Pierścieni” pojawił się jak zawsze, postanowiła mu się postawić. Dziewczyna była chroniona przez krąg, więc co niby mógł jej zrobić ten wstrętny czarnoksiężnik? Wykradł mego tatę, oto co zrobił. - Byłam taka głupia – przyznała Riley. - Nie zamierzam się sprzeczać. - Hej, to częściowo również twoja sprawka. Upiłam się twoim winkiem, które okazało się diabelsko mocne. - A ja winię twój niewyparzony język – odparowała wiedźma. – Tak czy inaczej, twój tata został wskrzeszony na najbliższy rok. Nie możesz zbyt wiele zrobić w tej kwestii. - Nie pozwolę mu pozostać poza grobem. - Nie myśl nawet o tym, że możesz kpić sobie z nekromanty, a potem wyjść z tego cało – skarciła ją czarownica. – Zwłaszcza, jeśli mamy do czynienia z Ozymandiasem. Nie rzucałam słów na wiatr, kiedy mówiłam ci, że ten koleś oddał się w ręce mroku. Po prostu zostaw tę sprawę, okej? Wcale nie okej. Riley zamilkła, żeby uniknąć sprzeczki. Ayden przyjęła jej milczenie za wyraz akceptacji, koncentrując uwagę na pozostałości jabłecznika w kubku. - Czy chcesz pogadać o tym, co stało się w Świątyni? – Spytała ściszonym głosem.
Łowczyni natychmiast pokręciła głową. Jak niby miała opisać, jaki to jest widok, oglądać rozdzieranych na strzępy i zjadanych ludzi? Jakie to uczucie myśleć, że spotka cię podobny los? Pocieszająca dłoń Ayden spoczęła na ramieniu dziewczyny. - Kiedy będziesz gotowa, wysłucham cię. - Nie jestem pewna, czy kiedykolwiek będę – przyznała Blackthorne. – To było zbyt… przerażające. - Czy z Beckiem wszystko w porządku? – Spytała przyjaciółka. - Został potraktowany szponami, ale żyje. Natomiast Simon… – Riley zasznurowała usta. Sama myśl o chłopaku napawała ją płaczem. - Przeżyje? – Zapytała wiedźma. Jej dłoń nadal spoczywała na barku łowczyni, niosąc ciepło i ukojenie. - Ja… tak. Myśleli, że mu się nie uda, ale sytuacja się zmieniła. Ayden zmarszczyła czoło, zupełnie jakby nie rozumiała słownej gimnastyki koleżanki. - Czy jest jeszcze coś, o czym chcesz mi powiedzieć? Dziewczyna nie mogła się powstrzymać. Ktoś przecież musiał poznać jej sekret. - Ach, no cóż, widzisz, zawarłam układ z aniołem i… Zmarszczka na czole czarownicy pogłębiła się. Kobieta spiesznie rozejrzała się na boki, by upewnić się, że nikt ich nie podsłuchuje i pochyliła się mocniej w kierunku znajomej. - Co masz na myśli, mówiąc układ? Riley opowiedziała jej o swojej umowie z Niebem. - O, bogini – wymamrotała Ayden – czy jesteś pewna, że to była anielica? Łowczyni przytaknęła. - Zaczęła świecić. A Simonowi się poprawiło. - Kiedy Piekło dowie się, że grasz w zespole Nieba, sprawy tylko się skomplikują – ostrzegła ją przyjaciółka. Riley parsknęła pod nosem. - Czy mogą być jeszcze bardziej skomplikowane? Piątka przyszła właśnie po mnie. Była tym samym demonem, który zabił mojego ojca i tym samym, który próbował dopaść mnie w bibliotece. - Co stało się, zanim zawarłaś układ z Niebem – powiedziała Ayden. – Och, bogini, wpadłaś w tarapaty, prawda? Czy powiedziałaś coś na ten temat Beckowi? - Nie. I nie zamierzam. Sama się z tym uporam. - Proszenie go o pomoc to nie przejaw słabości. - Nie ma mowy. Nie, jeśli idzie o Becka. Koniec dyskusji. *** Ayden towarzyszyła jej aż do stoiska wiedźm. - Spróbuj w namiocie Deaderów, który mieści się dwie alejki stąd – zasugerowała czarownica. – Być może tamtejszy handlarz słyszał coś o twoim tacie. - Mówiłaś przecież, że nie powinnam zbliżać się do nekromantów. Ayden uniosła swą kasztanową brew. - Wiem, że nie słuchasz moich mądrych rad, dlatego też mogę równie dobrze wskazać ci właściwy kierunek poszukiwań. - A co jeśli tamten facet o niczym nie wie? - Wtedy popytaj o nekromantów, którzy prześladowali cię na cmentarzu. Oczywiście nie wliczając w to Ozymandiasa. Nie zbliżaj się do tego gościa, zrozumiałaś? - Tak.
- Ale tak naprawdę, czy powiedziałaś to tylko po to, żeby mnie zadowolić? – Naciskała wiedźma. - Jeszcze nie wiem. Czarownica wywróciła oczami, po czym sięgnęła po coś leżącego na ladzie. Po uściśnięciu Riley podała jej plastikową torebkę wypełnioną ziołami. - Przyrządź sobie kubek z herbatą i dodaj je do wywaru. Łyżeczka powinna załatwić sprawę. Oczyszczą twój umysł i pozwolą ci uciec od koszmarów. Riley uśmiechnęła się. - Dzięki za wszystko, Ayden. Wiedźma wyrysowała w powietrzu między nimi jakiś symbol. Wyglądał jak któryś z arkanów. - Co to było? - Po prostu odganiałam komara – wyjaśniła czarownica. W styczniu? Ale z ciebie kłamczucha.
ROZDZIAŁ 4 „Pałac Reanimacji”, jak go nazywano, nie prowadził zbyt intratnego biznesu. Cztery Deadery stały w rządku, gapiąc się w pustkę. Ich blade twarze miały szary odcień. Z tego, co słyszała Riley, jeśli traktowano ich ciała należycie, mogły pozostać poza grobem przez blisko rok. Jeśli zwłoki jej ojca byłyby w częściach po bitwie z Piątką, żaden nekromanta by ich nie chciał. Zamiast tego Paul Blackthorne zginął od trafienia pojedynczym odłamkiem szkła prosto w serce w czasie trwania rozpętanego przez bestię tornado. Nienaruszone ciało taty oznaczało możliwość potencjalnego wskrzeszenia. Ojciec Riley był jedyny w swoim rodzaju: żaden dotąd łowca nie znalazł się na rynku reanimacyjnym. Dziewczyna przekrzywiła głowę, studiując wzrokiem cztery osamotnione postaci: dwóch mężczyzn oraz dwie kobiety. Jeden z Deaderów liczył sobie prawie tyle lat, co łowczyni. W jednym momencie był trupem, a w drugim stał już we wnętrzu namiotu, podczas gdy ludzie decydowali, czy kupić go, czy też nie. To musi być prawdziwy koszmar. Rząd zniósł niewolnictwo w 1865 roku – ta data została wyryta w umyśle Riley dzięki ciągłym opowieściom ojca, nauczyciela historii, jednak zmarłych owa zasada niestety nie dotyczyła. Nagłaśniane w ostatnich czasach sprawy sądowe pokazały, że umarli nie mają żadnych praw, a zatem spory odłam w Kongresie postanowił zapełnić w jakiś sposób ową prawną dziurę. Inicjatywa ustawodawcza upadła jeszcze w trakcie rozpatrywania, stając się ofiarą świetnie opłacanego lobby nekromantów. W związku z tym ludzie pokroju jej taty byli wykradani z grobów oraz dostarczani tym, którzy mogli sobie pozwolić na ich kupno. Riley zaczerpnęła głęboki oddech, aby się uspokoić, po czym wkroczyła do wnętrza namiotu. Sprzedawca natychmiast do niej podszedł, nie zadając sobie przy tym ani krzty trudu. - Dzień dobry. W czym mogę pomóc? – Spytał. Brzmiało to tak, jakby sprzedawał modne podrabiane portfele, a nie martwych ludzi. - Mój tata został wskrzeszony ubiegłej nocy. Muszę się dowiedzieć, kto za to odpowiada. - Nekromanta powinien był zostawić notkę na grobie, o ile odbyło się to legalnie. - Niestety nie – odparła Blackthorne. – Nie dałam na to swego pozwolenia. - Ach… – rzekł handlarz, wycofując się i kierując w stronę składanego stolika, który służył za prowizoryczne biurko. Facet zaczął przeglądać liczne wizytówki, po czym wręczył Riley jedną z nich. - Skontaktuj się z tym facetem. Jest rzecznikiem nekromantów w Atlancie. Zajmuje się przypadkami wszystkich skarg odnośnie zabranych siłą zwłok. Wizytówka wyglądała znajomo. Spora ilość podobnych kartoników została pozostawiona tuż przed granicą kręgu chroniącego grób Paula Blackthornea. Spośród znanych dziewczynie nekromantów, Mortimer Alexander był najuprzejmiejszym i najmilszym w obyciu. Zapewniał, że nigdy nie wskrzesiłby zwłok bez pozwolenia rodziny. Jeśli tak właśnie przedstawiała się prawda, będzie najlepszą z dróg wiodących do odnalezienia taty Riley. Łowczyni gapiła się na adres widniejący na wizytówce. - Little Five Points? Sprzedawca jęknął. - Nekromanci lubią tę dzielnicę. Mówią, że jest tam skupisko magii czy coś w tym stylu. - I to prawda? Koleś wzruszył ramionami. - Jeśli Mort nie zdoła ci pomóc… – To rzekłszy, podał Blackthorne kolejny kartonik. Agencja Detektywistyczna Osób Zaginionych. Straciłeś ich, - my ich znajdziemy. - Podejmą się takiego przypadku? – Spytała łowczyni z powątpiewaniem w głosie. - Jasne. Na czyjejś śmierci zawsze można zarobić nieco kasy – zauważył mężczyzna.
Riley wybiegła z namiotu, zanim zdążyła go uderzyć. *** Ori śledził poczynania dziewczyny na targu ze swojego miejsca przy pięciu fontannach. Po ich rozmowie Riley zniknęła przy namiocie czarownic, gdzie bez wątpienia miała jakąś przyjaciółkę, co można było wywnioskować z energicznego powitania. Następnie obie kobiety udały się do straganu, gdzie serwowano napoje. Teraz łowczyni gawędziła z kimś przy stoisku, gdzie sprzedawano żywe zwłoki. Inni być może tego nie dostrzegali, ale Ori potrafił wyczuć, że mała Blackthorne cierpiała i w środku, i na zewnątrz. Nie było w tym nic dziwnego, biorąc pod uwagę śmierć jej ojca oraz wczorajszą bitwę. – Zbyt blisko – wymamrotał. Zanim łowca zorientował się, co się dzieje w Świątyni, o mały włos jej nie stracił. – To się więcej nie powtórzy. Ori postanowił, że odtąd będzie śledził każdy krok Riley. Jedynie kwestią czasu było, aż Piątka ponownie po nią przyjdzie, a mężczyzna już na to czekał. Przynajmniej jej chłopak zszedł im na jakiś czas z drogi. Kolejna komplikacja mniej. Ori podrapał w namyśle brodę. Demony wyższego poziomu zawsze poszukiwały dusz do zdobycia. Czemu bestia nie zawarła z małą Blackthorne umowy – życie za duszę? Dzięki temu Piątka mogłaby wykorzystać tę cenną zdobycz do wyhandlowania sobie układów z innymi stworami swego pokroju. Tak właśnie działało Piekło: niekończący się łańcuch wzajemnych zależności sięgających do samego Księcia Ciemności. Riley znowu była w ruchu. Ori śledził ją aż do samochodu dziewczyny, do którego ta wsiadła i odjechała. Demon ziemny nie pojawił się. Czasami łowca nie potrafił zrobić sobie przerwy, nawet, jeśli próbował. *** Nadzieja Riley na to, że może wślizgnąć się do szpitala, spędzić trochę czasu z Simonem, a potem wymknąć się tak, by nikt jej nie zobaczył, legła w gruzach. Jej tata zauważył kiedyś, że po każdym nieszczęściu potrzeba czasu na rozrachunek. Po tym jak dym w końcu się rozwieje, a ciała zostaną zabrane, ocaleli wraz z rodzinami muszą dojść do ładu z tym, co się wydarzyło. Popatrzeć na wszystko z innej perspektywy. Jako że Riley stanowiła jedną z tych, którzy przeżyli masakrę, bliscy jej chłopaka pragnęli poznać jej historię. Nim dziewczyna zorientowała się, co się święci, została zaciągnięta do prywatnej poczekalni przez klan Adlerów. Składał się on z dziesięciu osób, wszystkich wyglądających tak samo jak Simon – szczupłych i jasnowłosych. Ktoś wyszeptał: - Czy ona jest łowczynią demonów? Riley powoli się do tego przyzwyczajała. Rodzice chłopaka nie podnieśli się ze swoich miejsc, a ich twarze były blade i poznaczone zmarszczkami. Sprawiali wrażenie bardziej wyczerpanych, niż, gdy widziała ich dzisiejszego ranka. Pozostali zgromadzili się wokół tej dwójki, rozmawiając ściszonym głosem i rzucając ukradkowe spojrzenia pod adresem Blackthorne. Jedna z kobiet trzymała na rękach śpiące niemowlę. Pośrodku tej grupki znajdował się również jakiś brzdąc, który spacerował od jednej osoby do drugiej, prezentując swego pluszowego psiaka. Zwierzak miał wielkie niebieskie oczy, zupełnie jak malec. W trakcie swojej przechadzki otrzymał masę uścisków i pocałunków. Mnie też przydałoby się, by ktoś mnie przytulił. Uścisk Ayden przestał już działać. Kiedy brzdąc zatrzymał się przed Riley, ta uśmiechnęła się i
pogładziła go czule po włosach. - Wygląda zupełnie jak Simon – stwierdziła. - Tak, zupełnie jak on, kiedy był mały – odpowiedziała młoda kobieta. Była to Amy, jednak z sióstr chłopaka łowczyni. – Doprowadzał mnie do szaleństwa, włócząc się za mną po całym domu. – Jej dłoń chroniła widoczne już wybrzuszenie na brzuchu odzianym w błękitny trykot. - Chodź tutaj, synku – zachęciła go matka. Malec udał się w jej stronę, gaworząc i wymachując swą niewielkich rozmiarów zabawką. Pani Adler zwróciła się twarzą w stronę Riley. Miała ładną buzię. - Kiedy Simon po raz pierwszy wspomniał o łowcy imieniem Riley, pomyślałam, że jesteś chłopcem. Wydajesz się zbyt młoda na chwytanie demonów. - Wiele osób tak sądzi – odpowiedziała dziewczyna. - Przykro mi z powodu twojego ojca – dodała kobieta. – Musi ci go strasznie brakować. Łowczyni mogła jedynie przytaknąć. Wzięła pokaźny łyk wody ze swego plastikowego kubka. Nie pamiętała, jakim cudem znalazł się w jej dłoniach, ale trzymała go. Adlerowie nie naciskali jej do udzielania odpowiedzi, więc zaczęła porządkować myśli. Jak niby mam im powiedzieć, że wszystko poszło nie tak? Jak Riley mogła wspomnieć o tym, że demony przedarły się przez barierę ze święconej wody? Że przeprowadziły atak na łowców niczym świetnie wyszkolona armia? Miejmy to za sobą. - Ech… nie wiedzieliśmy, że coś takiego się wydarzy – zaczęła. Ojciec Simona wychylił się w przód na swoim krześle, marszcząc czoło. – Ja i Simon umówiliśmy się przed spotkaniem rady Gildii. On nałożył barierę… to znaczy krąg z wody święconej, którego używamy, żeby chronić się przed demonami. Następnie wyszliśmy na chwilę na zewnątrz. – W tej kwestii dziewczyna nie mogła zbyt wiele dodać. To jej chłopak wyszedł z inicjatywą udania się na tyły budynku. To on zaproponował sesję całowania, przytulania się i rozmawiania o przyszłości. Riley pamiętała, jakie to wspaniałe uczucie i jak bardzo nie chciała, żeby się skończyło. - Riley? – Zachęcił ją pan Adler. - Przepraszam. – Łowczyni przełknęła ślinę. – Wróciliśmy do Świątyni na radę Gildii. – Zawahała się. To właśnie wtedy opowiedziała kolegom po fachu o przekręcie z wodą święconą oraz o tym, że część partii produkcyjnej jest lewa. Adlerowie nie musieli o tym wiedzieć. – Nagle znikąd pojawiły się demony. - A jak doszło do pożaru? – Spytał ojciec jej chłopaka. - Rozpętały go demony ogniowe. Było ich tam naprawdę dużo. Oszalały. To Trójki przedarły się przez barierę z wody święconej. - Trójki? – Zapytała Amy, zakłopotana. - To są… – Jak niby Riley miała to wytłumaczyć? Z drugiej jednak strony Adlerowie stali się poniekąd częścią jej świata. – To demony trzeciego poziomu. Liczą sobie około cztery stopy wzrostu – powiedziała, nawiązując do ich wzrostu. – Są plątaniną szponów oraz zębów. Jedzą… dosłownie wszystko. Wszyscy wokoło wstrzymali oddech. - Czy to właśnie one skrzywdziły mego syna? – Dopytywał mężczyzna, a głos mu drżał. Riley przytaknęła. - Przedarły się przez barierę, a jeden z nich znalazł się między nami. Simon krzyknął, żebym uciekała, a wtedy bestia skoncentrowała się na nim. Gdyby nic nie powiedział… Wtedy stwór pognałby za mną. To byłoby o wiele lepsze rozwiązanie. O niebo lepsze niż przyglądanie się, jak Trójka wgryza
się w ciało chłopaka niczym drapieżny kot, rozdzierając jego wnętrze i atakując je szponami. Lepsze niż patrzenie, jak krew blondyna sika w powietrze, osiadając w nim czerwoną mgiełką. Łowczyni wzdrygnęła się na to wspomnienie, a kubek z wodą zadrżał jej w ręku. - Uderzyłam bestię krzesłem, a jeden z łowców wyniósł Simona na zewnątrz. Wydarzyło się nie tylko to. Riley pominęła opowieść o innych osobach zgromadzonych w Świątyni – o tych samych, które zostały spalone albo rozdarte na strzępy. O Ethanie, Mortonie, Collinsie… i wielu, wielu innych. Pan Adler delikatnie dotknął jej dłoni, wyrywając ją z mrocznych myśli. Dziewczyna spojrzała w oczy ojca swego chłopaka. Simon będzie wyglądał dokładnie tak samo za trzydzieści lat. Będzie przyjemnie się starzał, pod warunkiem, że dożyje tego momentu. - To nie twoja wina – powiedział łagodnie mężczyzna. Chciałabym w to wierzyć. - Lekarka Gildii powiedziała, że ktoś potraktował rany mego syna wodą święconą i tylko dlatego nie doszło do infekcji – odpowiedziała pani Adler. – Chirurdzy pozszywali wszystkie obrażenia i z tego, co nam powiedziano, Simon bardzo szybko zdrowieje. - To zasługa wody święconej. Użycie jej na obrażeniach chłopaka wymusił jeden z demonicznych pomiotów. - Lekarze nie potrafią wyjaśnić, jakim cudem jego mózg znowu pracuje – mówiła dalej matka blond przystojniaka. – Ojciec Harrison powiedział, że to cud. I to prawda. Rodzina jej chłopaka właśnie planowałaby pogrzeb, gdyby nie umowa zawarta przez Blackthorne z Niebem. - Ubiegłej nocy Simon był naprawdę dzielny. – Serce Riley napełniło się dumą. – Ani przez chwilę się nie poddał. - Brzmi całkiem jak nasz syn – odpowiedział pan Adler, uśmiechając się łagodnie do swojej żony, a w jego zmęczonych oczach zabłysły łzy. - To naprawdę cudowny facet – odparła łowczyni, po czym poczuła się głupio. Ci tutaj na pewno to wiedzieli. - Bardzo cię lubi – rzekł tata. – Ilekroć wypowiada twoje imię, uśmiecha się. Dziewczyna nic nie odpowiedziała. Gdyby dodała coś więcej, rozpłakałaby się, nie będąc pewną, czy kiedykolwiek zdoła przestać. Pełen energii brzdąc ponownie podjął swoją wędrówkę. Poklepał kolano Riley swą pulchną rączką. Blackthorne schyliła się i objęła dziecko, czując jego gorący oddech na swoim ramieniu. Łzy raz jeszcze uciekły spod jej powiek. Następnie każdy członek rodziny Adlerów zaczął ją przytulać. Wszyscy mówili, że się za nią modlą. Całkiem jakbym była jedną z nich. *** Pokój szpitalny Simona był mniej zagracony sprzętem medycznym, niż miało to miejsce tego ranka. Respirator zniknął, a zamiast niego pojawił się przewód tlenowy. Na falujących blond włosach chłopaka łowczyni wciąż widniały plamki zaschniętej krwi. Jego wspaniałe błękitne oczy pozostawały zamknięte, natomiast on sam oddychał ciężko, zupełnie jak tamtej nocy, gdy zasnął na cmentarzu. Tej samej nocy, gdy przytulał ją do siebie i pocieszał po zmarłym ojcu. Czy Niebo pozwoliłoby mu umrzeć, gdybym powiedziała „nie”? Od strony łóżka dobiegł uszu Blackthorne cichy jęk. Oba ramiona oraz dłonie Simona były zabandażowane. Wspomnienie jego próbującego odepchnąć od siebie siekające we wszystkie strony szpony powróciło, zanim Riley zdołała je powstrzymać.
Dziewczyna ostrożnie ujęła jedną z rąk Simona w swoją. Chłopak z wysiłkiem uniósł powieki. - Cześć – odpowiedziała. Jego spojrzenie w końcu zogniskowało się na twarzy łowczyni, a on sam sprawiał wrażenie mocno oszołomionego. - Woda? – Jęknął. Blackthorne myszkowała po pomieszczeniu, nim odnalazła wreszcie szklanicę z lodem stojącą na stoliku obok łóżka. Riley pamiętała to z okresu, gdy jej mama również chorowała, dlatego też zrobiła porządek z aparaturą elektroniczną, by pomóc Simonowi usiąść, po czym delikatnie umiejscowiła kostkę lodu w jego ustach. Chłopak ssał ją, a jego przekrwione oczy cały czas były wpatrzone w osobę łowczyni. Po trzech kolejnych porcjach, Adler odsunął łyżkę na bok, w związku z czym Riley odstawiła naczynie na stolik. - Riley – wyszeptał. - Przestraszyłeś mnie, kolego. Nie możesz mi tego więcej robić – odparła dziewczyna, odsuwając do tyłu zabłąkany kosmyk jasnych włosów, który odmówił jednak pozostania na miejscu. Zaschnięta krew była kiepskim produktem do stylizacji. - Żyjesz – odparł Simon. Zabrzmiało to tak, jakby nie był do końca pewien, co do tej kwestii. - Dzięki tobie – stwierdziła łowczyni. - Nie. Wargi blondyna wykrzywił grymas, po czym on sam wypuścił rękę Riley i ostrożnie odsunął koc. Była to trudna sztuka, zważywszy na grube bandaże. Chłopak nie miał na sobie koszuli nocnej, ale parę przewiązanych sznurkiem spodni. Blackthorne z wielkim trudem stłumiła okrzyk: klatka piersiowa oraz brzuch Adlera pokrywała kompozycja utworzona z opatrunków. - Swędzi – rzekł Simon, krzywiąc się i ostrożnie drapiąc miejsce przy taśmie opatrunkowej. - Mi to mówisz? – Powiedziała Riley z fałszywym uśmiechem na twarzy. Jej zaatakowane przez demona udo wciąż domagało się sporej ilości balsamu, by nie doprowadzić jej do szaleństwa. – To znaczy, że zdrowiejesz. Patrzenie na niego w takim stanie okazało się naprawdę bolesne. Simon został naznaczony na całe życie. Jak ja. - Zabiłaś tego demona – odparł tak po prostu, pozwalając ramionom opaść na posłanie, zupełnie jakby drapanie się do reszty pozbawiło go energii. – Ocaliłaś mi życie. - Nie podobało mi się, że mój chłopak o mały włos został skonsumowany. Simon wzdrygnął się na to wspomnienie. - Rany zadawane przez szpony tamtej bestii piekły jak ogień – powiedział, unikając wzroku łowczyni. – Myślałem, że… – Umilkł. Myślałeś, że zje cię żywcem. Zupełnie jak Trójka, jaka zaatakowała dziewczynę kilka tygodni wcześniej. Riley wciąż śniła o niej koszmary, nadal czuła, jak jej pazury wbijają się w jej udo oraz pamiętała jej nieświeży oddech. Blackthorne ponownie delikatnie uścisnęła rękę chłopaka, czekając na pytania, jakie na pewno padną. - Ilu…? – Wyszeptał Adler. Powinien znać prawdę. - Wiemy o śmierci trzynastu łowców. Więcej ciał leży zapewne pogrzebanych pod rumowiskiem. Kolejne cztery osoby są w kiepskim stanie. - Kto umarł? – Simon, ja… - Kto? – Zażądał odpowiedzi, koncentrując całą uwagę na osobie Riley.
Łowczyni podała mu nazwiska, a wraz z każdą wzmianką o nowej osobie, na jego obliczu odmalowywała się coraz większa żałość. Adler przymknął powieki, gdy dziewczyna opowiadała mu o Ethanie, czyli jednym z praktykantów. - Wydawał się taki szczęśliwy – wyszeptał blondyn. Ethan miał powody do szczęścia. Wraz z narzeczoną rozglądał się właśnie za mieszkaniem, a w lecie planowali ślub. A teraz nie żył. - Kto jeszcze? – Spytał Simon, a jego głos stał się tak cichy, że ledwo dało się go usłyszeć. - To już wszyscy. Obaj mistrzowie zostali ranni: Stewart doznał wstrząsu mózgu, a Harper ma kilka strzaskanych żeber. Zapadła cisza. Nie z rodzaju tych przyjemnych. Łowczyni zaoferowała Adlerowi kolejną porcję lodu, a ten go przyjął. Kiedy wyssał go do końca, zaczerpnął z trudem powietrze. - Musiałem źle nałożyć barierę z wody święconej. - Nie ma mowy. Zrobiłeś to jak należy. Demony nie powinny były przedostać się do środka. Ale zrobiły to. Riley mogła założyć się o to, że Simon nigdy nie pozbędzie się wyrzutów sumienia, mimo iż to nie jego należało winić za tę sytuację. Chłopak zawsze będzie się obwiniał. Ponownie zapadła cisza. Dziewczyna złapała go za rękę, zdając sobie sprawę z tego, że jej ukochany musi to wszystko przemyśleć. Wreszcie Adler zamknął oczy, co oznaczało, że pragnie zostać sam. Całując go w czoło, Riley wyszeptała: - Masz poczuć się lepiej, jasne? Żadnej odpowiedzi. Kiedy łowczyni dotarła do drzwi, zatrzymała się tam i obejrzała za siebie. Na bladym licu młodego łowcy błyszczała pojedyncza łza. Pasowała do tej lśniącej na policzku Riley.
ROZDZIAŁ 5 Kiedy Beck był dzieciakiem, spędzał sporo czasu w gabinecie dyrektora liceum za przyłapanie na paleniu papierosów, bójki z chuliganami, grożenie nauczycielom oraz zniszczenie ciężarówki skinheada. W wojsku również spotkał się z musztrą, choć dotyczyła ona głównie jego skłonności do picia. Teraz, w wieku dwudziestu dwóch lat, chłopak wiedział, jak to jest zostać wezwanym do zapłaty za swoje grzechy. Przynajmniej tak właśnie Denver się teraz czuł. Gdy brnęli przez tłum reporterów zebranych przed wejściem do Atlanta City Hall , młody łowca rzucił spieszne spojrzenie Stewartowi. Wyraz twarzy mistrza sugerował, że ten podziela jego zdanie. Gildia zostanie pociągnięta do odpowiedzialności za niedawny kataklizm. Dziennikarze natychmiast ich oblegli, bombardując pytaniami niczym pociskami. Kiedy para łowców torowała sobie drogę w kierunku potężnego budynku, w którym stacjonowały władze miasta, Beck robił swobodne przejście Stewartowi, pamiętając, że noga mistrza daje mu się we znaki. Prawda wyglądała tak, że Denowi dolna kończyna przeszkadzała równie mocno, co przełożonemu, ale na jego korzyść przemawiał przynajmniej wiek. Gdy mężczyźni dotarli do szczytu schodów, odwrócili się praktycznie jednocześnie. Powitał ich zadziwiający widok: Mitchell Street została zalana ciężarówkami z przyczepionymi do nich talerzami satelitarnymi, a ich maszty sterczały ku górze niczym pnące się ku słońcu stokrotki. Po drugiej stronie ulicy, w parku, policja wydzieliła teren dla gapiów. Wszędzie witały patrzących transparenty z hasłami w stylu: „Przygotujcie się na spotkanie ze Stwórcą!”, jak głosił jeden z nich jaskrawo-czerwonymi literami, lub z cytatami z Biblii. Utworzono wreszcie grupę cywilów tytułującą się nazwą „Demony Mają Prawa” ze sztucznymi rogami na głowach. Jej członkowie dzierżyli nawet plastikowe widły w dłoniach oraz postarali się o ostro zakończone ogony. Ta część tłumu została oddzielona od reszty, zapewne dla ochrony przed stłuczeniem na kwaśne jabłko. - A zatem, co tu widzisz? – Spytał Stewart. - Zbiorowisko wariatów – odparł Beck kwaśno. - Część z nich to być może faktycznie wariaci. Przerażeni ludzie robią głupstwa, dzieciaku. Zapamiętaj to sobie na przyszłość. Den nic nie odpowiedział. Wiedział, że mistrz ma rację. Tak długo jak Gildia oddzielała mroczne paskudztwa od społeczeństwa, dobrzy obywatele Atlanty jakoś się z tym godzili. Tymczasem teraz zapowiadało się na to, że łowcy przygrywają bitwę, co doprowadzało mieszkańców do istnego szaleństwa. Do licha, to przeraża nawet mnie. Chłopak pochwycił wzrokiem jaskrawo-czerwone włosy falujące na ramionach jakiejś kobiety, zbudzone do życia podmuchem lekkiej bryzy. Z tak dużej odległości Beck nie potrafił dostrzec koloru oczu nieznajomej, ale mógłby się założyć, iż był on żywo-zielony i pasujący do odcienia jej bluzki. Dziewczyna stała tam niczym płonąca na tle monotonnego tłumu latarnia. Nagle za plecami łowców rozległ się nerwowy kaszel. Odpowiadał za niego poważny młody człowiek w garniturze. - Panowie? – Powiedział. – Chodźcie za mną. Rada miasta już czeka. Stewart machnął ręką w przód, sugerując Denverowi, by ten szedł przed siebie. - Polegaj na Macduffie i bądź pewien, że to on pierwszy zacznie płakać. - Czekaj, uspokój się, dzieciaku. - Co takiego? – Spytał młody wysłannik, wyraźnie zdziwiony. - Nieważne, chłopcze. Pokażesz nam drogę, prawda? - Tak, sir.
Gdy wkroczyli do wnętrza budynku, Beck wyraził na głos zaskoczenie związane z tym, że metalowe drzwi pozostały na swoim miejscu. - Muszą być warte fortunę. - Ostatnich trzech miejscowych, którzy próbowali je ukraść, zostało wysłanych w jednokierunkową podróż do Zagłębia Demonów – tłumaczył Stewart. – Wieści szybko się roznoszą. Wciąż szli przed siebie, co sprawiło, że noga Denvera zaczęła pulsować. Poprowadzono ich do jednej z mniejszych sal narad. Wystrój nie był zbyt wymyślny: stał tu jedynie długi stół, kilka wyściełanych foteli przeznaczonych dla członków rady oraz parę składanych krzeseł zarezerwowanych dla publiczności. Mistrz łowców opadł na jedno ze stojących na przedzie siedzeń, a na jego czoło wystąpił pot. - Wszystko gra? – Zapytał zaniepokojony Beck. - Nic, czego nie zdołałby naprawić kieliszeczek whisky – odpowiedział mężczyzna, po czym popatrzył towarzyszowi w oczy. – Trzymaj swój temperament na wodzy, zrozumiano? To mogło okazać się dosyć trudne. Beck był cholernie zmęczony i cierpiał na wstrętny ból głowy, do tego czuł się tak, jakby przez całą noc tańczył mosh . I to z demonami. Zachowaj spokój – nakazał mu jakiś głos we wnętrzu głowy. Należał on do Paula Blackthorna, który instruował go zupełnie jak wtedy, kiedy chłopak liczył sobie zaledwie szesnaście lat. Ezekiel Montgomery, burmistrz Atlanty, wkroczył na salę przez boczne drzwi. Polityk miał wyraźnie zarysowujący się brzuch. Towarzyszyło mu kilku członków rady miejskiej, paru asystentów oraz kilku gliniarzy. Funkcjonariusze rozlokowali się po obu stronach stołu, spoglądając w stronę audytorium, jakby spodziewali się nadejścia kłopotów. - Przyprowadzili wsparcie – wymamrotał Beck. Od strony jego towarzysza dobiegło go pogardliwe parsknięcie. - Nie wszyscy przyszli – zauważył Stewart. – Brakuje przewodniczącego rady. Zastanawiam się, czemu inni się nie zjawili. Kiedy członkowie władz mościli się wygodnie na swoich miejscach, Den usiadł obok mistrza i czekał na rozpoczęcie spotkania, dudniąc palcami w kolano, aby rozładować w ten sposób choć część napięcia. Gdy otarł czoło dłonią, ta okazała się wilgotna. Chłopak zamarzył o tym, by zrzucić z siebie skórzaną kurtkę, ale wtedy każdy ujrzałby ślady po pocie oraz to, jak bardzo od gorączki przykleił się do jego ciała podkoszulek. Beck przebrał się przed spotkaniem, próbując ciasno zabandażować lewe udo w jednoczesnym wysiłku utrzymania jeansów w czystości. Sposób, w jaki pulsowała mu noga, pozwalał snuć przypuszczenia, że opatrunek to jedynie strata czasu. Boże, czuję się gównianie. Za dwadzieścia cztery godziny powinien poczuć się lepiej. Do tej pory musi to jakoś znieść. - Który z was to Harper? – Spytał burmistrz, nie unosząc wzroku znad leżących przed nim papierów. Stewart przełknął głośno ślinę. - Nie mógł przyjść z powodu obrażeń. Jestem mistrz łowców Angus Stewart. Zostałem upoważniony do wypowiedzenia się w imieniu Gildii. - Czy możesz wstać, kiedy zabierasz głos? – Poprosił burmistrz. – To wszystkim nam wiele ułatwia. - Ale nie mi – wyjaśnił Szkot, pozostając na swoim miejscu. – Powiedz im czemu, chłopcze. Beck poderwał się z krzesła. - Ach, mistrz Stewart ma na myśli to, że jest ranny. Lepiej będzie, jeśli nadal będzie siedział. Przewodniczący władz miasta zmarszczył czoło, po czym spiesznie przytaknął głową. Denver skoncentrował całą swą uwagę na młodym mężczyźnie siedzącym tuż za Montgomerym.