kari23abc

  • Dokumenty125
  • Odsłony38 716
  • Obserwuję47
  • Rozmiar dokumentów151.8 MB
  • Ilość pobrań25 381

Michael Grant - Zniknęli 5 - Ciemność

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :945.3 KB
Rozszerzenie:pdf

Michael Grant - Zniknęli 5 - Ciemność.pdf

kari23abc EBooki Michael Grant Gone
Użytkownik kari23abc wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 243 stron)

Michael Grant GONE ZNIKNĘLI FAZA PIĄTA CIEMNOŚĆ

Panie, mój Boże, za dnia wołam, nocą się żalę przed Tobą (...) Umieściłeś mię w dole głębokim, w ciemnościach, w przepaści. Ciąży nade mną Twoje oburzenie. Sprawiłeś, że wszystkie Twe fale mnie dosięgły. Oddaliłeś ode mnie moich znajomych, uczyniłeś mnie dla nich ohydnym, jestem zamknięty, bez wyjścia. Moje oko słabnie od nieszczęścia (... ). Ja jestem biedny i od dzieciństwa na progu śmierci, dźwigałem grozę Twoją i mdlałem. Nade mną przeszły Twe gniewy i zgubiły mnie Twoje groźby. Otaczają mnie nieustannie jak woda; okrążają mnie wszystkie naraz. Odsunąłeś ode mnie przyjaciół i towarzyszy, domownikami moimi stały się ciemności. Psalm 88, 2, 7-10, 16-19 (Biblia Tysiąclecia) NA ZEWNĄTRZ W jednej chwili pielęgniarka Connie Temple zajęta była uzupełnianiem swojego dziennika na małym laptopie. A w następnej – już jej nie było. Po prostu. Zniknęła. Bez żadnego „puff’. Bez rozbłysku. Bez wybuchu. A potem Connie Temple znalazła się na plaży. Leżała na plecach na piasku. Kiedy t o się stało, siedziała, więc gdy gwałtownie wylądowała na piasku, upadła na plecy, przyciągając kolana do siebie. Wokół niej leżeli inni. Większości z nich nie znała. Stopniowo zaczęła rozpoznawać niektóre twarze. Jedni stali, inni siedzieli, jakby wciąż trzymali się kierownicy. Niektórzy ubrani byli w sportowe ciuchy i wyglądali tak, jakby dotarli na plażę biegiem. Mężczyzna, w którym Connie rozpoznała nauczyciela ze szkoły Sama, mrugał nerwowo, trzymając rękę w górze, jakby pisał coś na tablicy. Oszołomiona Connie wstała powoli, nie mogąc uwierzyć w to, co się działo. Zastanawiała się, czy nie dostała udaru, czy nie ma halucynacji, czy nie nastąpił koniec świata. Albo przynajmniej koniec jej życia. A potem ją zobaczyła: szarą, gładką ścianę. Była niesamowicie wysoka i zdawała się zaginać na horyzoncie. Sięgała oceanu. Przecinała autostradę, jak również elegancki hotel Clifftop. Ciągnęła się gdzieś daleko, poza polem widzenia, pochłaniając wszystko, co znalazło się na jej drodze. Dopiero później dowiedzą się, że to sfera o średnicy ponad trzydziestu kilometrów. W Internecie pojawią się liczne zdjęcia z lotu ptaka. Dopiero później, po wielu dniach niedowierzania i zaprzeczeń, świat zrozumie, że żadne z dzieci nie zostało donikąd przeniesione. Po prostu wszystkie osoby poniżej piętnastego roku życia zniknęły. W okolicach Perdido Beach w Kalifornii nie zniknął żaden dorosły, choć kilka osób zostało rannych, gdy znalazły się nagle na pustyni, w wodzie czy na zboczu wzgórza. Pewna kobieta wylądowała w cudzym domu. Pewien mężczyzna ledwie

uniknął śmierci, kiedy pojawił się, cały mokry, ubrany w kostium kąpielowy, na środku autostrady. Ostatecznie ustalono, że zginął tylko jeden człowiek: sprzedawca z San Luis Obispo, który jechał do Perdido Beach, żeby porozmawiać z pewną parą na temat ich ubezpieczenia. Nie zauważył bariery na drodze prowadzącej przez Park Narodowy Stefano Rey i uderzył w nią swoim hyundaiem, jadąc z prędkością siedemdziesięciu mil na godzinę. Connie nie pamiętała teraz jego imienia. Od tamtej pory w jej życiu pojawiło się wiele różnych imion. Z trudem odsunęła od siebie myśl o tamtym dniu. Pułkownik Matteu mówił coś ważnego. – Zmienił się podpis energetyczny. – Czyli co? – Connie Temple spojrzała na Abanę Baidoo. Przez te długie, straszne miesiące, stały się przyjaciółkami. Abana zazwyczaj lepiej od Connie rozumiała naukowe pojęcia, tym razem jednak wzruszyła tylko ramionami. George Zellicoe, trzeci z rzeczników rodzin, dawno już odizolował się od świata. Wciąż przychodził na zebrania, ale przestał się odzywać. Connie i Abana próbowały się z nim porozumieć, on jednak był już stracony. Depresja sprawiła, że ten mężczyzna – kiedyś wygadany i pełen energii – był teraz wrakiem. – Podpis energetyczny – ciągnął pułkownik Matteu – nazwaliśmy go Falą J. – A co to dokładnie znaczy? – spytała Connie. Pułkownik raczej nie wyglądał na pułkownika. Miał na sobie oczywiście wojskowy mundur, a jego włosy były krótko przystrzyżone, jednak ubranie zwisało z niego tak, jakby mundur był o rozmiar za duży albo jakby on sam skurczył się od czasu, gdy go kupił. Był trzecim z kolei oficerem, który miał dowodzić wojskami wokół Kopuły. Kopuła, misa. Pęcherz nad Perdido Beach. Pułkownik Matteu jako pierwszy potrafił szczerze odpowiadać na proste pytania. – Nie wiemy. Wiemy tylko, że od samego początku wyczuwaliśmy jednokierunkowy podpis energetyczny. A teraz on się zmienia. – Ale nie wiecie, co to znaczy – dodała Abana. Umiała mówić w taki sposób, że każde pytanie, które zadawała, stawało się pełnym sceptycyzmu wyzwaniem. – Nie, proszę pani. Nie wiemy. Connie wydało się, że przesadnie akcentuje słowo „wiemy”. – A co podejrzewacie? – spytała Connie. Pułkownik westchnął. – Chciałbym zacząć od przypomnienia, że zastanawialiśmy się już nad tuzinem albo i setką różnych teorii. Żadna z nich się nie potwierdziła. Pierwsze pojawiły się wtedy, kiedy wróciły bliźniaczki, całe i zdrowe. A potem, kiedy Francis... Nikomu nie trzeba było przypominać o Francisie. Groza jego powrotu została sfilmowana i pokazana całemu przerażonemu światu. Siedemdziesiąt milionów odtworzeń na YouTube. Nieco później pojawiła się Mary. Jej, na szczęście, nie sfilmowano. Znaleziono i przeniesiono to, co z niej zostało, do ośrodka, w którym utrzymywano ją przy życiu.

Jeśli można to nazwać życiem. Nagle włączyła się klimatyzacja. W przyczepach zwykle panował zaduch, nawet w tak chłodne, wietrzne dni jak ten. – Wiemy już, że nie powinniśmy wierzyć we wszystko, co nam się mówi – powiedziała zjadliwie Abana. Pułkownik pokiwał głową. – Uważają, że mogło nadejść... nazywają to zmiękczeniem. – Uniósł ramię do góry, chcąc powstrzymać natychmiastowe reakcje. – Nie, nadal nie potrafią przeniknąć przez barierę. Jednak w przeszłości, kiedy próbowali zaatakować ją promieniami X i gamma, bariera reagowała jak lustro, odbijając całą energię. – I to się zmieniło? – Ostatnie testy wykazały 98, 4 procent refrakcji. Wiem: wydaje się, że to niedużo. I może nic nie znaczyć. A jednak na początku refrakcja wynosiła 100 procent. Przez wiele kolejnych dni. A teraz to się zmieniło. – Słabnie – powiedziała Abana. – Być może. Connie, Abana i George (rodzice Sama, Dahry i E. Z. ) wyszli z przyczepy. Obóz Straży Narodowej Kalifornii, dumnie nazwany Camino Real, rozciągał się na pustej ziemi obok autostrady, niecałe pół kilometra od południowej granicy Kopuły. Składał się z dwóch tuzinów przyczep i hangarów, ustawionych z wojskową precyzją. W budowie znajdowały się kolejne obiekty – baraki, parking, magazyn. Kiedy obóz Camino Real powstawał, stał samotnie na pięknych, wichrowych wzgórzach ponad plażą. Od tamtej pory zakończono jednak budowę hotelu Courtyard by Mariott, knajpa Carl’s Jr sprzedała swoje pierwsze burrito kilka dni wcześniej, a Holiday Inn Express otworzył swoje pierwsze skrzydło, kontynuując prace nad kolejnym. Na poboczu autostrady stały już tylko dwa samochody telewizji satelitarnej, której teraz rzadko udawało się dostać czas antenowy: reszta kraju i świata zdawała się tracić zainteresowanie Kopułą, choć wciąż około dwóch tysięcy turystów dziennie parkowało wzdłuż autostrady, by przyjrzeć się widokowi. Grupka sprzedawców pamiątek wciąż prowadziła swoje stoiska pod kolorowymi markizami. George wsiadł do samochodu i odjechał bez słowa. Connie i Abana mieszkały teraz na miejscu, we wspólnym kamperze Winnebago zaparkowanym w pięknym miejscu z widokiem na Pacyfik. Home Depot podarował im ładny, gazowy grill, więc co piątek smażyły razem hamburgery i żeberka dla dziennikarzy, strażników, żołnierzy i policjantów, którzy akurat pojawili się w okolicy, nie będąc na służbie. Dwie kobiety wróciły autostradą z Camino Real i usiadły na ogrodowych fotelach, zwróconych w stronę oceanu. Connie zaparzyła kawę i podała filiżankę Abanie. – Robimy audiokonferencję? – spytała Abana. – Rodziny na pewno chciałyby o tym wiedzieć – westchnęła Connie. „Rodziny”. Termin wymyśliły media. Na początku mówili o nich jako o „ocalonych”, ale to sugerowało, że ich dzieci umarły. A z tym matki i ojcowie,

bracia i siostry od samego początku nie chcieli się pogodzić. Na morzu kuter ratownika powoli krążył po falach, strzegąc Kopuły. Kilka miesięcy wcześniej oszalały z rozpaczy krewny jednego z dzieci przypłynął tam łodzią wypełnioną ładunkami wybuchowymi. Oczywiście, eksplozja w żaden sposób nie naruszyła Kopuły. – Właśnie pomyślałam... – zaczęła Connie. Abana czekała, popijając kawę. – Właśnie zaczynałam myśleć, że powinnam zająć się czymś innym. Wiesz, co mam na myśli? Że nadszedł czas, żeby iść dalej. Przyjaciółka pokiwała głową. – A teraz to. To „słabnięcie”. Ta zmiana w skali 1, 6 procenta. – A teraz, a teraz, a teraz – powiedziała Connie zmęczonym głosem. – Nadzieja jest okrutna. – Jakiś facet, fizyk z uniwersytetu Stanforda, twierdzi, że kiedy bariera zniknie, skutki będą katastrofalne. – Nie on pierwszy to mówi. – Cóż, może i nie. Ale on pierwszy ma Nobla. Uważa, że bariera to coś w rodzaju warstwy ochronnej nad sferą antymaterii. Obawia się, że jest w stanie wywołać eksplozję zdolną zniszczyć całą zachodnią część Stanów. Connie prychnęła lekceważąco. – Teoria numer osiem tysięcy siedemset czterdzieści dwa. – Taaa... – zgodziła się Abana. Wyglądała jednak na zmartwioną. – To się nie stanie – powiedziała twardo Connie. – Bariera opadnie, a wtedy mój syn Sam i twoja córka Dahra przyjdą do nas tą właśnie drogą. Abana uśmiechnęła się i po raz setny zażartowała: – Miną nas i pójdą na hamburgera do Carl’s. Connie chwyciła ją za rękę. – Tak właśnie będzie. Powiedzą: „Cześć, mamo, zobaczymy się później. Teraz skoczymy na hamburgera”. Siedziały przez chwilę w milczeniu. Obie zamknęły oczy i uniosły twarze ku słońcu. – Gdyby tylko ktoś mnie ostrzegł... – powiedziała Abana. Mówiła to już wcześniej: żałowała, że pokłóciła się z córką tuż przed pojawieniem się Kopuły. I jak zwykle Connie musiała ugryźć się w język, żeby nie powiedzieć: mnie ostrzeżono. Ostrzeżono. Jednak jak za każdym razem, tak i teraz Connie Temple nie powiedziała ani słowa. ROZDZIAŁ 1 65 GODZIN, 11 MINUT Miała na sobie dżinsy i kraciastą, flanelową koszulę, zarzuconą na za duży, czarny T-shirt. Dwa razy owinęła się skórzanym paskiem. Pasek zapewne należał kiedyś do mężczyzny, i to postawnego. Był solidny i utrzymywał ciężar rewolweru, maczety i butelki z wodą.

Jej plecak lepił się od brudu, szwy miał postrzępione, jednak spoczywał wygodnie na jej chudych ramionach. Do plecaka spakowała trzy cenne paczki suchego makaronu, znalezione na odległych obozowiskach. Wystarczyło dodać do nich wody. W pojemniku miała też spory kawałek gotowanego gołębia, tuzin dzikich, zielonych cebulek i buteleczkę z witaminami – pozwalała sobie na jedną tabletkę raz na trzy dni. Wzięła też ołówek i papier, trzy książki, małą torebkę trawki i lufkę, igłę i nić, dwie zapalniczki i dodatkową butelkę wody. No i jeszcze apteczkę z kilkoma bandażami, na wpół zużytą tubką maści Neosporin, tuzinem cennych pastylek przeciwbólowych i jeszcze cenniejszych tamponów. Astrid Ellison bardzo się zmieniła. Jej jasne włosy były krótkie – obcięła je ostrym nożem, bez użycia lusterka, skóra mocno opalona, ręce – zrogowaciałe i pokryte bliznami po nieskończonej ilości małych ranek, których nabawiła się, otwierając muszle. Jeden z paznokci zszedł jej całkiem, kiedy spadała ze stromego wzgórza i uratowała się, chwytając się desperacko kamieni i krzewów. Astrid zdjęła plecak z ramion, rozluźniła sznurek i wyciągnęła z niego parę ciężkich, przeznaczonych dla dorosłego mężczyzny rękawic. Zerknęła na krzew w poszukiwaniu dojrzałych jeżyn. Nie wszystkie dojrzewały w tym samym momencie, a ona nie pozwalała sobie na zrywanie tych kwaśnych. To była jej własna grządka i zamierzała powstrzymać łakomstwo. Zaburczało jej w brzuchu, kiedy przeczesywała gałęzie pełne kolców tak ostrych, że przebijały jej rękawiczki. Zebrała dwa tuziny jeżyn – na deser, na później. Dotarła do północnej części ETAP-u, gdzie bariera przecinała park narodowy Stefano Rey. Rosły tu wysokie drzewa – sekwoje, czarne dęby, drżące osiki, jesiony. Niektóre pnie wnikały w barierę i Astrid zastanawiała się, czy wyrastają po drugiej stronie. Nie znajdowała się daleko od brzegu – ledwie jakieś półtorej mili od miejsca, gdzie zazwyczaj szukała ostryg, małży i krabów niewiele większych od dużych karaluchów. Astrid była zazwyczaj trochę głodna. Ale nie wygłodniała. Bardziej martwiła się o wodę. Znalazła zbiornik wody w domku leśniczego i mały, czysty strumyk, wydobywający się z jakiegoś podziemnego źródła, żadne z tych miejsc nie znajdowało się jednak blisko jej obozowiska. A jako że woda była bardzo ciężka, musiała uważać na każdą kroplę i... Dźwięk. Astrid kucnęła, zdjęła z ramienia dubeltówkę, uniosła ją i wycelowała jednym, płynnym, wielokrotnie powtarzanym ruchem. Słuchała. Słuchała uważnie. Słyszała bicie swojego serca. Chciała, żeby zwolniło, żeby ucichło i przestało jej przeszkadzać. Jej oddech był nierówny, starała się go jednak uspokoić. Rozejrzała się powoli, w lewo, w prawo i do tyłu, dokładnie przyglądając się drzewom, zza których – jak jej się wydało – dobiegał dźwięk. Wsłuchiwała się we wszystko dokoła.

Nic. Dźwięk! Znowu! Suche liście i wilgotna ziemia. Nic ciężkiego. To nie był zbyt głośny dźwięk. Nie Drake. Nawet nie kojot. Astrid uspokoiła się nieco. Ramiona miała zesztywniałe. Poruszyła nimi, chcąc uniknąć skurczu. Jakieś małe stworzonko uciekło. Pewnie opos albo skunks. Nie Drake. Nie ten potwór z biczem zamiast ramienia. Nie ten sadysta. Nie ten psychopata. Morderca, Biczoręki. Astrid wyprostowała się i z powrotem zawiesiła sobie strzelbę na ramieniu. Ileż razy każdego dnia czuła ten sam strach? Ile tysięcy razy spoglądała pomiędzy drzewa, krzewy i kamienie w obawie, że zobaczy tę wąską twarz o martwym spojrzeniu? W dzień i w nocy. Kiedy się ubierała. Kiedy gotowała. Kiedy kryła się w rowach. Kiedy spała. Ile razy? I ile razy wyobrażała sobie, że strzela z dubeltówki prosto w jego głowę, masakrując mu twarz, rozbryzgując wokół fontannę krwi... i wiedząc, że i tak po nią wróci. Mogłaby wpakować w niego nieskończoną ilość pocisków, a i tak to ona musiałaby uciekać, próbując złapać oddech, potykając się, płacząc i wiedząc, że nie może zrobić nic, co byłoby w stanie go powstrzymać. Zło, którego nie da się unicestwić. Zło, które wcześniej czy później ją dopadnie. Astrid spakowała owoce do plecaka i ruszyła w stronę swojego obozu. Składał się on z dwóch namiotów – spała w płowożółtym, a w zielonym składała przedmioty ukradzione z różnych obozowisk, leśniczówek i śmietnisk w Stefano Rey. Dotarłszy do domu, Astrid rozpakowała owoce i resztę jedzenia, które przyniosła ze sobą, i schowała je do czerwono-białej chłodziarki. Tuż obok bariery wykopała dół, w którym chłodziarka mieściła się idealnie. Przez ostatnie cztery miesiące, odkąd porzuciwszy wszystko i wszystkich, skryła się w lesie, wiele się nauczyła. Po pierwsze zauważyła, że zwierzęta trzymają się z daleka od bariery. Nawet owady nie zbliżały się do niej bardziej niż na kilka stóp. Dlatego trzymanie jedzenia tuż przy jej perlistej, szarej powierzchni zapewniało mu bezpieczeństwo. Także i ona była dzięki temu bezpieczniejsza. Drapieżnikom trudniej było dostać się do obozu położonego tak blisko bariery i na samej krawędzi klifu. Wokół obozu Astrid rozciągnęła sznur, do którego przywiązała butelki pełne kamyków i zardzewiałe puszki. Gdyby cokolwiek uderzyło w linę, powstałoby mnóstwo hałasu. Nie dawało jej to pełnego poczucia bezpieczeństwa. Świat, w którym wciąż żył Drake, nie mógł być bezpieczny. Czuła się jednak na tyle pewnie, na ile pozwalał jej ETAP. Astrid usiadła na plastikowym krześle, położyła zmęczone nogi na drugim i otworzyła książkę. Jej życie polegało teraz na ciągłym poszukiwaniu jedzenia, a jako że nie miała żadnej lampy, mogła czytać ledwie przez godzinę dziennie, zanim

zaszło słońce. Znajdowała się w przepięknej okolicy, na szczycie stromego urwiska nad oceanem. Ona jednak zwróciła się ku ostatnim promieniom słońca, które padały na kartki jej książki. Było to Jądro ciemności. Usiłowałem rozproszyć czar – ciężki, niemy czar dziczy – który zdawał się przyciągać Kurtza do bezlitosnej piersi, budząc w nim zapomniane i brutalne instynkty, pojąc go wspomnieniami zaspokojonych, potwornych namiętności. Byłem przekonany, że to go jedynie gnało ku skrajowi lasu, ku puszczy, w stronę blasku ognisk, dudnienia bębnów, niesamowitych zaklęć; tylko to znęciło jego pozbawioną hamulców duszę poza granice dozwolonych dążeń. [Przeł. Aniela Zagórska.] Astrid uniosła głowę ku drzewom. Jej obóz znajdował się na małej polanie, otoczonej jednak przez mur gęstych drzew. Te przy brzegu nie były aż tak wysokie jak drzewa rosnące w głębi lądu. Zdawały się przyjaźniejsze. „Ciężki, niemy czar dziczy” – przeczytała Astrid na głos. Dla niej ten czar oznaczał zapomnienie. Ciężkie życie, które prowadziła teraz, było lepsze niż to, które zostawiła za sobą w Perdido Beach. To tam była prawdziwa dzicz. Tam obudziły się jej głęboko ukryte, brutalne instynkty. Tu tylko natura próbowała ją zagłodzić, połamać jej kości, otruć ją i poranić. Nie ustawała w wysiłkach, była jednak pozbawiona złośliwości. Natura jej nie nienawidziła. To nie natura zmusiła ją, by poświęciła życie swojego brata. Astrid zamknęła oczy i książkę próbując uspokoić napływające emocje. Poczucie winy było czymś fascynującym: zdawało się nie słabnąć mimo upływu czasu. Stawało się raczej coraz bardziej dojmujące, bo zapominała o okolicznościach, a strach i poczucie obowiązku stawały się abstrakcyjne. Tylko jej własne działania wciąż pozostawały w jej pamięci krystalicznie wyraźne. Rzuciła swojego chorego, dziwnego braciszka na pożarcie wielkim, obrzydliwym kreaturom, które zagrażały jej i wszystkim ludziom w ETAP-ie. Jej brat zniknął. Potwory też zniknęły. Poświęcenie opłaciło się. A po tych wydarzeniach Bóg wystawił Abrahama na próbę. Rzekł do niego: „Abrahamie!”. A gdy on odpowiedział: „Oto jestem” – powiedział: „ Weź twego syna jedynego, którego miłujesz, Izaaka, idź do kraju Moria i tam złóż go w ofierze na jednym z pagórków, jaki ci wskażę”. [Księga Rodzaju, 22,1-2 Biblia Tysiąclecia.] Tylko że żaden miłosierny Bóg nie dostrzegł jej wiary i nie powstrzymał przed morderstwem. A to dlatego, że żaden miłosierny Bóg nie istniał. Wstydziła się, że tak dużo czasu zajęło jej pojęcie tej prostej prawdy. Przecież była Genialną Astrid! Przez tyle lat nosiła to przezwisko. A jednak to Sam, który wzruszał ramionami na samo wspomnienie o religii, był bliżej

prawdy. Jakim trzeba było być idiotą, żeby spojrzeć na świat – zwłaszcza na okrutny świat ETAP-u – i wciąż wierzyć w istnienie Boga? Boga, którego cokolwiek obchodzi, który przejmuje się tym, co sam stworzył? Zamordowała Małego Pete’a. Zamordowała go. Nie miała zamiaru ukrywać się za jakimś gładkim słówkiem. Chciała, żeby było jej trudno. Chciała, żeby świat był jak papier ścierny, raniący jej obnażone sumienie. Chciała wykorzystać to okropne słowo, żeby zniszczyć wszystko, co zostało po Genialnej Astrid. Słusznie zrobiła, przyjmując, że Bóg nie istnieje, bo w przeciwnym razie zostałaby skazana na wieczne piekło. Trzęsły się jej ręce. Położyła książkę na kolanach. Z plecaka wyciągnęła paczuszkę z trawką. Przekonywała sama siebie, że narkotyk jest jej jedyną szansą, by zasnąć, że w normalnym świecie lekarz zapisałby jej środki nasenne. A w tym nie byłoby przecież nic złego, prawda? Cóż, musiała przecież spać. Tylko wcześnie rano można było polować i łowić ryby. Musiała zasnąć. Wyciągnęła zapalniczkę i zbliżyła ją do lufki. Dwa płomyki. Tylko dwa, taka była zasada. Potem zawahała się. Poczuła dziwny niepokój, jakby przegapiła coś bardzo ważnego. Zmarszczyła brwi, próbując odtworzyć swoje kolejne ruchy. Odłożyła lufkę i książkę, wróciła do swojej zakopanej spiżarni. Wyciągnęła chłodziarkę. Było kompletnie ciemno, więc postanowiła wykorzystać odrobinę cennej energii i zapaliła małą latarkę. Gdy uklękła, stwierdziła, że ma rację. Trzy ściany otworu stanowiła ziemia, czwartą bariera. Nic nigdy się do niej nie przyklejało. Nic a nic. A teraz zwisało z niej kilka grudek piachu. Astrid wyciągnęła nóż i dotknęła nim ziemi, która od razu odczepiła się od bariery. Czy to wyobraźnia płatała jej figle? Bariera, którą widziała w dole, zdawała jej się odmieniona. Nie błyszczała już delikatnie, była ciemniejsza. Iluzja przezroczystości zniknęła. Teraz wydawała się matowa. Czarna. Ostrzem noża przejechała wzdłuż bariery, od góry do dołu. Było to subtelne, niemal niedostrzegalne wrażenie. Jednak czubek noża bez trudu poruszał się po ciemnej powierzchni, a potem napotkał lekki opór. Bardzo lekki. Tak jakby najpierw dotykał wypolerowanego szkła, a potem gładkiej stali. Wyprostowała się. Zgasiła światło i odetchnęła głęboko. Bariera zmieniała się. Astrid zamknęła oczy i stała przez chwilę niemal nieruchomo, kołysząc się lekko. Włożyła chłodziarkę z powrotem do jamy. Musiała poczekać na wschód słońca, by zobaczyć coś więcej. Wiedziała już jednak, co zobaczyła. To był początek ostatecznej rozgrywki. Wciąż nie wiedziała tylko, co to za gra. Astrid zapaliła lufkę, odetchnęła głęboko, a potem, po kilku chwilach, po raz

drugi wciągnęła dym do płuc. Czuła, jak jej emocje stają się nieostre. Poczucie winy zelżało. Pół godziny później senność zaprowadziła ją do namiotu, gdzie wcisnęła się w śpiwór i zasnęła z dłońmi na strzelbie. Przez sen Astrid zachichotała. A zatem nie pójdzie do piekła. To piekło przyjdzie do niej. Kiedy nadejdzie ostatnia noc, demon Drake ją odnajdzie. A ona będzie uciekać. Lecz nigdy wystarczająco szybko. ROZDZIAŁ 2 64 GODZINY, 57 MINUT – Patrick, twój geniusz daje o sobie znać! – zawołał Terry falsetem. – Móóówisz? – spytał Patrick niskim, głuchym głosem. Zakrył twarz dłońmi, a zebrana publiczność wybuchła śmiechem. Trwała właśnie Piątkowa Zabawa nad jeziorem Tramonto. Co piątek dzieciaki organizowały sobie jakąś rozrywkę. Tym razem Terry i Philip odtwarzali odcinek serialu SpongeBob. Terry miał na sobie żółtą koszulkę wymalowaną tak, by przypominała gąbkę, zaś Phil ubrany był w różowawą koszulkę – kostium Patricka Stara. „Scena” znajdowała się na górnym pokładzie dużej łodzi, którą zacumowano tak, że kołysała się na wodzie kilka stóp od brzegu. Becca, która grała Sandy Cheeks, i Darryl, który był doskonałym Squidwardem, siedzieli w dolnej kabinie, czekając, by wygłosić swoje kwestie. Sam Temple przyglądał się im z biura na przystani – dwupiętrowej, szarej wieży, z której dobrze widział głowy zebranego tłumu. Na co dzień barka należała do niego, nie wtedy jednak, kiedy odbywały się przedstawienia. Tłum składał się ze stu trzech dzieciaków. Najmłodsze miało roczek, najstarsze – piętnaście lat. Sam pomyślał ze smutkiem, że nigdy wcześniej żadna dziecięca publiczność nie wyglądała w ten sposób. Każdy, kto skończył pięć lat, miał przy sobie broń. Widział noże, maczety, kije bejsbolowe, pałki najeżone kolcami, łańcuchy i pistolety. Nikt nie był modnie ubrany – przynajmniej nie według normalnych standardów. Dzieci nosiły rozłażące się w szwach koszulki i o kilka numerów za duże dżinsy. Niektóre zarzuciły na siebie poncza zrobione z koców. Wiele z nich było na bosaka. Próbowały ozdobić swoje stroje piórami wetkniętymi we włosy, dużymi pierścionkami z diamentami, które przymocowywały taśmą, plastikowymi kwiatami, bandanami, krawatami i szelkami, niektóre miały pomalowane twarze. Ale przynajmniej były czyste. Znacznie czystsze niż w Perdido Beach, niemal rok wcześniej. Przeprowadzka nad Jezioro Tramonto zapewniła im właściwie nieskończone ilości świeżej wody. Mydło i detergenty dawno się pokończyły, ale woda sama w sobie działała cuda. Można było wejść w tłum dzieci i nie zwymiotować od smrodu. Gdy słońce zachodziło, a cienie stawały się coraz dłuższe, Sam zauważał rozrzucone pety. Mimo ich starań małe grupki dzieciaków podawały sobie też butelki alkoholu – firmowego lub pędzonego w domach. Pewnie gdyby mu się chciało, wyczułby też zapach marihuany. Generalnie rzeczy miały się jednak lepiej. Dzięki roślinom, które uprawiali,

rybom łowionym w jeziorze i jedzeniu, które przynieśli z Perdido Beach, nikt nie głodował. Było to niezwykłe osiągnięcie. No i był jeszcze projekt Sinder, kryjący w sobie niesamowity potencjał. Dlaczego więc wciąż wydawało mu się, że coś jest nie tak? To było coś więcej niż przeczucie. Jakby prawie coś zobaczył. Albo jeszcze mniej. Jak wrażenie, że powinien był coś zobaczyć, że zobaczyłby coś, gdyby tylko wystarczająco szybko się obrócił. Właśnie tak. Jakby coś stało tuż poza jego polem widzenia. Kiedy się odwrócił, wciąż widział to kątem oka. To coś patrzyło na niego. W tej chwili. – Paranoja – wymamrotał Sam. – Powoli ci odbija, stary. Albo może wcale nie tak powoli, skoro już gadasz do siebie. Westchnął, pokręcił głową i zmusił się do uśmiechu, w nadziei, że wypełni on też jego wnętrze. Odzwyczaił się od takiego... spokoju. Cztery miesiące spokoju. Do licha! Sam usłyszał kroki na skrzypiących schodach. Drzwi otworzyły się. – Diana – powiedział. Wstał i wskazał jej krzesło. – Naprawdę nie trzeba – powiedziała Diana. – Ciąża to nie kalectwo. Ale i tak usiadła. – Jak się czujesz? – Moje cycki są nabrzmiałe i bolą – powiedziała. Odchyliła głowę w bok i spojrzała na niego z odrobiną czułości. – Rumienisz się? Serio? – Nie rumienię się. Chodzi o to... – Sam nie wiedział, o co właściwie chodziło. – No dobra, to nie będę ci opowiadać o gorszych rzeczach, które dzieją się teraz z moim ciałem. W każdym razie na szczęście nie rzygam już co rano. – No tak. To dobrze – zgodził się Sam. – Za to bez przerwy sikam. – Ach. Ta rozmowa sprawiała oczywiście, że czuł się bardzo niezręcznie. Mówiąc szczerze, sama obecność Diany sprawiała, że czuł się niezręcznie. Pod jej koszulką rysował się dobrze już widoczny brzuszek, a jednak była równie piękna jak zawsze i wciąż uśmiechała się wyzywająco. – Chciałbyś pogadać o ciemnieniu brodawek? – Nie. Błagam cię, nie. – Tyle tylko, że jest trochę za wcześnie na to wszystko – powiedziała Diana. Chciała, żeby zabrzmiało to beztrosko, nie udało jej się jednak. – Mhmmm... – Mam mnóstwo książek o ciąży i przeczytałam w nich, że nie powinnam być taka wielka. Nie w czwartym miesiącu. – Wyglądasz okej – powiedział Sam z odrobiną desperacji w głosie. – To znaczy naprawdę dobrze. Lepiej niż dobrze. No wiesz, pięknie. – Podrywasz mnie? Serio?

– Nie! – zawołał Sam. – Nie, nie, nie, nie. Nie o to... – przerwał i zagryzł wargę. Diana roześmiała się rozkosznie. – Tak łatwo zrobić sobie z ciebie ubaw. – Potem nagle spoważniała. – Słyszałeś kiedyś o obliczaniu ruchu? – Jak w fizyce? – Nie. Nie, Sam, chodzi mi o obliczanie ruchu płodowego. – Ach. O to. – Daj mi rękę – powiedziała Diana. Był absolutnie pewien, że nie ma najmniejszej ochoty podawać jej ręki. Dręczyło go paskudne przeczucie co do tego, co zamierzała z nią zrobić. Nie miał jednak pojęcia, jak jej odmówić. Diana popatrzyła na niego niewinnie. – No dawaj, Sam. Ty zawsze potrafisz znaleźć jakieś rozwiązanie w sytuacji podbramkowej. Naprawdę nie umiesz wymyślić jakiejś wymówki? Zmusił się do uśmiechu. – Próbuję. Pustka. – No to daj mi rękę. Posłuchał, a ona położyła jego dłoń na swoim brzuchu. – Yy, no tak. To jest brzuszek ciążowy. – Świetnie, właśnie tego potrzebowałam: potwierdzenia. Poczekaj chwilę... O! Poczuł to. Ruch pod jej rozciągniętą skórą. Uśmiechnął się słabo i wycofał dłoń. – Ruch płodowy, tak? – Tak – odpowiedziała poważnie Diana. – Nawet więcej. Nazwałabym to kopnięciem. I wiesz co? To zaczęło się jakieś trzy tygodnie temu, w trzynastym tygodniu ciąży. Pewnie myślisz sobie: no i co z tego? Ale chodzi o to, że wszystkie ludzkie dzieci rosną mniej więcej w tym samym tempie. Jak w zegarku. I ludzkie dzieci nie zaczynają kopać w trzynastym tygodniu. Sam zawahał się, nie wiedząc, czy powinien zwrócić szczególną uwagę na słowo „ludzkie”. Niezależnie od tego, czego bała się i co podejrzewała Diana, nie chciał, żeby był to jego problem. Miał już na głowie całe mnóstwo problemów. Odległych problemów: na opuszczonym kawałku plaży leżał kontener pełen pocisków rakietowych. Z tego, co wiedział, jego brat Caine jeszcze ich nie znalazł. Gdyby Sam próbował je gdzieś przenieść, a Caine by się o tym dowiedział, prawdopodobnie wybuchłaby wojna między nimi a Perdido Beach. Były też problemy bliższe jego sercu: Brianna odkryła kryjówkę Astrid w Stefano Rey. Sam wiedział, że Astrid wciąż żyje. Doniesiono mu, że po bitwie z robalami i Wielkiej Schizmie, która rozdzieliła dzieciaki z ETAP-u na grupę z Perdido Beach i grupę znad Jeziora Tramonto, przez jakiś czas ukrywała się niedaleko elektrowni. Dowiedział się też, że później zatrzymała się w odwróconej przyczepie Winnebago na jednej z bocznych dróg. Cierpliwie czekał na jej powrót. Ona jednak nie wróciła i przez trzy miesiące nie miał o niej żadnych wieści. Aż wreszcie, ledwie dzień wcześniej, zlokalizowała ją Brianna. Nadprzyrodzona szybkość Brianny pozwalała jej efektywnie przeczesywać drogi, jednak

poszukiwania w lesie zajmowały jej więcej czasu: kiedy przekracza się sto kilometrów na godzinę, potknięcie się o korzeń drzewa może być bardzo niebezpieczne. Poszukiwania Astrid nie były oczywiście głównym zadaniem Brianny. Było nim znalezienie stwora złożonego z Drake’a i Brittney. Od dawna nikt nie słyszał nic o Drake’u, jednak nikt też nie wierzył, że umarł. Nie mógł umrzeć naprawdę. Sam niechętnie powrócił do rozmowy z Dianą. – Odczytałaś moc dziecka? – Dziecko ma trzy kreski – powiedziała Diana. – Za pierwszym razem wyczułam dwie, więc ciągle rośnie. Sam był zszokowany. – Trzy kreski? – Tak, Sam. On, ona albo to jest mutantem. Potężnym mutantem. Coraz potężniejszym. – Mówiłaś już o tym komuś? Diana pokręciła głową. – Nie jestem głupia, Sam. Caine już by tu był, gdyby się tylko dowiedział. Byłby gotów zabić nas oboje. – Swoje własne dziecko? – Samowi trudno było uwierzyć, by ktokolwiek, nawet Caine, był tak okrutny. – Może i nie – odparła Diana. – Kiedy mu powiedziałam, bardzo wyraźnie dał mi do zrozumienia, że nie chce mieć z tym nic wspólnego. Chyba zrobiło mu się niedobrze na samą myśl. Ale wtedy nie wiedział jeszcze, że to potężny mutant. Więc może po prostu nas porwie. Albo będzie chciał zabić dziecko, albo sprawować nad nim kontrolę. Każda inna droga byłaby... – przez chwilę szukała odpowiedniego słowa – poniżająca. Sam poczuł, jak skręca mu się żołądek. Przez cztery miesiące żyli w spokoju. W tym czasie Sam, Edilio i Dekka zajęli się budową czegoś w rodzaju na wpół wodnego miasta. Zwłaszcza Edilio – on rozdzielił barki, żaglówki, motorówki, kampery i namioty. Zajęli się kopaniem szamba. By uniknąć chorób, kopali z dala od jeziora. Dla bezpieczeństwa wymyślili też system holowania wody z brzegu i zabraniali komukolwiek pić ze zbiorników, w których myli się i pływali. Prace postępowały głównie dzięki spokojnemu autorytetowi Edilia. Nominalnie przywódcą był Sam, jednak jemu nie wpadłoby do głowy, by poświęcać tyle uwagi kwestiom sanitarnym. Kutry rybackie, których załogi Quinn przyuczył jeszcze w Perdido Beach, codziennie przywoziły całkiem przyzwoite połowy. Na grządkach przy barierze posadzili marchewki, pomidory i dynie, które pięknie dojrzewały pod opieką Sinder. Schowali pod kluczem cenne zapasy nutelli, zupek w proszku i pepsi, które stanowiły walutę, pozwalającą im kupić więcej ryb i małży od dzieciaków z Perdido Beach, gdzie wciąż łowili ludzie Quinna. Wynegocjowali też kontrolę nad częścią pól, więc raz na jakiś czas trafiały im się karczochy, kapusta, a nawet melony. Handlem między jeziorem a PB zarządzał Albert, natomiast codzienna organizacja życia nad Jeziorem Tramonto należało do Sama. Czyli w praktyce do

Edilia. Niemal od początku ETAP-u Sam żył fantazją o czymś w rodzaju swojego osobistego dnia sądu. Wyobrażał sobie, jak staje przed członkami trybunału, którzy spoglądają na niego z góry i żądają, by uzasadnił wszystko, co zrobił. Żeby wytłumaczył się z każdego błędu. Żeby usprawiedliwił śmierć wszystkich, których ciała pochowano na rynku w Perdido Beach. W ciągu ostatnich kilku miesięcy te wyimaginowane konwersacje pojawiały się w jego głowie nieco rzadziej. Pomyślał, że może sędziowie zauważą, też kilka rzeczy, które zrobił dobrze. – Nie mów nikomu – ostrzegł Sam. – Czy myślałaś o... – zaczął po chwili – Cóż, chyba nie mamy pojęcia, jaką moc będzie miało dziecko. Diana uśmiechnęła się ironicznie. – Pytasz, czy zastanawiałam się, czy dziecko umie palić różne rzeczy tak jak ty? Czy ma telekinetyczną moc swojego ojca? Albo całe mnóstwo innych umiejętności? Nie, Sam, nie zastanawiałam się nad tym, co się stanie, kiedy on, ona albo to będzie miało gorszy dzień i wypali we mnie wielką dziurę. Sam westchnął. – On albo ona, Diano. Nie „to”. Spodziewał się jakiejś dowcipnej odpowiedzi, jednak samokontrola Diany zdawała się słabnąć. – Jego ojciec jest zły. Jego matka również – wyszeptała. Wygięła palce tak mocno, że musiało ją to zaboleć. – Czemuż ono nie miałoby być właśnie takie? – Zanim ogłoszę wyrok – powiedział Caine. – Czy ktoś ma coś do powiedzenia na usprawiedliwienie Cigara? Caine nie nazywał swojego fotela „tronem”. Uznał, że to byłaby już przesada, choć przecież kreował się na „króla Caine’a”. Był to ciężki fotel z ciemnego drewna, który ukradł z pustego domu. Wydawało mu się, że ten styl nazywa się „mauretańskim”. Stał o kilka metrów od najwyższego stopnia kamiennych schodów, które prowadziły do ruin kościoła. Może i nikt nie nazywał go tronem, ale w rzeczywistości taką właśnie pełnił funkcję. Caine siedział na nim wyprostowany, nie sztywny, ale w pozycji pełnej godności. Ubrany był w fioletową koszulkę polo, dżinsy i czarne, kowbojskie buty o kanciastych noskach. Jedną nogę opierał na niskim, wyściełanym podnóżku. Po lewej stronie Caine’a stała Penny. Uzdrowicielka Lana wyleczyła jej połamane nogi. Dziewczyna miała na sobie plażową sukienkę, która luźno zwisała z jej chudych ramion. Była bosa – z jakiejś przyczyny, odkąd znów mogła chodzić, odmawiała wkładania butów. Po jego drugiej stronie stał Turk, który formalnie pełnił funkcję ochroniarza Caine’a, choć trudno było sobie wyobrazić sytuację, z którą Caine nie poradziłby sobie sam. Tak naprawdę mógł unieść Turka wysoko w powietrze i użyć go jako maczugi. Król potrzebował jednak swojej świty. Dzięki temu wyglądał bardziej królewsko. Turk był ponurym, głupim gnojkiem. Z ramienia zwisał mu obrzyn, a z pętli przy

pasie metalowy klucz do rur. Turk pilnował Cigara, trzynastolatka o uroczej buzi, silnych ramionach i plecach oraz opalonej skórze rybaka. Ponad dwadzieścioro dzieci stało u stóp schodów. Teoretycznie wszyscy powinni stawiać się na sądowych rozprawach, jednak Albert zasugerował, żeby ci, którzy mieli coś do zrobienia, darowali sobie udział w dzisiejszej, a jego sugestia miała moc dekretu. W świecie Alberta praca była najważniejsza, a Caine wiedział, że będzie królem pod warunkiem, że Albert zapewni wszystkim jego poddanym jedzenie i wodę. W środku nocy wybuchła bójka między chłopakiem o imieniu Jaden a tym, którego wszyscy nazywali Cigarem, ponieważ kiedyś zapalił cygaro, po czym spektakularnie go zemdliło. Zarówno Jaden, jak i Cigar napili się nielegalnego samogonu Howarda i nie było do końca wiadomo, o co chodziło w całej ten kłótni. Wiadomo było natomiast – poświadczyła to trójka dzieciaków – że coś, co zaczęło się jako zwykła sprzeczka, szybko przerodziło się w regularną bijatykę z użyciem pięści i broni. Jaden chciał uderzyć Cigara metalową rurą, ale nie trafił. Cigar chciał uderzyć Jadena ciężką, drewnianą nogą od stołu z wystającymi gwoźdźmi i trafił aż za dobrze. Nikt nie wierzył, by Cigar – który był dobrym dzieciakiem, jednym z pracowitych rybaków Quinna – naprawdę chciał zabić Jadena. Nie zmieniało to jednak faktu, że mózg chłopaka rozbryzgnął się na chodniku. W Perdido Beach króla Caine’a istniały cztery rodzaje kary: grzywna, więzienie, Penny i śmierć. Drobne wykroczenia – na przykład nieokazanie odpowiedniego szacunku królowi, niestawienie się do pracy lub oszustwo przy transakcji – karano grzywną. Mogła to być dzienna racja żywności, dwa dni bezpłatnej pracy lub zrzeczenie się cennego przedmiotu. Więzieniem był pokój w ratuszu, w którym zamknięty siedział kiedyś chłopiec o imieniu Roscoe, póki robale nie pożarły go od środka. Kara więzienia oznaczała zamknięcie w tym pokoju o samej wodzie, na dwa dni lub więcej. Zasługiwali na nią wandale i ci, którzy wdali się w bójkę. Caine zarządził wiele kar grzywny i kilka kar więzienia. Tylko raz skazał kogoś na Penny. Penny była mutantem, o zdolności wytwarzania iluzji tak wiarygodnych, że nie dało się w nie nie uwierzyć. Miała przerażającą, okrutną wyobraźnię. Chorą wyobraźnię. Dziewczyna, która zasłużyła na pół godziny w rękach Penny, straciła nad sobą kontrolę; krzyczała i zaczęła kaleczyć własne ciało. Jeszcze dwa dni później nie była w stanie pracować. Najcięższą karą była śmierć. Caine jeszcze nigdy nikogo na nią nie skazał. – Ja chcę coś powiedzieć. Oczywiście odezwał się Quinn. Dawno, dawno temu Quinn był najlepszym przyjacielem Sama, jego kumplem od surfowania. Był niepewnym siebie, słabym,

niezdecydowanym chłopakiem, jednym z tych, którzy nie umieli odnaleźć się w ETAP-ie. Quinn znalazł jednak swoje miejsce jako szef rybaków. Od wielogodzinnego wiosłowania miał pokaźne, silne mięśnie na ramionach i plecach. Jego skóra przybrała barwę mahoniu. – Cigar nigdy wcześniej nie sprawiał kłopotów – powiedział Quinn. – Przychodzi do pracy na czas i nigdy się nie obija. Jest równym facetem i bardzo dobrym rybakiem. Kiedy Alice wypadła za burtę i uderzyło ją wiosło, to on wskoczył do wody i uratował ją. Caine pokiwał głową w zamyśleniu. Chciał wyglądać jak surowy mędrzec. Skrywał jednak głęboki niepokój. Z jednej strony, Cigar zabił Jadena. Nie był to zwykły akt wandalizmu ani drobna kradzież. Jeśli Caine miał nie wydać wyroku śmierci teraz, to czy kiedykolwiek to zrobi? Miał na to ochotę... Tak, zdecydowanie chciał skazać kogoś na śmierć. Może niekoniecznie Cigara, ale kogoś na pewno. To byłby sprawdzian dla niego jako władcy. I wyraźna przestroga dla jego poddanych. Z drugiej strony, nie miał ochoty kłócić się z Quinnem. Gdyby ten zastrajkował, szybko zabrakłoby jedzenia. No i pozostawał jeszcze Albert. Quinn pracował dla Alberta. Caine pomyślał, że bardzo miło jest nazywać się królem, ale nie wtedy, kiedy prawdziwą władzę ma chudy, czarny dzieciak z pełnym tabelek zeszytem pod pachą. – To morderstwo – wycedził, chcąc zyskać na czasie. – Nikt nie mówi, że Cigar nie zasługuje na karę – przytaknął Quinn. – Zrobił naprawdę źle. Nie powinien był pić. Powinien był chwilę pomyśleć. Cigar spuścił głowę. – Jaden też był dobrym chłopakiem – powiedziała dziewczyna o absurdalnym nazwisku Alpha Wong. – Nie zasługiwał na śmierć – załkała. Caine zacisnął zęby. Świetnie. Zakochana dziewucha. Dalsze przedłużanie procesu nie miało sensu. Musiał się zdecydować. Znacznie gorzej byłoby wkurzyć Quinna i Alberta niż jakąś Alphę. Caine uniósł dłoń. – Obiecałem wam, że będę sprawiedliwy – powiedział. – Gdyby chodziło o morderstwo z premedytacją, nie miałbym wyboru: musiałbym skazać go na karę śmierci. Cigar był jednak dobrym pracownikiem. I nie zamierzał zabić biednego Jadena. Drugą w kolejności karą jest czas spędzony z Penny. Zazwyczaj pół godziny. Sądzę jednak, że to za mało za tak poważne przestępstwo. Oto zatem mój królewski werdykt. Zwrócił się ku Penny, która cała drżała już z zaciekawienia. – Penny dostanie Cigara na cały dzień. Kiedy słońce wstanie ponad wzgórzami, kara się rozpocznie. Zakończy się, gdy dotknie horyzontu. Caine zobaczył w oczach Quinna niepewną akceptację. Dzieciaki w tłumie zaczęły szeptać między sobą z aprobatą. Caine westchnął cicho. Wydawało się, że nawet Cigarowi ulżyło. Jednak ani Quinn, ani Cigar nie mieli pojęcia, w jak

głębokie szaleństwo popadła Penny w czasie miesięcy wypełnionych męką. Zawsze była okrutna, ale ból i władza uczyniły z niej potwora. Na szczęście – jego potwora. Na razie. Turk zaciągnął Cigara do więzienia. Tłumek zaczął się rozchodzić. – Dasz radę, Cigar! – zawołał Quinn. – Jasne – odpowiedział chłopak. – Bez problemu. Penny roześmiała się. ROZDZIAŁ 3 53 GODZINY, 52 MINUTY Drake przyzwyczaił się do ciemności, do tego, że widzi tylko blade, zielone światło swego władcy, gaiaphage. Znajdowali się dziesięć mil pod ziemią. Panował tu upał. Gorąco, brak wody i powietrza powinny były go zabić. Drake nie był jednak żywy w zwykłym znaczeniu tego słowa. Trudno zabić coś, co częściowo jest już martwe. Minęło dużo czasu. Ale ile? Może dni, może lata. W tym miejscu nie dawało się odróżnić dni od nocy. Istniała tylko ciągła świadomość wściekłego, sfrustrowanego umysłu gaiaphage. W czasie, który spędził pod ziemią, Drake dobrze poznał ten umysł. Był nieustannie obecny w jego głowie. Dręczący głód. Pragnienie. Ciągłe, głębokie, niezmienne pragnienie. Gaiaphage potrzebował Nemesis. Przyprowadź do mnie Nemesis. A Nemesis – Petera Ellisona – nie sposób było znaleźć. Drake przekazał gaiaphage, że Mały Pete umarł. Zniknął. Jego siostra, Astrid, rzuciła go robalom, a ogarnięty paniką Mały Pete sprawił, że zniknął nie tylko najbliższy, bezpośrednio zagrażający mu robak: zniszczył cały gatunek. Był to szokujący pokaz niepojętej mocy Małego Pete’a. Pięcioletni autystyczny, zarozumiały bachor był najpotężniejszą istotą w całej tej wielkiej bańce. Na jego drodze stał tylko jego dziwny, chory umysł. Mały Pete miał wielką moc, ale sam o tym nie wiedział. Nie potrafił planować, nic nie rozumiał. Mógł tylko reagować. Reagować z gigantyczną, niewyobrażalną siłą. Jak niemowlak, który bawi się bombą atomową. Nemesis przerażał gaiaphage. A jednak był mu potrzebny. Kiedyś Drake zapytał: „Dlaczego?” Muszę się narodzić. Potem gaiaphage torturował go uderzeniami przerażająco wyrazistego bólu, karząc go za to, że odważył się zadać pytanie. Odpowiedź była jednak gorsza od bólu. „Muszę się narodzić”. Było w niej coś ponurego, coś przerażającego. Potrzeba wykraczająca poza zwykłe pragnienie i wywołująca lęk. Jego bóg nie był wszechpotężny. Zaszokowało to Drake’a. Oznaczało, że gaiaphage wciąż może ponieść klęskę. A co się z nim wtedy stanie? Czy przysiągł posłuszeństwo umierającemu bogu? Drake starał się głęboko ukryć strach. Gaiaphage mógłby go wyczuć, gdyby

skierował na niego swoją uwagę. Mijały jednak kolejne, niezliczone dni, podczas których nieprzerwanie wsłuchiwał się w desperację i wściekłość gaiaphage, i zaczął mieć wątpliwości. Jakie miejsce zająłby we wszechświecie, w którym nie byłoby już gaiaphage? Czy wciąż byłby nieśmiertelny? Czy porażka gaiaphage oznaczałaby dla niego unicestwienie? Drake żałował, że nie może porozmawiać o tym z Brittney. To jednak było absolutnie niemożliwe. Brittney od czasu do czasu wyłaniała się z rozpadającego się ciała Drake’a, przejmując nad nim kontrolę. A wtedy Drake przestawał widzieć, słyszeć i czuć. Wtedy przenosił się do świata ciemniejszego jeszcze od podziemnego legowiska gaiaphage. Tak ciasnego, że dusił duszę Drake’a. Wyglądało to więc mniej więcej tak: potężny napór pragnienia gaiaphage, niemożność zrozumienia, co powinien zrobić, a potem nieistnienie, pustka, otchłań. Drake wypełniał czas fantazjowaniem. Wspominał ból, który wywołał biczowaniem Sama. I w szczegółach planował ból, który jeszcze sprawi. Astrid. Dianie. Zwłaszcza im dwóm, ale także Briannie, której serdecznie nienawidził. Podziemne legowisko ulegało zmianom. Kilka tygodni wcześniej w podłodze – w dolnej granicy bariery – zaszła pierwsza z nich. Nie była już perłowoszara. Poczerniała. Zauważył przy tym, że ciemna powierzchnia pod jego nogami nie jest już tak gładka jak wcześniej. Fragmenty gaiaphage, które opierały się o barierę, również zrobiły się czarne. Na razie plama ta była niewielka, jakby ktoś wylał czarną kawę na odblaskowo zieloną, rozciągniętą gąbkę. Drake zastanawiał się, co to oznaczało, ale nie zapytał o to. Nagle poczuł gwałtowne poruszenie umysłu gaiaphage. Jakby ktoś poraził go prądem. Czuję... – Nemesis? – Drake zwrócił się do świecących na zielono ścian jaskini. Połóż na mnie dłoń. Drake odskoczył. Kilka razy dotknął gaiaphage. Nie było to przyjemne doświadczenie. Głęboka świadomość obecności gaiaphage przy fizycznym kontakcie z nim stawała się jeszcze silniejsza i straszniejsza. Drake nie miał jednak wystarczająco dużo silnej woli, by odmówić. Rozwinął długą na dziesięć stóp mackę. Podszedł do pokaźnej bryły wściekłej, zielonej mazi, do tej części, która wydawała mu się środkiem. Do głowy owej bezgłowej przecież, pozbawionej jakiegokolwiek środka istoty. Ostrożnie dotknął jej swoim biczem. – Aaaach! Ból był nagły i ostry. Rzucił go na kolana. Drake otwierał oczy szeroko, coraz szerzej, aż wydało mu się, że zrywa z siebie skórę całej twarzy. W jego głowie eksplodowały obrazy. Obraz ogrodu. Obraz jeziora ze spokojnie unoszącymi się na nim łodziami. Obraz pięknej, ciemnowłosej dziewczyny o wykrzywionym uśmiechu. Zabierz mnie do niej!

Drake od miesięcy mówił bardzo mało. Jego gardło było wysuszone, język dziwnie ciążył w ustach. Wydobył z siebie chrapliwy szept. – Diana. Unosząc wiosła, by odbić się od brzegu, zwrócony plecami do ciemnego horyzontu, a wpatrzony w góry, za którymi niedługo miało wstać słońce, Quinn wcale nie odczuwał zadowolenia. Nikt z załogi nie był zresztą zadowolony. Zazwyczaj beztrosko żartowali i śmiali się z siebie nawzajem. Załogi poszczególnych łodzi obrzucały się przezwiskami i kpiły z techniki wiosłowania albo z wyglądu kolegów. Tego dnia nikt nie żartował. Słychać było jedynie pełne wysiłku pomruki, skrzypienie wioseł w dulkach, melodyjny szum wody przy burtach łodzi i leciutkie chlupanie fal uderzających o dziób. Quinn wiedział, że załogi są wściekłe z powodu Cigara. Wszyscy zgadzali się, że chłopak zawalił sprawę w sposób wręcz koszmarny. Cóż mógł zrobić Quinn? Tamten dzieciak zamachnął się jako pierwszy. Gdyby Cigar się nie odsunął, Jaden mógł zabić jego. Spodziewali się, że Cigar poniesie karę, odsiedzi kilka dni w więzieniu, może nawet spędzi parę minut z Penny, które nauczyłyby go, żeby w przyszłości nad sobą panować. Ale cały dzień ataków umysłu tej przerażającej dziewczyny... To było zbyt wiele. Cigar bał się wszystkich tych rzeczy, których bało się każde normalne dziecko, a w ciągu całego dnia Penny będzie umiała odnaleźć je wszystkie. Quinn zastanawiał się, czy powinien jakoś zareagować. Ten ponury niepokój irytował go. Co jednak mógł powiedzieć? Jakie słowa sprawiłyby, że jego żeglarze przestaną martwić się o Cigara? On też się o niego martwił. I dzielił z nimi wściekłość na Alberta i na siebie samego. Miał nadzieję, że Albert wkroczy do akcji. Mógłby to zrobić, gdyby tylko chciał. Wszyscy wiedzieli, że choć Caine nazywa siebie królem, to Albert jest imperatorem. Łodzie oddaliły się od siebie, kiedy wędkarze popłynęli w jedna stronę, a rybacy, którzy zarzucali sieci, ruszyli w stronę bariery. Dwa dni wcześniej, o jakieś sto jardów od bariery widziano stado niebieskich nietoperzy. Quinn zarządził postój i nakazał Elise przygotować sieci. Oprócz niej tego dnia w jego ekipie byli Jonas i Annie. Elise i Annie miały mniej sił, wiosłowały więc wolniej od Quinna i Jonasa, doskonale za to radziły sobie z sieciami, zarzucając je tak, by tworzyły idealne koła i wyczuwając, kiedy ciężar jest odpowiedni, by zamknąć pułapkę. Quinn usiadł teraz przy sterach, używając wiosła, by utrzymać stabilność łodzi, podczas gdy Jonas i dziewczyny wciągały na pokład dwa niebieskie nietoperze i jakąś siedmiocalową rybę o nieznanej nazwie. Była to wyczerpująca praca, jednak Quinn zdążył się już do niej przyzwyczaić i teraz automatycznie panował nad wiosłem i sterem. Spojrzał przed siebie, na pozycje pozostałych łodzi. Nagle usłyszał plusk. Odwrócił się w stronę bariery. Zobaczył latającą rybę – nie jakiś przysmak, ale całkiem jadalną – która wykonywała akurat mały podskok.

To nie ona jednak sprawiła, że zmrużył oczy w słabym świetle poranka. Elise i Annie szykowały się do zarzucenia kolejnej sieci. – Poczekajcie – nakazał. – O co chodzi? – spytała Elise. Rano zawsze była marudna. Tego poranka nawet wyjątkowo marudna. – Jonas, chwyć za wiosło – powiedział Quinn. Podczas gdy Elise czyściła siatkę z glonów, łódź przesunęła się ku barierze. Jakieś siedem metrów dalej wciągnęli wiosła. – Co to jest? – spytał Jonas. Cała czwórka wpatrywała się w barierę. W górze dawała iluzję nieba. Naprzeciw nich była natomiast perłowoszara. Taka jak zawsze. Jak na samym początku Etapu. Jednak tuż ponad krawędzią wody bariera nie była szara, lecz czarna. Czarny cień tworzył nieregularny wzór. Jak zakręty na trasie rollercoastera. Quinn zerknął na słońce, które właśnie wyłaniało się zza gór. W kilka minut całe morze pojaśniało. Chłopak czekał, aż słoneczne światło dotknie wody pomiędzy nim a barierą. – Zmieniła się – powiedział.. Ściągnął koszulkę przez głowę i rzucił ją na ławkę. Pogrzebał w szafce w poszukiwaniu maski do nurkowania. Splunął w nią, palcami rozsmarował ślinę po jej powierzchni, włożył ją na głowę i bez słowa wskoczył do wody. Była zimna i natychmiast rozbudziła go na dobre. Ostrożnie podpłynął do bariery, uważając, by jej nie dotknąć. Na głębokości dwóch metrów bariera również była czarna. Quinn wypłynął na powierzchnię, wziął głęboki oddech i zanurkował z powrotem. Żałował, że nie ma płetw: wcale nie było łatwo ciągnąć w dół takie ciężkie ciało. Dotarł kilka metrów pod powierzchnię wody, nim zdecydował się na powrót. Z pomocą Jonasa wspiął się z powrotem na łódź. – Wygląda tak na całej powierzchni, jaką byłem w stanie zobaczyć – powiedział Quinn. Cała czwórka popatrzyła na siebie. – No i co z tego? – spytała Elise. – Mamy robotę. Ryby same się nie złowią. Quinn zastanowił się przez chwilę. Powinien komuś o tym powiedzieć. Caine’owi? Albertowi? Szczerze mówiąc, nie miał najmniejszej ochoty zadawać się z żadnym z nich. No a tuż pod ich łódką pływały niebieskie nietoperze. Zarówno Caine, jak i Albert mogliby wściec się na niego za poświęcenie dnia pracy w imię czegoś, co mogło nie mieć żadnego znaczenia. Nie po raz pierwszy pożałował, że raporty musi składać teraz im dwóm, a nie Samowi. A tak naprawdę jedyną osobą, z którą chciał o tym porozmawiać, była Astrid. Tyle że od dawna nikt jej nie widział. Równie dobrze mogła już nie żyć. A tylko ona popatrzyłaby na to i naprawdę zastanowiła się, co się dzieje. – Okej, wracajmy do pracy – powiedział Quinn. – Będziemy mieli na nią oko. Zobaczymy, czy zmieni się do wieczora. ROZDZIAŁ 4 50 GODZIN Przez całe pięć lat swojego życia Pete Ellison żył wewnątrz chorego, spaczonego

umysłu. Teraz już nie. Zniszczył swoje umierające, chore, trawione gorączką ciało. Puff. Zniknęło. A teraz był... gdzie? Nie potrafił znaleźć słowa. Został uwolniony od umysłu, który sprawiał, że kolory krzyczały, a najdrobniejszy szmer brzmiał jak uderzenie młota. Unosił się w jakimś cichym, rozkosznym miejscu. Bez głośnych dźwięków. Bez jaskrawych kolorów. Bez budzących w głowie zamęt, niepokojących emocji. Bez siostry, jej jasnych włosów i przenikliwych, niebieskich oczu. Ciemność jednak wciąż tu była. Wciąż go szukała. Wciąż szeptała do niego: „Chodź do mnie. Chodź do mnie”. Odkąd kakofonia w jego głowie ustała, wyraźniej widział Ciemność. Była błyszczącą plamą na dnie piłki. Piłki Pete’a. To odkrycie zaskoczyło go. Ale tak, przypomniał sobie: hałas, krzyki ludzi, jego własny ojciec ogarnięty paniką. To wszystko zalewało jego umysł niczym gorąca lawa. Nie rozumiał, co się dzieje, ale wyraźnie widział powód całej tej paniki. Zielona wić sięgnęła ku długim, świecącym prętom, pogładziła je chciwym, wygłodniałym dotykiem. A potem ramię Ciemności sięgnęło ku umysłom, ku słabym, podatnym na wpływy umysłom. Ciemność zażądała, by nakarmiono ją energią płynącą w tych prętach. Oznaczało to uwolnienie światła, które spaliłoby wszystkich prócz Ciemności. Topnienie. Oto odpowiednie słowo. Już się rozpoczęło i kiedy ojciec Pete’a biegał w kółko, a Pete jęczał i kołysał się, było zbyt późno, by je zahamować. Zarówno reakcję, jak i topnienie. A przynajmniej normalnymi środkami. Dlatego Pete stworzył piłkę. Czy wiedział, co robi? Nie. Spoglądał wstecz ze zdumieniem. Był to impuls, reakcja spanikowanego dziecka. Wcale nie chciał spowodować wielu z tych rzeczy, które potem nastąpiły. Przypominał gościa z opowieści Astrid. Tego, którego nazywała Bogiem. Tego, który mówił: „Puff, niech się stanie!”. Świat Pete’a wypełniał ból, choroby i smutek. Ale czy stary świat nie był dokładnie taki sam? Nie grał już w swoją starą grę. Nie miał już ciała. Nie miał już swojego dawnego, pomylonego umysłu. Nie usiłował już utrzymać równowagi na szklanej barierze. Tęsknił za tamtą grą. Tylko to miał naprawdę. Błąkał się jak we mgle w świecie pełnym niepowiązanych ze sobą obrazów i snów. Było tam cicho, a Pete lubił ciszę. Tutaj nikt nie przychodził, żeby powiedzieć mu, że ma coś zrobić, gdzieś pójść, gdzieś pobiec. Nie było tam krzykliwie żółtych włosów jego siostry ani jej przenikliwych, niebieskich oczu.

Jednak wraz z mijaniem czasu – a był pewien, że czas musiał mijać, jeśli nie tu, to gdzieś indziej – sam obraz jego siostry przestał go już przytłaczać. Zdziwiło to Pete’a. Mógł już myśleć o tamtym dniu w elektrowni, niemalże przyglądać się zamieszaniu, wyjącym syrenom i panice, a samemu nie czuć tej paniki. Wszystko to wciąż wydawało mu się za duże, zbyt szalone, ale już nie tak szalone, by stracił całą kontrolę nad sobą. Czy wspomnienia były cichsze, czy coś zmieniło się w nim samym? Musiało chodzić o to drugie, bo umysł Pete’a wydawał się teraz inny. Po pierwsze czuł, że po raz pierwszy w swoim zawikłanym życiu może myśleć o sobie. Może zastanawiać się, gdzie jest, a nawet nad tym, kim jest. Wiedział tylko, że dość ma już swojej chaotycznej egzystencji. Przez większość jego życia jedyną przyjemność przynosiła mu gra, którą trzymał w dłoniach. Tutaj nie miał jednak gry. Tęsknił za grą. Udał się na poszukiwania, ale nie znalazł niczego podobnego do tej, w którą bawił się kiedyś. Tylko unoszące się w powietrzu awatary. Awatary, poplątane symbole. Tworzyły grupy, a czasami pojawiały się też osobno. Wyczuwał, że może to być gra, ale jak grać bez kontrolek? Wiele razy spoglądał na kształty i czasem wydawało mu się, że i one spoglądają na niego. Popatrzył na awatary z bliska. Były interesujące. Małe geometryczne kształty wypełnione tak skomplikowanymi zawijasami, że wydało mu się, iż mógłby wniknąć w środek jednego z nich i zobaczyć cały świat. Zastanawiał się, czy to jedna z tych gier, których się po prostu... dotyka. Miał przeczucie, że popełnia niebezpieczny błąd, ale... nudził się. Pete dotknął jednego z awatarów. Nazywał się Terrel Jones, wszyscy nazywali go jednak Jonesie. Miał dopiero siedem lat, ale jak na swój wiek był całkiem duży. Pracował na polu karczochów. Była to ciężka, naprawdę ciężka harówka. Jonesie spędzał sześć godzin dziennie, chodząc pomiędzy rzędami sięgających jego piersi karczochów, z nożem w prawej ręce i z plecakiem na grzbiecie. Większe karczochy znajdowały się w górnej części rośliny, małe – na dole. Wielczochy – tak zbieracze nazywali te rosnące na górze – musiały mieć przynajmniej kilkanaście centymetrów średnicy. Niszczochy – te mniejsze, położone bliżej ziemi – sporo powyżej pięciu. Chodziło o to, żeby nie zniszczyli całej rośliny naraz. Nikt nie był pewien, czy ta zasada ma faktycznie jakiś sens, Jonesie nie widział jednak powodu do protestu. Szedł po prostu wzdłuż rzędów, umiejętnie odcinając karczochy i wrzucając je do plecaka. Dwa rzędy wystarczyły, by wypełnić cały plecak. Potem zdejmował go i wrzucał zawartość do starego wozu – dużego, zdezelowanego, drewnianego pudła, które opierało się na czterech samochodowych oponach. Niczym więcej nie musiał się przejmować. Tyle tylko, że teraz praca wydawała mu się coraz bardziej męcząca. Z trudem chwytał oddech. Dotarł do końca rzędu, niosąc taki sam ciężar co zazwyczaj, jednak ledwie dowlókł się do wozu. Jamilli, która pilnowała wozu, przypadła najłatwiejsza praca,

ponieważ miała dopiero osiem lat i była bardzo drobna. Musiała tylko podnosić karczochy, które upadły na ziemię, układać je na wozie warstwami i zapisywać na kartce papieru każdy przyniesiony plecak, żeby Albert mógł wyliczyć zbiory. – Jonesie! – zawołała wściekle, kiedy nie zdołał położyć plecaka wystarczająco wysoko i rozrzucił karczochy dokoła. Jonesie chciał coś odpowiedzieć, jednak nie mógł wydobyć z siebie głosu. Po prostu go nie było. Próbował wciągnąć w płuca powietrze, żeby krzyknąć, jednak nie dostało się ono przez usta do jego płuc. Zamiast tego poczuł nagły, przenikliwy ból, jakby ktoś przeciągnął nożem przez jego gardło, od ucha do ucha. – Jonesie! – zawołała Jamilla, gdy chłopiec upadł na ziemię. Jego usta desperacko walczyły o powietrze. Chciał dotknąć swojego gardła, ale jego ramiona nie poruszyły się. Jamilla zeskoczyła z wozu. Jonesie widział ją z daleka, jak przez mgłę. Twarz i otwarte, krzyczące bezgłośnie usta. Za nią zobaczył inny kształt. Był przezroczysty, ale widzialny. Wielka ręka z wyciągniętym palcem. Ten palec przenikał jego ciało. Nie czuł go. A po chwili przestał czuć cokolwiek. Krzyk Jamilli ściągnął z pobliskich pól Eduarda i Turbo. Przybiegli z dwóch różnych stron, jednak w pierwszej chwili Jamilla nawet ich nie zauważyła. Tylko krzyczała, krzyczała, krzyczała... A potem odwróciła się i zaczęła biec. Turbo chwycił ją w ramiona. Musiał unieść ją nad ziemię, żeby przestała biec. – Co się dzieje? Czy to zębaki? Zębaki były mięsożernymi robakami, które zamieszkiwały wiele pól i które można było przekupić dostawami niebieskich nietoperzy i małych rybek. Jamilla znieruchomiała. Był przy niej Turbo, a teraz także Eduardo. To jej przyjaciele, jej współpracownicy. Jamilla spróbowała się uspokoić, żeby wyjaśnić im, co się wydarzyło. Zanim jednak odzyskała kontrolę nad głosem, Eduardo spytał: – Co to jest? Jamilla poczuła, jak Turbo wygina szyję, żeby spojrzeć na coś za jej plecami. Postawił ją na ziemi. Nie chciała już krzyczeć ani biec. Turbo podszedł do Eduarda. – Co to jest? – spytał Turbo. – To tego tak się przestraszyłaś, Jammy? – Wygląda jak jakaś dziwna ryba. – Duża. I bardzo dziwna – powtórzył Turbo. – Przez kilka dni pracowałem z Quinnem, ale nigdy nie widziałem niczego podobnego. – Jak uzbrojona ryba. Ale co ona robi na środku pola karczochów? Jamilla nie odważyła się zrobić kroku, odzyskała jednak głos. – To Jonesie – powiedziała. Obaj chłopcy powoli odwrócili się w jej stronę. – Że co? – On był... coś go dotknęło. A całe jego ciało... – Jamilla dziwacznie poruszyła rękami. Wygięła palce, tak jak wyginały się części ciała Jonesiego, nim stworzyły to... coś.

Wpatrywali się w nią szeroko otwartymi oczami. Prawdopodobnie cieszyli się, że nie muszą patrzeć na to, co ona nazywała Jonesiem. – Coś go dotknęło? Co? – Bóg – powiedziała Jamilla. – Boska ręka. Turk przyprowadził Cigara; dłonie skazanego były związane za plecami. – Rozwiąż go – rozkazała Penny. Cigar był zdenerwowany. Penny uśmiechnęła się do niego. Jakby się nieco uspokoił. – Nie sądzę, żeby miał sprawić mi jakieś problemy – zwróciła się do Turka Penny. – W zasadzie to dobry dzieciak. Cigar przełknął ślinę i pokiwał głową. Okiennice zabito deskami. Pokój był pusty. Przed wyjazdem z miasta Sam zapalił w kącie małe słoneczko. Rzucało ciemnozielone światło, czyniąc pokój jeszcze bardziej ponurym. Nadchodził świt, jednak stojąc w tym pomieszczeniu, trudno byłoby się tego domyślić. Nawet w południe światło słońca nie przedzierało się do środka. – Bardzo przepraszam – powiedział Cigar. – Za to, co się stało. Masz rację: tak naprawdę nie jestem wcale złym człowiekiem. – Nie, oczywiście, że nie jesteś zły – odparła Penny. – Jesteś po prostu mordercą. Cigar zbladł. Jego lewa ręka zaczęła się trząść. Nie wiedział dlaczego. I dlaczego tylko lewa? Powstrzymał się przed pochwyceniem i unieruchomieniem jej. Włożył dłoń do kieszeni, starając się nie oddychać zbyt głośno. – Co lubisz, Cigarze? – spytała Penny. – Co lubię? Penny wzruszyła ramionami. Chodziła wokół niego, na bosaka, cicho niczym kot. – Za czym tęsknisz? Czego ci brakuje z dawnych czasów? Cigar poruszył się niepewnie. Nie był głupi. Wiedział, że to zabawa w kotka i myszkę. Znał reputację Penny. A sposób, w jaki na niego patrzyła – przenikliwy, wszystkowiedzący – sprawiał, że robiło mu się niedobrze. Postanowił udzielić możliwie niewinnej odpowiedzi. – Słodyczy. – Batoników? – Skittlesów. I żelków. Jakichkolwiek cukierków. Penny uśmiechnęła się. – Sięgnij do kieszeni. Cigar włożył dłoń do przedniej kieszeni swoich dżinsów. Znalazł w niej paczuszkę, której nie było tam wcześniej. Oszołomiony, wyciągnął torebkę pełną Skittlesów. – Spróbuj, nie bój się – powiedziała Penny. – Nie są przecież prawdziwe, co? Penny wzruszyła ramionami. Zaplotła ramiona za plecami. – Spróbuj. Sam mi powiesz.