Dla Katherine, Jake’a i Julii
Ciemność nie pokona ciemności,
tylko światło może tego dokonać.
Nienawiść nie pokona nienawiści,
tylko miłość może tego dokonać.
Martin Luther
ROZDZIAŁ 1 | 88 GODZIN, 39 MINUT
Włosy dziewczynki stanęły w płomieniach. Paliły się
pięknie, bo dziecko miało ciemne, puszyste włosy swojej
matki.
Sam znów wystrzelił. Ciało dziecka wreszcie zaczęło
płonąć. Przez cały ten czas jednak dziewczynka, gaiaphage,
odwrócona do gapiów tyłem, patrzyła na Sama z dziką,
niesłabnącą wściekłością. Nie odrywała od niego swoich
niebieskich oczu. Jej anielskie usteczka uśmiechały się
wyzywająco, nawet gdy płonęła.
Gaia roznieciła ognisko z gałązek, które zebrała Diana.
Było niewielkie, Diana wiedziała, że za chwilę się dopali, a
ona zaśnie na zimnej ziemi.
Dwa dni wcześniej przez chwilę miała szansę uciec do
Caine’a. Caine był z Samem. Mogła uciec od Gai, pobiec
do niego.
Istniało jednak ryzyko, że Drake Biczoręki ją
powstrzyma. Być może Gaia również. Choć z jakiegoś
powodu Gaia nie pozwoliła Drake’owi zabić Caine’a. A
potem Sam strzelił do niej swoim morderczym światłem i...
...i właśnie w tym momencie Diana mogła uciec. Chciała
tego.
Czy to instynkt macierzyński kazał jej zostać z Gaią?
Gaia, płonąc, naprawdę krzyczała, przerażająco, boleśnie.
Można było ją zranić. Tak, odniosła rany.
Tak, teraz Diana pomyślała, zrozpaczona, głodna i
zmarznięta, że tak właśnie było. Co za absurdalna myśl!
Gaia powstała w jej ciele. Jajo i plemnik, Diana i Caine,
historia stara jak świat. A kiedy Gaia przyszła na świat, w
bólu i krwi, Diana poczuła z nią związek. Było to dobre
uczucie. Krzepiące, bo wcześniej Diana nie była pewna,
czy ono się pojawi. Nie była pewna, czy jest do niego
zdolna. Oznaczało ono, że Diana jest człowiekiem, że jest
kobietą, że potrafi poczuć coś do dziecka, które urodziła.
A więc mimo wszystko istniała dla niej jakaś nadzieja.
Jednocześnie czuła strach. Tuż po narodzinach Gaia była
piękną dziewczynką. Bez wątpienia wkrótce odzyska
urodę, kiedy wyleczy się z okropnych głębokich oparzeń,
które zmieniły jej skórę w coś przypominającego
przypaloną lazanię. (Gaia zdawała się w ogóle tym nie
przejmować.) Ale Gaia nie była i nigdy nie będzie
zwyczajnym dzieckiem, córką Diany i Caine’a. Ponieważ w
jej powstaniu uczestniczyła trzecia siła, ważniejsza niż jajo
i plemnik. Większa nawet od matczynej miłości.
Gaia została stworzona przez gaiaphage. Gaiaphage objął
ją w posiadanie. Brutalnie zniszczył wszelkie delikatne
zalążki osobowości, którymi zostało obdarzone dziecko, i
zajął ich miejsce. Diana widziała to i krzyczała,
protestowała, lecz gaiaphage zupełnie się tym nie przejął.
Nie przejmował się nikim i niczym ani kiedy istniał pod
postacią zielonej syczącej masy, rozlanej na podłodze
jaskini, ani teraz, pod postacią dziewczynki o spalonej
skórze i włosach, które właśnie zaczynały odrastać. W tym
momencie dziewczynka wpatrywała się w ogień.
- Nemezis - wyszeptała, nie po raz pierwszy. Jakby
przemawiała do przyjaciela.
Diana wiedziała, że córka nigdy jej nie pokocha. Jak
mogła w ogóle na to liczyć? Marzyć o tym? Idiotka.
Może jednak...
Może co? Może co? Diana zaczęła drwić w duchu.
Osądzała samą siebie równie bezlitośnie jak innych. „Jakiej
to idiotycznej nadziei czepiasz się, Diano? Wiesz, czym jest
ta dziewczynka. Wiesz, że tak naprawdę nie jest twoja.
Wiesz, że nawet nie powinnaś nazywać jej ona, lecz to.”
Ale była taka śliczna w blasku ognia. „Wyobraź sobie”,
torturowała się w myślach Diana, „wyobraź sobie, że to
naprawdę tylko mała dziewczynka, twoja córka. Wyobraź
sobie, jakim byłaby cudem. Wyobraź sobie, co mogłabyś
poczuć, gdyby ta piękna dziewczynka naprawdę była
twoim dzieckiem.
Twoim i jego.
Piękna doskonała dziewczynka...”
Ciemna, przerażająca istota.
- To nie będzie bolało, Nemezis - powiedziała Gaia. Nie
zwracała się do Diany.
Diana zastanawiała się, czy ponownie dopuści do tego,
by zapanował nad nią ktoś zły. Najpierw Caine, teraz Gaia?
Czy bezsilny sarkazm to jedyny sposób, w jaki mogła się
temu przeciwstawić?
Podczas ciąży, krótszej niż normalnie, wyobrażała sobie,
jak to będzie zostać matką. Lepszą matką niż jej własna.
Wyobrażała sobie, że stanie się lepszą osobą. Powtarzała
sobie, że potrafi. Że nie musi na zawsze pozostać taka, jaką
zawsze była, nie musi pozostać tym, kim się stała.
Istniał dla niej ratunek.
- Zakończenie to najlepsza część każdej historii -
wyszeptała Gaia. Rozmawiała z kimś, kto dla Diany
pozostawał niewidoczny. - Koniec.
Diana wyobrażała sobie, że jako matka dostąpi
odkupienia, wybaczenia, że będzie jej dany nowy początek.
Ale była matką potwora, który w ogóle o nią nie dbał.
- Zawsze podejmuję błędne decyzje - szepnęła sama do
siebie, leżąc na ziemi i obejmując się ciasno ramionami, by
zapewnić sobie nieco ciepła.
- Co? - warknęła Gaia, spoglądając na nią.
- Ech - odparła Diana z westchnieniem. - Nic takiego.
Mały Pete robił się coraz mniejszy. W każdym razie takie
odnosił wrażenie. Czuł się, jakby się kurczył i chyba nie
było to złe uczucie. Może nawet ulga.
Zycie zawsze było trudne i dziwne dla Petera Ellisona.
Od chwili, gdy się narodził, świat atakował go hałasem,
światłem i szorstkim dotykiem. Te wszystkie wrażenia,
które inni ludzie rozpoznawali i odpowiednio
interpretowali, jemu przedstawiały się jako coś
przerażającego i przytłaczającego. Inni ludzie potrafili je
filtrować. Inni ludzie potrafili wyciszyć dźwięk, ale Pete
nie potrafił. Nie wtedy, kiedy znajdował się w swoim ciele.
To ciało stanowiło prawdziwy problem. Poważny
autyzm, który uczynił z niego kalekę, znajdował się w jego
ciele, w jego mózgu.
Poczuł prawdziwą ulgę, kiedy wyzwolił się z tego ciała i
umysłu. Kiedy Astrid, jego siostra o przenikliwych
niebieskich oczach i żółtych wężowych włosach, skazała go
na fizyczną śmierć, poczuł się... wolny.
Pete stworzył sobie nowe miejsce, które nie było jego
ciałem. Nosił swoją moc ze sobą, ale ta moc popełniała
okropne błędy. Teraz to widział. Zrozumiał, co zrobił
Taylor. Nie mógł już robić takich rzeczy, nie mógł bawić się
abstrakcyjnymi kształtami, które w rzeczywistości były
bytami ludzkimi.
Teraz zanikał, niczym światło z tym specjalnym
przełącznikiem. Mieli taki w jadalni, w domu, w którym
dorastał, tym, który spłonął. Ściemniacz, tak matka
nazywała to urządzenie.
„Przykręć ściemniacz, będzie bardziej nastrojowo”.
Powoli, stopniowo, światło Pete’a ciemniało. Robił się
nastrojowy.
Wcześniej był jak rozciągnięta gumka. Jeden koniec ktoś
przywiązał do jego ciała, a drugi... cóż, znajdował się w
tym miejscu, w którym Pete jest teraz. Ale kiedy jego ciało
znikło, gumka zaczęła się kurczyć.
Nie najgorzej.
Widział Ciemność. Ciemność zaś mogła dosięgnąć tego
miejsca, w którym przebywał. Stwór, który nazywał siebie
gaiaphage, również ciemniał, ale jednocześnie nabierał sił,
miał ciało, w którym mieszkał.
Czasami Pete nie mógł słuchać umysłu gaiaphage.
Wiedział, że Ciemność go obserwuje. Śmieje się z niego,
podczas gdy on traci siły, ale jednocześnie odczuwa
niepokój.
Tyle razy sięgała po niego swymi czułkami, zakradała się
do niego, próbowała odszukać, próbowała sprawić, by
uwierzył w różne rzeczy, by robił różne rzeczy.
Ciemność chciała, żeby Pete zgasł. Kiedy Pete zniknie,
zniknie również cała jego moc.
Ciemność szeptała do niego. „To nie boli, Nemezis. To po
prostu się skończy, jak te wszystkie historie, które czytała ci
siostra. Pamiętasz, zawsze chciałeś, żeby już się skończyły,
bo jej głos, jej oczy i żółte włosy sprawiały ci ból?
Nie walcz, Nemezis.
Zakończenie to najlepsza część każdej historii. Koniec”.
„I chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę,
bo Ty jesteś ze mną”.
Orc nauczył się tego wersu na pamięć. Znaczył on tyle,
że nic należy odczuwać strachu, ponieważ Bóg jest przy
tobie. Tyle zrozumiał. Ale kolejny wers, ten o kiju i lasce...
Orc domyślał się, że nie chodzi tu o laskę w sensie
dziewczyny. A kij...
„Twój kij jest tym, co mnie pociesza”. Może to znaczyło,
że Bóg przegania kijem złych ludzi, by chronić tych
dobrych?
O zachodzie słońca wspiął się na jeden ze szczytów Gór
Totters, wysoko ponad Perdido Beach. Kiedy zbliżał się do
wierzchołka, który przecinała pośrodku bariera, pochylał
się coraz niżej. Bał się, by kontur jego sylwetki nie
zarysował się na tle gwiazd. Pod sam koniec czołgał się na
brzuchu.
Nadal nie dało się dotknąć bariery, nic się nie zmieniło,
nadal kąsała. Ale teraz wszystko było przez nią widać.
Jakby zrobiono ją z gładkiego szkła. Co znaczyło, że ludzie
na zewnątrz mogli również widzieć, co dzieje się w środku.
Ta myśl doprowadzała go do mdłości.
Wyjrzał zza kępy wysokiej trawy, pożółkłej, uschłej i
kruchej.
Na wzgórzu tuż za barierą nie było nikogo, wszyscy
zgromadzili się na dole, na autostradzie i dokoła niej. Było
tam niesamowicie jasno. Bar z hamburgerami wyglądał tak,
jakby prąd nic nie kosztował. Motele, tyle świateł. Jak na
Gwiazdkę czy coś. Widział też światła samochodów i
przyczep kempingowych, tkwiących w gigantycznym
korku, sięgającym aż po horyzont. Wszędzie migały światła
policyjnych wozów, drogówka próbowała zapanować nad
sytuacją. Problem polegał na tym, że autostrada dochodziła
do samej bariery i nagle się urywała. Za pomocą
buldożerów zrobiono drogę objazdową, ale niewiele to
pomogło: samochody tłoczyły się na autostradzie i wzdłuż
niej, po obu stronach. Czerwony strumień tylnych świateł
poruszał się bardzo powoli.
Tuż koło bariery stało kilka wielkich wozów, pokrytych
antenami, spodkami satelit i oszałamiająco jasnymi
światłami. Kawałek dalej teren wyglądał jak jakaś baza
wojskowa, wcześniej Orc widział tam ludzi w zielonych
mundurach i samochody terenowe.
A ponad tym wszystkim neon, czerwono-złoty, z
odrobiną zieleni. Carl’s Jr. Orcowi ślina napłynęła do ust.
Frytki. Zrobiłby wszystko dla porcji frytek i koktajlu
czekoladowego.
Ze swojego miejsca nie widział dzieciaków po tej stronie
bariery, ale wiedział, że tam są, ponieważ docierały do
niego ich głosy, krzyki, jakby nie mogły uwierzyć, że nikt
po drugiej stronie ich nie słyszy.
Jakaś dziewczynka wołała piskliwym głosikiem:
- Mamusiu! Mamusiu!
Chyba wszyscy wierzyli, że to niedługo się skończy.
Wszyscy sądzili, że bariera zniknie - wcześniej, nie później.
Caine, który nazywał siebie Królem Caine’em, kazał
Orcowi przekonać ich, by odeszli od bariery, wrócili do
pracy, ponieważ w ETAP-ie nikt nigdy nie najadał się do
syta, a głód czyhał tuż obok, mógł zaatakować w każdej
chwili.
Ale Orc, rzecz jasna, odmówił. Gdyby tam poszedł,
znalazłby się pod ostrzałem kamer. Ludzie zaczęliby
krzyczeć: nie słyszałby ich, ale widział, widziałby ich usta,
układające się w wielkie O, i palce, wymierzone w jego
stronę.
Orc zawsze był sporym chłopcem, ale teraz był naprawdę
ogromny. Miał pewnie z metr dziewięćdziesiąt, wszerz
liczył prawie tyle samo - z ramionami przyciśniętymi do
ciała. W dodatku jego ciało wyglądało jak zrobione z
czegoś w rodzaju mokrego żwiru czy betonu, który nie
zastygł do końca.
Był potworem.
Miał straszną chęć się napić. Gdyby schlał się naprawdę
porządnie, może wtedy nabrałby odwagi, by tam pójść, w
ciemną dolinę. Ale na trzeźwo - nie, nie potrafił się na to
zdobyć.
Może jego mama tam jest. O ile tata jeszcze jej nie zabił.
Próbował przywołać jej obraz w pamięci i udało mu się.
Potem próbował przywołać jej obraz bez sińca na policzku
czy bez gipsowego opatrunku na nadgarstku, ale to mu się
nie udało.
A ojciec... jego nie chciał przywoływać w pamięci, ale
stało się to wbrew jego woli. I oto obraz się pojawił: pijany,
zimny i złośliwy, wbija spojrzenie w syna, czeka, aż
Charles Merriman, od dawna znany jako Orc, spuści głowę
i odwróci wzrok. Upewnia się, że jego syn czuje strach.
Tata lubił tę część zabawy, kiedy Orc rozpaczliwie
usiłował zejść mu z drogi, ale on kazał mu siadać obok
siebie i odrabiać pracę domową. Sam pił w tym czasie piwo
za piwem i rzucał puszki na podłogę obok fotela, czekając
na jakiś pretekst - byle jaki pretekst.
Ojciec trzeźwy był daleki i obojętny. Ojciec pijany
zmieniał się w potwora.
Jak Orc, tyle że nie taki szpetny.
Orc zastanawiał się, czy jego ojciec wie, że mógłby
podejść do bariery i popatrzeć na swojego syna. I co by
powiedział, gdyby go teraz zobaczył? Czy wydałby z siebie
to charakterystyczne prychnięcie, które miało oznaczać
„Jesteś do niczego”.
Gdyby tak się stało...
Jego ojciec był potężnym mężczyzną. Ale Orc był teraz
większy i dorównywał mu siłą. Mógłby go złamać jak
suchy patyk.
Jednym grubym kamiennym palcem Orc dotknął
niewielkiego miejsca, w którym zachowała się ludzka
skóra, tuż koło ust. Swędziało.
Jeśli bariera zniknie, wszyscy zobaczą go w ostrych
telewizyjnych światłach. Wcześniej czy później również
jego ojciec. Orc był pewien, że jeśli jeszcze kiedyś go
spotka, zabije go.
To śmierć czyniła dolinę ciemną. Zło. Bóg powinien
pospieszyć się ze swoim kijem, jeśli chce je powstrzymać.
- Nie dopuść do tego, Panie - modlił się. - Wiem, że te
wszystkie dzieciaki chcą do mamy i tak dalej. Ale proszę,
Boże, nie pozwól, żeby bariera znikła.
Sam wreszcie zasnął, twarzą w pościeli, nagi, lekko
odwrócony plecami do Astrid.
W pomieszczeniu paliło się światło. Sam Temple, bohater
w oczach większości mieszkańców ETAP-u, zawsze trochę
bał się ciemności. I dlatego stworzył sobie nocną lampkę.
Nie było to zwykłe światło: mała kulka, nie większa niż
szklana kulka do gry. Unosiła się w powietrzu, w kącie nad
koją. Astrid przykleiła do ściany kawałek czerwonego
papieru, by złagodzić dziwaczny zielony blask, ale taśma
zaczęła się odklejać i prowizoryczny klosz nie przysłaniał
światła przez cały czas, wirował przy najlżejszym
podmuchu, przesuwał się pod wpływem ruchów łodzi.
Kiedy światło przybierało na sile, ukazywały się w nim
fragmenty ciała Sama: szerokie plecy, skrawek okrągłego
bladego pośladka, muskularne udo, przecięte ostrym
cieniem. Kiedy światło słabło, stawał się niemal
niewidzialny, o jego obecności świadczyły tylko oddech,
zapach i ciepło.
Powinna go przykryć. Naprawdę powinna. Za chwilę
zmarznie, obudzi się i zobaczy, że ona nie śpi. To go
zmartwi.
Ale jeszcze nie.
Próbowała czytać w niepewnym świetle. To była książka
z dziedziny prawa, dzięki niej Astrid przekonała się, że
nigdy nie zostanie prawnikiem, że nawet nie zamierza
próbować. Mogła czytać książki właściwie na każdy temat,
ale ta była niesamowicie nudna i nie mogła konkurować z
widokiem Sama.
Mój Boże. Czuła się szczęśliwa.
To była absurdalna myśl. Niemal zbrodnia.
Rzeczywistość przypominała koszmar, ale ten koszmar
trwał już od długiego czasu. Koszmar stał się nową normą.
Jeśli bariera rzeczywiście zniknie... jeśli to naprawdę
koniec gry... Mieli piętnaście lat. Tam, na zewnątrz, nie
mieli prawa być razem.
Przeszli przez piekło. Całą serię piekieł. I nadal byli
razem. Ale w obliczu prawa to nie będzie miało znaczenia.
Jej rodzice, jego matka - wystarczy, że pstrykną palcami, by
zniszczyć wszystko to, co oni we dwoje zbudowali.
Nie po raz pierwszy Astrid pomyślała, że może
uwolnienie z ETAP-u wcale nie będzie oznaczało dla nich
prawdziwego wyzwolenia.
ROZDZIAŁ 2 | 78 GODZIN, 26 MINUT
Bryza była sławna.
Rano udzieliła wywiadu w programie „Today”.
Rozmowa przebiegała w dość nietypowy sposób,
ponieważ Matt Lauer nie mógł po prostu zadawać pytań, a
Brianna nie mogła tak po prostu na nie odpowiadać.
Wszelka komunikacja między światem zewnętrznym a
ETAP-em ograniczała się do zmysłu wzroku. Świat mógł
zajrzeć do środka. Dzieciaki z ETAP-u mogły wyjrzeć na
zewnątrz. To wszystko.
Tak więc rozmowy odbywały się na zasadzie czegoś w
rodzaju prymitywnego Twittera. Przeprowadzający wywiad
pisał pytanie na kartce - a w przypadku programu „Today”,
jako że przy jego produkcji wykorzystywano bardziej
zaawansowane technologie - wyświetlano je na wielkim
monitorze, ustawionym tak, by widziano go z wnętrza
kopuły. Potem ktoś z ETAP-u pisał odpowiedź i pokazywał
ją do kamery.
Rozmowy takie, rzecz jasna, były czasochłonne i nużące.
Gospodarz programu owszem, mógł przygotować zawczasu
serię pytań, ale ten, kto na nie odpowiadał, musiał każdą
odpowiedź zapisać, a to trwało. Bardzo długo.
Chyba że wywiadu udzielała Bryza.
Przyniosła fragment szkolnej tablicy, znalazła trochę
kredy. Dzięki swej mocy potrafiła pisać szybciej, niż
większość ludzi mówiła.
Niestety, nie należała do rozważnych osób. Była
bezczelna, odważna, bardzo, bardzo niebezpieczna w
starciu i emanowała zuchwałym urokiem. I na pewno nie
była z tych, co ważą każde słowo.
Kiedy Matt Lauer zapytał, czy w ETAP-ie zmarły jakieś
dzieci, napisała na tablicy: „Całe mnóstwo. Ciągle ktoś
ginie. To nie Disneyland”.
Owszem, powiedziała tylko prawdę, tylko że te słowa
przeraziły wszystkich rodziców.
Większym problemem okazało się kolejne pytanie.
Matt Lauer: „A ty zabiłaś kogoś?”
Brianna: „Jasne. Jestem Bryza. Najczarniejszy charakter
w ETAP-ie, może z wyjątkiem Sama i Caine’a”.
Nim Matt zdążył zadać kolejne pytanie, Brianna zapisała
całą tablicę, pokazała ją do kamer, potem zmazała wszystko
rękawem i pisała dalej.
„Chcę zabijać dalej, ale czasami to bardzo trudne.
Pocięłam Drake’a drutem i maczetą, odstrzeliłam mu łeb. A
on nadal żyje! LOL”.
A potem:
„Zamierzam porąbać go na kawałki i rozrzucić je w
różnych miejscach w górach, część wrzucić do wody.
Zobaczymy, czy nadal będzie potrafił złożyć się w całość!
LOL”.
Tak więc Brianna przyznała się do dokonania kilku
zabójstw - choć w rzeczywistości miała na sumieniu tylko
robale i kojoty - i chełpiła się, że zamierza zabijać dalej. Że,
krótko mówiąc, planuje morderstwo.
I szczerzyła się do kamer.
I wyginała w przeróżnych pozach.
I dorzucała beztroskie „LOL”.
I pokazywała, z jaką niesamowitą szybkością potrafi
posługiwać się nożem myśliwskim, maczetą i garotą. I
potrząsała obrzynem, który nosiła w zmodyfikowanym
plecaku do biegania.
Sam nie był zachwycony.
- O mój Boże. Czyś ty zwariowała? „LOL”? Chyba
mówiłem wszystkim: nie rozmawiajcie z nikim prócz
swoich rodziców. Mówiłem ci, Edilio też mówił. A potem,
ponieważ doskonale wiedziałem, że to zignorujesz i zrobisz
po swojemu, spojrzałem ci prosto w oczy - tu wyciągnął
rękę w jej stronę - prosto w te oczy i powiedziałem coś w
rodzaju: „Bryzo, tylko nie opowiadaj żadnych horrorów”.
- On wierzy, że tak powiedział - oznajmił Toto, który
posiadał moc odczytywania prawdziwych intencji
mówiących. I skwapliwie z tego daru korzystał, zawsze
musiał skomentować cudze słowa, oznajmić wszem i
wobec, czy są prawdziwe, czy fałszywe. Trafiał w stu
procentach. I był w stu procentach wkurzający.
Sam, Astrid, Brianna i Toto znajdowali się na górnym
pokładzie barki. Dwa dni wcześniej kopuła stała się
przezroczysta. Dwa dni wcześniej znów ujrzeli świat na
zewnątrz - po raz pierwszy od niemal roku.
Dwa dni wcześniej Sam spalił Penny na popiół, na
oczach swojej matki.
Dwa dni wcześniej potworne dziecko, Gaia, jej matka,
Diana i straszliwa istota, Drake/Brittney, wycofali się, gnani
bólem i dezorientacją.
- Prosto w oczy. Patrzyłem ci prosto w oczy - powtórzył
Sam z naciskiem. Brianna przybrała fałszywie niewinną
minkę pod tytułem „ale co?”.
- Brianno, posłuchaj - odezwała się Astrid. - Jesteś bardzo
przydatna, jeśli chodzi o komunikację ze światem
zewnętrznym, ale nie opowiadaj o najgorszych zbrodniach.
- Zbrodniach! - Oczy Brianny zwęziły się, dolna warga
wygięła w łuk. - Hej, robię, co do mnie należy.
- Wiemy o tym - odparł Sam ze znużeniem. - Wiemy. Ale
świat niekoniecznie. - A potem dodał: - LOL.
- Mam to gdzieś - stwierdziła Brianna zawzięcie. - Robią
coś w ogóle, żeby nas stąd wydostać? Próbowali nas zabić!
A teraz chcą nas osądzać?
Mina Sama zdradzała, że się z nią zgadza, więc pilnował,
by nie patrzeć na Astrid, tak jakby to mogło sprawić, że ona
nic nie zauważy.
- Nie próbowali nas zabić. Próbowali wysadzić kopułę -
wtrąciła Astrid.
- Za pomocą bomby atomowej? - pisnęła Brianna.
- Ona w to nie wierzy - oznajmił Toto. A potem dodał,
gwoli wyjaśnienia: - Astrid nie wierzy w to, co mówi,
Spidermanie.
Toto rzadziej niż kiedyś rozmawiał ze Spidermanem,
który przez wiele miesięcy był jego jedynym towarzyszem.
Spiderman już od dawna nie istniał. Czasami jednak Toto
wracał do dawnych przyzwyczajeń. Na nikim nie robiło to
wrażenia: żaden z mieszkańców ETAP-u nie był całkiem
zdrowy na umyśle.
- Dobra - powiedziała lodowato Astrid. - Ujmę to inaczej:
nie zamierzali nas zabić. Ale byli gotowi zaryzykować.
Toto zawahał się. Po chwili stwierdził:
- Ona w to wierzy.
Astrid ogarnęła wściekłość, ale nie na Toto czy Briannę,
nie na Sama - ku jego wielkiej uldze.
- Chcieli odzyskać autostradę. Chcieli, żeby to się
skończyło. I na pewno nie chcieli, by wyszło na jaw, że od
wielu miesięcy obserwowali mutacje. Dlatego próbowali
wywalić kopułę. Zgadza się, Toto? Być może bomba
rzeczywiście zniszczyłaby kopułę, tak jak na to liczyli, a
my bylibyśmy wolni. Ale najprawdopodobniej wszyscy
zginęlibyśmy w płomieniach. Te bezmyślne dranie chciały
nas zabić, po wszystkim, przez co przeszliśmy, po tym
całym piekle, w którym tkwimy, bo chcemy żyć!
Potem nastąpiło sporo niewybrednych słów, bardzo dużo,
cały długi strumień, świadczący o nieprzeciętnej erudycji.
Astrid nigdy nie przeklinała, była jednak bardzo oczytana i
najwyraźniej miała dobrą pamięć.
Kiedy skończyła, Sam i Brianna wpatrywali się w nią z
czymś w rodzaju czujnego podziwu. Toto powiedział:
- Ona w to wierzy.
- Taa, chyba tak - rzucił oschle Sam. - Wyświadcz mi
przysługę, Toto: idź po Edilia, jeśli jest wolny, i po Dekkę.
Toto uniósł jedną brew, nic nie mówiąc. Zszedł na
pomost. Przyzwyczaił się, że wszyscy ciągle posyłają go
gdzieś w jakiejś sprawie. Tak jakby uważali, że jest
irytujący.
- Bryzo, wiesz, czego od ciebie oczekuję. Rozumiem, że
uwielbiasz występy przed publicznością, ale chciałbym,
żebyś rozejrzała się po okolicy.
- Właśnie zamierzałam to zrobić - odparła Brianna
obrażonym głosem. Znikła, ukazała się z powrotem na
pomoście, a potem, prędko idąc w tył, rzuciła: - A tak przy
okazji, oni nadal chcą zrobić z tobą wywiad, Sam. - I
śmignęła, znikając im z oczu na dobre.
- Czemu wciąż towarzyszy mi wrażenie, że mamy
stukniętą dwunastoletnią córkę? - mruknęła Astrid.
Sam spojrzał na nią z takim uczuciem, że nawet ślepiec
by zauważył. Skończył się czas, gdy zastanawiał się, czy
będą razem. Żadne z nich nie powiedziało tego otwarcie, po
prostu tak się stało, to był fakt. Jakby ktoś wyrył to w
granicie.
Astrid stała na szeroko rozstawionych nogach, z
ramionami skrzyżowanymi na piersi, miała na sobie
koszulkę bez rękawów i dżinsy, tak poszarpane i
zniszczone, że wyglądały, jakby ktoś próbował nadać im
sznyt piłą łańcuchową. Niegdyś długie włosy były teraz
krótko przycięte. Ale chłodne niebieskie oczy nadal
patrzyły krytycznie, nadal przyglądały się światu baczniej
niż oczy wszystkich innych ludzi.
Nadal była tą samą Genialną Astrid, dziewczyną, która
tak bardzo onieśmielała Sama, zanim zaczął się ETAP.
Wtedy nawet nie śmiał myśleć o tym, że mógłby się z nią
umówić czy choćby się do niej odezwać. Górowała nad nim
tak bardzo - przynajmniej w jego mniemaniu - że równie
dobrze mogłaby znajdować się na innej planecie.
Zabawne było to, że nadal ją podziwiał, choć już nie
znajdowała się poza jego zasięgiem. Nie była już chłodną
daleką Ateną, spoglądającą na niego ze szczytu Olimpu z
mieszaniną czułości i rozczarowania na twarzy.
Zaangażowała się. Weszła w to. Teraz miał wrażenie, że ich
dwoje otacza prywatna niewidzialna bariera, określa ich i
sprawia, że żadne nie zniosłoby choćby myśli o rozstaniu.
Spędzali razem dnie i noce. I nadal się kłócili, dogryzali
sobie nawzajem i czuli, że są związani ze sobą na zawsze.
Więzami, które zniszczyć może tylko śmierć.
Co zresztą było całkiem prawdopodobne. Ta myśl
zmazała zadowoloną minę z twarzy Sama.
Koniec gry. Te dwa słowa prędko weszły na stałe do
słownika mieszkańców ETAP-u. Sam próbował je zdławić.
Edilio próbował je zdławić. Caine również próbował.
Ludzie nie powinni myśleć, że zbliża się koniec.
Ale Sam, rozmyślając w samotności, usiłował wyobrazić
sobie ten koniec. I za każdym razem, za każdym razem, gdy
wybiegał w myślach naprzód, wyobraźnia go zawodziła.
Wierzył, że to koniec gry. Czuł to całym sobą. Tylko nie
wierzył, że mu się uda.
Kiedy wyobrażał sobie koniec, to zawsze przerażający.
Widział, jak inni opuszczają ETAP, a on zostaje.
Kiedy po raz pierwszy pojawiły się te myśli? Może już
od dawna tkwiły gdzieś w zakamarkach jego umysłu?
Może pojawiły się w jego świadomości, kiedy ludzie
zaczęli rozmawiać o zbliżającym się końcu gry?
Koniec gry. Pomyślał, że pod tym może kryć się wiele
znaczeń.
Ale to były tylko bezsensowne spekulacje. Całkowicie
bez znaczenia. Bez jakichkolwiek konsekwencji dla ich
losu. Koniec będzie taki, jaki będzie.
Zjawili się Edilio i Dekka. Na szczęście wykazali się
rozsądkiem i nie przyprowadzili ze sobą Toto.
Sam, nie podnosząc się z miejsca, pomachał do nich,
kiedy wchodzili na pokład barki. Edilio klapnął ciężko na
leżak. Był zmęczony i brudny. Nie można by nazwać go
starym, fizycznie nadal wyglądał jak nastolatek: opalony
chłopak w dżinsach i wysokich butach, w okropnie
zniszczonym kapeluszu kowbojskim, który gdzieś znalazł,
przykrywającym ciemne zmierzwione włosy. Nie, nie
wyglądał staro, ale w jakiś sposób, trudny do
zdefiniowania, sprawiał wrażenie mężczyzny, nie chłopaka.
Wrażenie to tylko częściowo brało się stąd, że na
ramieniu nosił karabin automatyczny.
- Wiadomość z PB: Caine kazał Orcowi przegnać
dzieciaki spod bariery i nakłonić je do pracy - oznajmił
Edilio.
- Może to nie taki zły pomysł? - zauważył Sam.
- Tylko że nic z tego - powiedziała Dekka. - Orc nie chce
podejść do bariery. Nie chce, żeby ludzie z zewnątrz go
widzieli. No wiesz, w obecnej postaci. W Perdido Beach
nie produkują żadnej żywności, nawet nie uprawiają
kapusty. Gdyby nie Quinn, który stale dostarcza ryb, znów
zaczęliby głodować. Powiedziałabym, że potrzebujemy
Alberta, gdyby nie to, że okazał się takim nędznym
podstępnym szczurem.
Dekka z kolei nigdy nie wyglądała młodo. Urodziła się z
poważną twarzą, która z czasem stała się wręcz posępna.
Kiedy Dekka się zdenerwowała - tak jak teraz - jej mina
potrafiła naprawdę budzić lęk. A Dekka wściekła
przypominała gradową chmurę.
- Pewnie słyszeliście o Bryzie? - zapytała, zmieniając
temat. W jej głosie pobrzmiewała mieszanina irytacji i
czułości. Dekka nadal czuła coś do Bryzy, choć pogodziła
się z odrzuceniem. Pierwsze oczarowanie minęło, lecz
miłość pozostała.
- Owszem, słyszeliśmy - odparła Astrid. - Właśnie się z
nią minęłaś.
Edilio nie był w nastroju do pogawędek. Coś nie dawało
mu spokoju.
- Znajdujemy się w kiepskim położeniu. Nie wiemy,
gdzie są Diana i to jej cudaczne dzieciątko rodem z chorego
cyrku. Nie wiemy też, jaką mocą dysponuje Gaia. Wiemy
tylko tyle, że gdyby była normalnym dzieckiem, już by nie
żyła. Nie wiemy, czego chcą, jaki jest ich cel. Może niczego
nie chcą, choć najprawdopodobniej... - Wzruszył
ramionami. - Ale zapewne w PB sytuacja wygląda jeszcze
gorzej. Mamy razem, no ile? Jakieś dwieście
pięćdziesięcioro dzieciaków, nad jeziorem i w mieście.
Mniej więcej. Co najmniej połowa znajduje się w miejscu,
gdzie bariera przecina autostradę. Machają do swoich
rodziców, płaczą i piszą wiadomości. Szczególnie te
najmłodsze. Nic nie robią, nie pracują, znajdują się na
otwartej przestrzeni i nikt ich nie chroni.
- Stanowią doskonały cel - zauważyła Astrid.
- I to duży - dorzuciła Dekka.
- To terytorium Caine’a - powiedział Sam, przestępując z
nogi na nogę. Kusiło go, by zwalić odpowiedzialność na
brata, choć nie czuł się z tym najlepiej.
- Jasne, ale są tam też nasi ludzie. Ludzie znad jeziora -
zaprotestował Edilio. - Zauważyłeś, jak tu się zrobiło
cicho? Połowa naszych przeszła te piętnaście kilometrów,
żeby stać przy barierze i płakać, patrząc na swoje rodziny. -
Nie powiedział tego sarkastycznie. Nie był zdolny do
sarkazmu.
- Dwa najważniejsze priorytety się nie zmieniły - odparła
Astrid. - Dać ludziom jeść i powstrzymać tych, którzy chcą
nas zniszczyć.
Sam uśmiechnął się pod nosem na te nieco patetyczne
słowa.
- Nie możemy jedynie liczyć na to, że Bryza znajdzie
Drake’a, Dianę i Gaię - stwierdził Edilio. - Potrzebny nam
plan działania.
- Miałem nadzieję, że coś wymyśliłeś - odparł Sam.
Powiedział tak żartem, ale na twarzy Edilia nie pojawił się
uśmiech.
Sama ogarnęło dziwne uczucie, jakby ktoś przyłapał go,
że nie uważa w czasie lekcji. Wyprostował plecy i
nieświadomie obniżył głos o pół oktawy.
- Masz rację, Edilio. Co chciałbyś zrobić?
Sam nie potrafił sobie przypomnieć, w którym momencie
Edilio przestał pełnić funkcję jego pomocnika i stał się
równym mu partnerem. Zmiana ta trafiła również do
świadomości mieszkańców jeziora, była faktem, którego
nikt nie musiał oficjalnie ogłaszać. Nikt już nie mówił
Ediliowi: „Omów to z Samem”. Edilio decydował we
wszystkich sprawach, z wyjątkiem potyczek wojennych.
Samowi ogromnie to odpowiadało. Odkrył, że nie ma oka
do szczegółów. Ani do zarządzania i planowania
praktycznych spraw. Uwielbiał leżeć w łóżku z Astrid,
wolny od poczucia, że losy świata zależą od niego.
Szczerze mówiąc, kiedy tak patrzył teraz na nią, tę koszulkę
bez rękawów, mocno wyciętą po
bokach, cudowną linię nóg i... Wielkim wysiłkiem woli
zmusił się, by spojrzeć na Edilia.
- Dobra, kilka rzeczy. Skoro mamy trochę czasu, chcę
przygotować się na najgorsze - powiedział Edilio. - Nie
mamy zbyt wielu zapasów, ale chcę, żeby ludzie nie jedli
nutelli i chińskich zupek. Zamierzam umieścić to, co
zostało na łodzi i zakotwiczyć ją na jeziorze. Można
dorzucić trochę warzyw, które hoduje Sinder, takich, które
szybko się nie psują. Nie zamierzam tolerować
bezczynności. Od tej chwili, jeśli ktoś chce jeść, musi
ruszyć tyłek i brać się do roboty.
Sam kiwnął głową.
- Jasne.
Po niebie nad ich głowami przeciągały chmury. Ale nie
były to normalne chmury. Poruszały się według jakiegoś
dziwnego wzorca, przepływały obok siebie, potem zbijały
się w grupy zwalniały daleko na północy. Na południowym
wschodzie niebo przybrało barwę granatu. Wszystko to
było wynikiem istnienia kopuły.
Nowa przezroczysta kopuła miała trzydzieści kilometrów
średnicy, w jej centrum znajdowała się elektrownia.
Bezpośrednio ponad nią wysokość kopuły wynosiła
piętnaście kilometrów. W swoim najwyższym punkcie
kopuła zbliżała się do stratosfery, wysoko ponad chmurami,
gdzie jest już niewiele tlenu. Tutaj, nad jeziorem, leżącym
blisko północ- no-zachodniego krańca, opadała nieco niżej.
Każda osoba z zewnątrz, zaopatrzona w porządną lornetkę,
mogła ich obserwować.
Minęło zaledwie czterdzieści osiem godzin, odkąd bariera
zrobiła się przezroczysta i Sam nadal nie mógł się
nadziwić, że patrząc na jezioro Tramonto, widzi całe
Michael Grant GONE ZNIKNĘLI FAZA SZÓSTA ŚWIATŁO
Dla Katherine, Jake’a i Julii Ciemność nie pokona ciemności, tylko światło może tego dokonać. Nienawiść nie pokona nienawiści, tylko miłość może tego dokonać. Martin Luther ROZDZIAŁ 1 | 88 GODZIN, 39 MINUT Włosy dziewczynki stanęły w płomieniach. Paliły się pięknie, bo dziecko miało ciemne, puszyste włosy swojej matki. Sam znów wystrzelił. Ciało dziecka wreszcie zaczęło płonąć. Przez cały ten czas jednak dziewczynka, gaiaphage, odwrócona do gapiów tyłem, patrzyła na Sama z dziką, niesłabnącą wściekłością. Nie odrywała od niego swoich niebieskich oczu. Jej anielskie usteczka uśmiechały się wyzywająco, nawet gdy płonęła. Gaia roznieciła ognisko z gałązek, które zebrała Diana.
Było niewielkie, Diana wiedziała, że za chwilę się dopali, a ona zaśnie na zimnej ziemi. Dwa dni wcześniej przez chwilę miała szansę uciec do Caine’a. Caine był z Samem. Mogła uciec od Gai, pobiec do niego. Istniało jednak ryzyko, że Drake Biczoręki ją powstrzyma. Być może Gaia również. Choć z jakiegoś powodu Gaia nie pozwoliła Drake’owi zabić Caine’a. A potem Sam strzelił do niej swoim morderczym światłem i... ...i właśnie w tym momencie Diana mogła uciec. Chciała tego. Czy to instynkt macierzyński kazał jej zostać z Gaią? Gaia, płonąc, naprawdę krzyczała, przerażająco, boleśnie. Można było ją zranić. Tak, odniosła rany. Tak, teraz Diana pomyślała, zrozpaczona, głodna i zmarznięta, że tak właśnie było. Co za absurdalna myśl! Gaia powstała w jej ciele. Jajo i plemnik, Diana i Caine, historia stara jak świat. A kiedy Gaia przyszła na świat, w bólu i krwi, Diana poczuła z nią związek. Było to dobre uczucie. Krzepiące, bo wcześniej Diana nie była pewna, czy ono się pojawi. Nie była pewna, czy jest do niego zdolna. Oznaczało ono, że Diana jest człowiekiem, że jest kobietą, że potrafi poczuć coś do dziecka, które urodziła. A więc mimo wszystko istniała dla niej jakaś nadzieja. Jednocześnie czuła strach. Tuż po narodzinach Gaia była piękną dziewczynką. Bez wątpienia wkrótce odzyska urodę, kiedy wyleczy się z okropnych głębokich oparzeń, które zmieniły jej skórę w coś przypominającego przypaloną lazanię. (Gaia zdawała się w ogóle tym nie przejmować.) Ale Gaia nie była i nigdy nie będzie zwyczajnym dzieckiem, córką Diany i Caine’a. Ponieważ w
jej powstaniu uczestniczyła trzecia siła, ważniejsza niż jajo i plemnik. Większa nawet od matczynej miłości. Gaia została stworzona przez gaiaphage. Gaiaphage objął ją w posiadanie. Brutalnie zniszczył wszelkie delikatne zalążki osobowości, którymi zostało obdarzone dziecko, i zajął ich miejsce. Diana widziała to i krzyczała, protestowała, lecz gaiaphage zupełnie się tym nie przejął. Nie przejmował się nikim i niczym ani kiedy istniał pod postacią zielonej syczącej masy, rozlanej na podłodze jaskini, ani teraz, pod postacią dziewczynki o spalonej skórze i włosach, które właśnie zaczynały odrastać. W tym momencie dziewczynka wpatrywała się w ogień. - Nemezis - wyszeptała, nie po raz pierwszy. Jakby przemawiała do przyjaciela. Diana wiedziała, że córka nigdy jej nie pokocha. Jak mogła w ogóle na to liczyć? Marzyć o tym? Idiotka. Może jednak... Może co? Może co? Diana zaczęła drwić w duchu. Osądzała samą siebie równie bezlitośnie jak innych. „Jakiej to idiotycznej nadziei czepiasz się, Diano? Wiesz, czym jest ta dziewczynka. Wiesz, że tak naprawdę nie jest twoja. Wiesz, że nawet nie powinnaś nazywać jej ona, lecz to.” Ale była taka śliczna w blasku ognia. „Wyobraź sobie”, torturowała się w myślach Diana, „wyobraź sobie, że to naprawdę tylko mała dziewczynka, twoja córka. Wyobraź sobie, jakim byłaby cudem. Wyobraź sobie, co mogłabyś poczuć, gdyby ta piękna dziewczynka naprawdę była twoim dzieckiem. Twoim i jego. Piękna doskonała dziewczynka...” Ciemna, przerażająca istota.
- To nie będzie bolało, Nemezis - powiedziała Gaia. Nie zwracała się do Diany. Diana zastanawiała się, czy ponownie dopuści do tego, by zapanował nad nią ktoś zły. Najpierw Caine, teraz Gaia? Czy bezsilny sarkazm to jedyny sposób, w jaki mogła się temu przeciwstawić? Podczas ciąży, krótszej niż normalnie, wyobrażała sobie, jak to będzie zostać matką. Lepszą matką niż jej własna. Wyobrażała sobie, że stanie się lepszą osobą. Powtarzała sobie, że potrafi. Że nie musi na zawsze pozostać taka, jaką zawsze była, nie musi pozostać tym, kim się stała. Istniał dla niej ratunek.
- Zakończenie to najlepsza część każdej historii - wyszeptała Gaia. Rozmawiała z kimś, kto dla Diany pozostawał niewidoczny. - Koniec. Diana wyobrażała sobie, że jako matka dostąpi odkupienia, wybaczenia, że będzie jej dany nowy początek. Ale była matką potwora, który w ogóle o nią nie dbał. - Zawsze podejmuję błędne decyzje - szepnęła sama do siebie, leżąc na ziemi i obejmując się ciasno ramionami, by zapewnić sobie nieco ciepła. - Co? - warknęła Gaia, spoglądając na nią. - Ech - odparła Diana z westchnieniem. - Nic takiego. Mały Pete robił się coraz mniejszy. W każdym razie takie odnosił wrażenie. Czuł się, jakby się kurczył i chyba nie było to złe uczucie. Może nawet ulga. Zycie zawsze było trudne i dziwne dla Petera Ellisona. Od chwili, gdy się narodził, świat atakował go hałasem, światłem i szorstkim dotykiem. Te wszystkie wrażenia, które inni ludzie rozpoznawali i odpowiednio interpretowali, jemu przedstawiały się jako coś przerażającego i przytłaczającego. Inni ludzie potrafili je filtrować. Inni ludzie potrafili wyciszyć dźwięk, ale Pete nie potrafił. Nie wtedy, kiedy znajdował się w swoim ciele. To ciało stanowiło prawdziwy problem. Poważny autyzm, który uczynił z niego kalekę, znajdował się w jego ciele, w jego mózgu. Poczuł prawdziwą ulgę, kiedy wyzwolił się z tego ciała i umysłu. Kiedy Astrid, jego siostra o przenikliwych niebieskich oczach i żółtych wężowych włosach, skazała go na fizyczną śmierć, poczuł się... wolny. Pete stworzył sobie nowe miejsce, które nie było jego ciałem. Nosił swoją moc ze sobą, ale ta moc popełniała
okropne błędy. Teraz to widział. Zrozumiał, co zrobił Taylor. Nie mógł już robić takich rzeczy, nie mógł bawić się abstrakcyjnymi kształtami, które w rzeczywistości były bytami ludzkimi. Teraz zanikał, niczym światło z tym specjalnym przełącznikiem. Mieli taki w jadalni, w domu, w którym dorastał, tym, który spłonął. Ściemniacz, tak matka nazywała to urządzenie. „Przykręć ściemniacz, będzie bardziej nastrojowo”. Powoli, stopniowo, światło Pete’a ciemniało. Robił się nastrojowy. Wcześniej był jak rozciągnięta gumka. Jeden koniec ktoś przywiązał do jego ciała, a drugi... cóż, znajdował się w tym miejscu, w którym Pete jest teraz. Ale kiedy jego ciało znikło, gumka zaczęła się kurczyć. Nie najgorzej. Widział Ciemność. Ciemność zaś mogła dosięgnąć tego miejsca, w którym przebywał. Stwór, który nazywał siebie gaiaphage, również ciemniał, ale jednocześnie nabierał sił, miał ciało, w którym mieszkał. Czasami Pete nie mógł słuchać umysłu gaiaphage. Wiedział, że Ciemność go obserwuje. Śmieje się z niego, podczas gdy on traci siły, ale jednocześnie odczuwa niepokój. Tyle razy sięgała po niego swymi czułkami, zakradała się do niego, próbowała odszukać, próbowała sprawić, by uwierzył w różne rzeczy, by robił różne rzeczy. Ciemność chciała, żeby Pete zgasł. Kiedy Pete zniknie, zniknie również cała jego moc. Ciemność szeptała do niego. „To nie boli, Nemezis. To po prostu się skończy, jak te wszystkie historie, które czytała ci
siostra. Pamiętasz, zawsze chciałeś, żeby już się skończyły, bo jej głos, jej oczy i żółte włosy sprawiały ci ból? Nie walcz, Nemezis. Zakończenie to najlepsza część każdej historii. Koniec”. „I chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną”. Orc nauczył się tego wersu na pamięć. Znaczył on tyle, że nic należy odczuwać strachu, ponieważ Bóg jest przy tobie. Tyle zrozumiał. Ale kolejny wers, ten o kiju i lasce... Orc domyślał się, że nie chodzi tu o laskę w sensie dziewczyny. A kij... „Twój kij jest tym, co mnie pociesza”. Może to znaczyło, że Bóg przegania kijem złych ludzi, by chronić tych dobrych? O zachodzie słońca wspiął się na jeden ze szczytów Gór Totters, wysoko ponad Perdido Beach. Kiedy zbliżał się do wierzchołka, który przecinała pośrodku bariera, pochylał się coraz niżej. Bał się, by kontur jego sylwetki nie zarysował się na tle gwiazd. Pod sam koniec czołgał się na brzuchu.
Nadal nie dało się dotknąć bariery, nic się nie zmieniło, nadal kąsała. Ale teraz wszystko było przez nią widać. Jakby zrobiono ją z gładkiego szkła. Co znaczyło, że ludzie na zewnątrz mogli również widzieć, co dzieje się w środku. Ta myśl doprowadzała go do mdłości. Wyjrzał zza kępy wysokiej trawy, pożółkłej, uschłej i kruchej. Na wzgórzu tuż za barierą nie było nikogo, wszyscy zgromadzili się na dole, na autostradzie i dokoła niej. Było tam niesamowicie jasno. Bar z hamburgerami wyglądał tak, jakby prąd nic nie kosztował. Motele, tyle świateł. Jak na Gwiazdkę czy coś. Widział też światła samochodów i przyczep kempingowych, tkwiących w gigantycznym korku, sięgającym aż po horyzont. Wszędzie migały światła policyjnych wozów, drogówka próbowała zapanować nad sytuacją. Problem polegał na tym, że autostrada dochodziła do samej bariery i nagle się urywała. Za pomocą buldożerów zrobiono drogę objazdową, ale niewiele to pomogło: samochody tłoczyły się na autostradzie i wzdłuż niej, po obu stronach. Czerwony strumień tylnych świateł poruszał się bardzo powoli. Tuż koło bariery stało kilka wielkich wozów, pokrytych antenami, spodkami satelit i oszałamiająco jasnymi światłami. Kawałek dalej teren wyglądał jak jakaś baza wojskowa, wcześniej Orc widział tam ludzi w zielonych mundurach i samochody terenowe. A ponad tym wszystkim neon, czerwono-złoty, z odrobiną zieleni. Carl’s Jr. Orcowi ślina napłynęła do ust. Frytki. Zrobiłby wszystko dla porcji frytek i koktajlu czekoladowego. Ze swojego miejsca nie widział dzieciaków po tej stronie
bariery, ale wiedział, że tam są, ponieważ docierały do niego ich głosy, krzyki, jakby nie mogły uwierzyć, że nikt po drugiej stronie ich nie słyszy. Jakaś dziewczynka wołała piskliwym głosikiem: - Mamusiu! Mamusiu! Chyba wszyscy wierzyli, że to niedługo się skończy. Wszyscy sądzili, że bariera zniknie - wcześniej, nie później. Caine, który nazywał siebie Królem Caine’em, kazał Orcowi przekonać ich, by odeszli od bariery, wrócili do pracy, ponieważ w ETAP-ie nikt nigdy nie najadał się do syta, a głód czyhał tuż obok, mógł zaatakować w każdej chwili. Ale Orc, rzecz jasna, odmówił. Gdyby tam poszedł, znalazłby się pod ostrzałem kamer. Ludzie zaczęliby krzyczeć: nie słyszałby ich, ale widział, widziałby ich usta, układające się w wielkie O, i palce, wymierzone w jego stronę. Orc zawsze był sporym chłopcem, ale teraz był naprawdę ogromny. Miał pewnie z metr dziewięćdziesiąt, wszerz liczył prawie tyle samo - z ramionami przyciśniętymi do ciała. W dodatku jego ciało wyglądało jak zrobione z czegoś w rodzaju mokrego żwiru czy betonu, który nie zastygł do końca. Był potworem. Miał straszną chęć się napić. Gdyby schlał się naprawdę porządnie, może wtedy nabrałby odwagi, by tam pójść, w ciemną dolinę. Ale na trzeźwo - nie, nie potrafił się na to zdobyć. Może jego mama tam jest. O ile tata jeszcze jej nie zabił. Próbował przywołać jej obraz w pamięci i udało mu się. Potem próbował przywołać jej obraz bez sińca na policzku
czy bez gipsowego opatrunku na nadgarstku, ale to mu się nie udało. A ojciec... jego nie chciał przywoływać w pamięci, ale stało się to wbrew jego woli. I oto obraz się pojawił: pijany, zimny i złośliwy, wbija spojrzenie w syna, czeka, aż Charles Merriman, od dawna znany jako Orc, spuści głowę i odwróci wzrok. Upewnia się, że jego syn czuje strach. Tata lubił tę część zabawy, kiedy Orc rozpaczliwie usiłował zejść mu z drogi, ale on kazał mu siadać obok siebie i odrabiać pracę domową. Sam pił w tym czasie piwo za piwem i rzucał puszki na podłogę obok fotela, czekając na jakiś pretekst - byle jaki pretekst. Ojciec trzeźwy był daleki i obojętny. Ojciec pijany zmieniał się w potwora. Jak Orc, tyle że nie taki szpetny. Orc zastanawiał się, czy jego ojciec wie, że mógłby podejść do bariery i popatrzeć na swojego syna. I co by powiedział, gdyby go teraz zobaczył? Czy wydałby z siebie to charakterystyczne prychnięcie, które miało oznaczać „Jesteś do niczego”. Gdyby tak się stało... Jego ojciec był potężnym mężczyzną. Ale Orc był teraz większy i dorównywał mu siłą. Mógłby go złamać jak suchy patyk. Jednym grubym kamiennym palcem Orc dotknął niewielkiego miejsca, w którym zachowała się ludzka skóra, tuż koło ust. Swędziało.
Jeśli bariera zniknie, wszyscy zobaczą go w ostrych telewizyjnych światłach. Wcześniej czy później również jego ojciec. Orc był pewien, że jeśli jeszcze kiedyś go spotka, zabije go. To śmierć czyniła dolinę ciemną. Zło. Bóg powinien pospieszyć się ze swoim kijem, jeśli chce je powstrzymać. - Nie dopuść do tego, Panie - modlił się. - Wiem, że te wszystkie dzieciaki chcą do mamy i tak dalej. Ale proszę, Boże, nie pozwól, żeby bariera znikła. Sam wreszcie zasnął, twarzą w pościeli, nagi, lekko odwrócony plecami do Astrid. W pomieszczeniu paliło się światło. Sam Temple, bohater w oczach większości mieszkańców ETAP-u, zawsze trochę bał się ciemności. I dlatego stworzył sobie nocną lampkę. Nie było to zwykłe światło: mała kulka, nie większa niż szklana kulka do gry. Unosiła się w powietrzu, w kącie nad koją. Astrid przykleiła do ściany kawałek czerwonego papieru, by złagodzić dziwaczny zielony blask, ale taśma zaczęła się odklejać i prowizoryczny klosz nie przysłaniał światła przez cały czas, wirował przy najlżejszym podmuchu, przesuwał się pod wpływem ruchów łodzi. Kiedy światło przybierało na sile, ukazywały się w nim fragmenty ciała Sama: szerokie plecy, skrawek okrągłego bladego pośladka, muskularne udo, przecięte ostrym cieniem. Kiedy światło słabło, stawał się niemal niewidzialny, o jego obecności świadczyły tylko oddech, zapach i ciepło. Powinna go przykryć. Naprawdę powinna. Za chwilę zmarznie, obudzi się i zobaczy, że ona nie śpi. To go zmartwi. Ale jeszcze nie.
Próbowała czytać w niepewnym świetle. To była książka z dziedziny prawa, dzięki niej Astrid przekonała się, że nigdy nie zostanie prawnikiem, że nawet nie zamierza próbować. Mogła czytać książki właściwie na każdy temat, ale ta była niesamowicie nudna i nie mogła konkurować z widokiem Sama. Mój Boże. Czuła się szczęśliwa. To była absurdalna myśl. Niemal zbrodnia. Rzeczywistość przypominała koszmar, ale ten koszmar trwał już od długiego czasu. Koszmar stał się nową normą. Jeśli bariera rzeczywiście zniknie... jeśli to naprawdę koniec gry... Mieli piętnaście lat. Tam, na zewnątrz, nie mieli prawa być razem. Przeszli przez piekło. Całą serię piekieł. I nadal byli razem. Ale w obliczu prawa to nie będzie miało znaczenia. Jej rodzice, jego matka - wystarczy, że pstrykną palcami, by zniszczyć wszystko to, co oni we dwoje zbudowali. Nie po raz pierwszy Astrid pomyślała, że może uwolnienie z ETAP-u wcale nie będzie oznaczało dla nich prawdziwego wyzwolenia. ROZDZIAŁ 2 | 78 GODZIN, 26 MINUT Bryza była sławna. Rano udzieliła wywiadu w programie „Today”. Rozmowa przebiegała w dość nietypowy sposób, ponieważ Matt Lauer nie mógł po prostu zadawać pytań, a Brianna nie mogła tak po prostu na nie odpowiadać. Wszelka komunikacja między światem zewnętrznym a ETAP-em ograniczała się do zmysłu wzroku. Świat mógł zajrzeć do środka. Dzieciaki z ETAP-u mogły wyjrzeć na zewnątrz. To wszystko. Tak więc rozmowy odbywały się na zasadzie czegoś w
rodzaju prymitywnego Twittera. Przeprowadzający wywiad pisał pytanie na kartce - a w przypadku programu „Today”, jako że przy jego produkcji wykorzystywano bardziej zaawansowane technologie - wyświetlano je na wielkim monitorze, ustawionym tak, by widziano go z wnętrza kopuły. Potem ktoś z ETAP-u pisał odpowiedź i pokazywał ją do kamery. Rozmowy takie, rzecz jasna, były czasochłonne i nużące. Gospodarz programu owszem, mógł przygotować zawczasu serię pytań, ale ten, kto na nie odpowiadał, musiał każdą odpowiedź zapisać, a to trwało. Bardzo długo. Chyba że wywiadu udzielała Bryza. Przyniosła fragment szkolnej tablicy, znalazła trochę kredy. Dzięki swej mocy potrafiła pisać szybciej, niż większość ludzi mówiła. Niestety, nie należała do rozważnych osób. Była bezczelna, odważna, bardzo, bardzo niebezpieczna w
starciu i emanowała zuchwałym urokiem. I na pewno nie była z tych, co ważą każde słowo. Kiedy Matt Lauer zapytał, czy w ETAP-ie zmarły jakieś dzieci, napisała na tablicy: „Całe mnóstwo. Ciągle ktoś ginie. To nie Disneyland”. Owszem, powiedziała tylko prawdę, tylko że te słowa przeraziły wszystkich rodziców. Większym problemem okazało się kolejne pytanie. Matt Lauer: „A ty zabiłaś kogoś?” Brianna: „Jasne. Jestem Bryza. Najczarniejszy charakter w ETAP-ie, może z wyjątkiem Sama i Caine’a”. Nim Matt zdążył zadać kolejne pytanie, Brianna zapisała całą tablicę, pokazała ją do kamer, potem zmazała wszystko rękawem i pisała dalej. „Chcę zabijać dalej, ale czasami to bardzo trudne. Pocięłam Drake’a drutem i maczetą, odstrzeliłam mu łeb. A on nadal żyje! LOL”. A potem: „Zamierzam porąbać go na kawałki i rozrzucić je w różnych miejscach w górach, część wrzucić do wody. Zobaczymy, czy nadal będzie potrafił złożyć się w całość! LOL”. Tak więc Brianna przyznała się do dokonania kilku zabójstw - choć w rzeczywistości miała na sumieniu tylko robale i kojoty - i chełpiła się, że zamierza zabijać dalej. Że, krótko mówiąc, planuje morderstwo. I szczerzyła się do kamer. I wyginała w przeróżnych pozach. I dorzucała beztroskie „LOL”. I pokazywała, z jaką niesamowitą szybkością potrafi posługiwać się nożem myśliwskim, maczetą i garotą. I
potrząsała obrzynem, który nosiła w zmodyfikowanym plecaku do biegania. Sam nie był zachwycony. - O mój Boże. Czyś ty zwariowała? „LOL”? Chyba mówiłem wszystkim: nie rozmawiajcie z nikim prócz swoich rodziców. Mówiłem ci, Edilio też mówił. A potem, ponieważ doskonale wiedziałem, że to zignorujesz i zrobisz po swojemu, spojrzałem ci prosto w oczy - tu wyciągnął rękę w jej stronę - prosto w te oczy i powiedziałem coś w rodzaju: „Bryzo, tylko nie opowiadaj żadnych horrorów”. - On wierzy, że tak powiedział - oznajmił Toto, który posiadał moc odczytywania prawdziwych intencji mówiących. I skwapliwie z tego daru korzystał, zawsze musiał skomentować cudze słowa, oznajmić wszem i wobec, czy są prawdziwe, czy fałszywe. Trafiał w stu procentach. I był w stu procentach wkurzający. Sam, Astrid, Brianna i Toto znajdowali się na górnym pokładzie barki. Dwa dni wcześniej kopuła stała się przezroczysta. Dwa dni wcześniej znów ujrzeli świat na zewnątrz - po raz pierwszy od niemal roku. Dwa dni wcześniej Sam spalił Penny na popiół, na oczach swojej matki. Dwa dni wcześniej potworne dziecko, Gaia, jej matka, Diana i straszliwa istota, Drake/Brittney, wycofali się, gnani bólem i dezorientacją. - Prosto w oczy. Patrzyłem ci prosto w oczy - powtórzył Sam z naciskiem. Brianna przybrała fałszywie niewinną minkę pod tytułem „ale co?”. - Brianno, posłuchaj - odezwała się Astrid. - Jesteś bardzo przydatna, jeśli chodzi o komunikację ze światem zewnętrznym, ale nie opowiadaj o najgorszych zbrodniach.
- Zbrodniach! - Oczy Brianny zwęziły się, dolna warga wygięła w łuk. - Hej, robię, co do mnie należy. - Wiemy o tym - odparł Sam ze znużeniem. - Wiemy. Ale świat niekoniecznie. - A potem dodał: - LOL. - Mam to gdzieś - stwierdziła Brianna zawzięcie. - Robią coś w ogóle, żeby nas stąd wydostać? Próbowali nas zabić! A teraz chcą nas osądzać? Mina Sama zdradzała, że się z nią zgadza, więc pilnował, by nie patrzeć na Astrid, tak jakby to mogło sprawić, że ona nic nie zauważy. - Nie próbowali nas zabić. Próbowali wysadzić kopułę - wtrąciła Astrid. - Za pomocą bomby atomowej? - pisnęła Brianna. - Ona w to nie wierzy - oznajmił Toto. A potem dodał, gwoli wyjaśnienia: - Astrid nie wierzy w to, co mówi, Spidermanie. Toto rzadziej niż kiedyś rozmawiał ze Spidermanem, który przez wiele miesięcy był jego jedynym towarzyszem. Spiderman już od dawna nie istniał. Czasami jednak Toto wracał do dawnych przyzwyczajeń. Na nikim nie robiło to wrażenia: żaden z mieszkańców ETAP-u nie był całkiem zdrowy na umyśle. - Dobra - powiedziała lodowato Astrid. - Ujmę to inaczej: nie zamierzali nas zabić. Ale byli gotowi zaryzykować. Toto zawahał się. Po chwili stwierdził:
- Ona w to wierzy. Astrid ogarnęła wściekłość, ale nie na Toto czy Briannę, nie na Sama - ku jego wielkiej uldze. - Chcieli odzyskać autostradę. Chcieli, żeby to się skończyło. I na pewno nie chcieli, by wyszło na jaw, że od wielu miesięcy obserwowali mutacje. Dlatego próbowali wywalić kopułę. Zgadza się, Toto? Być może bomba rzeczywiście zniszczyłaby kopułę, tak jak na to liczyli, a my bylibyśmy wolni. Ale najprawdopodobniej wszyscy zginęlibyśmy w płomieniach. Te bezmyślne dranie chciały nas zabić, po wszystkim, przez co przeszliśmy, po tym całym piekle, w którym tkwimy, bo chcemy żyć! Potem nastąpiło sporo niewybrednych słów, bardzo dużo, cały długi strumień, świadczący o nieprzeciętnej erudycji. Astrid nigdy nie przeklinała, była jednak bardzo oczytana i najwyraźniej miała dobrą pamięć. Kiedy skończyła, Sam i Brianna wpatrywali się w nią z czymś w rodzaju czujnego podziwu. Toto powiedział: - Ona w to wierzy. - Taa, chyba tak - rzucił oschle Sam. - Wyświadcz mi przysługę, Toto: idź po Edilia, jeśli jest wolny, i po Dekkę. Toto uniósł jedną brew, nic nie mówiąc. Zszedł na pomost. Przyzwyczaił się, że wszyscy ciągle posyłają go gdzieś w jakiejś sprawie. Tak jakby uważali, że jest irytujący. - Bryzo, wiesz, czego od ciebie oczekuję. Rozumiem, że uwielbiasz występy przed publicznością, ale chciałbym, żebyś rozejrzała się po okolicy. - Właśnie zamierzałam to zrobić - odparła Brianna obrażonym głosem. Znikła, ukazała się z powrotem na pomoście, a potem, prędko idąc w tył, rzuciła: - A tak przy
okazji, oni nadal chcą zrobić z tobą wywiad, Sam. - I śmignęła, znikając im z oczu na dobre. - Czemu wciąż towarzyszy mi wrażenie, że mamy stukniętą dwunastoletnią córkę? - mruknęła Astrid. Sam spojrzał na nią z takim uczuciem, że nawet ślepiec by zauważył. Skończył się czas, gdy zastanawiał się, czy będą razem. Żadne z nich nie powiedziało tego otwarcie, po prostu tak się stało, to był fakt. Jakby ktoś wyrył to w granicie. Astrid stała na szeroko rozstawionych nogach, z ramionami skrzyżowanymi na piersi, miała na sobie koszulkę bez rękawów i dżinsy, tak poszarpane i zniszczone, że wyglądały, jakby ktoś próbował nadać im sznyt piłą łańcuchową. Niegdyś długie włosy były teraz krótko przycięte. Ale chłodne niebieskie oczy nadal patrzyły krytycznie, nadal przyglądały się światu baczniej niż oczy wszystkich innych ludzi. Nadal była tą samą Genialną Astrid, dziewczyną, która tak bardzo onieśmielała Sama, zanim zaczął się ETAP. Wtedy nawet nie śmiał myśleć o tym, że mógłby się z nią umówić czy choćby się do niej odezwać. Górowała nad nim tak bardzo - przynajmniej w jego mniemaniu - że równie dobrze mogłaby znajdować się na innej planecie. Zabawne było to, że nadal ją podziwiał, choć już nie znajdowała się poza jego zasięgiem. Nie była już chłodną daleką Ateną, spoglądającą na niego ze szczytu Olimpu z mieszaniną czułości i rozczarowania na twarzy. Zaangażowała się. Weszła w to. Teraz miał wrażenie, że ich dwoje otacza prywatna niewidzialna bariera, określa ich i sprawia, że żadne nie zniosłoby choćby myśli o rozstaniu. Spędzali razem dnie i noce. I nadal się kłócili, dogryzali
sobie nawzajem i czuli, że są związani ze sobą na zawsze. Więzami, które zniszczyć może tylko śmierć. Co zresztą było całkiem prawdopodobne. Ta myśl zmazała zadowoloną minę z twarzy Sama. Koniec gry. Te dwa słowa prędko weszły na stałe do słownika mieszkańców ETAP-u. Sam próbował je zdławić. Edilio próbował je zdławić. Caine również próbował. Ludzie nie powinni myśleć, że zbliża się koniec. Ale Sam, rozmyślając w samotności, usiłował wyobrazić sobie ten koniec. I za każdym razem, za każdym razem, gdy wybiegał w myślach naprzód, wyobraźnia go zawodziła. Wierzył, że to koniec gry. Czuł to całym sobą. Tylko nie wierzył, że mu się uda. Kiedy wyobrażał sobie koniec, to zawsze przerażający. Widział, jak inni opuszczają ETAP, a on zostaje. Kiedy po raz pierwszy pojawiły się te myśli? Może już od dawna tkwiły gdzieś w zakamarkach jego umysłu? Może pojawiły się w jego świadomości, kiedy ludzie zaczęli rozmawiać o zbliżającym się końcu gry? Koniec gry. Pomyślał, że pod tym może kryć się wiele znaczeń. Ale to były tylko bezsensowne spekulacje. Całkowicie bez znaczenia. Bez jakichkolwiek konsekwencji dla ich losu. Koniec będzie taki, jaki będzie. Zjawili się Edilio i Dekka. Na szczęście wykazali się rozsądkiem i nie przyprowadzili ze sobą Toto.
Sam, nie podnosząc się z miejsca, pomachał do nich, kiedy wchodzili na pokład barki. Edilio klapnął ciężko na leżak. Był zmęczony i brudny. Nie można by nazwać go starym, fizycznie nadal wyglądał jak nastolatek: opalony chłopak w dżinsach i wysokich butach, w okropnie zniszczonym kapeluszu kowbojskim, który gdzieś znalazł, przykrywającym ciemne zmierzwione włosy. Nie, nie wyglądał staro, ale w jakiś sposób, trudny do zdefiniowania, sprawiał wrażenie mężczyzny, nie chłopaka. Wrażenie to tylko częściowo brało się stąd, że na ramieniu nosił karabin automatyczny. - Wiadomość z PB: Caine kazał Orcowi przegnać dzieciaki spod bariery i nakłonić je do pracy - oznajmił Edilio. - Może to nie taki zły pomysł? - zauważył Sam. - Tylko że nic z tego - powiedziała Dekka. - Orc nie chce podejść do bariery. Nie chce, żeby ludzie z zewnątrz go widzieli. No wiesz, w obecnej postaci. W Perdido Beach nie produkują żadnej żywności, nawet nie uprawiają kapusty. Gdyby nie Quinn, który stale dostarcza ryb, znów zaczęliby głodować. Powiedziałabym, że potrzebujemy Alberta, gdyby nie to, że okazał się takim nędznym podstępnym szczurem. Dekka z kolei nigdy nie wyglądała młodo. Urodziła się z poważną twarzą, która z czasem stała się wręcz posępna. Kiedy Dekka się zdenerwowała - tak jak teraz - jej mina potrafiła naprawdę budzić lęk. A Dekka wściekła przypominała gradową chmurę. - Pewnie słyszeliście o Bryzie? - zapytała, zmieniając temat. W jej głosie pobrzmiewała mieszanina irytacji i czułości. Dekka nadal czuła coś do Bryzy, choć pogodziła
się z odrzuceniem. Pierwsze oczarowanie minęło, lecz miłość pozostała. - Owszem, słyszeliśmy - odparła Astrid. - Właśnie się z nią minęłaś. Edilio nie był w nastroju do pogawędek. Coś nie dawało mu spokoju. - Znajdujemy się w kiepskim położeniu. Nie wiemy, gdzie są Diana i to jej cudaczne dzieciątko rodem z chorego cyrku. Nie wiemy też, jaką mocą dysponuje Gaia. Wiemy tylko tyle, że gdyby była normalnym dzieckiem, już by nie żyła. Nie wiemy, czego chcą, jaki jest ich cel. Może niczego nie chcą, choć najprawdopodobniej... - Wzruszył ramionami. - Ale zapewne w PB sytuacja wygląda jeszcze gorzej. Mamy razem, no ile? Jakieś dwieście pięćdziesięcioro dzieciaków, nad jeziorem i w mieście. Mniej więcej. Co najmniej połowa znajduje się w miejscu, gdzie bariera przecina autostradę. Machają do swoich rodziców, płaczą i piszą wiadomości. Szczególnie te najmłodsze. Nic nie robią, nie pracują, znajdują się na otwartej przestrzeni i nikt ich nie chroni. - Stanowią doskonały cel - zauważyła Astrid. - I to duży - dorzuciła Dekka. - To terytorium Caine’a - powiedział Sam, przestępując z nogi na nogę. Kusiło go, by zwalić odpowiedzialność na brata, choć nie czuł się z tym najlepiej. - Jasne, ale są tam też nasi ludzie. Ludzie znad jeziora - zaprotestował Edilio. - Zauważyłeś, jak tu się zrobiło cicho? Połowa naszych przeszła te piętnaście kilometrów, żeby stać przy barierze i płakać, patrząc na swoje rodziny. - Nie powiedział tego sarkastycznie. Nie był zdolny do sarkazmu.
- Dwa najważniejsze priorytety się nie zmieniły - odparła Astrid. - Dać ludziom jeść i powstrzymać tych, którzy chcą nas zniszczyć. Sam uśmiechnął się pod nosem na te nieco patetyczne słowa. - Nie możemy jedynie liczyć na to, że Bryza znajdzie Drake’a, Dianę i Gaię - stwierdził Edilio. - Potrzebny nam plan działania. - Miałem nadzieję, że coś wymyśliłeś - odparł Sam. Powiedział tak żartem, ale na twarzy Edilia nie pojawił się uśmiech. Sama ogarnęło dziwne uczucie, jakby ktoś przyłapał go, że nie uważa w czasie lekcji. Wyprostował plecy i nieświadomie obniżył głos o pół oktawy. - Masz rację, Edilio. Co chciałbyś zrobić? Sam nie potrafił sobie przypomnieć, w którym momencie Edilio przestał pełnić funkcję jego pomocnika i stał się równym mu partnerem. Zmiana ta trafiła również do świadomości mieszkańców jeziora, była faktem, którego nikt nie musiał oficjalnie ogłaszać. Nikt już nie mówił Ediliowi: „Omów to z Samem”. Edilio decydował we wszystkich sprawach, z wyjątkiem potyczek wojennych. Samowi ogromnie to odpowiadało. Odkrył, że nie ma oka do szczegółów. Ani do zarządzania i planowania praktycznych spraw. Uwielbiał leżeć w łóżku z Astrid, wolny od poczucia, że losy świata zależą od niego. Szczerze mówiąc, kiedy tak patrzył teraz na nią, tę koszulkę bez rękawów, mocno wyciętą po
bokach, cudowną linię nóg i... Wielkim wysiłkiem woli zmusił się, by spojrzeć na Edilia. - Dobra, kilka rzeczy. Skoro mamy trochę czasu, chcę przygotować się na najgorsze - powiedział Edilio. - Nie mamy zbyt wielu zapasów, ale chcę, żeby ludzie nie jedli nutelli i chińskich zupek. Zamierzam umieścić to, co zostało na łodzi i zakotwiczyć ją na jeziorze. Można dorzucić trochę warzyw, które hoduje Sinder, takich, które szybko się nie psują. Nie zamierzam tolerować bezczynności. Od tej chwili, jeśli ktoś chce jeść, musi ruszyć tyłek i brać się do roboty. Sam kiwnął głową. - Jasne. Po niebie nad ich głowami przeciągały chmury. Ale nie były to normalne chmury. Poruszały się według jakiegoś dziwnego wzorca, przepływały obok siebie, potem zbijały się w grupy zwalniały daleko na północy. Na południowym wschodzie niebo przybrało barwę granatu. Wszystko to było wynikiem istnienia kopuły. Nowa przezroczysta kopuła miała trzydzieści kilometrów średnicy, w jej centrum znajdowała się elektrownia. Bezpośrednio ponad nią wysokość kopuły wynosiła piętnaście kilometrów. W swoim najwyższym punkcie kopuła zbliżała się do stratosfery, wysoko ponad chmurami, gdzie jest już niewiele tlenu. Tutaj, nad jeziorem, leżącym blisko północ- no-zachodniego krańca, opadała nieco niżej. Każda osoba z zewnątrz, zaopatrzona w porządną lornetkę, mogła ich obserwować. Minęło zaledwie czterdzieści osiem godzin, odkąd bariera zrobiła się przezroczysta i Sam nadal nie mógł się nadziwić, że patrząc na jezioro Tramonto, widzi całe