Profile Marleny
Aktorka zaspokajała nasze zapotrzebowanie na zło i dobro zarazem
Marlena Dietrich, obok Grety Garbo i Chaplina, reprezentuje epokę
międzywojenną kina, kiedy to stało się ono światową siłą kulturalną. Obecnie
film „Marlena” przynosi jej życiorys. Czy daje on jej portret, jakiego mogliśmy
się spodziewać?
ZYGMUNT KAŁUŻYŃSKI
Autor „Marleny”, niemiecki filmowiec Joseph Vilsmaier, jest u nas znany; mieliśmy
jego „Stalingrad”, posępny obraz klęski historycznej i ludzkiej, oraz „Odlotowy
sekstet”, dzieje głośnego zespołu śpiewaczego na tle wstrząsów, jakie przechodziły
Niemcy. „Marlenę” można uważać za dalszy ciąg jego zainteresowania owymi
czasami. Toteż atrakcją filmu jest odtworzenie mody lat 20.–30.: fryzury damskie
w rurkę, boa z piór albo z futer, zarzucane na szyję i zwisające do kolan, kapelusze
słomkowe ze sztywnym dnem dla panów. Katja Flint w roli Marleny stara się
naśladować jej styl, gesty, sposób patrzenia zwany wówczas „niespodziewanym”
(obrócona tyłem, odwraca się nagłym ruchem i spogląda nam w oczy długo
i nieruchomo) i przede wszystkim głęboki, z nalotem chrypki, głos kontraltowy.
Była to wówczas sensacyjna atrakcja zmysłowa,
rozsławiona przez Marlenę, co pamiętam z moich
wczesnych lat. Moi koledzy adorowali spikerkę
radiową Irenę Wasiutyńską, która operowała
podobnym głębokim tonem: otwierali głośnik, gdy
zapowiadała jakąkolwiek audycję, np. pogadankę
rolniczą, i wyłączali aż do następnego jej odezwania
się. Otóż zdarzyło się jej przejęzyczenie:
zapowiadając popularny wtedy zespół: „Teraz
zaśpiewa chór Juranda”, przestawiła ostatnią literę
w słowie „chór” z pierwszą następną; uwielbiający ją
doznali chwili ekstazy! Weszło wtedy w użycie
przysłowie, na określenie kogoś utalentowanego:
„Muzykalny jak Rurand, który śpiewał wszystkimi
członkami”.
Co wskazuje na jedną z ważnych, może najważniejszą, właściwość Marleny:
w owych czasach, gdy inaczej niż dzisiaj erotyzm był trudno dostępny, stwarzała
ona jego sugestywny symboliczny klimat. Czy film „Marlena” potrafił odtworzyć tę
magię? Niestety nie. Zdarzyło się z nim to, co bywa z podobnymi biografiami
aktorów, zaś jeszcze bardziej z ich własnymi pamiętnikami: opowiadają o swoich
perypetiach rodzinnych, przytaczają anegdotki z produkcji i co najwyżej wzmiankują
1
o innych artystach, czy byli sympatyczni czy nie, ale nie znajdujemy tego, co dla
nas najważniejsze: świadomości wykonywanej sztuki.
Kochanica z magazynu dla pań
Film o Marlenie opiera się na wspomnieniach jej córki, książce lichej, która stara
się być bestsellerem w mentalności kolorowych magazynów dla pań i przedstawia
Marlenę jako rozwydrzoną kocicę, co budzi powątpiewanie w wiarygodność, ale
zabawia odbiorców damskich, a może również innych. Tak więc Marlena ma
pożycie z Josephem von Sternbergiem, który nakręcił z nią w Niemczech
„Błękitnego anioła”; nakłonił on ją do wyjazdu do Hollywood, gdzie dzięki jego
filmom zdobyła rozgłos światowy; ale gdy pokazał się Gary Cooper, jej pierwszy
partner w Stanach z „Maroka”, Marlena idzie z nim do łóżka; uprawia też miłość
damsko-damską, w Berlinie z koleżanką aktorką, w Ameryce z główną salonową
lesbiją z Beverly Hills; jednak przez cały ten czas nie opuszcza jej oddany mąż,
ojciec jej córki, który z kolei pociesza się z rosyjską opiekunką ich dziecka itd., itd.
By jednak nie pozbawiać Marleny tonacji romantycznej, scenarzysta wprowadził
postać fikcyjną: oficera-Niemca, którego Marlena naprawdę kocha, spotyka go
ukradkiem, gdy tylko się da i który ginie jako ofiara ruchu oporu przeciwko
hitlerowcom.
Ten akcent potrzebny był też zapewne na użytek widzów – rodaków Marleny,
którzy zgłaszali do niej pretensję, że ich opuściła. Dla nich również, jak się zdaje,
dodano tu scenę, jak Marlena, która podczas wojny śpiewa na froncie dla żołnierzy,
prosi, by zaprowadzono ją do rannych jeńców Wehrmachtu. „Jesteś zbyt młody, by
spotykał cię taki los”, mówi do jednego z nich, który jest w agonii. „Nikt mnie nie
pytał o zdanie”, odpowiada konający, któremu Marlena zamyka oczy. Cierpieliśmy,
bo inaczej się nie dało; Marlena to rozumie i reżyser także. W ostatnim obrazie
Marlena, już wiekowa, występuje w Berlinie, ale zanim zacznie śpiewać, wygłasza
przemówienie z wnioskiem końcowym, jakim? – zdaje się wybaczającym,
globalnym itp., ale nie jestem pewien, bo na tle jej białej sukni napisy były
nieczytelne (dystrybutor powinien zamówić je w firmie, która potrafi zrobić czarne
obwódki liter), ja zaś nie rozumiem niemieckiego, mimo że nim władałem, ale
zapomniałem go w Generalnej Guberni w rezultacie zjawiska psychologicznego
zwanego nerwową idiosynkrazją; pamiętam tylko Hande hoch i Juden heraus,
których to zwrotów filmowcy niemieccy ostatnio rzadko używają.
Ile tu jest prawdy? Sama Marlena w pamiętnikach wydanych po polsku („Jestem po
to, by kochać mnie”, 1993) nie przyznaje się do tego wszystkiego, zaś o Garym
Cooperze pisze nawet z niechęcią, że nie opuszczała go ani na krok jego
ówczesna towarzyszka życia Lupe Velez, zapomniana dzisiaj płomienna aktorka
Meksykanka. Marlena opowiada o jednym tylko swoim romansie, ale to był ten
2
największy, z Jeanem Gabinem, rzuconym losami wojny do Hollywoodu; jednak
w filmie nie ma o nim nawet wzmianki. Marlena przyrządzała mu przysmaki
francuskie, ponieważ uwielbiała gotować: w swojej biografii poświęca kuchni całe
stronice. Gdy występowała w Warszawie w 1964 r., zaprzyjaźniła się ze
Zbigniewem Cybulskim, o którym pisze z czułością: „Nie spotkałam dotąd
mężczyzny, który by potrafił otworzyć butelkę wódki, uderzając dłonią w dno”.
Marlena miała wtedy 63 lata, ale ofiarowała Cybulskiemu zdjęcie przedwojenne
o charakterze kokieteryjnym, z podpisem: „I can also cook” (Umiem także
gotować); znajduje się ono w archiwum Filmoteki. Zdaje się, że ten dokument
najbliższy jest prawdy o Marlenie jako o charakterze: potwierdzają to wspomnienia
świadków postronnych: rysuje się ona jako gospodarna, zrównoważona, życzliwa,
chętna do pomocy oraz odpowiedzialna profesjonalistka; Billy Wilder pisze, że nie
spóźniała się na zdjęcia, co go zdumiało! Gwiazdy tego nie potrafią! W sumie,
domatorka i kucharka, ale przy tym zawodowiec.
Gosposia czy bóstwo?
I tu dochodzimy do sprawy dla nas najważniejszej, o której nie dowiadujemy się ani
z filmu (puszczalska), ani z jej pamiętników (kobitka jak inne), ani ze wspomnień
kolegów (fachowiec). Co prawda padają tytuły jej filmów, mówi się o jej sławie, ale
wygląda jakby powstała ona poza nią; i to zdaje się jest prawda, tycząca zresztą
nie tylko jej, lecz sytuacji aktora, który służy sztuce przygotowanej przez innych
i którego zadaniem jest inteligentne uczestnictwo. Zapomnijmy więc
o anegdotkach, zresztą zabawnych, i zobaczmy, czym była naprawdę firma
Marlena Dietrich w kulturze filmowej.
Ale właśnie dlatego ów widz – przyzwoity obywatel – mógł czuć się lepszy od
Marleny. Była to zła dziewczyna, poniżej nas, ale też w jej złajdaczeniu była
szczytowa atrakcyjność – ze względu na jej wyczynową kobiecość nie ustępującą
gwiazdom, ale jednocześnie odwołującą się do zainteresowania dla zepsucia, jakie
drzemie w każdym z nas. Ale tu następował zwrot, uderzenie, niespodzianka! Zło
Marleny okazywało się fałszywe, przypadkowe, było rezultatem jakichś tam
dawnych niepomyślnych okoliczności życiowych, bo niespodziewanie w finale
zakochiwała się ona, oddawała wszystko, co jej jeszcze zostało, traciła ostatnią
szansę i brnęła po piasku boso za swoim żołnierzem wraz ze stadem bab-Arabek,
z tyłu za oddziałem maszerującym w pustynię.
W ten sposób Marlena zaspokajała nasze zapotrzebowanie na zło i dobro zarazem.
Była podniecająco grzeszna, ale okazywała się tak poczciwa, że każdy mógł ją
aprobować, poślubić i powierzyć bez obawy klucz do mieszkania. Ale nie był to
jedyny profil Marleny. W innych filmach występowała jako twarda, niebezpieczna,
niszcząca. I to również był spadek po linii „Błękitnego anioła”: był to upadek, ale
3
było też zagrożenie. Marlena z reguły miała w kostiumie jakiś element męski.
Wykonywała piosenkę ubrana w cylinder, frak i czarne lakierki. W „Szanghaj-
Express” nosiła do futra z soboli czapkę wojskową. W „Blond Wenus” w scenie
kabaretu pojawia się goryl ohydny, kanibaliczny, z pyskiem King-Konga, po czym
zwierz rozpinał się i z jego wnętrza wychodziła promieniejąca Marlena
w jedwabistej peruce. To przebranie – za mężczyznę, za potwora – podkreślało,
niejako podwójnie, przez kontrast, nie bez perwersji, jej żeńską seksualność.
Ale nie tylko. Marlena występowała też w znaczeniu psychologicznym na miejscu
mężczyzny. W „X-27” jest szpiegiem prowadzącym grę ryzykowną i ginie
rozstrzelana. W „Szkarłatnej cesarzowej” zasiada na tronie, czyli wykonuje władczą
funkcję męską. Tak bywa z początkiem filmu, ale co dzieje się potem? Owa groźna
Marlena załamuje się w ostatniej chwili. Okazuje się zwykłą zakochaną kobietą, jej
serce rozpływa się i zarazem jest to przyczyną jej nieszczęśliwego końca: z reguły
ginie fatalnie. Taki był typowy profil scenariuszowy Marleny. Zaspakajał on
potrzebę emocjonalną widza. Zaczynało się od stanu ducha wystraszonego: klienci
Marleny znajdowali się daleko od niej, wydawało się, że mowy nie ma o zbliżeniu,
była to miażdżąca potęga i jedyne ludzkie uczucie, jakie mogła budzić, to był
masochizm.
Ale to była tylko fasada, jedynie punkt startowy. Z chwilą gdy poddaliśmy się już
sile erotyczno-magicznej Marleny i wyrzekliśmy się nadziei na zbliżenie, okazywało
się nagle, że Marlena jest kobietką potrzebującą miłości, którą ty, widzu,
rozumiesz, mógłbyś może ją ocalić czy choćby uczestniczyć w jej uczuciu – i oto
znajdowała się prosta droga emocjonalna między nami i Marleną, wspaniałą lecz
nieszczęsną, od której znowu każdy z nas był lepszy. Właśnie owo połączenie mitu,
pozornie niedostępnego oraz najzwyklejszego odruchu serca, do którego zdolni są
wszyscy, to był ów filmowy profil Marleny. Jest on, krótko mówiąc, z ducha
piosenki. Całe to fantastyczne kino ze swoją inscenizacją barokową, z bizantyńskim
przepychem kostiumowym, z dętym snobizmem, z sacharynową dekoracyjnością,
nieprawdopodobną i cokolwiek głupią, streszcza się do ballady – jednej z tych,
które Marlena śpiewa swoim głębokim kontraltem: „Gdy mi-i-łość ko-o-ończy się...”
– sławny walc z „Maroka”, który w swojej własnej odmianie wykonała niedawno
nasza Kora. Kto wie wreszcie, czy aktorska misja Marleny nie była bliższa, niż
mogłoby się zrazu wydawać, jej zgoła życiowemu charakterowi kobiecemu, jaki
przynosi jej pamiętnik i po trosze film „Marlena”.
4
Profile Marleny Aktorka zaspokajała nasze zapotrzebowanie na zło i dobro zarazem Marlena Dietrich, obok Grety Garbo i Chaplina, reprezentuje epokę międzywojenną kina, kiedy to stało się ono światową siłą kulturalną. Obecnie film „Marlena” przynosi jej życiorys. Czy daje on jej portret, jakiego mogliśmy się spodziewać? ZYGMUNT KAŁUŻYŃSKI Autor „Marleny”, niemiecki filmowiec Joseph Vilsmaier, jest u nas znany; mieliśmy jego „Stalingrad”, posępny obraz klęski historycznej i ludzkiej, oraz „Odlotowy sekstet”, dzieje głośnego zespołu śpiewaczego na tle wstrząsów, jakie przechodziły Niemcy. „Marlenę” można uważać za dalszy ciąg jego zainteresowania owymi czasami. Toteż atrakcją filmu jest odtworzenie mody lat 20.–30.: fryzury damskie w rurkę, boa z piór albo z futer, zarzucane na szyję i zwisające do kolan, kapelusze słomkowe ze sztywnym dnem dla panów. Katja Flint w roli Marleny stara się naśladować jej styl, gesty, sposób patrzenia zwany wówczas „niespodziewanym” (obrócona tyłem, odwraca się nagłym ruchem i spogląda nam w oczy długo i nieruchomo) i przede wszystkim głęboki, z nalotem chrypki, głos kontraltowy. Była to wówczas sensacyjna atrakcja zmysłowa, rozsławiona przez Marlenę, co pamiętam z moich wczesnych lat. Moi koledzy adorowali spikerkę radiową Irenę Wasiutyńską, która operowała podobnym głębokim tonem: otwierali głośnik, gdy zapowiadała jakąkolwiek audycję, np. pogadankę rolniczą, i wyłączali aż do następnego jej odezwania się. Otóż zdarzyło się jej przejęzyczenie: zapowiadając popularny wtedy zespół: „Teraz zaśpiewa chór Juranda”, przestawiła ostatnią literę w słowie „chór” z pierwszą następną; uwielbiający ją doznali chwili ekstazy! Weszło wtedy w użycie przysłowie, na określenie kogoś utalentowanego: „Muzykalny jak Rurand, który śpiewał wszystkimi członkami”. Co wskazuje na jedną z ważnych, może najważniejszą, właściwość Marleny: w owych czasach, gdy inaczej niż dzisiaj erotyzm był trudno dostępny, stwarzała ona jego sugestywny symboliczny klimat. Czy film „Marlena” potrafił odtworzyć tę magię? Niestety nie. Zdarzyło się z nim to, co bywa z podobnymi biografiami aktorów, zaś jeszcze bardziej z ich własnymi pamiętnikami: opowiadają o swoich perypetiach rodzinnych, przytaczają anegdotki z produkcji i co najwyżej wzmiankują 1
o innych artystach, czy byli sympatyczni czy nie, ale nie znajdujemy tego, co dla nas najważniejsze: świadomości wykonywanej sztuki. Kochanica z magazynu dla pań Film o Marlenie opiera się na wspomnieniach jej córki, książce lichej, która stara się być bestsellerem w mentalności kolorowych magazynów dla pań i przedstawia Marlenę jako rozwydrzoną kocicę, co budzi powątpiewanie w wiarygodność, ale zabawia odbiorców damskich, a może również innych. Tak więc Marlena ma pożycie z Josephem von Sternbergiem, który nakręcił z nią w Niemczech „Błękitnego anioła”; nakłonił on ją do wyjazdu do Hollywood, gdzie dzięki jego filmom zdobyła rozgłos światowy; ale gdy pokazał się Gary Cooper, jej pierwszy partner w Stanach z „Maroka”, Marlena idzie z nim do łóżka; uprawia też miłość damsko-damską, w Berlinie z koleżanką aktorką, w Ameryce z główną salonową lesbiją z Beverly Hills; jednak przez cały ten czas nie opuszcza jej oddany mąż, ojciec jej córki, który z kolei pociesza się z rosyjską opiekunką ich dziecka itd., itd. By jednak nie pozbawiać Marleny tonacji romantycznej, scenarzysta wprowadził postać fikcyjną: oficera-Niemca, którego Marlena naprawdę kocha, spotyka go ukradkiem, gdy tylko się da i który ginie jako ofiara ruchu oporu przeciwko hitlerowcom. Ten akcent potrzebny był też zapewne na użytek widzów – rodaków Marleny, którzy zgłaszali do niej pretensję, że ich opuściła. Dla nich również, jak się zdaje, dodano tu scenę, jak Marlena, która podczas wojny śpiewa na froncie dla żołnierzy, prosi, by zaprowadzono ją do rannych jeńców Wehrmachtu. „Jesteś zbyt młody, by spotykał cię taki los”, mówi do jednego z nich, który jest w agonii. „Nikt mnie nie pytał o zdanie”, odpowiada konający, któremu Marlena zamyka oczy. Cierpieliśmy, bo inaczej się nie dało; Marlena to rozumie i reżyser także. W ostatnim obrazie Marlena, już wiekowa, występuje w Berlinie, ale zanim zacznie śpiewać, wygłasza przemówienie z wnioskiem końcowym, jakim? – zdaje się wybaczającym, globalnym itp., ale nie jestem pewien, bo na tle jej białej sukni napisy były nieczytelne (dystrybutor powinien zamówić je w firmie, która potrafi zrobić czarne obwódki liter), ja zaś nie rozumiem niemieckiego, mimo że nim władałem, ale zapomniałem go w Generalnej Guberni w rezultacie zjawiska psychologicznego zwanego nerwową idiosynkrazją; pamiętam tylko Hande hoch i Juden heraus, których to zwrotów filmowcy niemieccy ostatnio rzadko używają. Ile tu jest prawdy? Sama Marlena w pamiętnikach wydanych po polsku („Jestem po to, by kochać mnie”, 1993) nie przyznaje się do tego wszystkiego, zaś o Garym Cooperze pisze nawet z niechęcią, że nie opuszczała go ani na krok jego ówczesna towarzyszka życia Lupe Velez, zapomniana dzisiaj płomienna aktorka Meksykanka. Marlena opowiada o jednym tylko swoim romansie, ale to był ten 2
największy, z Jeanem Gabinem, rzuconym losami wojny do Hollywoodu; jednak w filmie nie ma o nim nawet wzmianki. Marlena przyrządzała mu przysmaki francuskie, ponieważ uwielbiała gotować: w swojej biografii poświęca kuchni całe stronice. Gdy występowała w Warszawie w 1964 r., zaprzyjaźniła się ze Zbigniewem Cybulskim, o którym pisze z czułością: „Nie spotkałam dotąd mężczyzny, który by potrafił otworzyć butelkę wódki, uderzając dłonią w dno”. Marlena miała wtedy 63 lata, ale ofiarowała Cybulskiemu zdjęcie przedwojenne o charakterze kokieteryjnym, z podpisem: „I can also cook” (Umiem także gotować); znajduje się ono w archiwum Filmoteki. Zdaje się, że ten dokument najbliższy jest prawdy o Marlenie jako o charakterze: potwierdzają to wspomnienia świadków postronnych: rysuje się ona jako gospodarna, zrównoważona, życzliwa, chętna do pomocy oraz odpowiedzialna profesjonalistka; Billy Wilder pisze, że nie spóźniała się na zdjęcia, co go zdumiało! Gwiazdy tego nie potrafią! W sumie, domatorka i kucharka, ale przy tym zawodowiec. Gosposia czy bóstwo? I tu dochodzimy do sprawy dla nas najważniejszej, o której nie dowiadujemy się ani z filmu (puszczalska), ani z jej pamiętników (kobitka jak inne), ani ze wspomnień kolegów (fachowiec). Co prawda padają tytuły jej filmów, mówi się o jej sławie, ale wygląda jakby powstała ona poza nią; i to zdaje się jest prawda, tycząca zresztą nie tylko jej, lecz sytuacji aktora, który służy sztuce przygotowanej przez innych i którego zadaniem jest inteligentne uczestnictwo. Zapomnijmy więc o anegdotkach, zresztą zabawnych, i zobaczmy, czym była naprawdę firma Marlena Dietrich w kulturze filmowej. Ale właśnie dlatego ów widz – przyzwoity obywatel – mógł czuć się lepszy od Marleny. Była to zła dziewczyna, poniżej nas, ale też w jej złajdaczeniu była szczytowa atrakcyjność – ze względu na jej wyczynową kobiecość nie ustępującą gwiazdom, ale jednocześnie odwołującą się do zainteresowania dla zepsucia, jakie drzemie w każdym z nas. Ale tu następował zwrot, uderzenie, niespodzianka! Zło Marleny okazywało się fałszywe, przypadkowe, było rezultatem jakichś tam dawnych niepomyślnych okoliczności życiowych, bo niespodziewanie w finale zakochiwała się ona, oddawała wszystko, co jej jeszcze zostało, traciła ostatnią szansę i brnęła po piasku boso za swoim żołnierzem wraz ze stadem bab-Arabek, z tyłu za oddziałem maszerującym w pustynię. W ten sposób Marlena zaspokajała nasze zapotrzebowanie na zło i dobro zarazem. Była podniecająco grzeszna, ale okazywała się tak poczciwa, że każdy mógł ją aprobować, poślubić i powierzyć bez obawy klucz do mieszkania. Ale nie był to jedyny profil Marleny. W innych filmach występowała jako twarda, niebezpieczna, niszcząca. I to również był spadek po linii „Błękitnego anioła”: był to upadek, ale 3
było też zagrożenie. Marlena z reguły miała w kostiumie jakiś element męski. Wykonywała piosenkę ubrana w cylinder, frak i czarne lakierki. W „Szanghaj- Express” nosiła do futra z soboli czapkę wojskową. W „Blond Wenus” w scenie kabaretu pojawia się goryl ohydny, kanibaliczny, z pyskiem King-Konga, po czym zwierz rozpinał się i z jego wnętrza wychodziła promieniejąca Marlena w jedwabistej peruce. To przebranie – za mężczyznę, za potwora – podkreślało, niejako podwójnie, przez kontrast, nie bez perwersji, jej żeńską seksualność. Ale nie tylko. Marlena występowała też w znaczeniu psychologicznym na miejscu mężczyzny. W „X-27” jest szpiegiem prowadzącym grę ryzykowną i ginie rozstrzelana. W „Szkarłatnej cesarzowej” zasiada na tronie, czyli wykonuje władczą funkcję męską. Tak bywa z początkiem filmu, ale co dzieje się potem? Owa groźna Marlena załamuje się w ostatniej chwili. Okazuje się zwykłą zakochaną kobietą, jej serce rozpływa się i zarazem jest to przyczyną jej nieszczęśliwego końca: z reguły ginie fatalnie. Taki był typowy profil scenariuszowy Marleny. Zaspakajał on potrzebę emocjonalną widza. Zaczynało się od stanu ducha wystraszonego: klienci Marleny znajdowali się daleko od niej, wydawało się, że mowy nie ma o zbliżeniu, była to miażdżąca potęga i jedyne ludzkie uczucie, jakie mogła budzić, to był masochizm. Ale to była tylko fasada, jedynie punkt startowy. Z chwilą gdy poddaliśmy się już sile erotyczno-magicznej Marleny i wyrzekliśmy się nadziei na zbliżenie, okazywało się nagle, że Marlena jest kobietką potrzebującą miłości, którą ty, widzu, rozumiesz, mógłbyś może ją ocalić czy choćby uczestniczyć w jej uczuciu – i oto znajdowała się prosta droga emocjonalna między nami i Marleną, wspaniałą lecz nieszczęsną, od której znowu każdy z nas był lepszy. Właśnie owo połączenie mitu, pozornie niedostępnego oraz najzwyklejszego odruchu serca, do którego zdolni są wszyscy, to był ów filmowy profil Marleny. Jest on, krótko mówiąc, z ducha piosenki. Całe to fantastyczne kino ze swoją inscenizacją barokową, z bizantyńskim przepychem kostiumowym, z dętym snobizmem, z sacharynową dekoracyjnością, nieprawdopodobną i cokolwiek głupią, streszcza się do ballady – jednej z tych, które Marlena śpiewa swoim głębokim kontraltem: „Gdy mi-i-łość ko-o-ończy się...” – sławny walc z „Maroka”, który w swojej własnej odmianie wykonała niedawno nasza Kora. Kto wie wreszcie, czy aktorska misja Marleny nie była bliższa, niż mogłoby się zrazu wydawać, jej zgoła życiowemu charakterowi kobiecemu, jaki przynosi jej pamiętnik i po trosze film „Marlena”. 4