Smutni koledzy Jamesa Bonda
„Ronin”: film o agentach, których historia zdeklasowała.
Ronin w feudalnej Japonii był to samuraj bez przydziału, który angażował się
na własną odpowiedzialność do doraźnej akcji zbrojnej, gdy zdarzała się
okazja. W filmie pod tymże tytułem występują podobni profesjonaliści
współcześni, których bieg historii pozbawił użyteczności; znaleźli się
w impasie i gotowi są podjąć się jakiejkolwiek roboty.
ZYGMUNT KAŁUŻYŃSKI
„Ronin” jest filmem o sytuacji, jaka wytworzyła się wskutek zakończenia zimnej
wojny: pokazuje on ją na przykładzie krańcowym, agentów, którzy prowadzili akcję
na pierwszej linii frontu, lecz stali się bezrobotni. Są oni ofiarami – jeśli można użyć
tego słowa wobec specjalistów od twardej bezwzględności – dezorientacji, która na
ich odcinku jest najbardziej jaskrawa. Ale przecież nie spotkała ona tylko ich: tyczy
ona generalnie opinii światowej zaskoczonej zmianą; z tego względu film może dać
do myślenia.
Do tej pory bowiem w kinie popularnym dominowała mentalność, którą można
nazwać „jamesbondowatą”, od bohatera cyklu, który od lat przeszło 30 nie schodzi
z ekranów: ostatni odcinek serii był dziewiętnastym z kolei. Agent Bond, pogromca
czerwonych, jest kreacją angielską i miał sukces na Zachodzie, ale podobny stan
ducha wyrażało również kino radzieckie w swoich filmach polityczno-przygodowych.
Był to styl wyczynowo-tryumfatorski, tonacja jest fantastyczna, komediowa, ale też
heroiczna, ponieważ Bond zawsze zwycięża, w dodatku nosi garnitury skrojone na
Regent Street, jeździ ostatnim modelem Bentleya „nasłuchując z rozkoszą
dyskretnego szumu motoru zaskakującego przy starcie”, jak pisze Ian Fleming,
który go wymyślił. Bond wreszcie ma przygody z pięknościami coraz to innymi
w każdym filmie, od Miss Świata Urszuli Andress do naszej Izy Scorupco; w finale
zazwyczaj premier dziękuje mu za uratowanie kraju, pokoju oraz ludzkości.
Zgoła inaczej prezentują się fachowcy z „Ronina”: są rozbitkami, i podejmują się
czegokolwiek. W tym wypadku angażuje ich nieznana im osoba, działająca dla
nieznanego szefa, nie znają się też między sobą. Jest tu były agent amerykański
CIA Robert De Niro, francuski specjalista ostatnio bez zajęcia, Jean Reno,
zdymisjonowany członek KGB, zdaje się Niemiec, i jeszcze dwóch profesjonalistów
od motorów oraz od broni: montują oni ekipę, która ma zdobyć walizkę
w metalowym futerale, która zawiera nie wiadomo co i do końca filmu nie będzie
wiadomo. Akcja dla samej akcji; co nimi powoduje? Mówią, że chcą zarobić, może
też szukają zajęcia, do którego są przyzwyczajeni i które lubią... ale nie ma tu
mowy o misji czy takim lub owakim usprawiedliwieniu. Rozgrywka, w której grozi
śmierć, lecz z ich punktu widzenia i również z naszego – widzów na sali –
1
niedorzeczna.
Szpieg się spowiada
Jest to tonacja nowa w kinie – ale nie w literaturze. Która, w dodatku, nie czekała
na zakończenie zimnej wojny, by pokazać obłęd walki wywiadów: istniał on zawsze.
Taki jest wniosek beletrystyki Johna Le Carré, który zanim wziął się do pisania, był
funkcjonariuszem wywiadu brytyjskiego. Może najdobitniej wyraża to jedna z jego
ostatnich powieści „Szpieg doskonały” („A Perfect Spy”). Odsłania ona nonsens
walki wywiadów oraz ludzkie zniszczenie, jakie ona powoduje.
Bohater powieści Pym, oficer wywiadu brytyjskiego w Wiedniu, poznaje agenta
radzieckiego Axela i zaprzyjaźniają się: umawiają się, że będą sobie wzajemnie
dostarczali materiały wyglądające efektownie, z nadrukiem „tajne”, o małym
znaczeniu lub bez znaczenia, które i tak są znane z jednej strony radzianom,
z drugiej w Londynie. Funkcjonują długo, zyskując rosnące uznanie u swoich
szefów, którzy zdumiewają się, że Pym i Axel tak skutecznie działają, gdy inni
agenci mają rzadkie albo żadne wyniki.
To były nonsensy; zaś drugim tematem Le Carrégo jest zniszczenie ludzkie. Pym
udręczony presją nerwową znika: jego przełożeni przypuszczają zdradę, trzeba go
zlikwidować. Tymczasem wycofał się, po prostu, do pensjonatu na ustroniu
i wegetuje tam: wywiad jednak go wytropił, specjalny oddział przystępuje do
ostrożnego oblężenia, bo Pym ma rewolwer. „Pym obwiązał głowę ręcznikiem,
poszedł do łazienki i nad wanną, patrząc w lustro, strzelił sobie w skroń,
przechyliwszy się w stronę rewolweru, niby głuchy starający się lepiej słyszeć”.
Skoro już przy tym jesteśmy, może warto zwrócić uwagę na ciekawe polonicum.
W powieści Le Carrégo „The Looking Glass War” („Wojna lustrzana”) z 1965 r.
występuje Polak, cokolwiek ciasny straceniec, który pada ofiarą makiawelicznej
perfidii, owej – zdaniem autora – głównej zasady funkcjonowania wywiadu. Idzie
o sfotografowanie radzieckiej rakiety w ówczesnym NRD pod Rostockiem; w tym
celu wywiad brytyjski wysyła Polaka, który podejmuje się tej misji, bo „nienawidzi
Niemców”. Urodził się w Gdańsku, nosi sygnet i złoty zegarek. „Jego twarz
wyrażała kompletny brak humoru. Nie miał nałogów, nie miał długów, nie miał
hobby: wyglądał na osobę, która zaledwie istnieje”. Mówi płynnie po niemiecku, „tak
jak każdy Polak”. W trakcie dyskusji w kierownictwie, czy należy wysyłać
cudzoziemca, ktoś zapewnia, że „Polacy nie są tak szaleni jak prawdziwi Słowianie”
(a więc zdaniem Carrégo bylibyśmy Słowianami „nieprawdziwymi”?).
Polak przygotowuje się starannie: przysłano mu z kraju skarpetki wełniane, „które
Polska eksportuje do NRD; to obudzi zaufanie, że jestem stamtąd”. Ale zabraniają
2
mu zabrać rewolwer, „by nie było komplikacji”, za to bierze nóż; „Szkopy panicznie
boją się noża”. We wrześniu 1939 r. najbardziej lękali się ze strony Polaków ataku
na bagnety. Co gubi naszego: przy przejściu granicy był zmuszony zabić, właśnie
owym nożem, funkcjonariusza VOPO. Centrala w Londynie jest przerażona:
Niemcy mogą zgłosić pretensję, że Anglicy nasłali mordercę, więc kierownictwo
postanawia go się wyrzec: oświadczają, że go nie znają, że działał na własną rękę,
i nawet, że jest odnotowany w Londynie jako przestępca. W celu udowodnienia
tego wydział fałszujący dokumenty w centrali fabrykuje mu nie istniejącą przeszłość
kryminalną. Tym sposobem Polak nie może być wymieniony za jakiegoś innego
szpiega złapanego w Anglii, jak to się zwykle praktykuje, i po prostu, opuszczony,
zdezawuowany, zdradzony, idzie na przemiał: na szafot. „W poniedziałek rano
wszyscy byli w biurze, jakby nic się nie stało; bo też i nic się nie stało”.
Nieludzcy w obronie ludzkości
W dodatku okazuje się, że owej rakiety pod Rostockiem w ogóle nie było. Le Carré
nie ma wątpliwości: szpiegostwo jest nieludzkim absurdem, zajęciem, w którym
albo się ginie, albo zostaje się paranoikiem; z czego zapewne wynika też, że cała
zimna wojna jest moralną degeneracją; przy tym sugerował on tę opinię, gdy ów
konflikt był jeszcze w pełni. Szef placówki Smiley, główna postać w powieściach Le
Carrégo, powiada: „Mamy być nieludzcy w obronie ludzkości, bezlitośni w interesie
porozumienia, nieustępliwi, by ocalić wolność... jak mawiają Rosjanie, będziemy do
końca walczyli o pokój, tak że kamień na kamieniu nie zostanie... w rezultacie cała
zgnilizna tego świata przylgnęła do nas. Ukryci w konspiracji, nieustannie
mordujemy tamtych, zaś tamci nas, i tak już będzie zawsze”.
Jakie zaś są skutki ludzkie? „Ten, kto zostaje agentem, traci poczucie
rzeczywistości, pogrąża się w morzu niepewności, trwa w wiecznym impasie. Albo
zaczyna mu wszystko wisieć, albo paradoks go zabije. Nie wróci już nigdy do
siebie”. Pym spotyka starego naukowca: „Przepraszam, że zatrząsłem się na pana
widok, ale nie jestem przyzwyczajony do uczciwych twarzy, naraził mnie pan na
gęsią skórę”.
Film „Ronin” znajduje się tu w połowie drogi. Nie uprawia wesołej blagi jak
Bondziaki, ale nie posuwa się w krytyce tak daleko jak Le Carré; niemniej zauważa
sprawę. Pozostaje jednak w zakresie amerykańskiego kina widowiskowego, które
pod postacią sensacji porusza problem publicystyczny, od którego jednak nie
należy za dużo wymagać. Ważna tu jest emocja, która prowadzi do refleksji. Ekipa
„Ronina” wygląda na komplet twardych nihilistów, jak z opisu Le Carrégo, z tą
różnicą, że owi agenci stali się niepotrzebni, więc podejmują się byle czego, nie
pytając o nic i uważając już tylko na zarobek. Co prawda w miarę rozwoju akcji
wyłania się trochę informacji, pokazuje się przedstawiciel terrorystycznej
3
organizacji irlandzkiej, Rosjanie też chcieliby zgarnąć walizkę, mimo że nie
wiadomo, po co im ona potrzebna, niemniej bezsens całej owej krwawej szarpaniny
nie zmniejszył się, co stanowi główny akcent krytyczny filmu.
Jednak w swoim przebiegu „Ronin” nie wykracza poza ramy hollywoodzkiego
spektaklu akcyjnego, mimo że jego autorem jest John Frankenheimer, lat 58,
uprawiający political fiction („7 dni w maju” z 1964 r., dramat o spisku,
przygotowującym wojnę atomową), tym razem również rzecz jest w tym gatunku,
ale już bez oryginalności poprzednich pozycji reżysera. Są więc wściekłe palby
uliczne oraz aż dwa pościgi samochodowe, z nieodłącznym w takich scenach
przewracaniem straganów z owocami, które sypią się tonami na ulicę (rzecz dzieje
się we Francji), wykonanymi tak wirtuozyjnie, że zmieniają się w oczywistą cyrkową
fantastykę. Również charakterystyka postaci jest szkicowa, niemniej zostały
wydobyte ich rysy najważniejsze, jeśli idzie o intencję filmu: „roninowość”
sprawiająca, że są straceńcami wyrzuconymi za burtę zimnej wojny. Została im już
tylko automatyczna fachowość, którą wykonują bez skrupułów; dwóch z nich ginie
w starciach, po których spodziewają się zaledwie gotówki, zaś De Niro ranny sam
kieruje operacją wyjęcia kuli przez kolegów bez znieczulenia, gdy zaś zabieg został
wykonany, oświadcza fachowo: „A teraz pozwolę sobie zemdleć”.
Tylko profesja
Wszystko, co ci panowie mają, to profesja i jej przeszłość: podczas strzelaniny
rosyjski ronin działający po stronie przeciwnej zwraca się do Jeana Reno: „Czy
myśmy się gdzieś nie widzieli?” „Owszem”, odpowiada Reno, „w Wiedniu”, po czym
rąbie dawno nie spotkanego kolegę. Również finał nie uniknął rutynowego
ustępstwa, by nie niepokoić zanadto publiczności: De Niro i Reno stają się duetem,
któremu nie sposób odmówić sympatii, jako że trzymają się solidarnie do końca,
gdy np. kolega z byłego KGB zdradził i usiłował przywłaszczyć walizkę dla siebie
tylko.
Stanowią oni atrakcję aktorską filmu, w szczególności De Niro, intelektualista, który
wykonuje rolę rewolwerowca: gra mniej niż zwykle, ale wychodzi mu więcej. Co
zgodne jest z posłaniem filmu o osobach, które historia zdeklasowała: w tym
względzie nawet powierzchowny komercjalizm służy tu pośrednio posłaniu, na
temat pozostałego po przeszłości wysiłku, sprawności, techniki, które znalazły się
w próżni, lecz którą można było dostrzec już wcześniej.
4
Smutni koledzy Jamesa Bonda „Ronin”: film o agentach, których historia zdeklasowała. Ronin w feudalnej Japonii był to samuraj bez przydziału, który angażował się na własną odpowiedzialność do doraźnej akcji zbrojnej, gdy zdarzała się okazja. W filmie pod tymże tytułem występują podobni profesjonaliści współcześni, których bieg historii pozbawił użyteczności; znaleźli się w impasie i gotowi są podjąć się jakiejkolwiek roboty. ZYGMUNT KAŁUŻYŃSKI „Ronin” jest filmem o sytuacji, jaka wytworzyła się wskutek zakończenia zimnej wojny: pokazuje on ją na przykładzie krańcowym, agentów, którzy prowadzili akcję na pierwszej linii frontu, lecz stali się bezrobotni. Są oni ofiarami – jeśli można użyć tego słowa wobec specjalistów od twardej bezwzględności – dezorientacji, która na ich odcinku jest najbardziej jaskrawa. Ale przecież nie spotkała ona tylko ich: tyczy ona generalnie opinii światowej zaskoczonej zmianą; z tego względu film może dać do myślenia. Do tej pory bowiem w kinie popularnym dominowała mentalność, którą można nazwać „jamesbondowatą”, od bohatera cyklu, który od lat przeszło 30 nie schodzi z ekranów: ostatni odcinek serii był dziewiętnastym z kolei. Agent Bond, pogromca czerwonych, jest kreacją angielską i miał sukces na Zachodzie, ale podobny stan ducha wyrażało również kino radzieckie w swoich filmach polityczno-przygodowych. Był to styl wyczynowo-tryumfatorski, tonacja jest fantastyczna, komediowa, ale też heroiczna, ponieważ Bond zawsze zwycięża, w dodatku nosi garnitury skrojone na Regent Street, jeździ ostatnim modelem Bentleya „nasłuchując z rozkoszą dyskretnego szumu motoru zaskakującego przy starcie”, jak pisze Ian Fleming, który go wymyślił. Bond wreszcie ma przygody z pięknościami coraz to innymi w każdym filmie, od Miss Świata Urszuli Andress do naszej Izy Scorupco; w finale zazwyczaj premier dziękuje mu za uratowanie kraju, pokoju oraz ludzkości. Zgoła inaczej prezentują się fachowcy z „Ronina”: są rozbitkami, i podejmują się czegokolwiek. W tym wypadku angażuje ich nieznana im osoba, działająca dla nieznanego szefa, nie znają się też między sobą. Jest tu były agent amerykański CIA Robert De Niro, francuski specjalista ostatnio bez zajęcia, Jean Reno, zdymisjonowany członek KGB, zdaje się Niemiec, i jeszcze dwóch profesjonalistów od motorów oraz od broni: montują oni ekipę, która ma zdobyć walizkę w metalowym futerale, która zawiera nie wiadomo co i do końca filmu nie będzie wiadomo. Akcja dla samej akcji; co nimi powoduje? Mówią, że chcą zarobić, może też szukają zajęcia, do którego są przyzwyczajeni i które lubią... ale nie ma tu mowy o misji czy takim lub owakim usprawiedliwieniu. Rozgrywka, w której grozi śmierć, lecz z ich punktu widzenia i również z naszego – widzów na sali – 1
niedorzeczna. Szpieg się spowiada Jest to tonacja nowa w kinie – ale nie w literaturze. Która, w dodatku, nie czekała na zakończenie zimnej wojny, by pokazać obłęd walki wywiadów: istniał on zawsze. Taki jest wniosek beletrystyki Johna Le Carré, który zanim wziął się do pisania, był funkcjonariuszem wywiadu brytyjskiego. Może najdobitniej wyraża to jedna z jego ostatnich powieści „Szpieg doskonały” („A Perfect Spy”). Odsłania ona nonsens walki wywiadów oraz ludzkie zniszczenie, jakie ona powoduje. Bohater powieści Pym, oficer wywiadu brytyjskiego w Wiedniu, poznaje agenta radzieckiego Axela i zaprzyjaźniają się: umawiają się, że będą sobie wzajemnie dostarczali materiały wyglądające efektownie, z nadrukiem „tajne”, o małym znaczeniu lub bez znaczenia, które i tak są znane z jednej strony radzianom, z drugiej w Londynie. Funkcjonują długo, zyskując rosnące uznanie u swoich szefów, którzy zdumiewają się, że Pym i Axel tak skutecznie działają, gdy inni agenci mają rzadkie albo żadne wyniki. To były nonsensy; zaś drugim tematem Le Carrégo jest zniszczenie ludzkie. Pym udręczony presją nerwową znika: jego przełożeni przypuszczają zdradę, trzeba go zlikwidować. Tymczasem wycofał się, po prostu, do pensjonatu na ustroniu i wegetuje tam: wywiad jednak go wytropił, specjalny oddział przystępuje do ostrożnego oblężenia, bo Pym ma rewolwer. „Pym obwiązał głowę ręcznikiem, poszedł do łazienki i nad wanną, patrząc w lustro, strzelił sobie w skroń, przechyliwszy się w stronę rewolweru, niby głuchy starający się lepiej słyszeć”. Skoro już przy tym jesteśmy, może warto zwrócić uwagę na ciekawe polonicum. W powieści Le Carrégo „The Looking Glass War” („Wojna lustrzana”) z 1965 r. występuje Polak, cokolwiek ciasny straceniec, który pada ofiarą makiawelicznej perfidii, owej – zdaniem autora – głównej zasady funkcjonowania wywiadu. Idzie o sfotografowanie radzieckiej rakiety w ówczesnym NRD pod Rostockiem; w tym celu wywiad brytyjski wysyła Polaka, który podejmuje się tej misji, bo „nienawidzi Niemców”. Urodził się w Gdańsku, nosi sygnet i złoty zegarek. „Jego twarz wyrażała kompletny brak humoru. Nie miał nałogów, nie miał długów, nie miał hobby: wyglądał na osobę, która zaledwie istnieje”. Mówi płynnie po niemiecku, „tak jak każdy Polak”. W trakcie dyskusji w kierownictwie, czy należy wysyłać cudzoziemca, ktoś zapewnia, że „Polacy nie są tak szaleni jak prawdziwi Słowianie” (a więc zdaniem Carrégo bylibyśmy Słowianami „nieprawdziwymi”?). Polak przygotowuje się starannie: przysłano mu z kraju skarpetki wełniane, „które Polska eksportuje do NRD; to obudzi zaufanie, że jestem stamtąd”. Ale zabraniają 2
mu zabrać rewolwer, „by nie było komplikacji”, za to bierze nóż; „Szkopy panicznie boją się noża”. We wrześniu 1939 r. najbardziej lękali się ze strony Polaków ataku na bagnety. Co gubi naszego: przy przejściu granicy był zmuszony zabić, właśnie owym nożem, funkcjonariusza VOPO. Centrala w Londynie jest przerażona: Niemcy mogą zgłosić pretensję, że Anglicy nasłali mordercę, więc kierownictwo postanawia go się wyrzec: oświadczają, że go nie znają, że działał na własną rękę, i nawet, że jest odnotowany w Londynie jako przestępca. W celu udowodnienia tego wydział fałszujący dokumenty w centrali fabrykuje mu nie istniejącą przeszłość kryminalną. Tym sposobem Polak nie może być wymieniony za jakiegoś innego szpiega złapanego w Anglii, jak to się zwykle praktykuje, i po prostu, opuszczony, zdezawuowany, zdradzony, idzie na przemiał: na szafot. „W poniedziałek rano wszyscy byli w biurze, jakby nic się nie stało; bo też i nic się nie stało”. Nieludzcy w obronie ludzkości W dodatku okazuje się, że owej rakiety pod Rostockiem w ogóle nie było. Le Carré nie ma wątpliwości: szpiegostwo jest nieludzkim absurdem, zajęciem, w którym albo się ginie, albo zostaje się paranoikiem; z czego zapewne wynika też, że cała zimna wojna jest moralną degeneracją; przy tym sugerował on tę opinię, gdy ów konflikt był jeszcze w pełni. Szef placówki Smiley, główna postać w powieściach Le Carrégo, powiada: „Mamy być nieludzcy w obronie ludzkości, bezlitośni w interesie porozumienia, nieustępliwi, by ocalić wolność... jak mawiają Rosjanie, będziemy do końca walczyli o pokój, tak że kamień na kamieniu nie zostanie... w rezultacie cała zgnilizna tego świata przylgnęła do nas. Ukryci w konspiracji, nieustannie mordujemy tamtych, zaś tamci nas, i tak już będzie zawsze”. Jakie zaś są skutki ludzkie? „Ten, kto zostaje agentem, traci poczucie rzeczywistości, pogrąża się w morzu niepewności, trwa w wiecznym impasie. Albo zaczyna mu wszystko wisieć, albo paradoks go zabije. Nie wróci już nigdy do siebie”. Pym spotyka starego naukowca: „Przepraszam, że zatrząsłem się na pana widok, ale nie jestem przyzwyczajony do uczciwych twarzy, naraził mnie pan na gęsią skórę”. Film „Ronin” znajduje się tu w połowie drogi. Nie uprawia wesołej blagi jak Bondziaki, ale nie posuwa się w krytyce tak daleko jak Le Carré; niemniej zauważa sprawę. Pozostaje jednak w zakresie amerykańskiego kina widowiskowego, które pod postacią sensacji porusza problem publicystyczny, od którego jednak nie należy za dużo wymagać. Ważna tu jest emocja, która prowadzi do refleksji. Ekipa „Ronina” wygląda na komplet twardych nihilistów, jak z opisu Le Carrégo, z tą różnicą, że owi agenci stali się niepotrzebni, więc podejmują się byle czego, nie pytając o nic i uważając już tylko na zarobek. Co prawda w miarę rozwoju akcji wyłania się trochę informacji, pokazuje się przedstawiciel terrorystycznej 3
organizacji irlandzkiej, Rosjanie też chcieliby zgarnąć walizkę, mimo że nie wiadomo, po co im ona potrzebna, niemniej bezsens całej owej krwawej szarpaniny nie zmniejszył się, co stanowi główny akcent krytyczny filmu. Jednak w swoim przebiegu „Ronin” nie wykracza poza ramy hollywoodzkiego spektaklu akcyjnego, mimo że jego autorem jest John Frankenheimer, lat 58, uprawiający political fiction („7 dni w maju” z 1964 r., dramat o spisku, przygotowującym wojnę atomową), tym razem również rzecz jest w tym gatunku, ale już bez oryginalności poprzednich pozycji reżysera. Są więc wściekłe palby uliczne oraz aż dwa pościgi samochodowe, z nieodłącznym w takich scenach przewracaniem straganów z owocami, które sypią się tonami na ulicę (rzecz dzieje się we Francji), wykonanymi tak wirtuozyjnie, że zmieniają się w oczywistą cyrkową fantastykę. Również charakterystyka postaci jest szkicowa, niemniej zostały wydobyte ich rysy najważniejsze, jeśli idzie o intencję filmu: „roninowość” sprawiająca, że są straceńcami wyrzuconymi za burtę zimnej wojny. Została im już tylko automatyczna fachowość, którą wykonują bez skrupułów; dwóch z nich ginie w starciach, po których spodziewają się zaledwie gotówki, zaś De Niro ranny sam kieruje operacją wyjęcia kuli przez kolegów bez znieczulenia, gdy zaś zabieg został wykonany, oświadcza fachowo: „A teraz pozwolę sobie zemdleć”. Tylko profesja Wszystko, co ci panowie mają, to profesja i jej przeszłość: podczas strzelaniny rosyjski ronin działający po stronie przeciwnej zwraca się do Jeana Reno: „Czy myśmy się gdzieś nie widzieli?” „Owszem”, odpowiada Reno, „w Wiedniu”, po czym rąbie dawno nie spotkanego kolegę. Również finał nie uniknął rutynowego ustępstwa, by nie niepokoić zanadto publiczności: De Niro i Reno stają się duetem, któremu nie sposób odmówić sympatii, jako że trzymają się solidarnie do końca, gdy np. kolega z byłego KGB zdradził i usiłował przywłaszczyć walizkę dla siebie tylko. Stanowią oni atrakcję aktorską filmu, w szczególności De Niro, intelektualista, który wykonuje rolę rewolwerowca: gra mniej niż zwykle, ale wychodzi mu więcej. Co zgodne jest z posłaniem filmu o osobach, które historia zdeklasowała: w tym względzie nawet powierzchowny komercjalizm służy tu pośrednio posłaniu, na temat pozostałego po przeszłości wysiłku, sprawności, techniki, które znalazły się w próżni, lecz którą można było dostrzec już wcześniej. 4