Wyprawa do idylli retro
„Miasteczko Pleasantville”: najlepsza komedia parodystyczna sezonu
„Miasteczko Pleasantville” jest miejscem doskonałym niby bezustanna
reklama telewizyjna: wszystko tu jest uśmiechnięte, pomyślne, higieniczne i
nawet deszcz nigdy nie pada.
ZYGMUNT KAŁUŻYŃSKI
Występuje ono w serialu z lat 50., którego admiratorem jest współczesny
młodzieniec; zna on na pamięć perypetie, zawsze sympatyczne, występujących
tam postaci, w szczególności głównej pary George’a i Betty Parkerów (ich imiona,
i również nazwisko, mają podobno brzmienie typowe dla familii amerykańskiej
z owych lat). Otóż odwiedza go tajemniczy reperator urządzeń TV i wręcza mu
pilota, po włączeniu którego nasz amator Pleasantville zostaje, ku swojej radości,
do niego przeniesiony, ale wraz z nim dostaje się tam jego siostra, osóbka
o poglądach postępowych, która sobie tej transplantacji nie życzyła: okazują się oni
dziećmi idealnych państwa Parkerów, jako Bud i Mary Sue, imiona jakoby równie
wówczas nieodzowne dla przyzwoitej młodzieży.
Znaleźliśmy się więc w baśni fantastycznej, co prawda elektronicznej, niemniej, jak
się zaraz okaże, z morałem tradycyjnym w baśniach. Nasza młoda dwójka
przekonuje się, że obowiązująca tu perfekcja łączy się ze sztuczną
powierzchownością, co widać po rekwizytach. Są tu książki, ale
z niezadrukowanymi kartkami, bo nikt ich nie czyta, jako że ewentualna treść
mogłaby zachwiać cenną równowagę. Ekipa koszykówki, która zawsze wygrywa,
jest w posiadaniu piłek, które przy każdym rzucie trafiają, i nasz nowo przybyły na
próżno rozmyślnie ciska w sufit: jego piłka odbija się i nieodmiennie wpada do
kosza. Gdy Bud wzywa miejscową straż pożarną, wołając „ogień!”, nikt z owych
dyżurnych nie reaguje, bo w serialu są oni używani wyłącznie do zdejmowania
z drzewa kotków zapłakanych dziewczynek, i by nakłonić ich do interwencji, musi
on wrzasnąć: „Kot na gałęzi!”, w dodatku obowiązany jest pokazać im, że z ich
szlauchów może płynąć woda, czego nigdy nie doświadczyli.
Bowiem nic tu nigdy się nie pali; tymczasem nagle pokazał się ogień, a to dzięki
działalności niepodległej siostrzyczki Buda. Jest ona oburzona, że gdy udaje się za
potrzebą do toaletki, zastaje tam pustą posadzkę, bo po co więcej, skoro w serialu
nikt nie chodzi na stronę; jest też zirytowana nieobecnością seksu i tłumaczy
mamusi, na czym on polega, ta się wciąga, i to z taką pasją, że drzewo w ogrodzie
staje w płomieniach; dlatego właśnie straż okazała się niespodziewanie potrzebna.
Ale to dopiero początek: nasza nowoczesna dziewczyna na randce z tutejszym
koszykarzem zmusza go do śmiałych pieszczot, czego tu nikt nie uprawiał, bo
chociaż sympatyzujące pary udawały się za miasto na piknik, to praktykowano co
1
najwyżej patrzenie sobie w oczy. Co więcej, braciszek naszej awanturnicy,
przekonawszy się, że jego wymarzone Pleasantville jest dętą blagą, również
wciąga się w reformowanie owej przykładnej społeczności. Drużyna koszykówki
przegrywa, w książkach pojawiają się niepokojące teksty drukowane, pani
Parkerowa, zainteresowana uczuciowo sąsiadem, nie robi już kolacji jak zwykle
i zaniedbany mąż zmuszony jest odżywiać się oliwkami z konserwy; miasteczko się
buntuje, co jednak nie trwa długo.
Jest to inteligencka komedia w najlepszym hollywoodzkim rodzaju i jedyna
pretensja, jaką można wobec niej żywić, to że jest właśnie hollywoodzka:
podejmuje sprawę, ale uważa, by nie doprowadzić jej do końca. Jest tu krytyka
obyczajowości lat 50. z perspektywy lat 90.; satyra na załganą kulturę sitcomów;
protest przeciwko narzuconej sztampie. Wszystko to jednak nie sięga daleko.
Główna nowość, jaką młodzi współcześnie wprowadzają do środowiska sprzed pół
wieku, to swoboda seksualna; należy w tym względzie kierować się swoją szczerą
skłonnością.
Ale poza tym reforma ogranicza się do wezwania, by okazywać uczucie: ojciec,
który zaniedbywał w tym względzie matkę, odzyskuje ją, gdy wyładował więcej
ciepła, według wskazówek syna z naszych czasów. Wyłania się pytanie, którego
autorzy „Pleasantville” starali się uniknąć, podkreślając mechaniczność postaci ze
starego sitcomu - czy przypadkiem nie zawierał on jednak sentymentalizmu,
niewiele różniącego się od aktualnego. Co prawda stagnacja została rozmyta,
reguły rozluźnione, ale wciąż jesteśmy we wspólnej dla obydwu etapów
poczciwości naiwnej, zaś są chwile, że dziecinnej: duch słodkiej reklamy z lat 50.
został poszerzony o ducha słodkiej reklamy z lat 90.
Pod tym względem jest to film dobitnie amerykański. Jak to? można by zapytać.
Przecież wszystkie filmy amerykańskie są amerykańskie. Niezupełnie. Może będzie
to wyglądać zaskakująco, ale uważam, że Ameryka jest krajem nudnym.
Oczywiście, zdarzają się tam wypadki, jak dzieci, które mordują, ale trafia się to
w jednej czy dwóch szkołach, zaś Amerykanów jest 260 milionów. Skąd jednak owe
sensacyjne filmy, kryminały, thrillery, westerny? Właśnie dlatego robi się je, i to
z rozmachem, bo uzupełniają to, czego brakuje. Uderzyło mnie, gdy byłem
w Ameryce, że dla tamtejszych owo kino było tak samo egzotyczne jak dla mnie.
Ma ono zabawić społeczeństwo jak najbardziej zrównoważone.
Otóż film „Miasteczko Pleasantville” bliski jest codziennej mentalności
amerykańskiej. Jest tu typowa dla owego społeczeństwa dążność do spełnienia się
w jego ramach, tak jak wspólna sytuacja wymaga: jest ona inna w latach 50.,
trochę inna w 90., ale stale przestrzegana. Zapewne obszar indywidualizmu się
2
poszerza, ale nie na tyle, by wykroczyć poza to, co należy i co uważane jest za
zbiorowy ład. Oczywiście, można też wyłamać się, nawet w sposób dziki, i różni
beatnicy uprawiają wolność ostentacyjną, ale nie reprezentują narodu, zresztą
muszą zamknąć się w swojej enklawie.
Dlatego przemiany, jakie nastąpiły w Pleasantville pod wpływem ostatnio
dopuszczonych poglądów, są wciąż ograniczone. Jest tu w tym względzie scena
- bezwiednie! - charakterystyczna. W miarę postępującej reformy, w obrazie
czarno-białego serialu z lat 50. pojawiają się elementy kolorowe, i mama
Parkerowa, której serce się otworzyło, nabiera rumieńców, jak to jest w naszej TV
wielobarwnej. Co ją przeraża? – Co będzie, gdy inni, wciąż czarno-biali, mnie
zobaczą? I prosi Buda, by pokrył jej twarz szarym pudrem. Ten lęk wiele mówi!
Odmiana przyszła za wcześnie! Jest tu wręcz zalążek dramatu: bunt nie może
posunąć się za daleko. Ale w tym miejscu zawstydziłem się, że tak wydziwiam, tym
więcej że docieramy do głównej atrakcji filmu: stopniowej interwencji, krok po
kroku, przedmiot po przedmiocie, twarz po twarzy, koloru podłączanego do taśmy
czarno-białej. Jest to oryginalne osiągnięcie wizualne w wykonaniu fotografa Roba
Sweeneya, któremu udało się utrzymać, i więcej, połączyć uroki dwóch stylów
obrazu filmowego: owego dawnego z jego kontrastami, cieniowaniem
i modelunkiem konturowym oraz współczesnej tęczowej eksplozji koloru. Są tu
sceny wręcz magiczne, np. gdy wielobarwny deszcz kwiatowy zalewa
monochromatyczny Kącik Zakochanych, gdzie spotykają się młode pary. Jakby nie
było, pomimo niejakiego infantylizmu, film krytykuje sztuczną perfekcję, która musi
się rozpaść, propaguje tolerancję oraz wartość rzeczywistości
przeciwko złudzeniom, którym to poglądom nic nie można zarzucić; jest to, jak
dotąd, najlepsza komedia parodystyczna sezonu.
3
Wyprawa do idylli retro „Miasteczko Pleasantville”: najlepsza komedia parodystyczna sezonu „Miasteczko Pleasantville” jest miejscem doskonałym niby bezustanna reklama telewizyjna: wszystko tu jest uśmiechnięte, pomyślne, higieniczne i nawet deszcz nigdy nie pada. ZYGMUNT KAŁUŻYŃSKI Występuje ono w serialu z lat 50., którego admiratorem jest współczesny młodzieniec; zna on na pamięć perypetie, zawsze sympatyczne, występujących tam postaci, w szczególności głównej pary George’a i Betty Parkerów (ich imiona, i również nazwisko, mają podobno brzmienie typowe dla familii amerykańskiej z owych lat). Otóż odwiedza go tajemniczy reperator urządzeń TV i wręcza mu pilota, po włączeniu którego nasz amator Pleasantville zostaje, ku swojej radości, do niego przeniesiony, ale wraz z nim dostaje się tam jego siostra, osóbka o poglądach postępowych, która sobie tej transplantacji nie życzyła: okazują się oni dziećmi idealnych państwa Parkerów, jako Bud i Mary Sue, imiona jakoby równie wówczas nieodzowne dla przyzwoitej młodzieży. Znaleźliśmy się więc w baśni fantastycznej, co prawda elektronicznej, niemniej, jak się zaraz okaże, z morałem tradycyjnym w baśniach. Nasza młoda dwójka przekonuje się, że obowiązująca tu perfekcja łączy się ze sztuczną powierzchownością, co widać po rekwizytach. Są tu książki, ale z niezadrukowanymi kartkami, bo nikt ich nie czyta, jako że ewentualna treść mogłaby zachwiać cenną równowagę. Ekipa koszykówki, która zawsze wygrywa, jest w posiadaniu piłek, które przy każdym rzucie trafiają, i nasz nowo przybyły na próżno rozmyślnie ciska w sufit: jego piłka odbija się i nieodmiennie wpada do kosza. Gdy Bud wzywa miejscową straż pożarną, wołając „ogień!”, nikt z owych dyżurnych nie reaguje, bo w serialu są oni używani wyłącznie do zdejmowania z drzewa kotków zapłakanych dziewczynek, i by nakłonić ich do interwencji, musi on wrzasnąć: „Kot na gałęzi!”, w dodatku obowiązany jest pokazać im, że z ich szlauchów może płynąć woda, czego nigdy nie doświadczyli. Bowiem nic tu nigdy się nie pali; tymczasem nagle pokazał się ogień, a to dzięki działalności niepodległej siostrzyczki Buda. Jest ona oburzona, że gdy udaje się za potrzebą do toaletki, zastaje tam pustą posadzkę, bo po co więcej, skoro w serialu nikt nie chodzi na stronę; jest też zirytowana nieobecnością seksu i tłumaczy mamusi, na czym on polega, ta się wciąga, i to z taką pasją, że drzewo w ogrodzie staje w płomieniach; dlatego właśnie straż okazała się niespodziewanie potrzebna. Ale to dopiero początek: nasza nowoczesna dziewczyna na randce z tutejszym koszykarzem zmusza go do śmiałych pieszczot, czego tu nikt nie uprawiał, bo chociaż sympatyzujące pary udawały się za miasto na piknik, to praktykowano co 1
najwyżej patrzenie sobie w oczy. Co więcej, braciszek naszej awanturnicy, przekonawszy się, że jego wymarzone Pleasantville jest dętą blagą, również wciąga się w reformowanie owej przykładnej społeczności. Drużyna koszykówki przegrywa, w książkach pojawiają się niepokojące teksty drukowane, pani Parkerowa, zainteresowana uczuciowo sąsiadem, nie robi już kolacji jak zwykle i zaniedbany mąż zmuszony jest odżywiać się oliwkami z konserwy; miasteczko się buntuje, co jednak nie trwa długo. Jest to inteligencka komedia w najlepszym hollywoodzkim rodzaju i jedyna pretensja, jaką można wobec niej żywić, to że jest właśnie hollywoodzka: podejmuje sprawę, ale uważa, by nie doprowadzić jej do końca. Jest tu krytyka obyczajowości lat 50. z perspektywy lat 90.; satyra na załganą kulturę sitcomów; protest przeciwko narzuconej sztampie. Wszystko to jednak nie sięga daleko. Główna nowość, jaką młodzi współcześnie wprowadzają do środowiska sprzed pół wieku, to swoboda seksualna; należy w tym względzie kierować się swoją szczerą skłonnością. Ale poza tym reforma ogranicza się do wezwania, by okazywać uczucie: ojciec, który zaniedbywał w tym względzie matkę, odzyskuje ją, gdy wyładował więcej ciepła, według wskazówek syna z naszych czasów. Wyłania się pytanie, którego autorzy „Pleasantville” starali się uniknąć, podkreślając mechaniczność postaci ze starego sitcomu - czy przypadkiem nie zawierał on jednak sentymentalizmu, niewiele różniącego się od aktualnego. Co prawda stagnacja została rozmyta, reguły rozluźnione, ale wciąż jesteśmy we wspólnej dla obydwu etapów poczciwości naiwnej, zaś są chwile, że dziecinnej: duch słodkiej reklamy z lat 50. został poszerzony o ducha słodkiej reklamy z lat 90. Pod tym względem jest to film dobitnie amerykański. Jak to? można by zapytać. Przecież wszystkie filmy amerykańskie są amerykańskie. Niezupełnie. Może będzie to wyglądać zaskakująco, ale uważam, że Ameryka jest krajem nudnym. Oczywiście, zdarzają się tam wypadki, jak dzieci, które mordują, ale trafia się to w jednej czy dwóch szkołach, zaś Amerykanów jest 260 milionów. Skąd jednak owe sensacyjne filmy, kryminały, thrillery, westerny? Właśnie dlatego robi się je, i to z rozmachem, bo uzupełniają to, czego brakuje. Uderzyło mnie, gdy byłem w Ameryce, że dla tamtejszych owo kino było tak samo egzotyczne jak dla mnie. Ma ono zabawić społeczeństwo jak najbardziej zrównoważone. Otóż film „Miasteczko Pleasantville” bliski jest codziennej mentalności amerykańskiej. Jest tu typowa dla owego społeczeństwa dążność do spełnienia się w jego ramach, tak jak wspólna sytuacja wymaga: jest ona inna w latach 50., trochę inna w 90., ale stale przestrzegana. Zapewne obszar indywidualizmu się 2
poszerza, ale nie na tyle, by wykroczyć poza to, co należy i co uważane jest za zbiorowy ład. Oczywiście, można też wyłamać się, nawet w sposób dziki, i różni beatnicy uprawiają wolność ostentacyjną, ale nie reprezentują narodu, zresztą muszą zamknąć się w swojej enklawie. Dlatego przemiany, jakie nastąpiły w Pleasantville pod wpływem ostatnio dopuszczonych poglądów, są wciąż ograniczone. Jest tu w tym względzie scena - bezwiednie! - charakterystyczna. W miarę postępującej reformy, w obrazie czarno-białego serialu z lat 50. pojawiają się elementy kolorowe, i mama Parkerowa, której serce się otworzyło, nabiera rumieńców, jak to jest w naszej TV wielobarwnej. Co ją przeraża? – Co będzie, gdy inni, wciąż czarno-biali, mnie zobaczą? I prosi Buda, by pokrył jej twarz szarym pudrem. Ten lęk wiele mówi! Odmiana przyszła za wcześnie! Jest tu wręcz zalążek dramatu: bunt nie może posunąć się za daleko. Ale w tym miejscu zawstydziłem się, że tak wydziwiam, tym więcej że docieramy do głównej atrakcji filmu: stopniowej interwencji, krok po kroku, przedmiot po przedmiocie, twarz po twarzy, koloru podłączanego do taśmy czarno-białej. Jest to oryginalne osiągnięcie wizualne w wykonaniu fotografa Roba Sweeneya, któremu udało się utrzymać, i więcej, połączyć uroki dwóch stylów obrazu filmowego: owego dawnego z jego kontrastami, cieniowaniem i modelunkiem konturowym oraz współczesnej tęczowej eksplozji koloru. Są tu sceny wręcz magiczne, np. gdy wielobarwny deszcz kwiatowy zalewa monochromatyczny Kącik Zakochanych, gdzie spotykają się młode pary. Jakby nie było, pomimo niejakiego infantylizmu, film krytykuje sztuczną perfekcję, która musi się rozpaść, propaguje tolerancję oraz wartość rzeczywistości przeciwko złudzeniom, którym to poglądom nic nie można zarzucić; jest to, jak dotąd, najlepsza komedia parodystyczna sezonu. 3