Zrób sobie muzeum
Do czytania pod prysznicem
Wystawa impresjonistów w Muzeum Narodowym jest pierwszym od dawna
wydarzeniem, które zainteresowało polską opinię kulturalną w pełnym
wymiarze; już obecnie odwiedzający ją liczą się na dziesiątki tysięcy, zaś
podobnie zapowiada się w kolejnych miastach, gdzie wystawa ma się udać:
sporządza się tam awansem zapisy na nią. Jest to wyjątkowy fakt mobilizacji,
ponieważ w życiu kulturalnym nastąpiło rozproszenie, jakiego nie było nigdy.
ZYGMUNT KAŁUŻYŃSKI
Gdy w 1924 r. Reymont otrzymał Nagrodę Nobla, wybuchła dyskusja, która
ciągnęła się pół roku: wielu było zdania, że należała się ona Żeromskiemu. Każdy,
kto czytał, wiedział o tych autorach i był w tę polemikę wciągnięty. Gdy obecnie ten
sam laur otrzymała Szymborska, najbardziej zaskoczeni byli jej rodacy. Jeszcze
w latach 60. i 70. ukazanie się nowej pozycji wywoływało powszechne
zainteresowanie i następował, bywało, wielotysięczny nakład. Dzisiaj, gdy kolegium
nagrody Nike ogłasza nominowanych kandydatów, ja sam, mimo że uważam się za
konsumenta kultury, wtedy dopiero dowiaduję się o ich istnieniu. Po przyznaniu
Paszportów „Polityki” czytelnicy zwracali się do redakcji o więcej informacji o
nieznanych im wyróżnionych. Nie znaczy to, by wątpiło się w zasadność wyborów
Nike czy Paszportów; zapewne owe osoby zasługiwały na ową selekcję, niemniej
uważa się, że działały w ograniczonym kole. W rezultacie życie kulturalne składa
się z wydzielonych kręgów, często wąskich; twórczość stała się zaiste klubowa.
Otóż oryginalność wystawy impresjonistów polega na tym, że tym razem udali się
na nią wszyscy. Co to może znaczyć? Być może jest to sygnał, że odbiorcy, którzy
zaniechali szczegółowej obserwacji kultury, gotowi są jednak zająć się sztuką
plastyczną, w szczególności jej spadkiem dziejowym, bo wystawy aktualne nie
mają już podobnego wzięcia. Potwierdza to rynek książkowy, na którym największe
nakłady osiągają albumy malarstwa, monografie artystów, podręczniki historii
sztuki, często kosztowne. Innym – na zgoła odmiennym szczeblu – przejawem tego
trendu są licytacje dzieł sztuki, na których padają sumy milionowe. Pod tym
względem upodabniamy się, na razie skromnie, do sytuacji światowej, gdzie handel
sztuką jest potęgą. Domy aukcyjne takie jak Sotheby w Londynie mają obroty
dorównujące największym przedsiębiorstwom, co budzi niepokój ekonomistów
i także działaczy kultury. Ekonomistów: fakt, że obrazek o wymiarach 40 na 60 cm
został sprzedany za osiemset milionów dolarów, zaś bułka kosztuje 10 centów,
wywołuje niepokój co do równowagi waluty: po każdej wielkiej licytacji w Nowym
Jorku giełda odnotowuje spadek wymiany gotówkowej. Działaczy kultury: sztukę
kupuje się jako lokatę kapitału i jej dzieła, często ważne w dziejach cywilizacji,
znikają z dostępu zamknięte w safesach.
1
Czy warto pchać się na wystawę
Tu dochodzimy do głównego pytania: jaka jest wartość tego całego podniecenia?
Wystawa impresjonistów została przyjęta gorąco, niemniej reprezentuje ona trzeci
garnitur; w moim odczuciu tylko jeden obraz miał siłę magiczną, jaką promieniuje
twórcze dzieło sztuki: kwiaty w wazonie van Gogha. Skądinąd trudno było się
spodziewać, że Francuzi przyślą do Polski bądź do Afryki dzieła zasadnicze. Może
zresztą w wypadku impresjonistów nie arcydzieła są istotne; malowali oni szybko
i dużo; muzea i pałace bogaczy są nimi zapełnione. Nie jest to sztuka wnikliwa:
Picasso mówił, że u nich widać tylko, jaka wtedy była pogoda. Niemniej mają oni
swój urok: czy jednak było nam dane z niego skorzystać? Obrazowi należy się
przypatrzeć, do czego nie było okazji, bo natłok zwiedzających oraz wymiana ich
kolejnych grup zmuszały do pośpiechu, nie mówiąc już o potrącaniu się
wzajemnym. Co jednak nie zrażało publiczności: czy jednak przyszła, by przeżyć
sztukę, czy tylko, by zetknąć się z autentykiem, po trosze tak jak zachodzi się do
kościoła na modlitwę?
Otóż w tym miejscu pozwolę sobie zaproponować coś osobistego. Sytuacja bowiem
podobna zdarza się we wszystkich muzeach. Miałem tu doświadczenie z Moną Lisą
w Luwrze: jest ona ogrodzona barierą na odległość dwu i pół metra oraz
umieszczona za nietłukącą się szybą, by jakiś wariat nie rzucił w nią kamieniem;
skądinąd była już raz ukradziona. Dokoła kotłuje się tłum, przez który nie sposób
się przecisnąć, Japończyków i Amerykanów. Ci zresztą opracowali własny sposób
turystyki: nie oglądają, tylko trzaskają zdjęcie za zdjęciem. Po powrocie zapraszają
gości i wyświetlają z diapozytywów: widzą szczegóły, przeżywają i wtedy dopiero
zwiedzają!
Ja doszedłem do podobnego rezultatu. Oczywiście Mony Lisy wtedy się nie
dopatrzyłem, ale nabyłem reprodukcję firmy Alinari: znakomitą. Nowoczesne
facsimile, wykonane metodą fototypiczną bądź jako heliograwiura z kontrolą
cyfrową, oddają wszystkie odcienie. Nie są to druki tanie, kosztują po kilkanaście
dolarów, ale czy za tę cenę nie kalkuluje się doznać u siebie w fotelu Rembrandta,
Delacroix i Picassa? Nasze księgarnie wyspecjalizowane w imporcie sprowadzają
na życzenie i posiadają katalogi głównych zakładów: Schrolla i Maxa Jaffe
w Wiedniu, Alinarego i Istituto Fotochromo Italiano we Florencji, Brauna w Paryżu,
Twin Editions w USA.
Tu jednak wyłania się drażliwe pytanie: jest to ersatz i czy jest on w stanie zastąpić
tęsknotę za dziełem samym w sobie? Ale pojęcie dzieła samego w sobie należy
poddać rewizji. Z chwilą gdy okazało się, że sztuka jest jednym z największych
biznesów, wytworzył się rynek falsyfikatów, jakiego nie było w historii. Loschburg
2
w monografii „Kradzież Mony Lisy”, wydanej u nas w 1974 r., podaje, że około 80
proc. eksponatów proponowanych w antykwariatach niemieckich jest
sfałszowanych. W samym tylko 1951 r. zgłoszono w urzędach celnych Stanów
Zjednoczonych przywóz 103 227 jakoby autentycznych obrazów Corota, pejzażysty
wziętego w USA, wszystkie z oficjalną ekspertyzą. Loschburg oblicza, że Corot
musiałby malować po trzy obrazy dziennie przez przeszło sto lat, by dostarczyć
ową produkcję z zaledwie jednego roku importu. Bywają też zdumiewające
paradoksy! Koncern japoński Mitsubishi nabył w 1970 r. jedną z wersji
„Słoneczników” van Gogha (który zrobił ich kilka) za sumę tak kolosalną, że się
w głowie kręci. Jednak okazało się, że niewysokiej klasy farby użyte przez malarza
zaczęły czernieć. W rezultacie nabywcy dobrej reprodukcji „Słoneczników”,
wykonanej zanim obraz zaczął się rozkładać, mają lepszego „van Gogha” niż
posiadacze oryginału kupionego za miliardy! Ja właśnie mam taką sztukę, produkcji
Schrolla w Wiedniu, nabytą parę lat temu w Empiku, chętnie okazuję na żądanie.
Arcydzieła za bezcen
W związku z czym nasuwa się refleksja: jeżeli dobra reprodukcja, wierna kopia,
fałszerstwo wykonane fachowo dają tyle samo zadowolenia estetycznego co
autentyk, to czy warto rozpaczać, że nie ma się do niego dostępu? Co prawda
istnieje teoria, niemożliwa do zweryfikowania i na granicy mistycyzmu, że dzieła
mają swoją aurę, fluid, emisję elektronów, których udzielił im ich wykonawca ze
swojej osobowości lub dostarczyły czasy, w których powstały, ze swojej ówczesnej
atmosfery i potrafią po latach wciąż komunikować owe atomowe klimaty. Wygląda
to na zabobon, ale któż to sprawdzi bądź nie sprawdzi? Ale na to też mam
odpowiedź. Mianowicie ten, kto dokonał fałszerstwa, musiał zetknąć się
z oryginałem, uległ jego radiacji i przekazał ją do swojej kopii. Są tacy, którzy
twierdzą, że nawet na fotografii znajduje się jakaś część emanacji osoby czy
przedmiotu zdej-mowanego, bo przez obiektyw udzieliła się ona negatywowi
i potem przedostała się wraz ze zrobionymi z niego odbitkami.
Trafiłem na książkę, która podtrzymuje pogląd, że falsyfikat może być jednakowo
wart w odbiorze osobistym co oryginał: „La philatelie sans experts” (Filatelistyka
bez ekspertów) Jeana Separatiego. Uchodzi on za najwybitniejszego fałszerza
w historii znaczków pocztowych. Zachwiał on rynek filatelistyczny do tego stopnia,
że maklerzy usiłowali go zamordować. Eksperci prowadzili procesy przeciwko
Speratiemu i musieli wreszcie ustąpić, ponieważ genialny fałszerz udowodnił, że
nie sprzedawał swoich imitacji jako autentyczne, tylko jako kopie, prawo zaś nie
zabrania podrabiać walorów wyszłych z oficjalnego obiegu, np. starych znaczków,
rubli carskich, obligacji instytucji już nieistniejących itp.
Otóż filatelistyka jest to dziedzina szczególnie maniacka. Najdroższym znaczkiem
3
świata jest „Gujana Brytyjska”, wydana w tej kolonii angielskiej w 1856 r. Znaczek
ten kosztowałby dziś dwa miliony dolarów, czyli sto milionów razy więcej niż jego
pierwotna cena. Jest on w posiadaniu nieznanego zbieracza. Gdy tygodnik „Life”
zapragnął reprodukować „Gujanę”, trzeba było wielomiesięcznych zabiegów, by
przez jedynego agenta znającego sekret uzyskać zezwolenie na sfotografowanie
znaczka, który właściciel ukrywa przed własną żoną. Nazwisko posiadacza
„Gujany” jest według „Life” „najlepiej strzeżoną tajemnicą świata”. Czy wartą tego?
Jest on drukowany na lichym papierze i starty tak, że litery są nieczytelne. Jego
cztery rogi zostały obcięte przez uczniaka, który znalazł ten znaczek w starym
kufrze i zabawiał się nożyczkami. Istnieją zresztą inne „Gujany” z tego okresu, ale
nie „za 1 centa” – ten jest unikatem i to wystarcza by był bezcenny.
Działalność Speratiego zadaje cios temu rynkowi unikatów. Znaczki podrabiano od
dawna, ale eksperci umieli je zidentyfikować. Wobec Speratiego są bezradni.
Podczas jednej z ekspertyz zdarzył się farsowy przypadek. Specjaliści porównywali
rzadki znaczek szwedzki z 1865 r. z kopią Speratiego. Po prześwietleniu
promieniami Roentgena, zmierzeniu grubości papieru czułymi urządzeniami,
badaniach fotochemicznych itd. orzeczono, że nie można odróżnić falsyfikatu od
oryginału. Co więcej, w czasie badania pomylono znaczki, a że sam Sperati po
wykonaniu kopii nie zawsze może ją zidentyfikować – do tej pory nie wiadomo, czy
właściciel otrzymał z powrotem stary znaczek, czy też kopię Speratiego.
Z punktu widzenia prawnego Sperati jest nieposzlakowany, bo swoje „sztuczne
znaczki” sprzedaje jako falsyfikaty za 10 proc. wartości oryginałów. Pisze, że
uważa się za filantropa: „Dostarczam rozmiłowanym w znaczkach najpiękniejszych
okazów, o których na próżno marzyli całe życie. Nie oszukuję ich, nie twierdzę, że
daję im autentyki. Daję im wszakże sztukę filatelistyczną, która winna być udziałem
każdego, zamiast degenerować w rękach spekulantów”.
Trafiłem na reklamę angielskiej firmy meblarskiej, która otworzyła filię
w Warszawie: „Biurko w stylu Tudorów, według wzoru z roku 1580”. Wierzę, że
wzrusza tak samo jak oryginał w Victoria and Albert Museum, wyceniony podobno
na osiemset tysięcy funtów: tutaj za kwotę niewiele wyższą od podobnego towaru
z magazynu IKEA. Okazuje się wreszcie, w ostatecznym rozrachunku, że nasza
niepokojąca epoka wyrównuje w kulturze to, co nadwerężyła w kulturze. Bowiem
rozproszenie twórczości nastąpiło w rezultacie jej zalewu przez media
audiowizualne; ale z drugiej strony, każdy może nabyć za półdarmo wyczynowy
produkt tej samej techniki elektroniczno-komputerowej, która zniszczyła tradycyjny
odbiór kultury: swojego van Gogha wiernego jak żywy.
4
Zrób sobie muzeum Do czytania pod prysznicem Wystawa impresjonistów w Muzeum Narodowym jest pierwszym od dawna wydarzeniem, które zainteresowało polską opinię kulturalną w pełnym wymiarze; już obecnie odwiedzający ją liczą się na dziesiątki tysięcy, zaś podobnie zapowiada się w kolejnych miastach, gdzie wystawa ma się udać: sporządza się tam awansem zapisy na nią. Jest to wyjątkowy fakt mobilizacji, ponieważ w życiu kulturalnym nastąpiło rozproszenie, jakiego nie było nigdy. ZYGMUNT KAŁUŻYŃSKI Gdy w 1924 r. Reymont otrzymał Nagrodę Nobla, wybuchła dyskusja, która ciągnęła się pół roku: wielu było zdania, że należała się ona Żeromskiemu. Każdy, kto czytał, wiedział o tych autorach i był w tę polemikę wciągnięty. Gdy obecnie ten sam laur otrzymała Szymborska, najbardziej zaskoczeni byli jej rodacy. Jeszcze w latach 60. i 70. ukazanie się nowej pozycji wywoływało powszechne zainteresowanie i następował, bywało, wielotysięczny nakład. Dzisiaj, gdy kolegium nagrody Nike ogłasza nominowanych kandydatów, ja sam, mimo że uważam się za konsumenta kultury, wtedy dopiero dowiaduję się o ich istnieniu. Po przyznaniu Paszportów „Polityki” czytelnicy zwracali się do redakcji o więcej informacji o nieznanych im wyróżnionych. Nie znaczy to, by wątpiło się w zasadność wyborów Nike czy Paszportów; zapewne owe osoby zasługiwały na ową selekcję, niemniej uważa się, że działały w ograniczonym kole. W rezultacie życie kulturalne składa się z wydzielonych kręgów, często wąskich; twórczość stała się zaiste klubowa. Otóż oryginalność wystawy impresjonistów polega na tym, że tym razem udali się na nią wszyscy. Co to może znaczyć? Być może jest to sygnał, że odbiorcy, którzy zaniechali szczegółowej obserwacji kultury, gotowi są jednak zająć się sztuką plastyczną, w szczególności jej spadkiem dziejowym, bo wystawy aktualne nie mają już podobnego wzięcia. Potwierdza to rynek książkowy, na którym największe nakłady osiągają albumy malarstwa, monografie artystów, podręczniki historii sztuki, często kosztowne. Innym – na zgoła odmiennym szczeblu – przejawem tego trendu są licytacje dzieł sztuki, na których padają sumy milionowe. Pod tym względem upodabniamy się, na razie skromnie, do sytuacji światowej, gdzie handel sztuką jest potęgą. Domy aukcyjne takie jak Sotheby w Londynie mają obroty dorównujące największym przedsiębiorstwom, co budzi niepokój ekonomistów i także działaczy kultury. Ekonomistów: fakt, że obrazek o wymiarach 40 na 60 cm został sprzedany za osiemset milionów dolarów, zaś bułka kosztuje 10 centów, wywołuje niepokój co do równowagi waluty: po każdej wielkiej licytacji w Nowym Jorku giełda odnotowuje spadek wymiany gotówkowej. Działaczy kultury: sztukę kupuje się jako lokatę kapitału i jej dzieła, często ważne w dziejach cywilizacji, znikają z dostępu zamknięte w safesach. 1
Czy warto pchać się na wystawę Tu dochodzimy do głównego pytania: jaka jest wartość tego całego podniecenia? Wystawa impresjonistów została przyjęta gorąco, niemniej reprezentuje ona trzeci garnitur; w moim odczuciu tylko jeden obraz miał siłę magiczną, jaką promieniuje twórcze dzieło sztuki: kwiaty w wazonie van Gogha. Skądinąd trudno było się spodziewać, że Francuzi przyślą do Polski bądź do Afryki dzieła zasadnicze. Może zresztą w wypadku impresjonistów nie arcydzieła są istotne; malowali oni szybko i dużo; muzea i pałace bogaczy są nimi zapełnione. Nie jest to sztuka wnikliwa: Picasso mówił, że u nich widać tylko, jaka wtedy była pogoda. Niemniej mają oni swój urok: czy jednak było nam dane z niego skorzystać? Obrazowi należy się przypatrzeć, do czego nie było okazji, bo natłok zwiedzających oraz wymiana ich kolejnych grup zmuszały do pośpiechu, nie mówiąc już o potrącaniu się wzajemnym. Co jednak nie zrażało publiczności: czy jednak przyszła, by przeżyć sztukę, czy tylko, by zetknąć się z autentykiem, po trosze tak jak zachodzi się do kościoła na modlitwę? Otóż w tym miejscu pozwolę sobie zaproponować coś osobistego. Sytuacja bowiem podobna zdarza się we wszystkich muzeach. Miałem tu doświadczenie z Moną Lisą w Luwrze: jest ona ogrodzona barierą na odległość dwu i pół metra oraz umieszczona za nietłukącą się szybą, by jakiś wariat nie rzucił w nią kamieniem; skądinąd była już raz ukradziona. Dokoła kotłuje się tłum, przez który nie sposób się przecisnąć, Japończyków i Amerykanów. Ci zresztą opracowali własny sposób turystyki: nie oglądają, tylko trzaskają zdjęcie za zdjęciem. Po powrocie zapraszają gości i wyświetlają z diapozytywów: widzą szczegóły, przeżywają i wtedy dopiero zwiedzają! Ja doszedłem do podobnego rezultatu. Oczywiście Mony Lisy wtedy się nie dopatrzyłem, ale nabyłem reprodukcję firmy Alinari: znakomitą. Nowoczesne facsimile, wykonane metodą fototypiczną bądź jako heliograwiura z kontrolą cyfrową, oddają wszystkie odcienie. Nie są to druki tanie, kosztują po kilkanaście dolarów, ale czy za tę cenę nie kalkuluje się doznać u siebie w fotelu Rembrandta, Delacroix i Picassa? Nasze księgarnie wyspecjalizowane w imporcie sprowadzają na życzenie i posiadają katalogi głównych zakładów: Schrolla i Maxa Jaffe w Wiedniu, Alinarego i Istituto Fotochromo Italiano we Florencji, Brauna w Paryżu, Twin Editions w USA. Tu jednak wyłania się drażliwe pytanie: jest to ersatz i czy jest on w stanie zastąpić tęsknotę za dziełem samym w sobie? Ale pojęcie dzieła samego w sobie należy poddać rewizji. Z chwilą gdy okazało się, że sztuka jest jednym z największych biznesów, wytworzył się rynek falsyfikatów, jakiego nie było w historii. Loschburg 2
w monografii „Kradzież Mony Lisy”, wydanej u nas w 1974 r., podaje, że około 80 proc. eksponatów proponowanych w antykwariatach niemieckich jest sfałszowanych. W samym tylko 1951 r. zgłoszono w urzędach celnych Stanów Zjednoczonych przywóz 103 227 jakoby autentycznych obrazów Corota, pejzażysty wziętego w USA, wszystkie z oficjalną ekspertyzą. Loschburg oblicza, że Corot musiałby malować po trzy obrazy dziennie przez przeszło sto lat, by dostarczyć ową produkcję z zaledwie jednego roku importu. Bywają też zdumiewające paradoksy! Koncern japoński Mitsubishi nabył w 1970 r. jedną z wersji „Słoneczników” van Gogha (który zrobił ich kilka) za sumę tak kolosalną, że się w głowie kręci. Jednak okazało się, że niewysokiej klasy farby użyte przez malarza zaczęły czernieć. W rezultacie nabywcy dobrej reprodukcji „Słoneczników”, wykonanej zanim obraz zaczął się rozkładać, mają lepszego „van Gogha” niż posiadacze oryginału kupionego za miliardy! Ja właśnie mam taką sztukę, produkcji Schrolla w Wiedniu, nabytą parę lat temu w Empiku, chętnie okazuję na żądanie. Arcydzieła za bezcen W związku z czym nasuwa się refleksja: jeżeli dobra reprodukcja, wierna kopia, fałszerstwo wykonane fachowo dają tyle samo zadowolenia estetycznego co autentyk, to czy warto rozpaczać, że nie ma się do niego dostępu? Co prawda istnieje teoria, niemożliwa do zweryfikowania i na granicy mistycyzmu, że dzieła mają swoją aurę, fluid, emisję elektronów, których udzielił im ich wykonawca ze swojej osobowości lub dostarczyły czasy, w których powstały, ze swojej ówczesnej atmosfery i potrafią po latach wciąż komunikować owe atomowe klimaty. Wygląda to na zabobon, ale któż to sprawdzi bądź nie sprawdzi? Ale na to też mam odpowiedź. Mianowicie ten, kto dokonał fałszerstwa, musiał zetknąć się z oryginałem, uległ jego radiacji i przekazał ją do swojej kopii. Są tacy, którzy twierdzą, że nawet na fotografii znajduje się jakaś część emanacji osoby czy przedmiotu zdej-mowanego, bo przez obiektyw udzieliła się ona negatywowi i potem przedostała się wraz ze zrobionymi z niego odbitkami. Trafiłem na książkę, która podtrzymuje pogląd, że falsyfikat może być jednakowo wart w odbiorze osobistym co oryginał: „La philatelie sans experts” (Filatelistyka bez ekspertów) Jeana Separatiego. Uchodzi on za najwybitniejszego fałszerza w historii znaczków pocztowych. Zachwiał on rynek filatelistyczny do tego stopnia, że maklerzy usiłowali go zamordować. Eksperci prowadzili procesy przeciwko Speratiemu i musieli wreszcie ustąpić, ponieważ genialny fałszerz udowodnił, że nie sprzedawał swoich imitacji jako autentyczne, tylko jako kopie, prawo zaś nie zabrania podrabiać walorów wyszłych z oficjalnego obiegu, np. starych znaczków, rubli carskich, obligacji instytucji już nieistniejących itp. Otóż filatelistyka jest to dziedzina szczególnie maniacka. Najdroższym znaczkiem 3
świata jest „Gujana Brytyjska”, wydana w tej kolonii angielskiej w 1856 r. Znaczek ten kosztowałby dziś dwa miliony dolarów, czyli sto milionów razy więcej niż jego pierwotna cena. Jest on w posiadaniu nieznanego zbieracza. Gdy tygodnik „Life” zapragnął reprodukować „Gujanę”, trzeba było wielomiesięcznych zabiegów, by przez jedynego agenta znającego sekret uzyskać zezwolenie na sfotografowanie znaczka, który właściciel ukrywa przed własną żoną. Nazwisko posiadacza „Gujany” jest według „Life” „najlepiej strzeżoną tajemnicą świata”. Czy wartą tego? Jest on drukowany na lichym papierze i starty tak, że litery są nieczytelne. Jego cztery rogi zostały obcięte przez uczniaka, który znalazł ten znaczek w starym kufrze i zabawiał się nożyczkami. Istnieją zresztą inne „Gujany” z tego okresu, ale nie „za 1 centa” – ten jest unikatem i to wystarcza by był bezcenny. Działalność Speratiego zadaje cios temu rynkowi unikatów. Znaczki podrabiano od dawna, ale eksperci umieli je zidentyfikować. Wobec Speratiego są bezradni. Podczas jednej z ekspertyz zdarzył się farsowy przypadek. Specjaliści porównywali rzadki znaczek szwedzki z 1865 r. z kopią Speratiego. Po prześwietleniu promieniami Roentgena, zmierzeniu grubości papieru czułymi urządzeniami, badaniach fotochemicznych itd. orzeczono, że nie można odróżnić falsyfikatu od oryginału. Co więcej, w czasie badania pomylono znaczki, a że sam Sperati po wykonaniu kopii nie zawsze może ją zidentyfikować – do tej pory nie wiadomo, czy właściciel otrzymał z powrotem stary znaczek, czy też kopię Speratiego. Z punktu widzenia prawnego Sperati jest nieposzlakowany, bo swoje „sztuczne znaczki” sprzedaje jako falsyfikaty za 10 proc. wartości oryginałów. Pisze, że uważa się za filantropa: „Dostarczam rozmiłowanym w znaczkach najpiękniejszych okazów, o których na próżno marzyli całe życie. Nie oszukuję ich, nie twierdzę, że daję im autentyki. Daję im wszakże sztukę filatelistyczną, która winna być udziałem każdego, zamiast degenerować w rękach spekulantów”. Trafiłem na reklamę angielskiej firmy meblarskiej, która otworzyła filię w Warszawie: „Biurko w stylu Tudorów, według wzoru z roku 1580”. Wierzę, że wzrusza tak samo jak oryginał w Victoria and Albert Museum, wyceniony podobno na osiemset tysięcy funtów: tutaj za kwotę niewiele wyższą od podobnego towaru z magazynu IKEA. Okazuje się wreszcie, w ostatecznym rozrachunku, że nasza niepokojąca epoka wyrównuje w kulturze to, co nadwerężyła w kulturze. Bowiem rozproszenie twórczości nastąpiło w rezultacie jej zalewu przez media audiowizualne; ale z drugiej strony, każdy może nabyć za półdarmo wyczynowy produkt tej samej techniki elektroniczno-komputerowej, która zniszczyła tradycyjny odbiór kultury: swojego van Gogha wiernego jak żywy. 4