kawiarenka

  • Dokumenty795
  • Odsłony113 130
  • Obserwuję142
  • Rozmiar dokumentów1.6 GB
  • Ilość pobrań70 919

Ebert Sabine - Znachorka 04 - Klątwa znachorki

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :2.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kawiarenka
EBooki

Ebert Sabine - Znachorka 04 - Klątwa znachorki.pdf

kawiarenka EBooki Sabine Ebert
Użytkownik kawiarenka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 352 stron)

Spis treści Dramatis Personae Prolog Część pierwsza. Sprawy rodzinneMaj roku Pańskiego 1189 we FreiberguW kasztelu we FreiberguW tym samym czasie na zamku w MiśniStary margrabiaKonkuryW pułapceOdkryciaWięzy rodzinneW ciemnościNiespodziewana wizytaŚwiętowanie zwycięstwaChata dzikiego ludaWielkie planyW drodzePrzygotowaniaPrzybycie AlbrechtaWyzwanie na pojedynekPrzygotowania do ślubuPotajemne spotkaniaPróba siłNiemiłe niespodzianki Część druga. Na obcej ziemiKoniec maja 1189 w PreszburguKról i cesarzPrzyjaciel i wrógPasowanie na rycerzaRozkaz królaGroźbaPowrót OttonaPonowne spotkanieKonfrontacjeUzasadnione obawyLipiec 1189 za północną granicą cesarstwa bizantyjskiegoBizantyjski zamętPoselstwaRozpuszczenie wojskPaździernik 1189, MerseburgWypadkiPowrót do domuŚrodki ostrożnościListopad 1189, cesarstwo bizantyjskieW królewskim obozie pod BrunszwikiemPokutaKoszmaryPlany HedwigiLuty 1190 w Konstantynopolu Część trzecia. Krwawe żniwoMarzec 1190 we FreiberguKlasztorny skarbKlątwaWybór DanielaRozżarzone żelazoPrzesłuchanie MartyNowy dowódca kasztelu we FreiberguPośród sojusznikówMaj roku Pańskiego 1190 na Wyżynie AnatolijskiejWoda i krewWalka o Ikonium18 maja roku Pańskiego 1190, gdzieś pomiędzy królewskimi ogrodami a murami Ikonium10 czerwca 1190 niedaleko Seleucji na cylicyjskim wybrzeżuLato roku Pańskiego 1190 w Marchii MiśnieńskiejNowiny z FreiberguBez nadzieiPonowne spotkanieW AntiochiiZarazaW błocie pod Akką20 stycznia roku Pańskiego 1191 pod AkkąUpadek Akki Epilog Jesień roku Pańskiego 1191 w Wartburgu w TuryngiiPosłowie Tablica chronologiczna Przypisy

Dramatis Personae Wykaz najważniejszych postaci występujących w powieści. Postaci historyczne oznaczono gwiazdką. Freiberg (dawniej Chrystianowo)1 Marta, akuszerka i zielarka Łukasz, jej mąż, rycerz w służbie margrabiego miśnieńskiego Tomasz, Klara i Daniel, dzieci Marty z małżeństwa z Chrystianem Paweł, Łukasz i Konrad, synowie Łukasza Joanna, pasierbica Marty, również znachorka Kuno, mąż Joanny, i Bertram, wartownicy na kasztelu Henryk*, kasztelan Freibergu Ida, jego żona Rajnhard, rycerz margrabiego na kasztelu we Freibergu Jonasz, kowal i rajca, jego żona Emma Johan i Guntram, ich najstarsi synowie Karol, kowal i pasierb Marty Sebastian, ksiądz Anzelm, krawiec i burmistrz Freibergu Hans i Fryderyk, niegdyś przewoźnicy soli z Halle Piotr, główny parobek u Marty i Łukasza, przywódca miejscowej młodzieży Chrystian, chłopiec stajenny, pierwsze dziecko urodzone w Chrystianowie Anna, jego żona, siostra Piotra Elfryda, wdowa z dzielnicy górników

Miśnia Otto z Wettynu*, margrabia miśnieński Hedwiga*, małżonka Ottona Albrecht*, pierworodny syn Ottona i Hedwigi Zofia z Czech*, małżonka Albrechta Zuzanna, pokojówka w służbie Hedwigi Hartmut, nauczyciel giermków na dworze Ottona Elmar, rycerz i zaufany Albrechta Rutger, giermek i przybrany syn Elmara Giselbert, rycerz Gerald, rycerz i brat nieżyjącej już pierwszej żony Łukasza Lukardia, jego żona Dytryk Kietlicz*, proboszcz miśnieńskiej katedry, a następnie biskup Miśni Arystokracja i duchowieństwo cesarz Fryderyk Stauf*, zwany Rudobrodym Henryk*, król niemiecki i syn Fryderyka Fryderyk Szwabski*, kolejny syn Fryderyka Dytryk z Weissenfels*, młodszy syn margrabiego Miśni Ottona z Wettynu Ryszard Lwie Serce*, król Anglii Filip II August*, król Francji Salah ad-Din Jusuf ibn Ajjub*, zwany Saladynem, władca Egiptu i Syrii, przywódca sił muzułmańskich Gwidon z Lusignan*, były król Jerozolimy Konrad z Montferratu*, margrabia Montferratu i władca Tyru

Boemund III*, książę Antiochii Bela III*, król Węgier Izaak II Angelos z Konstantynopola*, cesarz bizantyjski Kilidż Arslan II, sułtan Ikonium Leopold V*, cesarz Austrii Henryk z Kalden*, cesarski marszałek Marcin*, biskup miśnieński Ludwik Pobożny*, landgraf Turyngii Herman*, jego brat, palatyn saski Bernard z Aschersleben*, książę Saksonii, brat margrabiny miśnieńskiej Hedwigi Dedo*, hrabia Grójca, brat margrabiego Miśni i margrabia Marchii Wschodniej Konrad*, jego najstarszy syn Pozostałe postaci Rajmund, rycerz w służbie margrabiego Ottona Elżbieta, jego żona Roland, ich syn Ludmił, grajek Jakub, rycerz, brat Łukasza Piotr, opat klasztoru w Marienzelle Bertold*, pan Bertoldowa2 obok Freibergu Wiprecht ze Starkau, dowódca kopijników Dytryka z Weissenfels Humfryd z Auenweiler, rycerz Notker, młody mnich benedyktyński Rupert, giermek

Prolog Szukając spokoju i lepszego życia, wyruszyli do odległej i odludnej krainy. Wkrótce jednak odkryto tam srebro i rozpoczęło się jego wydobycie. Do osady pośród Ciemnego Lasu zewsząd przybywali poszukiwacze szczęścia. Wybuchły krwawe zamieszki, gasząc nadzieję na pokój i bezpieczeństwo. I jakby nie dość było tych nieszczęść, do małego światka osadników i górników nagle zawitały problemy wielkiego świata. Kaznodzieje ciągnęli przez osady, rozgłaszając straszliwe nowiny o upadku Jerozolimy. Księża w kościołach nawoływali do wyruszenia na świętą wojnę, by uwolnić Chrystusowy Krzyż z rąk niewiernych. Niektórzy zbyt późno się zorientowali, że prawdziwych wrogów nie trzeba szukać na obczyźnie. A żadna wojna nie jest święta.

CZĘŚĆ PIERWSZA Sprawy rodzinne Maj roku Pańskiego 1189 we Freibergu Łukasz bez ruchu i spod wpółprzymkniętych powiek obserwował, jak jego żona wyślizguje się z łóżka, choć dopiero co nastał świt. Nie patrząc na niego, włożyła suknię, splotła włosy, okryła je prostym czepkiem i po cichu wyszła. Wiedział, co zamierza, i wiedział też, że chce być przy tym sama. Dziś było święto patrona jej byłego męża, a jego najlepszego przyjaciela. Choć Chrystian złożył swe życie w ofierze niemal pięć lat temu, oboje wciąż przeżywali żałobę, choć w zupełnie odmienny sposób. Marta poszła pomodlić się za niego w kaplicy. Chrystian był miłością jej życia i nie było dnia, odkąd z konieczności zawarli małżeństwo, by Łukasz się nie zastanawiał, czy duch zmarłego przyjaciela nie leży przypadkiem pośrodku ich małżeńskiego łoża. Jednocześnie śmierć Chrystiana wciąż wywoływała w nim taką rozpacz i wściekłość, że aż ściskało go w gardle. Czasem wydawało mu się nawet, że zaraz spotka przyjaciela w stajni albo gdzieś w domu. Albo na kasztelu, z którego Chrystian doglądał szybko rozwijającej się osady górniczej, zanim na rozkaz najstarszego syna margrabiego miśnieńskiego zabili go wrogowie. Łukasz pokochał Martę, zanim została żoną Chrystiana. Lecz poślubił ją w takich okolicznościach, jakich nigdy by sobie nie życzył. Ich dawny wpływowy wróg – dowódca straży przybocznej margrabiego miśnieńskiego Ottona z Wettynu – porwał Martę w dniu pogrzebu Chrystiana i przemocą zmusił do małżeństwa. Gdy Łukasz w końcu ją odnalazł, wpadł w wielki gniew i zabił Ekkeharta. Jedynym sposobem, by uratować siebie i towarzyszy przed karą śmierci, a Martę przed klasztorem, był natychmiastowy ślub. Gdy ostrożne kroki Marty na schodach ucichły, Łukasz wstał, ubrał się i również zszedł na parter kamiennego domu, który zamieszkiwali. Wszyscy chyba jeszcze spali. Tylko Anna, młoda służąca, była na nogach i rozpalała ogień. Powitała go z szacunkiem i zaproponowała piwo i zimną kaszę. – Gdy moja żona wróci, przekaż jej, że czekam na nią na górze – powiedział i poszedł z powrotem do izby. Tam usiadł przy stole i oparł czoło o splecione dłonie, pogrążając się w ponurych rozmyślaniach. Śmierć Chrystiana do dziś nie została pomszczona, choć tuż po krwawych wydarzeniach Łukasz rzucił przyszłemu margrabiemu do stóp głowę człowieka, który wystrzelił śmiercionośną strzałę. Lecz ten, kto wydał rozkaz zabicia Chrystiana, wciąż żył nieniepokojony i miał niedługo objąć władzę w marchii. A na freiberskim kasztelu panował kapryśny i zawzięty człowiek. To był jeden z powodów, dla których wciąż jeszcze nie opuścili z Martą młodego miasta. Właściwie powinien już natychmiast iść na kasztel, żeby objąć wartę jako dowódca załogi. Lecz tym razem gotów był przyjąć karę za spóźnienie. Pewne sprawy były dziś dla niego ważniejsze niż lepszy czy gorszy humor kasztelana3 . Łukasz nie byłby w stanie powiedzieć, ile czasu minęło, zanim do izby wróciła Marta. Jej

delikatną postać otaczała aura smutku, choć postarała się, by nie widać było śladów łez. Uśmiechnęła się nawet do niego, choć ze smutkiem. – Czy nie powinieneś już dawno być w kasztelu? Nie odpowiedział na pytanie, tylko wyciągnął rękę i popatrzył jej w oczy. – Chodź tutaj! Podchodząc, nie spojrzała na niego, lekko zaskoczona jego zachowaniem. Myślami wciąż była chyba przy Chrystianie. Łukasz przyciągnął ją do siebie, przybierając surową minę. – Pora, niewiasto, byś ponownie okazała swemu mężowi posłuszeństwo. Przy innej okazji pewnie roześmiałaby się, a przynajmniej uśmiechnęła. Łukasz był dowcipny i często żartował. Lecz tym razem wyczuła, że za jego wypowiedzianymi kpiąco słowami skrywa się powaga. By nie pozostawić wątpliwości, o jakie posłuszeństwo dokładnie mu chodzi, podciągnął jej suknię i pożądliwie przesunął dłońmi po jej szczupłych udach. Poczuł, że na moment znieruchomiała. Lecz nie chciał dać jej czasu do namysłu. Musiał oderwać myśli Marty od grobu Chrystiana. Dłonie Łukasza powędrowały wyżej, objęły jej biodra i przyciąg­nęły ją do niego z nieodpartą siłą, a on tymczasem pochylił głowę i zaczął całować ją w to miejsce, gdzie szyja łączy się z ramieniem. Wiedział, że to coś, czemu ona nie potrafi się oprzeć. – Musisz iść na kasztel, a tutaj w każdej chwili ktoś może wejść – próbowała odwieść go od nietypowego na tę porę dnia zamiaru. – Nakazałem, by nikt nam nie przeszkadzał – wymamrotał, zsunął jej czepek z głowy i pogładził kasztanowe włosy. A potem przycisnął jej ciało do siebie, by mogła poczuć, jaki jest rozochocony. Drugą ręką chwycił ją za kark i pocałował. Nie delikatnie i jakby dla igraszki, jak zwykle, tylko mocno i pożądliwie. Namiętność już niemal odebrała mu rozum, poczuł, że i ona drży z rozkoszy. Pociągnął ją ku łożu, nie zawracając sobie głowy zdejmowaniem jej wierzchniej sukni i giezła4 . U siebie rozwiązał jedynie pasek, który przytrzymywał mu gacie. Jego wzwiedziony, naprężony członek sterczał ku niej wyczekująco. Marta nie spuszczała z Łukasza oczu, kładąc się bez słowa, podciągając spódnicę i lekko rozsuwając nogi. Zamarł na chwilę, by chłonąć ten widok. A potem uklęknął nad nią i wsunął się w nią. Przyjęła go chętnie, choć wciąż była zdziwiona. Na tyle często dzielili ze sobą łoże, by dobrze się nawzajem poznać. Pomimo okrutnych okoliczności, które doprowadziły do ich ślubu, ich noce były pełne czułości i spełnienia. Lecz tym razem było inaczej. Łukasz wbił się w nią gwałtownie i zachłannie, a przy każdym pchnięciu myślał: „Zapomnij o Chrystianie! Zapomnij o nim przynajmniej na ten czas, gdy jestem w tobie! Teraz jesteś moją żoną!”. Wkrótce nie potrafił już zebrać myśli, mógł tylko czuć, wbijając się w nią z każdym ruchem coraz głębiej: „Teraz… jesteś… moja…”. Musiał ją skłonić, by powróciła z przeszłości do tu i teraz, by przeszła od śmierci do życia, by wróciła od zmarłego do niego. Orał ją coraz szybciej i mocniej, usłyszał z ponurą satysfakcją, że i ona krzyczy z rozkoszy, poczuł, że zbliża się do szczytowania, wziął jeszcze jeden zamach i z jękiem ulgi napełnił ją swoim nasieniem.

Opadł na nią mokry od potu. Pomyślał przelotnie o tym, że jednak powinien był się wcześniej rozebrać. Gacie z przywiązanymi do nich nogawicami zwisały mu gdzieś w okolicy kostek, co wyglądałoby przekomicznie, gdyby wstał. Zsunął je szybko ze stóp5 . Wciąż leżał pomiędzy jej udami, napawając się tym, że wciąż w niej jest. Napięcie opadało, czuł się bezpieczny, zadowolony i zmęczony. Najchętniej zostałby tak na resztę dnia. Marta wyrwała go z tej ociężałości. Delikatnie gładziła go szczupłą dłonią po tak dobrze jej znanej twarzy, aż popatrzył jej w oczy. Jej spojrzenie powiedziało mu, że zrozumiała. I że mu wybaczyła. Marta z trudem oparła się poczuciu znużenia. Wiedziała, że jeśli zamknie teraz oczy, to zaśnie. A przecież tyle było do zrobienia! Czekało na nią pół tuzina chorych, lecz przede wszystkim musiała skłonić męża, by jak najszybciej stawił się na służbie. Kasztelan Henryk, który korzystał z każdej okazji, by mu zaszkodzić, z pewnością pęka już z wściekłości. Lecz to, co przed chwilą przeżyli, wciąż trwało pomiędzy nimi i nie pozwalało jej wstać. „On ma rację – pomyślała i popatrzyła na Łukasza ze wzruszeniem. – Nie mogę dłużej żyć przeszłością. Chrystian nie żyje i to się nie zmieni, choć tak straszliwie za nim tęsknię. Lecz Łukasz żyje i zasługuje na moją miłość”. Uniosła rękę, która wydawała jej się ciężka jak ołów, by znów pogładzić policzek Łukasza. Kilka jasnych loków opadło mu na twarz, starannie przystrzyżona broda, którą zapuścił jakiś czas temu, była miękka w dotyku. Znów na nią popatrzył, a spojrzenie jego błękitnych oczu przywołało ją wreszcie do teraźniejszości, prosto w ramiona mężczyzny, który ją miłuje, zapewniając ochronę i bezpieczeństwo. Uśmiechnęła się. Tym razem bez smutku. Z zewnątrz dobiegał świergot ptaków i przekomarzania służek, a z dali gdakanie kur i rżenie koni. „W jej oczach można zatonąć” – pomyślał nie po raz pierwszy Łukasz. Od samego początku oczarowały go jej szarozielone oczy i kasztanowe włosy. A im częściej w te oczy patrzył, tym więcej w nich odkrywał: pradawną tajemną wiedzę, przekazywaną z pokolenia na pokolenie przez mądre znachorki. Należał do tych nielicznych, którzy wiedzieli, że jego żona nie tylko jest doświadczoną uzdrawiaczką i położną, ale od czasu do czasu ma widzenia, które należy traktować z powagą. Teraz jednak nic na jej twarzy nie wskazywało, by miała jakieś koszmarne wizje. „Co znaczy, że kasztelan nie będzie taki srogi – pomyślał kpiąco. – Ale lepiej będzie, jeśli nie każę mu już dłużej czekać”. Marta chyba pomyślała to samo, bo skierowała wzrok na przeszywanicę6 wiszącą na drążku w izbie. – Pomogę ci – zaproponowała i wstała. – Czy to nie dzisiaj ma się odbyć spotkanie z rajcami? – Na wszystkich świętych! – jęknął Łukasz. – Zupełnie zapomniałem. Miał pod swoimi rozkazami łuczników, miejskich strażników i innych zbrojnych, którzy nie należeli do stanu rycerskiego. Kasztelan wzywał go też często na rozmowy z rajcami, bo jako jeden z pierwszych mieszkańców Chrystianowa i zaufany założyciela osady dobrze się we wszystkim orientował. Zerwał się z łoża, wychylił przez otwór okienny i gwizdnął przenikliwie na dwóch palcach.

– Niech Piotr osiodła mi konia! – krzyknął na dół i otrzymawszy krótkie potwierdzenie, z uśmiechem odwrócił się do Marty. – Jakieś straszliwe wizje? Henryk urwie mi głowę? W drodze na kasztel czyha na mnie demon? – zapytał z udawanym lekceważeniem. Marta ze śmiechem potrząsnęła głową, pomagając mu założyć przeszywanicę. – Jestem pewna, że ten dzień przeżyjesz – odpowiedziała równie lekkim tonem, zapinając mu pasy. Gdy Łukasz szybkim krokiem zszedł po schodach, Marta przysiadła na skraju łoża. Potarła zmęczone oczy, a potem spojrzała na okno. Miała wrażenie, że szare chmury przygniatają ją swym ołowianym ciężarem. Chrystian zrozumiałby ciemność, która ją wypełniała, bo i on przeżywał trudne chwile. Lecz z Łukaszem nie potrafiła o tym rozmawiać. Był bardziej niefrasobliwy, czasem niemal lekkomyślny. Pewnie odpowiedziałby jej jakąś kpiącą uwagą. Niepotrzebny był wcale dar jasnowidzenia ani wsłuchiwanie się w przepowiednie wędrownych kaznodziejów, by obawiać się nadchodzącego zła, straszliwych czasów dla wszystkich, którzy niegdyś wiernie trwali u boku Chrystiana. Ciężko im będzie, gdy umrze stary margrabia, a ten zbliżał się już do siedemdziesiątki. Nieodparte przeczucie mówiło Marcie, że z każdym kolejnym dniem złe czasy są coraz bliżej. W kasztelu we Freibergu – Toż to bezczelność! – wściekał się kasztelan. – Powinienem was wygnać i poszczuć psami! Kasztelan Henryk – mężczyzna krępy, łysy i budzący swą nieustępliwością strach w całym mieście – zerwał się z krzesła i powiódł gniewnym wzrokiem po trzech rajcach. Przyjął ich na ich prośbę, bo mieli jakąś ważną sprawę. Okazało się, że ta ważna sprawa to oskarżenie jakiegoś rycerza o gwałt. Niezamężna córka jednego z rębaczy7 twierdziła, że mężczyzna ów zadał jej gwałt, gdy pomiędzy hałdami poszukiwała zbiegłej kozy. – Dziewczyna nie śmiała o tym wspomnieć, aż ciąża zaczęła być wyraźnie widoczna – wyjaśnił opanowanym tonem najbardziej butny spośród rajców, kowal Jonasz. – Oczywiście jest już za późno na wniesienie skargi. Ale może moglibyście sprawić, by jej ojciec otrzymał stosowną rekompensatę. A także pomiarkować waszych rycerzy. Coraz częściej słychać skargi na nieprzyjemne incydenty przy kramach z chlebem, a dwóch waszych ludzi sprało ostatnio dziewkę łaziebną na kwaśne jabłko. Za te słowa kasztelan najchętniej rzuciłby się do gardła bezczelnemu kowalowi. A jeszcze chętniej jednym ruchem miecza odrąbałby mu głowę. Dosłownie poczuł, jak zalewa go żółć. Z trudem zaczerpnął powietrza, czując krew ciężko pulsującą w żyłach. Jeśli się nie uspokoi, zaraz trafi go szlag. W myślach usłyszał głos żony, której niestety obca była cnota milczenia, jak zalewa go potokiem słów i wyrzutów, by bardziej dbał o swoje zdrowie i uważał na równowagę soków. W najgorszym razie sprowadzi balwierza. Albo jeszcze gorzej: żonę jego poprzednika, Martę, żeby go wykurowała. A ta to dopiero mu się nie podobała. Henryk otarł swą spoconą czaszkę i zatrzymał dłoń na mięsistym karku. A potem oparł się kłykciami o blat stołu i nachylił, by groźnie popatrzeć kowalowi w oczy. – Dziewki łaziebne to ladacznice, którym suto się płaci za tego rodzaju usługi! – ofuknął go. – A jeśli chodzi o córkę rębacza, to czy zaraz po rzekomym gwałcie odnalazła owego rycerza

i oskarżyła go z rozwianym włosem i podartą suknią, tak jak nakazuje prawo? Najwyraźniej nie, bo wiedziałbym o tym. W takim razie bękarta zrobił jej nie wiadomo kto, a ona podnosi teraz wrzask, żeby uniknąć oskarżenia o nierząd. Wciąż gotując się ze złości, opadł na miejsce. Czy na tym świecie nie ma już żadnego porządku? Zaledwie dwadzieścia lat temu z okładem byli tu tylko najlichsi ludzie, osadnicy, którzy na czworakach pełzli przez las, przymierając głodem. Musieli karczować, siać i trzymać gęby na kłódkę, i mogli najwyżej od czasu do czasu, z daleka i na kolanach, rzucić pełnym szacunku wzrokiem na ludzi stanu! Ale że przypadkiem odkryto tutaj rudy srebra, osada pośrodku Ciemnego Lasu zaczęła się rozwijać nadspodziewanie szybko. I choć nieustępliwy Otto z Wettynu, stary margrabia miśnieński, to człowiek zdecydowany i dalekowzroczny, który potrafił roztropnymi decyzjami wesprzeć wydobycie kruszcu – to zdaniem Henryka w jednej sprawie niepotrzebnie uległ: gdy przed czterema laty przyznał mieszkańcom Chrystianowa prawa miejskie. I teraz on, jako kasztelan Freibergu, musiał sobie radzić ze skutkami. Zamiast pełzać u jego stóp, miejscowi wybierali sobie rajców, którym się wydawało, że mogą mu zawracać głowę swoimi sprawami. Odmówił pójścia do ratusza i spotkania się tam z całą radą. Jeszcze czego! Ci trzej czekali zatem pod jego drzwiami, prosząc o przyjęcie jak petenci, czyli tak jak się należy. Handlarz suknem i krawiec jak zwykle podkulili ogony niczym parszywe kundle. Tylko ten butny kowal, najgorszy z nich wszystkich! Od kiedy to zwykli kowale zostają rajcami, poza złotnikami oczywiście i ewentualnie płatnerzami? Lecz członkami tej rady zostały najdziwniejsze persony: bednarz, kołodziej, a nawet… furman! O, i znowu ten Jonasz szykuje ripostę. Henryk się domyślał, co zaraz usłyszy. – Ojciec tej dziewczyny to ubogi człowiek. Nie może sobie pozwolić na zabicie kozy, która była obecna przy gwałcie, jak nakazuje prawo. „Właśnie po to takie prawo jest! – pomyślał Henryk. – Żeby nie każdy byle parobek miał czelność oskarżać pana przed sądem”. – Ubogi, tak? A czy po całym kraju nie krążą słuchy o niewiarygodnym bogactwie młodego miasta Freibergu i jego mieszkańców? – zadrwił. – Prawo to prawo. Gdyby rzeczywiście przydarzyło się tej dziewce coś tak niesłychanego, to powinna się zwrócić, tak jak się należy, do sędziego. Czyli do kasztelana. Czyli do mnie. A teraz może być jedynie wdzięczna, jeśli nie każę jej wyrwać kłamliwego języka i wypędzić z miasta za oszczerstwa! Jonasz poszukał wzrokiem poparcia Łukasza, który podobnie jak patrzący z wyższością i bogato odziany rycerz obok niego, do tej pory nie odezwał się ani słowem. Lecz tym razem znany z niewyparzonego języka i pochopności Łukasz wzruszył tylko bezradnie ramionami. Dziewczyna nie złożyła skargi od razu, więc nie mogła już tego uczynić. Z pewnością zdawała sobie sprawę, że nie ma szans w sporze z rycerzem, który potrzebował zaledwie kilku popleczników, którzy poświadczą, że nigdy by czegoś takiego nie uczynił. By nie narazić krzywoprzysięstwem swoich dusz na niebezpieczeństwo, wyślą potem kogoś w zastępstwie za siebie na pielgrzymkę. Miała prawdopodobnie nadzieję – niestety daremną – że nie zaszła w ciążę. – Upomnimy rycerzy, by zachowywali się wobec niewiast tak, jak przystoi – powiedział Łukasz, za co kasztelan zgromił go wzrokiem. Mało o to dbał. Musiał porozmawiać o tym z Martą. Przyjmą tę dziewczynę na służbę, jeśli jej ojciec ją wyrzuci. Więcej uczynić nie mógł.

Mimo to traktował tę sprawę osobiście. Uważał, że to ujma na jego rycerskim honorze, gdy ludzie jego stanu zachowywali się tak haniebnie. Jednak przede wszystkim dlatego, że Marta też była ofiarą tego rodzaju napaści. Dawno temu, gdy jako młodziutka dziewczyna w podartym odzieniu dołączyła do osadników, uciekając przed okrutnym kasztelanem. Ona również nie mogła złożyć skargi na tych, którzy jej to uczynili. Łukasz do dziś pozwalał Marcie wierzyć, że o niczym nie wie. Szczegółów nie znał, lecz wiele się domyślał z przeróżnych obserwacji. A później, tuż po śmierci Chrystiana, zobaczył jej zmaltretowane ciało, gdy uwolnił ją z rąk Ekkeharta. To był widok, którego nigdy nie zapomni i który nawet w tej chwili napełnił go bezsilnym gniewem, choć przecież zabił złoczyńcę na miejscu. Rzucił ostrzegawcze spojrzenie kowalowi, którego znał od ponad dwudziestu lat, odkąd razem z Chrystianem przywiedli z Frankonii do Marchii Miśnieńskiej pierwszych osadników. Rajca czy nie, lepiej, żeby Jonasz teraz milczał. Każde kolejne słowo tylko pogłębi gniew kasztelana. Już i tak wyglądał, jakby miał pęknąć z wściekłości. Łukasz z trudem ukrył uśmiech. To nie zabawa, a on sam zaraz poczuje na sobie gniew kasztelana, gdy tylko trzej rajcy odejdą. Choć Henryk uwielbiał wrzeszczeć, bardzo się pilnował, by nigdy nie rugać swoich rycerzy przy ludziach niższego stanu. Łukaszowi nie przeszkadzało to, że będzie musiał wysłuchać gniewnych słów kasztelana. I że w najbliższym czasie będą mu przydzielane nieciekawe zadania – wyprawy w deszczowe dnie albo w okolice, których nikt nie odwiedza – pogodził się już z tym, przybywając na służbę z opóźnieniem. Ale jeśli Jonasz teraz się nie powstrzyma, Henryk gotów wymyślić kolejne złośliwości, które dotkną połowę miasta. Okazało się, że już to uczynił. – Ponieważ zgłosiliście wasze żale – zaczął kasztelan, pochylając się lekko, a w jego oczach zalśnił triumf – i ja chciałbym podzielić się z radą moimi. Pośród mych ludzi mnożą się skargi na krążących po mieście złodziejaszków. Ponieważ rada najwyraźniej nie jest w stanie zapanować nad tymi rzezimieszkami, będę musiał sam się zająć tą sprawą. Jeszcze jeden taki incydent, a wprowadzę we Freibergu surowsze prawa. Łukasz zauważył, że trzej rajcy od razu pobledli. Handlarz suknem, który dotąd milczał, gwałtownie zaczerpnął powietrza i zaczął szarpać obszyte tasiemką wycięcie szaty przy szyi. Krawiec, pół roku temu wybrany na burmistrza, zaczął się jąkać. – Ależ… panie. Książę nadał nam prawa miejskie podług prawa magdeburskiego… Możecie być pewni, że uczynimy wszystko… Lecz kasztelan nie dał mu dokończyć. – To ja dbam tutaj o prawo, bo wy najwyraźniej nie jesteście do tego zdolni – odparł tak ostrym tonem, że burmistrz natychmiast umilkł. Łukasz uznał, że pora interweniować. – Za pozwoleniem, ja się rozprawię ze złodziejaszkami. Dajcie mi dwa tygodnie, a jeśli nic nie wskóram, uradzimy razem, co czynić. Uważał, że to bardzo wątpliwe, by złodzieje atakowali rycerzy. Okradanie mieszczan, rzemieślników, ich żon i służek przy kramach z pieczywem, jatkach czy podczas innych sprawunków było nie tylko bezpieczniejsze, ale też zyskowniejsze. Rycerze nie zwykli byli płacić i często nie nosili nawet przy sobie pieniędzy, najwyżej parę oboli8 w sakiewce na jałmużnę. Zleci to zadanie Piotrowi, swojemu głównemu parobkowi. Piotr jako dziecko dorastał wśród złodziei, dopóki nie zajął się nim Chrystian. Nikt nie nadawał się lepiej do rozpoznania

innych złodziei i przechytrzenia ich. Poza tym był przywódcą sporej grupki młodzieńców, do której należeli także synowie kowala Jonasza, którzy swoją odwagą i sprytem już nieraz w trudnych dla Chrystianowa momentach ratowali mieszkańców. Kasztelanowi jednak nie w smak była ta propozycja. Na szczęście najwyraźniej skończyła mu się również cierpliwość. – W takim razie wszystko zostało już powiedziane – oznajmił i machnął ręką, co miało znaczyć, że posiedzenie uważa za zakończone. Trzej rajcy wstali w milczeniu, pokłonili się głęboko i wyszli. Rozmowa nie przyniosła spodziewanych rezultatów. Wręcz przeciwnie, teraz mieli na głowie jeszcze więcej kłopotów. Gdy tylko zniknęli za drzwiami, Henryk, pieniąc się z wściekłości, zwrócił się do Łukasza. – Nie po to was wezwałem, byście wstawiali się za tym motłochem! – zaczął wrzeszczeć. – Następnym razem zastanówcie się dobrze, po czyjej jesteście stronie i któremu stanowi winniście oddanie! Łukasz miał już na końcu języka ciętą ripostę, lecz się powstrzymał. Zaszkodziłby tylko tym, których chciał bronić. – Myślałem, że waszym zamiarem jest wytropić złodziei – odparł, przybierając najniewinniejszą minę pod słońcem. Kasztelan zmrużył oczy i popatrzył na niego ponuro. – Nie myślcie, że dam się nabrać na wasze gierki! – prychnął. – W ciągu dziesięciu dni dostarczycie mi tych złodziei, a ja ich powieszę! Albo wymyślę coś szczególnego, co z pewnością nie spodoba się ani wam, ani waszym nisko urodzonym przyjaciołom. – Oczywiście – odparł niejednoznacznie Łukasz z chłodnym, uprzejmym uśmiechem. Może powinien wraz z szelmą Piotrem i jego bandą wymyślić coś szczególnego dla kasztelana. Powoli zaczynał mieć dość tego humorzastego krzykacza. – Zastanawiam się, jak ktoś z tak szanowanego i starego rodu może się zadawać z takim motłochem – stwierdził lekceważąco Henryk. – Teraz już rozumiem, dlaczego ojciec was wydziedziczył. Tymi słowami kasztelan przekroczył pewną granicę. To nie jego sprawa, dlaczego Łukasz nie posiada majątku, który został obiecany jego młodszemu bratu Jakubowi. – Wydajecie się wzburzeni, panie. Czy przysłać na kasztel moją małżonkę, aby przygotowała wam leczniczy wywar? – zapytał z ledwo skrywaną drwiną. – Dziękuję, to nie będzie konieczne – odmówił zgodnie z oczekiwaniem speszony nagle kasztelan. Odesłał Łukasza i bogato odzianego ciemnowłosego rycerza, który przez cały czas nie rzekł ani jednego słowa, choć swą postawą i miną wyraźnie okazywał protekcjonalną wyższość typową dla swego stanu. Gdy tylko się oddalili, Henryk przywołał do siebie jednego ze służących. – Sprowadźcie balwierza, niech upuści mi krwi – nakazał szorstko. Już czuł, jak złe soki zatruwają mu ciało. Ale za nic w świecie nie odda się w ręce tej wiedźmy zielarki, podejrzanej żony swojego poprzednika, która jego zdaniem nie miała czego szukać pośród ludzi wolnego stanu. Przeżegnał się prędko i usiadł przy stole, by czekać na balwierza. W tym samym czasie na zamku w Miśni – Ty i ty, wystąpić!

Siwowłosy rycerz, zbrojmistrz Hartmut, wskazał na dwóch spośród najstarszych giermków, którzy stali najdalej od siebie, i udał, że nie słyszy gorączkowych szeptów pośród pozostałych. – Niech każdy przyniesie sobie puklerz9 i pokażcie smarkaczom, czego się nauczyliście! I chyba nie muszę wam przypominać, że jeś­li któryś z was zapomni, że to tylko ćwiczenia, zapłacze za maminą spódnicą, zanim z nim skończę. Obaj dziewiętnastolatkowie, do których skierowane były te słowa – jeden o czarnych włosach, drugi o płomiennorudych – podeszli do siebie z lodowatymi minami. Żaden z nich najdrobniejszym drgnieniem twarzy nie dał po sobie poznać, czy przejął się groźbą zbrojmistrza. – Założymy się? – szepnął jeden z młodszych giermków w tylnym rzędzie do swojego sąsiada, który był bardzo podobny do tego ciemnowłosego wywołanego do pojedynku. – Ty oczywiście postawisz na Tomasza, bo to twój brat, zgadza się? Honor rodu i tak dalej… – Postawiłbym na niego, nawet gdyby nie był moim bratem – odparł ze spokojem Daniel. – Zatrzymaj sobie te pieniądze. – Obaj są dobrzy. Tylko że Rutger jest wyższy, a to daje mu przewagę – szepnął jego przyjaciel Johannes. – W każdym razie nie obstawiałbym, że obaj zejdą z placu żywi… Daniel nie odważył się odpowiedzieć, bo zbrojmistrz już rzucił im ostrzegawcze spojrzenie. Staremu nic nie umknęło. Giermkowie jednocześnie nienawidzili Hartmuta i bali się go, bo ćwiczył ich bez litości, żeby potem w prawdziwej walce mieli szanse przeżyć. Lecz Tomasz i Daniel mieli dodatkowy powód, by nienawidzić starego zbrojmistrza: przybył on niegdyś z księciem Albrechtem do Chrystianowa i pilnował ich zamkniętego w lochu ojca, zanim ten został zamordowany. A teraz szczuł tego bękarta Rutgera na Tomasza! Daniel niechętnie to przyznawał, ale Rutger był tu jedynym godnym przeciwnikiem dla jego brata. Obaj uchodzili za zdecydowanie najlepszych w walce na miecze pośród giermków na miśnieńskim zamku. I nie będą się oszczędzać, byli bowiem zaciekłymi wrogami od dnia, w którym przybrany ojciec Rutgera, Elmar, dowódca straży przybocznej margrabiego, sprowadził go na miśnieński zamek jako giermka. Napięcie zwiększał dodatkowo fakt, że mieli stanąć naprzeciwko siebie z mieczami i puklerzami, a nie z wielkimi, pokrytymi skórą drewnianymi tarczami. Obrona taką małą metalową tarczą wymagała szybkości i doświadczenia. Przeciwnicy krążyli wokół siebie, dzierżąc mocno miecze w prawych dłoniach, a puklerze w lewych. Nie spuszczali z siebie wzroku ani na chwilę. Obaj byli wysocy i zwinni, pełni z trudem hamowanej siły. Wykrzywiona nienawiścią twarz Rutgera była już niemal tak czerwona jak jego włosy. Tomasz wydawał się natomiast znudzony widokiem przeciwnika czy wręcz rozbawiony. Lecz Daniel wiedział, że tylko udaje. Jego brat – podobnie jak on sam – nienawidził Rutgera nie tylko dlatego, że ich ojcowie byli śmiertelnymi wrogami, ale gardził nim też z powodu jego podstępności. I będzie bardzo na niego uważał. Taką przynajmniej nadzieję miał Daniel. „W przeciwnym razie mogę od razu wiązać tobołek” – pomyślał z przygnębieniem. Tak właściwie dopiero za pół roku powinien zostać awansowany z pazia na giermka. Tylko ze względu na sławę ojca i brata został wcześniej przyjęty do grona przyszłych rycerzy. Lecz bycie najmłodszym pośród początkujących wojowników nie było łatwe. Na szczęście Tomasz i jego przyjaciel uczyli go ukradkiem tego i owego, bo inaczej starsi giermkowie biliby go jeszcze częściej. Pojedynek rozpoczął głośny brzęk. Rutger zaatakował pierwszy. Jego przeciwnik poderwał tarczę i odparował cios z góry. Potem pozwolił mieczowi zsunąć się po wypukłości

puklerza, a sam zrobił raptem pół kroku i zaatakował przeciwnika z boku. Rutger osłonił się w ostatniej chwili. Nastąpiło pięć czy sześć błyskawicznych ataków i odparć, zanim Rutger z okrzykiem wściekłości rzucił się na Tomasza. Przyjaciel Daniela Johannes zdążył pożałować, że nie postawił pieniędzy na rudowłosego giermka. Lecz Tomasz chyba przewidział, co się święci, i zrobił unik w bok. Chwycił przeciwnika za ramiona rękoma, w których trzymał miecz i tarczę, i zablokował go. Rutgerowi pozostała tylko jedna możliwość, żeby się wyswobodzić: musiał opuścić miecz i puklerz na ziemię, by uwolnić ręce. Zostałby rozbrojony, czyli przegrałby walkę. Widzowie wstrzymali oddech – nie tylko z powodu szybkości i zręczności walczących, ale również dlatego, że wszyscy zdawali sobie sprawę, że to nie jest zwykły ćwiczebny pojedynek, po którym uczestnicy klepią się ze śmiechem po plecach i gratulują sobie zwycięstwa. Trudno było nie zauważyć, że każdy z nich najchętniej zabiłby tego drugiego. Rutgerowi krew napłynęła do twarzy z nienawiści i gniewu. Zbrojmistrz jakby tego nie zauważył – a nawet jeśli, to udawał, że jest inaczej. W końcu wyraźnie określił, jakiego zachowania oczekuje od swoich wychowanków. Byli wystarczająco duzi, by wiedzieć, że poważniejsze utarczki pomiędzy giermkami są surowo karane. – Dobrze! – pochwalił pokaz, jakby nie wiedział, że chodzi tu o wieloletnią wrogość, która swój początek miała w krwawych porachunkach pomiędzy ojcami. Oczywiście zdawał sobie z tego sprawę, jak każdy na miśnieńskim zamku. Ale nie zamierzał tego uwzględniać. Obaj chłopcy mieli słuchać i uczyć się tego, co im przekazywał, dopóki nie zostaną rycerzami. A potem niech się margrabia łaskawie sam zajmie konfliktami między swoimi ludźmi. I dlatego niewzruszony zbrojmistrz wydał kolejny rozkaz, choć wiedział, że doleje tym samym oliwy do ognia owej wrogości. – Ostatni ruch pokazać jeszcze raz powoli, żeby wszyscy dokładnie zobaczyli. A potem poćwiczcie go w parach – zwrócił się najpierw do walczących, a potem do młodszych giermków. Rutger był tak zły, musząc dokładnie odtworzyć swoją porażkę, że z trudem nad sobą panował. – Zabiję cię, przysięgam! Pomszczę swego ojca! – syknął przeciwnikowi do ucha, gdy zgodnie z rozkazem pozwolił, by Tomasz znowu chwycił go tak, że swobodę ruchów mógł odzyskać wyłącznie po odrzuceniu broni. – To twoje marzenie, wiem – odparł cicho Tomasz, a jego drwiący uśmiech jeszcze bardziej rozsierdził Rutgera. Ukłon, z jakim zakończyli pojedynek upomniani przez mistrza, nie mógł być krótszy. Rutger – pełen nieskrywanej nienawiści – i Tomasz – z lekko tylko tajonym rozbawieniem – zaczęli ćwiczyć z młodszymi manewr, który rozstrzygnął walkę bez rozlewu krwi. Dopiero gdy zaczęło zmierzchać i zbliżała się pora wieczerzy, zbrojmistrz nakazał zakończenie ćwiczeń, co wywołało ukradkowe westchnienia ulgi, szczególnie pośród najmłodszych giermków. Podczas gdy giermkowie zbierali broń, młody rycerz z kręconymi brązowymi włosami podszedł do Tomasza. – Gdyby już od lat nie był twoim wrogiem, uczyniłbyś go sobie nim dzisiaj – stwierdził słusznie. Roland był o rok starszy od Tomasza, został już pasowany na rycerza i służył teraz margrabiemu miśnieńskiemu, podobnie jak jego ojciec Rajmund. Roland nie uczestniczył już w szkoleniach giermków. Tomasz się domyślił, że przyjaciel nie przyszedł tu po to, by obserwować jego pojedynek z Rutgerem.

– Życie bez wrogów byłoby nudne – odpowiedział z krzywym uśmiechem. Roland rozejrzał się wokół, zanim ostrzegł go przytłumionym głosem: – Mówię ci to nie po raz pierwszy. On cię kiedyś pokona jakimś podstępem! Już i tak po wielekroć sprowadził na ciebie kłopoty swoimi kłamstwami i intrygami. – Tak, ale teraz nikt mnie już nie pobije za to, że Rutger na mnie naskarży albo rzuci jakieś oszczerstwo. Teraz musi mnie sam pokonać, a na to jest zbyt powolny i zbyt głupi. Siła niedźwiedzia, ale móżdżek jak u wróbla. – Pamiętaj, że ludzi nie pożerają wróble, tylko właśnie niedźwiedzie. Roland z dezaprobatą pokręcił głową. – Twoja lekkomyślność doprowadzi cię do zguby. Tomasz zatrzymał się i popatrzył na przyjaciela wzburzony. – Mój ojciec pokonał i zabił jego ojca w uczciwym pojedynku, na sądzie Bożym. A więc Randolf zasłużył na śmierć! I tak samo ja z pomocą Boga zabiję tego rudego bękarta, gdy nadejdzie czas. Roland przewrócił oczami. Przyjaźnili się, podobnie jak kiedyś ich ojcowie, i prowadzili taką rozmowę nie po raz pierwszy. Zrezygnował więc z pogłębiania tematu. Poza tym leżało mu na sercu coś innego i nie chciał już tego odkładać. – Przejedziemy się? – zapytał, gdy tarcze i miecze ćwiczebne zostały już zabrane do zbrojowni. Giermek się domyślił, że przyjaciel chce z nim coś omówić na osobności, więc przytaknął. Przegapią posiłek w głównej sali zamku, ale na pewno wyżebra coś później od dziewek kuchennych. Roland zajął się uzyskaniem zgody zbrojmistrza na konny wypad. Hartmut popatrzył na nich obu ponurym wzrokiem. – Ręczę za niego. – Młody rycerz starał się w uprzejmy sposób przekonać starego zbrojmistrza. – Zupełnie jakbym kazał kozie pilnować główki kapusty – mruknął Hartmut. – Mam nadzieję, że znajdziesz trafne słowa, by wyjaśnić swojemu młodemu przyjacielowi, że wszyscy, których tu ćwiczę – pomimo ich nieporadności i lenistwa – będą walczyć po jednej stronie: za Ottona, a potem za jego dziedzica! Hartmut popatrzył na Tomasza surowym wzrokiem. Ten wymamrotał co prawda „Tak, panie!”, ale opór miał wymalowany na twarzy. – Byłem przy tym, chłopcze, gdy umarł twój ojciec. I ty też tam byłeś! – ofuknął przyszłego rycerza. – Więc powinieneś pamiętać, że to nie był Rutger, a twój ojczym złapał wtedy morderców i ich zabił. Zostaw już w spokoju te dawne sprawy i pozwól Bogu zadbać o sprawiedliwość, jeśli uważasz, że nie stało się jej zadość. Margrabia nie okaże litości, gdy się dowie, że jego rycerze walczą pomiędzy sobą. – Tak, panie – powtórzył Tomasz, ze wszystkich sił starając się ukryć zniecierpliwienie. Takie kazanie słyszał już po wielekroć i potrafił wskazać jego słabe punkty. Choćby to, że jego ojciec zostanie pomszczony dopiero wówczas, gdy umrze człowiek, który wydał rozkaz, by go zamordować. Że nienawiść i podstępność, z jaką od pierwszego dnia traktował go Rutger, wyklucza jakąkolwiek przyjaźń czy choćby braterstwo broni pomiędzy nimi. I że niesnaski pomiędzy rycerzami Ottona odstręczają go i wystawiają na poważną próbę jego respekt dla stanu, do którego wkrótce miał przynależeć. Lepiej będzie jednak, jeśli zachowa to wszystko dla siebie. Hartmut rzucił mu ostatnie upominające spojrzenie, a potem zwrócił się do Rolanda i zarządził:

– Żadnych głupot, żadnych figli, żadnych bójek! Przed zmrokiem jesteście z powrotem i sami zajmujecie się końmi. Obaj młodzieńcy podziękowali z ulgą za łaskawe przyzwolenie. Jeszcze kilka lat temu za samo zapytanie oberwaliby po siarczystym policzku i dostali dodatkowe prace do wykonania. Lecz ponieważ Roland był już rycerzem, a Tomasz miał nim zostać w tym roku, wolno im było trochę więcej. Hartmut zakładał zapewne, że wybierają się do zamtuza w mieście. – Jutro o świcie widzę was w pełnym uzbrojeniu na koniach – warknął jeszcze Hartmut, zanim pozwolił im odejść. – Będziecie eskortować margrabiego, który wybiera się do Döben złożyć wizytę burgrabiemu. Zaraz potem obaj młodzieńcy udali się do stajni, zaopatrzeni w pół bochenka chleba i kawałek szynki, za co Roland odwdzięczył się jednej ze służek uśmiechem i obolem. Uśmiechając się pod nosem, myślał, co zrobiło na niej większe wrażenie. Po tysiąckroć ćwiczonymi ruchami osiodłali swoje konie. Oba ogiery pochodziły ze stadniny ojca Rolanda, Rajmunda, który w majątku Muldental hodował konie i owce. Tomasz jeździł na szybkim, ale bardzo niepozornym gniadoszu, giermkom bowiem nie wypadało dosiadać okazalszych koni niż rycerze. Roland otrzymał od ojca z okazji pasowania na rycerza wspaniałego karego ogiera – potomka konia, którego ujeździł niegdyś ojciec Tomasza, Chrystian. Odprowadzani zaintrygowanymi spojrzeniami młodzieńcy minęli bramę i zjechali w dół wąskimi, krętymi uliczkami Miśni, a potem zostawili za sobą miasto i zamkowe wzgórze. Nad celem wycieczki nie musieli długo debatować: kawałek wzdłuż Łaby, a potem na jedno ze wzgórz, z którego roztaczał się zapierający dech w piersiach widok na rzekę, miasto i zamek. Tomasz znał to miejsce jeszcze z czasów, gdy żył ojciec. To było jedno z jego ulubionych miejsc, gdy przebywał w Miśni. Zsiedli z koni i pozwolili im się paść. To był ciepły wiosenny dzień. Od kilku dni wydawało się, że po długiej zimie natura wreszcie się budzi. Zachodzące słońce rozświetlało świeżą zieleń i żółte kwiecie na łąkach, rzucając ciepły blask na twarze obu młodych jeźdźców. Tomasz niecierpliwie czekał, aż zwykle tak wymowny przyjaciel w końcu poda powód tej wycieczki. By wypełnić czymś milczenie, wyjął z sakwy chleb i przełamał go na pół. Roland – z nietypowym dla siebie zakłopotaniem – podziękował, wziął chleb i głęboko zaczerpnął powietrza. – Jak myślisz… Co powiedziałby twój ojczym, gdybym poprosił go o rękę twojej siostry? Tomasz patrzył przez chwilę na przyjaciela w zdumieniu, lecz zaraz potem jego twarz rozpromieniła się z radości. – Ty i Klara? Nie wyobrażam sobie co prawda, jak skłonisz moją siostrzyczkę do posłuchu… Ale właściwie to zawsze miałem nadzieję, że mnie o to zapytasz. Ze śmiechem klepnął przyjaciela w ramię. – Będziemy szwagrami! – Nie mów głośno, bo zapeszysz! – bronił się Roland. – Rozmawiałem już o tym z moim ojcem. Ale on uważa, żem za młody na ożenek i zakładanie rodziny. Jednak Łukasz – to znaczy twój ojczym – nie będzie chciał już dłużej czekać z wydaniem twojej siostry za mąż. Wkrótce skończy siedemnaście lat, prawda? Szczęśliwym, że nikt mnie jeszcze nie ubiegł. Chyba że wiesz coś o poważnych konkurentach? Tomasz uśmiechnął się bezczelnie. – Nie sądzę, by mój ojczym miał w tej sprawie ostateczne słowo. Roland wiedział, do czego pije przyjaciel. W tej rodzinie panowały nieco nietypowe relacje. I nie bez powodu. – Ale nie sądzę, żeby ci odmówił – kontynuował Tomasz. – Twój ojciec, mój ojciec

i Łukasz byli przecież od zawsze najlepszymi przyjaciółmi. – A twoja matka pomogła mi się urodzić, to ona sprowadziła mnie na ten świat – dodał sam sobie otuchy Roland. Odetchnął głęboko i kontynuował, z wahaniem dobierając słowa: – Wiesz, znam twoją siostrę, odkąd była dzieckiem. Zawsze ją lubiłem. Ale jak ją ostatnio zobaczyłem, to zupełnie jakbym ją widział pierwszy raz w życiu… Bo ujrzałem w niej kobietę, rozumiesz? Jakby we mnie piorun strzelił… – W takim razie… – Tomasz powolnym gestem opuścił dłoń z ostatnim kawałkiem chleba, zamiast wsunąć go do ust. – Jeśli chcesz, żebym szepnął za tobą słówko, to lepiej nic już nie mów. Jak sobie wyobrażę, że ty i moja siostra… Z drugiej strony lepiej ty niż ktokolwiek inny! Wzruszył ramionami, dokończył chleb i ugryzł kawałek szynki. – Jestem nawet gotów z nią uciec, jeśli ojciec nie pozwoli mi się z nią od razu ożenić – przyznał Roland z nieśmiałym uśmiechem. – Ale oczywiście nie bez błogosławieństwa waszych rodziców – dodał prędko. Tomasz znowu się uśmiechnął. – Obawiam się, że będziesz musiał ją najpierw zapytać, czy chce z tobą uciec – pohamował optymizm przyjaciela. – Do tej pory nie wykazywała entuzjazmu wobec zamążpójścia. Ale może w głębi duszy czeka, aż zaczniesz się o nią starać. Długo i tak już nie może zwlekać, jeśli nie chce uchodzić za starą pannę. Wytarł ręce o trawę i wstał. – Zaraz zrobi się ciemno choć oko wykol. Musimy wracać, jeśli nie chcemy wpaść w tarapaty. – Tak, a ty akurat unikasz tarapatów – zakpił przyjaciel. – W miarę możliwości – odparł tym samym tonem Tomasz. – A te mam ograniczone. – Wiesz może, kiedy twój ojczym przybędzie do Miśni? – zapytał rycerz, podchodząc do karego ogiera. – Może przyjedzie z Klarą i twoją matką? W przeciwnym razie będę musiał prosić o pozwolenie na oddalenie się ze służby i oficjalnie uderzyć w konkury u was we Freibergu. Dobry Boże, ojciec mnie zabije, jak się o tym dowie! A Łukasz przecież od razu mu powie… Odsunął brązowe loki, które wiatr zwiał mu na twarz. – Kiedyś myślałem, że ożenek to prosta sprawa, gdy tylko ustalony jest posag. Ale teraz posag jest mi zupełnie obojętny, wezmę twoją siostrę choćby i bez niego, ale dostrzegam same trudności… Tomasz wsiadł na konia, zastanawiając się, co przemawia za niedługim przybyciem Łukasza na zamkowe wzgórze, a co przeciwko. – O ile nasz najłaskawszy książę nie wezwie znowu mojej matki, by zajęła się jego podagrą, ojczym raczej nie przywiezie ze sobą na dwór Klary. Wiesz przecież, że będzie trzymać ją z dala od Miśni, dopóki się tylko da… I nie bez powodu. Nikt z nich nie chciał, by Klara przez umiejętność leczenia popadła w takie same kłopoty jak jej matka, której wrogowie zarzucili herezję i czarną magię. – Będziesz musiał pojechać do Freibergu, gdy wrócimy z Döben. – A kiedy ty znajdziesz sobie w końcu jakieś godne dziewczę, któremu oddałbyś serce, i uderzysz w konkury? – zapytał Roland, zanim wsiadł na konia. – Wiecznie nie możesz tego ciągnąć… Roland jako jedyny wiedział, że Tomasz romansuje z nową, młodą i znudzoną żoną starego ochmistrza. Gdy byli kiedyś w podróży wraz z dworem margrabiego, uwiodła go pewnej nocy, zupełnie go zaskakując. Od tamtej pory spotykali się przy każdej nadarzającej się sposobności, a jakakolwiek, żartobliwa nawet próba zakończenia grzesznego związku przez

Tomasza spełzała na niczym pod zalewem pocałunków i czułych słówek młodej ochmistrzowej. Tomasz wzruszył ramionami, a potem poklepał konia po szyi. – Masz rację, powinienem trzymać się od niej z daleka. Ale nie mogę założyć rodziny. Gdy tylko Albrecht zostanie margrabią – a to może nastąpić każdego dnia, biorąc pod uwagę wiek Ottona – będę się musiał stąd ulotnić. Mój ojczym i matka zapewne też… Pod tym względem byłoby dobrze wiedzieć, że Klara jest bezpieczna u ciebie… Obaj siedzieli już w siodłach, gdy Tomasz niby mimochodem dodał: – Mam tylko nadzieję, że będę już wtedy rycerzem. Wtedy będę mógł wstąpić w służbę u hrabiego Dytryka. On na pewno mnie przyjmie. Roland z wrażenia aż zagwizdał. Przyjaciel nie wspomniał mu dotąd o takim planie. Dytryk z Weissenfels był młodszym synem margrabiego Ottona i mieszkał w majątku Wettynów nad Soławą. Gdy był giermkiem, jego mistrzem był Chrystian, ojciec Tomasza. – Brzmi rozsądnie – stwierdził Roland po namyśle. – Ale Dytryk zamierza przecież towarzyszyć cesarzowi w wyprawie krzyżowej do Ziemi Świętej. Prawdopodobnie już tam wyruszył. W takim razie będziesz musiał podążyć jego śladem… aż do samego serca świata, do Jerozolimy! – W głosie Rolanda słychać było rozmarzenie, niemal zazdrość. – Sława, chwała i wieczne zbawienie! Odpuszczenie wszelkich grzechów! Tomasz starał się sprawiać wrażenie obojętnego. Choć był ciekaw obcych stron, o których ludzie opowiadali niestworzone historie, to wiedział też, że trzeba tam dotrzeć przez nieprzyjazne ziemie i przez bezkresne morza, a potem stanąć naprzeciwko wroga, o którym powiadają, że jest liczniejszy, lepiej uzbrojony i o wiele lepiej radzi sobie z obezwładniającym upałem. – Mój ojciec twierdzi, że ostatnia krucjata do Ziemi Świętej to była całkowita klęska – mówił dalej Roland, nieco wzburzony perspektywą, że jego młodszy przyjaciel mógłby się zdecydować na taką przygodę. – Większość wojowników nawet nie dotarła na miejsce, umarli po drodze z pragnienia, z powodu chorób albo zostali zabici w marszu podczas ataków. Tym razem jednak ma być inaczej: tylko wyćwiczeni w boju rycerze, którzy potrafią zadbać o swoje oddziały, żadnej hołoty i żadnych ladacznic. Ponoć nasz cesarz wystawił największą chrześcijańską armię, jaką kiedykolwiek zgromadził jeden władca. Jeśli komukolwiek ma się powieść odbicie Jerozolimy, to tylko jemu! Tomasz się roześmiał. – Piętnaście tysięcy zbrojnych i żadnej ladacznicy?! Tego pomimo najszczerszych chęci nie potrafię sobie wyobrazić. Lecz zaraz potem spoważniał. – Tak jak twoi rodziciele nie chcą, byś się teraz żenił, tak moi nie chcą słyszeć o krucjacie. Gdy raz o tym wspomniałem, zapytali tylko, czy tutaj nie mam dość okazji do walki. Ale wiesz, co mnie tam ciągnie, pomijając możliwość uzyskania wybaczenia za mój grzeszny związek z mężatką? Idea, że wszyscy ci ludzie tworzą jedną wspólnotę, którą łączy święty cel! Że są razem, a nie kłócą się jak tutaj rycerze Ottona, wzajemnie się zwalczając! Teraz Roland się roześmiał. – Piętnaście tysięcy zbrojnych i żadnych wojenek o uznanie, rangę i łupy? Tego to dopiero, pomimo najszczerszych chęci, nie potrafię sobie wyobrazić! Tomasz z lekceważeniem uniósł brwi, zanim popędził konia ostrogami. – Wszystko jedno, co czeka pielgrzymów – gdy Albrecht zostanie władcą Marchii Miśnieńskiej, wszędzie będzie lepiej niż tutaj.

Stary margrabia – Zostawcie nas samych! – rozkazał surowym tonem margrabia Miśni. Wszyscy służący natychmiast zamarli, po czym pośpiesznie skłonili się przed księciem i jego małżonką, by czyniąc jak najmniej hałasu, opuścić najwspanialszą komnatę książęcego palatium10 . Otto z Wettynu nigdy nie grzeszył cierpliwością. A im był starszy i im bardziej dokuczała mu podagra, tym lepiej było nie ściągać na siebie jego gniewu. Margrabina Hedwiga, która siedziała na ławie pod oknem, spuściła wzrok na przepięknie iluminowany11 psałterz. Choć miała już niemal pięćdziesiąt lat, wciąż była piękną kobietą. W żaden sposób nie okazała, że rozkaz męża ją zaskoczył. A jeszcze staranniej skryła swe zaniepokojenie, gdy zaczęła się zastanawiać, jaki miał powód, by go wydać. Było mnóstwo spraw, które powinni omówić w cztery oczy, lecz żadna z nich nie była miła. Otuliła się mocniej obszytą futrem opończą, która chroniła ją przed chłodem zamkowych murów, i czekała. W trakcie długich, niemal niekończących się lat małżeństwa nauczyła się przede wszystkim jednego: delikatnego sterowania włas­nym mężem. Wpierw podsycała w nim pożądanie, później używała swego bystrego umysłu. Lecz musiała działać ostrożnie. Naciskanie na Ottona przynosiło tylko taki skutek, że wybuchając gniewem, robił dokładne przeciwieństwo tego, co było dobre dla niego i dla marchii. Margrabia wciąż milczał. Wyznanie, od którego musiał rozpocząć tę rozmowę, przychodziło mu z ogromnym trudem. Lecz nie mógł już dłużej zwlekać. Jego ciemne niegdyś włosy były białe jak śnieg, zimą stracił ostatniego zęba, a podagra sprawiała, że najmniejszy ruch wywoływał ból. Ostatnio często czuł się bardzo zmęczony. Czy to znak, że Pan wkrótce go do siebie wezwie? Oczywiście nie wolno mu było tego okazać. Wciąż jeszcze wszyscy drżeli, gdy tylko ściągał krzaczaste brwi i rzucał swe ponure spojrzenie. On, Otto z Wettynu, margrabia Miśni, jeden z najbogatszych książąt w całym kraju! A większość tego bogactwa i potęgi zdobył nie przez dziedziczenie ani nie z cesarskiego nadania, jak większość panów, tylko dzięki swoim mądrym działaniom. Ojciec zostawił mu tylko część ziem Wettynów, tę niemal niezaludnioną, porośniętą pradawną puszczą, którą zamieszkiwały dzikie zwierzęta i tajemnicze istoty. A on, Otto, zdołał z tego pustkowia uczynić kwitnącą krainę! Sprowadził do marchii osadników, którzy siekierami wydzierali ziemię puszczy kawałek po kawałku, karczowali i siali, przekształcając pierwotny las w pola i budując wioski. Zadowolony z tej znojnej pracy Pan Bóg pobłogosławił Marchię Miśnieńską w szczególny sposób: sprawił, że pod ziemią pojawiło się srebro, a rudy te okazały się niezwykle bogate i czyste. Choć Otto był wdzięczny za Bożą łaskę, to był też przekonany, że tylko sobie zawdzięcza to, czego zdołał dzięki tym skarbom dokonać. Zadowolony z siebie przesunął wzrokiem po sukni małżonki, okrytej kosztowną peleryną: drogi jedwab ze Wschodu wyszywany kolorowymi haftami. Diadem ze srebra, zdobiony złotem i granatami, godny był królowej. Mógł zasypywać ją teraz takimi wspaniałościami, rekompensując jej to, że będąc córką potężnego księcia, została niegdyś oddana za żonę niewiele wówczas znaczącemu synowi margrabiego. To jednak było dawno temu. Od tamtej pory, dzięki swej mądrości – a także jej rozumowi, co jak najbardziej gotów był obecnie przyznać – stał się

jednym z najbogatszych władców. Tak, postarał się o to, by z surowej, niepozornej rudy pozyskać mnóstwo srebra, które teraz zapełniało jego skrzynie. To on uczynił z Chrystianowa, skromnej osady pośrodku Ciemnego Lasu, kwitnące miasto – z kasztelem, czterema kościołami, dzielnicą rzemieślników, osiedlem górniczym, najlepszym ponoć zamtuzem w całej marchii, a nawet dzielnicą Żydów, których kontakty handlowe sięgały dalekich wschodnich krain. To wszystko była jego zasługa. A ci, którzy kiedyś patrzyli na niego z góry, bo rządził małym, niemal dzikim skrawkiem ziemi daleko na wschodzie Cesarstwa, pękali teraz z zawiści, widząc wspaniałe stroje, w które mógł przyodziać małżonkę i swych rycerzy, gdy wybierali się na cesarskie zjazdy, oraz doskonałe umocnienia książęcego zamku w Miśni. Tylko jedno psuło mu całą radość, poza dokuczającą mu podagrą… To niewyobrażalne, że cesarz chce wyruszyć na wyprawę krzyżową do Jerozolimy, by odbić Święte Miasto, które dwa lata temu wpad­ło w ręce niewiernych. Przecież on także dobiega siedemdziesiątki. Na samą myśl o tak dalekiej podróży na końskim grzbiecie Ottona przebiegł dreszcz. Pomijając już niewygody, jakie czekały pielgrzymów: żar lejący się z nieba, niebezpieczne przeprawy, choroby, ataki Saracenów… A wszystko to, zanim rozpocznie się właściwa walka. Albo Fryderyk Stauf postradał rozum, albo cieszy się wyjątkowo dobrym zdrowiem. Z drugiej jednak strony – jest cesarzem, Bożym pomazańcem. Może tych wybranych przez Boga coś tak przyziemnego jak podagra nie spotyka. „Znowu się rozpraszam” – przywołał się do porządku Otto. Choć ciało tak często i haniebnie go zawodziło, rozum miał ostry jak brzytwa, dopóki nie ogarniał go ślepy gniew. Przyznał więc sam przed sobą, że wszystko, co dotąd przeszło mu przez myśl, było jedynie wymówką, by odsunąć to, co nieuniknione. Na szczęście jego przedłużające się milczenie nie wzbudziło zainteresowania żony. O ile ją zna, pewnie już dawno wie, czego będzie dotyczyć ta rozmowa. Przecież od lat próbowała wpływać na niego w tej kłopotliwej sprawie, aż z ogromnym przerażeniem stwierdził, że ma rację i że jej ostrzeżenia to nie tylko niewieście kaprysy. Pomimo licznych awantur, które miały miejsce w ciągu tych wszystkich lat małżeństwa, powinien dziękować Bogu, że postawił u jego boku tak mądrą i taktowną niewiastę. On dopiero teraz docenił te zalety. „Nie mogę już dłużej zwlekać” – pomyślał stary margrabia i odchrząknął. Choć przyszło mu to z ogromnym trudem, przyznał cichym głosem: – Potrzebuję twojej rady i twojej pomocy. Hedwiga spojrzała na męża bez słowa. Gdy Otto znów się zawahał, była już pewna, o czym chce rozmawiać. Najchętniej wstałaby, żeby sprawdzić, czy nikt nie stoi pod drzwiami komnaty i nie podsłuchuje. Lecz hańbą byłoby przyznanie, że obawia się podsłuchu we własnej komnacie, na swoim własnym zamku. Mieli oczywiście w swym otoczeniu rozmaitych szpiegów: popleczników biskupa i cesarskiego burgrabiego, którzy również zamieszkiwali miśnieńskie zamkowe wzgórze, stronników landgrafa Turyngii, z którym prowadzili spory, odkąd objął władzę, zauszników cesarza, który lubił wiedzieć, co się dzieje w jego państwie, gdy on szykuje się do wojennej wyprawy, szpiegów czeskiego króla, który patrzył na marchię miśnieńską chciwym okiem, i kto wie czyich jeszcze. Zapewne połowa ich dworzan sprzedawała informacje o tym, co się działo na zamku margrabiego miśnieńskiego, komu się tylko da. Naiwnością byłoby wierzyć, że jest

inaczej. Kusiło nie tylko bogactwo Ottona, lecz także fakt, że jest stary i że lada dzień może zostać wezwany przez Pana. Wtedy rozpoczną się tak zaciekłe rozgrywki o marchię, jakich nikt jeszcze nie widział. Tak jednak wygląda życie władców. Nie budziło to w margrabiowskiej parze ani zaskoczenia, ani przerażenia. Jeśli ma się taką świadomość i potrafi się ten fakt uwzględnić, można z korzyścią dla siebie podsuwać odpowiednim ludziom fałszywe wskazówki. Lecz obawy Hedwigi krążyły teraz wokół innych podsłuchujących: informatorów jej najstarszego syna, który ze słabo skrywaną niecierpliwością czekał na dzień, gdy zostanie mu przekazana władza nad Marchią Miśnieńską. To było wręcz zdumiewające, że trzydziestoletni dziś Albrecht nie pomógł jeszcze losowi. Najwyraźniej liczył na to, że ojciec wkrótce pojmie, że brak mu sił do rządzenia, albo na zawsze zamknie oczy. Zatroskana Hedwiga ponownie przesunęła wzrokiem po komnacie. Krzesło Ottona stało dość daleko od drzwi, kamienne ściany były gęsto pokryte gobelinami, które świadczyły o zamożności książęcej pary, a jednocześnie wyciszały hałasy i głosy. Margrabina wstała, odeszła od okna, odłożyła psałterz i nalała sobie i mężowi wina – wielkoduszny gest nie tylko dlatego, że uczyniła to własnymi rękoma, ale przede wszystkim dlatego, że zwykle pilnowała, by mąż nie pił wina ze względu na ataki podagry. A potem usiadła z powrotem, ale już blisko Ottona. Zazwyczaj unikała fizycznego kontaktu z mężem, bo od dawna go nie znosiła. Tym razem jednak przezwyciężyła niechęć. Nikt, ale to nikt nie mógł ich podsłuchać. Tutaj nie chodziło tylko o przyszłość księstwa, ale także o ich życie. Wdzięczny Otto wypił łyk wina, a potem popatrzył żonie w oczy i lekko się ku niej nachylił. – Musimy zapobiec temu, by Albrecht zagarnął kraj. Margrabia Miśni szeptał – to było niezwykłe jak na człowieka, który przez całe życie wykrzykiwał natychmiast wykonywane polecenia. – Dziwię się, dlaczego już dawno tego nie zrobił. Nie wjechał na zamek z paroma zaufanymi i nie uwięził mnie… Albo jeszcze gorzej – wyznał Otto, gdy żona spojrzeniem ponagliła go do mówienia. – Co prawda zachowuje się tak, jakby zadowalało go rządzenie wtedy, gdy ja wyjeżdżam, i jakby od ślubu nie interesowało go nic poza spłodzeniem syna. Ale ostatnio ma jakiś taki przyczajony wzrok… On coś knuje. Musimy uprzedzić jego ruch! – Nawet dziś możesz go wydziedziczyć testamentem i przekazać marchię Dytrykowi – zaproponowała cichym głosem Hedwiga. – Uczyń to, zanim będzie za późno! Nie będzie mógł zlekceważyć twej ostatniej woli. Powinna poczuć triumf, zadowolenie albo przynajmniej ulgę. Od lat czekała na tę chwilę. Otto o wiele za długo nie przykładał wagi do jej ostrzeżeń i wszystko swemu pierworodnemu wybaczał – aż do krwawych zajść w Chrystianowie, które w końcu otworzyły margrabiemu oczy. Albrecht chyba to zauważył, bo od tamtej pory powstrzymywał swą okrutną naturę. Lecz Hedwiga nie czuła w tym momencie ani triumfu, ani zadowolenia – tylko troskę, jak dadzą sobie radę z potworem, którego sami wychowali. – To by oznaczało pozostawienie na placu boju ciebie, gdy ja będę już w grobie – stwierdził Otto z dawno nieodczuwanym poczuciem troski o małżonkę. – Nie uczynię tego. Natychmiast kazałby cię zamknąć w pierwszym lepszym klasztorze. Tajemnicą poliszynela na miśnieńskim zamku była nienawiść, jaką najstarszy syn margrabiego czuł do własnej matki, ponieważ faworyzowała młodszego potomka. Otto opuścił niemal bezwładną dłoń na stół i westchnął, nieco rzężąc. – Nie, muszę to załatwić jeszcze za życia. Najlepiej dziś. Ale jak? – Popatrzył na żonę

bezradnie i potarł pobrużdżoną zmarszczkami twarz. – Czy mam abdykować na rzecz Dytryka i udać się do klasztoru jak mój ojciec? Nie czuję potrzeby założenia habitu i spędzenia ostatnich dni na modlitwie. Ale może to jedyne wyjście. Jeśli Albrecht będzie musiał dłużej czekać, prędzej czy później usunie ze swej drogi i mnie, i swojego brata. Hedwiga w zamyśleniu obracała pierścień, również prezent od Ottona, szukając odpowiednich słów. Od tylu lat zastanawiała się, jak mogłaby po śmierci swego małżonka uniknąć największego zagrożenia dla kraju, jakim byłby Albrecht: pozbawiony skrupułów, skory do gniewu i nieobliczalny, nawet jeśli wciąż udawał posłusznego syna. Otto też był pozbawiony skrupułów, skory do gniewu i nieobliczalny. Lecz dało się nim delikatnie powodować i nigdy nie zamykał się przed mądrymi sugestiami, jeśli chodziło o dobro księstwa. – Doszło już nawet do tego, że lękamy się własnego potomka – stwierdził gorzko stary margrabia. – Tak, nawet do tego – zgodziła się z nim Hedwiga, a delikatne zmarszczki wokół jej ust się pogłębiły. Przez chwilę małżonkowie trwali w milczeniu. – Pamiętaj o tym, że część twoich strażników od dawna potajemnie służy Albrechtowi – powiedziała potem cicho Hedwiga. – Wiesz, że nie ufam ich dowódcy. Ale nie możesz tak po prostu go zwolnić. Elmar, dowódca straży przybocznej Ottona, był dumny jak paw. Ubierał się niezwykle wytwornie, a odkąd starannie przyczesane rude włosy nieco mu się przerzedziły, nabrał zwyczaju podkręcania wąsa. Komiczny obyczaj, uważała Hedwiga. Lecz ten, kto dał się zwieść wyglądowi rycerza, popełniał wielki błąd. Elmar nie bez powodu uchodził za mistrza gry w szachy. Przewidywał zamiary swych przeciwników na kilka ruchów do przodu – margrabina nie miała co do tego wątpliwości. – Musisz wzmocnić straż zaufanymi ludźmi. Wymyślimy jakiś powód, może plotka o planowanej na ciebie napaści… – Nie pierwsza i nie ostatnia – burknął Otto. – Zbierz wokół siebie ludzi, którym możesz bezwarunkowo ufać – szepnęła Hedwiga. – A kto to niby miałby być? Nieufność Ottona z wiekiem zaczęła dorównywać jego chwiejnym humorom. – Łukasz z Freibergu. Rajmund z Muldental. I kilku ich kompanów – ostrożnie zaczęła wyliczać Hedwiga. – Moglibyśmy posłać po nich syna Rajmunda. Nikt nie powziąłby podejrzeń. – Widzę, że polegasz na przyjaciołach Chrystiana, choć on od dawna nie żyje – burknął Otto. – Więc ci przypomnę, że on zginął po to, by otworzyć ci oczy na prawdziwą naturę twojego pierworodnego! – upomniała go surowo Hedwiga. Zawahała się, zanim wypowiedziała kolejne słowa, które mogły ściągnąć na kogoś nieszczęście. – Powinniśmy sprowadzić tu żonę Łukasza, wdowę po Chrystianie. Pamiętasz, co się wydarzyło, gdy była po raz pierwszy na zamku? Otto natychmiast się domyślił. – Tamto zatrute wino? – Tak. Rozpoznała je wtedy. Gdybym je wypiła, umarłabym. Powinniśmy mieć ją przy sobie. – A więc nawet do tego doszło… – powtórzył Otto, opierając się ze znużeniem o krzesło. Nawet jeśli będzie to przyznanie się do porażki, pośle po nią, gdy tylko wróci z Döben.

– Tak, mój mężu – stwierdziła z goryczą Hedwiga. – Nawet do tego. Wyciągnęła ręce, by ująć jego dłonie. Po raz pierwszy od lat z własnej woli dotknęła męża. – Musimy się przygotować na najgorsze. Konkury Łukasz i Marta mieszkali w tej części miasta, w której przed ponad dwudziestu laty powstały pierwsze zagrody Chrystianowa. Niewiele już tam było pozostałości po dawnej wiosce. Miejsce pól zajęły kopalnie, powstała dzielnica rzemieślnicza i kasztel, a miasto i zamek otaczały mur i sucha fosa. W kamiennym domu, który zbudował Chrystian, mieszkali z nimi Klara i synowie Łukasza: pierworodny, ośmioletni Paweł, którego spłodził z dziewką służebną, siedmioletni Łukasz, który miał wkrótce opuścić dom, by kształcić się jako paź, a potem giermek, oraz czteroletni Konrad, syn Łukasza i Marty. Członkiem ich domostwa był także kapłan Hilbert, a do czeladzi należał również giermek Łukasza, najstarszy syn jego brata Jakuba. Lecz teraz go nie było, bo został wezwany do chorej matki. Gdy po służbie w kasztelu Łukasz wrócił do domu, zastał Martę w izbie przy oknie. Odwróciła się, gdy wszedł, odpiął miecz i oparł go o ścianę. Zwykle jej ręce zajęte były jakąś robótką, rozdrabnianiem ziół albo inną pracą. Lecz nie tym razem. Choć dopiero zmierzchało, a wosk był drogi – używano zwykle łuczyw i kopcących lampek łojowych – na stole płonęła świeca. Podmuch powietrza od drzwi sprawił, że płomyk zamigotał i zgasł. Łukasz bez słowa podniósł świecę ze stołu i zapalił ją na nowo. Wiedział, że żona w trudnych chwilach szuka pocieszenia w ciepłym świetle. – Jak przebiegła narada z rajcami? – zapytała. – Tak, jak można się było spodziewać – odparł Łukasz i skrzywił się z lekką pogardą. – Zebrali się na odwagę, jak zwykle wypchnęli do przodu Jonasza, żeby to on ryzykował, a kasztelan tak na nich nawrzeszczał, że mało go szlag nie trafił… A teraz muszę z chłopakami Piotra wymyślić coś, żeby wystraszeni mieszkańcy miasta jakoś z tego wszystkiego wybrnęli. – Nie oczekujesz od nich zbyt wiele? – zapytała pełna wątpliwości Marta. – Jak prości ludzie mają się mierzyć z kimś, kogo Bóg postawił ponad nimi? – To są rajcy, którzy występują w imieniu mieszkańców swojego miasta! – przypomniał jej ostrym tonem Łukasz. – A my oboje wiemy, że zwykli parobkowie i chłopi mają w sobie więcej ducha niż ten tchórzliwy krawiec. Przypomnij sobie pierwsze lata w Chrystianowie! – To był szczególny czas – zaprotestowała. – Czas, w którym chwiał się porządek Boży na tym świecie. Wielu z tych, którzy wówczas wykazali się odwagą, już dawno przykryła ziemia… Łukasz podszedł do niej i przyłożył dłoń do jej policzka. – Powiedz, co cię gnębi – poprosił. Marta posłała mu nieśmiały, zmęczony uśmiech, a potem wskazała na okno. – Coś wisi w powietrzu. Nie tylko burza. Ktoś wyczekuje… Wyczekuje nieszczęść, które nam grożą, gdy umrze Otto. Łukasz przyciągnął do siebie żonę, która wciąż była szczupła i krucha jak wtedy, gdy ujrzał ją po raz pierwszy. W jego geście nie było nic z pożądania, tylko chęć niesienia pociechy. Objął ją delikatnie, przesunął dłońmi po plecach Marty, przyłożył jedną z nich do jej karku

i otulił ją swoją czułością. Milczał i czekał, czując, że ona wciąż się ze sobą zmaga, czy mu powiedzieć, co ją trapi. W końcu zdecydowała się i wyznała, patrząc cały czas w okno: – Przez wszystkie te lata wciąż musieliśmy walczyć… Raz za razem… Jestem zmęczona… Nie chcę już walczyć. Po prostu już nie mogę. Teraz spojrzała prosto na niego. – Czy nie lepiej byłoby stąd odejść? Dla dobra naszego i naszych dzieci? To pytanie zadała już kiedyś Chrystianowi, a on odmówił – co miało tragiczne skutki. „Ona ma rację – pomyślał strapiony Łukasz. – Naprawdę dość wycierpiała”. Każdej nocy widział blizny na jej ciele, każdego dnia wyczuwał szramy na jej duszy. Lecz mimo to… – Najdroższa! – szepnął. – Wiesz, że poszedłbym za tobą na kraniec świata, gdyby było trzeba. Jedno słowo, a zwolnię się ze służby… – Chwycił ją za ramiona i zmusił, żeby popatrzyła mu prosto w oczy. – Lecz wiesz, dlaczego tu jesteśmy, dlaczego nie uciekamy. Ani ty, ani ja… Ani wtedy Chrystian. – I co nam to dało? – odparła gorzko. – Tylko śmierć i zniszczenie! Zrozpaczona starała się powstrzymać łzy, zaciskając bezsilnie dłonie. – Czy nie wystarczy, że zginął Chrystian? Chciał, żeby to było miejsce pełne pokoju i sprawiedliwości. Tutaj nigdy nie zapanuje pokój. Ale to, co nas teraz czeka, będzie gorsze od wszystkiego, co dotąd spotkało nas i tę osadę. Jak mam chronić nasze dzieci? Co to za życie w ciągłym strachu przed kolejnym dniem? – Marto, nie jesteś sama! – zaoponował. – Nie jesteśmy sami. Mówisz, że jesteś zmęczona. To trzeba odpocząć. Połóż się spać! Z wysiłkiem odwzajemniła jego uśmiech. – Wybacz mi zły nastrój. Nie wiem, co we mnie wstąpiło. Chciała z udawaną werwą wymknąć się z jego objęć. Lecz Łukasz dalej mocno ją trzymał. – Miła moja! – szepnął. – Wiem, że to nie tylko twój nastrój. Masz wszelkie powody, żeby się bać. A tylko głupcy nie mają w sobie lęku i wątpliwości przed pójściem w bój. Albrecht nie został jeszcze margrabią. Może z Bożą pomocą spełni się nadzieja Chrystiana i to Dytryk będzie władać marchią. Jeszcze nie musimy uciekać. A dzięki naszej pozycji możemy chronić mieszkańców miasta. Czy sama nie mówiłaś przed chwilą, że potrzebują pomocy? Ja przysięgałem to czynić. A ty nigdy nie wybaczyłabyś sobie tchórzostwa… Zanim Marta odpowiedziała, ktoś zapukał do drzwi. Łukasz niechętnie zerknął w ich stronę. Lecz bez pilnego powodu nikt nie odważyłby się im przeszkadzać. Poczekał chwilę, żeby Marta się ogarnęła, a potem oderwał się od niej i zawołał: – Wejść! Drzwi się otwarły, a do środka ku ich zaskoczeniu wkroczył ów wyniosły rycerz, który był obecny podczas narady u kasztelana, ale nie wypowiedział podczas niej ani słowa. Niewiele młodszy od Łukasza, tuż po trzydziestce, miał szerokie ramiona, lecz w przeciwieństwie do Łukasza nie nosił brody. Jego postawa, kosztowne odzienie i broń nieomylnie wskazywały, że pochodzi ze starego i możnego rodu. Miał kamienny wyraz twarzy, nie było na niej śladu uśmiechu. – Coś na służbie? – zapytał Łukasz, wysoko unosząc brwi w obliczu niespodziewanego gościa. – Złe wieści? – Nie – odparł rycerz, nie zmieniając wyrazu twarzy. – Ale sprawa jest niezwykle poważna…