Julie Ann Long
Urocza i nieznośna
Przekład Katarzyna Przybyś
Tytuł oryginału
Ta jest dla Ciebie, Melis
1
Co za ironia, pomyślała Sylvie. Wstrętny statek kolebał się i huśtał, a jej
żołądek robił salta w rytm przechyłów. A przecież właśnie ruch był jej żywiołem.
Codziennie skakała i wykonywała piruety, nieomalże fruwając w powietrzu. Ból
mięśni był niczym w porównaniu z perwersyjną radością, którą odczuwała, widząc
zazdrość innych tancerek eorps de battet monsieur Favre’a. Sylvie Lamoreux była
prawdziwą perłą paryskiej Opery, obiektem pożądania i zawiści, uosobieniem
piękna i wdzięku. Nie była przyzwyczajona do pozbywania się zawartości żołądka
przez burtę statku.
Potrafiła kontrolować swoje ciało. Podczas tańca to ona wydawała mu
polecenia. Chociaż monsieur Favre też miał coś niecoś do powiedzenia:
- Sylvie, już ci mówiłem: jak motyl, a nie jak krowa. Spójrz na siebie! Aż mi
się chce zaryczeć!
Albo:
- Sylvie, masz drewniane ręce. Podnieś je o, tak... aha, właśnie tak, aniołku...
Bajecznie. A więc nie myliłem się, potrafisz tańczyć.
Oczywiście trochę przesadzał; była przecież najlepszą tancerką w zespole.
To Favre pomógł jej zrobić wielką karierę. Pewność siebie uznała za najlepszą broń
przeciwko sarkazmowi maestra.
Wolałaby jednak mimo wszystko znosić kaprysy baletmistrza, niż podskoki
tego przeklętego statku, który przebijał się jak taran przez zwaliste fale kanału La
Manche.
Monsieur Favre nie będzie zachwycony, gdy się dowie, że zniknęła.
List, który miała w torebce, wyjaśniał bardzo niewiele. Mimo to jego treść
sprawiła, że Sylvie podjęła decyzję błyskawicznie: popłynie do Anglii. Przez dwa
tygodnie snuła w tajemnicy plany podróży, zraniona, wściekła, pełna nadziei i
podniecającej ciekawości. Nikomu się nie zwierzała. Nic dziwnego, zważywszy na
powagę sprawy.
Aż dziw, że kilka zdań po angielsku mogło wywołać aż taki zamęt w jej
życiu. Nadawca zaczął list od przeprosin; sumitował się, ze po raz kolejny niepokoi
Claude. „Po raz kolejny!" Gniew ogarniał Sylvie, ilekroć przypominała sobie te
słowa. A zatem nie był to pierwszy list. Prośbę o informacje na temat młodej
kobiety imieniem Sylvie uzasadniało wyznanie: „prawdopodobnie jest ona moją
siostrą".
Podpisała się pod tym Susannah Whitelaw, lady Grantham. „Moja siostra..."
Sylvie nie sądziła, że kiedykolwiek postawi te dwa słowa jedno obok drugiego.
Ten list oznaczał dla niej przeszłość, o której nic nie wiedziała, przyszłość, o
jakiej nie marzyła, tajemnice, jakie tylko podejrzewała. Claude powiedziała, że
rodzice Sylvie nie żyją, niech Bóg ma ich w swojej wiecznej opiece. Traktowała ją
jak własną córkę. Gdyby nie to, że pojechała na wakacje, jak co roku o tej porze,
żegnając Sylvie pocałunkiem w oba policzki i prosząc o opiekę nad papugą
imieniem Guillaume, dziewczyna być może nigdy nie zobaczyłaby tego listu.
Guillaume został pod opieką gospodyni i nic groziło mu nic poza nudą- ptak
znał o dwa języki więcej niż ta życzliwa kobiecina. I o dwa języki mniej niż
Etienne.
Etienne. Myśli Sylvie natychmiast oddaliły się od tego mężczyzny, jak
sparzone żywym ogniem. A potem powróciły, pełne winy.
Etienne był szczodry, zarówno w uczuciach, jak i w podarkach. Potrafił
flirtować tak, jak potrafią tylko spadkobiercy wielu pokoleń arystokratów,
mężczyzna pewny siebie i wspaniałomyślny, konsekwentny w działaniu, zawsze
osiągał zamierzony cci. Składał obietnice, które uderzały do głowy jak wino,
obietnice, w które ledwie Śmiała wierzyć, bo upajały wizją życia, o jakim marzyła i
na jakie chciała zapracować w balecie.
Ale usposobienie miał zagadkowe... Nigdy, przenigdy go nic zrozumie. Siła
ekspresji jej burzliwej natury przypominała ognie sztuczne: zapłon, efektowny
wybuch i cisza. On był zimny, cierpliwy i bezlitosny. Czekał. Planował. A jego
wyrafinowana zemsta spadała nieuchronnie, jak zasłużona kara.
Ostatni raz widziała Etienne'a w miękkim świetle przedświtu. Spał
odwrócony do niej plecami, osłoniwszy głowę ramieniem. Położyła mu na
poduszce list, w którym przepraszała za odejście i obiecywała rychłe spotkanie.
Kochał ją, to prawda. Ale miłosne wyznania przychodziły mu z taką
łatwością...
Dobrze wiedziała że próbowałby nie dopuścić do wyjazdu z Paryża,
wiedziała też, że na pewno będzie jej szukał i nie da się ponieść emocjom - z
wyrachowaniem wybierze moment, żeby się odegrać.
Teraz musiała zrobić wszystko, by Etienne odnalazł ją dopiero wtedy, gdy
ona dowie się już tego, czego powinna się dowiedzieć.
Pasażerowie zaczęli schodzić ze statku i Sylvie wreszcie mogła postawić
stopę na angielskiej ziemi. Była z siebie dumna. Udało jej się dotrzeć aż tak daleko
bez niczyjej pomocy. Ciągle jeszcze odczuwała skutki morskiej podróży. Barwy,
ruch i kolory napływały i oddalały się falami; widziała tłum robotników
portowych, którzy rozładowywali statek, jasne poranne słońce na błękitnym niebie,
odbijające się w wodzie, i srebrzystobiałe mewy, zataczające kręgi w powietrzu.
Ani jedna chmurka nie łagodziła bezlitosnego blasku słońca. Sylvie głęboko
wciągnęła pierwszy haust prawdziwego angielskiego powietrza. Było gorące,
przesiąknięte odorem portu i tylko wzmogło mdłości.
No cóż, jakoś sobie z tym poradzi. W końcu zmusi żołądek do
posłuszeństwa. Zawsze potrafiła podporządkować ciało swojej żelaznej woli.
Kiwnęła głową tragarzowi, który zniósł jej bagaż na brzeg, i zaczęła się
energicznie rozglądać za dyliżansem, chcąc jechać do Londynu. Pierwszy raz w
życiu podróżowała samotnie. Ale pozbyła się już niepokoju i czuła coraz pewniej.
Nie została rozpoznana, a jej angielszczyzna okazała się wystarczająco dobra. Nie
była przecież dzieckiem, które potrzebuje pieszczot czy męskiej opieki. Poza tym
po Paryżu, który był równic skomplikowany, piękny i trudny jak balet, żadne inne
miasto nie budziło w niej lęku. W gruncie rzeczy niewiele się od siebie różniły.
Podniosła wzrok i zobaczyła w dumie jego plecy; bez trudu rozpoznała te
szerokie ramiona. Etienne! Ogarnęła ją zimna fala strachu, graniczącego z paniką.
To niemożliwe. Jeszcze nie teraz. Za wcześnie, mówiła sobie w duchu.
Była jednak przygotowana na takie ryzyko. Obróciła się na pięcie, zobaczyła
dyliżans i błyskawicznie podjęła decyzję.
Tom Shaughnessy w samotności przezywał kolejny nieudany wyjazd do
Kentu. Nagle jakaś kobieta wskoczyła mu na kolana, objęła go za szyję i przywarła
do niego całym ciałem.
- Co u licha... - Podniósł ręce, aby wyrwać się z jej objęć.
- Cicho - szepnęła gorączkowo. - Błagam pana.
Do powozu zajrzał mężczyzna.
- Bardzo przepraszam. - Cofnął głowę pośpiesznie i zniknął.
Kobieta na kolanach Toma znieruchomiała; słyszał jej urywany oddech.
Dłuższą chwilę żadne z nich nawet nic drgnęło. Szelest ciemnego jedwabiu sukni,
dotyk szczupłego, silnego ciała, korzenno-waniliowo-różany aromat i cała ta...
kobiecość podrażniły zmysły Toma. Zakręciło mu się w głowie.
Był zaskoczony, ale bynajmniej nie nieprzyjemnie.
Najwyraźniej zdecydowała, że już jest bezpieczna, odsunęła się i przesiadł?
na siedzenie po drugiej stronie, jak najdalej od niego.
- A ja właśnie się zacząłem przyzwyczajać do pani obecności, madame -
zaczął Tom. Pochylił się i lekko dotknął jej ramienia. - Pozwoli pani, że się
przedsta... Au!
Gwałtownie cofnął rękę.
Do diabła! Co ona...?! Powiódł wzrokiem za jej spojrzeniem, utkwionym w
jego krocze.
W dłoni, okrytej elegancką rękawiczką, tkwiło...
Co takiego?! Szydełko?!
Rzeczywiście! Ta wiedźma właśnie ukłuła go przeklętym szydełkiem. Nie na
tyle mocno, żeby zranić coś poza jego męską dumą. Ale wystarczająco, żeby, no...
osiągnąć cel.
- Przepraszam, że pana nadziałam, ale nie mogę pozwolić, żeby pan mnie
dotykał - odezwała się łagodnym, poważnym tonem dobrze wychowanej osoby. W
głosie dało się wyczuć leciutkie drżenie. To absurdalne, ale nie mógł oprzeć się
wrażeniu, że naprawdę jest jej przykro.
Zmierzył ją gniewnym spojrzeniem.
- Przeprasza mnie pani, że mnie pani nadzia... Aha! - mówił, ochłonąwszy
nieco z oszołomienia. - Chciała pani powiedzieć „ukłuła”. Przeprasza mnie pani, że
mnie pani ukłuła?!
- Tak! - odparła niemal z wdzięcznością, jakby podsunął jej jakieś użyteczne
słowo. - Przepraszam, że pana ukłułam. Przepraszam też, że na panu usiadłam. Ale
nie mogę pozwolić, żeby mnie pan dotykał, ja nie jestem... - Przerwała i machnęła
ręką tak. jakby chciała pochwycić umykające słówko.
Nie jest, no jaka? Zdrową na umyśle?
Nagle zorientował się, że rozmawia z Francuzką. Stąd ten dziwny akcent i
zaskakujące słownictwo... Może dlatego też posłużyła się szydełkiem. Po
Francuzce można się przecież wszystkiego spodziewać. Ślicznotka udaje piekielnie
pewną siebie, ale widać, że czegoś się boi. Czegoś albo kogoś. Przypomniał sobie
mężczyznę, który zajrzał do powozu.
Kiedy na nią patrzył, przechyliła głowę, unikając jego spojrzenia. Była w
żałobie; zauważył to dopiero teraz. Kapelusz i welon ukazywały tylko zarys
delikatnego podbródka i lśniące włosy -chyba rude, choć nie był tego pewien.
Miała długą szyję i pięknie wyprostowane plecy. Wydawała się szczupła, ale
obszerna suknia nie pozwalała ocenić figury. Suknia była elegancka, ale źle
dobrana. Pewnie pożyczona, pomyślał. Znał się na damskich fatałaszkach i widział,
że i rozmiar, i fason były dla tej kobiety nieodpowiednie.
Ponieważ wpatrywał się w nią, siedząc nieruchomo, chyba doszła do
wniosku, że nie porwie jej w ramiona, i wsunęła szydełko z powrotem do rękawa.
Do licha, brakuje jej tylko koszyczka z robótkami upchniętego gdzieś pod
siedzeniem.
- Kto panią ściga, madame? - spytał cicho.
Niemal niedostrzegalnie napięła ramiona. Ciekawe. To też nie wskazywało
na pewność siebie.
- Je ne comprends pas, monsieur - odparła, uroczo wzruszając ramieniem,
jak na prawdziwą Francuzkę przystało.
Bujda. Rozumiała go doskonale.
- Au contraire, jestem przekonany, że pani świetnie rozumie moje pytanie -
sprzeciwił się uprzejmie. Jego francuszczyznie niewiele można by zarzucić. W
końcu wszystkie najlepsze kurtyzany były Francuzkami, jak mnóstwo tancerek,
przewijających się przez Białą Lilię. To dzięki nim poznał przeróżne kaprysy
Francuzek.
Welon się poruszył; kobieta zaczęła szybciej oddychać.
- Jeśli pani mi powie, będę mógł pani służyć pomocą - przekonywał, sam się
trochę dziwiąc, że oferuje pomoc nieznajomej kobiecie, która wskoczyła mu na
kolana, a potem ukłuła go szydełkiem. To chyba ciekawość, uznał w końcu. No, i
może ten uroczy podbródek.
Welon znowu się poruszył, gdy kobieta się odezwała;
- Już mi pan pomógł, monsieur,
Och, ten nikły ślad autoironii i - ależ tak! - zalotności w jej głosie był tak
interesujący...
Chciał jej odpowiedzieć, ale ostentacyjnie odwróciła się w stronę okna.
Usunęła go ze swoich myśli, jakby zdejmowała szal albo kapelusz.
Do diabła, to było fascynujące,
Pragnął, by znów obdarzyła go swoją uwagą. Wiedział jednak, że jeśli się
odezwie, zostanie zignorowany; podejrzewał, że gdyby się odważył wyciągnąć
rękę i dotknąć rękawa jej sukni, dłoń zostałaby błyskawicznie „nadziana" i
przyszpilona do siedzenia powozu z wprawą, z jaką entomolog przyszpila motyla.
Nie spuszczał z niej oczu, siedząc nieruchomo, do chwili, aż powóz się
zakołysał, kiedy wsiadali nowi pasażerowie: dwie ładne, dość wyzywające
panienki pod opieką przyzwoitki, młode małżeństwo, od którego aż biło dumą,
jakby instytucją ślubu była ich własnym, genialnym wynalazkiem, mężczyzna
wyglądający na wikarego i jakiś otyły, bogato odziany kupiec. Tom oceniał ich po
ubraniu i po zachowaniu. Naprawdę znał się na ludziach.
Francuzka w ciemnej sukni, raczej drobna i niewysoka, siedząca w kącie,
była prawie niewidoczna. Swoim zachowaniem dawała do zrozumienia, że nie
interesuje jej wymiana grzeczności ani rozmowa, i wszyscy współpasażerowie to
uszanowali; pogrążona w żałobie wdowa potrzebowała spokoju.
Tom był sceptyczny. Zbyt wielu widział przebierańców.
W miarę jak przybywało pasażerów, w powozie robiło się coraz bardziej
gorąco. Powietrze przesycił zapach potu i perfum. Sylwetka wdowy zniknęła w
doku. Kiedy pojazd się zapełnił, ruszyli do Londynu.
Tom, człowiek interesu, wrócił myślą do spraw, które ma tam załatwić;
czekało go spotkanie z inwestorami na temat Świata Mężczyzny. Zastanawiał się
też, jak ma powiedzieć Daisy Jones, że w następnym przedstawieniu nie dostanie
ona roli Wenus.
Ach, Wenus. Genialny, błyskotliwy pomysł, wspaniałe wyzwanie dla
talentów jego partnera. Dzięki temu przedstawieniu Generał niemal przebaczył
Tomowi obietnicę, złożoną pewnemu hrabiemu, że w przedstawieniu za tydzień
będzie zamek i damy dworu... W teatrze zapanowało wtedy szaleństwo; pośpieszna
praca stolarzy i choreografa, której wtórowały barwne przekleństwa, zaowocowała
genialną scenografią w postaci obronnej fortecy, układem tanecznym w wykonaniu
skąpo odzianych dam dworu oraz sprytną, aluzyjną piosenką o rycerskich lancach.
Po tym wszystkim Generał nie odzywał się do niego przez ładnych parę tygodni1.
Tom doskonale wiedział, że ten pomysł zaowocuje sukcesem.
Przedstawienie wzbudziło zachwyt widowni i od razu stało się głównym punktem
wieczornych atrakcji oferowanych przez Białą Lilię. Nie zapominał jednak, że
widzowie wracają do jego teatru dlatego, że wciąż potrafi zaskoczyć ich czymś, co
wywołuje podniecający dreszczyk. Zdawał sobie sprawę, że wkrótce będzie musiał
wymyślić dla nich kolejną niespodziankę, bo zaczną się nudzić.
Wenus... Źródłem pomysłu był sam teatr. Tom przyglądał się bogom i
boginiom na płaskorzeźbie zdobiącej ścianę budynku... i nagle w jego myślach
pojawił się obraz Narodziny Wenus Botticellego i wizerunek pięknej kobiety
wynurzającej się z muszli z głębiny oceanu. To przedstawienie będzie jego tour de
forte, mistrzowskim osiągnięciem. Spodziewał się ogromnych zysków, które, wraz
z poparciem kilku kluczowych inwestorów, miały urzeczywistnić jego marzenie o
Imperium Dżentelmena.
Pozostało tylko delikatnie poinformować Daisy Jones, że to nie ona
wychynie z muszli.
Tom westchnął i podniósł wzrok. Siedzący naprzeciw niego wikary z wątłym
uśmieszkiem na twarzy wyglądał jak piesek, który przewraca się na grzbiet, widząc
dużego, silnego brytana.
- Gorąco dzisiaj, jak na tę porę roku - zagadnął nieśmiało duchowny.
- Rzeczywiście. Jeśli tu, nad morzem, jest tak ciepło, to można sobie
wyobrazić, jaki upał panuje w Londynie - odparł Tom.
Ach, pogoda. Temat, który na całym świecie stanowi pomost w rozmowach
przedstawicieli różnych klas społecznych. Cóż byśmy bez niego zrobili?
Podróż upływała spokojnie. Znużeni pasażerowie w dusznym i wnętrzu
powozu wymieniali uprzejmości i prowadzili nieprzerwanie banalne rozmowy Tom
zauważył jednak, że przez bite dwie godziny nie padło ani jedno słowo naznaczone
francuskim akcentem.
Tom wsunął rękę do kieszeni i otworzył zegarek. Mniej więcej za godzinę
znajdą się w zajeździe przy drodze do Westerly, gdzie dostaną niesmaczny, późny
lunch. Miał nadzieję, że dojadą do Londynu punktualnie i zje kolację z
inwestorami, potem pokaże się na ostatnim przedstawieniu w Białej Lilii.
Wieczorem wybierze się może do Aksamitnej Rękawiczki w towarzystwie Bettiny,
która nie skąpiła mu swoich wdzięków.
Wtem w ciszy przedpołudnia huknął strzał. Powóz się zachwiał i stanął, a
pasażerowie znaleźli się na podłodze.
Bandyci. Do diaska.
Tom pomógł wstać wikaremu i delikatnym ruchem otrzepał z kurzu jego
ubranie, a potem wyczyścił swoje.
Bezczelne bandziory odważyły się zatrzymać dyliżans pocztowy w biały
dzień! Niestety, na drodze nie było żadnych innych pojazdów. Od dawna chodziły
słuchy, że w tym miejscu zdarzają się napady na powozy. Dyliżans pełen ludzi byt
dla rozbójników darem niebios, laki odważny napad oznaczał jedno: napastników
jest wielu i muszą być dobrze uzbrojeni.
Tom wsunął zegarek za cholewę buta i wyciągnął pistolet. Przerażony
wikary wybałuszył oczy i wcisnął się głębiej w siedzenie.
Dobry Boże, Każdy mężczyzna powinien umieć używać broni w potrzebie,
pomyślał Tom z irytacją. Wsunął pistolet w rękaw; gdyby jakiś nerwowy napastnik
zauważył błysk metalu, mógłby go poczęstować kulą.
- Zdejmijcie obrączki i schowajcie do butów - zwrócił się do nowożeńców.
Posłuchali go, choć trzęsły im się ręce. Tylko on zachował zimną krew w tak
niebezpiecznej sytuacji.
Zdawał sobie sprawę, ze ma nikłe szanse na powstrzymanie napastników, ale
podjął ryzyko. On też kiedyś przywłaszczał sobie różne rzeczy, wychował się w
londyńskiej dzielnicy biedoty i nieraz zdarzyło mu się zwędzić coś do jedzenia albo
jakiś drobiazg, W końcu postanowił żyć i zarabiać uczciwie; dzięki temu zyskał
poczucie większej wartości i stabilności. Teraz nie zamierzał pozwolić, by jakiś
rzezimieszek zabierał mu zdobyte ciężką pracą dobra. Nawet jeśli miało to być
zaledwie parę funtów i zegarek.
- Wszyscy wysiadać. Jazda! Ręce w górę, tak żebym je widział! - Oprych,
który to wywrzaskiwał, musiał być hersztem bandy.
Zdjęci strachem, bladzi pasażerowie wysiadali z ciemnego wnętrza
dyliżansu, mrugając w ostrym świetle słońca. Jedna z dam chwiała się na nogach i
maż, choć sam przerażony, wachlował ją, żeby nie zemdlała.
Powietrze drżało z gorąca. Zza drzew widać było spalone słońcem taki i
wijącą się między nimi drogę. Tom obrzucił spojrzeniem bandytów: pięciu
mężczyzn, uzbrojonych w muszkiety i pistolety. Mieli brudne, zatłuszczone
ubrania, chustki zasłaniające dół twarzy, długie, tłuste, nierówne włosy, jakby
przycięte nożem. J eden z nich, chyba przywódca, trzymał nóż w zębach. Tom
ledwie się powstrzymał, by nie parsknąć śmiechem na ten widok. Co za aktorstwo.
Nieco przesadza, ale nic można mu odmówić talentu dramatycznego, w
przeciwieństwie do reszty kompanów, pomyślał.
Mężczyzna wzbudził w nim zawodową ciekawość, więc obserwował go
bacznie. Coś było w tym człowieku...
- Dobra, panowie - rzucił jednym tchem kupiec. To wystarczyło, by pięć
pistoletów i nóż wzięły go sobie za cel. Zbladł, zamknąwszy usta tak mocno, że
było słychać szczek zębów. Widocznie po raz pierwszy przeżywał napad z bronią
w ręku i nie wiedział, że w takim wypadku należy milczeć pod groźbą Śmierci.
Nagle Tom doznał olśnienia. Dziesięć lat temu spędził kilka trudnych, ale
niezapomnianych miesięcy, pracując w portowej tawernie. Poznał tam pewnego
mężczyznę, który opowiadał najsprośniejsze dowcipy, pił najmocniejsze trunki,
dawał najhojniejsze napiwki, poinstruował też młodego Toma, jakich dziwek
należy unikać i nie skąpił mu porad człowieka dobrze znającego życie.
- Biggsy? - Tom zaryzykował.
Bandyta odwrócił się na pięcie i wczepił w niego oczy Po chwili wyciągnął
nóż spomiędzy żółtych zębów. Uśmiechnął się od ucha do ucha,
- Tom? Tommy Shaughnessy?
- We własnej osobie, Biggs.
- No niech ja skonam! - Przełożył pistolet do drugiej ręki i powitał Toma
entuzjastycznym uściskiem. - Nie widzieliśmy się chyba od rozstania u Krwawego
Joego! Nic się nie zmieniłeś. Tiki przystojniak jak zawsze! - Zaniósł się kaszlącym
śmiechem i huknął Toma w ramię. - Ale się z ciebie zrobił lord, niech cię licho.
Patrzcie na to ładne ubranko!
Tom czuł, jak spojrzenia ludzi kierują się ku niemu, niby bilardowe kule
wbijane w łuzę. Potem wszyscy odwrócili wzrok. Ciekawe, czy ze względu na
znajomość współpasażera z uzbrojonym bandytą, czy też dlatego, że sytuacja
mogła wskazywać na awanturniczą przeszłość Toma.
- Nie przesadzajmy z tym lordem, Biggsy, ale rzeczywiście nieźle mi się
powodzi.
- U mnie też wszystko idzie jak po maśle - oświadczył Biggs, szerokim
gestem wskazując kompanów, jakby chciał się pochwalić nowymi eksponatami w
swojej cennej kolekcji eleganckich przedmiotów.
Tom uznał, że lepiej nie wchodzić w szczegóły. Z przekonaniem skinął
głową.
- Dumny jestem z ciebie, Tommy - dodał Biggs sentymentalnie.
- Nawet nie wiesz, ile to dla mnie znaczy - zapewnił go Tom z powagą.
- A Daisy? Widywałeś ją od czasów Zielonego Jabłuszka?
- Och tak, jest w świetnej formie. Doskonale wygląda.
- To wspaniała kobieta - rozmarzył się bandyta.
- Święta prawda.
Wspaniała kobieta, a jakże. Największy cierń w jego boku. Bez wątpienia, w
dużej mierze dzięki niej zrobił fortunę. Och, niech Bóg ma w opiece tę bezczelną,
irytującą, wspaniałą Daisy Jones.
Tom obdarzył Biggsa serdecznym, zawodowym, niezawodnym uśmiechem.
- Słuchaj Biggsy, czy mógłbyś puścić wolno nasz dyliżans? Dam ci słowo
honoru, że nikt na ciebie nie doniesie.
- Ty masz teraz jakiś honor? - Biggs cofnął się o krok, wytrzeszczył oczy,
udając zdumienie, a potem ryknął śmiechem. Tom nie był głupi, przyłączył się do
niego i dla podkreślenia dobrego nastroju klepnął się dłonią w udo.
Biggs przestał rechotać i otaksował Toma długim spojrzeniem. Milczał
chwilę zamyślony, przygryzając dolną wargę. W końcu westchnął i opuścił pistolet.
Gestem nakazał kompanom, by zrobili to samo.
- Ano, przez wzgląd na dawne dobre czasy, Tommy. Przez wzgląd na Daisy i
Krwawego Joego, niech spoczywa w spokoju. - Puszczę was, ale coś uszczknąć
muszę. Sam rozumiesz, my też musimy jeść.
- Zgoda. Co chcesz zrobić?
- Nie ruszę kufrów, wezmę tylko to, co chowacie po kieszeniach.
- Porządny z ciebie gość, Biggs, nie ma dwóch zdań - mruknął Tom.
- A na koniec jedna z tych pięknych panienek da mi buziaka i znikamy.
Młoda małżonka osunęła się na ziemię, pociągając za sobą męża, który nie
zdołał jej podtrzymać. Tom wzdrygnął się na odgłos upadającego ciała.
Biggsy przez chwilę przyglądał im się z lekką pogardą. Potem popatrzył na
Toma i powoli pokręcił głową, jakby chciał powiedzieć: co za skromnisie.
- Dobra. Która z was? - zagadnął radośnie i z nadzieją przesunął wzrokiem
po twarzach młodych dam.
Tom pomyślał, że tu kończy się moc jego osobistego uroku w kontaktach Z
bandytami.
Pasażerowie, dla których jeszcze przed chwilą nie wart był spojrzenia, teraz
wpatrywali się w niego błagalnie. Nie miał jednak nastroju, by smakować ironię tej
chwili. Zastanawiał się, jak odwieść Biggsa od jego sprośnych zamysłów,
- Popatrz no, stary - zaczaj swobodnie, poufałym tonem - to są same
niewinne dziewczątka. Kiedy wpadniesz do mnie do Londynu, przedstawię cię
damom, które z radością...
- Nie ruszę się stąd, dopóki któraś z panienek nie da mi całusa - upierał się
Biggsy. - Spójrz na mnie, Tom. Jak myślisz? Często mam okazję dostać buziaka? I
to w dodatku od młodej panienki, która ma wszystkie zęby i jeszcze dziewi...
- Przestań, Biggsy - przerwał mu Tom nonszalancko, starając się jak
najlepiej odgrywać rolę dobrego kompana.
- Chcę tylko buziaka.
Ludzie Biggsa znali ten ton i w mgnieniu oka położyli dłonie na kolbach
pistoletów, wyczuwając zmianę atmosfery.
Tom patrzył na Biggsa z przyjazną pobłażliwością, zachowując spokój, ale w
głowie jeden pomysł gonił drugi.
Do licha, do ciężkiej cholery. Może powinny ciągnąć losy, Może sam
powinienem go pocałować. Może powinniśmy...
- Ja go pocałuję.
Wszyscy, włącznie z Biggsern, odwrócili się zdumieni, gdy młoda francuska
wdowa postąpiła krok do przodu.
- Puści pan deliżans, jeśli spełnię żądanie? - Spojrzała hardo na bandziora.
Deliżans, pomyślał Tom oszołomiony. Jak ona wymówiła to słowo. Takim
silnym głosem, donośnym jak dzwon. Jakby nie mogła się doczekać. Tyle że jej
głos znów lekko zadrżał, i to trochę go uspokoiło. W przeciwnym razie można by
przypuszczać, że nie jest przy zdrowych zmysłach albo że zaatakuje opryszka
szydełkiem.
- Daję na to słowo honoru - odparł Biggs, nieomalże z pokorą.
Wyglądał na zszokowanego.
Tom był w rozterce. Pragnął powstrzymać tę kobietę, ale odczuwał też
perwersyjną ciekawość, czy dotrzyma ona obietnicy. Nie zachowywała się jak
panienka z półświatka. Ja nie jestem... - Tak, próbowała mu właśnie to wcześniej
powiedzieć. Nie jest kobietą łatwą, jak mogliby pomyśleć mężczyźni czyniący jej
awanse. Na pewno o to chodziło. 1 nie ma w zwyczaju wskakiwać obcym na
kolana; skoro pozwoliła sobie na coś takiego, musiała mieć bardzo ważny powód.
O tym, że młoda Francuzka jest odważna i z temperamentem, przekonał się
na własnej skórze. Wolał nie myśleć, co by się stało, gdyby dźgnęła bandziora
szydełkiem.
- Dobra, ale to sobie wezmę - oświadczył Biggsy, odzyskawszy równowagę,
i zabrał jej haftowany woreczek. Otworzyła usta, jakby chciała zaprotestować, ale
nie odezwała się ani słowem. A zatem jest również obdarzona zdrowym
rozsądkiem.
Tom zobaczył, jak napina ramiona, jakby gotowała się do skoku. Wzięła
głęboki oddech.
I nagle stanęła na palcach, podniosła welon i pocałowała Biggsy Biggensa w
same usta.
W chwilę później Biggsy Biggens popatrzył na świat oszołomiony, jak
młody żonkoś niż po ślubie.
2
Po tym zdarzeniu wszyscy usadowili się w powozie: z jednej strony siedział
Tom, a z dala od niego pozostali pasażerowie, stłoczeni, jakby wzajemnie szukali u
siebie ochrony.
No i ta wdowa.
Nie prowadzono żadnych rozmów. Może Tom i Francuzka byli bohaterami
podróży, ale nikt nie chciał tego przyznać, nikt nie chciał nawet na nich spojrzeć, a
już na pewno nikt nie przyznałby się do znajomości z nimi, choćby i przelotnej.
Kiedy wysiedli na dziedzińcu zajazdu, gdzie mieli zamówiony paskudny
posiłek po drodze do Londynu, Tom spostrzegł, że wdowa rozgląda się wokół
niespokojnie. Obserwował ją bacznie. Nie weszła wraz z innymi do środka, tylko
niepostrzeżenie szybkim krokiem poszła w stronę stajni i zniknęła mu z oczu za
rogiem. Przyspieszył kroku, ale za chwilę zwolnił, gdy zobaczył, że przystanęła w
cieniu, przy ścianie budynku i lekko pochyliła ramiona.
Miał współczucie dla tej kobiety i uszanował jej prywatność. Po prostu
próbowała zwymiotować. Zatrzymał się. Biggsy strasznie cuchnął, nawet na
odległość. Nietrudno się domyślić, jaki posmak miał ten pocałunek.
Odwróciła się nagle i otarła usta wierzchem dłoni. Cofnął się o krok - wolał
być poza zasięgiem przeklętego szydełka. Stała nieruchomo, wpatrując się w niego
spoza welonu.
Bez słowa sięgnął do kieszeni surduta i podał jej niewielką piersiówkę.
Spojrzała na butelkę, a potem podniosła wzrok ku niemu. Pokręciła głową.
Nawet nie wyciągnęła ręki.
- Czy to znaczy, że woli pani czuć w ustach smak tego bandyty,
mademoiselle?
Podbródek uniósł się odrobinę do góry.
Po krótkiej chwili, ceremonialnie, bardzo powoli podniosła i welon dłonią
okrytą rękawiczką.
Aha, oto młoda dama pewna swego uroku.
Tak bardzo pragnął zobaczyć jej twarz, że aż był rozbawiony swoją reakcją.
Lubił kobiety, ale te rzadko kiedy go zaskakiwały.
Welony, zanotował w pamięci. Trzeba je wykorzystać w Białej Lilii. Może
jakaś scena haremowa...
Wpatrywał się w nią oniemiały z zachwytu, urzeczony jej zjawiskową urodą.
Żadna kobieta nie zrobiła na nim takiego wrażenia.
Była podniecająco powabna i miała w sobie coś, co sprawiło, że poczuł falę
słodkiego gorąca w całym ciele. Wyraźnie zarysowany, uniesiony lekko kształtny
podbródek zdawał się świadczyć o dermie, arogancji, a może gotowości do obrony;
rozbrajająco miękkie usta, wyraźnie odcinające się delikatnym różem od pobladłej
twarzy. Pełna dolna warga i nieco węższa, górna. Jasnozielone oczy o bystrym,
inteligentnym spojrzeniu, z iskierkami w innych kolorach na tęczówce. Ciemne,
idealnie wyregulowane brwi miały piękną linię.
Spojrzała mu prosto w oczy i wtedy z radosnym zdumieniem dostrzegł w jej
źrenicach znaczący, niemożliwy do ukrycia błysk. To był właśnie ten ekscytujący
moment, w którym kobieta i mężczyzna uświadamiają sobie wzajemny pociąg.
Uśmiechnął się do niej. jakby potwierdzał jej odczucia, pewny siebie i opiekuńczy,
zapraszając ją, rzucając wyzwanie, by odważnie przyłączyła się do niego.
Ale ona powoli, zbyt swobodnie, odwróciła głowę - najwyraźniej gołębie,
dziobiące coś na podwórku stajni były bardziej interesujące niż mężczyzna stojący
obok z piersiówką w wyciągniętej dłoni.
Kiedy znów raczyła na niego spojrzeć, wyciągnęła dłoń po butelkę.
Niechętnie podniosła ją do ust i pociągnęła łyk.
Sądząc po minie, preferowała inne trunki.
Uśmiechnął się w odpowiedzi na ten grymas niezadowolenia.
- A czego się pani spodziewała, mademoiselle? Whisky? Czy ja wyglądam
na kogoś, kto lubi whisky? To francuskie wino. Proszę przełknąć. Nie było tanie.
Przez moment zatrzymała płyn w ustach, a potem przełknęła go z wysiłkiem.
Skłonił jej się nisko, z wdziękiem»z szacunkiem.
- Tom Shaughnessy, do usług, A pani jak się nazywa, mademoiselle...
- Madame.
- Wydaje mi się, że jednak nie... Mam rewelacyjną intuition. - Użył
francuskiego słówka, które w większości języków oznacza to samo; doskonałą
umiejętność odgadywania prawdy. - Moim zdaniem należy się do pani zwracać
mademoiselle.
- Chyba lubi pan zgadywać, panie Shaughnessy.
- I przeważnie przynosi mi to szczęście. Można nawet powiedzieć, że z tego
żyję.
Przypatrywała mu się z uwagą, lustrując od stóp do głów. Na pewno ocenia
go po wyrazie twarzy i po odzieży, a potem - bez wątpienia - przypomina sobie to,
co usłyszała podczas napadu w lesie. Spojrzenie zielonych oczu stało się nagle
bardziej czujne i nieco ironiczne. Pozbawione lęku. Jak na mademoiselle,
brakowało jej panieńskiej naiwności; potrafiła wyciągnąć cyniczne wnioski na
temat pewnego rodzaju mężczyzn. Prawdopodobnie niejedno w życiu widziała.
- Była pani bardzo dzielna - powiedział.
- Tak.
Uśmiechnął się. Przysiągłby, że i ona się uśmiechnęła.
- Ma pani jakieś pieniądze? - zapytał bez ogródek. Znów napięła ramiona.
- To nie pańska sprawa, panie Shaughnessy.
- Szydełko i wdowia żałobą nie wystarczą, mademoiselle. Pieniądze są
niezbędne. Ma pani dość środków, by dojechać do celu? Ten bandyta zabrał
przecież pani torebkę prawda?
- Rzeczywiście, pański przyjaciel Biggsy ukradł mój woreczek. Nie
zdobyłabym się na odwagę, gdybym wiedziała, jaką cenę przyjdzie mi zapłacić.
- Może była pani na tyle sprytna i zaszyta trochę pieniędzy w rąbek sukni? A
może w rękaw, razem z tym narzędziem mordu? Kobiety podróżujące bez służby
powinny pamiętać o ostrożności.
- Dlaczego interesują pana moje pieniądze, panie Shaughnessy? - zapytała po
chwili.
- To oczywiste. Jako dżentelmenowi chodzi mi tylko o pani dobro.
- Och, chyba raczej nie, panie Shaughnessy. Widzi pan, ja również mam
intuition. Nie wierzę, że jest pan dżentelmenem.
Wytrawna i cierpka jak to wino, którym ją poczęstowałem, pomyślał. I ma w
sobie moc. Potrafi niezłe odurzać...
- No dobrze. Być może troszczę się dlatego, że pani jest tak piękna i
intrygująca.
Odczekała chwilę równą uderzeniu serca, obserwując go z lekko uniesioną
głową.
- Być może? - powtórzyła. Jedna brew powędrowała do góry, podobnie jak
kącik ust. Tak, jakby ta ślicznotka walczyła z własną naturą i natura zwyciężyła.
Poczuł przyjemny dreszcz wzdłuż kręgosłupa. Ach, co za kokietka;
wyrafinowana i zmysłowa. Wydawało mu się, że widzi ją przez zaparowaną szybę.
Zapragnąć zetrzeć warstwę nieufności i lęku, skrywającą prawdziwą kobietę, tę
pełną życia, inteligentną osobę, której istnienie tylko przeczuwał.
Bladość ustąpiła z jej twarzy, a policzki ozdobił zdrowy rumieniec.
Rzeczywiście, francuskie wino potrafi czynić cuda.
- Po prostu chcę pani pomóc.
- Dziękuję za pańską... troskę, panie Shaughnessy - cudzysłów przy słowie
„troska" był niemal widoczny w powietrzu - ale nie życzę sobie pańskiej... pomocy.
Jest pan ostatnim człowiekiem na świecie, do którego bym się o to zwróciła.
Rozumiał jej brak zaufania. Nie była głupia, mimo że wszystkie pieniądze
trzymała w tej przeklętej torebce. Nie da się jednak ukryć, że to, co usłyszał,
sprawiło mu przykrość.
- No cóż, niech i tak będzie. Pragnę jednak zaznaczyć, że nie żałuję, iż mnie
pani „nadziała", mademoiselle. I że na mnie „usiadła".
Przez chwilę wpatrywała się w niego, lekko przechylając głowę.
- Czy pan sobie żartuje z mojej angielszczyzny, panie Shaughnessy?
- W rzeczy samej. Żartowałem sobie. Troszeczkę. Un peu. -Musiał przyznać,
że dał się ponieść emocjom.
Spodziewał się ostrej riposty, a tymczasem kobieta, słysząc te słowa,
uśmiechnęła się szczerym, pięknym uśmiechem, prawdziwym uśmiechem, który
sprawił, że jej oczy zwęziły się i zalśniły niczym płomyki. Widać było, że lubi się
śmiać. Znów poczuł ten rozkosznie słodki dreszczyk.
Poraziło go, gdy uświadomił sobie, jak bardzo pragnie, by często się przy
nim tak śmiała.
Dziwne, nie potrafił znaleźć właściwych słów, miał w głowie zamęt, więc
tylko się skłonił i odszedł. Śladem współtowarzyszy podróży udał się do zajazdu,
żeby coś zjeść.
Gdyby nie wzmacniający łyk francuskiego wina, którym poczęstował ją pan
Shaughnessy, Sylvie wciąż trzęsłaby się ze zdenerwowania. Była bez grosza,
straciła list od siostry, a podczas lunchu dopadł ją spóźniony strach. Do tej pory
tłumiła go w sobie, tak jak emocje podczas nieprzyjemnego incydentu z leśnym
bandytą.
Teraz z trudem przełykała wodnistą zupę, chleb bez smaku i twarde,
nieapetyczne w kolorze mięso. Fuj, jeśli to był typowy angielski posiłek, to
Anglicy rzeczywiście nie mają pojęcia o gotowaniu.
Jadła w milczeniu. Nikt nie próbował nawiązać z nią rozmowy, ona też nie
miała na to ochoty. Pan Shaughnessy chyba przekonał do siebie wikarego 0/92
młode małżeństwo, ponieważ cała czwórka zaśmiewała się z jakiegoś
niezrozumiałego angielskiego dowcipu.
Spuściła głowę i z przesadnym zainteresowaniem zajęła się posiłkiem.
Odwróciła wzrok od mężczyzny, by odzyskać równowagę, Etienne był przystojny i
podziwiany przez kobiety. Koleżanki z baletu niemal mdlały na samą myśl o nim.
Ale ona na jego widok nigdy nie traciła tchu.
Kiedy zobaczyła Toma Shaughnessy'ego, miała wrażenie, że ktoś uderzył ją
pięścią w płuca.
W słońcu oczy tego mężczyzny wydawały się przejrzyste, jak szyby okienne.
Srebrzyste - tylko tak umiałaby określić ich kolor. Jego twarz o surowych, męskich
rysach była po prostu piękna, choć przeorana zbyt wieloma twardymi liniami
zmarszczek i zagłębień; było w niej coś pierwotnego. Nazwisko i falujące, rude
włosy wskazywały na irlandzkie pochodzenie, ale lekko śniada cera sugerowała
domieszkę egzotycznej krwi, może hiszpańskiej... albo cygańskiej.
I do tego ten uśmiech. Zniewalający. Tom posługiwał się nim jak bronią,
żeby mieszać ludziom w głowach i wykorzystywać każdą sytuację. Kiedy się
uśmiechał, robiły mu się w policzkach dołeczki, przypominające maleńkie
półksiężyce.
No i rzucające się w oczy jasnozielone ubranie - na pewno celowo wybrał
śmiały kolor. Szykowna kamizelka, lśniące buty, błyszczące guziki. Na kimś
innym wyglądałoby to tandetnie, ale nie na nim.
Kiedy się zatrzymali, dostrzegła w rękawie jego surduta jakiś błysk. Trzymał
tam pistolet, zaciskając palce na lufie, gotów w każdej chwili zrobić z niego
użytek. Na pewno często posługiwał się bronią.
Można powiedzieć, że ten pan Shaughnessy był uzbrojony po zęby -
poczynając od męskiej urody, niewymuszonego wdzięku, przez ekstrawagancki
ubiór, aż po ukryty pistolet. W dodatku miał osobliwych przyjaciół. Jeśli ktoś czuje
się aż tak mocno zagrożony niebezpieczeństwem, z pewnością nie ma czystego
sumienia.
Choć posiłek wcale jej nic smakował, postanowiła się najeść. Nie wiedziała,
kiedy trafi się następny. Nawet jeśli teraz nie czuła głodu, ciało, przyzwyczajone do
drakońskich ćwiczeń, zażąda w końcu porządnego jedzenia 1 pusty żołądek zacznie
ją nękać bólami.
W kufrze miała parę rzeczy, które w razie potrzeby można było sprzedać:
kilka eleganckich sukien, rękawiczki i buty. Ale przedtem musiałaby się
dowiedzieć, gdzie i jak to zrobić.
Ciekawe, czy komuś w Anglii przydadzą się baletki.
Gdy w końcu dotarli do Londynu, wszyscy pasażerowie rozeszli się
pośpiesznie, padając w ramiona stęsknionej rodzinie albo znikali w innych
powozach - szybko, jak mrówki pod lupą badacza. Nikt się nawet nie obejrzał.
Przeżyli niebezpieczną przygodę i pragnęli jak najszybciej opowiedzieć o niej
bliskim. Sylvie pomyślała, że tego wieczoru stanie się bohaterką wielu rozmów
przy późnej kolacji.
Ona nie miała przy sobie nikogo. Ale nie było jej przykro. Właściwie nie
wiedziała, jak to jest: usiąść przy stole z liczną rodziną i rozmawiać o
wydarzeniach całego dnia. Jeśli się czegoś nie doświadczy, nie tęskni się za tym.
Wyobraźnia niezwykle łatwo podsuwała jej podobne sceny. Czasem, kiedy
życie, które dzieliła z miłą i życzliwą Claude, stawało się zbyt trudne do zniesienia,
bo brakowało pieniędzy i lękiem napawał każdy następny dzień, zdarzało się, że
Sylvie uciekała w świat imaginacji.
We wspomnieniach jechała nocą jakimś powozem, z innymi dziewczynkami.
Płakała. Obcy, miły człowiek o dziwnym głosie starał się ja uspokoić i uciszyć. A
potem pomyślała, że powinna trzymać za ręce małe dziewczynki obok niej, bo
bardzo się boją i też toną we łzach.
Więc przestała płakać.
Od tamtej nocy rzadko sobie na to pozwalała.
Moje siostry, pomyślała. To były moje siostry.
Ale z czasem wspomnienie tamtej nocy i poprzedzających ją zdarzeń, a także
sylwetki ludzi zatarły się częściowo w pamięci. W końcu uznała, że wszystko to jej
się przyśniło.
Claude nigdy nie wyprowadzała jej z błędu. Sylvie nie pamiętała, jak to się
stało, że z nią zamieszkała. Opiekunka powiedziała tylko, że był wypadek i że
matka nigdy nie wróci do domu. Ani słowem nie wspomniała o siostrach. Dzięki
temu Sylvie w końcu uwierzyła, że dziewczynki tylko jej się przyśniły
Położyła dłoń na sercu; aksamitną wstążeczkę z miniaturą matki ukryła dla
bezpieczeństwa pod suknią. To był talizman, chroniący przed nieszczęściami.
Miała nadzieję, że wkrótce pokaże miniaturę Susannah, lady Grantham, i
udowodni, że rzeczywiście są córkami tej samej kobiety.
Stała na dziedzińcu zajazdu ze swoim kufrem u nogi, jak mała ciemna
wysepka otoczona morzem zaaferowanych ludzi. A więc to jest Londyn.
Wyglądał jak każda inna stolica. Wzdłuż brukowanych ulic ciągnęły się
wystawy sklepowe. Między budynkami przezierały maszty statków cumujących w
porcie. Zapachy były typowo miejskie; woń tysięcy ludzi mieszkających blisko
siebie, zepsutego jedzenia, przygotowywanych posiłków, dymu węglowego, koni i
innych zwierząt.
Mimo wszystko czulą lekkie podniecenie. Udało się. Jest w Londynie,
dotarła tu zupełnie sama, a wkrótce, miała taką nadzieję, dowie się czegoś, co
odmieni jej życie.
- Jeżeli pani będzie tak wyciągać szyję, mademoiselle, nasi mniej
sympatyczni współobywatele szybko się zorientują, że dopiero co pani przyjechała
i pewnie ktoś spróbuje panią ponownie obrabować - a być może nawet pocałować.
Drgnęła i odwróciła się szybko. Przed nią stał pan Shaughnessy z
kapeluszem w ręku. Skłonił się nisko.
- Czy ktoś na panią czeka? - zapytał.
- Tak.
Uniósł lekko brwi, zanim Sylvie zdążyła powiedzieć coś więcej.
- Doskonale. Powinna pani sprawiać wrażenie osoby pewnej siebie,
mademoisetle. Jeśli zapragnie pani mego towarzystwa, zawsze może mnie pani
odnaleźć w Białej Lilii.
Obdarzył ją czarującym uśmiechem, nie pozwalając dojść do słowa, włożył
kapelusz na rudą głowę i wmieszał się w tłum.
Sylvie rozejrzała się wokół i dostrzegła krępego mężczyznę stojącego obok
dorożki. Oszacował wzrokiem jej wygląd. Zdaje się, że ocena wypadła korzystnie.
- Potrzebuje pani dorożki? - odezwał się grzecznie. Swoim wyrachowaniem i
miną nie budził podejrzeń. No cóż, ale gdyby musiała się bronić, zawsze
pozostawało szydełko i doskonały refleks.
Właściwie nie miała wyboru.
- Tak. Poproszę na Grosvenor Square - Oczy mu błysnęły, niemal
niedostrzegalnie.
- Za szylinga - uprzedził z góry. Musiała szybko myśleć.
- Lady Grantham to moja siostra. Zapłaci, gdy dojedziemy, - wyraz twarzy
dorożkarza zmienił się wyraźnie... ale nie tak, jak się tego spodziewała. To nie była
mina, którą ludzie jego pokroju przybierali zazwyczaj, gdy ktoś wspomniał o
arystokracji. Sylvie obserwowała go ze zdumieniem. Miał kamienną twarz. Po
chwili ciekawość zwyciężyła.
- Lady Grantham jest pani siostrą?
- Tak - rzuciła Sylvie ze złością.
- Naprawdę Lady Grantham jest pani siostrą?
- Przecież powiedziałam - wycedziła, zaciskając szczęki.
Dorożkarz ponownie otaksował ją wzrokiem.
- Patrzcie państwo, nawet kufer ma ze sobą - mruknął, kręcąc głową.
Sylvie uważała, że nieźle włada angielskim, ale może w sercu Londynu
używano dialektu, niemającego nic wspólnego z gramatyką języka, którego się
wyuczyła?
- I mówi, że zapłacą mi, kiedy dojedziemy, co nie? - dodał rozbawiony,
zachowywał się, jakby rozmawiał z wariatką i starał się jej nie zdenerwować.
- Chodzi o Lady Grantham? - upewnił się.
- Tak, we własnej osobie - odparła dumnie tonem lodowatym.
Wpatrywał się w nią jeszcze przez chwilę, a potem z uśmiechem wzruszył
ramionami, jakby poddawaj się dziwacznemu kaprysowi losu.
- Ano, dobrze. Jedźmy więc do Lady Grantham, która jest pani siostrą. -
Wypowiedział te słowa bardzo ironicznym tonem.
3
Okazał o się, że Grosvenor Square otaczają rzędy imponujących,
kilkupiętrowych budynków stykających się ze sobą, jakby broniły dostępu obcym
przybłędom, takim jak Sylvie.
- No, dalej. Niech pani idzie na spotkanie z siostrą. Mam zanieść kufer? -
odezwał się dorożkarz.
- Może jeszcze nie...
- Oczywiście, że lepiej nie.
Znowu ta ironia. Mimo wszystko był jednak sympatyczny. Sylvie, wchodząc
na schody, zauważyła, że wszystkie firanki w oknach sąsiednich budynków
rozchyliły się, a potem opadły, gdy tylko spojrzała w ich stronę.
Choć kusiło ją, by się odwrócić na pięcie i uciec, wiedziała, że nie może tego
zrobić. Jej podróż musiała zakończyć się w tym domu.
Na masywnych drzwiach szczerzyła zęby kołatka w kształcie głowy lwa
trzymającego w zębach metalowe kółko. Sylvie wzięła głęboki oddech i mocno
dwukrotnie zastukała do drzwi.
Poczuła strach. Opadły ją ponure myśli. Co się stanie, jeśli właścicielka tego
domu odprawi ją z kwitkiem? Czy okaże serdeczność? Jak przyjmie prawdę, że jej
siostra jest baleriną z półświatka, podziwianą przez zazdrosne arystokratki, które
jednak wolą trzymać się od niej na dystans? I ze mężowie tych kobiet zalecają się
do niej, a nawet robią nieprzyzwoite propozycje?
Etienne obiecał, że kupi jej dom. Miał wiele domów, których nigdy nie
widziała, ale z pewnością były o wiele większe od tego.
W końcu drzwi otworzyły się i stanął w nich lokaj. Spojrzał na nią z
nieodgadnionym wyrazem twarzy, równie obojętnym jak mury tego domu. Miał
siwe włosy i ziemista cerę; pewnie rzadko wychodził na świeże powietrze.
- Czy mogę pani w czymś pomóc, madame? - spytał z neutralną
uprzejmością typową dla służby. Nie chciał się jej narazić, bo nie miał pojęcia, kim
jest i do jakiej sfery należy. Rzucił okiem na dorożkarza stojącego u podnóża
schodów i przeniósł wzrok z powrotem na nią. Chciał wybadać, jak powinien ją
traktować.
Nie powinnam się denerwować, przecież on nic o mnie nie wie, napominała
się Sylvie w myślach. Nie wyczyta z mojej twarzy, że jestem tancerką, że mam
kochanka i że uciekłam od niego do Anglii.
- Przepraszam, czy lady Grantham jest w domu? - zapytała, starając się, by
wypadło to naturalnie. Jednak francuskiego akcentu nie udało jej się pozbyć.
Twarz lokaja pozostała nieprzenikniona.
- Wicehrabia i lady Grantham wyjechali, madame - poinformował. - Czy
Zechce pani zostawić kartę wizytową?
- Wyjechali?
Może udali się gdzieś po zakupy, pocieszała się w duchu rozpaczliwie, chcąc
dodać sobie otuchy. Od początku ta podróż była dla niej pechowa.
- Wyjechali do Francji, madame - wyjaśnił, a między jego brwiami pojawiła
się lekka zmarszczka.
Dla Sylvie nagle wszystko stało się jasne.
- Czy pojechalido Francji spotkać się z siostrą lady Grantham? - zapytała.
- Siostrą, madame? - Zmierzył ją ironicznym spojrzeniem.
- Jestem siostrą lady Grantham - oświadczyła z godnością.
Usłyszała wymowne chrząknięcie dorożkarza, który stojąc na schodach,
przysłuchiwał się rozmowie.
- Ależ naturalnie, madame - odparł lokaj. Sylvie zamrugała oczyma -
wyczuła w tych słowach złośliwość. - Pani, jak również wszystkie inne oportunistki
z Europy. Od czasu tego procesu. Niezbyt oryginalny pomysł, choć muszę
przyznać, że wdowia żałoba stanowi nowość.
- Proces? - Nic nie rozumiała.
Słowo „proces” rzadko kiedy oznacza coś dobrego, niezależnie od tego w
jakim języku się je wypowiada, przemknęła jej przez głowę myśl.
- Niech pani nie udaje. Chodzi o proces pana Morleya. Ponura sprawa. To on
zamordował Richarda Lockwooda, choć oskarżono o to Annę Holt. W trakcie
procesu okazało się, że lady Grantham - żona niezmiernie bogatego wicehrabiego -
ma dwie siostry, które zniknęły w dzieciństwie. Nie wiadomo, co się z nimi stało.
Nie ma pani pojęcia, ile się zgłosiło tych sióstr. Trudno zliczyć, ile młodych kobiet
zechciało nas odwiedzić... Chyba ściągnęły tu wszystkie oszustki, jak Europa długa
i szeroka. Kłopotliwa sprawa, te tłumy na schodach i te wszystkie błagalne listy.
Jednakże wdowie szaty to, muszę przyznać, rzeczywiście coś nowego, wykazała
się też pani pewną odwagą - chociaż świadczy to raczej o głupocie - pojawiając się
w chwili, gdy moi pracodawcy zaczęli wytaczać oszustkom sprawy sądowe.
Oferują sporą nagrodę każdemu, kto zatrzyma choćby jedną z tych kobiet.
Ręce Sylvie pociły się w rękawiczkach, ale po plecach przeszedł zimny
dreszcz mimo słońca, które bezlitośnie prażyło ją w szyję. Nagle uświadomiła
sobie, jak bardzo jest głodna.
- Ale ja... miałam list. Od lady Grantham. Od Suzannah. Przywiozłam go ze
sobą, ale ten bandyta... Ten bandyta mi go zabrał...
Zamilkła, widząc, że każde jej słowo tylko potęguje nieufność lokaja.
- Siostra lady Grantham mieszka we Francji - odparł surowo. - Lady
Grantham pragnie ją odnaleźć.
- Ja właśnie przyjechałam z Francji. Jestem Francuzką - oświadczyła
wyniośle i nic bez urazy.
- Podobnie jak setki tysięcy innych osób - zauważył złośliwie.
Sylvie straciła cierpliwość i wsunęła rękę za dekolt, gorączkowo szukając
miniatury.
Lokaj wybałuszył oczy i szybko zasłonił je ręką.
- Madame, zapewniam, że obnażaniem się nie przekona mnie pani, abym...
W końcu udało się wyciągnąć miniaturę.
- Proszę popatrzeć - powiedziała, starając się zachować spokój.
Lokaj nie odejmował dłoni od oczu.
- Mam tu coś - zachęciła go łagodnym głosem.
Zapadło milczenie. Dorożkarz przy schodach pogwizdywał jakąś wesołą
melodyjkę.
- Co takiego? - odezwał się wreszcie skonfundowany służącej nie odsłaniając
twarzy.
Wystarczyłoby powiedzieć; portret mojej matki, Anny. Podejrzewam, że jest
to również matka lady Grantham.
Ale przekorna część natury Sylvie kazała jej odpowiedzieć:
- Czemu sam pan nie sprawdzi, monsieur?
Aha, jednak mimo wszystko był mężczyzną. Powoli opuścił rękę i popatrzył.
Z trudem powstrzymała śmiech.
Szybko doszedł do siebie, gdy ujrzał miniaturę. Sylvie trzymała ją w dłoni,
nie odejmując wstążki z szyi. Wyprostował się machinalnie i stał tak ze wzrokiem
utkwionym w podobiznę.
Sylvie pozwoliła, by obcy kontemplował twarz jej matki: miała jasne,
śmiejące się oczy, blond włosy, delikatne rysy. Nie rozstawała się z tym portretem.
To była jedyna pamiątka po utraconej rodzinie. Oprócz Claude nikt inny nie
widział tej miniatury aż do dzisiaj.
Wyraz twarzy lokaja zmieniał się powoli - jakby zima przechodziła w
wiosnę, a wiosna w gorące lato. Namysł zastąpiła niepewność i w końcu pojawił
się błysk współczucia. Sylvie na moment wstrzymała oddech, gdy uświadomiła
sobie, co to może oznaczać.
Lokaj odchrząknął. Dobry Boże, w tym kraju spotykała mężczyzn, którzy
bez przerwy chrząkali.
- Czy mogę wziąć tę...
- Nie - przerwała szorstko. - Myślę, że pan rozumie, jak cenna jest dla mnie
ta rzecz - dodała pojednawcza
- Chyba tak. - Ton jego głosu zdradzał głęboki namysł. - Czy może mi pani
powiedzieć, w jaki sposób weszła w posiadanie tej miniatury, pani...
- Nazywam się Sylvie Lamoreux. Zawsze ją miałam. Powiedziano mi, że to
Julie Ann Long Urocza i nieznośna Przekład Katarzyna Przybyś Tytuł oryginału Ta jest dla Ciebie, Melis 1 Co za ironia, pomyślała Sylvie. Wstrętny statek kolebał się i huśtał, a jej żołądek robił salta w rytm przechyłów. A przecież właśnie ruch był jej żywiołem. Codziennie skakała i wykonywała piruety, nieomalże fruwając w powietrzu. Ból mięśni był niczym w porównaniu z perwersyjną radością, którą odczuwała, widząc zazdrość innych tancerek eorps de battet monsieur Favre’a. Sylvie Lamoreux była prawdziwą perłą paryskiej Opery, obiektem pożądania i zawiści, uosobieniem piękna i wdzięku. Nie była przyzwyczajona do pozbywania się zawartości żołądka przez burtę statku. Potrafiła kontrolować swoje ciało. Podczas tańca to ona wydawała mu polecenia. Chociaż monsieur Favre też miał coś niecoś do powiedzenia: - Sylvie, już ci mówiłem: jak motyl, a nie jak krowa. Spójrz na siebie! Aż mi się chce zaryczeć! Albo:
- Sylvie, masz drewniane ręce. Podnieś je o, tak... aha, właśnie tak, aniołku... Bajecznie. A więc nie myliłem się, potrafisz tańczyć. Oczywiście trochę przesadzał; była przecież najlepszą tancerką w zespole. To Favre pomógł jej zrobić wielką karierę. Pewność siebie uznała za najlepszą broń przeciwko sarkazmowi maestra. Wolałaby jednak mimo wszystko znosić kaprysy baletmistrza, niż podskoki tego przeklętego statku, który przebijał się jak taran przez zwaliste fale kanału La Manche. Monsieur Favre nie będzie zachwycony, gdy się dowie, że zniknęła. List, który miała w torebce, wyjaśniał bardzo niewiele. Mimo to jego treść sprawiła, że Sylvie podjęła decyzję błyskawicznie: popłynie do Anglii. Przez dwa tygodnie snuła w tajemnicy plany podróży, zraniona, wściekła, pełna nadziei i podniecającej ciekawości. Nikomu się nie zwierzała. Nic dziwnego, zważywszy na powagę sprawy. Aż dziw, że kilka zdań po angielsku mogło wywołać aż taki zamęt w jej życiu. Nadawca zaczął list od przeprosin; sumitował się, ze po raz kolejny niepokoi Claude. „Po raz kolejny!" Gniew ogarniał Sylvie, ilekroć przypominała sobie te słowa. A zatem nie był to pierwszy list. Prośbę o informacje na temat młodej kobiety imieniem Sylvie uzasadniało wyznanie: „prawdopodobnie jest ona moją siostrą". Podpisała się pod tym Susannah Whitelaw, lady Grantham. „Moja siostra..." Sylvie nie sądziła, że kiedykolwiek postawi te dwa słowa jedno obok drugiego. Ten list oznaczał dla niej przeszłość, o której nic nie wiedziała, przyszłość, o jakiej nie marzyła, tajemnice, jakie tylko podejrzewała. Claude powiedziała, że rodzice Sylvie nie żyją, niech Bóg ma ich w swojej wiecznej opiece. Traktowała ją jak własną córkę. Gdyby nie to, że pojechała na wakacje, jak co roku o tej porze, żegnając Sylvie pocałunkiem w oba policzki i prosząc o opiekę nad papugą imieniem Guillaume, dziewczyna być może nigdy nie zobaczyłaby tego listu. Guillaume został pod opieką gospodyni i nic groziło mu nic poza nudą- ptak znał o dwa języki więcej niż ta życzliwa kobiecina. I o dwa języki mniej niż Etienne. Etienne. Myśli Sylvie natychmiast oddaliły się od tego mężczyzny, jak sparzone żywym ogniem. A potem powróciły, pełne winy. Etienne był szczodry, zarówno w uczuciach, jak i w podarkach. Potrafił
flirtować tak, jak potrafią tylko spadkobiercy wielu pokoleń arystokratów, mężczyzna pewny siebie i wspaniałomyślny, konsekwentny w działaniu, zawsze osiągał zamierzony cci. Składał obietnice, które uderzały do głowy jak wino, obietnice, w które ledwie Śmiała wierzyć, bo upajały wizją życia, o jakim marzyła i na jakie chciała zapracować w balecie. Ale usposobienie miał zagadkowe... Nigdy, przenigdy go nic zrozumie. Siła ekspresji jej burzliwej natury przypominała ognie sztuczne: zapłon, efektowny wybuch i cisza. On był zimny, cierpliwy i bezlitosny. Czekał. Planował. A jego wyrafinowana zemsta spadała nieuchronnie, jak zasłużona kara. Ostatni raz widziała Etienne'a w miękkim świetle przedświtu. Spał odwrócony do niej plecami, osłoniwszy głowę ramieniem. Położyła mu na poduszce list, w którym przepraszała za odejście i obiecywała rychłe spotkanie. Kochał ją, to prawda. Ale miłosne wyznania przychodziły mu z taką łatwością... Dobrze wiedziała że próbowałby nie dopuścić do wyjazdu z Paryża, wiedziała też, że na pewno będzie jej szukał i nie da się ponieść emocjom - z wyrachowaniem wybierze moment, żeby się odegrać. Teraz musiała zrobić wszystko, by Etienne odnalazł ją dopiero wtedy, gdy ona dowie się już tego, czego powinna się dowiedzieć. Pasażerowie zaczęli schodzić ze statku i Sylvie wreszcie mogła postawić stopę na angielskiej ziemi. Była z siebie dumna. Udało jej się dotrzeć aż tak daleko bez niczyjej pomocy. Ciągle jeszcze odczuwała skutki morskiej podróży. Barwy, ruch i kolory napływały i oddalały się falami; widziała tłum robotników portowych, którzy rozładowywali statek, jasne poranne słońce na błękitnym niebie, odbijające się w wodzie, i srebrzystobiałe mewy, zataczające kręgi w powietrzu. Ani jedna chmurka nie łagodziła bezlitosnego blasku słońca. Sylvie głęboko wciągnęła pierwszy haust prawdziwego angielskiego powietrza. Było gorące, przesiąknięte odorem portu i tylko wzmogło mdłości.
No cóż, jakoś sobie z tym poradzi. W końcu zmusi żołądek do posłuszeństwa. Zawsze potrafiła podporządkować ciało swojej żelaznej woli. Kiwnęła głową tragarzowi, który zniósł jej bagaż na brzeg, i zaczęła się energicznie rozglądać za dyliżansem, chcąc jechać do Londynu. Pierwszy raz w życiu podróżowała samotnie. Ale pozbyła się już niepokoju i czuła coraz pewniej. Nie została rozpoznana, a jej angielszczyzna okazała się wystarczająco dobra. Nie była przecież dzieckiem, które potrzebuje pieszczot czy męskiej opieki. Poza tym po Paryżu, który był równic skomplikowany, piękny i trudny jak balet, żadne inne miasto nie budziło w niej lęku. W gruncie rzeczy niewiele się od siebie różniły. Podniosła wzrok i zobaczyła w dumie jego plecy; bez trudu rozpoznała te szerokie ramiona. Etienne! Ogarnęła ją zimna fala strachu, graniczącego z paniką. To niemożliwe. Jeszcze nie teraz. Za wcześnie, mówiła sobie w duchu. Była jednak przygotowana na takie ryzyko. Obróciła się na pięcie, zobaczyła dyliżans i błyskawicznie podjęła decyzję. Tom Shaughnessy w samotności przezywał kolejny nieudany wyjazd do Kentu. Nagle jakaś kobieta wskoczyła mu na kolana, objęła go za szyję i przywarła do niego całym ciałem. - Co u licha... - Podniósł ręce, aby wyrwać się z jej objęć. - Cicho - szepnęła gorączkowo. - Błagam pana. Do powozu zajrzał mężczyzna. - Bardzo przepraszam. - Cofnął głowę pośpiesznie i zniknął. Kobieta na kolanach Toma znieruchomiała; słyszał jej urywany oddech. Dłuższą chwilę żadne z nich nawet nic drgnęło. Szelest ciemnego jedwabiu sukni, dotyk szczupłego, silnego ciała, korzenno-waniliowo-różany aromat i cała ta... kobiecość podrażniły zmysły Toma. Zakręciło mu się w głowie. Był zaskoczony, ale bynajmniej nie nieprzyjemnie. Najwyraźniej zdecydowała, że już jest bezpieczna, odsunęła się i przesiadł? na siedzenie po drugiej stronie, jak najdalej od niego. - A ja właśnie się zacząłem przyzwyczajać do pani obecności, madame - zaczął Tom. Pochylił się i lekko dotknął jej ramienia. - Pozwoli pani, że się przedsta... Au!
Gwałtownie cofnął rękę. Do diabła! Co ona...?! Powiódł wzrokiem za jej spojrzeniem, utkwionym w jego krocze. W dłoni, okrytej elegancką rękawiczką, tkwiło... Co takiego?! Szydełko?! Rzeczywiście! Ta wiedźma właśnie ukłuła go przeklętym szydełkiem. Nie na tyle mocno, żeby zranić coś poza jego męską dumą. Ale wystarczająco, żeby, no... osiągnąć cel. - Przepraszam, że pana nadziałam, ale nie mogę pozwolić, żeby pan mnie dotykał - odezwała się łagodnym, poważnym tonem dobrze wychowanej osoby. W głosie dało się wyczuć leciutkie drżenie. To absurdalne, ale nie mógł oprzeć się wrażeniu, że naprawdę jest jej przykro. Zmierzył ją gniewnym spojrzeniem. - Przeprasza mnie pani, że mnie pani nadzia... Aha! - mówił, ochłonąwszy nieco z oszołomienia. - Chciała pani powiedzieć „ukłuła”. Przeprasza mnie pani, że mnie pani ukłuła?! - Tak! - odparła niemal z wdzięcznością, jakby podsunął jej jakieś użyteczne słowo. - Przepraszam, że pana ukłułam. Przepraszam też, że na panu usiadłam. Ale nie mogę pozwolić, żeby mnie pan dotykał, ja nie jestem... - Przerwała i machnęła ręką tak. jakby chciała pochwycić umykające słówko. Nie jest, no jaka? Zdrową na umyśle? Nagle zorientował się, że rozmawia z Francuzką. Stąd ten dziwny akcent i zaskakujące słownictwo... Może dlatego też posłużyła się szydełkiem. Po Francuzce można się przecież wszystkiego spodziewać. Ślicznotka udaje piekielnie pewną siebie, ale widać, że czegoś się boi. Czegoś albo kogoś. Przypomniał sobie mężczyznę, który zajrzał do powozu. Kiedy na nią patrzył, przechyliła głowę, unikając jego spojrzenia. Była w żałobie; zauważył to dopiero teraz. Kapelusz i welon ukazywały tylko zarys delikatnego podbródka i lśniące włosy -chyba rude, choć nie był tego pewien. Miała długą szyję i pięknie wyprostowane plecy. Wydawała się szczupła, ale obszerna suknia nie pozwalała ocenić figury. Suknia była elegancka, ale źle dobrana. Pewnie pożyczona, pomyślał. Znał się na damskich fatałaszkach i widział, że i rozmiar, i fason były dla tej kobiety nieodpowiednie.
Ponieważ wpatrywał się w nią, siedząc nieruchomo, chyba doszła do wniosku, że nie porwie jej w ramiona, i wsunęła szydełko z powrotem do rękawa. Do licha, brakuje jej tylko koszyczka z robótkami upchniętego gdzieś pod siedzeniem. - Kto panią ściga, madame? - spytał cicho. Niemal niedostrzegalnie napięła ramiona. Ciekawe. To też nie wskazywało na pewność siebie. - Je ne comprends pas, monsieur - odparła, uroczo wzruszając ramieniem, jak na prawdziwą Francuzkę przystało. Bujda. Rozumiała go doskonale. - Au contraire, jestem przekonany, że pani świetnie rozumie moje pytanie - sprzeciwił się uprzejmie. Jego francuszczyznie niewiele można by zarzucić. W końcu wszystkie najlepsze kurtyzany były Francuzkami, jak mnóstwo tancerek, przewijających się przez Białą Lilię. To dzięki nim poznał przeróżne kaprysy Francuzek. Welon się poruszył; kobieta zaczęła szybciej oddychać. - Jeśli pani mi powie, będę mógł pani służyć pomocą - przekonywał, sam się trochę dziwiąc, że oferuje pomoc nieznajomej kobiecie, która wskoczyła mu na kolana, a potem ukłuła go szydełkiem. To chyba ciekawość, uznał w końcu. No, i może ten uroczy podbródek. Welon znowu się poruszył, gdy kobieta się odezwała; - Już mi pan pomógł, monsieur, Och, ten nikły ślad autoironii i - ależ tak! - zalotności w jej głosie był tak interesujący... Chciał jej odpowiedzieć, ale ostentacyjnie odwróciła się w stronę okna. Usunęła go ze swoich myśli, jakby zdejmowała szal albo kapelusz. Do diabła, to było fascynujące, Pragnął, by znów obdarzyła go swoją uwagą. Wiedział jednak, że jeśli się odezwie, zostanie zignorowany; podejrzewał, że gdyby się odważył wyciągnąć rękę i dotknąć rękawa jej sukni, dłoń zostałaby błyskawicznie „nadziana" i przyszpilona do siedzenia powozu z wprawą, z jaką entomolog przyszpila motyla.
Nie spuszczał z niej oczu, siedząc nieruchomo, do chwili, aż powóz się zakołysał, kiedy wsiadali nowi pasażerowie: dwie ładne, dość wyzywające panienki pod opieką przyzwoitki, młode małżeństwo, od którego aż biło dumą, jakby instytucją ślubu była ich własnym, genialnym wynalazkiem, mężczyzna wyglądający na wikarego i jakiś otyły, bogato odziany kupiec. Tom oceniał ich po ubraniu i po zachowaniu. Naprawdę znał się na ludziach. Francuzka w ciemnej sukni, raczej drobna i niewysoka, siedząca w kącie, była prawie niewidoczna. Swoim zachowaniem dawała do zrozumienia, że nie interesuje jej wymiana grzeczności ani rozmowa, i wszyscy współpasażerowie to uszanowali; pogrążona w żałobie wdowa potrzebowała spokoju. Tom był sceptyczny. Zbyt wielu widział przebierańców. W miarę jak przybywało pasażerów, w powozie robiło się coraz bardziej gorąco. Powietrze przesycił zapach potu i perfum. Sylwetka wdowy zniknęła w doku. Kiedy pojazd się zapełnił, ruszyli do Londynu. Tom, człowiek interesu, wrócił myślą do spraw, które ma tam załatwić; czekało go spotkanie z inwestorami na temat Świata Mężczyzny. Zastanawiał się też, jak ma powiedzieć Daisy Jones, że w następnym przedstawieniu nie dostanie ona roli Wenus. Ach, Wenus. Genialny, błyskotliwy pomysł, wspaniałe wyzwanie dla talentów jego partnera. Dzięki temu przedstawieniu Generał niemal przebaczył Tomowi obietnicę, złożoną pewnemu hrabiemu, że w przedstawieniu za tydzień będzie zamek i damy dworu... W teatrze zapanowało wtedy szaleństwo; pośpieszna praca stolarzy i choreografa, której wtórowały barwne przekleństwa, zaowocowała genialną scenografią w postaci obronnej fortecy, układem tanecznym w wykonaniu skąpo odzianych dam dworu oraz sprytną, aluzyjną piosenką o rycerskich lancach. Po tym wszystkim Generał nie odzywał się do niego przez ładnych parę tygodni1. Tom doskonale wiedział, że ten pomysł zaowocuje sukcesem. Przedstawienie wzbudziło zachwyt widowni i od razu stało się głównym punktem wieczornych atrakcji oferowanych przez Białą Lilię. Nie zapominał jednak, że widzowie wracają do jego teatru dlatego, że wciąż potrafi zaskoczyć ich czymś, co wywołuje podniecający dreszczyk. Zdawał sobie sprawę, że wkrótce będzie musiał wymyślić dla nich kolejną niespodziankę, bo zaczną się nudzić. Wenus... Źródłem pomysłu był sam teatr. Tom przyglądał się bogom i boginiom na płaskorzeźbie zdobiącej ścianę budynku... i nagle w jego myślach pojawił się obraz Narodziny Wenus Botticellego i wizerunek pięknej kobiety wynurzającej się z muszli z głębiny oceanu. To przedstawienie będzie jego tour de
forte, mistrzowskim osiągnięciem. Spodziewał się ogromnych zysków, które, wraz z poparciem kilku kluczowych inwestorów, miały urzeczywistnić jego marzenie o Imperium Dżentelmena. Pozostało tylko delikatnie poinformować Daisy Jones, że to nie ona wychynie z muszli. Tom westchnął i podniósł wzrok. Siedzący naprzeciw niego wikary z wątłym uśmieszkiem na twarzy wyglądał jak piesek, który przewraca się na grzbiet, widząc dużego, silnego brytana. - Gorąco dzisiaj, jak na tę porę roku - zagadnął nieśmiało duchowny. - Rzeczywiście. Jeśli tu, nad morzem, jest tak ciepło, to można sobie wyobrazić, jaki upał panuje w Londynie - odparł Tom. Ach, pogoda. Temat, który na całym świecie stanowi pomost w rozmowach przedstawicieli różnych klas społecznych. Cóż byśmy bez niego zrobili? Podróż upływała spokojnie. Znużeni pasażerowie w dusznym i wnętrzu powozu wymieniali uprzejmości i prowadzili nieprzerwanie banalne rozmowy Tom zauważył jednak, że przez bite dwie godziny nie padło ani jedno słowo naznaczone francuskim akcentem. Tom wsunął rękę do kieszeni i otworzył zegarek. Mniej więcej za godzinę znajdą się w zajeździe przy drodze do Westerly, gdzie dostaną niesmaczny, późny lunch. Miał nadzieję, że dojadą do Londynu punktualnie i zje kolację z inwestorami, potem pokaże się na ostatnim przedstawieniu w Białej Lilii. Wieczorem wybierze się może do Aksamitnej Rękawiczki w towarzystwie Bettiny, która nie skąpiła mu swoich wdzięków. Wtem w ciszy przedpołudnia huknął strzał. Powóz się zachwiał i stanął, a pasażerowie znaleźli się na podłodze. Bandyci. Do diaska. Tom pomógł wstać wikaremu i delikatnym ruchem otrzepał z kurzu jego ubranie, a potem wyczyścił swoje. Bezczelne bandziory odważyły się zatrzymać dyliżans pocztowy w biały dzień! Niestety, na drodze nie było żadnych innych pojazdów. Od dawna chodziły słuchy, że w tym miejscu zdarzają się napady na powozy. Dyliżans pełen ludzi byt dla rozbójników darem niebios, laki odważny napad oznaczał jedno: napastników jest wielu i muszą być dobrze uzbrojeni.
Tom wsunął zegarek za cholewę buta i wyciągnął pistolet. Przerażony wikary wybałuszył oczy i wcisnął się głębiej w siedzenie. Dobry Boże, Każdy mężczyzna powinien umieć używać broni w potrzebie, pomyślał Tom z irytacją. Wsunął pistolet w rękaw; gdyby jakiś nerwowy napastnik zauważył błysk metalu, mógłby go poczęstować kulą. - Zdejmijcie obrączki i schowajcie do butów - zwrócił się do nowożeńców. Posłuchali go, choć trzęsły im się ręce. Tylko on zachował zimną krew w tak niebezpiecznej sytuacji. Zdawał sobie sprawę, ze ma nikłe szanse na powstrzymanie napastników, ale podjął ryzyko. On też kiedyś przywłaszczał sobie różne rzeczy, wychował się w londyńskiej dzielnicy biedoty i nieraz zdarzyło mu się zwędzić coś do jedzenia albo jakiś drobiazg, W końcu postanowił żyć i zarabiać uczciwie; dzięki temu zyskał poczucie większej wartości i stabilności. Teraz nie zamierzał pozwolić, by jakiś rzezimieszek zabierał mu zdobyte ciężką pracą dobra. Nawet jeśli miało to być zaledwie parę funtów i zegarek. - Wszyscy wysiadać. Jazda! Ręce w górę, tak żebym je widział! - Oprych, który to wywrzaskiwał, musiał być hersztem bandy. Zdjęci strachem, bladzi pasażerowie wysiadali z ciemnego wnętrza dyliżansu, mrugając w ostrym świetle słońca. Jedna z dam chwiała się na nogach i maż, choć sam przerażony, wachlował ją, żeby nie zemdlała. Powietrze drżało z gorąca. Zza drzew widać było spalone słońcem taki i wijącą się między nimi drogę. Tom obrzucił spojrzeniem bandytów: pięciu mężczyzn, uzbrojonych w muszkiety i pistolety. Mieli brudne, zatłuszczone ubrania, chustki zasłaniające dół twarzy, długie, tłuste, nierówne włosy, jakby przycięte nożem. J eden z nich, chyba przywódca, trzymał nóż w zębach. Tom ledwie się powstrzymał, by nie parsknąć śmiechem na ten widok. Co za aktorstwo. Nieco przesadza, ale nic można mu odmówić talentu dramatycznego, w przeciwieństwie do reszty kompanów, pomyślał. Mężczyzna wzbudził w nim zawodową ciekawość, więc obserwował go bacznie. Coś było w tym człowieku... - Dobra, panowie - rzucił jednym tchem kupiec. To wystarczyło, by pięć pistoletów i nóż wzięły go sobie za cel. Zbladł, zamknąwszy usta tak mocno, że było słychać szczek zębów. Widocznie po raz pierwszy przeżywał napad z bronią w ręku i nie wiedział, że w takim wypadku należy milczeć pod groźbą Śmierci.
Nagle Tom doznał olśnienia. Dziesięć lat temu spędził kilka trudnych, ale niezapomnianych miesięcy, pracując w portowej tawernie. Poznał tam pewnego mężczyznę, który opowiadał najsprośniejsze dowcipy, pił najmocniejsze trunki, dawał najhojniejsze napiwki, poinstruował też młodego Toma, jakich dziwek należy unikać i nie skąpił mu porad człowieka dobrze znającego życie. - Biggsy? - Tom zaryzykował. Bandyta odwrócił się na pięcie i wczepił w niego oczy Po chwili wyciągnął nóż spomiędzy żółtych zębów. Uśmiechnął się od ucha do ucha, - Tom? Tommy Shaughnessy? - We własnej osobie, Biggs. - No niech ja skonam! - Przełożył pistolet do drugiej ręki i powitał Toma entuzjastycznym uściskiem. - Nie widzieliśmy się chyba od rozstania u Krwawego Joego! Nic się nie zmieniłeś. Tiki przystojniak jak zawsze! - Zaniósł się kaszlącym śmiechem i huknął Toma w ramię. - Ale się z ciebie zrobił lord, niech cię licho. Patrzcie na to ładne ubranko! Tom czuł, jak spojrzenia ludzi kierują się ku niemu, niby bilardowe kule wbijane w łuzę. Potem wszyscy odwrócili wzrok. Ciekawe, czy ze względu na znajomość współpasażera z uzbrojonym bandytą, czy też dlatego, że sytuacja mogła wskazywać na awanturniczą przeszłość Toma. - Nie przesadzajmy z tym lordem, Biggsy, ale rzeczywiście nieźle mi się powodzi. - U mnie też wszystko idzie jak po maśle - oświadczył Biggs, szerokim gestem wskazując kompanów, jakby chciał się pochwalić nowymi eksponatami w swojej cennej kolekcji eleganckich przedmiotów. Tom uznał, że lepiej nie wchodzić w szczegóły. Z przekonaniem skinął głową. - Dumny jestem z ciebie, Tommy - dodał Biggs sentymentalnie. - Nawet nie wiesz, ile to dla mnie znaczy - zapewnił go Tom z powagą. - A Daisy? Widywałeś ją od czasów Zielonego Jabłuszka? - Och tak, jest w świetnej formie. Doskonale wygląda. - To wspaniała kobieta - rozmarzył się bandyta.
- Święta prawda. Wspaniała kobieta, a jakże. Największy cierń w jego boku. Bez wątpienia, w dużej mierze dzięki niej zrobił fortunę. Och, niech Bóg ma w opiece tę bezczelną, irytującą, wspaniałą Daisy Jones. Tom obdarzył Biggsa serdecznym, zawodowym, niezawodnym uśmiechem. - Słuchaj Biggsy, czy mógłbyś puścić wolno nasz dyliżans? Dam ci słowo honoru, że nikt na ciebie nie doniesie. - Ty masz teraz jakiś honor? - Biggs cofnął się o krok, wytrzeszczył oczy, udając zdumienie, a potem ryknął śmiechem. Tom nie był głupi, przyłączył się do niego i dla podkreślenia dobrego nastroju klepnął się dłonią w udo. Biggs przestał rechotać i otaksował Toma długim spojrzeniem. Milczał chwilę zamyślony, przygryzając dolną wargę. W końcu westchnął i opuścił pistolet. Gestem nakazał kompanom, by zrobili to samo. - Ano, przez wzgląd na dawne dobre czasy, Tommy. Przez wzgląd na Daisy i Krwawego Joego, niech spoczywa w spokoju. - Puszczę was, ale coś uszczknąć muszę. Sam rozumiesz, my też musimy jeść. - Zgoda. Co chcesz zrobić? - Nie ruszę kufrów, wezmę tylko to, co chowacie po kieszeniach. - Porządny z ciebie gość, Biggs, nie ma dwóch zdań - mruknął Tom. - A na koniec jedna z tych pięknych panienek da mi buziaka i znikamy. Młoda małżonka osunęła się na ziemię, pociągając za sobą męża, który nie zdołał jej podtrzymać. Tom wzdrygnął się na odgłos upadającego ciała. Biggsy przez chwilę przyglądał im się z lekką pogardą. Potem popatrzył na Toma i powoli pokręcił głową, jakby chciał powiedzieć: co za skromnisie. - Dobra. Która z was? - zagadnął radośnie i z nadzieją przesunął wzrokiem po twarzach młodych dam. Tom pomyślał, że tu kończy się moc jego osobistego uroku w kontaktach Z bandytami. Pasażerowie, dla których jeszcze przed chwilą nie wart był spojrzenia, teraz wpatrywali się w niego błagalnie. Nie miał jednak nastroju, by smakować ironię tej chwili. Zastanawiał się, jak odwieść Biggsa od jego sprośnych zamysłów,
- Popatrz no, stary - zaczaj swobodnie, poufałym tonem - to są same niewinne dziewczątka. Kiedy wpadniesz do mnie do Londynu, przedstawię cię damom, które z radością... - Nie ruszę się stąd, dopóki któraś z panienek nie da mi całusa - upierał się Biggsy. - Spójrz na mnie, Tom. Jak myślisz? Często mam okazję dostać buziaka? I to w dodatku od młodej panienki, która ma wszystkie zęby i jeszcze dziewi... - Przestań, Biggsy - przerwał mu Tom nonszalancko, starając się jak najlepiej odgrywać rolę dobrego kompana. - Chcę tylko buziaka. Ludzie Biggsa znali ten ton i w mgnieniu oka położyli dłonie na kolbach pistoletów, wyczuwając zmianę atmosfery. Tom patrzył na Biggsa z przyjazną pobłażliwością, zachowując spokój, ale w głowie jeden pomysł gonił drugi. Do licha, do ciężkiej cholery. Może powinny ciągnąć losy, Może sam powinienem go pocałować. Może powinniśmy... - Ja go pocałuję. Wszyscy, włącznie z Biggsern, odwrócili się zdumieni, gdy młoda francuska wdowa postąpiła krok do przodu. - Puści pan deliżans, jeśli spełnię żądanie? - Spojrzała hardo na bandziora. Deliżans, pomyślał Tom oszołomiony. Jak ona wymówiła to słowo. Takim silnym głosem, donośnym jak dzwon. Jakby nie mogła się doczekać. Tyle że jej głos znów lekko zadrżał, i to trochę go uspokoiło. W przeciwnym razie można by przypuszczać, że nie jest przy zdrowych zmysłach albo że zaatakuje opryszka szydełkiem. - Daję na to słowo honoru - odparł Biggs, nieomalże z pokorą. Wyglądał na zszokowanego. Tom był w rozterce. Pragnął powstrzymać tę kobietę, ale odczuwał też perwersyjną ciekawość, czy dotrzyma ona obietnicy. Nie zachowywała się jak panienka z półświatka. Ja nie jestem... - Tak, próbowała mu właśnie to wcześniej powiedzieć. Nie jest kobietą łatwą, jak mogliby pomyśleć mężczyźni czyniący jej awanse. Na pewno o to chodziło. 1 nie ma w zwyczaju wskakiwać obcym na kolana; skoro pozwoliła sobie na coś takiego, musiała mieć bardzo ważny powód.
O tym, że młoda Francuzka jest odważna i z temperamentem, przekonał się na własnej skórze. Wolał nie myśleć, co by się stało, gdyby dźgnęła bandziora szydełkiem. - Dobra, ale to sobie wezmę - oświadczył Biggsy, odzyskawszy równowagę, i zabrał jej haftowany woreczek. Otworzyła usta, jakby chciała zaprotestować, ale nie odezwała się ani słowem. A zatem jest również obdarzona zdrowym rozsądkiem. Tom zobaczył, jak napina ramiona, jakby gotowała się do skoku. Wzięła głęboki oddech. I nagle stanęła na palcach, podniosła welon i pocałowała Biggsy Biggensa w same usta. W chwilę później Biggsy Biggens popatrzył na świat oszołomiony, jak młody żonkoś niż po ślubie. 2 Po tym zdarzeniu wszyscy usadowili się w powozie: z jednej strony siedział Tom, a z dala od niego pozostali pasażerowie, stłoczeni, jakby wzajemnie szukali u siebie ochrony. No i ta wdowa. Nie prowadzono żadnych rozmów. Może Tom i Francuzka byli bohaterami podróży, ale nikt nie chciał tego przyznać, nikt nie chciał nawet na nich spojrzeć, a już na pewno nikt nie przyznałby się do znajomości z nimi, choćby i przelotnej. Kiedy wysiedli na dziedzińcu zajazdu, gdzie mieli zamówiony paskudny posiłek po drodze do Londynu, Tom spostrzegł, że wdowa rozgląda się wokół niespokojnie. Obserwował ją bacznie. Nie weszła wraz z innymi do środka, tylko
niepostrzeżenie szybkim krokiem poszła w stronę stajni i zniknęła mu z oczu za rogiem. Przyspieszył kroku, ale za chwilę zwolnił, gdy zobaczył, że przystanęła w cieniu, przy ścianie budynku i lekko pochyliła ramiona. Miał współczucie dla tej kobiety i uszanował jej prywatność. Po prostu próbowała zwymiotować. Zatrzymał się. Biggsy strasznie cuchnął, nawet na odległość. Nietrudno się domyślić, jaki posmak miał ten pocałunek. Odwróciła się nagle i otarła usta wierzchem dłoni. Cofnął się o krok - wolał być poza zasięgiem przeklętego szydełka. Stała nieruchomo, wpatrując się w niego spoza welonu. Bez słowa sięgnął do kieszeni surduta i podał jej niewielką piersiówkę. Spojrzała na butelkę, a potem podniosła wzrok ku niemu. Pokręciła głową. Nawet nie wyciągnęła ręki. - Czy to znaczy, że woli pani czuć w ustach smak tego bandyty, mademoiselle? Podbródek uniósł się odrobinę do góry. Po krótkiej chwili, ceremonialnie, bardzo powoli podniosła i welon dłonią okrytą rękawiczką. Aha, oto młoda dama pewna swego uroku. Tak bardzo pragnął zobaczyć jej twarz, że aż był rozbawiony swoją reakcją. Lubił kobiety, ale te rzadko kiedy go zaskakiwały. Welony, zanotował w pamięci. Trzeba je wykorzystać w Białej Lilii. Może jakaś scena haremowa... Wpatrywał się w nią oniemiały z zachwytu, urzeczony jej zjawiskową urodą. Żadna kobieta nie zrobiła na nim takiego wrażenia. Była podniecająco powabna i miała w sobie coś, co sprawiło, że poczuł falę słodkiego gorąca w całym ciele. Wyraźnie zarysowany, uniesiony lekko kształtny podbródek zdawał się świadczyć o dermie, arogancji, a może gotowości do obrony; rozbrajająco miękkie usta, wyraźnie odcinające się delikatnym różem od pobladłej twarzy. Pełna dolna warga i nieco węższa, górna. Jasnozielone oczy o bystrym, inteligentnym spojrzeniu, z iskierkami w innych kolorach na tęczówce. Ciemne, idealnie wyregulowane brwi miały piękną linię. Spojrzała mu prosto w oczy i wtedy z radosnym zdumieniem dostrzegł w jej
źrenicach znaczący, niemożliwy do ukrycia błysk. To był właśnie ten ekscytujący moment, w którym kobieta i mężczyzna uświadamiają sobie wzajemny pociąg. Uśmiechnął się do niej. jakby potwierdzał jej odczucia, pewny siebie i opiekuńczy, zapraszając ją, rzucając wyzwanie, by odważnie przyłączyła się do niego. Ale ona powoli, zbyt swobodnie, odwróciła głowę - najwyraźniej gołębie, dziobiące coś na podwórku stajni były bardziej interesujące niż mężczyzna stojący obok z piersiówką w wyciągniętej dłoni. Kiedy znów raczyła na niego spojrzeć, wyciągnęła dłoń po butelkę. Niechętnie podniosła ją do ust i pociągnęła łyk. Sądząc po minie, preferowała inne trunki. Uśmiechnął się w odpowiedzi na ten grymas niezadowolenia. - A czego się pani spodziewała, mademoiselle? Whisky? Czy ja wyglądam na kogoś, kto lubi whisky? To francuskie wino. Proszę przełknąć. Nie było tanie. Przez moment zatrzymała płyn w ustach, a potem przełknęła go z wysiłkiem. Skłonił jej się nisko, z wdziękiem»z szacunkiem. - Tom Shaughnessy, do usług, A pani jak się nazywa, mademoiselle... - Madame. - Wydaje mi się, że jednak nie... Mam rewelacyjną intuition. - Użył francuskiego słówka, które w większości języków oznacza to samo; doskonałą umiejętność odgadywania prawdy. - Moim zdaniem należy się do pani zwracać mademoiselle. - Chyba lubi pan zgadywać, panie Shaughnessy. - I przeważnie przynosi mi to szczęście. Można nawet powiedzieć, że z tego żyję. Przypatrywała mu się z uwagą, lustrując od stóp do głów. Na pewno ocenia go po wyrazie twarzy i po odzieży, a potem - bez wątpienia - przypomina sobie to, co usłyszała podczas napadu w lesie. Spojrzenie zielonych oczu stało się nagle bardziej czujne i nieco ironiczne. Pozbawione lęku. Jak na mademoiselle, brakowało jej panieńskiej naiwności; potrafiła wyciągnąć cyniczne wnioski na temat pewnego rodzaju mężczyzn. Prawdopodobnie niejedno w życiu widziała. - Była pani bardzo dzielna - powiedział.
- Tak. Uśmiechnął się. Przysiągłby, że i ona się uśmiechnęła. - Ma pani jakieś pieniądze? - zapytał bez ogródek. Znów napięła ramiona. - To nie pańska sprawa, panie Shaughnessy. - Szydełko i wdowia żałobą nie wystarczą, mademoiselle. Pieniądze są niezbędne. Ma pani dość środków, by dojechać do celu? Ten bandyta zabrał przecież pani torebkę prawda? - Rzeczywiście, pański przyjaciel Biggsy ukradł mój woreczek. Nie zdobyłabym się na odwagę, gdybym wiedziała, jaką cenę przyjdzie mi zapłacić. - Może była pani na tyle sprytna i zaszyta trochę pieniędzy w rąbek sukni? A może w rękaw, razem z tym narzędziem mordu? Kobiety podróżujące bez służby powinny pamiętać o ostrożności. - Dlaczego interesują pana moje pieniądze, panie Shaughnessy? - zapytała po chwili. - To oczywiste. Jako dżentelmenowi chodzi mi tylko o pani dobro. - Och, chyba raczej nie, panie Shaughnessy. Widzi pan, ja również mam intuition. Nie wierzę, że jest pan dżentelmenem. Wytrawna i cierpka jak to wino, którym ją poczęstowałem, pomyślał. I ma w sobie moc. Potrafi niezłe odurzać... - No dobrze. Być może troszczę się dlatego, że pani jest tak piękna i intrygująca. Odczekała chwilę równą uderzeniu serca, obserwując go z lekko uniesioną głową. - Być może? - powtórzyła. Jedna brew powędrowała do góry, podobnie jak kącik ust. Tak, jakby ta ślicznotka walczyła z własną naturą i natura zwyciężyła. Poczuł przyjemny dreszcz wzdłuż kręgosłupa. Ach, co za kokietka; wyrafinowana i zmysłowa. Wydawało mu się, że widzi ją przez zaparowaną szybę. Zapragnąć zetrzeć warstwę nieufności i lęku, skrywającą prawdziwą kobietę, tę pełną życia, inteligentną osobę, której istnienie tylko przeczuwał. Bladość ustąpiła z jej twarzy, a policzki ozdobił zdrowy rumieniec. Rzeczywiście, francuskie wino potrafi czynić cuda.
- Po prostu chcę pani pomóc. - Dziękuję za pańską... troskę, panie Shaughnessy - cudzysłów przy słowie „troska" był niemal widoczny w powietrzu - ale nie życzę sobie pańskiej... pomocy. Jest pan ostatnim człowiekiem na świecie, do którego bym się o to zwróciła. Rozumiał jej brak zaufania. Nie była głupia, mimo że wszystkie pieniądze trzymała w tej przeklętej torebce. Nie da się jednak ukryć, że to, co usłyszał, sprawiło mu przykrość. - No cóż, niech i tak będzie. Pragnę jednak zaznaczyć, że nie żałuję, iż mnie pani „nadziała", mademoiselle. I że na mnie „usiadła". Przez chwilę wpatrywała się w niego, lekko przechylając głowę. - Czy pan sobie żartuje z mojej angielszczyzny, panie Shaughnessy? - W rzeczy samej. Żartowałem sobie. Troszeczkę. Un peu. -Musiał przyznać, że dał się ponieść emocjom. Spodziewał się ostrej riposty, a tymczasem kobieta, słysząc te słowa, uśmiechnęła się szczerym, pięknym uśmiechem, prawdziwym uśmiechem, który sprawił, że jej oczy zwęziły się i zalśniły niczym płomyki. Widać było, że lubi się śmiać. Znów poczuł ten rozkosznie słodki dreszczyk. Poraziło go, gdy uświadomił sobie, jak bardzo pragnie, by często się przy nim tak śmiała. Dziwne, nie potrafił znaleźć właściwych słów, miał w głowie zamęt, więc tylko się skłonił i odszedł. Śladem współtowarzyszy podróży udał się do zajazdu, żeby coś zjeść. Gdyby nie wzmacniający łyk francuskiego wina, którym poczęstował ją pan Shaughnessy, Sylvie wciąż trzęsłaby się ze zdenerwowania. Była bez grosza, straciła list od siostry, a podczas lunchu dopadł ją spóźniony strach. Do tej pory tłumiła go w sobie, tak jak emocje podczas nieprzyjemnego incydentu z leśnym bandytą. Teraz z trudem przełykała wodnistą zupę, chleb bez smaku i twarde, nieapetyczne w kolorze mięso. Fuj, jeśli to był typowy angielski posiłek, to Anglicy rzeczywiście nie mają pojęcia o gotowaniu. Jadła w milczeniu. Nikt nie próbował nawiązać z nią rozmowy, ona też nie miała na to ochoty. Pan Shaughnessy chyba przekonał do siebie wikarego 0/92
młode małżeństwo, ponieważ cała czwórka zaśmiewała się z jakiegoś niezrozumiałego angielskiego dowcipu. Spuściła głowę i z przesadnym zainteresowaniem zajęła się posiłkiem. Odwróciła wzrok od mężczyzny, by odzyskać równowagę, Etienne był przystojny i podziwiany przez kobiety. Koleżanki z baletu niemal mdlały na samą myśl o nim. Ale ona na jego widok nigdy nie traciła tchu. Kiedy zobaczyła Toma Shaughnessy'ego, miała wrażenie, że ktoś uderzył ją pięścią w płuca. W słońcu oczy tego mężczyzny wydawały się przejrzyste, jak szyby okienne. Srebrzyste - tylko tak umiałaby określić ich kolor. Jego twarz o surowych, męskich rysach była po prostu piękna, choć przeorana zbyt wieloma twardymi liniami zmarszczek i zagłębień; było w niej coś pierwotnego. Nazwisko i falujące, rude włosy wskazywały na irlandzkie pochodzenie, ale lekko śniada cera sugerowała domieszkę egzotycznej krwi, może hiszpańskiej... albo cygańskiej. I do tego ten uśmiech. Zniewalający. Tom posługiwał się nim jak bronią, żeby mieszać ludziom w głowach i wykorzystywać każdą sytuację. Kiedy się uśmiechał, robiły mu się w policzkach dołeczki, przypominające maleńkie półksiężyce. No i rzucające się w oczy jasnozielone ubranie - na pewno celowo wybrał śmiały kolor. Szykowna kamizelka, lśniące buty, błyszczące guziki. Na kimś innym wyglądałoby to tandetnie, ale nie na nim. Kiedy się zatrzymali, dostrzegła w rękawie jego surduta jakiś błysk. Trzymał tam pistolet, zaciskając palce na lufie, gotów w każdej chwili zrobić z niego użytek. Na pewno często posługiwał się bronią. Można powiedzieć, że ten pan Shaughnessy był uzbrojony po zęby - poczynając od męskiej urody, niewymuszonego wdzięku, przez ekstrawagancki ubiór, aż po ukryty pistolet. W dodatku miał osobliwych przyjaciół. Jeśli ktoś czuje się aż tak mocno zagrożony niebezpieczeństwem, z pewnością nie ma czystego sumienia. Choć posiłek wcale jej nic smakował, postanowiła się najeść. Nie wiedziała, kiedy trafi się następny. Nawet jeśli teraz nie czuła głodu, ciało, przyzwyczajone do drakońskich ćwiczeń, zażąda w końcu porządnego jedzenia 1 pusty żołądek zacznie ją nękać bólami. W kufrze miała parę rzeczy, które w razie potrzeby można było sprzedać:
kilka eleganckich sukien, rękawiczki i buty. Ale przedtem musiałaby się dowiedzieć, gdzie i jak to zrobić. Ciekawe, czy komuś w Anglii przydadzą się baletki. Gdy w końcu dotarli do Londynu, wszyscy pasażerowie rozeszli się pośpiesznie, padając w ramiona stęsknionej rodzinie albo znikali w innych powozach - szybko, jak mrówki pod lupą badacza. Nikt się nawet nie obejrzał. Przeżyli niebezpieczną przygodę i pragnęli jak najszybciej opowiedzieć o niej bliskim. Sylvie pomyślała, że tego wieczoru stanie się bohaterką wielu rozmów przy późnej kolacji. Ona nie miała przy sobie nikogo. Ale nie było jej przykro. Właściwie nie wiedziała, jak to jest: usiąść przy stole z liczną rodziną i rozmawiać o wydarzeniach całego dnia. Jeśli się czegoś nie doświadczy, nie tęskni się za tym. Wyobraźnia niezwykle łatwo podsuwała jej podobne sceny. Czasem, kiedy życie, które dzieliła z miłą i życzliwą Claude, stawało się zbyt trudne do zniesienia, bo brakowało pieniędzy i lękiem napawał każdy następny dzień, zdarzało się, że Sylvie uciekała w świat imaginacji. We wspomnieniach jechała nocą jakimś powozem, z innymi dziewczynkami. Płakała. Obcy, miły człowiek o dziwnym głosie starał się ja uspokoić i uciszyć. A potem pomyślała, że powinna trzymać za ręce małe dziewczynki obok niej, bo bardzo się boją i też toną we łzach. Więc przestała płakać. Od tamtej nocy rzadko sobie na to pozwalała. Moje siostry, pomyślała. To były moje siostry. Ale z czasem wspomnienie tamtej nocy i poprzedzających ją zdarzeń, a także sylwetki ludzi zatarły się częściowo w pamięci. W końcu uznała, że wszystko to jej się przyśniło. Claude nigdy nie wyprowadzała jej z błędu. Sylvie nie pamiętała, jak to się stało, że z nią zamieszkała. Opiekunka powiedziała tylko, że był wypadek i że matka nigdy nie wróci do domu. Ani słowem nie wspomniała o siostrach. Dzięki temu Sylvie w końcu uwierzyła, że dziewczynki tylko jej się przyśniły Położyła dłoń na sercu; aksamitną wstążeczkę z miniaturą matki ukryła dla bezpieczeństwa pod suknią. To był talizman, chroniący przed nieszczęściami. Miała nadzieję, że wkrótce pokaże miniaturę Susannah, lady Grantham, i
udowodni, że rzeczywiście są córkami tej samej kobiety. Stała na dziedzińcu zajazdu ze swoim kufrem u nogi, jak mała ciemna wysepka otoczona morzem zaaferowanych ludzi. A więc to jest Londyn. Wyglądał jak każda inna stolica. Wzdłuż brukowanych ulic ciągnęły się wystawy sklepowe. Między budynkami przezierały maszty statków cumujących w porcie. Zapachy były typowo miejskie; woń tysięcy ludzi mieszkających blisko siebie, zepsutego jedzenia, przygotowywanych posiłków, dymu węglowego, koni i innych zwierząt. Mimo wszystko czulą lekkie podniecenie. Udało się. Jest w Londynie, dotarła tu zupełnie sama, a wkrótce, miała taką nadzieję, dowie się czegoś, co odmieni jej życie. - Jeżeli pani będzie tak wyciągać szyję, mademoiselle, nasi mniej sympatyczni współobywatele szybko się zorientują, że dopiero co pani przyjechała i pewnie ktoś spróbuje panią ponownie obrabować - a być może nawet pocałować. Drgnęła i odwróciła się szybko. Przed nią stał pan Shaughnessy z kapeluszem w ręku. Skłonił się nisko. - Czy ktoś na panią czeka? - zapytał. - Tak. Uniósł lekko brwi, zanim Sylvie zdążyła powiedzieć coś więcej. - Doskonale. Powinna pani sprawiać wrażenie osoby pewnej siebie, mademoisetle. Jeśli zapragnie pani mego towarzystwa, zawsze może mnie pani odnaleźć w Białej Lilii. Obdarzył ją czarującym uśmiechem, nie pozwalając dojść do słowa, włożył kapelusz na rudą głowę i wmieszał się w tłum. Sylvie rozejrzała się wokół i dostrzegła krępego mężczyznę stojącego obok
dorożki. Oszacował wzrokiem jej wygląd. Zdaje się, że ocena wypadła korzystnie. - Potrzebuje pani dorożki? - odezwał się grzecznie. Swoim wyrachowaniem i miną nie budził podejrzeń. No cóż, ale gdyby musiała się bronić, zawsze pozostawało szydełko i doskonały refleks. Właściwie nie miała wyboru. - Tak. Poproszę na Grosvenor Square - Oczy mu błysnęły, niemal niedostrzegalnie. - Za szylinga - uprzedził z góry. Musiała szybko myśleć. - Lady Grantham to moja siostra. Zapłaci, gdy dojedziemy, - wyraz twarzy dorożkarza zmienił się wyraźnie... ale nie tak, jak się tego spodziewała. To nie była mina, którą ludzie jego pokroju przybierali zazwyczaj, gdy ktoś wspomniał o arystokracji. Sylvie obserwowała go ze zdumieniem. Miał kamienną twarz. Po chwili ciekawość zwyciężyła. - Lady Grantham jest pani siostrą? - Tak - rzuciła Sylvie ze złością. - Naprawdę Lady Grantham jest pani siostrą? - Przecież powiedziałam - wycedziła, zaciskając szczęki. Dorożkarz ponownie otaksował ją wzrokiem. - Patrzcie państwo, nawet kufer ma ze sobą - mruknął, kręcąc głową. Sylvie uważała, że nieźle włada angielskim, ale może w sercu Londynu używano dialektu, niemającego nic wspólnego z gramatyką języka, którego się wyuczyła? - I mówi, że zapłacą mi, kiedy dojedziemy, co nie? - dodał rozbawiony, zachowywał się, jakby rozmawiał z wariatką i starał się jej nie zdenerwować. - Chodzi o Lady Grantham? - upewnił się. - Tak, we własnej osobie - odparła dumnie tonem lodowatym. Wpatrywał się w nią jeszcze przez chwilę, a potem z uśmiechem wzruszył ramionami, jakby poddawaj się dziwacznemu kaprysowi losu. - Ano, dobrze. Jedźmy więc do Lady Grantham, która jest pani siostrą. -
Wypowiedział te słowa bardzo ironicznym tonem. 3 Okazał o się, że Grosvenor Square otaczają rzędy imponujących, kilkupiętrowych budynków stykających się ze sobą, jakby broniły dostępu obcym przybłędom, takim jak Sylvie. - No, dalej. Niech pani idzie na spotkanie z siostrą. Mam zanieść kufer? - odezwał się dorożkarz. - Może jeszcze nie... - Oczywiście, że lepiej nie. Znowu ta ironia. Mimo wszystko był jednak sympatyczny. Sylvie, wchodząc na schody, zauważyła, że wszystkie firanki w oknach sąsiednich budynków rozchyliły się, a potem opadły, gdy tylko spojrzała w ich stronę. Choć kusiło ją, by się odwrócić na pięcie i uciec, wiedziała, że nie może tego zrobić. Jej podróż musiała zakończyć się w tym domu. Na masywnych drzwiach szczerzyła zęby kołatka w kształcie głowy lwa trzymającego w zębach metalowe kółko. Sylvie wzięła głęboki oddech i mocno dwukrotnie zastukała do drzwi. Poczuła strach. Opadły ją ponure myśli. Co się stanie, jeśli właścicielka tego domu odprawi ją z kwitkiem? Czy okaże serdeczność? Jak przyjmie prawdę, że jej siostra jest baleriną z półświatka, podziwianą przez zazdrosne arystokratki, które jednak wolą trzymać się od niej na dystans? I ze mężowie tych kobiet zalecają się do niej, a nawet robią nieprzyzwoite propozycje? Etienne obiecał, że kupi jej dom. Miał wiele domów, których nigdy nie widziała, ale z pewnością były o wiele większe od tego.
W końcu drzwi otworzyły się i stanął w nich lokaj. Spojrzał na nią z nieodgadnionym wyrazem twarzy, równie obojętnym jak mury tego domu. Miał siwe włosy i ziemista cerę; pewnie rzadko wychodził na świeże powietrze. - Czy mogę pani w czymś pomóc, madame? - spytał z neutralną uprzejmością typową dla służby. Nie chciał się jej narazić, bo nie miał pojęcia, kim jest i do jakiej sfery należy. Rzucił okiem na dorożkarza stojącego u podnóża schodów i przeniósł wzrok z powrotem na nią. Chciał wybadać, jak powinien ją traktować. Nie powinnam się denerwować, przecież on nic o mnie nie wie, napominała się Sylvie w myślach. Nie wyczyta z mojej twarzy, że jestem tancerką, że mam kochanka i że uciekłam od niego do Anglii. - Przepraszam, czy lady Grantham jest w domu? - zapytała, starając się, by wypadło to naturalnie. Jednak francuskiego akcentu nie udało jej się pozbyć. Twarz lokaja pozostała nieprzenikniona. - Wicehrabia i lady Grantham wyjechali, madame - poinformował. - Czy Zechce pani zostawić kartę wizytową? - Wyjechali? Może udali się gdzieś po zakupy, pocieszała się w duchu rozpaczliwie, chcąc dodać sobie otuchy. Od początku ta podróż była dla niej pechowa. - Wyjechali do Francji, madame - wyjaśnił, a między jego brwiami pojawiła się lekka zmarszczka. Dla Sylvie nagle wszystko stało się jasne. - Czy pojechalido Francji spotkać się z siostrą lady Grantham? - zapytała. - Siostrą, madame? - Zmierzył ją ironicznym spojrzeniem. - Jestem siostrą lady Grantham - oświadczyła z godnością. Usłyszała wymowne chrząknięcie dorożkarza, który stojąc na schodach, przysłuchiwał się rozmowie. - Ależ naturalnie, madame - odparł lokaj. Sylvie zamrugała oczyma - wyczuła w tych słowach złośliwość. - Pani, jak również wszystkie inne oportunistki z Europy. Od czasu tego procesu. Niezbyt oryginalny pomysł, choć muszę przyznać, że wdowia żałoba stanowi nowość.
- Proces? - Nic nie rozumiała. Słowo „proces” rzadko kiedy oznacza coś dobrego, niezależnie od tego w jakim języku się je wypowiada, przemknęła jej przez głowę myśl. - Niech pani nie udaje. Chodzi o proces pana Morleya. Ponura sprawa. To on zamordował Richarda Lockwooda, choć oskarżono o to Annę Holt. W trakcie procesu okazało się, że lady Grantham - żona niezmiernie bogatego wicehrabiego - ma dwie siostry, które zniknęły w dzieciństwie. Nie wiadomo, co się z nimi stało. Nie ma pani pojęcia, ile się zgłosiło tych sióstr. Trudno zliczyć, ile młodych kobiet zechciało nas odwiedzić... Chyba ściągnęły tu wszystkie oszustki, jak Europa długa i szeroka. Kłopotliwa sprawa, te tłumy na schodach i te wszystkie błagalne listy. Jednakże wdowie szaty to, muszę przyznać, rzeczywiście coś nowego, wykazała się też pani pewną odwagą - chociaż świadczy to raczej o głupocie - pojawiając się w chwili, gdy moi pracodawcy zaczęli wytaczać oszustkom sprawy sądowe. Oferują sporą nagrodę każdemu, kto zatrzyma choćby jedną z tych kobiet. Ręce Sylvie pociły się w rękawiczkach, ale po plecach przeszedł zimny dreszcz mimo słońca, które bezlitośnie prażyło ją w szyję. Nagle uświadomiła sobie, jak bardzo jest głodna. - Ale ja... miałam list. Od lady Grantham. Od Suzannah. Przywiozłam go ze sobą, ale ten bandyta... Ten bandyta mi go zabrał... Zamilkła, widząc, że każde jej słowo tylko potęguje nieufność lokaja. - Siostra lady Grantham mieszka we Francji - odparł surowo. - Lady Grantham pragnie ją odnaleźć. - Ja właśnie przyjechałam z Francji. Jestem Francuzką - oświadczyła wyniośle i nic bez urazy. - Podobnie jak setki tysięcy innych osób - zauważył złośliwie. Sylvie straciła cierpliwość i wsunęła rękę za dekolt, gorączkowo szukając miniatury. Lokaj wybałuszył oczy i szybko zasłonił je ręką. - Madame, zapewniam, że obnażaniem się nie przekona mnie pani, abym... W końcu udało się wyciągnąć miniaturę. - Proszę popatrzeć - powiedziała, starając się zachować spokój.
Lokaj nie odejmował dłoni od oczu. - Mam tu coś - zachęciła go łagodnym głosem. Zapadło milczenie. Dorożkarz przy schodach pogwizdywał jakąś wesołą melodyjkę. - Co takiego? - odezwał się wreszcie skonfundowany służącej nie odsłaniając twarzy. Wystarczyłoby powiedzieć; portret mojej matki, Anny. Podejrzewam, że jest to również matka lady Grantham. Ale przekorna część natury Sylvie kazała jej odpowiedzieć: - Czemu sam pan nie sprawdzi, monsieur? Aha, jednak mimo wszystko był mężczyzną. Powoli opuścił rękę i popatrzył. Z trudem powstrzymała śmiech. Szybko doszedł do siebie, gdy ujrzał miniaturę. Sylvie trzymała ją w dłoni, nie odejmując wstążki z szyi. Wyprostował się machinalnie i stał tak ze wzrokiem utkwionym w podobiznę. Sylvie pozwoliła, by obcy kontemplował twarz jej matki: miała jasne, śmiejące się oczy, blond włosy, delikatne rysy. Nie rozstawała się z tym portretem. To była jedyna pamiątka po utraconej rodzinie. Oprócz Claude nikt inny nie widział tej miniatury aż do dzisiaj. Wyraz twarzy lokaja zmieniał się powoli - jakby zima przechodziła w wiosnę, a wiosna w gorące lato. Namysł zastąpiła niepewność i w końcu pojawił się błysk współczucia. Sylvie na moment wstrzymała oddech, gdy uświadomiła sobie, co to może oznaczać. Lokaj odchrząknął. Dobry Boże, w tym kraju spotykała mężczyzn, którzy bez przerwy chrząkali. - Czy mogę wziąć tę... - Nie - przerwała szorstko. - Myślę, że pan rozumie, jak cenna jest dla mnie ta rzecz - dodała pojednawcza - Chyba tak. - Ton jego głosu zdradzał głęboki namysł. - Czy może mi pani powiedzieć, w jaki sposób weszła w posiadanie tej miniatury, pani... - Nazywam się Sylvie Lamoreux. Zawsze ją miałam. Powiedziano mi, że to