Julie Anne Long
Sekret
uwodzenia
Przekład Aleksandra Górska
Tytuł oryginału
The Secret to Seduction
Najcieplejszym, najwspanialszym
i najbardziej entuzjastycznym czytelnikom,
o jakich autor może marzyć.
Mam niesamowite szczęście, ciesząc się waszym oddaniem,
przyrzekam, że dołożę wszelkich starań, by nadal pisać powieści,
od których nie będziecie się mogli oderwać.
1
Zimą 1820 roku Sabrina Fairleigh, córka pastora w Tinbury, odkryła, że jej
szczęście spoczywa w rękach libertyna.
Nie jakiegokolwiek libertyna.
Tego Libertyna.
Tak właśnie hrabia Rawden podpisywał swoje utwory poetyckie, które gor-
szyły, ale także fascynowały, sprawiając, że kobiety bez względu na status i wiek
traciły dla niego głowę. Pod tym pseudonimem znała poetę wolnomyśliciela cała
Anglia. Wieść o jego reputacji niosła się z wiatrem niczym dym, aż dotarła do
ustronnego miasteczka Tinbury w hrabstwie Derby, odgrodzonego od reszty świata
zielonymi wzgórzami, gdzie powietrze przepełniał zapach pieczonej jagnięciny, od
czasu do czasu cygara, i gdzie życie było tak spokojne, przewidywalne i pełne cza-
ru jak menuet. Na straży ładu moralnego stał pastor, powstrzymując nadmierny
rozkwit lokalnych namiętności. Nikomu w Tinbury nie groziło pisanie zmysłowej
poezji.
Ale ani zielone wzgórza, ani pastor nie powstrzymały upartej Sabriny Fairle-
igh przed zawarciem bliższej znajomości z przystojnym wikariuszem, mieszkają-
cym na plebanii i pełniącym posługę od blisko roku, panem Geofireyem Gillrayem.
Uwiódł ją widokiem opadającej na czoło czupryny. Kiedy wygłaszał kazanie, od-
rzucał zawadiacko głowę do tyłu, co sprawiało, że jego ciemne włosy były w jesz-
cze większym nieładzie. Sabrinę zawsze korciło, by odgarnąć mu je z oczu. Już na
samą myśl o tym oblewała się rumieńcem. Żaden mężczyzna wcześniej nie wzbu-
dził w niej podobnych pragnień.
Kiedyś podczas modlitwy Geoffrey uniósł głowę i zobaczył, że Sabrina się w
niego wpatruje. Znowu spąsowiała, pewna, że wyczytał wszystko z jej oczu.
Uśmiechnął się.
Później zaprosił ją na przechadzkę. Był ciepły, wiosenny dzień, powietrze
wypełniał zapach świeżej trawy i kwitnących drzew. Mile spędzili czas.
A nazajutrz znów zaproponował jej spacer, potem kolejny, i tak przechadzki
stały się ich zwyczajem. Sabrina opowiedziała mu o miniaturze swojej matki i od-
ległych wspomnieniach. A kiedy powierzyła mu największe marzenie – chciała zo-
stać misjonarką w jakimś odległym kraju, w Indiach czy Afryce – na nowo uwie-
rzyła w cuda. Przystojny wikariusz, nie kryjąc zdumienia, wyznał, że to także jego
pragnienie.
Stwórca zdawał się mieć poczucie humoru. Wikariusz i hrabia Rawden byli
spokrewnieni. Geoffrey zwierzył się Sabrinie, że liczy na pomoc majętnego kuzyna
w sfinansowaniu misjonarskich planów. Zamierzał się pojawić na przyjęciu w jego
rezydencji La Montagne, najwspanialszej posiadłości w całej Anglii Środkowej, by
porozmawiać o tym.
Nie wątpiła, że Geoffrey – nie odważyłaby się mówić wikariuszowi po imie-
niu przy ojcu – z tą pociągłą twarzą o szlachetnych rysach, szczupłą figurą i ciem-
nymi przenikliwymi oczyma może być spokrewniony z hrabią. Sam powinien być
hrabią – uznała, choć nie miała bladego pojęcia, jak taki hrabia może wyglądać. W
Tinbury było tylko dwu dziedziców: jeden to małżonek lady Mary Capstraw, a
drugi to ojciec Mary.
Teraz wskutek machinacji swojej przyjaciółki, lady Mary Capstraw, która, jak
wszystkie zamężne niewiasty, usiłowała wyswatać wszystkie niezamężne, Sabrina
siedziała w powozie, zmierzającym do La Montagne.
Geoffrey będzie zdziwiony, gdy ją zobaczy.
Na pomysł wpadła Mary. Jej mąż bawił z wizytą u swego stryja w Appleton,
miasteczku w środkowej Anglii. La Montagne leżało niemal dokładnie między
Tinbury a domem stryja Paula. Mary napisała do Paula, Paul napisał do hrabiego
Rawdena, a ten zaprosił Capstrawów, by spotkali się w La Montagne, skąd mieli
wyruszyć w odwiedziny do kolejnych krewnych. Mary była bardzo towarzyska, nie
potrafiła wysiedzieć w domu dłużej niż dwa tygodnie, życie wypełniały jej niekoń-
czące się spotkania towarzyskie, rauty u przyjaciół i rodziny, a uległy małżonek nie
protestował.
Mąż Mary od czasu ślubu prawie się nie odzywał. Do Sabriny powiedział mo-
że ze dwa słowa, porozumiewał się głównie uśmiechami i ukłonami. Podejrzewała,
że ożenił się z Mary po to, by uwolnić się od konieczności konwersacji. Złotowło-
sa, niebieskooka Mary z twarzą okrągłą jak księżyc i zawsze pogodną zamykała
buzię tylko na czas snu.
Teraz też drzemała, siedząc w powozie naprzeciw Sabriny z lekko uchylony-
mi ustami, i cichutko pochrapywała.
Zdaniem Sabriny przyjaciółka była bardzo sprytna i miała intuicję, przynajm-
niej jeśli chodzi o sprawy sercowe. Zaprosiła Sabrinę do La Montagne, by jej towa-
rzyszyła, no bo jaka kobieta podróżuje samotnie? Sabrinie, w przeciwieństwie do
Mary, brakowało doświadczenia i pewności siebie, w kontaktach z mężczyznami
nie czuła się swobodnie, traciła rezon, dlatego obecność przyjaciółki dodawała jej
otuchy. Nigdy jeszcze nie uczestniczyła w przyjęciu w wiejskiej rezydencji; Mary
zapewniała, że oświadczyny podczas rautu nie należą do rzadkości.
Sabrina poinformowała ojca, że jedzie z wizytą do Mary. Naturalnie, nie cał-
kiem rozminęła się z prawdą, a on z pewnością by jej wybaczył – jeśli kiedykol-
wiek by się dowiedział, że skłamała – pod warunkiem iż doszłoby do zaręczyn z
Geoffreyem.
Ale ten hrabia Rawden, libertyn, na litość Boga, razem z tymi swoimi poje-
dynkami, metresami i poezją, która wywoływała zamęt w kobiecych sercach...
Zdumiewające. Powodują nim namiętności i nieokiełznane żądze. To na pewno
męczy. Zastanawiała się, czy rozwiązłość będzie widoczna na jego twarzy. Roz-
pustne życie musiało przecież zostawić jakiś ślad. Jednak zamiast się gorszyć albo
zawstydzać, należy współczuć hrabiemu.
Wyjrzała przez okno powozu. Pani Dewberry, staruszka, nieopuszczająca nig-
dy swego domu w Tinbury, którą Sabrina odwiedzała przynajmniej raz na tydzień,
widziałaby w pierwszym śniegu, który zaczął padać, omen. Sabrina była skłonna
jej wierzyć. I nagle, gdy spojrzała na niebo, kształt chmur, nawet śpiew ptaków
wydawał jej się znakiem: tylko krok dzieli ją od małżeństwa i nowej drogi życia.
Małe płachetki bieli zostawały na polach, porozrzucane niczym koronkowe
chusteczki. Brzozy tłoczące się na poboczu po obu stronach drogi, w jasnym świe-
tle poranka lśniły metalicznym blaskiem – Sabrina mrużyła oczy, kiedy powóz je
mijał. Zastanawiała się, dlaczego drzewa nie okrywają się grubym futrem zimą, jak
zwierzęta, ale zrzucają liście i zostają nagie.
Uśmiechnęła się i skryła podbródek w szalu. Wyobraziła sobie minę ojca,
gdyby słyszał, co sobie myśli. Znów pogłębiłaby się bruzda na czole pastora Fairle-
igha. Wyżłobiły ją tam, bez wątpienia, lata pobożnych myśli i niekończący się
strumień trosk: o parafian, o następne kazanie, o utrzymanie dzieci. Za każdym ra-
zem, kiedy Sabrina wpadała na jakiś dziwaczny pomysł i mówiła o tym, albo zbyt
namiętnie oddawała się grze na fortepianie, zmarszczka się pogłębiała, a w oczach
pastora pojawiał się niepokój. Jakby się obawiał, że za chwilę Sabrina niczym du-
szek uleci oknem.
Dlatego zachowywała takie myśli tylko dla siebie, podobnie jak skrywała inne
skarby: mały kamień z odciskiem liścia, igłę, której używała do swojej pierwszej
robótki, i miniaturę matki – twarz tak podobną do jej własnej.
Wiedziała, że pastor Fairleigh martwi się o nią bardziej niż o dwu starszych
braci, jakby oczekiwał, że ona zrobi... coś. Nie wiedziała co. Na pewno coś szoku-
jącego. Może dlatego, że już w wieku trzynastu lat budziła zainteresowanie swoją
osobą. „Ładna" – mówili wszyscy w Tinbury, ale dość oględnie, ponieważ wyda-
wało się czymś niestosownym, by córka pastora zwracała uwagę niepospolitą uro-
dą. Miała zgrabną figurę i alabastrową cerę, a gęste ciemne włosy opadały jej swo-
bodnymi puklami niemal do talii, kiedy je rozczesywała przed snem. No i te oczy:
duże, leciutko skośne i zielone jak wiosna. Powiedzieć o Sabrinie Fairleigh „ład-
na", to mało. „Piękna" samo się cisnęło na usta.
Kiedy dorosła, stało się jasne, że wielu mężczyzn przestało udawać, że słucha
kazania w nabożnym skupieniu, i zaczęło zamiast erudycji pastora podziwiać jego
córkę, co było raczej kłopotliwe dla duchownego.
Nikt w Tinbury nie zdziwił się zatem, gdy wyszło na jaw, że przystojny wika-
riusz świata nie widzi poza Sabriną. Ona sama podejrzewała, że ojciec nie miałby
nic przeciwko, by widzieć ją już bezpiecznie poślubioną i pomagającą biednym na
jakimś innym kontynencie.
Raz jeszcze wyjrzała przez okno, kiedy konie i powóz gwałtownie skręciły na
podjazd. Tutaj drzewa, starannie wypielęgnowane i przystrzyżone, rosły w rów-
nych odstępach, wszystkie tak samo wysokie, jakby właściciel majątku chciał po-
kazać naturze, kto tu rządzi.
Jej serce zaczęło szybciej bić. Koniec podróży oznaczał, iż zaczyna nowe ży-
cie.
Trąciła przyjaciółkę czubkiem trzewika. Mary uchyliła jedno oko.
– Co?
– Pani Dewberry mówi, że wiewiórki w tym roku gromadzą więcej orzechów,
a kora na drzewach jest grubsza od północnej strony.
Mary otworzyła drugie oko i popatrzyła zdziwiona.
–Zima – rzuciła Sabrina niecierpliwie. – Mówi, że będzie wczesna i sroga,
świadczą o tym zachowanie wiewiórek i kora.
Mary się przeciągnęła.
– Och, śnieg ledwie się trzyma ziemi. Zima może i będzie wczesna, ale ta ma-
ła warstewka nic nie znaczy.
Sabrina milczała. Mary ziewnęła.
–Wiem, o czym myślisz, Sabrino. Wszystko pójdzie zgodnie z planem. Ty i
Geoffrey jesteście sobie przeznaczeni, przekonasz się.
Kiedy tylko się rozbudziła na dobre, zaczęła ćwierkać jak ptaszek.
Ale kilka chwil później, na widok La Montagne, nawet Mary ucichła.
Obie patrzyły oniemiałe.
Był to nie dom, ale pałac. Górował nad horyzontem. Gmach z żółtobrązowego
kamienia, co najmniej cztery razy tak długi jak wysoki; rzędy okien niczym oczy
patrzyły wyniośle z arystokratycznym chłodem. Na rozległym brukowanym dzie-
dzińcu wznosiła się duża marmurowa fontanna: Trzy Gracje walczyły o szansę
podtrzymywania urny, z której w cieplejsze miesiące zapewne tryskała woda. Jed-
nej z bogiń wystawała spod peplosu naga pierś. Sabrina szybko odwróciła wzrok.
Pomyślała sobie, że tak okazały dom świadczy nie tyle o zamożności, co ra-
czej o arogancji właściciela. Kto, na Boga, może się uważać za godnego takiej sie-
dziby albo mieszkać tu i nie czuć się przytłoczony?
Lokaje pomogli im wysiąść z powozu i wyładowywali kufry.
Wtedy właśnie Sabrina spojrzała na lewo od wejścia i na przyprószonej śnie-
giem murawie, która otaczała dziedziniec, ujrzała kobietę i mężczyznę. Coś w za-
chowaniu tych dwojga, pewne napięcie i zażyłość, przykuło jej uwagę.
Mężczyzna był bardzo wysoki, w długim płaszczu – i to, jak na nim leżał,
uświadomiło Sabrinie, że teraz może zobaczyć, jak naprawdę wygląda dobrze skro-
jone, eleganckie ubranie.
Włosy miał ciemne, proste z niemal granatowym połyskiem i pochylał głowę
tak, jakby słuchał w napięciu tego, co mówiła kobieta. Ona miała jasne loki, lśniące
w słońcu i szkarłatną pelisę z futrzanym kołnierzem otulającym podbródek. Nie
nosiła rękawiczek i smukłe dłonie odcinały się bielą na tle ubrania. Mówiła głosem
niskim i melodyjnym.
Nagle mężczyzna gwałtownie odrzucił głowę do tyłu. Znieruchomiał i wbił
wzrok w kobietę. Sabrina wstrzymała oddech. Podobnie lis patrzył na piżmaka, za-
nim rozerwie go kłami.
Odwrócił się na pięcie i najwyraźniej rozzłoszczony odszedł szybkim kro-
kiem.
Gonił go jej śmiech – srebrzysty, wesoły jak dzwoneczki u sań.
Wielkie nieba!
Sabrinę ciekawiło, co mogła powiedzieć kobieta, że partner zareagował tak
nerwowo. Nie panował nad emocjami!
Pomyślawszy tak, już nie miała wątpliwości: ów mężczyzna to hrabia.
Mimowolnie wykonała mały krok do tyłu w stronę powozu, gdzie stała Mary,
ponieważ mężczyzna zbliżał się do fontanny.
Kiedy je zauważył, uśmiechnął się, pełen beztroskiej serdeczności. Zmiana
nastąpiła jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Przed chwilą był ponury i
groźny.
Gdy znalazł się przy nich, Sabrinie zaparło dech.
Tylko ktoś taki mógłby mieszkać w tym domu.
Był szczupły, ale szeroki w barach, i wyższy od Sabriny o dobrą głowę, a ona
nie należała przecież do niskich. W głęboko osadzonych oczach krył się cień Geo-
ffreya. Jednak szczękę miał mocniej zarysowaną, kości policzkowe wyżej osadzo-
ne, ostre rysy dodawały twarzy surowości. Jasnobłękitne oczy pod szerokimi
brwiami skrzyły się blaskiem.
Libertyn.
Zupełnie niedorzecznie pomyślała: rozpusta mu służy.
Spodziewała się kogoś delikatniejszego, z bajronowskimi lokami, smętnym
spojrzeniem i bladym uśmiechem na zmęczonej twarzy.
– Witam w moim domu. Hrabia Rawden do usług.
I ten głos: niski i melodyjny, czysty. Ani trochę niezachrypły od cygar czy al-
koholu.
Mary i Sabrina dygnęły, kiedy złożył głęboki ukłon.
Ale pod pozorną swobodą i spokojem Sabrina wyczuwała nie tylko tłumiony
gniew; coś jeszcze. Spojrzała tam, gdzie przed chwilą stała kobieta, i zobaczyła
szkarłatną pelisę, niknącą w głębi frontowego ogrodu.
Wiedziała już, że się nie myli. Cokolwiek powiedziała dama, miało zranić, i
chyba to jej się udało.
Kiedy Sabrina patrzyła na hrabiego, który wydawał już polecenia ochmistrzy-
ni, pomyślała sobie, że ten mężczyzna niewart jest współczucia. Wzbudzał w niej
coraz więcej niemiłych uczuć.
Potrafił szybko zmieniać swoje oblicze, co nie sprawiało mu więcej wysiłku
niż oddychanie. Zwodził polorem i manierami. Zmierzył ją jednym spojrzeniem
wściekle inteligentnych oczu, ocenił i po cichu skreślił, by skupić się na innych,
ciekawszych rzeczach. Poczucie kobiecej dumy nie pozwalało Sabrinie przejść nad
tym do porządku dziennego. Dlatego postanowiła, że zanim wizyta dobiegnie koń-
ca, hrabia Rawden zwróci na nią uwagę.
2
Zgoda, jak na skandal, ten był szczególnie spektakularny – zaczął się od
szampana, rozwinął do sceny wyrwania Rhysa z nagich, pachnących objęć hrabiny
przez jej rozsierdzonego męża, i zakończył pojedynkiem – ale na hrabim Rawden
nie wywarł większego wrażenia niż inne skandale przez ostatnich kilka lat łączone
często z jego nazwiskiem. I nie pogorszył mu reputacji.
Bądź co bądź, kiedy się dolewa whisky do szklanki, trunek nie staje się przez
to mocniejszy. Jedynie szklanka się napełnia. Ale jeśli się napełni ponad miarę,
część się rozleje i mamy kłopot.
Po tym ostatnim skandalu hrabia, gdziekolwiek się pojawił w Londynie, napo-
tykał rozeźlonych mężów i zadurzone kobiety, i choć miał rutynę w codziennym
uprzyjemnianiu sobie czasu, stało się to trudniejsze.
Krótko mówiąc, Rhys Gillray nie uniknął kłopotów.
Traf chciał, że wkrótce po pojedynku – w czasie którego nie ucierpiało nic
oprócz dumy, bo obaj uczestnicy strzelali wprawdzie nadzwyczajnie, ale równie
nadzwyczajnie kochali życie – dowiedział się, że dawna posiadłość rodowa, La
Montagne, wreszcie, po tylu latach, znowu oficjalnie należy do niego. Przywrócona
do tytułu Rawden.
La Montagne. Nazwa majątku bawiła jego poetycką duszę. Zaplanował i
przeprowadził jego przejęcie niczym alpinista planujący wyprawę. Odzyskanie re-
zydencji stanowiło szczyt jego marzeń. I była ogromna jak jakaś cholerna góra.
Rhys wolał bardziej subtelne metafory. Te jego, jak twierdzili znawcy, prze-
nikały do krwiobiegu czytelnika niczym wyborne wino: niepostrzeżenie upajające,
może nawet niebezpieczne. Uwiedzenie na papierze.
„On rozumie kobiety", piały z zachwytu panny i mężatki.
Wierutna bzdura. Rozumiał uwodzenie. Co niewątpliwie stanowi różnicę.
Tak czy inaczej, zadbał o to, by La Montagne pozostało na zawsze w rękach
Rawdenów. Nawet jeśli kamieniem węgielnym jego fortuny oraz starań o odzyska-
nie ziem rodowych były krew i dręcząca tajemnica, Rhys tłumaczył sobie, że
wszystko ma swoją cenę. Przed laty, by odzyskać to, czym teraz się cieszył, doko-
nał trudnego wyboru. Czasami udawało mu się nawet uwierzyć, że w życiu jak na
wojnie: żeby przetrwać trzeba podejmować bolesne, rozpaczliwe decyzje i niektó-
rzy zapewniają sobie przetrwanie kosztem innych. Kiedy indziej wyrzuty sumienia
dręczyły go i spędzały sen z oczu, mimo że próbował je zagłuszyć. Ale taka, uznał,
była właśnie cena. I musiał się z tym pogodzić, ponieważ klamka zapadła: nic już
nie da się zrobić.
Co więcej, kiedy on zaszył się na wsi, w Londynie odbywał się pewien proces
sądowy. Może gdyby Rhys nie wiedział, że jego tajemnica jest pogrzebana tak głę-
boko jak stary kamień węgielny La Montagne, przejmowałby się tym faktem. Ale
w korzystnej dla siebie sytuacji poświęcał rozprawie możliwie jak najmniej uwagi.
Roztropny człowiek unika patrzenia prosto w oczy dzikiemu zwierzęciu.
Jednak nie zmartwiłby się, gdyby sprawa już została zakończona.
Uciekł z Londynu pod pretekstem podejmowania gości: zaprosił Wyndhama,
radośnie rozpustnego artystę, który pobyt w wiejskiej rezydencji uznał za atrakcyj-
ną odmianę. Lady Mary i jej przyjaciółka przybyły ze względu na starego szkolne-
go druha, lorda Paula Capstrawa. A kuzyn Geoffrey przysłał liścik, dopraszając się
widzenia. Rhys nie mógł sobie darować, że zaprosił także Sophię Licari.
Cholerna Sophia.
Zatem niezupełnie uciekł od towarzystwa. Prawdę mówiąc, myślał z ponurym
rozbawieniem, proces nie mógł się zacząć w bardziej sprzyjającym momencie. By-
ły także inne powody, dla których Rhys Gillray zdecydował się opuścić Londyn.
Kilka dni wcześniej, kiedy się pojedynkował z hrabią, któremu przyprawił ro-
gi, uświadomił sobie, że nawet w chwili, gdy mierzył z pistoletu do człowieka, a
inny człowiek mierzył do niego, nie odczuwa żadnych emocji, a wynik jest mu
obojętny. Po prostu się nudził.
Przeraziła go taka reakcja.
Poza tym od tygodni nie mógł napisać ani słowa. I to także go przerażało. A
niełatwo było przerazić Rhysa Gillraya.
Wnętrze monumentalnej budowli oszałamiało wielkością pomieszczeń. Od-
głos kroków niósł się echem od gładkich marmurowych posadzek i lśniących po-
wierzchni ścian aż do nieskończenie wysokiego sufitu, kiedy Mary i Sabrina szły
do swoich pokoi.
Lady Capstraw odziedziczyła jeden z największych domów w Tinbury, a ten z
łatwością zmieściłby się kilka razy w La Montagne! Obszerne komnaty urządzone
ze zbytkownym przepychem robiły wrażenie jakby spoglądało się z brzegu na
przestwór oceanu.
– Popatrz, biblioteka! – szepnęła Mary do przyjaciółki. I dodała głośniej: –
Wyobrażam sobie, że właśnie tu będziesz znikać najczęściej.
Sabrina zajrzała do wnętrza, tonącego w łagodnej ciemności, i szybko ruszyła
dalej, w obawie by się nie zgubić.
Na trzecim piętrze poprowadzono je w dwu przeciwnych kierunkach. Sabrina
została sama w swoim pokoju.
Okrążyła go niemal lękliwie, niczym zwierzę obwąchujące nowe terytorium.
Podejrzewała, że według standardów La Montagne, uchodził za przytulny. W ko-
minku buzował wesoło ogień, palący się już od jakiegoś czasu, bo w pomieszcze-
niu było ciepło. Otaczały ją odcienie lawendy i szarości – obrzeżonego frędzlami
dywanu, który okazał się bardziej pluszowo miękki niż wiosenna trawa, oraz krze-
seł i narzuty. Lekko błyszczące zasłony w barwach zmierzchu opadały ciężkimi
fałdami. Ich faktura przypominała materiał na suknie balowe. Sabrina się zastana-
wiała, ile toalet mogłaby uszyć z jednej części.
Owinęła się kotarą i zrobiła krok, by przyjrzeć się w lustrze. Obracała się we
wszystkie strony.
Przywiozła ze sobą swoją najlepszą sukienkę. Miała wprawdzie około pięciu
lat, ale za to kolor ponadczasowy, tak w każdym razie zapewniano ją, w dodatku
niezwykle twarzowy – morski – na którego tle oczy Sabriny błyszczały soczystą
zielenią młodych listków. Nie za głęboki dekolt, bufiaste rękawy i prosty krój, mo-
gły dowodzić wyszukanej elegancji. Nie była zniszczona, ponieważ rzadko nosiła
ją w Tinbury. U dołu, niestety, pozostała plama po likierze migdałowym z ostatniej
Gwiazdki, ale dostrzegalna tylko dla kogoś, kto chciałby obejrzeć pantofelki. Sa-
brina miała nadzieję, że nikt się nimi nie zainteresuje – miały więcej lat niż sukien-
ka.
Wygładziła na sobie zasłonę. Uznała, że w fioletoworóżowym z domieszką
szarości też jej jest do twarzy i zadowolona z wyglądu uśmiechnęła się. Chwilę po-
tem napotkała w lustrze spojrzenie ochmistrzyni. Odwróciła się gwałtownie.
–Och. Pani Bailey!
Spłonęła rumieńcem i odruchowo dygnęła, niechcący unosząc zasłonę zamiast
rąbka własnej sukni. Pociemniało jej w oczach. Zażenowana, wypuściła z rąk kota-
rę i stała tak, przyglądając się bezradnie, jak zwój materii się odwija, niczym ban-
daż z egipskiej mumii.
Ochmistrzyni patrzyła na to wszystko z kamienną twarzą: bez śladu potępienia
czy błysku rozbawienia w oczach. Nawet gdyby Sabrina stała teraz goła, jak ją pan
Bóg stworzył i zacinała na wiolonczeli, pani Bailey też ani by drgnęła. Ale ta ko-
bieta pracowała przecież dla Libertyna, i jeśli w krążących o nim plotkach było
choćby źdźbło prawdy, bez wątpienia widywała rzeczy daleko bardziej ekscytujące
niż jakaś tam dziewczyna owinięta zasłoną.
–Czy mogę zaproponować pani herbatę i mały poczęstunek, panno Fairleigh?
Miednicę z wodą znajdzie pani w rogu pokoju. Obiad podadzą o ósmej. Hrabia zje
wtedy z państwem.
Należało chyba rozumieć, że goście muszą zabawiać się sami, dopóki gospo-
darz nie zechce łaskawie do nich dołączyć.
– Dziękuję, pani Bailey. Chętnie napiję się herbaty, jeśli nie sprawi to zbyt
wiele kłopotu. – Ugryzła się w język. Przecież do obowiązków ochmistrzyń należa-
ło dbanie o gości. Sabrina uświadomiła sobie, że właśnie pokazała jak bardzo jest
nieobyta.
– Przyniosę herbatę, panno Fairleigh. Czy mogę służyć czymś jeszcze?
Odważyła się zadać to pytanie.
– Może mi pani powiedzieć, czy przyjechał już pan Geoffrey Gillray?
– Jeszcze nie, panno Fairleigh, ale spodziewamy się go dzisiaj.
Sabrina miała wątpliwości, czy powinna była pytać o to. Doszła jednak do
wniosku, że ochmistrzyni najpewniej nie obchodziły sprawy jakiejś dziewczyny,
której nigdy wcześniej nie widziała i nigdy już nie zobaczy, gdy tylko te dwa tygo-
dnie miną.
–Dziękuję, pani Bailey.
Rhys wszedł do domu i od razu się skierował do bawialni, gdzie Wyndham
delektował się cygarem, czekając aż przyjaciel dołączy do niego na obiecaną par-
tyjkę bilardu.
Artysta odłożył cygaro i rzuciwszy okiem na hrabiego, zagadnął: – Widzę, że
Sophia jak zwykle cudownie poprawiła ci humor. Dlaczego, u licha, ją zaprosiłeś?
Rhys posłał mu wymowne, pełne niedowierzania spojrzenie.
– Dlatego że... nie pozwoli mi się nudzić. Być może nawet zaśpiewa. Jeśli tyl-
ko, rzecz jasna, księżyc będzie w odpowiedniej fazie. A kolor pokoju przypadnie
damie do gustu.
– Jeśli obiad ją zadowoli.
– I pogoda dopisze.
Zapadło milczenie.
– Boże, po co zaprosiłem Sophię – jęknął Rhys. Wyndham roześmiał się.
Zaprosił ją, ponieważ stanowiła antidotum na nudę, a Rhys bał się nudy jak
ognia. Od czasu wydania Sekretu uwodzenia, gdziekolwiek spojrzał, natykał się na
rozemocjonowane, narzucające się kobiety. Naturalnie, już wcześniej nie narzekał
na brak zainteresowania ze strony dam – mógł się podobać, a poza tym był hrabią i
bohaterem wojennym. Ale ten cholerny tomik wierszy zupełnie pozbawił go przy-
jemności podboju.
Inaczej rzecz się miała z Sophią.
Przy niej.... Cóż, przypominał sobie dziecięce zabawy, kiedy wymachiwał ze-
garkiem, puszczając zajączki, i drażnił się z kotem. Zwierzak skakał na plamę
światła i unosił w zaskoczeniu łapę, bo nic nie złapał. Ale kiedy znów zobaczył
żywe refleksy, ścigał je. Gonił je po to tylko, by gonić.
Rhys podejrzewał, że Sophia nie istnieje naprawdę, że jest tylko odbiciem,
pięknym, czarodziejskim naczyniem na wspaniały głos, ale nigdy nie udało mu się
odkryć istoty jej uroku. Ta tajemnica kazała mu wracać, fascynowała na tyle, by
dał się wciągnąć w wyrafinowane kobiece gierki. Uważał, że ona także ma prawo
walczyć z nudą. Być może eksperymentowaniem z jego temperamentem zapewnia-
ła sobie miłą rozrywkę.
No i była dla muzyki tym, czym Libertyn był dla poezji. Mógł jej wybaczyć
niemal wszystko, kiedy śpiewała.
–Kim są kobiety, które teraz przyjechały? – chciał wiedzieć Wyndham. Poło-
żył nogi na stoliczku stojącym przed sofą. Rhys spojrzał na niego karcąco.
Wyndham spuścił nogi.
–Och, to nie są kobiety, które by cię interesowały, Wyndham. Lady Mary, ta
egzaltowana, rozszczebiotana blondynka, jest żoną lorda Paula Capstrawa. On
przebywa w gościnie u krewnych w Midlands i tu ma się spotkać ze swoją małżon-
ką, ponieważ La Montagne znajduje się między Tinbury i domem jego stryja. Stary
kumpel ze szkoły. Najwyraźniej nie przeszkadza mu moja podła reputacja, a może
po prostu założył, że nie będę uwodził jego żony. Jeśli tak przypuszczał, nie pomy-
lił się. A jej przyjaciółka... panna Serena jakośtam? To córka pastora. Tak słysza-
łem.
Rhys odwrócił się i kontemplował widok za oknem, zastanawiając się, czy
Sophia jeszcze spaceruje po parku. Nie: zrobiło się zbyt zimno, i jej głos mógłby
ucierpieć. Powiedziała, to co chciała, i z pewnością dawno już wróciła do domu.
Co go obchodziło, że lord Levenham kupił Sophii czerwoną pelisę? Nieważ-
ne, rzecz w tym, jak Sophia wprowadziła ten temat do rozmowy. Wbiła mu sztylet
miedzy żebra. Uraziła jego dumę. No, przynajmniej coś poczuł...
– Tinbury? Gdzie u czorta to jest? – dopytywał się Wyndham.
– A jakie to ma znaczenie? – prychnął Rhys. – Chodź, Wyndham, pokażę ci
solarium. Kapitalne miejsce do malowania. A potem pogramy w bilard.
Herbata była wyśmienita i podana, mimo że Sabrina nie zamawiała, z prze-
pysznym cytrynowym ciastem sezamowym. Smakowała wybornie, a na jej walory
zapewne nie pozostawał bez wpływu artystycznie malowany porcelanowy czajni-
czek.
Zdjęła ciepłe okrycie, czepek, szal i pelisę. Odświeżyła się wodą perfumowa-
ną lawendą. Postanowiła poszukać Mary. Mimo że miała czelność zagadnąć panią
Bailey o Geoffreya, o pokój przyjaciółki zapomniała zapytać.
Sabrina nigdy wcześniej nie gościła w wielkiej rezydencji, nigdy też nie miała
do dyspozycji tyle wolnego czasu na rozrywki. Co nie znaczy, że była ich całkiem
pozbawiona. Ale na plebanii ani chwili nie próżnowała: odwiedzała starszych i
chorych, zarządzała domowym budżetem, planowała posiłki, szyła, naprawiała,
gotowała, zajmowała się ogrodem i organizowała zbiórki odzieży dla ubogich,
przewlekle chorych i pijaków. Szczególnym przypadkiem był biedny pan Shumley,
święcie wierzący, że jest królem Jerzym. Mieszkańcy na ogół dobrotliwie utwier-
dzali go w tym przekonaniu, kłaniając się w pas na jego widok, pytali o zdrowie
jego wysokości. W cieplejsze miesiące sypiał w stodołach, zimą jej ojciec pozwalał
mu czasami przenocować w zakrystii.
Raz do roku odbywał się jarmark na cześć kościoła i wszyscy brali w nim
udział, bawiąc się doskonale. Sabrina nie narzekała na brak absorbujących zajęć.
Organizowano także zebrania i potańcówki. Ale dopiero z chwilą pojawienia się na
plebanii wikarego Geoffreya Gillroya, wesołe towarzyskie spotkania stały się źró-
dłem innego rodzaju emocji.
Postanowiła zejść na dół i nasłuchiwać głosów. Być może reszta gości też
przybyła i niezwykle towarzyska Mary już ich odnalazła. Minęła dwie bawialnie i
kiedy znalazła się przed biblioteką, pomieszczenie samo ją wciągnęło.
Sabrina uwielbiała czytać, ale w Tinbury, z racji rozlicznych obowiązków,
czas na lekturę znajdowała dopiero przed snem. Świece były drogie, więc ograni-
czała się do dwudziestu stron dziennie. I choć dobrnięcie do końca książki trwało
całe wieki, mogła dłużej się nią delektować.
Ogromna biblioteka miała inny wystrój niż pokoje, które Sabrina już widziała.
Złotem połyskiwały tylko tytuły wyryte na grzbietach książek oraz gięte nogi sto-
liczka w pobliżu kominka. W umeblowaniu dominowało ciemne drewno. Ciężkie
zasłony barwy czekolady, zebrane czarnymi sznurami z jedwabiu sięgały podłogi;
dywany z motywem brązowo–czarnych wolut były równie miękkie jak kobierzec w
jej sypialni.
Idąc, nie słyszała swoich kroków i czuła się dość osobliwie – jakby nagle stała
się duchem i nie tyle odwiedzała rezydencję, ile ją nawiedzała.
Niedaleko kominka stały naprzeciwko siebie dwa ciemne skórzane krzesła o
wachlarzowatych oparciach i sofa w czarno–brązowe paski. Służba najwyraźniej
postawiła sobie za punkt honoru, by ogrzać cały dom, co zbulwersowało Sabrinę.
Ona i ojciec ślęczeli nad budżetem plebanii, opracowując strategię walki z wro-
giem, którym były wydatki. Doskonale wiedziała, ile musi kosztować ogrzanie
domu o takiej powierzchni.
Arogancki dom, arogancki gospodarz, aroganckie wydatki.
Współczucie, upomniała się. Przypomniała sobie wściekłość hrabiego, który
cierpiał z powodu zranionej dumy. Zastanawiała się, kim jest ta kobieta: jego ko-
chanką?
Wielkie nieba, czy naprawdę przebywa pod jednym dachem z utrzymanką?
Książki ustawione tematycznie na półkach miały oprawy w ponurych kolo-
rach – granatowe i ciemnozielone oraz brązowe i bordo. Filozofia, historia, beletry-
styka. Obok pozycji autorstwa mężczyzn zauważyła całkiem sporo pisarek. I... Co
to? Poezja?
Poczuła na karku dreszcz podniecenia. Czyżby znajdowały się tu jego osła-
wione wiersze? A jeśli tak, czy ona odważy się je przeczytać?
Szybko i nerwowo przejrzała nazwiska na grzbietach: Yeates, Coleridge, So-
uthey, Keats, Chatterton, Wordsworth, Lamb, Brentano. I Byron, oczywiście.
Równie skandalizujący jak Libertyn, przynajmniej w życiu codziennym; podobno
opuścił kraj, żeby walczyć w jakiejś nieprzemyślanej zagranicznej wojnie. Ach, ci
poeci i ich niespokojne dusze. Każdy z nich ma głowę w chmurach.
Wierszy hrabiego nie znalazła na półce. Może przeoczenie, a może tomik był
tak gorszący, że usunięto go sprzed oczu ciekawskich gości.
W końcu Sabrina wybrała powieść Marii Edgeworth, zachęcona tytułem:
Opowieści z wyższych sfer. Może się dowie czegoś użytecznego. Wypróbowała
krzesło i sofę, przysiadając na każdym meblu, i zdecydowała się na tę ostatnią. A
ponieważ w pobliżu znajdował się zegar, nie obawiała się, że przeoczy kolację.
Poza tym Mary na pewno będzie wiedziała, gdzie jej szukać.
–W tym pomieszczeniu raczej nie będziesz spędzać zbyt dużo czasu, Wynd-
ham – powiedział Rhys, kiedy mijali bibliotekę w drodze do pokoju bilardowego.
Przyjaciel parsknął śmiechem, ale kiedy zajrzał do środka, stłumił rechot.
–Przechowujesz tam kobiety, Rawden? Czy w ten sposób chcesz mnie nakło-
nić do częstszego obcowania z filozofami i poetami?
–A jest tam jakaś? – Hrabia także zajrzał do środka. Istotnie zza oparcia kana-
py wystawała głowa. Włosy kobiety były ciemne, miedzianozłote – widział w
świetle kominka – zebrane do góry i upięte w kok. Kilka luźnych kosmyków opa-
dało na policzki. Mrużyła oczy, miała ściągnięte brwi, kiedy czytała, czasem wy-
krzywiając usta, jakby w grymasie niezadowolenia.
W ogóle nie zauważyła, że stanęli w drzwiach, pochłonięta lekturą.
Rhys poznał książkę. Powieść Marii Edgeworth. Inteligentna kobieta, ta panna
Edgeworth, i świetna pisarka, mimo że skłonna do prawienia morałów między
wierszami i zbyt pragmatyczna. Tymczasem on potrzebował teraz słów, które pie-
ściły, uspokajały albo pobudzały; zaliczył już swoją dawkę nauk. Trzymał ten tom
przez wzgląd na pannę Edgeworth, którą znał osobiście i lubił.
Sądząc po wyborze lektury, Rhys nie miał wątpliwości, kim jest gość w bi-
bliotece.
– To tylko ta córka pastora – szepnął Wyndhamowi. – Zostawmy ją z tymi ka-
zaniami.
Wyndham stłumił śmiech i poszli dalej.
3
To tylko ta córka pastora.
Sabrina poczuła urazę. Ten człowiek wcześniej potraktował ją jak powietrze, a
teraz jeszcze jej uchybił. Powiedział to do przyjaciela, kiedy wychodzili z bibliote-
ki.
Jak, u Boga ojca, taki człowiek mógł być spokrewniony z Geoffreyem? I dla-
czego niby miałaby się tym przejmować?
I jeszcze jedna rzecz nie dawała jej spokoju: Geoffrey powinien być tu już od
kilku godzin, a nigdzie go nie widziała.
Sabrina uniosła nieco łokieć, umożliwiając nadskakującemu lokajowi dołoże-
nie jej na talerz groszku.
Żyrandole ociekały kryształowymi soplami, ostrymi niczym kły, na stole
przykrytym śnieżnobiałym obrusem rozstawiono cienkie srebrne świeczniki, jarzą-
ce się malutkimi płomieniami. Zasuwa olśniewała blaskiem, klejnoty na szyi i nad-
garstku signory Sophii Licari – sławnej diwy operowej, kobiety bliskiej sercu hra-
biego – mieniły się kolorami.
Jedwabna suknia panny Licari w odcieniu miedzi doskonale współgrała z jej
oczami. Były w kształcie migdała, a ich właścicielka spoglądała na świat spod lek-
ko przymkniętych powiek, jakby za bardzo jej ciążyły długie, gęste rzęsy.
Po prawej stronie Sabriny siedział pan Wyndham, artysta malarz. Miejsca z
lewej zajmowali pan Mumphrey i podróżująca z nim kobieta, pani Wessel – bywal-
czyni wieczorów poetyckich, na których grywała na flecie. Sabrina słuchała jej z
wypiekami na twarzy, ale nie dała się zwieść: oznaczało to bowiem tyle, że pani
Wessel jest aktorką, która akompaniuje na flecie. Jednak mimo swojej profesji ta
przystojna, zażywna i pogodna kobieta nie sprawiała wrażenia zdeprawowanej.
Niewykluczone, że farbowała włosy henną, ale poza tym nie miała w sobie nic
wulgarnego. Nie wiadomo czy byli małżeństwem, choć pan Mumphrey wydawał
się całkiem miły jak na człowieka, który, być może, żył w grzechu z kobietą. Za-
brał się do wieprzowiny i groszku z niemal fanatycznym zapałem i sympatycznie
wypytywał o Tinbury.
Paul, który przybył po południu, siedział obok żony w drugim końcu stołu,
niedaleko hrabiego. Mary, jak zwykle, nie zamykała się buzia, a małżonek potaki-
wał i uśmiechał się w przerwach.
Gospodarz znosił tę paplaninę, dzielnie panując nad zniecierpliwieniem, mimo
że szczebiot Mary potrafił oszołomić, zwłaszcza mężczyzn.
Prawdę mówiąc, Sabrina nigdy jeszcze nie widziała równie znudzonego męż-
czyzny. Choć na pozornie spokojnej twarzy hrabiego pojawił się uprzejmy
uśmiech, nie mógł zatuszować wewnętrznego napięcia; nerwy mogły mu puścić w
każdej chwili.
– Ach, słyszałeś, Rawden? Wicehrabia Bedford zaliczył kulkę w pojedynku –
odezwał się nagle Wyndham.
Ręka Sabriny z kawałkiem mięsa na widelcu zatrzymała się w połowie drogi
do ust.
– Z powodu kobiety? – spytał hrabia, jakby omawiał cenę zboża.
– Ma naturalnietite – wtrąciła signora Licari – A cóż by innego wchodziło w
grę? Mówimy w końcu o Bedfordzie. Jego nazwisko świetnie doń pasuje1
... Tyle
łóżek.
– Hrabina Montshire – powiedział malarz.
– Aha. – Nazwisko nie zrobiło na hrabim wrażenia. – A jak jej mąż to przyj-
muje?
Sabrina położyła widelec bardzo starannie przy brzegu talerza i wbiła weń
wzrok. Trochę za duża dawka salonowej ogłady do przełknięcia na jeden raz: hra-
bina? pojedynek? mąż? I mówi się o tym tak bezceremonialnie, lekkim tonem.
Nawet Mary zamilkła, rzucała tylko niespokojne spojrzenia, trzepocząc rzę-
sami. Paul sprawiał wrażenie mniej poruszonego, ale skarcił Wyndhama wzrokiem.
Malarz wzruszył ramionami i uśmiechnął się – przecież nie można go winić za to,
że mówi prawdę.
Sabrina poczuła się jeszcze bardziej zażenowana, gdy hrabia zwrócił się do
niej:
–Przepraszamy, panno Fairleigh. Gorszymy panią?
Znowu ten głos, głęboki, zdecydowany i wytworny. Nie wierzyła, by lord
Rawden żałował, że sieje zgorszenie. Ale kierując do niej te słowa, zachował dobre
maniery, jak przystało na gospodarza domu.
Odchrząknęła.
–To musi być niewyobrażalnie przykre: pozostawać na łasce takich nieokieł-
znanych namiętności, które prowadzą do pojedynków.
Goście przerwali rozmowy, wszyscy patrzyli na Sabrinę.
–Naprawdę pani tak uważa, panno Fairleigh? – Czuła się skrępowana, stając
się nagle obiektem zainteresowania całego towarzystwa. Była pod obstrzałem spoj-
rzeń hrabiego. Ale jego pytanie wydawało się całkiem szczere, mimo że zadane z
dziwnym błyskiem w oku.
1
Bed (ang.) – łóżko; /brd (ang.) – bród (przyp. tłum.).
– Och, tak – powiedziała łagodnie na wypadek gdyby pomyślał, że go ocenia.
Przypomniała sobie, że podobno zabił człowieka w pojedynku.
– Pani nigdy nie „pozostawała na łasce nieokiełznanych namiętności", panno
Fairleigh? – zapytał bardziej z ciekawości niż z ironią.
Spuściła wzrok nieco speszona, ale zebrała się w sobie i patrząc hrabiemu w
oczy, mówiła całkiem swobodnie.
–Na szczęście mam z natury spokojne usposobienie, co niewątpliwie pomaga
w zachowaniu równowagi. Ale szczerze współczuję ludziom, którzy muszą zmagać
się ze skrajnymi emocjami. To musi być strasznie męczące, i zapewne często wy-
wołuje cierpienie.
Hrabia patrzył na nią z nieukrywanym zainteresowaniem. Pan Wyndham za-
kaszlał dyskretnie.
–To dowód niezwykłej dobroduszności z pani strony – odparł po chwili. —
Niewielu byłoby stać na okazanie współczucia nieszczęśliwcom miotanym zwie-
rzęcymi instynktami, panno Fairleigh.
Sabrina nie wiedziała, co odpowiedzieć.
–Dziękuję. – Nic innego nie przyszło jej do głowy. Pan Wyndham znów za-
kaszlał.
–Lady Mary mówiła, że pochodzi pani z Tinbury. Pani ojciec jest tam pasto-
rem?
Najwyraźniej przyciągnęła uwagę hrabiego. Miała jednak wątpliwości, czy
dobrze się stało.
– Tak, lordzie Rawden.
– A jak spędza pani czas w Tinbury? – Uprzejme pytanie, zdawałoby się za-
dane całkiem szczerze, ale jakby nerwowo sondujące, podszyte niepokojem.
– Cóż, lubię odwiedzać biedniejsze rodziny w miasteczku. Na plebanii zbie-
ramy żywność i odzież, przekazujemy potrzebującym, ludziom tak nieszczęśliwym,
jak pani Dewberry. Albo pan Shumley, który... – odchrząknęła i ściszyła nieco głos
– ...pije.
–Grzesznik zatem z tego pana Shumleya? – Też ściszył głos, niemal do szep-
tu. Uniósł brew pytająco.
Hrabia miał niejeden grzech na sumieniu, dlatego Sabrina uznała, że powinna
odpowiedzieć powściągliwie.
–Tak się składa, że alkohol nie jest jedyną słabością pana Shumleya, lordzie
Rawden. Uważa również, że jest królem Jerzym.
Zebrani przy stole wybuchnęli śmiechem.
–I tak też się składa, że dzieli z jego wysokością tę drugą słabość – dodał hra-
bia z rozbawieniem.
Uśmiech w jednej chwili starł nudę z jego twarzy i wygładził rysy. Niespo-
dziewana odmiana sprowokowała myśl: on jest piękny. Zniewolona jego urokiem
szybko spuściła wzrok, usiłując odzyskać panowanie nad sobą.
–I odpowiada pani życie w Tinbury, panno Fairleigh?
A więc jeszcze z nią nie skończył. Nie była tak naiwna, by wierzyć, że czło-
wieka mieszkającego w Londynie szczególnie interesowało życie w Tinbury.
Znów spojrzała na niego, z mocnym postanowieniem nieulegania urzekającej
męskiej urodzie.
– Jest spokojne i przyjemne. Z radością spędziłabym tam resztę życia, gdy-
bym nie miała nadziei, że będę mogła czynić dobro jako misjonarka na jakimś da-
lekim lądzie, może w Afryce. Chciałabym pomagać innym, którym mniej się po-
szczęściło.
– Stawia sobie pani ambitne i godne najwyższego szacunku zadania, panno
Fairleigh. – Hrabia wyciągnął rękę w jej stronę, wznosząc kielich.
„Skąd może pan wiedzieć?" – miała ochotę zapytać.
–Działalność misjonarska dowodzi szlachetności charakteru – stwierdził uro-
czyście Wyndham.
Mary uśmiechała się do Sabriny, rozpromieniona i dumna z przyjaciółki.
Signora Licari dobrze się bawiła, słuchając wymiany zdań między hrabią i
prostą dziewczyną. Sabrina pochodziła ze wsi, ale to wcale nie znaczyło, że ktoś
ma prawo z niej kpić. A już na pewno nie ta dama.
„Współczucie", upomniała się.
–Skoro o pomocy mowa, pomóżmy zniknąć z półmisków wieprzowinie – rzu-
cił radośnie Wyndham.
Po posiłku poproszono Sophię Licari, by zechciała zaśpiewać. Prosił pan
Mumphrey. Uniżenie.
Signora Licari położyła palec wskazujący na podbródku i przechyliła głowę
na bok, patrząc nieobecnym wzrokiem. Rozważała odpowiedź, być może.
–Myślę, że nie dzisiaj – oświadczyła krótko.
W tej sytuacji pan Mumphrey zasiadł do wiolonczeli, a pani Wessel chwyciła
flet i wielki salon rozbrzmiał przyjemną lekką kompozycją Bacha, którą Sabrina
rozpoznała. Ale nikt nie czuł się zobowiązany, by cały czas siedzieć i słuchać w
skupieniu. Goście oddawali się też innym rozrywkom. Mary i jej mąż umówili się
na karty z signorą Licari i panem Wyndhamem, ale Sabrina nie znała zasad gry,
postanowiła więc poczytać w pokoju razem ze wszystkimi, ponieważ tak nakazy-
wała grzeczność.
Znalazła sobie wygodne krzesło i przyniosła książkę Marii Edgeworth.
Przeczytała ledwie dwie strony, kiedy uniosła głowę i zobaczyła, że bardzo
blisko niej przy eleganckim biureczku usadowił się hrabia, z piórem w dłoni i roz-
łożonym przed sobą dużym arkuszem papieru.
Nagle, z jakiegoś powodu, trudniej jej było oddychać. Zupełnie jakby hrabia,
siedząc obok, zużywał więcej powietrza niż zwykła osoba, i dla niej zostawało co-
raz mniej. A może powietrze z jakichś powodów stało się ostrzejsze, jak to na ze-
wnątrz.
Hrabia pisał, nie poświęcając Sabrinie więcej uwagi niż lampie na biureczku.
Wróciła więc do lektury.
Przeczytała dwie strony, kiedy coś kazało jej unieść wzrok.
Wpatrywał się w nią.
Miał zdumiewająco niebieskie oczy.
Uśmiechnęła się lekko.
Nie zmienił wyrazu twarzy. Nawet nie drgnęła mu powieka.
–Czy... czy pisze pan wiersz? – odważyła się zagadnąć.
Wtedy mrugnął. Zmarszczył brwi, jakby nie całkiem uświadamiał sobie skąd
ją zna albo się dziwił, że ośmieliła się do niego odezwać. Jakby jakiś zwierzak do-
mowy chciał z nim rozmawiać o poezji.
–Ależ, oczywiście. – Zdawał się lekko rozbawiony. Pobłażliwy. – Piszę
wiersz. – Przyjrzał się jej trochę dłużej, oceniająco. – Właśnie usiłuję znaleźć rym
do „skóra".
Sabrina spłonęła rumieńcem od kołnierzyka po linię włosów. Hrabia spuścił
wzrok na papier. Ale zdążyła zauważyć błysk uśmieszku na jego ustach. Diabeł
wcielony.
– Nieprawda, lordzie Rawden. – Podniósł głowę zaskoczony.
– Nie usiłowałem?
–Nie. Gdyby powiedział pan, że szuka rymu do, dajmy na to, Niemen, mogła-
bym panu uwierzyć. Bura, córa, lura, góra... – wymieniała dobitnie. – Uważam, że
jedyne, co pan usiłował, to być...
Urwała, uświadomiwszy sobie, że gani hrabiego. Uśmiechał się nieznacznie.
–Niepoprawny? – dokończył usłużnie. – Bardzo dobrze. Niemen, mówiła pa-
ni? Będę o tym pamiętał następnym razem, kiedy postanowię być niepoprawny.
Pochylił głowę nad kartką i stało się jasne, że to koniec rozmowy.
Sabrina poniewczasie zdała sobie sprawę, że powinna raczej przypochlebiać
się hrabiemu, wspierając w ten sposób Geoffreya, który liczył na sfinansowanie
misji – ich wspólnej, miała nadzieję.
Wzięła głęboki oddech i ostrożnie, jakby dawała niedźwiedziowi rękę do ob-
wąchania, zaryzykowała pytanie.
–Pisanie wierszy sprawia panu przyjemność, lordzie Rawden?
Podniósł gwałtownie głowę, marszcząc brwi. Chyba ze zdumienia, że ktoś się
ośmielił mu przeszkadzać.
–Uchowaj Boże – powiedział lekceważąco. – Łagodzi ból.
Spuścił wzrok.
Sabrina wiedziała, że hrabia, w dodatku owiany złą sławą, może pozwolić so-
bie na wiele. Niemniej nie była przyzwyczajona, żeby ją ignorowano, przynajmniej
w Tinbury – i zdziwiła się, odkrywszy jak bardzo jej to przeszkadza.
–Łagodzi ból – powtórzyła szeptem. – Jak patetycznie. – Wróciła do książki.
Hrabia uniósł głowę, tym razem bardzo wolno.
–Co pani powiedziała, panno Fairleigh?
Och, nie.
Popatrzyła na niego z niewinną, miała nadzieję, minką.
–Ja... – Urwała.
–To brzmiało inaczej: „Jak patetycznie" – przypomniał, wypowiadając słowa
z naciskiem.
Sabrina nie rwała się do potwierdzania. Wystarczyło, że ją samą paliły policz-
ki, co było jednoznaczną odpowiedzią.
– Czy zna pani jakieś moje wiersze, panno Fairleigh? – spytał łagodnie.
– Nie! – rzuciła bez namysłu, choć gwałtowność mogła być poczytana za im-
pertynencję. Z drugiej strony, lepiej, żeby od razu dała jasno do zrozumienia, jakim
jest typem kobiety.
– Słusznie. Zapewne nie zrozumiałaby ich pani i tylko zamąciłyby jej w gło-
wie. – Hrabia spuścił wzrok, znów pisał.
Powinna to tak zostawić. Naprawdę powinna.
– Czytam po angielsku bez trudności – bąknęła.
– Namiętność to zgoła inny język – odparował, nie zadawszy sobie trudu pod-
niesienia głowy znad kartki.
Przebywała w jego towarzystwie niecały dzień, a już popełniła jeden z sied-
miu grzechów głównych. Później winiła dumę za to, co powiedziała w odpowiedzi.
–Kusi mnie, by wznieść oczy do nieba, lordzie Rawden, ale nie mogłabym
wtedy kontynuować lektury.
Hrabia powoli uniósł głowę i z uwagą przyglądał się Sabrinie. Na jego twarzy
pojawił się słaby uśmieszek.
–Kontynuować lektury? Przewróciła pani nie więcej niż dwie strony od czasu
kiedy tu siedzi, panno Fairleigh. Aż tak wolno czyta pani? A może moja obecność
tak panią rozprasza? Jeśli to drugie, bardzo przepraszam.
Myślała, że poeci mają głowy w chmurach. Ten twardo stąpał po ziemi.
–Ale pan nie żałuje, lordzie Rawden – powiedziała spokojnie.
Uśmiechnął się szeroko, szczerze, swobodnie, a w kącikach oczu dostrzegła
rozchodzące się promieniście zmarszczki. I nie potrafiła już myśleć trzeźwo.
–Rzeczywiście. Chyba nie żałuję. – Nie przestawał się uśmiechać.
Powinna spojrzeć w inną stronę albo odwzajemnić uśmiech, albo coś powie-
dzieć. Cokolwiek. Ale zupełnie jakby straciła rozum. Mogła tylko patrzeć.
Uśmiech znikł z jego twarzy.
–Skoro już tak sobie gawędzimy – mówił w zamyśleniu – i skoro pani nieźle
zna angielski, zastanawiam się, czy mógłbym panią prosić o pomoc przy moich
wierszach.
To była niemal uniżona prośba, a służenie pomocą bardziej leżało w naturze
Sabriny niż szermierka słowna.
–Niewiele wiem o poezji, lordzie Rawden, ale z radością spróbuję.
–Cóż... – zaczął nieśmiało – piszę wiersz o uwodzeniu.
Równie dobrze mógłby powiedzieć „piszę wiersz o widelcach". Jego ton
sprawiał, że te słowa wydały się mniej niebezpieczne. A przez to, paradoksalnie,
groźne w dwójnasób.
–Myślałam, że już napisał pan książkę o... uwodzeniu, lordzie Rawden.
Zbyt późno uświadomiła sobie, że tym samym zdradza, iż wie wszystko o je-
go gorszącym tomiku.
Rozsiadł się wygodnie na krześle; nietrudno się było domyślić, że temat, który
został poruszony, to jego konik.
–Och, nie sposób przestać pisać o uwodzeniu, panno Fairleigh. Myślę, że
mam jeszcze wiele do powiedzenia w tej kwestii. – Zabrzmiało to niemal akade-
micko.
Sabrina pomyślała o pocałunku, którego smak miała nadzieję poznać kiedyś
dzięki Geoffreyowi, i o tych tajemniczych rzeczach, sekretach małżeńskiej alkowy,
o których panienki mówiły jedynie w najogólniejszych eufemizmach, chichocząc.
W Tinbury mieszkała kiedyś pewna dziewczyna, o której, gdy zniknęła nagle,
mówiono, że została skompromitowana. A wszystko to z powodu uwiedzenia.
Sprawa przybrała posmak skandalu.
– Ale... dlaczego chce pan... – Sabrina odchrząknęła. – Uwiedzenie wiąże się
z nakłanianiem i zniewoleniem. Kuszeniem kobiety wbrew jej woli. Czyż nie?
– Chce pani powiedzieć, że... nie przystoi o tym pisać, panno Fairleigh? –
Wydawał się zmartwiony. – Uważałem... Cóż, naprawdę myślałem, że każda ko-
bieta pragnie być uwodzona. Że to leży w naturze kobiety.
–Te godne pożałowania, być może pragną – odparła poważnie. – Brakuje im
silnej woli. Ale są również takie, które opatrzność obdarzyła większym hartem du-
cha.
Nie miała pojęcia o uwodzeniu, ale całkiem dobrze się znała na prawieniu ka-
zań.
–Aha. Czyli twierdzi pani, że jej nie można uwieść. – Hrabia pokiwał głową. –
Z powodu hartu ducha, jak rozumiem. Bo pani zdaniem uwiedzenie ma coś wspól-
nego z „wolą" – silną, albo słabą.
Sabrina nagle uświadomiła sobie, jak często słowo „uwodzenie" i jego waria-
cje padały w ciągu ostatniej minuty rozmowy. Czuła się omotywana lepką, je-
dwabną pajęczyną utkaną ze słów i nie potrafiła się uwolnić.
– Nie jesteśmy przecież zwierzętami, lordzie Rawden – zaczęła delikatnie. –
Możemy kontrolować nasze zachowania. Mnie nigdy nie sprawiało to trudności.
Jak mówiłam, mam spokojne usposobienie i mogę jedynie...
– Współczuć — wszedł jej w słowo — nieszczęśnikom dotkniętym poryw-
czym, zwierzęcym temperamentem. O, tak, pamiętam. Chciałbym panią o coś za-
pytać, jeśli można.
– Proszę.
– Pochodzi pani ze wsi, czy tak?
– Owszem. Tinbury zupełnie nie przypomina Londynu. – Uświadomiła sobie,
że w jej ustach Londyn zabrzmiał jak Babilon, kiedy hrabia lekko się skrzywił.
– Hm, tak. A zatem... na wsi... widuje pani, jak zwierzęta się dostosowują do
otoczenia i okoliczności? Futra robią im się gęstsze na zimę, mają cętki, by łatwiej
się ukryć przed drapieżnikami, albo kolorowe ubarwienie, by przyciągnąć innych
przedstawicieli swojego gatunku? – Patrzył na nią, zmarszczywszy brwi.
– Cóż... Tak, widuję. W tym roku bydło ma bujniejszą sierść na zimę. A wie-
wiórki zaczęły gromadzić więcej orzechów, i pani Dewberry uważa, że to zwiastuje
wczesną i srogą zimę.
Hrabia pokiwał głową.
–Świetnie. Ale gnębi mnie jedna kwestia. – Pochylił się nad nią tak blisko, że
widziała, jak bardzo gęste są jego rzęsy, i że oczy mają kilka odcieni granatu.
W zamyśleniu splótł dłonie na kolanach.
–Dlaczego, panno Fairleigh...
I raptem zmienił ton. Mówił wolno, rozciągając słowa, jakby próbował wpro-
wadzić Sabrinę w trans; drażnił i mącił jej zmysły.
–... Dlaczego skóra kobiety jest taaak miękka... tak baaardzo, baaardzo mięk-
ka... jeśli nie ma... kusić? Jeśli nie ma być... dotykana?
Ostatnie słowo wyszeptał. Padło z lekkością podmuchu, który owionął jej
kark.
Wstrzymała oddech.
Oczy tego mężczyzny miały moc hipnotyzującą. Mówił dalej:
–A jeśli nie mamy czerpać przyjemności z naszych ciał, panno Fairleigh, dla-
czego tyle rozkoszy może sprawić dotykanie... i bycie dotykaną?
Czuła te słowa na całym ciele.
Czekał. Ale ona nie była w stanie się odezwać. Z trudem zaczerpnęła powie-
trza. Tylko podstępny dżin uwolniony z lampy mógł sprawić, że słowa hrabiego
wpełzły do jej mózgu i nabrały tam kształtu, wypełniając go obrazami, których
nigdy wcześniej nie widziała nawet w wyobraźni.
Hrabia pokiwał głową, jak gdyby na potwierdzenie swoich racji.
–Wszyscy jesteśmy zwierzętami, panno Fairleigh – podsumował zwięźle.
Uśmiech nie schodził mu z ust.
Usiadł wygodnie na krześle i zabrał się do pracy, traktując tę rozmowę jak
chwilową przerwę na ziewnięcie i rozprostowanie kości.
Udało mu się omotać ją siecią i zrobił to, jak podejrzewała, dla czystej roz-
rywki. Była dla niego zabawką.
Przewróciła jeszcze kolejnych dziesięć stron powieści, ale nic nie widziała.
Wreszcie doszła do wniosku, że dziesięć stron udawania, że czyta, wystarczy, by
uratować godność.
Wstała i przeszła przez pokój, bliżej kominka. Strzelający ogień wydawał się
znacznie mniej niebezpieczny niż hrabia Rawden.
Rhys nachylił się nad stołem bilardowym naprzeciw Wyndhama. Jego strzał
był precyzyjny: kule ustawione w niewielki trójkąt rozpierzchły się po suknie, tra-
fiając do łuz, do których sobie życzył.
–Wyśmienite otwarcie, Rawden. – Wyndham zgiął się, by oddać strzał. – Wi-
dać, że humor ci się poprawił. Czyżby Sophia spuściła z tonu i błagała o wybacze-
nie? A może zrobiła coś jeszcze przyjemniejszego, byś się odprężył?
Usta hrabiego lekko drgnęły.
–Bynajmniej. Strzelaj, Wyndy.
Malarz strzelił, i to doskonale.
– Ha! Udało się! – rzucił triumfalnie i wyprostował się, opierając na kiju.
– To nie ma nic wspólnego z Sophią. – Rhys wrócił do tematu. – Ale niewy-
kluczone, że znalazłem lekarstwo na nudę.
– Czy to się jakoś łączy z cnotliwą, ale ładną panną Fairleigh?
– Ładną? – powtórzył Rhys od niechcenia, jakby wcześniej sam nie zauważył.
Oczywiście, że zauważył. Patrzył dziś na nią wystarczająco długo i był co-
kolwiek zirytowany tą oceną. Jednak nie mogła być inna. Dziewczyna miała zjawi-
skowe oczy: przejrzyście zielone, nieco skośne i otoczone wachlarzem długich
ciemnych rzęs. Pełne i zmysłowo zaokrąglone usta, niezwykle delikatne, bladoró-
żowe, niemal koloru skóry, kiedy się rumieniła. Trudno pojąć, po co córce pastora
takie oczy albo takie usta czy świetlista, balsamiczna skóra.
Nie mógł się pozbyć wrażenia, że Sabrina ma w sobie coś znajomego. Może
wynikało to z ponadczasowego typu jej urody.
– Ma niepospolitą urodę – mówił Wyndham. – Sądziłem, że tylko dlatego się
nią zajmujesz. Naprawdę nie uważasz, że jest ładna? Trudno zaprzeczyć. Mimo tej
nieszczęsnej starej sukienczyny i nabożnych planów na przyszłość. A może... wła-
śnie to cię w niej pociąga?
– Jest bystra – stwierdził Rhys, nie oceniając urody. Nie wspomniał też, że
przez chwilę naprawdę dobrze się bawił wymianą zdań z panną Fairleigh. – Ale
jest także świętoszkowata i przekonana o słuszności swoich racji. Myślę, że byłoby
zabawnie dowieść, iż nie są jedynie słuszne.
– Co masz na myśli?
Rhys wyprostował się, osłonił dłońmi końcówkę kija i oparł na nich podbró-
dek.
– Twierdzi, że nie można jej uwieść.
– Nie chcesz chyba powiedzieć, że siedziałeś sobie w kącie i gawędziłeś o
uwodzeniu z nobliwą panną Fairleigh, kiedy ja grałem w karty z jej znajomymi i
Sophią? – Wyndham powiedział to z podziwem. Żywił ogromny szacunek dla wła-
dzy przyjaciela nad płcią piękną.
Rhys się roześmiał, ale nie wchodził w szczegóły.
– Powiedzmy, że uważam, iż byłoby rzeczą zabawną poszerzyć horyzonty
panny Fairleigh.
– A jak ja się dowiem, że jej horyzonty uległy już poszerzeniu?
– Zacznie się rumienić w mojej obecności. Jąkać. Przymilać. Będzie jej bra-
kować słów. – Rhys wyrecytował objawy najwyraźniej znudzony. Tak właśnie re-
agowały na niego kobiety.
– Och, rozumiem. Normalne symptomy.
– I wróci do Tinbury cokolwiek bardziej oświecona, i, kto wie, może miło za-
skoczy szczęśliwca, który ją poślubi.
– Dobry Boże, Rawden, nie zamierzasz chyba...
– Pozbawić jej dziewictwa? Nie. Ale odrobiny niewinności z pewnością.
Wyndham oddał strzał. Fatalny. Pokręcił głową.
– Jak zamierzasz się do tego zabrać?
– Jeszcze nie zdecydowałem.
Ale wiedział, że mu się uda. Panna Fairleigh nie uświadamiała sobie tego, ale
była dumna. I bystra. Dumna ze swojej bystrości. Podejrzewał także, że ma tempe-
rament i wyobraźnię, ponieważ widział, jak go słuchała: chłonęła słowa, czuła je.
Sprytny mężczyzna potrafiłby skorzystać z pozostawianych przez pannę Fair-
leigh wskazówek do rozbudzenia uśpionych zmysłów.
Rhys uśmiechnął się do siebie, umieszczając wybraną bilę w wybranej łuzie.
Był bardzo sprytnym mężczyzną.
Julie Anne Long Sekret uwodzenia Przekład Aleksandra Górska Tytuł oryginału The Secret to Seduction
Najcieplejszym, najwspanialszym i najbardziej entuzjastycznym czytelnikom, o jakich autor może marzyć. Mam niesamowite szczęście, ciesząc się waszym oddaniem, przyrzekam, że dołożę wszelkich starań, by nadal pisać powieści, od których nie będziecie się mogli oderwać.
1 Zimą 1820 roku Sabrina Fairleigh, córka pastora w Tinbury, odkryła, że jej szczęście spoczywa w rękach libertyna. Nie jakiegokolwiek libertyna. Tego Libertyna. Tak właśnie hrabia Rawden podpisywał swoje utwory poetyckie, które gor- szyły, ale także fascynowały, sprawiając, że kobiety bez względu na status i wiek traciły dla niego głowę. Pod tym pseudonimem znała poetę wolnomyśliciela cała Anglia. Wieść o jego reputacji niosła się z wiatrem niczym dym, aż dotarła do ustronnego miasteczka Tinbury w hrabstwie Derby, odgrodzonego od reszty świata zielonymi wzgórzami, gdzie powietrze przepełniał zapach pieczonej jagnięciny, od czasu do czasu cygara, i gdzie życie było tak spokojne, przewidywalne i pełne cza- ru jak menuet. Na straży ładu moralnego stał pastor, powstrzymując nadmierny rozkwit lokalnych namiętności. Nikomu w Tinbury nie groziło pisanie zmysłowej poezji. Ale ani zielone wzgórza, ani pastor nie powstrzymały upartej Sabriny Fairle- igh przed zawarciem bliższej znajomości z przystojnym wikariuszem, mieszkają- cym na plebanii i pełniącym posługę od blisko roku, panem Geofireyem Gillrayem. Uwiódł ją widokiem opadającej na czoło czupryny. Kiedy wygłaszał kazanie, od- rzucał zawadiacko głowę do tyłu, co sprawiało, że jego ciemne włosy były w jesz- cze większym nieładzie. Sabrinę zawsze korciło, by odgarnąć mu je z oczu. Już na samą myśl o tym oblewała się rumieńcem. Żaden mężczyzna wcześniej nie wzbu- dził w niej podobnych pragnień. Kiedyś podczas modlitwy Geoffrey uniósł głowę i zobaczył, że Sabrina się w niego wpatruje. Znowu spąsowiała, pewna, że wyczytał wszystko z jej oczu. Uśmiechnął się. Później zaprosił ją na przechadzkę. Był ciepły, wiosenny dzień, powietrze wypełniał zapach świeżej trawy i kwitnących drzew. Mile spędzili czas. A nazajutrz znów zaproponował jej spacer, potem kolejny, i tak przechadzki stały się ich zwyczajem. Sabrina opowiedziała mu o miniaturze swojej matki i od- ległych wspomnieniach. A kiedy powierzyła mu największe marzenie – chciała zo- stać misjonarką w jakimś odległym kraju, w Indiach czy Afryce – na nowo uwie- rzyła w cuda. Przystojny wikariusz, nie kryjąc zdumienia, wyznał, że to także jego pragnienie. Stwórca zdawał się mieć poczucie humoru. Wikariusz i hrabia Rawden byli spokrewnieni. Geoffrey zwierzył się Sabrinie, że liczy na pomoc majętnego kuzyna w sfinansowaniu misjonarskich planów. Zamierzał się pojawić na przyjęciu w jego
rezydencji La Montagne, najwspanialszej posiadłości w całej Anglii Środkowej, by porozmawiać o tym. Nie wątpiła, że Geoffrey – nie odważyłaby się mówić wikariuszowi po imie- niu przy ojcu – z tą pociągłą twarzą o szlachetnych rysach, szczupłą figurą i ciem- nymi przenikliwymi oczyma może być spokrewniony z hrabią. Sam powinien być hrabią – uznała, choć nie miała bladego pojęcia, jak taki hrabia może wyglądać. W Tinbury było tylko dwu dziedziców: jeden to małżonek lady Mary Capstraw, a drugi to ojciec Mary. Teraz wskutek machinacji swojej przyjaciółki, lady Mary Capstraw, która, jak wszystkie zamężne niewiasty, usiłowała wyswatać wszystkie niezamężne, Sabrina siedziała w powozie, zmierzającym do La Montagne. Geoffrey będzie zdziwiony, gdy ją zobaczy. Na pomysł wpadła Mary. Jej mąż bawił z wizytą u swego stryja w Appleton, miasteczku w środkowej Anglii. La Montagne leżało niemal dokładnie między Tinbury a domem stryja Paula. Mary napisała do Paula, Paul napisał do hrabiego Rawdena, a ten zaprosił Capstrawów, by spotkali się w La Montagne, skąd mieli wyruszyć w odwiedziny do kolejnych krewnych. Mary była bardzo towarzyska, nie potrafiła wysiedzieć w domu dłużej niż dwa tygodnie, życie wypełniały jej niekoń- czące się spotkania towarzyskie, rauty u przyjaciół i rodziny, a uległy małżonek nie protestował. Mąż Mary od czasu ślubu prawie się nie odzywał. Do Sabriny powiedział mo- że ze dwa słowa, porozumiewał się głównie uśmiechami i ukłonami. Podejrzewała, że ożenił się z Mary po to, by uwolnić się od konieczności konwersacji. Złotowło- sa, niebieskooka Mary z twarzą okrągłą jak księżyc i zawsze pogodną zamykała buzię tylko na czas snu. Teraz też drzemała, siedząc w powozie naprzeciw Sabriny z lekko uchylony- mi ustami, i cichutko pochrapywała. Zdaniem Sabriny przyjaciółka była bardzo sprytna i miała intuicję, przynajm- niej jeśli chodzi o sprawy sercowe. Zaprosiła Sabrinę do La Montagne, by jej towa- rzyszyła, no bo jaka kobieta podróżuje samotnie? Sabrinie, w przeciwieństwie do Mary, brakowało doświadczenia i pewności siebie, w kontaktach z mężczyznami nie czuła się swobodnie, traciła rezon, dlatego obecność przyjaciółki dodawała jej otuchy. Nigdy jeszcze nie uczestniczyła w przyjęciu w wiejskiej rezydencji; Mary zapewniała, że oświadczyny podczas rautu nie należą do rzadkości. Sabrina poinformowała ojca, że jedzie z wizytą do Mary. Naturalnie, nie cał- kiem rozminęła się z prawdą, a on z pewnością by jej wybaczył – jeśli kiedykol- wiek by się dowiedział, że skłamała – pod warunkiem iż doszłoby do zaręczyn z Geoffreyem. Ale ten hrabia Rawden, libertyn, na litość Boga, razem z tymi swoimi poje- dynkami, metresami i poezją, która wywoływała zamęt w kobiecych sercach...
Zdumiewające. Powodują nim namiętności i nieokiełznane żądze. To na pewno męczy. Zastanawiała się, czy rozwiązłość będzie widoczna na jego twarzy. Roz- pustne życie musiało przecież zostawić jakiś ślad. Jednak zamiast się gorszyć albo zawstydzać, należy współczuć hrabiemu. Wyjrzała przez okno powozu. Pani Dewberry, staruszka, nieopuszczająca nig- dy swego domu w Tinbury, którą Sabrina odwiedzała przynajmniej raz na tydzień, widziałaby w pierwszym śniegu, który zaczął padać, omen. Sabrina była skłonna jej wierzyć. I nagle, gdy spojrzała na niebo, kształt chmur, nawet śpiew ptaków wydawał jej się znakiem: tylko krok dzieli ją od małżeństwa i nowej drogi życia. Małe płachetki bieli zostawały na polach, porozrzucane niczym koronkowe chusteczki. Brzozy tłoczące się na poboczu po obu stronach drogi, w jasnym świe- tle poranka lśniły metalicznym blaskiem – Sabrina mrużyła oczy, kiedy powóz je mijał. Zastanawiała się, dlaczego drzewa nie okrywają się grubym futrem zimą, jak zwierzęta, ale zrzucają liście i zostają nagie. Uśmiechnęła się i skryła podbródek w szalu. Wyobraziła sobie minę ojca, gdyby słyszał, co sobie myśli. Znów pogłębiłaby się bruzda na czole pastora Fairle- igha. Wyżłobiły ją tam, bez wątpienia, lata pobożnych myśli i niekończący się strumień trosk: o parafian, o następne kazanie, o utrzymanie dzieci. Za każdym ra- zem, kiedy Sabrina wpadała na jakiś dziwaczny pomysł i mówiła o tym, albo zbyt namiętnie oddawała się grze na fortepianie, zmarszczka się pogłębiała, a w oczach pastora pojawiał się niepokój. Jakby się obawiał, że za chwilę Sabrina niczym du- szek uleci oknem. Dlatego zachowywała takie myśli tylko dla siebie, podobnie jak skrywała inne skarby: mały kamień z odciskiem liścia, igłę, której używała do swojej pierwszej robótki, i miniaturę matki – twarz tak podobną do jej własnej. Wiedziała, że pastor Fairleigh martwi się o nią bardziej niż o dwu starszych braci, jakby oczekiwał, że ona zrobi... coś. Nie wiedziała co. Na pewno coś szoku- jącego. Może dlatego, że już w wieku trzynastu lat budziła zainteresowanie swoją osobą. „Ładna" – mówili wszyscy w Tinbury, ale dość oględnie, ponieważ wyda- wało się czymś niestosownym, by córka pastora zwracała uwagę niepospolitą uro- dą. Miała zgrabną figurę i alabastrową cerę, a gęste ciemne włosy opadały jej swo- bodnymi puklami niemal do talii, kiedy je rozczesywała przed snem. No i te oczy: duże, leciutko skośne i zielone jak wiosna. Powiedzieć o Sabrinie Fairleigh „ład- na", to mało. „Piękna" samo się cisnęło na usta. Kiedy dorosła, stało się jasne, że wielu mężczyzn przestało udawać, że słucha kazania w nabożnym skupieniu, i zaczęło zamiast erudycji pastora podziwiać jego córkę, co było raczej kłopotliwe dla duchownego. Nikt w Tinbury nie zdziwił się zatem, gdy wyszło na jaw, że przystojny wika- riusz świata nie widzi poza Sabriną. Ona sama podejrzewała, że ojciec nie miałby
nic przeciwko, by widzieć ją już bezpiecznie poślubioną i pomagającą biednym na jakimś innym kontynencie. Raz jeszcze wyjrzała przez okno, kiedy konie i powóz gwałtownie skręciły na podjazd. Tutaj drzewa, starannie wypielęgnowane i przystrzyżone, rosły w rów- nych odstępach, wszystkie tak samo wysokie, jakby właściciel majątku chciał po- kazać naturze, kto tu rządzi. Jej serce zaczęło szybciej bić. Koniec podróży oznaczał, iż zaczyna nowe ży- cie. Trąciła przyjaciółkę czubkiem trzewika. Mary uchyliła jedno oko. – Co? – Pani Dewberry mówi, że wiewiórki w tym roku gromadzą więcej orzechów, a kora na drzewach jest grubsza od północnej strony. Mary otworzyła drugie oko i popatrzyła zdziwiona. –Zima – rzuciła Sabrina niecierpliwie. – Mówi, że będzie wczesna i sroga, świadczą o tym zachowanie wiewiórek i kora. Mary się przeciągnęła. – Och, śnieg ledwie się trzyma ziemi. Zima może i będzie wczesna, ale ta ma- ła warstewka nic nie znaczy. Sabrina milczała. Mary ziewnęła. –Wiem, o czym myślisz, Sabrino. Wszystko pójdzie zgodnie z planem. Ty i Geoffrey jesteście sobie przeznaczeni, przekonasz się. Kiedy tylko się rozbudziła na dobre, zaczęła ćwierkać jak ptaszek. Ale kilka chwil później, na widok La Montagne, nawet Mary ucichła. Obie patrzyły oniemiałe. Był to nie dom, ale pałac. Górował nad horyzontem. Gmach z żółtobrązowego kamienia, co najmniej cztery razy tak długi jak wysoki; rzędy okien niczym oczy patrzyły wyniośle z arystokratycznym chłodem. Na rozległym brukowanym dzie- dzińcu wznosiła się duża marmurowa fontanna: Trzy Gracje walczyły o szansę podtrzymywania urny, z której w cieplejsze miesiące zapewne tryskała woda. Jed- nej z bogiń wystawała spod peplosu naga pierś. Sabrina szybko odwróciła wzrok. Pomyślała sobie, że tak okazały dom świadczy nie tyle o zamożności, co ra- czej o arogancji właściciela. Kto, na Boga, może się uważać za godnego takiej sie- dziby albo mieszkać tu i nie czuć się przytłoczony? Lokaje pomogli im wysiąść z powozu i wyładowywali kufry. Wtedy właśnie Sabrina spojrzała na lewo od wejścia i na przyprószonej śnie- giem murawie, która otaczała dziedziniec, ujrzała kobietę i mężczyznę. Coś w za- chowaniu tych dwojga, pewne napięcie i zażyłość, przykuło jej uwagę. Mężczyzna był bardzo wysoki, w długim płaszczu – i to, jak na nim leżał, uświadomiło Sabrinie, że teraz może zobaczyć, jak naprawdę wygląda dobrze skro- jone, eleganckie ubranie.
Włosy miał ciemne, proste z niemal granatowym połyskiem i pochylał głowę tak, jakby słuchał w napięciu tego, co mówiła kobieta. Ona miała jasne loki, lśniące w słońcu i szkarłatną pelisę z futrzanym kołnierzem otulającym podbródek. Nie nosiła rękawiczek i smukłe dłonie odcinały się bielą na tle ubrania. Mówiła głosem niskim i melodyjnym. Nagle mężczyzna gwałtownie odrzucił głowę do tyłu. Znieruchomiał i wbił wzrok w kobietę. Sabrina wstrzymała oddech. Podobnie lis patrzył na piżmaka, za- nim rozerwie go kłami. Odwrócił się na pięcie i najwyraźniej rozzłoszczony odszedł szybkim kro- kiem. Gonił go jej śmiech – srebrzysty, wesoły jak dzwoneczki u sań. Wielkie nieba! Sabrinę ciekawiło, co mogła powiedzieć kobieta, że partner zareagował tak nerwowo. Nie panował nad emocjami! Pomyślawszy tak, już nie miała wątpliwości: ów mężczyzna to hrabia. Mimowolnie wykonała mały krok do tyłu w stronę powozu, gdzie stała Mary, ponieważ mężczyzna zbliżał się do fontanny. Kiedy je zauważył, uśmiechnął się, pełen beztroskiej serdeczności. Zmiana nastąpiła jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Przed chwilą był ponury i groźny. Gdy znalazł się przy nich, Sabrinie zaparło dech. Tylko ktoś taki mógłby mieszkać w tym domu. Był szczupły, ale szeroki w barach, i wyższy od Sabriny o dobrą głowę, a ona nie należała przecież do niskich. W głęboko osadzonych oczach krył się cień Geo- ffreya. Jednak szczękę miał mocniej zarysowaną, kości policzkowe wyżej osadzo- ne, ostre rysy dodawały twarzy surowości. Jasnobłękitne oczy pod szerokimi brwiami skrzyły się blaskiem. Libertyn. Zupełnie niedorzecznie pomyślała: rozpusta mu służy. Spodziewała się kogoś delikatniejszego, z bajronowskimi lokami, smętnym spojrzeniem i bladym uśmiechem na zmęczonej twarzy. – Witam w moim domu. Hrabia Rawden do usług. I ten głos: niski i melodyjny, czysty. Ani trochę niezachrypły od cygar czy al- koholu. Mary i Sabrina dygnęły, kiedy złożył głęboki ukłon. Ale pod pozorną swobodą i spokojem Sabrina wyczuwała nie tylko tłumiony gniew; coś jeszcze. Spojrzała tam, gdzie przed chwilą stała kobieta, i zobaczyła szkarłatną pelisę, niknącą w głębi frontowego ogrodu. Wiedziała już, że się nie myli. Cokolwiek powiedziała dama, miało zranić, i chyba to jej się udało.
Kiedy Sabrina patrzyła na hrabiego, który wydawał już polecenia ochmistrzy- ni, pomyślała sobie, że ten mężczyzna niewart jest współczucia. Wzbudzał w niej coraz więcej niemiłych uczuć. Potrafił szybko zmieniać swoje oblicze, co nie sprawiało mu więcej wysiłku niż oddychanie. Zwodził polorem i manierami. Zmierzył ją jednym spojrzeniem wściekle inteligentnych oczu, ocenił i po cichu skreślił, by skupić się na innych, ciekawszych rzeczach. Poczucie kobiecej dumy nie pozwalało Sabrinie przejść nad tym do porządku dziennego. Dlatego postanowiła, że zanim wizyta dobiegnie koń- ca, hrabia Rawden zwróci na nią uwagę. 2 Zgoda, jak na skandal, ten był szczególnie spektakularny – zaczął się od szampana, rozwinął do sceny wyrwania Rhysa z nagich, pachnących objęć hrabiny przez jej rozsierdzonego męża, i zakończył pojedynkiem – ale na hrabim Rawden nie wywarł większego wrażenia niż inne skandale przez ostatnich kilka lat łączone często z jego nazwiskiem. I nie pogorszył mu reputacji. Bądź co bądź, kiedy się dolewa whisky do szklanki, trunek nie staje się przez to mocniejszy. Jedynie szklanka się napełnia. Ale jeśli się napełni ponad miarę, część się rozleje i mamy kłopot. Po tym ostatnim skandalu hrabia, gdziekolwiek się pojawił w Londynie, napo- tykał rozeźlonych mężów i zadurzone kobiety, i choć miał rutynę w codziennym uprzyjemnianiu sobie czasu, stało się to trudniejsze. Krótko mówiąc, Rhys Gillray nie uniknął kłopotów. Traf chciał, że wkrótce po pojedynku – w czasie którego nie ucierpiało nic oprócz dumy, bo obaj uczestnicy strzelali wprawdzie nadzwyczajnie, ale równie nadzwyczajnie kochali życie – dowiedział się, że dawna posiadłość rodowa, La Montagne, wreszcie, po tylu latach, znowu oficjalnie należy do niego. Przywrócona do tytułu Rawden. La Montagne. Nazwa majątku bawiła jego poetycką duszę. Zaplanował i przeprowadził jego przejęcie niczym alpinista planujący wyprawę. Odzyskanie re- zydencji stanowiło szczyt jego marzeń. I była ogromna jak jakaś cholerna góra. Rhys wolał bardziej subtelne metafory. Te jego, jak twierdzili znawcy, prze- nikały do krwiobiegu czytelnika niczym wyborne wino: niepostrzeżenie upajające, może nawet niebezpieczne. Uwiedzenie na papierze. „On rozumie kobiety", piały z zachwytu panny i mężatki. Wierutna bzdura. Rozumiał uwodzenie. Co niewątpliwie stanowi różnicę. Tak czy inaczej, zadbał o to, by La Montagne pozostało na zawsze w rękach Rawdenów. Nawet jeśli kamieniem węgielnym jego fortuny oraz starań o odzyska-
nie ziem rodowych były krew i dręcząca tajemnica, Rhys tłumaczył sobie, że wszystko ma swoją cenę. Przed laty, by odzyskać to, czym teraz się cieszył, doko- nał trudnego wyboru. Czasami udawało mu się nawet uwierzyć, że w życiu jak na wojnie: żeby przetrwać trzeba podejmować bolesne, rozpaczliwe decyzje i niektó- rzy zapewniają sobie przetrwanie kosztem innych. Kiedy indziej wyrzuty sumienia dręczyły go i spędzały sen z oczu, mimo że próbował je zagłuszyć. Ale taka, uznał, była właśnie cena. I musiał się z tym pogodzić, ponieważ klamka zapadła: nic już nie da się zrobić. Co więcej, kiedy on zaszył się na wsi, w Londynie odbywał się pewien proces sądowy. Może gdyby Rhys nie wiedział, że jego tajemnica jest pogrzebana tak głę- boko jak stary kamień węgielny La Montagne, przejmowałby się tym faktem. Ale w korzystnej dla siebie sytuacji poświęcał rozprawie możliwie jak najmniej uwagi. Roztropny człowiek unika patrzenia prosto w oczy dzikiemu zwierzęciu. Jednak nie zmartwiłby się, gdyby sprawa już została zakończona. Uciekł z Londynu pod pretekstem podejmowania gości: zaprosił Wyndhama, radośnie rozpustnego artystę, który pobyt w wiejskiej rezydencji uznał za atrakcyj- ną odmianę. Lady Mary i jej przyjaciółka przybyły ze względu na starego szkolne- go druha, lorda Paula Capstrawa. A kuzyn Geoffrey przysłał liścik, dopraszając się widzenia. Rhys nie mógł sobie darować, że zaprosił także Sophię Licari. Cholerna Sophia. Zatem niezupełnie uciekł od towarzystwa. Prawdę mówiąc, myślał z ponurym rozbawieniem, proces nie mógł się zacząć w bardziej sprzyjającym momencie. By- ły także inne powody, dla których Rhys Gillray zdecydował się opuścić Londyn. Kilka dni wcześniej, kiedy się pojedynkował z hrabią, któremu przyprawił ro- gi, uświadomił sobie, że nawet w chwili, gdy mierzył z pistoletu do człowieka, a inny człowiek mierzył do niego, nie odczuwa żadnych emocji, a wynik jest mu obojętny. Po prostu się nudził. Przeraziła go taka reakcja. Poza tym od tygodni nie mógł napisać ani słowa. I to także go przerażało. A niełatwo było przerazić Rhysa Gillraya. Wnętrze monumentalnej budowli oszałamiało wielkością pomieszczeń. Od- głos kroków niósł się echem od gładkich marmurowych posadzek i lśniących po- wierzchni ścian aż do nieskończenie wysokiego sufitu, kiedy Mary i Sabrina szły do swoich pokoi. Lady Capstraw odziedziczyła jeden z największych domów w Tinbury, a ten z łatwością zmieściłby się kilka razy w La Montagne! Obszerne komnaty urządzone ze zbytkownym przepychem robiły wrażenie jakby spoglądało się z brzegu na przestwór oceanu.
– Popatrz, biblioteka! – szepnęła Mary do przyjaciółki. I dodała głośniej: – Wyobrażam sobie, że właśnie tu będziesz znikać najczęściej. Sabrina zajrzała do wnętrza, tonącego w łagodnej ciemności, i szybko ruszyła dalej, w obawie by się nie zgubić. Na trzecim piętrze poprowadzono je w dwu przeciwnych kierunkach. Sabrina została sama w swoim pokoju. Okrążyła go niemal lękliwie, niczym zwierzę obwąchujące nowe terytorium. Podejrzewała, że według standardów La Montagne, uchodził za przytulny. W ko- minku buzował wesoło ogień, palący się już od jakiegoś czasu, bo w pomieszcze- niu było ciepło. Otaczały ją odcienie lawendy i szarości – obrzeżonego frędzlami dywanu, który okazał się bardziej pluszowo miękki niż wiosenna trawa, oraz krze- seł i narzuty. Lekko błyszczące zasłony w barwach zmierzchu opadały ciężkimi fałdami. Ich faktura przypominała materiał na suknie balowe. Sabrina się zastana- wiała, ile toalet mogłaby uszyć z jednej części. Owinęła się kotarą i zrobiła krok, by przyjrzeć się w lustrze. Obracała się we wszystkie strony. Przywiozła ze sobą swoją najlepszą sukienkę. Miała wprawdzie około pięciu lat, ale za to kolor ponadczasowy, tak w każdym razie zapewniano ją, w dodatku niezwykle twarzowy – morski – na którego tle oczy Sabriny błyszczały soczystą zielenią młodych listków. Nie za głęboki dekolt, bufiaste rękawy i prosty krój, mo- gły dowodzić wyszukanej elegancji. Nie była zniszczona, ponieważ rzadko nosiła ją w Tinbury. U dołu, niestety, pozostała plama po likierze migdałowym z ostatniej Gwiazdki, ale dostrzegalna tylko dla kogoś, kto chciałby obejrzeć pantofelki. Sa- brina miała nadzieję, że nikt się nimi nie zainteresuje – miały więcej lat niż sukien- ka. Wygładziła na sobie zasłonę. Uznała, że w fioletoworóżowym z domieszką szarości też jej jest do twarzy i zadowolona z wyglądu uśmiechnęła się. Chwilę po- tem napotkała w lustrze spojrzenie ochmistrzyni. Odwróciła się gwałtownie. –Och. Pani Bailey! Spłonęła rumieńcem i odruchowo dygnęła, niechcący unosząc zasłonę zamiast rąbka własnej sukni. Pociemniało jej w oczach. Zażenowana, wypuściła z rąk kota- rę i stała tak, przyglądając się bezradnie, jak zwój materii się odwija, niczym ban- daż z egipskiej mumii. Ochmistrzyni patrzyła na to wszystko z kamienną twarzą: bez śladu potępienia czy błysku rozbawienia w oczach. Nawet gdyby Sabrina stała teraz goła, jak ją pan Bóg stworzył i zacinała na wiolonczeli, pani Bailey też ani by drgnęła. Ale ta ko- bieta pracowała przecież dla Libertyna, i jeśli w krążących o nim plotkach było choćby źdźbło prawdy, bez wątpienia widywała rzeczy daleko bardziej ekscytujące niż jakaś tam dziewczyna owinięta zasłoną.
–Czy mogę zaproponować pani herbatę i mały poczęstunek, panno Fairleigh? Miednicę z wodą znajdzie pani w rogu pokoju. Obiad podadzą o ósmej. Hrabia zje wtedy z państwem. Należało chyba rozumieć, że goście muszą zabawiać się sami, dopóki gospo- darz nie zechce łaskawie do nich dołączyć. – Dziękuję, pani Bailey. Chętnie napiję się herbaty, jeśli nie sprawi to zbyt wiele kłopotu. – Ugryzła się w język. Przecież do obowiązków ochmistrzyń należa- ło dbanie o gości. Sabrina uświadomiła sobie, że właśnie pokazała jak bardzo jest nieobyta. – Przyniosę herbatę, panno Fairleigh. Czy mogę służyć czymś jeszcze? Odważyła się zadać to pytanie. – Może mi pani powiedzieć, czy przyjechał już pan Geoffrey Gillray? – Jeszcze nie, panno Fairleigh, ale spodziewamy się go dzisiaj. Sabrina miała wątpliwości, czy powinna była pytać o to. Doszła jednak do wniosku, że ochmistrzyni najpewniej nie obchodziły sprawy jakiejś dziewczyny, której nigdy wcześniej nie widziała i nigdy już nie zobaczy, gdy tylko te dwa tygo- dnie miną. –Dziękuję, pani Bailey. Rhys wszedł do domu i od razu się skierował do bawialni, gdzie Wyndham delektował się cygarem, czekając aż przyjaciel dołączy do niego na obiecaną par- tyjkę bilardu. Artysta odłożył cygaro i rzuciwszy okiem na hrabiego, zagadnął: – Widzę, że Sophia jak zwykle cudownie poprawiła ci humor. Dlaczego, u licha, ją zaprosiłeś? Rhys posłał mu wymowne, pełne niedowierzania spojrzenie. – Dlatego że... nie pozwoli mi się nudzić. Być może nawet zaśpiewa. Jeśli tyl- ko, rzecz jasna, księżyc będzie w odpowiedniej fazie. A kolor pokoju przypadnie damie do gustu. – Jeśli obiad ją zadowoli. – I pogoda dopisze. Zapadło milczenie. – Boże, po co zaprosiłem Sophię – jęknął Rhys. Wyndham roześmiał się. Zaprosił ją, ponieważ stanowiła antidotum na nudę, a Rhys bał się nudy jak ognia. Od czasu wydania Sekretu uwodzenia, gdziekolwiek spojrzał, natykał się na rozemocjonowane, narzucające się kobiety. Naturalnie, już wcześniej nie narzekał na brak zainteresowania ze strony dam – mógł się podobać, a poza tym był hrabią i bohaterem wojennym. Ale ten cholerny tomik wierszy zupełnie pozbawił go przy- jemności podboju. Inaczej rzecz się miała z Sophią.
Przy niej.... Cóż, przypominał sobie dziecięce zabawy, kiedy wymachiwał ze- garkiem, puszczając zajączki, i drażnił się z kotem. Zwierzak skakał na plamę światła i unosił w zaskoczeniu łapę, bo nic nie złapał. Ale kiedy znów zobaczył żywe refleksy, ścigał je. Gonił je po to tylko, by gonić. Rhys podejrzewał, że Sophia nie istnieje naprawdę, że jest tylko odbiciem, pięknym, czarodziejskim naczyniem na wspaniały głos, ale nigdy nie udało mu się odkryć istoty jej uroku. Ta tajemnica kazała mu wracać, fascynowała na tyle, by dał się wciągnąć w wyrafinowane kobiece gierki. Uważał, że ona także ma prawo walczyć z nudą. Być może eksperymentowaniem z jego temperamentem zapewnia- ła sobie miłą rozrywkę. No i była dla muzyki tym, czym Libertyn był dla poezji. Mógł jej wybaczyć niemal wszystko, kiedy śpiewała. –Kim są kobiety, które teraz przyjechały? – chciał wiedzieć Wyndham. Poło- żył nogi na stoliczku stojącym przed sofą. Rhys spojrzał na niego karcąco. Wyndham spuścił nogi. –Och, to nie są kobiety, które by cię interesowały, Wyndham. Lady Mary, ta egzaltowana, rozszczebiotana blondynka, jest żoną lorda Paula Capstrawa. On przebywa w gościnie u krewnych w Midlands i tu ma się spotkać ze swoją małżon- ką, ponieważ La Montagne znajduje się między Tinbury i domem jego stryja. Stary kumpel ze szkoły. Najwyraźniej nie przeszkadza mu moja podła reputacja, a może po prostu założył, że nie będę uwodził jego żony. Jeśli tak przypuszczał, nie pomy- lił się. A jej przyjaciółka... panna Serena jakośtam? To córka pastora. Tak słysza- łem. Rhys odwrócił się i kontemplował widok za oknem, zastanawiając się, czy Sophia jeszcze spaceruje po parku. Nie: zrobiło się zbyt zimno, i jej głos mógłby ucierpieć. Powiedziała, to co chciała, i z pewnością dawno już wróciła do domu. Co go obchodziło, że lord Levenham kupił Sophii czerwoną pelisę? Nieważ- ne, rzecz w tym, jak Sophia wprowadziła ten temat do rozmowy. Wbiła mu sztylet miedzy żebra. Uraziła jego dumę. No, przynajmniej coś poczuł... – Tinbury? Gdzie u czorta to jest? – dopytywał się Wyndham. – A jakie to ma znaczenie? – prychnął Rhys. – Chodź, Wyndham, pokażę ci solarium. Kapitalne miejsce do malowania. A potem pogramy w bilard. Herbata była wyśmienita i podana, mimo że Sabrina nie zamawiała, z prze- pysznym cytrynowym ciastem sezamowym. Smakowała wybornie, a na jej walory zapewne nie pozostawał bez wpływu artystycznie malowany porcelanowy czajni- czek. Zdjęła ciepłe okrycie, czepek, szal i pelisę. Odświeżyła się wodą perfumowa- ną lawendą. Postanowiła poszukać Mary. Mimo że miała czelność zagadnąć panią Bailey o Geoffreya, o pokój przyjaciółki zapomniała zapytać.
Sabrina nigdy wcześniej nie gościła w wielkiej rezydencji, nigdy też nie miała do dyspozycji tyle wolnego czasu na rozrywki. Co nie znaczy, że była ich całkiem pozbawiona. Ale na plebanii ani chwili nie próżnowała: odwiedzała starszych i chorych, zarządzała domowym budżetem, planowała posiłki, szyła, naprawiała, gotowała, zajmowała się ogrodem i organizowała zbiórki odzieży dla ubogich, przewlekle chorych i pijaków. Szczególnym przypadkiem był biedny pan Shumley, święcie wierzący, że jest królem Jerzym. Mieszkańcy na ogół dobrotliwie utwier- dzali go w tym przekonaniu, kłaniając się w pas na jego widok, pytali o zdrowie jego wysokości. W cieplejsze miesiące sypiał w stodołach, zimą jej ojciec pozwalał mu czasami przenocować w zakrystii. Raz do roku odbywał się jarmark na cześć kościoła i wszyscy brali w nim udział, bawiąc się doskonale. Sabrina nie narzekała na brak absorbujących zajęć. Organizowano także zebrania i potańcówki. Ale dopiero z chwilą pojawienia się na plebanii wikarego Geoffreya Gillroya, wesołe towarzyskie spotkania stały się źró- dłem innego rodzaju emocji. Postanowiła zejść na dół i nasłuchiwać głosów. Być może reszta gości też przybyła i niezwykle towarzyska Mary już ich odnalazła. Minęła dwie bawialnie i kiedy znalazła się przed biblioteką, pomieszczenie samo ją wciągnęło. Sabrina uwielbiała czytać, ale w Tinbury, z racji rozlicznych obowiązków, czas na lekturę znajdowała dopiero przed snem. Świece były drogie, więc ograni- czała się do dwudziestu stron dziennie. I choć dobrnięcie do końca książki trwało całe wieki, mogła dłużej się nią delektować. Ogromna biblioteka miała inny wystrój niż pokoje, które Sabrina już widziała. Złotem połyskiwały tylko tytuły wyryte na grzbietach książek oraz gięte nogi sto- liczka w pobliżu kominka. W umeblowaniu dominowało ciemne drewno. Ciężkie zasłony barwy czekolady, zebrane czarnymi sznurami z jedwabiu sięgały podłogi; dywany z motywem brązowo–czarnych wolut były równie miękkie jak kobierzec w jej sypialni. Idąc, nie słyszała swoich kroków i czuła się dość osobliwie – jakby nagle stała się duchem i nie tyle odwiedzała rezydencję, ile ją nawiedzała. Niedaleko kominka stały naprzeciwko siebie dwa ciemne skórzane krzesła o wachlarzowatych oparciach i sofa w czarno–brązowe paski. Służba najwyraźniej postawiła sobie za punkt honoru, by ogrzać cały dom, co zbulwersowało Sabrinę. Ona i ojciec ślęczeli nad budżetem plebanii, opracowując strategię walki z wro- giem, którym były wydatki. Doskonale wiedziała, ile musi kosztować ogrzanie domu o takiej powierzchni. Arogancki dom, arogancki gospodarz, aroganckie wydatki. Współczucie, upomniała się. Przypomniała sobie wściekłość hrabiego, który cierpiał z powodu zranionej dumy. Zastanawiała się, kim jest ta kobieta: jego ko- chanką?
Wielkie nieba, czy naprawdę przebywa pod jednym dachem z utrzymanką? Książki ustawione tematycznie na półkach miały oprawy w ponurych kolo- rach – granatowe i ciemnozielone oraz brązowe i bordo. Filozofia, historia, beletry- styka. Obok pozycji autorstwa mężczyzn zauważyła całkiem sporo pisarek. I... Co to? Poezja? Poczuła na karku dreszcz podniecenia. Czyżby znajdowały się tu jego osła- wione wiersze? A jeśli tak, czy ona odważy się je przeczytać? Szybko i nerwowo przejrzała nazwiska na grzbietach: Yeates, Coleridge, So- uthey, Keats, Chatterton, Wordsworth, Lamb, Brentano. I Byron, oczywiście. Równie skandalizujący jak Libertyn, przynajmniej w życiu codziennym; podobno opuścił kraj, żeby walczyć w jakiejś nieprzemyślanej zagranicznej wojnie. Ach, ci poeci i ich niespokojne dusze. Każdy z nich ma głowę w chmurach. Wierszy hrabiego nie znalazła na półce. Może przeoczenie, a może tomik był tak gorszący, że usunięto go sprzed oczu ciekawskich gości. W końcu Sabrina wybrała powieść Marii Edgeworth, zachęcona tytułem: Opowieści z wyższych sfer. Może się dowie czegoś użytecznego. Wypróbowała krzesło i sofę, przysiadając na każdym meblu, i zdecydowała się na tę ostatnią. A ponieważ w pobliżu znajdował się zegar, nie obawiała się, że przeoczy kolację. Poza tym Mary na pewno będzie wiedziała, gdzie jej szukać. –W tym pomieszczeniu raczej nie będziesz spędzać zbyt dużo czasu, Wynd- ham – powiedział Rhys, kiedy mijali bibliotekę w drodze do pokoju bilardowego. Przyjaciel parsknął śmiechem, ale kiedy zajrzał do środka, stłumił rechot. –Przechowujesz tam kobiety, Rawden? Czy w ten sposób chcesz mnie nakło- nić do częstszego obcowania z filozofami i poetami? –A jest tam jakaś? – Hrabia także zajrzał do środka. Istotnie zza oparcia kana- py wystawała głowa. Włosy kobiety były ciemne, miedzianozłote – widział w świetle kominka – zebrane do góry i upięte w kok. Kilka luźnych kosmyków opa- dało na policzki. Mrużyła oczy, miała ściągnięte brwi, kiedy czytała, czasem wy- krzywiając usta, jakby w grymasie niezadowolenia. W ogóle nie zauważyła, że stanęli w drzwiach, pochłonięta lekturą. Rhys poznał książkę. Powieść Marii Edgeworth. Inteligentna kobieta, ta panna Edgeworth, i świetna pisarka, mimo że skłonna do prawienia morałów między wierszami i zbyt pragmatyczna. Tymczasem on potrzebował teraz słów, które pie- ściły, uspokajały albo pobudzały; zaliczył już swoją dawkę nauk. Trzymał ten tom przez wzgląd na pannę Edgeworth, którą znał osobiście i lubił. Sądząc po wyborze lektury, Rhys nie miał wątpliwości, kim jest gość w bi- bliotece. – To tylko ta córka pastora – szepnął Wyndhamowi. – Zostawmy ją z tymi ka- zaniami.
Wyndham stłumił śmiech i poszli dalej. 3 To tylko ta córka pastora. Sabrina poczuła urazę. Ten człowiek wcześniej potraktował ją jak powietrze, a teraz jeszcze jej uchybił. Powiedział to do przyjaciela, kiedy wychodzili z bibliote- ki. Jak, u Boga ojca, taki człowiek mógł być spokrewniony z Geoffreyem? I dla- czego niby miałaby się tym przejmować? I jeszcze jedna rzecz nie dawała jej spokoju: Geoffrey powinien być tu już od kilku godzin, a nigdzie go nie widziała. Sabrina uniosła nieco łokieć, umożliwiając nadskakującemu lokajowi dołoże- nie jej na talerz groszku. Żyrandole ociekały kryształowymi soplami, ostrymi niczym kły, na stole przykrytym śnieżnobiałym obrusem rozstawiono cienkie srebrne świeczniki, jarzą- ce się malutkimi płomieniami. Zasuwa olśniewała blaskiem, klejnoty na szyi i nad- garstku signory Sophii Licari – sławnej diwy operowej, kobiety bliskiej sercu hra- biego – mieniły się kolorami. Jedwabna suknia panny Licari w odcieniu miedzi doskonale współgrała z jej oczami. Były w kształcie migdała, a ich właścicielka spoglądała na świat spod lek- ko przymkniętych powiek, jakby za bardzo jej ciążyły długie, gęste rzęsy. Po prawej stronie Sabriny siedział pan Wyndham, artysta malarz. Miejsca z lewej zajmowali pan Mumphrey i podróżująca z nim kobieta, pani Wessel – bywal- czyni wieczorów poetyckich, na których grywała na flecie. Sabrina słuchała jej z wypiekami na twarzy, ale nie dała się zwieść: oznaczało to bowiem tyle, że pani Wessel jest aktorką, która akompaniuje na flecie. Jednak mimo swojej profesji ta przystojna, zażywna i pogodna kobieta nie sprawiała wrażenia zdeprawowanej. Niewykluczone, że farbowała włosy henną, ale poza tym nie miała w sobie nic wulgarnego. Nie wiadomo czy byli małżeństwem, choć pan Mumphrey wydawał się całkiem miły jak na człowieka, który, być może, żył w grzechu z kobietą. Za- brał się do wieprzowiny i groszku z niemal fanatycznym zapałem i sympatycznie wypytywał o Tinbury. Paul, który przybył po południu, siedział obok żony w drugim końcu stołu, niedaleko hrabiego. Mary, jak zwykle, nie zamykała się buzia, a małżonek potaki- wał i uśmiechał się w przerwach. Gospodarz znosił tę paplaninę, dzielnie panując nad zniecierpliwieniem, mimo że szczebiot Mary potrafił oszołomić, zwłaszcza mężczyzn.
Prawdę mówiąc, Sabrina nigdy jeszcze nie widziała równie znudzonego męż- czyzny. Choć na pozornie spokojnej twarzy hrabiego pojawił się uprzejmy uśmiech, nie mógł zatuszować wewnętrznego napięcia; nerwy mogły mu puścić w każdej chwili. – Ach, słyszałeś, Rawden? Wicehrabia Bedford zaliczył kulkę w pojedynku – odezwał się nagle Wyndham. Ręka Sabriny z kawałkiem mięsa na widelcu zatrzymała się w połowie drogi do ust. – Z powodu kobiety? – spytał hrabia, jakby omawiał cenę zboża. – Ma naturalnietite – wtrąciła signora Licari – A cóż by innego wchodziło w grę? Mówimy w końcu o Bedfordzie. Jego nazwisko świetnie doń pasuje1 ... Tyle łóżek. – Hrabina Montshire – powiedział malarz. – Aha. – Nazwisko nie zrobiło na hrabim wrażenia. – A jak jej mąż to przyj- muje? Sabrina położyła widelec bardzo starannie przy brzegu talerza i wbiła weń wzrok. Trochę za duża dawka salonowej ogłady do przełknięcia na jeden raz: hra- bina? pojedynek? mąż? I mówi się o tym tak bezceremonialnie, lekkim tonem. Nawet Mary zamilkła, rzucała tylko niespokojne spojrzenia, trzepocząc rzę- sami. Paul sprawiał wrażenie mniej poruszonego, ale skarcił Wyndhama wzrokiem. Malarz wzruszył ramionami i uśmiechnął się – przecież nie można go winić za to, że mówi prawdę. Sabrina poczuła się jeszcze bardziej zażenowana, gdy hrabia zwrócił się do niej: –Przepraszamy, panno Fairleigh. Gorszymy panią? Znowu ten głos, głęboki, zdecydowany i wytworny. Nie wierzyła, by lord Rawden żałował, że sieje zgorszenie. Ale kierując do niej te słowa, zachował dobre maniery, jak przystało na gospodarza domu. Odchrząknęła. –To musi być niewyobrażalnie przykre: pozostawać na łasce takich nieokieł- znanych namiętności, które prowadzą do pojedynków. Goście przerwali rozmowy, wszyscy patrzyli na Sabrinę. –Naprawdę pani tak uważa, panno Fairleigh? – Czuła się skrępowana, stając się nagle obiektem zainteresowania całego towarzystwa. Była pod obstrzałem spoj- rzeń hrabiego. Ale jego pytanie wydawało się całkiem szczere, mimo że zadane z dziwnym błyskiem w oku. 1 Bed (ang.) – łóżko; /brd (ang.) – bród (przyp. tłum.).
– Och, tak – powiedziała łagodnie na wypadek gdyby pomyślał, że go ocenia. Przypomniała sobie, że podobno zabił człowieka w pojedynku. – Pani nigdy nie „pozostawała na łasce nieokiełznanych namiętności", panno Fairleigh? – zapytał bardziej z ciekawości niż z ironią. Spuściła wzrok nieco speszona, ale zebrała się w sobie i patrząc hrabiemu w oczy, mówiła całkiem swobodnie. –Na szczęście mam z natury spokojne usposobienie, co niewątpliwie pomaga w zachowaniu równowagi. Ale szczerze współczuję ludziom, którzy muszą zmagać się ze skrajnymi emocjami. To musi być strasznie męczące, i zapewne często wy- wołuje cierpienie. Hrabia patrzył na nią z nieukrywanym zainteresowaniem. Pan Wyndham za- kaszlał dyskretnie. –To dowód niezwykłej dobroduszności z pani strony – odparł po chwili. — Niewielu byłoby stać na okazanie współczucia nieszczęśliwcom miotanym zwie- rzęcymi instynktami, panno Fairleigh. Sabrina nie wiedziała, co odpowiedzieć. –Dziękuję. – Nic innego nie przyszło jej do głowy. Pan Wyndham znów za- kaszlał. –Lady Mary mówiła, że pochodzi pani z Tinbury. Pani ojciec jest tam pasto- rem? Najwyraźniej przyciągnęła uwagę hrabiego. Miała jednak wątpliwości, czy dobrze się stało. – Tak, lordzie Rawden. – A jak spędza pani czas w Tinbury? – Uprzejme pytanie, zdawałoby się za- dane całkiem szczerze, ale jakby nerwowo sondujące, podszyte niepokojem. – Cóż, lubię odwiedzać biedniejsze rodziny w miasteczku. Na plebanii zbie- ramy żywność i odzież, przekazujemy potrzebującym, ludziom tak nieszczęśliwym, jak pani Dewberry. Albo pan Shumley, który... – odchrząknęła i ściszyła nieco głos – ...pije. –Grzesznik zatem z tego pana Shumleya? – Też ściszył głos, niemal do szep- tu. Uniósł brew pytająco. Hrabia miał niejeden grzech na sumieniu, dlatego Sabrina uznała, że powinna odpowiedzieć powściągliwie. –Tak się składa, że alkohol nie jest jedyną słabością pana Shumleya, lordzie Rawden. Uważa również, że jest królem Jerzym. Zebrani przy stole wybuchnęli śmiechem. –I tak też się składa, że dzieli z jego wysokością tę drugą słabość – dodał hra- bia z rozbawieniem.
Uśmiech w jednej chwili starł nudę z jego twarzy i wygładził rysy. Niespo- dziewana odmiana sprowokowała myśl: on jest piękny. Zniewolona jego urokiem szybko spuściła wzrok, usiłując odzyskać panowanie nad sobą. –I odpowiada pani życie w Tinbury, panno Fairleigh? A więc jeszcze z nią nie skończył. Nie była tak naiwna, by wierzyć, że czło- wieka mieszkającego w Londynie szczególnie interesowało życie w Tinbury. Znów spojrzała na niego, z mocnym postanowieniem nieulegania urzekającej męskiej urodzie. – Jest spokojne i przyjemne. Z radością spędziłabym tam resztę życia, gdy- bym nie miała nadziei, że będę mogła czynić dobro jako misjonarka na jakimś da- lekim lądzie, może w Afryce. Chciałabym pomagać innym, którym mniej się po- szczęściło. – Stawia sobie pani ambitne i godne najwyższego szacunku zadania, panno Fairleigh. – Hrabia wyciągnął rękę w jej stronę, wznosząc kielich. „Skąd może pan wiedzieć?" – miała ochotę zapytać. –Działalność misjonarska dowodzi szlachetności charakteru – stwierdził uro- czyście Wyndham. Mary uśmiechała się do Sabriny, rozpromieniona i dumna z przyjaciółki. Signora Licari dobrze się bawiła, słuchając wymiany zdań między hrabią i prostą dziewczyną. Sabrina pochodziła ze wsi, ale to wcale nie znaczyło, że ktoś ma prawo z niej kpić. A już na pewno nie ta dama. „Współczucie", upomniała się. –Skoro o pomocy mowa, pomóżmy zniknąć z półmisków wieprzowinie – rzu- cił radośnie Wyndham. Po posiłku poproszono Sophię Licari, by zechciała zaśpiewać. Prosił pan Mumphrey. Uniżenie. Signora Licari położyła palec wskazujący na podbródku i przechyliła głowę na bok, patrząc nieobecnym wzrokiem. Rozważała odpowiedź, być może. –Myślę, że nie dzisiaj – oświadczyła krótko. W tej sytuacji pan Mumphrey zasiadł do wiolonczeli, a pani Wessel chwyciła flet i wielki salon rozbrzmiał przyjemną lekką kompozycją Bacha, którą Sabrina rozpoznała. Ale nikt nie czuł się zobowiązany, by cały czas siedzieć i słuchać w skupieniu. Goście oddawali się też innym rozrywkom. Mary i jej mąż umówili się na karty z signorą Licari i panem Wyndhamem, ale Sabrina nie znała zasad gry, postanowiła więc poczytać w pokoju razem ze wszystkimi, ponieważ tak nakazy- wała grzeczność. Znalazła sobie wygodne krzesło i przyniosła książkę Marii Edgeworth.
Przeczytała ledwie dwie strony, kiedy uniosła głowę i zobaczyła, że bardzo blisko niej przy eleganckim biureczku usadowił się hrabia, z piórem w dłoni i roz- łożonym przed sobą dużym arkuszem papieru. Nagle, z jakiegoś powodu, trudniej jej było oddychać. Zupełnie jakby hrabia, siedząc obok, zużywał więcej powietrza niż zwykła osoba, i dla niej zostawało co- raz mniej. A może powietrze z jakichś powodów stało się ostrzejsze, jak to na ze- wnątrz. Hrabia pisał, nie poświęcając Sabrinie więcej uwagi niż lampie na biureczku. Wróciła więc do lektury. Przeczytała dwie strony, kiedy coś kazało jej unieść wzrok. Wpatrywał się w nią. Miał zdumiewająco niebieskie oczy. Uśmiechnęła się lekko. Nie zmienił wyrazu twarzy. Nawet nie drgnęła mu powieka. –Czy... czy pisze pan wiersz? – odważyła się zagadnąć. Wtedy mrugnął. Zmarszczył brwi, jakby nie całkiem uświadamiał sobie skąd ją zna albo się dziwił, że ośmieliła się do niego odezwać. Jakby jakiś zwierzak do- mowy chciał z nim rozmawiać o poezji. –Ależ, oczywiście. – Zdawał się lekko rozbawiony. Pobłażliwy. – Piszę wiersz. – Przyjrzał się jej trochę dłużej, oceniająco. – Właśnie usiłuję znaleźć rym do „skóra". Sabrina spłonęła rumieńcem od kołnierzyka po linię włosów. Hrabia spuścił wzrok na papier. Ale zdążyła zauważyć błysk uśmieszku na jego ustach. Diabeł wcielony. – Nieprawda, lordzie Rawden. – Podniósł głowę zaskoczony. – Nie usiłowałem? –Nie. Gdyby powiedział pan, że szuka rymu do, dajmy na to, Niemen, mogła- bym panu uwierzyć. Bura, córa, lura, góra... – wymieniała dobitnie. – Uważam, że jedyne, co pan usiłował, to być... Urwała, uświadomiwszy sobie, że gani hrabiego. Uśmiechał się nieznacznie. –Niepoprawny? – dokończył usłużnie. – Bardzo dobrze. Niemen, mówiła pa- ni? Będę o tym pamiętał następnym razem, kiedy postanowię być niepoprawny. Pochylił głowę nad kartką i stało się jasne, że to koniec rozmowy. Sabrina poniewczasie zdała sobie sprawę, że powinna raczej przypochlebiać się hrabiemu, wspierając w ten sposób Geoffreya, który liczył na sfinansowanie misji – ich wspólnej, miała nadzieję. Wzięła głęboki oddech i ostrożnie, jakby dawała niedźwiedziowi rękę do ob- wąchania, zaryzykowała pytanie. –Pisanie wierszy sprawia panu przyjemność, lordzie Rawden?
Podniósł gwałtownie głowę, marszcząc brwi. Chyba ze zdumienia, że ktoś się ośmielił mu przeszkadzać. –Uchowaj Boże – powiedział lekceważąco. – Łagodzi ból. Spuścił wzrok. Sabrina wiedziała, że hrabia, w dodatku owiany złą sławą, może pozwolić so- bie na wiele. Niemniej nie była przyzwyczajona, żeby ją ignorowano, przynajmniej w Tinbury – i zdziwiła się, odkrywszy jak bardzo jej to przeszkadza. –Łagodzi ból – powtórzyła szeptem. – Jak patetycznie. – Wróciła do książki. Hrabia uniósł głowę, tym razem bardzo wolno. –Co pani powiedziała, panno Fairleigh? Och, nie. Popatrzyła na niego z niewinną, miała nadzieję, minką. –Ja... – Urwała. –To brzmiało inaczej: „Jak patetycznie" – przypomniał, wypowiadając słowa z naciskiem. Sabrina nie rwała się do potwierdzania. Wystarczyło, że ją samą paliły policz- ki, co było jednoznaczną odpowiedzią. – Czy zna pani jakieś moje wiersze, panno Fairleigh? – spytał łagodnie. – Nie! – rzuciła bez namysłu, choć gwałtowność mogła być poczytana za im- pertynencję. Z drugiej strony, lepiej, żeby od razu dała jasno do zrozumienia, jakim jest typem kobiety. – Słusznie. Zapewne nie zrozumiałaby ich pani i tylko zamąciłyby jej w gło- wie. – Hrabia spuścił wzrok, znów pisał. Powinna to tak zostawić. Naprawdę powinna. – Czytam po angielsku bez trudności – bąknęła. – Namiętność to zgoła inny język – odparował, nie zadawszy sobie trudu pod- niesienia głowy znad kartki. Przebywała w jego towarzystwie niecały dzień, a już popełniła jeden z sied- miu grzechów głównych. Później winiła dumę za to, co powiedziała w odpowiedzi. –Kusi mnie, by wznieść oczy do nieba, lordzie Rawden, ale nie mogłabym wtedy kontynuować lektury. Hrabia powoli uniósł głowę i z uwagą przyglądał się Sabrinie. Na jego twarzy pojawił się słaby uśmieszek. –Kontynuować lektury? Przewróciła pani nie więcej niż dwie strony od czasu kiedy tu siedzi, panno Fairleigh. Aż tak wolno czyta pani? A może moja obecność tak panią rozprasza? Jeśli to drugie, bardzo przepraszam. Myślała, że poeci mają głowy w chmurach. Ten twardo stąpał po ziemi. –Ale pan nie żałuje, lordzie Rawden – powiedziała spokojnie. Uśmiechnął się szeroko, szczerze, swobodnie, a w kącikach oczu dostrzegła rozchodzące się promieniście zmarszczki. I nie potrafiła już myśleć trzeźwo.
–Rzeczywiście. Chyba nie żałuję. – Nie przestawał się uśmiechać. Powinna spojrzeć w inną stronę albo odwzajemnić uśmiech, albo coś powie- dzieć. Cokolwiek. Ale zupełnie jakby straciła rozum. Mogła tylko patrzeć. Uśmiech znikł z jego twarzy. –Skoro już tak sobie gawędzimy – mówił w zamyśleniu – i skoro pani nieźle zna angielski, zastanawiam się, czy mógłbym panią prosić o pomoc przy moich wierszach. To była niemal uniżona prośba, a służenie pomocą bardziej leżało w naturze Sabriny niż szermierka słowna. –Niewiele wiem o poezji, lordzie Rawden, ale z radością spróbuję. –Cóż... – zaczął nieśmiało – piszę wiersz o uwodzeniu. Równie dobrze mógłby powiedzieć „piszę wiersz o widelcach". Jego ton sprawiał, że te słowa wydały się mniej niebezpieczne. A przez to, paradoksalnie, groźne w dwójnasób. –Myślałam, że już napisał pan książkę o... uwodzeniu, lordzie Rawden. Zbyt późno uświadomiła sobie, że tym samym zdradza, iż wie wszystko o je- go gorszącym tomiku. Rozsiadł się wygodnie na krześle; nietrudno się było domyślić, że temat, który został poruszony, to jego konik. –Och, nie sposób przestać pisać o uwodzeniu, panno Fairleigh. Myślę, że mam jeszcze wiele do powiedzenia w tej kwestii. – Zabrzmiało to niemal akade- micko. Sabrina pomyślała o pocałunku, którego smak miała nadzieję poznać kiedyś dzięki Geoffreyowi, i o tych tajemniczych rzeczach, sekretach małżeńskiej alkowy, o których panienki mówiły jedynie w najogólniejszych eufemizmach, chichocząc. W Tinbury mieszkała kiedyś pewna dziewczyna, o której, gdy zniknęła nagle, mówiono, że została skompromitowana. A wszystko to z powodu uwiedzenia. Sprawa przybrała posmak skandalu. – Ale... dlaczego chce pan... – Sabrina odchrząknęła. – Uwiedzenie wiąże się z nakłanianiem i zniewoleniem. Kuszeniem kobiety wbrew jej woli. Czyż nie? – Chce pani powiedzieć, że... nie przystoi o tym pisać, panno Fairleigh? – Wydawał się zmartwiony. – Uważałem... Cóż, naprawdę myślałem, że każda ko- bieta pragnie być uwodzona. Że to leży w naturze kobiety. –Te godne pożałowania, być może pragną – odparła poważnie. – Brakuje im silnej woli. Ale są również takie, które opatrzność obdarzyła większym hartem du- cha. Nie miała pojęcia o uwodzeniu, ale całkiem dobrze się znała na prawieniu ka- zań.
–Aha. Czyli twierdzi pani, że jej nie można uwieść. – Hrabia pokiwał głową. – Z powodu hartu ducha, jak rozumiem. Bo pani zdaniem uwiedzenie ma coś wspól- nego z „wolą" – silną, albo słabą. Sabrina nagle uświadomiła sobie, jak często słowo „uwodzenie" i jego waria- cje padały w ciągu ostatniej minuty rozmowy. Czuła się omotywana lepką, je- dwabną pajęczyną utkaną ze słów i nie potrafiła się uwolnić. – Nie jesteśmy przecież zwierzętami, lordzie Rawden – zaczęła delikatnie. – Możemy kontrolować nasze zachowania. Mnie nigdy nie sprawiało to trudności. Jak mówiłam, mam spokojne usposobienie i mogę jedynie... – Współczuć — wszedł jej w słowo — nieszczęśnikom dotkniętym poryw- czym, zwierzęcym temperamentem. O, tak, pamiętam. Chciałbym panią o coś za- pytać, jeśli można. – Proszę. – Pochodzi pani ze wsi, czy tak? – Owszem. Tinbury zupełnie nie przypomina Londynu. – Uświadomiła sobie, że w jej ustach Londyn zabrzmiał jak Babilon, kiedy hrabia lekko się skrzywił. – Hm, tak. A zatem... na wsi... widuje pani, jak zwierzęta się dostosowują do otoczenia i okoliczności? Futra robią im się gęstsze na zimę, mają cętki, by łatwiej się ukryć przed drapieżnikami, albo kolorowe ubarwienie, by przyciągnąć innych przedstawicieli swojego gatunku? – Patrzył na nią, zmarszczywszy brwi. – Cóż... Tak, widuję. W tym roku bydło ma bujniejszą sierść na zimę. A wie- wiórki zaczęły gromadzić więcej orzechów, i pani Dewberry uważa, że to zwiastuje wczesną i srogą zimę. Hrabia pokiwał głową. –Świetnie. Ale gnębi mnie jedna kwestia. – Pochylił się nad nią tak blisko, że widziała, jak bardzo gęste są jego rzęsy, i że oczy mają kilka odcieni granatu. W zamyśleniu splótł dłonie na kolanach. –Dlaczego, panno Fairleigh... I raptem zmienił ton. Mówił wolno, rozciągając słowa, jakby próbował wpro- wadzić Sabrinę w trans; drażnił i mącił jej zmysły. –... Dlaczego skóra kobiety jest taaak miękka... tak baaardzo, baaardzo mięk- ka... jeśli nie ma... kusić? Jeśli nie ma być... dotykana? Ostatnie słowo wyszeptał. Padło z lekkością podmuchu, który owionął jej kark. Wstrzymała oddech. Oczy tego mężczyzny miały moc hipnotyzującą. Mówił dalej: –A jeśli nie mamy czerpać przyjemności z naszych ciał, panno Fairleigh, dla- czego tyle rozkoszy może sprawić dotykanie... i bycie dotykaną? Czuła te słowa na całym ciele.
Czekał. Ale ona nie była w stanie się odezwać. Z trudem zaczerpnęła powie- trza. Tylko podstępny dżin uwolniony z lampy mógł sprawić, że słowa hrabiego wpełzły do jej mózgu i nabrały tam kształtu, wypełniając go obrazami, których nigdy wcześniej nie widziała nawet w wyobraźni. Hrabia pokiwał głową, jak gdyby na potwierdzenie swoich racji. –Wszyscy jesteśmy zwierzętami, panno Fairleigh – podsumował zwięźle. Uśmiech nie schodził mu z ust. Usiadł wygodnie na krześle i zabrał się do pracy, traktując tę rozmowę jak chwilową przerwę na ziewnięcie i rozprostowanie kości. Udało mu się omotać ją siecią i zrobił to, jak podejrzewała, dla czystej roz- rywki. Była dla niego zabawką. Przewróciła jeszcze kolejnych dziesięć stron powieści, ale nic nie widziała. Wreszcie doszła do wniosku, że dziesięć stron udawania, że czyta, wystarczy, by uratować godność. Wstała i przeszła przez pokój, bliżej kominka. Strzelający ogień wydawał się znacznie mniej niebezpieczny niż hrabia Rawden. Rhys nachylił się nad stołem bilardowym naprzeciw Wyndhama. Jego strzał był precyzyjny: kule ustawione w niewielki trójkąt rozpierzchły się po suknie, tra- fiając do łuz, do których sobie życzył. –Wyśmienite otwarcie, Rawden. – Wyndham zgiął się, by oddać strzał. – Wi- dać, że humor ci się poprawił. Czyżby Sophia spuściła z tonu i błagała o wybacze- nie? A może zrobiła coś jeszcze przyjemniejszego, byś się odprężył? Usta hrabiego lekko drgnęły. –Bynajmniej. Strzelaj, Wyndy. Malarz strzelił, i to doskonale. – Ha! Udało się! – rzucił triumfalnie i wyprostował się, opierając na kiju. – To nie ma nic wspólnego z Sophią. – Rhys wrócił do tematu. – Ale niewy- kluczone, że znalazłem lekarstwo na nudę. – Czy to się jakoś łączy z cnotliwą, ale ładną panną Fairleigh? – Ładną? – powtórzył Rhys od niechcenia, jakby wcześniej sam nie zauważył. Oczywiście, że zauważył. Patrzył dziś na nią wystarczająco długo i był co- kolwiek zirytowany tą oceną. Jednak nie mogła być inna. Dziewczyna miała zjawi- skowe oczy: przejrzyście zielone, nieco skośne i otoczone wachlarzem długich ciemnych rzęs. Pełne i zmysłowo zaokrąglone usta, niezwykle delikatne, bladoró- żowe, niemal koloru skóry, kiedy się rumieniła. Trudno pojąć, po co córce pastora takie oczy albo takie usta czy świetlista, balsamiczna skóra. Nie mógł się pozbyć wrażenia, że Sabrina ma w sobie coś znajomego. Może wynikało to z ponadczasowego typu jej urody.
– Ma niepospolitą urodę – mówił Wyndham. – Sądziłem, że tylko dlatego się nią zajmujesz. Naprawdę nie uważasz, że jest ładna? Trudno zaprzeczyć. Mimo tej nieszczęsnej starej sukienczyny i nabożnych planów na przyszłość. A może... wła- śnie to cię w niej pociąga? – Jest bystra – stwierdził Rhys, nie oceniając urody. Nie wspomniał też, że przez chwilę naprawdę dobrze się bawił wymianą zdań z panną Fairleigh. – Ale jest także świętoszkowata i przekonana o słuszności swoich racji. Myślę, że byłoby zabawnie dowieść, iż nie są jedynie słuszne. – Co masz na myśli? Rhys wyprostował się, osłonił dłońmi końcówkę kija i oparł na nich podbró- dek. – Twierdzi, że nie można jej uwieść. – Nie chcesz chyba powiedzieć, że siedziałeś sobie w kącie i gawędziłeś o uwodzeniu z nobliwą panną Fairleigh, kiedy ja grałem w karty z jej znajomymi i Sophią? – Wyndham powiedział to z podziwem. Żywił ogromny szacunek dla wła- dzy przyjaciela nad płcią piękną. Rhys się roześmiał, ale nie wchodził w szczegóły. – Powiedzmy, że uważam, iż byłoby rzeczą zabawną poszerzyć horyzonty panny Fairleigh. – A jak ja się dowiem, że jej horyzonty uległy już poszerzeniu? – Zacznie się rumienić w mojej obecności. Jąkać. Przymilać. Będzie jej bra- kować słów. – Rhys wyrecytował objawy najwyraźniej znudzony. Tak właśnie re- agowały na niego kobiety. – Och, rozumiem. Normalne symptomy. – I wróci do Tinbury cokolwiek bardziej oświecona, i, kto wie, może miło za- skoczy szczęśliwca, który ją poślubi. – Dobry Boże, Rawden, nie zamierzasz chyba... – Pozbawić jej dziewictwa? Nie. Ale odrobiny niewinności z pewnością. Wyndham oddał strzał. Fatalny. Pokręcił głową. – Jak zamierzasz się do tego zabrać? – Jeszcze nie zdecydowałem. Ale wiedział, że mu się uda. Panna Fairleigh nie uświadamiała sobie tego, ale była dumna. I bystra. Dumna ze swojej bystrości. Podejrzewał także, że ma tempe- rament i wyobraźnię, ponieważ widział, jak go słuchała: chłonęła słowa, czuła je. Sprytny mężczyzna potrafiłby skorzystać z pozostawianych przez pannę Fair- leigh wskazówek do rozbudzenia uśpionych zmysłów. Rhys uśmiechnął się do siebie, umieszczając wybraną bilę w wybranej łuzie. Był bardzo sprytnym mężczyzną.