ks-konfeks

  • Dokumenty295
  • Odsłony17 763
  • Obserwuję20
  • Rozmiar dokumentów410.8 MB
  • Ilość pobrań11 999

Roberts Nora - Saga rodu Concannonów 01 - Zrodzona z ognia

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Roberts Nora - Saga rodu Concannonów 01 - Zrodzona z ognia.pdf

ks-konfeks EBooki saga rodu cancannonów
Użytkownik ks-konfeks wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 248 stron)

Wszystko dla pań SagaroduConcannonów TOM1 Przekład Aleksandra Komornicka AMB ER

Elizabeth Jane Howard Saga rodu Cazaletów Lata beztroski Lata czekania Lata goryczy SAGI Nora Roberts Saga rodu Concannonów Zrodzona z ognia w przygotowaniu Zrodzona z lodu Zrodzona ze wstydu

Nigdy nie wyjdę za mąŜ , Ŝoną nie będę niczyją. Resztę Ŝycia chcę spędzić samotnie Ŝyjąc. XIX – wieczna ballada irlandzka Szanowny Czytelniku Przez całe Ŝycie pragnęłam odwiedzić Irlandię. Moi przodkowie przybyli z Irlandii i Szkocji, zawsze więc mnie ciągnęło, by zobaczyć zielone wzgórza i usiąść w zadymionym pubie, słuchając starej irlandzkiej muzyki. Gdy wreszcie mogłam odbyć tę podróŜ z moją rodziną, juŜ w chwili wylądowania na lotnisku w Shannon wiedziałam, Ŝe jestem w domu. Umiejscowienie akcji powieści w Irlandii było decyzją naturalną. Ziemia i ludzie inspirują, tam'oŜywają niestworzone historie. Chciałam napisać o Irlandii i o rodzinie, i o tym, jak obie splatają się w moim sercu. W kaŜdej ksiąŜce tej trylogii opowiadam o jednej z trzech sióstr, tak róŜnych, lecz połączonych więzami krwi. Ich Ŝycie róŜnie się potoczyło, ale źródłem inspiracji dla nich, podobnie jak dla mnie, jest Irlandia. Bohaterką tomu „Zrodzona z ognia" jest Margaret Mary Concannon, najstarsza z sióstr, artystka tworząca szkło dekoracyjne, obdarzona silnym rysem niezaleŜności, równie gwałtownym, co jej wybuchowy temperament. Jest typem kobiety, która zarówno znajduje siłę i pociechę w rodzinie, jak i jest przez nią rozdarta, i której ambicje doprowadzą ją do odkrycia samej siebie i swoich talentów. Ręczna obróbka szkła jest sztuką trudną, wymagającą precyzji. Maggie potrafi tworzyć rzeczy delikatne i kruche, a jednocześnie jest kobietą silną i upartą, kobietą z Clare, z całą niesfornością jego nieokiełznanej przyrody i burzliwą naturą tego fascynującego hrabstwa zachodniej Irlandii. Jej związek z wyrafinowanym znawcą sztuki, właścicielem dublińskiej galerii, Ro-ganem Sweeneyem, nie będzie spokojny, mam jednak nadzieję, Ŝe wciągnie i zaintryguje czytelnika. Mam równieŜ nadzieję, Ŝe czytelnik tej pierwszej ksiąŜki z mojej trylogii „Zrodzona z..." ucieszy się z odwiedzin w hrabstwie Clare, kraju zielonych wzgórz, dzikich urwisk skalnych i nieprzemijającego piękna. Nora ROBERTS 9

Rozdział pierwszy Jasne, na pewno jest w pubie. Gdzie indziej przecieŜ moŜe szukać schronienia i ciepła rozumny męŜczyzna w to zimne i wietrzne popołudnie? Oczywiście, Ŝe nie w domu, przy własnym kominku! Co to, to nie, pomyślała Maggie. Tom Concannon jest rozumnym męŜczyzną i nie siedzi w domu. Jej ojciec jest w pubie, wśród gromady wesołych przyjaciół. Uwielbia się pośmiać, pokrzyczeć i wymyślać niestworzone historie. Ktoś mógłby go nazwać zwariowanym facetem. Ale nie Maggie, o nie. Wyjechała ryczącą cięŜarówką z ostatniego zakrętu przed wsią Kil-mihil. Nie dostrzegła Ŝywej duszy na ulicy. Nic dziwnego, było juŜ dobrze po lunchu, a pogoda bynajmniej nie zachęcała do przechadzek. Od Atlantyku wiał tak lodowaty wicher, Ŝe nawet psa Ŝal by wypuścić z domu. Całe zachodnie wybrzeŜe Irlandii dygotało z zimna i z utęsknieniem wypatrywało wiosny. Pośród innych pojazdów rozpoznała rozklekotanego fiata ojca. Z daleka było widać, Ŝe tego dnia u Tima 0'Malleya zebrała się niezła gromada. Zaparkowała jak najbliŜej frontowego wejścia do pubu, przycupniętego wśród licznych w tym miejscu sklepów. Ruszyła przed siebie. Wicher bił ją po plecach. Wtuliła nos w koŜuszek, naciągnęła głębiej czarną, wełnianą czapkę. Policzki zarumieniły się jej od chłodu. W powietrzu wisiało coś złowieszczego. Zanosi się na nielichy mróz, pomyślała. I to jeszcze przed zapadnięciem zmroku. Nie przypominała sobie równie paskudnego stycznia, a w kaŜdym razie nie pamiętała, kiedy ostatnio hrabstwo Clare nawiedziła tak uporczywa, lodowata zawierucha. Ogródek, który w pośpiechu mijała, drogo juŜ za to zapłacił. Wszystko w nim poczerniało od wiatru i mrozu, i drzewa wyciągały martwe ramiona jakby w niemym błaganiu. Zrobiło się jej Ŝal ogródka, ale wiadomość, jaką miała w zanadrzu, była radosna, i przez chwilę dziwiło ją nawet, Ŝe kwiaty nie zakwitają i nie podnoszą główek, domyślając się wiosny. 511

U 0'Malleya było ciepło i swojsko. Poczuła to zaraz po przekroczeniu progu. Zapachniało rozpalonym torfem, który Ŝarzył się wesoło w kominku, i gulaszem, który Deirdre, Ŝona 0'Malleya, ugotowała na lunch. A takŜe tytoniem, piwem i unoszącą się w powietrzu oleistą smugą aromatu smaŜonych frytek. Pierwsza spostrzegła Murphy'ego. Siedział na małym stoliku, z wyciągniętymi przed siebie nogami, wygrywając melodię na irlandzkim akordeonie, którego dźwięk tak doskonale współbrzmiał z jego słodkim głosem. Inni bywalcy pubu słuchali go rozmarzeni nad swoim piwem i porterem. Melodia była smutna, jak wszystkie najlepsze irlandzkie melodie, rzewna i tkliwa jak łzy kochanki. Piosenka nosiła jej imię i mówiła o dorastaniu. Murphy dostrzegł ją, uśmiechnął się nieznacznie. Niesforne pasmo czarnych włosów opadło mu na brwi, potrząsnął więc głową i odrzucił je do tyłu. Tim 0'Malley stał za barem, brzuchaty męŜczyzna w fartuchu, który z trudem obejmował go w pasie. Miał szeroką, pobruŜdŜoną twarz oraz oczy, które, kiedy się śmiał, ginęły w fałdach skóry. Wycierał do połysku kufle. Na widok Maggie nie przerwał swojego zajęcia. Wiedział, Ŝe zachowa się jak naleŜy i poczeka z zamówieniem do końca melodii. Zobaczyła Davida Ryana puszczającego dym z jednego z amerykańskich papierosów, które brat przysyłał mu co miesiąc z Bostonu, a takŜe zawsze schludną panią Logan robiącą róŜową włóczką na drutach i wystukującą nogą rytm melodii. Był stary Johnny Conroy, zastygły w bezzębnym uśmiechu, trzymający zniekształconą ręką równie pokrzywioną dłoń swojej pięćdziesięcioletniej Ŝony. Siedzieli obok siebie jak para młodoŜeńców, zasłuchani w piosenkę Murphy'ego. Dźwięk stojącego na barze telewizora był wyłączony, ale obraz zostawiono - połyskiwał teraz brytyjską mydlaną operą. Ludzie w pięknych strojach, z lśniącymi włosami, rozprawiali gorączkowo wokół duŜego stołu, który jarzył się od świec w srebrnych lichtarzach i świateł odbitych w wytwornych, kryształowych kieliszkach. JakŜe odległe to były światy: pełna blasku opowieść i mały pub z podniszczonym barem i ciemnymi od dymu ścianami. Pełna pogardy reakcja Maggie na widok wyelegantowanych typów oddających się jałowej dyspucie w bogato urządzonym wnętrzu była szybka i automatyczna. Podobnie jak przelotny skurcz zazdrości. Pomyślała, Ŝe gdyby była tak bogata, choć oczywiście nie zaleŜało jej na tym, wiedziałaby z pewnością, jaki z tego uczynić poŜytek. A potem zobaczyła jego, siedzącego oddzielnie w rogu. Nie Ŝeby był samotny, nic z tych rzeczy. Stanowił tak nierozłączną część tego pomieszczenia, jak krzesło, na którym siedział. Jedną rękę przełoŜył przez oparcie krzesła, podczas gdy w drugiej trzymał filiŜankę, w której, jak słusznie się domyślała, miał mocną herbatę zaprawioną irlandzką whisky. 12

Bywał nieobliczalny, pełen zrywów i zahamowań, nieoczekiwanych zmian nastroju, ale znała go. Ze wszystkich męŜczyzn jakich znała, Ŝadnego nie kochała Ŝarliwiej od Toma Concannona. Bez słowa podeszła do niego, usiadła i oparła głowę na jego ramieniu. Poczuła, jak jej miłość wzbiera, rozpala się jak ogień, który grzeje, przenika na wskroś, lecz nigdy nie spala. Zdjął rękę z oparcia krzesła i przygarnął ją do siebie. Wargami musnął jej skroń. Kiedy przebrzmiały ostatnie dźwięki piosenki, ujęła jego dłoń i pocałowała. - Wiedziałam, Ŝe cię tu znajdę. - A skąd wiedziałaś, Ŝe myślę o tobie, moja śliczna Maggie? - MoŜe takŜe myślałam o tobie? Pochyliła się ku niemu i uśmiechnęła się. Był drobnym męŜczyzną, ale o mocnej budowie. „Jestem jak byczek", mówił często, śmiejąc się tym swoim grzmiącym śmiechem. W takich chwilach zmarszczki wokół oczu pogłębiały mu się na kształt małych wachlarzyków. Niegdyś miał wspaniałe rude, gęste włosy. Z czasem przerzedziły się nieco, a siwe pasemka wyglądały jak smuŜki dymu pośród płomieni. Dla Maggie był najbardziej porywającym męŜczyzną na świecie. Był jej ojcem. - Tato - odezwała się. - Mam dobre wiadomości. - Nie wątpię, czytam to z twojej twarzy. MruŜąc oczy, zdjął z jej głowy czapkę, na ramiona wysypały się długie, ognistorude włosy. Zawsze lubił na nie patrzeć, były takie lśniące i spręŜyste. Nigdy nie zapomni, gdy po raz pierwszy trzymał ją na ręku: jej drobniutkiej, zabawnie wykrzywionej buzi, wyraŜającej niepohamowaną radość Ŝycia, i maleńkich, zaciśniętych piąstek, wymachujących co sił na wszystkie strony. I jej włosów, błyszczących jak nowiutki miedziak. Nie był rozczarowany, Ŝe to nie jest syn, pokornie dziękował losowi, iŜ obdarował go córką. - Przynieś mojej dziewczynce coś do picia, Tim. - Poproszę herbatę - zawołała. - Jest paskudnie zimno. Teraz, kiedy juŜ się tu znalazła, zapragnęła odwlec przyjemność podzielenia się nowiną, delektować się nią jak najdłuŜej. - Murphy, śpiewasz sobie tutaj piosenki i popijasz, a kto ogrzewa twoje krowy? - zawołała. - Same się grzeją - odkrzyknął. -1 jeśli ta pogoda utrzyma się dłuŜej, będę miał na wiosnę więcej cieląt, niŜ zdołam oporządzić. W długie zimowe wieczory bydło zabawia się podobnie jak wszyscy na tym świecie. - CzyŜby? Siedzi przy kominku z dobrą ksiąŜką w ręku? - zawołała Maggie, a sala wybuchnęła śmiechem. Dla nikogo bowiem miłość Murp-hy'ego do lektur nie była tajemnicą. - No właśnie, próbowałem zaszczepić im rozkosz, jaką daje dobra literatura, ale krowy wolą oglądać telewizję. - Postukał palcem w pustą 13

szklanicę. - A ja przyszedłem tutaj, Ŝeby odpocząć od twojego pieca, który huczy dzień i noc, jakby pioruny waliły. Dlaczego nie jesteś w domu i nie bawisz się swoim szkłem? - Tato - Maggie ujęła ponownie rękę ojca. - Tobie pierwszemu muszę to powiedzieć. Wiesz, Ŝe rano zawiozłam kilka sztuk do Ennis, do sklepu McGuinnessa? - No wiesz? - Wyjął z ust fajkę i postukał nią. - Powinnaś była powiedzieć, Ŝe się tam wybierasz, dotrzymałbym ci towarzystwa. - Chciałam to zrobić sama. - Moja mała pustelnica - zaśmiał się i dał jej prztyczka w nos. - Tato, on je kupił. - Jej zielone jak u ojca oczy promieniały blaskiem. - Kupił cztery, bo tyle wzięłam ze sobą. Zapłacił mi za nie nawet co nieco. - Nie mów, Maggie, no nie! - Poderwał się z miejsca, pociągnął ją za sobą i zakręcił nią w koło. - Posłuchajcie, co wam powiem, panie i panowie. Moja córka, moja własna córka Margaret Mary, sprzedała swoje szkła w Ennis. Zagrzmiały gromkie brawa i posypała się cała seria pytań. - U McGuinnesa - odpowiadała. - Cztery sztuki, a rozglądał się, czy nie mam więcej. Dwa wazony, czarka i... myślę, Ŝe tę ostatnią moŜna by nazwać przyciskiem do papieru. - Roześmiała się, gdy Tim postawił na kontuarze dwie whisky, dla niej i dla jej ojca. - A niech to! - Wzięła szklankę i wzniosła toast. - Za zdrowie Toma Concannona, który uwierzył we mnie. - Och, nie, Maggie. - Ojciec potrząsnął głową, a w jego oczach pojawiły się łzy. - Za ciebie. Tylko za ciebie. - Zadzwonił szklaneczkami i wlał zawartość do gardła. - Rozgrzej to stare, kochane pudełko, Murphy. Chcę zatańczyć z moją córką. Murphy nie kazał się długo prosić. Wśród gwaru i oklasków Tom poprowadził córkę po parkiecie. Deirdre wyjrzała z kuchni, wytarła ręce w fartuch. Z twarzą zarumienioną od gotowania porwała do tańca męŜa. Od jednego skocznego irlandzkiego tańca do drugiego, od jednego partnera do drugiego Maggie wirowała aŜ do upadłego. Wkrótce, skuszeni muzyką i perspektywą spędzenia czasu w miłej kompanii, ściągnęli do pubu inni bywalcy, i tak wiadomość o sukcesie Maggie prędko się rozniosła. Przed zapadnięciem zmierzchu wiedzieli juŜ o nim wszyscy w promieniu dwudziestu kilometrów. Spodziewała się takiego rozgłosu. A w tajemnicy marzyła o jeszcze większym. - Och, juŜ nie mogę. - Opadła na krzesło i wysączyła do dna zimną herbatę. - Jeszcze trochę, a serce mi pęknie. - Mnie teŜ. Z dumy, Ŝe mam taką córkę. - Uśmiech Toma był promienny, lecz wzrok nieco mętny. - Powinniśmy powiadomić o tym twoją matkę, Maggie. A takŜe twoją siostrę... 14

- Powiem o tym Briannie wieczorem. Zesztywniała na wspomnienie matki. - Dobrze, w porządku. - Pochylił się i pogłaskał ją po policzku. - To twój wielki dzień, Maggie Mae i nic go nie zakłóci. - Nie, to nasz dzień. Bez ciebie nigdy bym nie wydmuchała mojej pierwszej szklanej bańki. - No to się tym dzielmy, tylko my dwoje, przez krótki czas. - Na chwilę zrobiło mu się duszno, jakoś niewyraźnie i gorąco. Tak jakby coś zamigotało mu przed oczami, by zaraz po tym wszystko wróciło do normy. Brak powietrza, pomyślał. Odrobina świeŜego powietrza dobrze mi zrobi. - Mam ochotę na przejaŜdŜkę. Chcę powąchać morze, Maggie. Czy pojedziesz ze mną? - Oczywiście, Ŝe pojadę. - Podniosła się natychmiast. - Ale na dworze jest potwornie zimno i wieje jak diabli. Jesteś pewien, Ŝe chcesz się znaleźć teraz na skałach? - Taką mam potrzebę. - Sięgnął po palto, owinął szyję szalikiem i odwrócił się ku sali. Zdawało mu się, iŜ wszystkie zadymione, ciemne kolory wirują przed jego oczami. Z przykrością pomyślał, Ŝe jest odrobinę pijany. No ale przecieŜ była ku temu okazja! - Urządzamy przyjęcie! -zawołał. - Jutro wieczorem. Będzie dobre jedzenie, dobry alkohol i dobra muzyka. Uczcimy sukces mojej córki. Oczekuję wszystkich moich przy- jaciół! Maggie odezwała się, gdy juŜ byli na dworze. - Przyjęcie? Tatku, wiesz, Ŝe ona się na to nie zgodzi. - Na razie jeszcze jestem panem we własnym domu. - Wysunął do przodu podbródek, w jakŜe podobny sposób, jak zwykła to czynić Maggie. - Przyjęcie odbędzie się, Maggie. Dogadam się jakoś z twoją matką. Mogłabyś juŜ ruszyć? - Oczywiście. Wiedziała, Ŝe nie ma co dyskutować z Tomem Concannonem, kiedy wbił sobie coś do głowy. Była mu wdzięczna za to. Gdyby nie jego upór, nigdy nie dotarłaby do Wenecji i nie odbyła praktyki w hucie szkła. Nigdy by teŜ nie wykorzystała tego, czego się nauczyła i o czym marzyła, i nie wybudowałaby własnej pracowni. Wiedziała teŜ jaką cholerną cenę matka kazała mu płacić za wyrzucone, jej zdaniem, pieniądze na naukę. Ale on postawił twardo na swoim. - Powiedz mi, nad czym teraz pracujesz. - To coś w rodzaju butelki. Chcę, Ŝeby była bardzo wysoka i wąska. ZwęŜająca się ku górze, a następnie mocno rozchylająca się. Trochę jak lilia. Bardzo delikatna w kolorze, jak wnętrze brzoskwini. Widziała to tak wyraźnie, jak rękę, którą starała się opisać mu jej kształt. - Masz piękne rzeczy w głowie. - Ale na tym kończy się wszystko, co łatwe - zaśmiała się. - Rzeczy stają się realne dopiero w wyniku cięŜkiej pracy. 15

- To ty sprawiasz, Ŝe stają się realne. Poklepał ją lekko po ręku i pogrąŜył się w milczeniu. Maggie skręciła w wąską, wijącą się drogę prowadzącą do morza. Z daleka, od zachodu, napływały smagane wiatrem, pociemniałe od burzy chmury. Zagarniały jaśniejsze skrawki nieba, które po chwili wyzwalały się, by na krótko zajaśnieć niczym diament pośród ołowianej szarości. Raptem ujrzała czarę, szeroką i przepastną, oplecioną jaskrawymi barwami, i w wyobraźni zaczęła juŜ nadawać jej kształt. Droga zakręciła, następnie wyprostowała się. Krztusząca się cięŜarówka mijała poŜółkłe od zimna, przewyŜszające człowieka Ŝywopłoty. Na krańcu wsi wznosił się przydroŜny krzyŜ poświęcony Najświętszej Maryi. Z twarzy Dziewicy emanowała łagodność, jej ramiona rozwarte były w geście wszechogarniającego powitania, u jej stóp postawiono wazon pełen śmiesznych, krzykliwych, plastikowych kwiatów. Gdy ojciec westchnął, Maggie szybko odwróciła ku niemu głowę. Wydał się jej odrobinę blady, miał trochę podkrąŜone oczy. - Wydajesz się zmęczony, tato. Czy na pewno nie chcesz, Ŝebyśmy zawrócili do domu? - Nie, nie. - Wyjął z ust fajkę i machinalnie postukał nią o spód dłoni. - Chcę zobaczyć morze. Zanosi się na sztorm. Będziemy mieli wspaniałe widowisko ze skał Loop Head. - Ano będziemy. Za wsią droga znowu raptownie się zwęziła. Maggie musiała skupić całą uwagę, by cięŜarówka ani o milimetr nie zboczyła i jechała równo jak po linie. W ich stronę, pokonując z wysiłkiem wiatr, szedł ciepło ubrany męŜczyzna w towarzystwie wiernego psa, który ze stoickim spokojem trzymał się nogi swego pana. By umoŜliwić przejazd, męŜczyzna i pies zeszli z drogi, przywarli do Ŝywopłotu, a cięŜarówka mijała ich powoli> o włos od czubka butów męŜczyzny. Skinął im na powitanie głową. - Wiesz o czym myślałam, tato? - A no o czym? - Gdybym mogła jeszcze sprzedać kilka sztuk, choćby jeszcze tylko kilka, mogłabym sobie zafundować nowy piec. Chciałabym móc posługiwać się większą ilością kolorów, rozumiesz. Gdybym mogła kupić inny piec, mogłabym wytapiać więcej szkła. Piec z ogniotrwałej cegły wcale nie jest taki drogi. No, ale potrzebowałabym na to więcej niŜ dwie setki. - OdłoŜyłem trochę na boku. - Nie, tym razem nie. - Była stanowcza. - Kocham cię za to, ale ten piec kupię ze swoich własnych. Poczuł się uraŜony i z zagniewaniem wpatrywał się w fajkę. - A od czego jest ojciec, jeśli mogę wiedzieć, jak nie od dawania swoim dzieciom? Nie sprawiasz sobie wyszukanych ubrań ani świecidełek, jeśli więc chcesz mieć piec, to będziesz go miała. 16

- I tak będzie - odparowała. - Ale kupię go sama. Chcę zrobić to sama. Nie potrzebuję pieniędzy, lecz twojej wiary we mnie. - Spłaciłaś mnie juŜ z nawiązką. - Oparł się wygodnie, zrobił w oknie szparę, przez którą, gdy zapalał fajkę, świstał wiatr. - Jestem bogatym człowiekiem, Maggie. Mam dwie cudowne córki, kaŜda jak drogocenny klejnot. I choć człowiek mógłby juŜ na tym poprzestać, mam jeszcze dobry, solidny dom i przyjaciół, na których mogę liczyć. Maggie odnotowała, Ŝe do swej szkatułki ze skarbami nie dołączył matki. - I nadal, za górami, za lasami, masz zakopany dzban ze złotem. - A jakŜe. Znowu zamilkł, zadumał się. Mijali stare, kamienne szałasy, opuszczone i bez dachów, stojące na skraju popielatozielonych pól, bezkresnych i nieprawdopodobnie pięknych w ciemnej poświacie. I kościół opierający się bezlitosnym wichrom, osłaniany jedynie przez kilka pokręconych, bezlistnych drzew. Z pewnością był to smutny widok, ale Tomowi wydał się piękny. Nie podzielał zamiłowania Maggie do samotności, ale kiedy teraz spoglądał na tę scenerię, na nisko leŜące niebo i opustoszałą ziemię, między którymi postać ludzka zdawała się być zaledwie punkcikiem, zrozumiał ją. Przez świszczącą szparę w oknie samochodu poczuł zapach morza. Niegdyś marzył o przeprawieniu się przez nie. Niegdyś marzył o wielu rzeczach. Zawsze szukał tego dzbana ze złotem i wiedział, Ŝe to z własnej winy go nie znalazł. Był farmerem z urodzenia, ale nigdy z zamiłowania. Teraz utracił wszystko poza kilkoma akrami ziemi, dobrymi do hodowli kwiatów i uprawy warzyw, z czym tak zręcznie radziła sobie jego córka Brianna. Dostatecznie dobrymi, by mu przypominać o przegranej. To kara za zbyt wiele projektów, pomyślał teraz, gdy kolejne tęskne westchnienie wezbrało w jego piersi. Jego Ŝona, Maeve, ma rację. Zawsze miał pełno pomysłów, ale nigdy smykałki czy szczęścia, aby je zrealizować. Sapiąc i postękując, samochód minął kolejne skupisko domów oraz budynek, którego właściciel szczycił się tym, iŜ jego pub jest ostatnim przed Nowym Jorkiem. Ten widok, jak zawsze, podniósł Toma na duchu. - Czy poŜeglujemy, Maggie, do Nowego Jorku i zamówimy kufel piwa? - zapytał starym zwyczajem. - Stawiam pierwszą kolejkę. Zaśmiał się. Kiedy samochód dotarł do końca drogi, skąd moŜna juŜ było dojść do traw i skał, a wreszcie do przewalającego się z hukiem morza, które rozciągało się aŜ do Ameryki, poczuł nagle, Ŝe ma mało czasu. Znaleźli się wśród huraganowego ryku wiatru i wody, bezlitośnie smagających najeŜone bloki skalne. Trzymając się pod rękę, zatoczyli się jak pijani, a następnie, śmiejąc się, ruszyli przed siebie. 2 - Zrod zona z ognia 1 7

- To szaleństwo przychodzić tutaj w taki dzień. - Tak, czyste szaleństwo. Czy czujesz to powietrze, Maggie? Czujesz je? Chce nas stąd zdmuchnąć i przenieść do Dublina. Pamiętasz, jak byliśmy w Dublinie? - Widziałam Ŝonglera podrzucającego kolorowe piłeczki. Tak mi się to strasznie spodobało, Ŝe sam nauczyłeś się tej sztuczki. Jego grzmiący śmiech zahuczał prawie jak morze. - Och, a ile jabłek porozwalałem! - Jeszcze przez parę tygodni zajadaliśmy szarlotki i mus jabłeczny. - A ja myślałem, Ŝe dzięki nowej umiejętności będę mógł pojechać na jarmark do Galway i zarobić funta, a moŜe nawet i dwa. - I wydać wszystkie zarobione pensy na prezenty dla mnie i dla Brianny. ZauwaŜyła, Ŝe powrócił mu rumieniec i Ŝe znowu błyszczą mu oczy. Ochoczo przebrnęli szarpaną przez wicher ostrą trawę. A potem juŜ stali nad brzegiem potęŜnego Atlantyku, w obliczu wojowniczych fal, uderzających bezlitośnie o skałę. Woda spadała z łoskotem, po czym wycofywała się, pozostawiając dziesiątki małych kaskad rozlewających się wśród szczelin skalnych. Ponad głowami krzyczały i krąŜyły mewy, krąŜyły i krzyczały, a dźwięk ten odbijał się długim echem od grzmiących fal. Przepyszna fontanna wody wzbijała się wysoko, biała jak śnieg u podstawy, przejrzysta jak kryształ w rozsypujących się w lodowatym powietrzu kropelkach. Tego dnia na pofałdowanej powierzchni morza nie było ani jednej łodzi. Tylko zaciekłe grzywiaste fale przemierzały ocean. Zastanawiała się, dlaczego ojciec tak często tu przychodzi. Czy zwarcie się morza i kamienia, ich odwieczna walka, jest dla niego symbolem małŜeństwa? A jego małŜeństwo było ustawiczną walką, wiecznym rozgoryczeniem i złością Ŝony smagającą jego serce, by stopniowo, jakŜe powoli, ułagodzić je i doprowadzić do krótkiego zawieszenia broni. - Dlaczego od niej nie odejdziesz, tatku? - Co? - Oderwał się od morza i od nieba. - Dlaczego od niej nie odejdziesz? - powtórzyła Maggie. - Brie i ja jesteśmy juŜ dorosłe. Dlaczego nadal przy niej trwasz, skoro nie jesteś szczęśliwy? - Jest moją Ŝoną - odpowiedział zwyczajnie. - I to ma wystarczyć za całą odpowiedź? - dopytywała się. - Dlaczego z tym nie skończysz? Między wami nie ma miłości. Ani nawet sympatii. Odkąd pamiętam, czyniła piekło z twojego Ŝycia. - Jesteś dla niej zbyt surowa. I za to takŜe, pomyślał, ponosił konsekwencje. Tak ukochał to dziecko, iŜ stanął bezradny wobec jego bezgranicznej, bezwarunkowej miłości do ojca. Miłości, która, wiedział o tym dobrze, nie pozostawiła miejsca na zrozumienie zawiedzionych nadziei kobiety, która je urodziła. - To co jest między twoją matką a mną, jest w równej mierze moim dziełem jak i jej. MałŜeństwo jest delikatną materią, Maggie, polega na 18

wywaŜeniu potrzeb dwóch serc i dwóch oczekiwań. Czasami jedna szala przechyla się pod dęŜarem, a druga nie moŜe jej podźwignąć. Zrozumiesz to, kiedy sama wyjdziesz za mąŜ. - Nigdy nie wyjdę za mąŜ - powiedziała Ŝarliwie, jakby składała przed Bogiem ślubowanie. - Nikomu, nigdy nie dam prawa uczynienia mnie tak nieszczęśliwą. - Nie mów tak. Nie mów. - Przycisnął ją mocno do siebie, strapiony. - Nie istnieje nic cenniejszego niŜ małŜeństwo i rodzina. Nic, na całym świede. - JeŜeli tak, to dlaczego staje się ono więzieniem? - Nie powinno być. - Znowu naszła go słabość, i nagle poczuł przenikające go zimno. - Nie daliśmy d dobrego przykładu, twoja matka i ja, i jest mi przykro z tego powodu. Bardziej niŜ potrafię to wyrazić. Ale wiem jedno, Maggie, córeczko. Kiedy kochasz całą sobą, nie grozi d wyłącznie samo nieszczęśde. To takŜe jest i niebo. Przytuliła twarz do jego policzka, wdągając na podeszenie jego zapach. Nie mogła mu powiedzieć tego, o czym wiedziała od lat: Ŝe jego małŜeństwo nigdy nie było niebem. I Ŝe nigdy nie zaryglowałby się w tym małŜeńskim więzieniu, gdyby nie ona. - Czy kochałeś kiedyś matkę? - Kochałem. I było to tak gorące, jak twój piec. A ty, Maggie Mae, wzięłaś z tego swój początek. Zrodziłaś się z ognia, jak jedna z twoich najlepszych, najbardziej zuchwałych figurek. Ale ogień powoli wystygał, aŜ kiedyś się wypalił. Być moŜe, gdyby nie wybuchł tak jasnym i silnym płomieniem, moglibyśmy go przechować. Było coś w jego głosie, co sprawiło, Ŝe znowu uwaŜnie mu się przyjrzała. - Był jeszcze ktoś. Wspomnienie, jak ukąszenie pszczoły, było bolesne i słodkie. Tom ponownie zwródł twarz w stronę morza, tak jakby chdał je przeniknąć wzrokiem i odnaleźć kobietę, której pozwolił odejść. - Ano tak, był ktoś, kiedyś. Ale tak nie powinno być. Nie miało prawa tak być. Ale mogę d to powiedzieć: kiedy miłość przychodzi, kiedy strzała ugodzi serce, nic jej nie powstrzyma. I nawet krwawienie staje się przyjemnośdą. Więc nie mów do mnie „nigdy", Maggie. Pragnę dla dębie tego, czego nie mogłem sam mieć. Nie wypowiedziała na głos tego, o czym myślała. Mam dwadzieścia trzy łata, tatku, a Brie jest tylko o rok młodsza ode mnie. Znam naukę kościoła, ale niech mnie piekło pochłonie, jeśli uwierzę, Ŝe w niebie jest Bóg, który znajduje przyjemność w karaniu człowieka przez całe Ŝycie za jedną pomyłkę. - Pomyłkę. - Tom opuścił brwi i zatknął fajkę za zęby. - Moje małŜeństwo nie było pomyłką, Margaret Mary, i nie mów tak ani teraz, ani nigdy więcej. Ty i Brie wzięłyśde się z niego. Pomyłka? Nie. Cud! 19

Byłem juŜ po czterdziestce, kiedy się urodziłaś. Jakoś przedtem nawet do głowy mi nie przychodziło, Ŝeby zakładać rodzinę. I pomyśleć, czym byłoby moje Ŝycie bez was dwóch. Gdzie bym teraz był? MęŜczyzna koło siedemdziesiątki, całkiem samotny. Całkiem samotny. - Ujął w dłonie jej twarz i wpatrywał się w nią zapamiętale. - Codziennie dziękuję Bogu, Ŝe spotkałem waszą matkę i Ŝe stworzyliśmy coś, co po sobie zostawię. Ze wszystkich rzeczy, jakie zrobiłem i jakich nie zrobiłem, ty i Brianna jesteście moją pierwszą i autentyczną radością. I nie chcę więcej słyszeć o pomyłkach i nieszczęściach. Rozumiesz? - Kocham cię, tatku. Na jego twarzy pojawił się błogi uśmiech. - Wiem o tym. Myślę, Ŝe za mocno, ale nie Ŝałuję tego. - I znowu poczuł, Ŝe czas nagli. - Jest coś, o co chciałbym cię poprosić, Maggie. - Co to takiego? Przyjrzał się uwaŜnie jej twarzy, dotykał jej palcami, jakby nagle zapragnął utrwalić w pamięci jej kaŜdy rys - mocny, uparty podbródek, miękki zarys policzków, oczy tak zielone i niespokojne jak morze huczące pod nimi. - Jesteś silna, Maggie. Twarda i silna, z prawdziwym sercem pod stalową powłoką. Bóg wie, jaka jesteś zdolna i bystra. Nawet nie próbuję zrozumieć tego, co wiesz, ani skąd o tym wiesz. Jesteś moją płonącą gwiazdą, Maggie, tak jak Brie jest moją lodową róŜą. Pragnę, abyś ty, abyście obie, szły za swymi marzeniami. Pragnę tego bardziej niŜ potrafię to wyrazić. A kiedy ich dosięgniecie, dosięgniecie ich w takim samym stopniu dla mnie, jak i dla siebie. PotęŜny huk wody nie docierał juŜ tak mocno do jego uszu, podobnie jak światło do jego oczu. Na krótką chwilę twarz Maggie rozmazała się i rozpłynęła. - Co się stało? - Zaniepokojona, chwyciła go kurczowo. Stał się szary jak niebo i nagle zrobił się strasznie stary. - Czy źle się czujesz, tatku? Pozwól, Ŝe odprowadzę cię do cięŜarówki. - Nie. - Z nieznanych sobie przyczyn czuł Ŝywotną potrzebę pozostania na miejscu, właśnie tutaj, na najdalej wysuniętym krańcu swojego kraju, i dokończenia myśli, którą zaczął. - Nic mi nie jest. Jakieś kłucie, nic więcej. - Zmarzniesz! I rzeczywiście, poczuła, Ŝe jego twarde ciało reaguje pod jej palcami niewiele Ŝywiej niŜ worek zlodowaciałych kości. - Posłuchaj mnie. - Jego głos był ostry. - Nie pozwól, by ktokolwiek powstrzymał cię i nie pozwolił ci iść obraną drogą lub robić tego, co dla siebie wybierzesz. Zostaw po sobie ślad na tym świecie, na tyle wyraźny, by przetrwał. Ale nie... - Tatku! - Gdy się zatoczył, ogarnęła ją panika, przypadła do jego kolan. - BoŜe, tatku, co ci jest? Serce? 20

Nie, to nie serce, pomyślał ogłuszony ćmiącym bólem. Bo przecieŜ słyszał na własne uszy swoje serce, bijące mocno i szybko. Ale czul, jakby coś w środku urywało się, rozsadzało go i wymykało się. - Ale nie zastygaj, nie kostniej, Maggie. Obiecaj mi. Nigdy nie zaprzepaść tego, co jest w tobie. Zaopiekuj się swoją siostrą. TakŜe swoją matką. Obiecaj mi to. - Musisz się podnieść. - Ciągnęła go, pokonując ogarniające ją przeraŜenie. Pohukiwanie wody zamieniało się w szalejący sztorm, burzę na morzu z nocnego koszmaru, która zmiecie ich oboje z urwiska wprost na sterczące skały. - Czy słyszysz mnie, tatku? Musisz wstać, podnieść się zaraz. - Obiecaj mi. - Tak, obiecuję. Przysięgam przed Bogiem, Ŝe zawsze będę się nimi zajmowała, obiema. - Szczękała zębami; piekące łzy spływały jej po policzkach. - Potrzebuję księdza - chwytał z trudem powietrze. - Nie, nie, musisz tylko stąd zejść. - Wypowiadając to zdanie, wiedziała jednak, Ŝe to kłamstwo. Odchodził od niej, wymykał się jej; bez względu na to jak mocno podtrzymywała jego ciało, to co było wewnątrz niego, w środku, ulatywało. - Nie zostawiaj mnie tak. Nie w ten sposób. -Zdesperowana, rozglądała się po polach, szukała wzrokiem wydeptanych ścieŜek, którymi rok po roku chodzili ludzie, by dojść tutaj, gdzie oni teraz stali. Ale nikogo nie było, ani jednej Ŝywej duszy, więc zgłuszyła w sobie krzyk o pomoc. - Spróbuj, tatku, chodź, postaraj się wstać. Odwieziemy cię do lekarza. Oparł głowę na jej ramieniu i westchnął. JuŜ go nie bolało, był tylko odrętwiały. - Maggie - powiedział. Po czym wyszeptał inne imię, nieznajome imię, i to było wszystko. - Nie! - Chcąc jakby osłonić go przed wiatrem, którego juŜ nie czuł, otuliła go ramionami i kołysząc go, kołysząc, kołysząc szlochała. Wiatr zawył i przyniósł pierwsze igiełki zamarzniętego deszczu.

Rozdział drugi czuwaniu przy zwłokach Thomasa Concannona będzie się jeszcze opowiadało przez długie lata. Było świetne jedzenie i świetna muzyka, wszystko dokładnie tak, jak zaplanował na uroczyste przyjęcie dla córki. Dom, w którym przeŜył swoje ostatnie lata, był wypełniony po brzegi ludźmi. Ktoś mógłby powiedzieć, Ŝe Tom nie był zamoŜnym człowiekiem. Ale on był bogaty w przyjaciół. Przyszli ze wsi, nawet z daleka. Z farm, warsztatów i chat. Przynieśli jedzenie, jak zwykli to czynić sąsiedzi w takich okolicznościach, a kuchnia w mig zapełniła się od chlebów, mięsiw i ciast. Pili za jego Ŝycie, uczcili pieśnią jego śmierć. Ogień w kominkach dawał ciepło, które chroniło przed bijącą o szyby zawieruchą, koiło ból Ŝałoby. Jednak Maggie wiedziała na pewno, Ŝe juŜ nigdy nie będzie jej ciepło. Siedziała blisko ognia, w posprzątanym saloniku, sama, choć wokół niej ludzie wypełniaU cały dom. Widziała w płomieniach skały, buzujące morze i siebie, samotną, podtrzymującą umierającego ojca. - Maggie. Ocknęła się, odwróciła głowę. Ujrzała Murphy'ego przykucniętego obok siebie. Wcisnął jej w ręce dymiący kubek. - Co to jest? - Głównie whisky z odrobiną herbaty na rozgrzewkę. - Z jego oczu wyzierała Ŝyczliwość i smutek. - Wypij to teraz. Co za dziewczynisko! MoŜe byś choć trochę zjadła? To ci dobrze zrobi. - Nie mogę - odpowiedziała, ale posłusznie wypiła napój. Czuła w gardle kaŜdą ognistą kroplę. - Nie powinnam go tam była zabierać, Murphy. Powinnam była zauwaŜyć, Ŝe jest chory. - To nonsens, i sama o tym wiesz. Wyglądał cało i zdrowo, kiedy opuszczał pub. PrzecieŜ nawet tańczyliście razem, moŜe nie? Zadumała się. Tańczyła z ojcem w dniu, w którym umarł. Czy kiedyś, w przyszłości, znajdzie w tym pocieszenie? 22 O

- Ale gdybyśmy tak daleko nie odeszli. Sami, na takim pustkowiu... - Lekarz chyba wyraźnie powiedział, Maggie. To nie miało znaczenia. Zabił go tętniak, i chwała Bogu, Ŝe stało się to tak szybko. - Oj tak, strasznie szybko. - ZadrŜała jej ręka. To tylko ten czas trwał całą wieczność. Koszmarny czas, kiedy wiozła jego ciało do domu, dławiąc się i dusząc, z trudem trzymając kierownicę w skostniałych dłoniach. - Nigdy nie spotkałem człowieka, który byłby tak dumny ze swojego dziecka. - Murphy zadumał się, przez chwilę przyglądał się swoim rękom. - Był dla mnie jak ojciec, Maggie. - Tak, wiem. - Pochyliła się ku niemu i szybkim ruchem odgarnęła mu włosy z czoła. - Traktował cię jak syna. A teraz, pomyślał Murphy, po raz drugi traci ojca. I po raz drugi czuje przytłaczający smutek. A takŜe odpowiedzialność za los tych kobiet. - Chcę, Ŝebyś wiedziała, chcę, Ŝebyś była pewna, Ŝe zawsze i w kaŜdej potrzebie ty i twoja rodzina moŜecie na mnie liczyć. - To ładnie, Ŝe tak myślisz i Ŝe to mówisz. Spojrzał na nią; jego harde, typowo celtyckie niebieskie oczy napotkały jej wzrok. - Wiem, jak cięŜko mu było, gdy musiał sprzedać ziemię. A takŜe dlatego, Ŝe byłem jedynym kupcem. - Nie. - Maggie odstawiła kubek i połoŜyła mu rękę na ramieniu. -Ziemia nie miała dla niego znaczenia. - Ale twoja matka... - Ona by i świętego postawiła za to pod pręgierzem - wyrzuciła z siebie Maggie. - Choć dzięki temu miała co do garnka włoŜyć. UwaŜam, Ŝe dobrze się stało, Ŝe to ty kupiłeś naszą ziemię. Brie i ja naprawdę nie mamy ci tego za złe, i nie Ŝałujemy ci ani źdźbła trawy, Murphy, taka jest prawda. - Zdobyła się na uśmiech, tak potrzebny im obojgu. - Zrobiłeś to, czego on nie potrafił i na co po prostu nie miał ochoty. Dzięki tobie ta ziemia odŜyła. I nie mówmy o tym juŜ więcej. Po czym rozejrzała się wokoło, tak jakby przeniosła się z pustego pomieszczenia i znalazła pośród ludzi. Ktoś grał na flecie, a córka 0'Malleyów, będąca w ciąŜy z drugim dzieckiem, nuciła lekką, marzycielską melodię. Z drugiego końca pokoju dochodził oŜywiony, nieskrępowany śmiech. Płakało dziecko. Stojący w grupkach męŜczyźni wspominali Toma, rozmawiali o pogodzie, o chorobie dereszowatej klaczy Jacka Marleya i o przeciekającym dachu w domku Donovanów. TakŜe kobiety rozmawiały o Tomie i o pogodzie, o dzieciach, o ślubach i o czuwaniu przy zwłokach. Zobaczyła starą kobietę, daleką kuzynkę, w podniszczonych butach i pocerowanych pończochach, która robiąc na drutach, opowiadała coś zebranym wokół niej, zasłuchanym młodszym kobietom. 23

- On tak bardzo lubił obcować z ludźmi. - W głosie Maggie słychać było ból, szarpiący jak rana. - Gdyby mógł, codziennie zapraszałby ich do domu. Zawsze dziwiło go, Ŝe wolę mieszkać osobno... - Wzięła głęboki oddech w nadziei, Ŝe jej głos zabrzmi naturalnie. - Czy słyszałeś, by kiedykolwiek mówił o kimś o imieniu Amanda? - Amanda? - Murphy zmarszczył brwi i zastanawiał się. - Nie. Dlaczego pytasz? - Nic waŜnego. Musiałam się chyba pomylić. - Wzruszyła ramionami. PrzecieŜ umierając, ojciec nie wypowiedziałby imienia nieznajomej kobiety! - Muszę pójść do kuchni i pomóc Brie. Dziękuję za herbatę, Murphy. I w ogóle za wszystko. - Pocałowała go i odeszła. Niełatwo było przejść przez pokój. Musiała przystawać, wysłuchiwać słów pocieszenia lub historyjek o ojcu, albo, jak w przypadku Tima 0'Malleya, pocieszać jeszcze innych. - Chryste, jak mi go będzie brakowało - powiedział Tim i nie wstydząc się łez, otarł je ręką. - Nigdy nie miałem bliŜszego, droŜszego mi przyjaciela, i juŜ nigdy nie znajdę drugiego. Pamiętasz, jak Ŝartował, Ŝe otworzy swój własny pub i zrobi mi konkurencję? - Pamiętam. - Wiedziała takŜe, Ŝe to nie był Ŝart, lecz jedna z jego mrzonek. - Chciał być poetą - powiedział rwącym się głosem Tim. - Bo teŜ i miał serce i duszę poety. Nie było na ziemi fajniejszego chłopa od Toma Concannona. Maggie zamieniła jeszcze kilka słów z księdzem, ustaliła szczegóły ceremonii pogrzebowej, która się miała odbyć następnego ranka. Wreszcie wślizgnęła się do kuchni. Było tu równie tłoczno jak w całym domu. Kobiety uwijały się, wydawały kolejne potrawy lub przyrządzały je. Tutaj dźwięki i zapachy były samym Ŝyciem - śpiewały rondle, na małym ogniu pichciły się zupy, gotowała szynka. Pod nogami plątały się dzieci, a matki, z wrodzonym macierzyńskim wdziękiem i wyczuciem, wymiatały je i wygarniały z kuchni, gdy zachodziła potrzeba. Młody wilczek, właściwie szczeniak, którego Tom ofiarował Briannie na jej ostatnie urodziny, pochrapywał z zadowoleniem pod stołem. Zaś skupiona i bezbłędna w kaŜdym geście Brianna królowała przy kuchni. Z jej spokojnych oczu wyzierał smutek. - Zaraz dostaniesz talerz. - Jedna z sąsiadek dostrzegła Maggie i zaczęła nakładać jej jedzenia. -1 masz to zjeść! - Przyszłam tylko, Ŝeby pomóc. - PomoŜesz, jak zjesz. MoŜna by tym wykarmić armię. Wiesz pewnie, Ŝe twój ojciec sprzedał mi kiedyś koguta. Zaklinał się, Ŝe to najwspanialszy kogut w całym hrabstwie, i Ŝe jeszcze przez długie lata będzie uszczęśliwiał moje kurki. Nikt tak jak Tom nie potrafił przekonywać. Nawet jeśli człowiek wiedział, Ŝe to nie ma najmniejszego sensu. -Mówiąc 24

to, ładowała ogromne porcje na talerz i jednocześnie przeganiała z drogi dziecko. - No i ten ptak okazał się do niczego i ani razu w swym nieszczęsnym Ŝyciu nie zapiał z rozkoszy. Maggie uśmiechnęła się leciutko i, poniewaŜ oczekiwano tego od niej, usiadła, by wysłuchać do końca dobrze znanej historyjki. - No i co pani zrobiła z kogutem, którego sprzedał pani tatuś, pani Mayo? - Ukręciłam cholernemu kogutowi łeb i udusiłam go w jarzynach. Poczęstowałam nim takŜe twojego ojca. Powiedział, Ŝe nigdy w Ŝyciu nie jadł lepszego. - Roześmiała się serdecznie i wcisnęła w ręce Maggie talerz. - Naprawdę był dobry? - Mięso było Ŝylaste i sztywne jak stara podeszwa. Ale Tom zjadł wszystko, aŜ talerz się świecił. Niech go Bóg błogosławi. PoniewaŜ nie pozostawało jej nic innego, jak Ŝyć i posuwać się naprzód, Maggie zjadła to, co jej podano. Wysłuchała historyjek, sama teŜ dorzuciła coś od siebie. Kiedy zaszło słońce i kuchnia powoli opustoszała, usiadła przy stole i wzięła szczeniaka na kolana. - Ojca ludzie kochali - powiedziała. - To prawda. - Brianna stała przy piecu, ze ściereczką w ręku i z lekko oszołomionym wzrokiem. Nie było juŜ nikogo, kogo mogłaby nakarmić, ani kim się zająć, niczego, co zaprzątałoby jej głowę, czym mogłaby zająć ręce. Smutek przenikał jej serce, naszły ją cięŜkie myśli. By je odpędzić choć na krótko, zaczęła porządkować naczynia. Była smukła jak trzcina, ruchy miała spokojne, kontrolowane. Gdyby nie brak pieniędzy i moŜliwości, mogłaby zostać tancerką. Jej gęste, rudozłote włosy, splecione były starannie w warkocz. Gładką, czarną sukienkę przykrywał biały fartuch. W przeciwieństwie do niej Maggie miała ognistą szopę kręcących się wokół twarzy włosów. Ubrana była w spódnicę, którą zapomniała wyprasować, i w sweter, który prosił się o naprawę. - Do jutra się nie przejaśni. - Zapominając o trzymanych w ręku talerzach, Brianna stanęła przed oknem i zapatrzyła się w niespokojne niebo. - Chyba nie. Ale ludzie przyjdą na pogrzeb. - A potem znowu do nas. Zostało tyle jedzenia. Nie wiem, co z tym wszystkim zrobimy... - głos Brianny stawał się coraz słabszy. - Czy ona kiedykolwiek wychodzi ze swojego pokoju? Brianna znieruchomiała na krótko, po czym powoli zaczęła ustawiać naczynia. - Ona się źle czuje. - O BoŜe, daj spokój. Umarł jej mąŜ i kaŜdy, kto go znał, przyszedł dziś tutaj. A ona nie moŜe się ruszyć i chociaŜ udawać, Ŝe ją to obchodzi! - Oczywiście, Ŝe ją to obchodzi - odpowiedziała spiętym głosem Brianna. - Spędziła z nim ponad dwadzieścia lat. 25

- Ale mc jej z nim nie łączyło! Dlaczego jej bronisz? Nawet w takiej chwili? Ręka Brianny z taką mocą śdsnęła talerz, iŜ omal nie rozpadł się na dwie częśri. Potrafiła jednak zachować doskonale opanowany, wywaŜony ton głosu. - Nikogo nie bronię, mówię tylko prawdę. Czy mogłybyśmy nie roztrząsać tego? Zachować spokój, przynajmniej do pogrzebu? - W tym domu nigdy nie było spokoju - odezwała się w drzwiach Maeve. Na jej twarzy nie było śladu łez, była zimna, surowa i zawzięta. -JuŜ on się o to starał. I nadal to robi. Nawet po śmierci wystawia mnie na dęŜką próbę. - Nie waŜ się o nim mówić. - Powstrzymywana przez cały dzień wśdekłość Maggie dała o sobie znać. Poderwała się od stołu, odsyłając psa na posłanie. - Nie waŜ się o nim źle mówić. - Będę mówiła to, na co mam ochotę. - Ręka Meave pochwydła zarzucony na ramiona szal i zacisnęła go mocno na szyi. Był wełniany, a ona zawsze chdała mieć jedwabny. - Za Ŝyda nie dał mi niczego poza goryczą. A teraz umarł i jeszcze mi dokucza. - Nie widzę łez w twoich oczach, mamo. - I nie zobaczysz. Nigdy nie byłam i nie będę hipokrytką, i powiem całą świętą prawdę. On pójdzie do piekła za to, co mi teraz zrobił. -Patrzyła rozgoryczonymi, niebieskimi oczami to na Maggie, to na Brian-nę. -1 tak jak Bóg mu nie wybaczy, tak i ja mu nie przebaczam. - A skąd wiesz, co myśli Bóg? - zapytała Maggie. - Czy odmawianie paderzy i odklepywanie róŜańca daje d specjalny przywilej bezpośredniego kontaktowania się z Panem? - Nie bluźnij! - Maeve aŜ poczerwieniała z oburzenia. - Nie bluźnij w tym domu! - Będę mówiła to, na co mam ochotę - odpowiedziała matce Maggie jej własnymi słowami. - Powiem d, Ŝe Tom Concannon nie potrzebuje twojego nędznego przebaczenia. - Wystarczy juŜ! - Choć wszystko w niej drŜało, Brianna połoŜyła kojącą rękę na ramieniu Maggie. Chcąc nadać głosowi spokojne brzmienie, wzięła długi, głęboki oddech. - Powiedziałam d, mamo, Ŝe oddam d ten dom. Nie musisz się martwić. - Co takiego? - Maggie odwródła się do siostry. - Co masz zamiar zrobić z domem? - Słyszałaś, co jest napisane w testamencie - zaczęła Brianna, ale Maggie strąciła jej rękę. - Nie przysłuchiwałam się temu adwokackiemu gadaniu. Nie zwród-łam uwagi. - Zapisał go jej. - Rozdygotana Maeve uniosła palce i przeszyła nim powietrze w oskarŜydelskim geśde. - Zapisał jej dom. Przez całe lata derpiałam i poświęcałam się, a teraz nawet i to mi odebrał. 26

- Uspokoi się szybko, kiedy się przekona, Ŝe ma zapewniony solidny dach nad głową - powiedziała Maggie po wyjściu matki. To była prawda. Brianna pomyślała, Ŝe moŜe jednak uda się jej utrzymać spokój w tym domu. Miała przecieŜ za sobą lata doświadczeń. - Zatrzymam dom, a ona tutaj zostanie. Poradzę sobie i z jednym, i z drugim. - Święta Brianna - mruknęła Maggie, a w tonie jej głosu nie było złej intencji. - Jakoś wspólnie damy sobie z tym radę. - Wstrzyma się z kupnem nowego pieca, postanowiła. A dopóki McGuinnes będzie od niej kupował, wystarczy na utrzymanie obu domów. - Pomyślałam sobie... rozmawiałam o tym z tatą i myślę... - Brianna zawahała się. - No powiedz wreszcie. - Maggie oderwała się od swych własnych myśli. - To by wymagało pewnych przeróbek, a z tego, co dostałam od babci, niewiele mi juŜ zostało, no i jeszcze ten dług hipoteczny. - Będę spłacać dług. - Nie, to by nie było sprawiedliwe. - To jest absolutnie sprawiedliwe. - Maggie wstała i poszła po imbryk z herbatą. - Zaciągnął go, aby mnie wysłać do Wenecji, prawda? Oddał dom pod zastaw i znosił awantury, jakie robiła mu za to matka. Dzięki niemu mogłam się uczyć przez trzy lata. I chcę to spłacić. - Dom jest mój - powiedziała stanowczym głosem Brianna. - A zatem i dług naleŜy do mnie. Maggie wiedziała, Ŝe pomimo delikatnego wyglądu Brianna potrafi być uparta jak muł. - W porządku, mogłybyśmy się tak spierać aŜ do śmierci. Spłacimy więc go obie. Jeśli nie chcesz, Ŝebym to zrobiła dla ciebie, pozwól, Ŝe zrobię to dla niego, Brie. Odczuwam taką potrzebę. - Jakoś sobie poradzimy. - Brianna uniosła nalaną przez Maggie filiŜankę herbaty. - Powiedz mi wreszcie, o czym myślałaś. - No więc... - To było głupie. Mogła mieć tylko nadzieję, Ŝe nie zabrzmi podobnie. - Chcę tutaj urządzić coś w rodzaju pensjonatu. - Hotel! - Maggie oniemiała na moment. - Chcesz mieć płatnych gości, hałasujących i pętających się po domu? Nie będziesz miała spokoju ani własnego Ŝycia, i będziesz zaharowana od rana do wieczora. - Lubię ludzi wokół siebie - odparła spokojnie Brianna. - Nie kaŜdy chce być takim pustelnikiem jak ty. A mam do tego dryg, jak sądzę. Potrafię zapewnić ludziom wygodę. Mam to we krwi. - Dumnie wysunęła podbródek. - Dziadek prowadził hotel, prawda? A po jego śmierci babcia. Więc i ja mogę zrobić to samo. - Nie powiedziałam, Ŝe nie moŜesz, raczej nie wyobraŜam sobie tego z własnego punktu widzenia. Obcy ludzie. PrzyjeŜdŜają, wyjeŜdŜają, ciągle ktoś inny... - ZadrŜała na samą myśl o tym. 27

- śeby tylko chcieli przyjeŜdŜać! O niczym innym nie marzę. Trzeba będzie, oczywiście, odświeŜyć sypialnie na górze. - Oczy Brianny rozjaśniły się, gdy pomyślała o szczegółach. - Trochę farby, tapeta. Nowy dywan, a moŜe dwa. No i Bóg wie, ile trzeba będzie włoŜyć w prace hydrauliczne. W kaŜdym razie potrzebna będzie dodatkowa łazienka. Sądzę, Ŝe najlepszym miejscem będzie pakamera na końcu korytarza na górze. Dla siebie mogłabym urządzić mieszkanko obok kuchni, w ten sposób nie przeszkadzałoby się mamie. Powiększyłabym ogród, a takŜe umieściłabym niewielki szyld. Pensjonat. Gustowny, wygodny, dla zaledwie kilkorga gości. - Ty tego chcesz - powiedziała szeptem Maggie na widok rozpromienionych oczu siostry. - Ty naprawdę tego chcesz. - Tak. Chcę tego. - A więc zrób to. - Maggie złapała ją za ręce. - Zrób więc to, Brie. OdświeŜ pokoje i urządź łazienkę. Umieść ładny szyld. On chciałby tego dla ciebie. - Myślę, Ŝe tak. Śmiał się w ten swój charakterystyczny sposób, kiedy mu o tym mówiłam. - Aha, potrafił się nieźle śmiać! - I pocałował mnie, i Ŝartował ze mnie, Ŝe jestem wnuczką hotelarzy i Ŝe będę kontynuowała tradycje. Jeśli ograniczę się do minimum, będę mogła zacząć juŜ w lecie. Tutaj, do zachodnich hrabstw, turyści zjeŜdŜają przewaŜnie w lecie. I rozglądają się za miłym, wygodnym miejscem na nocleg. Mogłabym... - Brianna przymknęła oczy. - Och, nie, jutro jest pogrzeb tatusia, a my rozmawiamy o takich sprawach! - Właśnie to by go ucieszyło. - Maggie znowu mogła się uśmiechnąć. - Sam zachęcałby cię do takich wielkich planów! - No tak, my, Concannonowie jesteśmy jedyni, jeśli chodzi o snucie wielkich planów - potrząsnęła radośnie głową Brianna. - Brianno, tego dnia, na skałach, mówił o tobie. Nazwał cię swoją róŜą. Pragnął, abyś rozkwitła. A ja jestem jego gwiazdą, pomyślała Maggie. I zrobię wszystko, by zabłysnąć.

Rozdział trzeci )) yła sama i to jej najbardziej odpowiadało. Stojąc w drzwiach ~"^V swojego domku, obserwowała smagane deszczem pola Mur-J l )j phv'ego Muldoona, chłostaną z furią trawę i przebijające się przez chmury, nieustępliwe promienie słońca. Przy takim niebie pogoda moŜe się jeszcze zmienić niejeden raz; po krótkim wypogodzeniu rozpętywała się burza, a po chwili znowu wyglądało słońce. To właśnie była Irlandia. Ale dla Margaret Mary Concannon deszcz był czymś swojskim. Często wolała go bardziej niŜ gorące, padające ukośnie promienie słońca i niczym nie zmąconą przejrzystość bezchmurnego, błękitnego nieba. Deszcz był jak miękka, popielatosrebrzysta kurtyna, ukrywająca ją przed światem. A co waŜniejsze, odcinająca świat od niej, ponad wzgórzem, polem i połyskującymi plamami krów. Odkąd bowiem farma, kamienne ogrodzenia i zielone trawy rozciągające się za gęstymi krzewami fuksji przestały naleŜeć do Maggie i jej rodziny, to miejsce, z małym, zarośniętym ogrodem i wilgotnym, wiosennym powietrzem, stanowiło jej własność. Była farmerską córką, to prawda. Ale nie miała farmerskiej duszy. Podczas pięciu lat od śmierci ojca tworzyła własne miejsce, zaznaczała swój ślad, zgodnie z jego Ŝyczeniem. Być moŜe nie był to jeszcze trwały i wyraźny ślad, ale sprzedawała juŜ swoje prace w Galway i w Cork, a takŜe w Ennis. Niczego więcej nie potrzebowała. Nawet jeśli pragnęłaby czegoś więcej, wiedziała, Ŝe bez względu na to, jak głębokie i kuszące bywają marzenia, nie wyŜywi się nimi. Wiedziała takŜe, iŜ za realizację niektórych ambicji trzeba często płacić wysoką cenę. Zdarzało się czasami, iŜ ogarniało ją zwątpienie lub niepokój, wystarczyło jednak wtedy, by przypomniała sobie, Ŝe dokonała świadomego wyboru, Ŝe robi dokładnie to, co jest jej powołaniem, Ŝe Ŝyje tak jak chce. Ale w takie jak dzisiaj poranki, gdy słońce i deszcz toczyły ze sobą walkę, myślała o ojcu i o jego marzeniach, które nigdy się nie spełniły. 29

Umarł bez majątku, nie odniósł sukcesu, utracił farmę, którą od pokoleń uprawiały i z której zbierały plony ręce Concannonów. Nie miała mu za złe, Ŝe tak wiele z rodzinnego dziedzictwa poszło na długi i podatki, a takŜe na fantastyczne, nierealne pomysły ojca. Czasami wprawdzie odzywała się nutka Ŝalu i tęsknoty za utraconymi wzgórzami i polami, po których niegdyś uganiała się z całą młodzieńczą pasją i beztroską. Ale to naleŜało do przeszłości. Szczerze mówiąc, nie chciałaby wcale uprawiać tej ziemi, ani się o nią troszczyć. W przeciwieństwie do Brianny, nie miała do tego zamiłowania. Cieszyła się wprawdzie swoim ogrodem, bujną, wyzywającą roślinnością i rozchodzącymi się zapachami. Ale kwiaty rosły bez jej udziału, jakby na przekór jej zaniedbaniom. Miała swoje miejsce, i wszystko co znajdowało się poza nim, nie naleŜało do sfery jej zainteresowań i dlatego, przewaŜnie, nie zaprzątało jej uwagi. Wolała nikogo nie potrzebować, a juŜ na pewno nie mieć niczego, czego nie mogłaby sobie sama ofiarować. Wiedziała, Ŝe zaleŜność i pragnienie czegoś więcej, niŜ się posiada, prowadzi do nieszczęścia i rozgoryczenia. Wystarczył jej przykład własnych rodziców. Stała na progu otwartych drzwi, na wprost przejmująco zimnej strugi deszczu, wdychała powietrze, chłonęła wilgotną, wiosenną słodycz tarniny, która od wschodu tworzyła Ŝywopłot, i wczesnych, pękających pączków róŜ od zachodniej strony. Była drobną kobietką, kształtną pod luźnymi, workowatymi spodniami i flanelową koszulą. Na opadające do ramion, płomiennie rude włosy wciśnięty miała popielatoszary kapelusz z podwiniętym rondem. Spod jego rąbka widać było niezgłębioną i zmienną w nastroju jak morze zieleń oczu. Deszcz zwilŜył jej twarz, obrysował delikatny zarys jej policzków i podbródka, szerokie, melancholijne usta. Zrosił kremową karnację cery, usadowił się na złocistych piegach rozsianych na garbku nosa. Nie zwracając uwagi na przenikliwy dźwięk telefonu dobiegający z kuchni, popijała ze szklanego, własnego projektu kubka mocną, osłodzoną, poranną herbatę. Nieodbieranie telefonu było zarówno jej taktyką, jak i nawykiem, zwłaszcza wtedy, kiedy jej myśli koncentrowały się wokół pracy. W jej głowie rodził się pomysł nowej rzeźby. Tak jasny i wyraźny jak kropla deszczu, pomyślała. Przejrzysta i gładka, z przenikającymi się wewnątrz niej delikatnymi smuŜkami kolorowego szkła. Ta wizja ją pociągnęła. Nie zwaŜając na dzwoniący telefon, ruszyła w deszczu przed siebie, do swojego warsztatu, do kojącego, huczącego pieca. W Dublinie, w swoim biurze, Rogan Sweeney czekał przy telefonie na połączenie i klął. Był zajętym człowiekiem, zbyt zajętym, by tracić czas na 30

źle wychowaną, narwaną artystkę, która nie ma ochoty odpowiedzieć na łaskawe zrządzenie losu. Miał wiele spraw do załatwienia, dokumentów do przejrzenia, rachunków do sprawdzenia, telefonów, na które trzeba odpowiedzieć. PoniewaŜ było wcześnie i dzień się dopiero zaczął, mógłby zejść na dół do galerii i przypilnować rozładowania ostatniej przesyłki. W końcu przecieŜ ceramika indiańska była jego oczkiem w głowie i spędził szereg miesięcy, wybierając najlepsze z najlepszych okazów. Ale to było wyzwanie, któremu juŜ sprostał. Ta wyjątkowa wystawa kolejny raz potwierdzi rangę Worldwide, udowodni, Ŝe jest czołową międzynarodową galerią. Podczas gdy ta kobieta, cholerna, uparta wieśniaczka z Clare, zaprzątała jego umysł. Choć jeszcze nie spotkał jej twarzą w twarz, ona i jej talent spędzały mu niemal sen z powiek. Oczywiście, Ŝe nowej wystawie poświęcił tyle zręczności, energii i czasu, ile na to zasługiwała. Ale nieznany artysta, zwłaszcza taki, którego prace porwały jego wyobraźnię, to było coś podniecającego na innej płaszczyźnie. Dreszczyk emocji towarzyszący odkrywaniu czegoś nowego był równie waŜny i niezbędny dla Rogana, co wystawianie, marketing i sprzedaŜ prac artysty.,. Chciał mieć Maggie Concannon wyłącznie dla swojej galerii. I jak zawsze, gdy w grę wchodziło spełnienie marzeń, z których większość Rogan uwaŜał za zupełnie rozwaŜne, nie poprzestanie, dopóki nie dopnie swego. Został tak wychowany, by odnosić sukces; trzecie pokolenie dobrze prosperującej rodziny kupieckiej, której w uczciwy sposób udało się zamienić pensa na funty. Firma załoŜona przed sześćdziesięciu laty przez dziadka rozkwitła pod zarządem Rogana, który nie przyjmował do wiadomości Ŝadnej odmowy. Osiągał swoje cele przymilaniem się, oczaro-wywaniem, uporem i wszelkimi innymi metodami, byleby tylko były skuteczne. Margaret Mary Concannon i jej Ŝywiołowy talent stały się jego najnowszym i najbardziej frustrującym celem. We własnym mniemaniu nie był człowiekiem nierozsądnym i gdyby dowiedział się, Ŝe jest tak postrzegany przez wielu znajomych, byłby wstrząśnięty i uraŜony. Od swoich pracowników oczekiwał wielogodzinnej, cięŜkiej pracy, podobne wymagania stawiał samemu sobie. Upór i poświęcenie były nie tylko cnotami Rogana, lecz takŜe wrodzoną koniecznością. Mógłby przekazać ster Worldwide w ręce wytrawnego menedŜera i Ŝyć wygodnie z dochodów ze sprzedaŜy. Mógłby wtedy podróŜować dla przyjemności, a nie dla biznesu, korzystać ze spuścizny, zamiast tyrać w pocie czoła. Mógłby, oczywiście, ale poczucie obowiązku i nie zaspokojone ambicje otrzymał w spadku po przodkach. 31

A M. M. Concannon, artystka wyrabiająca szkła, pustelnica i ekscent-ryczka, stała się jego obsesją. Zamierzał dokonać zmian w Worldwide, zmian, które odzwierciedlałyby jego własną wizję, a które byłyby ukłonem w stronę jego ojczyzny. M. M. Concannon stanowiłaby pierwszy krok na tej drodze, i niech to szlag trafi, jeśli się potknie z powodu jej uporu. PoniewaŜ nie chciała go wysłuchać, była nieświadoma faktu, iŜ zamierza uczynić z niej pierwszą rdzennie irlandzką gwiazdę Worldwide. W przeszłości, pod kierunkiem ojca i dziadka, galerie specjalizowały się w sztuce międzynarodowej. Rogan nie zamierzał zawęŜać pola działania, ale chciał przesunąć akcent i dać światu to, co najlepsze na ziemi, na której się urodził. Gotów był zaryzykować pieniądze, połoŜyć na szali własną reputację. Gdyby pierwsza artystka odniosła sukces, do czego w pełni zamierzał się przyczynić, jego inwestycja opłaciłaby się z nawiązką, jego prawidłowe wyczucie znalazłoby potwierdzenie, a marzenie o nowej galerii wystawiającej wyłącznie prace irlandzkich artystów urzeczywistniłoby się. A na początek potrzebna mu była Margaret Mary Concannon. Zły na siebie, wstał zza antycznego, dębowego biurka i podszedł do okna. Przed nim rozciągało się miasto, z szerokimi ulicami i zielonymi skwerami, srebrną, połyskującą wstęgą rzeki i spinającymi ją mostami. NiŜej potęŜnym prądem płynął ruch uliczny, tubylcy i turyści tworzyli barwny, opromieniony słońcem strumień. Przechadzali się w grupach albo parami. Wydali mu się obcy i odlegli. Przyglądał się młodej, całującej się parze, ich swobodnie obejmującym się ramionom, spotkaniu ich warg. Oboje mieli plecaczki i patrzyli na siebie w bezbrzeŜnym zachwycie. Odwrócił się, ukłuty strzałą zazdrości. Poczuł nieznany sobie niepokój. Na jego biurku czekała praca, w notesie miał pozapisywane terminy spotkań, lecz naraz przestało go to interesować. Od dziecka wytrwale przemierzał drogę od nauki do zawodu, od sukcesu do sukcesu. Tego od niego oczekiwano. Tego teŜ sam od siebie oczekiwał. Przed siedmiu laty, kiedy ojciec w wyniku ataku serca za kierownicą samochodu rozbił się o słup przydroŜny, stracił oboje rodziców. Do dziś pamięta rozpaczliwą panikę i graniczące z koszmarnym snem niedowierzanie, które prześladowały go podczas lotu z Dublina do Londynu, dokąd rodzice wyjechali w sprawach zawodowych. A takŜe potworny, sterylny zapach szpitala. Ojciec zginął na miejscu, zaś matka zmarła godzinę po nim. Odeszli więc oboje nim zdąŜył dojechać. O wiele za wcześnie, by mógł się z tym pogodzić. Ale zanim ich utracił, nauczyli go wielu waŜnych rzeczy - o rodzinie, o honorze dziedzictwa, przekazali mu takŜe miłość do sztuki, zamiłowanie do interesu i umiejętność harmonijnego łączenia tych elementów. 32