NORA ROBERTS
ZRODZONA ZE WSTYDU
SAGA RODU CONCANNONÓW
TOM 3
Przekład Sylwia Gil
„Rozpoznaję moją miłość słysząc odgłos kroków
By rozpoznać moją miłość wystarczy dźwięk głosu”
PROLOG
Amanda miała koszmarny sen. Śnił się jej Colin. Widziała jego słodką, kochaną twarz,
na której malował się smutek.
- Mandy - powiedział. Nigdy nie nazywał jej inaczej. Moja Mandy, kochana Mandy.
Ale w jego głosie nie było radości, w oczach nie pojawiły się iskierki śmiechu. - Mandy, nie
możemy tego zataić. Bardzo bym chciał, ale nie możemy. Mandy, moja Mandy, tak mi ciebie
brakuje. Nigdy nie sądziłem, że przybędziesz tu wkrótce po mnie. Jakże teraz ciężko naszej
małej dziewczynce. A będzie jeszcze ciężej. Musisz jej powiedzieć, wiesz!
Uśmiechnął się, ale pozostał smutny. Jego ciało, twarz wydawały się tak realne, że
próbowała go dotknąć we śnie, ale zaczął znikać i gasnąć.
- Musisz jej powiedzieć - powtórzył. - Przecież zawsze uważaliśmy, że tak trzeba.
Powinna wiedzieć, skąd pochodzi. Kim jest. Ale powiedz jej, Mandy, powiedz jej, żeby
zawsze pamiętała, że ją kochałem. Bardzo kochałem naszą małą dziewczynkę.
- Och, nie odchodź, Colinic! - Amanda jęknęła przez sen, pragnąc go zatrzymać. -
Kocham cię, Colinie, mój słodki, za wszystko, czym dla mnie się stałeś. - Ale nie zdołała
przywieść go z powrotem. Sen pierzchnął.
Jak cudownie widzieć znów Irlandię, pomyślała, unosząc się jak mgła nad zielonymi
wzgórzami, które tak dobrze pamiętała. Jak cudownie widzieć błyszczącą rzekę, podobną
srebrnej wstędze opasującej bezcenny podarunek.
Zobaczyła też Tommy'ego, kochany Tommy czekał na nią. Uśmiechał się do niej i
zapraszał ją. Dlaczego to wszystko wydawało się takie smutne, kiedy znalazła się tu z
powrotem. Przecież czuła się tak młodo, miała w sobie tyle życia, była zakochana.
- Myślałam, że już nigdy cię nie zobaczę. - Nie posiadała się z radości, a w jej głosie
dźwięczał śmiech. - Tommy, wróciłam do ciebie.
Wydawało się, że patrzy na nią, ale mimo wysiłku nie udało się jej przybliżyć do niego
bardziej niż na wyciągnięcie ramienia. Słyszała jego głos, jasny i słodki jak zawsze.
- Kocham cię, Amando, zawsze cię kochałem. Nie było dnia, bym o tobie nie myślał i
nie wspominał tego, co tu znaleźliśmy. - Odwrócił się, by spojrzeć ponad rzekę o łagodnych i
zielonych brzegach i spokojnej wodzie. - Nazwałaś nasze dziecko imieniem tej rzeki, aby
pamiętać dni, które tutaj spędziliśmy.
- Jest taka piękna, Tommy, taka mądra i silna. Byłbyś dumny.
- Jestem dumny i chciałbym... Ale to niemożliwe. Wiemy o tym. I ty to wiesz. -
Westchnął i odwrócił się. - Dużo dla niej zrobiłaś, Amando. Nigdy o tym nie zapomnij. Ale
opuszczasz ją w tej chwili. Cierpienie związane z odejściem, a także to, co kryłaś w sobie
przez długie lata, czynią wszystko takie ciężkie. Musisz jej powiedzieć, kim jest. I spróbuj jej
wytłumaczyć w jakiś sposób, że ją kochałem. I gdybym tylko mógł, okazałbym jej to.
Nie mogę tego zrobić sama, pomyślała Amanda, zmagając się ze snem, gdy obraz
Tomma zniknął. - Och, dobry Boże, nie każ mi tego robić samej!
- Mamo! - Shannon pogłaskała drżącymi rękami spoconą twarz matki. - Mamo, obudź
się! To sen, zły sen...
Wiedziała, jak sny bywają męczące. Wiedziała, że czasami można bać się
przebudzenia. Sama zrywała się każdego ranka w obawie, że matka już odeszła. W jej głosie
brzmiała desperacja. Nie teraz, modliła się, jeszcze nie teraz. Musisz się obudzić.
- Shannon, odeszli. Obaj. Zabrano mi ich.
- Ciii... Nie płacz. Proszę, nie płacz. Otwórz teraz oczy i spójrz na mnie.
Amandzie drżały powieki. Oczy przepełniał smutek. - Przykro mi, tak bardzo mi
przykro. Zrobiłam tylko to, co uważałam za najlepsze dla ciebie.
- Wiem, oczywiście. - Shannon zastanawiała się, czy te majaki oznaczają, że rak dostał
się do mózgu. Czy nie dość, iż zaatakował już szpik kostny. Przeklinała nienasyconą chorobę,
przeklinała Boga, ale jej głos pobrzmiewał ciepłymi nutami, gdy zwróciła się do matki: - Już
dobrze, jestem z tobą, jestem tutaj.
Amanda z wysiłkiem starała się miarowo oddychać. Przypomniała sobie sen - Colin,
Tommy, kochana mała dziewczynka. Jak bardzo udręczone były oczy Shannon, jak bardzo
stroskane, kiedy po raz pierwszy wróciła do Columbus.
- Już wszystko w porządku. - Amanda zrobiłaby wszystko, aby zniszczyć strach w
oczach córki. - Jesteś tutaj. Tak się cieszę, że jesteś. I tak mi przykro, kochanie, że muszę cię
opuścić. Przestraszyłam cię, nie chciałam cię przestraszyć.
To prawda. Strach tkwił jak metalowe ostrze w gardle Shannon, ale potrząsnęła głową,
żeby temu zaprzeczyć. Przywykła niemal do strachu, nie opuszczał jej nigdy, doświadczała go
zwłaszcza wtedy, gdy podnosiła słuchawkę telefonu w swym biurze w Nowym Jorku. Bała
się, że usłyszy o śmierci matki. - Boli cię?
- Nie, nie martw się. - Amanda znów westchnęła. Choć czuła ból, piekielny ból, była
silniejsza. Stała się mocniejsza, albowiem przyszło jej się zmierzyć ze sobą. W ciągu tych
kilku krótkich tygodni, odkąd przebywała z nią Shannon, palił ją sekret, który ukrywała przed
córką przez całe życie. Ale teraz chciała go odkryć. Nie miała wiele czasu.
- Czy możesz mi dać wody, kochanie?
- Oczywiście. - Shannon podniosła dzbanek, stojący przy łóżku, napełniła plastikowy
kubek i podała matce słomkę. Ostrożnie uniosła wezgłowie łóżka szpitalnego, aby ułożyć ją
wygodniej.
Salon w ukochanym domu obu kobiet w Columbus przystosowano do opieki nad
chorą. Shannon chciała, aby matka ostatnie swe dni spędziła w domu. Cicho rozbrzmiewała
muzyka z magnetofonu. Książka, którą Shannon przyniosła, aby poczytać matce, leżała tam,
gdzie ją upuściła w przestrachu. Odłożyła ją na miejsce.
Kiedy tylko znalazła się sama, mówiła sobie, że następuje poprawa, że widzi ją z
każdym dniem. Ale wystarczyło, by spojrzała na matkę, na jej szarzejącą skórę, na zmarszczki
bólu, na wycieńczone ciało, aby zdać sobie sprawę z prawdy. Nie mogła już nic zrobić, tylko
ułożyć matkę wygodnie, podać z goryczą dawkę morfiny, aby załagodzić ból, który nigdy nie
dał się całkowicie uśmierzyć.
Shannon była świadoma, że ogarnia ją panika. Potrzebowała minuty samotności, żeby
dodać sobie odwagi.
- Zrobię ci chłodny okład...
- Dziękuję. - To da mi dość czasu, pomyślała Amanda, gdy Shannon pospiesznie
wyszła. To pozwoli mi dobrać odpowiednie słowa... Pomóż mi, Boże.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Amanda przygotowywała się na tę chwilę latami, wiedząc, że nadejdzie, a
jednocześnie pragnąc, aby nie nastąpiła nigdy. Jakkolwiek patrzeć na sprawę, wszystko, co
było szlachetne i prawe w stosunku do jednego z mężczyzn, których kochała, wydawało się
niesprawiedliwe w stosunku do drugiego. Ale w tej chwili to nie na nich musiała się skupić.
Nie zrobiła też nic, czego sama by się wstydziła. Teraz liczyła się tylko Shannon, którą musi
zranić.
W tej chwili liczyła się tylko jej piękna, olśniewająca córka, która zawsze ją
uszczęśliwiała. Amandę przeniknął ból, ale zacisnęła zęby. Za chwilę Shannon będzie musiała
cierpieć za to, co się wydarzyło tyle lat temu w Irlandii. Całym sercem Amanda próbowała
znaleźć sposób na złagodzenie cierpienia córki.
Obserwowała powracającą Shannon. Jej szybkie, wdzięczne i pełne energii ruchy.
Porusza się jak jej ojciec, pomyślała. Nie Colin. Drogi, słodki Colin, niezdarny niczym
dorastające szczenię.
Shannon ma ruchy Tommy'ego. Ma także jego oczy. Żywe, zielone jak mech, jasne jak
jezioro skąpane w słońcu. Gęste kasztanowe włosy, spływające jedwabiście na twarz, to
spadek po irlandzkich przodkach. Kształt twarzy, kremowa skóra i miękkie, pełne usta to
podarunek ode mnie, pomyślała Amanda.
Ale to Colin nauczył Shannon wytrwałości, ambicji i poczucia własnej wartości.
Uśmiechnęła się, gdy Shannon przemywała jej lepką od potu twarz.
- Nie mówiłam ci, jak bardzo jestem z ciebie dumna, Shannon.
- Ależ mówiłaś.
- Nie. Czułam się rozczarowana, że nie pozostałaś przy malarstwie. To egoistyczne z
mojej strony. Wiem teraz o wiele lepiej, że kobieta powinna sama wybierać sobie drogę.
- Nigdy nie próbowałaś mnie powstrzymać od wyjazdu do Nowego Jorku i zajęcia się
reklamą handlową. A poza tym nadal maluję - dodała pocieszającym uśmiechem. - Prawie
skończyłam obraz, tę martwą naturę. Na pewno ci się spodoba.
Czemu nie przywiozła ze sobą płótna? A niech to! Dlaczego nie myślała o spakowaniu
kilku obrazów czy szkiców? Mogłaby usiąść matką i pokazać jej swoje prace. Sprawiłoby jej
to tyle przyjemności.
- To jeden z moich ulubionych. - Amanda wskazała portret, wiszący ha ścianie salonu.
- Portret twojego ojca śpiącego w bryczce w ogrodzie.
- Zamierzał skosić trawnik - zachichotała Shannon. Odłożyła kompres na bok i zajęła
miejsce przy łóżku. - Za każdym razem, gdy pytałyśmy, dlaczego nie wynajmie chłopca do
koszenia, twierdził, że jest to dobre ćwiczenie, po czym wychodził i gdzieś przysypiał.
- Zawsze umiał mnie rozbawić, brakuje mi go... - Amanda ujęła Shannon za rękę. -
Wiem, że tobie też go brakuje.
- Ciągle mi się wydaje, że krząta się przy frontowych drzwiach j mówi: „Mandy,
Shannon, ubierajcie najlepsze sukienki. Udało mi się zarobić dziesięć tysięcy, wychodzimy na
kolację!”
- Lubił zarabiać pieniądze. - Amanda zamyśliła się. Bawił się przy tym dobrze. Nie
myślał o dolarach ani centach, nie był zachłanny ani egoistyczny. Traktował całą sprawę jak
dobrą rozrywkę. Tak samo te ciągłe przeprowadzki z miejsca na miejsce co kilka lat.
„Opuszczamy to miasto, Mandy, co powiesz na Kolorado? A może Memphis?” - Amanda
potrząsnęła z uśmiechem głową. To było takie zabawne poudawać przez chwilę, że
rozmawiają tak jak dawniej. - Ostatecznie, kiedy wprowadziliśmy się tutaj, powiedziałam, że
dość mam już cygańskiego życia. Mieliśmy dom. Ojciec także tu osiadł, jak gdyby czekał na
odpowiednie miejsce i czas.
- Kochał ten dom - wyszeptała Shannon.
- Ja też. Nigdy nie miałam nic przeciw tym przeprowadzkom. Zawsze .traktował je jak
przygodę. Ale pamiętam, tydzień po wprowadzeniu się tutaj, usiadłam w swoim pokoju i
pomyślałam, że tym razem chciałabym , tu zostać.
Shannon uśmiechnęła się do matki. - Myślę, że wszyscy czuliśmy to samo.
- Przenosiłby dla ciebie góry, zabijałby tygrysy. - Głos Amandy Zadrżał, gdy to
mówiła. - Czy wiesz, Shannon, czy naprawdę zdajesz sobie sprawę z tego, jak bardzo Colin
cię kochał?
- Tak. - Podniosła rękę matki i przyłożyła do swego policzka. - Wiem dobrze.
- Pamiętaj o tym!
- Zawsze pamiętam.
- Muszę, niestety, coś ci powiedzieć. Coś, co cię zrani, rozzłości i wprawi w
zakłopotanie. Przepraszam.
Wzięła głęboki oddech. Wiedziała, że jej sen to nie tylko smutek i miłość. To
ponaglenie. Zrozumiała, że nie ma nawet tych trzech tygodni życia, które obiecywał jej
doktor.
- Mamo, rozumiem, ale wciąż jest nadzieja. Zawsze jest nadzieja.
- Nie o to chodzi - powiedziała, unosząc rękę. - Chodzi o przeszłość, kochanie. O czas,
kiedy wybrałam się z przyjaciółką zwiedzać Irlandię. Zatrzymałyśmy się w hrabstwie Clare.
- Nigdy nie mówiłaś, że byłaś w Irlandii. - Wiadomość zaskoczyła Shannon i wydała
jej się dziwna. - Tyle podróżowaliśmy. Zawsze zastanawiałam się, dlaczego nigdy tam nie
pojechaliśmy, z tobą i tatą, przecież oboje pochodziliście z Irlandii. Czułam jakiś związek z
tym krajem, coś mnie do niego ciągnęło.
- Naprawdę? - zapytała miękko Amanda.
- Trudno to wyjaśnić - zamruczała Shannon, czując się nieswojo. Nie należała do
kobiet, które lubiły mówić o marzeniach. Uśmiechnęła się. - Zawsze sobie obiecywałam, że
gdy tylko trafią mi się długie wakacje, tam właśnie pojadę. Ale w związku z promocją i
nowymi obowiązkami nic z tego nie wyszło. - Wzruszyła ramionami z pobłażaniem. - Poza
tym, pamiętam, że kiedykolwiek poddałam pomysł podróży do Irlandii, patrzyliście na mnie
kręcąc głowami i mówiliście, że jest wiele innych miejsc do zobaczenia.
- Nie mogłam tam wrócić i twój ojciec to rozumiał. - Amanda zacisnęła wargi,
przyglądając się twarzy córki. - Czy zostaniesz przy mnie i wysłuchasz mnie? Proszę, spróbuj
zrozumieć!
Shannon poczuła nowy przypływ strachu. Co może być gorszego od śmierci?
zastanawiała się. Dlaczego miałabym się bać czegoś wysłuchać? - Jesteś zaniepokojona,
mamo - zaczęła. - Czy wiesz, jak ważny jest dla ciebie spokój?
- I pozytywne myślenie - powiedziała Amanda z cieniem uśmiechu.
- To pomaga. Pamiętaj o tym. Tyle o tym czytałam.
- Wiem. - Resztki uśmiechu zniknęły z twarzy Amandy. - Kiedy byłam kilka lat od
ciebie starsza, wybrałam się w podróż z Kathleen Reilly. Pojechałyśmy do Irlandii, by zaznać
wielkiej przygody. Byłyśmy dojrzałymi kobietami, ale obie wywodziłyśmy się z rodzin o
surowych zasadach. Tak surowych, że miałam już ponad trzydziestkę, zanim zdobyłam się na
odwagę, by wyjechać. - Amanda odwróciła głowę, by widzieć twarz Shannon, gdy mówiła. -
Nie zrozumiesz tego. Zawsze byłaś pewna siebie i odważna. Ale kiedy ja doszłam do twojego
wieku, nawet nie zaczęłam jeszcze walczyć ze swoim tchórzostwem.
- Nigdy nie byłaś tchórzem.
- Ależ byłam - powiedziała cicho Amanda. - Byłam. Moi rodzice to typowi
Irlandczycy, cnotliwi i prawi, bardziej papiescy od papieża. Czuli się niezwykle rozczarowani,
gdyż - w grę wchodziły raczej względy prestiżowe niż jakieś racje religijne - żadne z ich
dzieci nie miało powołania...
- Ależ jesteś jedynaczką - przerwała Shannon.
- Prawda jest inna. Powiedziałam ci, że nie mam rodziny, a ty zrozumiałaś, że nie mam
rodzeństwa. Miałam dwóch braci i siostrę, ale od kiedy się urodziłaś, nie zamieniliśmy ze
sobą ani słowa.
- Ale dlaczego? Przepraszam, mów dalej.
- Zawsze umiałaś słuchać, ojciec cię tego nauczył. - Amanda przerwała na chwilę,
myśląc o Colinie. Miała nadzieję, że to, co robi, jest dobre dla nich wszystkich. - Nie byliśmy
zżytą rodziną, Shannon. W domu panowała oziębłość i surowe zwyczaje, obowiązywała
etykieta. Stanowczo się sprzeciwiano mojej podróży do Irlandii z Kate. Ale pojechałyśmy.
Podniecone jak uczennice, jadące na piknik. Najpierw do Dublina. Później dalej, korzystając
z map i własnego wyczucia. Po raz pierwszy w życiu poczułam się wolna.
Jak łatwo sobie to wszystko przypomnieć, zdumiała się Amanda. Nawet po tych
wszystkich latach tłumienia wspomnień, przeszłość wypłynęła tak czysta i jasna, jak woda.
Chichot Kate, pokasływania małego samochodu, który wynajęły, zakręty, które pokonywały
we właściwym albo niewłaściwym kierunku. I to pierwsze lękliwe spojrzenie na rozciągające
się wzgórza, na strome zachodnie klify. Miała wrażenie, że powróciła do domu. Nie
oczekiwała takiego uczucia, nigdy też więcej go nie zaznała.
- Chciałyśmy zobaczyć wszystko, co tylko możliwe, i kiedy dotarłyśmy do zachodnich
krańców wyspy, znalazłyśmy uroczą gospodę z widokiem na rzekę Shannon. Zostałyśmy tam.
Była to nasza baza wypadowa. Jeździłyśmy to tu, to tam na jednodniowe wycieczki.
Odwiedziłyśmy klify Mohr, Galway, plaże Ballybunnion i wszystkie te fascynujące miejsca,
które znajdowałyśmy po drodze, zupełnie ich nie oczekując. - Spojrzała na córkę. Oczy miała
jasne, wzrok przenikliwy. - Chciałabym, żebyś tam pojechała, poczuła magię tego miejsca.
Zobaczyła morze opadające z hukiem piorunów u podnóża klifów, zieleń pól. Odetchnęła
głęboko podczas łagodnego deszczu, zachłysnęła się wiatrem znad Atlantyku. Przesiąkła
światłem, które kojarzy się z perłą nakrapianą złotem.
To miłość, pomyślała zaintrygowana Shannon. I tęsknota. Nie podejrzewała o to
matki. - Czy nigdy tam nie wróciłaś?
- Nie - powiedziała Amanda. - Nie wróciłam. Czy zastanawiałaś się kiedykolwiek,
kochanie, jak to jest, gdy ktoś układa swoje plany tak ostrożnie i dokładnie, iż wie, jak będzie
wyglądał następny dzień, i jeszcze następny, aż tu nagle wydarzy się coś, coś na pozór nic nie
znaczącego, coś, co zmieni cały ten plan. I nigdy już nie będzie tak samo, jak było.
Ponieważ to nie było pytanie, lecz stwierdzenie, Shannon po prostu czekała,
zastanawiając się, co też mogło zmienić plany matki.
Ból znowu powrócił. Amanda zamknęła oczy na moment, koncentrując się na
zwalczeniu go. Powstrzyma ból, obiecała sobie, dopóki nie skończy tego, co zaczęła.
- Pewnego ranka, a było to już późne lato i deszcz kaprysił, to padał, to nie padał, Kate
poczuła się słabo. Zdecydowała się zostać w gospodzie i przeleżeć cały dzień w łóżku,
poczytać i odpocząć. Nie mogłam usiedzieć w miejscu. Czułam, że są rzeczy, które muszę
jeszcze zobaczyć. Wzięłam samochód i pojechałam przed siebie, nic nie planując. Znalazłam
się na Loop Hcad. Wysiadając z samochodu, słyszałam rozpryskujące się fale. Niespiesznie
ruszyłam w kierunku klifów. Wiał wiatr, szemrząc w trawach. Czułam zapach oceanu i
deszczu. Jakaś siła przenikała wszystko, fale miarowo uderzały o brzeg. Zobaczyłam
mężczyznę. - Amanda mówiła teraz powoli. - Stał tam, gdzie ląd gubił się w morzu. Spoglądał
na wodę poprzez deszcz, patrzył na zachód, w kierunku Ameryki. Oprócz niego nie było
nikogo. Stał zgarbiony, w mokrej kurtce, kapało mu z czapki, nasuniętej nisko na czoło.
Odwrócił się, jakby właśnie na mnie czekał, i uśmiechnął się.
Nagle Shannon chciała wstać, powiedzieć matce, że czas już skończyć, czas odpocząć,
czas przerwać tę rozmowę. Jej ręce zacisnęły się zupełnie nieświadomie w pięści. Serce
zaczęło bić szybciej.
- Nie był młody - powiedziała cicho Amanda. - Ale był przystojny. W jego oczach
wyczytałam coś smutnego, jakieś zagubienie. Uśmiechnął się i powiedział: „Dzień dobry”.
Dodał, że dzień jest wspaniały, bo deszcz uderza w głowy, a wiatr smaga twarze. Zaśmiałam
się, ponieważ dzień należał do udanych. Przywykłam do śpiewnego akcentu zachodniej
Irlandii. Głos tego człowieka był tak czarujący, że mogłam go słuchać godzinami.
Rozmawialiśmy b moich podróżach, o Ameryce. Powiedział, że jest farmerem, kiepskim
farmerem. Czuł się źle z tego powodu, ponieważ musiał utrzymywać dwie córeczki. Ale
smutek nie pojawił się na jego twarzy, gdy je wspominał. Nazywał je Maggie Mae i Brie. O
swojej żonie mówił niewiele. Nagle poczęło wychodzić słońce - powiedziała Amanda z
westchnieniem. - Wychodziło powoli i pięknie, kiedy tam tak staliśmy. Wydawało się, że
przez chmury przepływają strumyki złota. Spacerowaliśmy wąskimi ścieżkami rozmawiając,
jakbyśmy znali się całe życie. I tam, na tych wysokich, cudownych wzgórzach, zakochałam
się w nim. Powinno mnie to przestraszyć. - Zerknęła na Shannon, próbując dosięgnąć jej ręki.
- Naprawdę się wstydziłam. Miał żonę i dzieci. Ale pomyślałam, że przecież tylko ja żywię to
uczucie. Ileż może być grzesznych myśli w duszy starej panny, zauroczonej pewnego ranka
przez przystojnego mężczyznę?
Amanda z ulgą poczuła uścisk dłoni córki. - Ale nie tylko ja tak czułam. Widywaliśmy
się później zupełnie niezobowiązująco. W pubie, na klifach, raz wziął mnie i Kate na mały
jarmark niedaleko Ennis. Trudno, abym pozostała niewinna. Nie byliśmy dziećmi, żadne z
nas, a to, co czuliśmy do siebie, okazało się wielkie, ważne i uczciwe... Musisz mi wierzyć.
Marzyliśmy, ale nie robiliśmy sobie obietnic. Był przywiązany do swojej żony, która go nie
kochała, i do dzieci, które uwielbiał.
Amanda zwilżyła suche wargi, łykając wodę przez słomkę, z podanej , bez słowa
przez Shannon szklanki. Przerwała znowu na chwilę. To, co teraz zamierzała powiedzieć, nie
było lekkie.
- Wiedziałam, co robię, Shannon. Mówiąc szczerze, to z mojej inicjatywy zostaliśmy
kochankami. Był pierwszym mężczyzną, który mnie dotykał, a robił to z taką delikatnością,
troskliwością i miłością, że oboje mieliśmy łzy w oczach. Wiedzieliśmy, że nasze spotkanie
nastąpiło zbyt późno! I to wydawało się takie beznadziejne.
Ciągle snuliśmy jednak głupie marzenia. Chciał znaleźć jakiś sposób na opuszczenie
żony i przywiezienie swych córeczek do mnie, do Ameryki, gdzie stworzylibyśmy rodzinę.
Ten mężczyzna desperacko pragnął rodziny. Ja również. Rozmawialiśmy ze sobą w pokoju
wychodzącym na rzekę i udawaliśmy, że nigdy nic się nie zmieni. Spędziliśmy razem trzy
tygodnie, a każdy następny dzień zdawał się piękniejszy od poprzedniego i jednocześnie
bardziej bolesny. Musiałam go opuścić. Mówił, że będzie przychodził na Loop Hcad, gdzie
się spotkaliśmy, i patrzył w morze, w kierunku Nowego Jorku, w moją stronę. Nazywał się
Thomas Concannon. Prowadził farmę i pragnął zostać poetą.
- Czy... - Głos Shannon był matowy i drżący. - Czy spotkałaś go jeszcze kiedyś?
- Nie, pisałam do niego czasami, a on odpowiadał. - Zacisnąwszy usta Amanda
patrzyła córce w oczy. - Wkrótce potem wróciłam do Nowego Jorku i zorientowałam się, że
jestem w ciąży.
Shannon potrząsnęła szybko głową, instynktownie zaprzeczając temu, co usłyszała.
Poczuła ogromny strach. - W ciąży? - Serce zaczęło jej bić szybko. Znowu potrząsnęła głową
i spróbowała uwolnić rękę. Zrozumiała. Nic więcej Amanda nie musiała dodawać. Ale nie
chciała przyjąć tego do wiadomości. - Nie!
- Wpadłam w przerażenie. - Amanda wzmocniła uścisk ręki, choć kosztowało ją to
dużo wysiłku. - Domyśliłam się tego od razu, ale wpadłam w przerażenie. Nigdy nie
sądziłam, że będę miała dziecko, że znajdę kogoś, kto pokocha mnie na tyle, aby mi je
podarować. Pragnęłam tego dziecka. Kochałam je, dziękowałam za nie Bogu. Jakże bolesna i
smutna była świadomość, że nigdy nie będę dzielić tej radości z Tom - mym. Tego piękna,
owocu naszej miłości. Gdy zawiadomiłam go o tym, otrzymałam list wręcz szalony. Bardzo
martwił się o mnie, o to, z czym przyjdzie mi się samej zmierzyć. Chciał opuścić dom i
przyjechać. Wiedziałam, że potrafiłby tego dokonać, i to mnie kusiło. Ale cóż to miałoby
wspólnego z dobrem, Shannon. Choć miłość do niego stanowiła dobro. Napisałam do niego
ostatni raz, kłamiąc po raz pierwszy, że się nie martwię, nie jestem sama i wyjeżdżam.
- Jesteś zmęczona. - Shannon desperacko próbowała powstrzymać słowa, które ją
dogłębnie raniły. - Mówiłaś za długo. Musisz wziąć teraz lekarstwo.
- Kochałby ciebie - rzekła gwałtownie Amanda. - Gdyby tylko miał szansę. Jestem
przekonana, że kochał ciebie, chociaż nigdy cię nie widział.
- Przestań! - Shannon uniosła się. Nie mogła już dłużej tego słuchać. Poczuła
narastające osłabienie, a jej twarz stała się blada i chłodna. – Nie chcę tego słuchać! Nie
muszę tego słuchać!
- Wiem. Przykro mi, że sprawiło ci to tyle bólu, ale wydaje mi się, że powinnaś
wiedzieć wszystko. Ja umieram... - powiedziała szybko Amanda i kontynuowała. - Moja
rodzina wpadła w panikę, kiedy powiedziałam o ciąży. Chcieli, żebym dokonała aborcji.
Spokojnie, dyskretnie, tak, aby nie doszło do żadnego skandalu, aby nie musieli się wstydzić.
Umarłabym, gdybym miała to zrobić. Dziecko było moje i Tommy'ego. W domu padały
okropne słowa, słyszałam pogróżki, stawiano mi warunki. Wyparto się mnie, a mój ojciec,
zdolny biznesmen, zablokował moje konto bankowe. Nie miałam prawa ubiegać się o
pieniądze pozostawione mi w spadku przez babkę. Pieniądze to nie zabawa. Rozumiesz!
Pieniądze to potęga.
Opuściłam dom bez cienia żalu z tym, co mi zostało jeszcze w portfelu, i jedną
walizką.
Shannon miała wrażenie, że znalazła się pod wodą i walczy o łyk powietrza. Z wolna
jednak zaczęła wyobrażać sobie swoją matkę, młodą, prawie bez grosza, niosącą jedną
walizkę. - Czy nie znalazł się nikt, kto mógłby ci pomóc?
- Kate na pewno by to zrobiła. Wiem, że bardzo wszystko przeżyła. Ale to była moja
sprawa. Cały wstyd i cała radość należały do mnie. Wsiadłam do pociągu, zmierzającego na
północ, i znalazłam pracę kelnerki w pewnym uzdrowisku w górach Catskills. Tam spotkałam
Colina Bodine. - Amanda przerwała, kiedy Shannon odwróciła się i podeszła do gasnącego
kominka.
W pokoju panowała cisza. Przerywał ją tylko syk żarzących się węgielków i lekkie
drżenie okien, spowodowane silnym wiatrem. Mimo tej ciszy Amanda wyczuwała burzę w
duszy swojego dziecka, które kochała ponad wszystko. Cierpiała, ponieważ wiedziała, że
nawałnica może uderzyć w nie obie.
- Przyjechał na wakacje ze swoimi rodzicami. Nie zwracałam na niego szczególnej
uwagi. Należał po prostu do tych bogatych i uprzywilejowanych ludzi, których obsługiwałam.
Żartował od czasu do czasu, a ja uśmiechałam się, bo tak wypadało. Skupiłam się na pracy,
zarobkach i dziecku, co we mnie wzrastało.
Pewnego popołudnia rozszalała się burza i większość gości zdecydowała się zostać w
hotelu. Lunch rozniesiono im do pokojów. Gdy niosłam jedną z tac spiesząc się, by posiłek
nie wystygł i goście nie mieli powodów do narzekań, pojawił się Colin. Wytoczył się zza
rogu, przemoczony do suchej nitki, i wpadł prosto na mnie. Mój Boże, był tak niezdarny!
Z oczu Shannon popłynęły łzy, gdy wpatrywała się w błyszczące węgielki. -
Przewrócił cię na ziemię. Tak zaczęła się wasza znajomość. Wspominał o tym...
- Tak było. Zawsze mówiliśmy ci prawdę. Leżałam jak długa w błocie, jedzenie
rozsypało się wokół. Zaczął mnie przepraszać i próbował mi pomóc, ale ja widziałam tylko
zmarnowany posiłek. Bolały mnie plecy od dźwigania ciężkich tac, a nogi miałam tak
napuchnięte, że się w końcu rozpłakałam.
Siedziałam w tym błocie i zanosiłam się płaczem, nie mogąc przestać. Nawet kiedy
mnie podniósł i zaniósł do swojego pokoju, nie potrafiłam się uspokoić. Posadził mnie na
krześle i choć kapało ze mnie błoto, otulił mnie kocem i gładził, dopóki łzy mi nie obeschły.
Czułam się zawstydzona jego zachowaniem. Wydawał się taki miły. Nie pozwolił mi odejść,
dopóki nie obiecałam mu, że wybiorę się z nim na kolację.
To mogło być romantyczne i urocze, myślała Shannon. Jej oddech stał się krótki,
urywany. Ale nie było, przeciwnie - wydawało się ohydne.
- Zapewne nie wiedział, że jesteś w ciąży!
Amanda wykrzywiła twarz zarówno pod wpływem padającego oskarżenia, jak i
nowego ataku bólu. - To nie całkiem tak. Faktycznie nie obnosiłam się z tym. Musiałam
starannie wszystko ukrywać, inaczej straciłabym pracę. To były inne czasy i niezamężna,
ciężarna kelnerka nigdy by się nie utrzymała w ośrodku dla bogaczy.
- Pozwoliłaś, by się w tobie zakochał, gdy nosiłaś dziecko innego. - Głos Shannon stał
się zimny jak lód. - A tym dzieckiem byłam ja, okropne.
- Miałam już swoje lata - powiedziała Amanda ostrożnie, przyglądając się córce.
Wyraz twarzy Shannon spowodował, że o mało się nie rozpłakała. - A tak naprawdę nikt mnie
nie kochał. Romans z Tommym był szybki i oszałamiający jak błyskawica. Wciąż czułam się
nim oślepiona, kiedy spotkałam Colina. Wciąż cierpiałam z tego powodu, rozpamiętywałam.
Wszystko, co czułam do Tommy'ego, przelałam na dziecko. Mówiłam ci, iż wydawało mi się,
że Colin jest dla mnie miły. Ale wkrótce przekonałam się, że jest to coś więcej.
- I pozwoliłaś mu!
- Prawdopodobnie mogłam go powstrzymać - powiedziała Amanda z długim
westchnieniem. - Nie wiem. Przez następny tydzień przysyłał mi do pokoju kwiaty i śliczne,
drobne upominki. Uwielbiał dawać. Znajdował sposoby, żeby się ze mną spotykać. Zjawiał
się, gdy tylko miałam przerwę w pracy, choćby dziesięciominutową. Potrzebowałam czasu,
aby zorientować się, że się mną interesuje.
Przeraziłam się. Był uroczym mężczyzną, tak dla mnie dobrym. Musiałam mu
powiedzieć, że jestem w ciąży. Myślałam, że cała sprawa na tym się skończy, i szczerze
żałowałam, bo został pierwszym moim przyjacielem od czasu, gdy opuściłam Kate i Nowy
Jork.
Słuchał mnie nie przerywając, bez pytań. Nie potępiał. A kiedy skończyłam i
rozpłakałam się, ujął mnie za rękę i powiedział: - Najlepiej zrobisz, jeśli mnie poślubisz.
Zaopiekuję się tobą i dzieckiem.
Po policzkach Shannon spływały łzy, odwróciła głowę. Amanda płakała także, ale nie
pozwoliła emocjom zapanować nad sobą, choć wiedziała, że nastąpiła katastrofa.
- Tak po prostu? Jakżeż to możliwe?
- Kochał mnie, ale jego propozycja wydawała mi się upokarzająca. Odmówiłam mu
oczywiście. Cóż innego mogłam zrobić. Myślałam, że czuje się zobowiązany albo całkiem
zwariował. Zaczął nalegać. Nawet kiedy się zdenerwowałam i powiedziałam, żeby zostawił
mnie w spokoju, nie zrezygnował. - Na ustach Amandy pojawił się uśmiech, kiedy to
wspominała. - To tak, jakbym była skałą, a on falą, która cierpliwie, stopniowo niszczy cały
opór.
Przyniósł mi rzeczy dla dziecka. Czy możesz sobie wyobrazić mężczyznę, który chce
się przypodobać kobiecie, przynosząc prezenty dla dziecka, które jeszcze się nie narodziło?
Pewnego dnia wszedł do mojego pokoju i zakomunikował, że mam odebrać pensję i
zwolnić się z pracy. Tak zrobiłam. Dwa dni później zostałam jego żoną.
Amanda spojrzała nagle na córkę i odgadła malujące się na jej twarzy pytanie, zanim
zostało zadane.
- Któż by nie pokochał takiego mężczyzny! Nie kłamię, naprawdę go kochałam. I
byłam mu wdzięczna. Jego rodzice oczywiście nie wydawali się zachwyceni, ale mówił, że
ich przekona. Z pewnością dokonałby tego, niestety, zginęli w wypadku samochodowym w
drodze do domu. Zostaliśmy więc sami. Obiecałam sobie, że stanę się dobrą żoną, stworzę mu
rodzinę, zaakceptuję go w łóżku. Przyrzekłam sobie nie myśleć więcej o Tommym, ale było
to niemożliwe. Minęły lata, zanim zrozumiałam, że nie ma nic wstydliwego w tym, iż
pamiętam pierwszego mężczyznę, którego kochałam. Nie miało to nic wspólnego z brakiem
lojalności wobec męża.
- Nie był moim ojcem - powiedziała Shannon przez zaciśnięte zęby. - Był twoim
mężem, ale nie moim ojcem.
- Oczywiście, że był twoim ojcem! - Po raz pierwszy w głosie Amandy pojawił się
gniew. - Nigdy tak nie mów!
- Przecież właśnie oznajmiłaś mi coś wręcz przeciwnego!
- Kochał cię, gdy znajdowałaś się jeszcze w moim łonie. Przyjął nas obie bez wahania,
nie z próżnej ambicji. - Amanda mówiła tak szybko, jak tylko pozwalał jej na to ból. -
Mówiłam ci, że czułam się zawstydzona. Wciąż myślałam o mężczyźnie, z którym nigdy nie
mogłabym być, mając jednocześnie najwspanialszego człowieka przy sobie.
W dzień twoich narodzin, kiedy zobaczyłam go, jak trzyma cię w swoich
niezgrabnych, wielkich dłoniach, z zachwytem i dumą na twarzy i miłością w oczach,
kołysząc cię przy tym tak delikatnie, jakby zrobiono cię ze szkła, zakochałam się w nim.
Kochałam go od tego dnia tak mocno, jak tylko kobieta jest w stanie kochać mężczyznę. I
kocham go nadal.
Był twoim ojcem. Tommy również byłby nim, gdyby tylko mógł.
Jedyna rzecz, jakiej żałowaliśmy z Colinem, to to, że nie mogliśmy mieć więcej
dzieci, aby dać im to szczęście, jakie dzieliliśmy z tobą.
- Chcesz, żebym wszystko zaakceptowała. - W zdaniu tym było więcej gniewu niż
smutku. Shannon spojrzała na matkę. Kobieta, która leżała w łóżku, stała się jej obca. Sama
także czulą się nieswojo. - Mów dalej, to i tak niczego nie zmieni!
- Przestań, chcę dać ci czas na pogodzenie się z tym, co usłyszałaś. Musisz to
zrozumieć. I pragnę, żebyś uwierzyła, kochaliśmy cię, każde z nas.
Świat Shannon leżał rozbity u jej stóp. Wszystkie wspomnienia, wszystko, w co
wierzyła, zamieniło się w garść skorup.
- Pogodzić się? Z tym, że przespałaś się z żonatym mężczyzną, zaszłaś w ciążę, a
potem poślubiłaś pierwszego człowieka, który cię o to poprosił, aby się ratować!
Zaakceptować wszystkie kłamstwa, którymi karmiłaś mnie całe życie! Przecież to jedno
wielkie oszustwo!
- Masz prawo do gniewu. - Amanda walczyła z bólem fizycznym i emocjonalnym.
- Gniew? Czy sądzisz, że to, co czuję, to wyłącznie gniew? Boże, jak możesz to robić!
- Shannon zachwiała się. Opanowało ją przerażenie. - Jak mogłaś kryć to przede mną przez te
wszystkie lata! Pozwolić mi wierzyć, że jestem kimś, kim wcale nie jestem.
- Przecież jesteś nadal tą samą osobą - powiedziała z rozpaczą Amanda. - Colin i ja
uważaliśmy, że tak jest najlepiej dla ciebie. Nigdy nie wiedzieliśmy, kiedy i w jaki sposób ci
to powiedzieć. My...
- Rozmawialiście o tym! - Zaślepiona wściekłością Shannon odwróciła się do słabej
kobiety, spoczywającej w łóżku. Poczuła okropną chęć potrząsnąć tym wychudłym ciałem. -
Może to dziś powiemy Shannon, że jest drobną pomyłką, pamiątką z zachodniego wybrzeża
Irlandii? A może zrobimy to jutro?
- Nie pomyłką, żadną pomyłką, jesteś cudem. Przestań, Shannon! - Amanda przerwała,
ciężko oddychając. - Przeszył ją taki ból, jakby rozrywały ją kleszcze. Obraz poszarzał jej
przed oczami.
Poczuła rękę, unoszącą jej głowę, słomkę wsuwaną w usta i usłyszała głos córki, już
spokojny. - Łyknij wody, jeszcze trochę. Dobrze. Połóż się teraz i zamknij oczy.
- Shannon! - Amanda wyciągnęła rękę.
- Jestem tutaj. Ból zaraz przejdzie, spróbuj zasnąć.
Ból powoli zanikał, zmęczenie spowijało ją niby mgła. Za mało czasu, myślała
Amanda. Dlaczego zawsze jest za mało czasu?
- Proszę nie miej mi za złe - mruczała półprzytomnie. - Nie możesz mnie nienawidzić.
Shannon usiadła przytłoczona smutkiem. Siedziała tak jeszcze długo, gdy matka
zasnęła.
Amanda już się nie obudziła.
ROZDZIAŁ DRUGI
Gdy jedna z córek Toma Concannona przeżywała ból po stracie matki, dwie inne
cieszyły się z okazji narodzin dziecka. Brianna Concannon Thane kołysała w ramionach
córeczkę, uważnie patrząc w jej wielkie niebieskie oczy, okolone bardzo długimi rzęsami.
Niedowierzająco spoglądała na malutkie paluszki z miniaturowymi paznokietkami, na śliczne
jak pączek róży usteczka. Wydawało się jej, że dziecko się uśmiecha.
Nic minęło pół godziny, jak zdążyła zapomnieć o bólu, długotrwałym wysiłku i
zmęczeniu porodem. Pierzchły nawet gdzieś nachodzące ją lęki.
Miała dziecko.
- Dziewczynka naprawdę istnieje - powiedział Grayson Thane z namaszczeniem,
delikatnie, nadzwyczaj ostrożnie muskając policzek dziecka opuszkami palców. Jest nasza,
pomyślał. Nasza córka, Kayla! Dziecko wydawało się tak małe, kruche i bezradne. - Czy
sądzisz, że mnie polubi?
- Lubimy cię, jesteś raczej sympatyczny, więc względy dziecka chyba zyskasz -
powiedziała szwagierka, chichocząc i zaglądając mu przez ramię.
- Wiesz co, Brie - odezwała się po chwili. - Dziewczynka na pewno odziedziczyła twój
kolor włosów; teraz są bardziej brunatne, ale później zrobią się miedzianozłote.
Brianna zadowolona z tego sądu rozpromieniła się i pogłaskała miękki puszek na
głowie córeczki. - Tak sądzisz?
- Może będzie miała mój podbródek - wtrącił Gray głosem pełnym nadziei.
- Oto typowy mężczyzna - podsumowała Maggie, zerkając na swego męża, który
uśmiechnął się do niej szeroko zza szpitalnego łóżka. - Kobieta przechodzi przez ciążę -
kontynuowała Maggie - wraz ze wszystkimi jej niedogodnościami. Te opuchnięte łydki,
mdłości... Chodzi miesiącami, kołysząc się jak krowa, a później cierpi podczas porodu...
- Nie przypominaj mi o tym. - Gray nie próbował nawet ukryć drżenia na
wspomnienie jeszcze tak świeżego przeżycia.
Briannie udało się już zapomnieć o porodzie, ale nie Grayowi. Wydarzenie to
wycisnęło na nim piętno. Wszystko będzie żyło w jego snach latami, co do tego nie miał
żadnych wątpliwości. Bardzo to przeżył, toteż o zmianach, jakie w nim zaszły, myślał ze
strachem. Jako pisarz, wspominał przebieg całego wydarzenia scena po scenie. Nigdy już nie
zdoła myśleć o życiu w dawny sposób.
Nic mogąc się oprzeć, Maggie rozpuściła język. Bardzo lubiła Graya, ale nigdy nie
omieszkała zażartować z niego, gdy tylko nadarzyła się sposobność. - Ile to trwało godzin?
Osiemnaście? Osiemnaście godzin bolesnego wysiłku, prawda Brie?
Brianna nie potrafiła ukryć uśmiechu, kiedy Gray zaczął blednąc. - Mniej więcej, ale
początkowo poród wydawał mi się dłuższy. Wszyscy kazali mi oddychać, a biedny Gray,
niemal całkiem pozbawiony tchu, pokazywał mi, jak powinnam to robić.
Maggie odrzuciła do tyłu kosmyk włosów i powiedziała: - Mężczyźni nie mają
powodów do jęków, siedząc osiem godzin za biurkiem. A zauważ, że ciągle nalegają, by zwać
nas „słabą płcią”.
- Ode mnie tego nie usłyszałaś. - Rogan Sweeney uśmiechnął się do małżonki.
Uczestniczenie w narodzinach Kayli przypomniało mu, jak to Maggie zmagała się dzielnie,
niczym żołnierz w bitwie, z przyjściem na świat ich syna, Liama. - Na dobrą sprawę nikt nie
bierze pod uwagę tego, jak przechodzi przez to mężczyzna - dodał i zwrócił się do Graysona.
- Co z twoją ręką?
Gray, ściągając brwi, zgiął palce, na które żona nałożyła mocny opatrunek. - Nie
sądzę, aby była złamana.
- Pamiętam, jak dziarsko powstrzymywałeś wycie, mimo to twoje oczy zaszły mgłą,
gdy Brie mocno ścisnęła ci rękę - zaśmiała się Maggie.
- Masz szczęście, że ci nie złorzeczy. - Rogan uniósł ciemne, ładnie zarysowane brwi,
spoglądając na żonę. - Epitety, jakimi obrzucała mnie Margaret Mary po narodzinach Liama,
wydałyby ci się z pewnością oryginalne, lepiej ich nie powtarzać.
- Spróbuj zrzucić osiem funtów w tak krótkim czasie, a zobaczysz, jakie słowa przyjdą
ci na myśl. Wiecie, co on powiedział, gdy spojrzał na Liama po raz pierwszy? „O, chłopiec
ma mój nos.” To wszystko.
- Bo ma.
- Czy dobrze się już czujesz? - Zaniepokojony Gray zwrócił się nagle do żony. Wciąż
była trochę blada, ale jej oczy nabrały znów blasku. Zniknęło gdzieś to budzące dreszcz
spojrzenie pełne drżenia. - Czy wszystko w porządku?
- Tak, czuję się świetnie. - Aby zapewnić o tym męża, Brie uniosła rękę i dotknęła jego
twarzy. Twarzy, którą kochała. Darzyła miłością również jego usta i cudowne, błyszczące
oczy ze złotymi plamkami. - I nigdy nie zgodzę się z obietnicą, że mnie już nigdy nie
dotkniesz, jaką złożyłeś mi w chwili porodu. - Ze śmiechem przytuliła dziecko. - Czy
słyszałaś, Maggie, Graya krzyczącego na lekarza: „Zmieniliśmy decyzję, nie chcemy dziecka,
proszę zejść mi z drogi, zabieram żonę do domu!”
- Dobrze ci mówić. - Gray znów pogładził dziecko po twarzy. - Nie musiałaś tego
wszystkiego oglądać. W zasadzie całe zamieszanie związane z narodzinami dziecka spada na
głowę faceta.
- Masz rację - powiedział Rogan. - A w tej jakże ciężkiej dla nas sytuacji w ogóle się
nas nie zauważa. Chodźmy, Maggie, mieliśmy zadzwonić.
Maggie wstała chichocząc. - Chodźmy, za chwilę do was wrócimy.
Kiedy zostali sami, Brianna spojrzała rozpromieniona na męża. - Mamy rodzinę,
Graysonie.
Godzinę później, gdy pielęgniarka przyszła zabrać dziecko, Grayson stał się
niespokojny i podejrzliwy. - Chyba powinienem mieć na nią oko. Nie mam zaufania, ta
kobieta ma dziwny wzrok.
- Nie zadręczaj się i nie przesadzaj, Gray, dobrze!
- Dobrze. - Roześmiał się i wrócił do żony. - Mam nadzieję, że ta kobieta zna się na
tym, jak sądzisz?
- Och, jestem tego pewna. - Rozbawiona Brianna objęła dłońmi męża, a on pochylił
się, by ją pocałować.
- Nasza Kayla jest piękna jak słońce.
- Kayla Thane - powtarzał, a potem wybuchnął śmiechem. - Kayla Margaret Thane,
pierwsza kobieta prezydent Stanów Zjednoczonych. W Irlandii mieliśmy już kobietę
prezydenta. Zresztą, sama wybierze. Pięknie wyglądasz, Brianno. - Pocałował ją znowu.
To, co powiedział, było absolutną prawdą. Oczy Brianny lśniły, a miedzianozłote
włosy wiły się wokół jeszcze trochę bladej twarzy. Wiedział jednak, że oboje zaczynają
budzić się do życia.
- Musisz być wyczerpana. Powinienem pozwolić ci się zdrzemnąć.
- Spać? - Spojrzała na niego zalotnie i pociągnęła go lekko w swoją stronę, aby
otrzymać pocałunek. - Chyba żartujesz? Mam teraz tyle energii! A poza tym jestem
śmiertelnie głodna. Dałabym wszystko za olbrzymiego hamburgera i górę frytek!
- Chcesz jeść? - Zerknął na nią zaskoczony. - Co za kobieta! Może później staniesz za
pługiem!
- Wierzę, że poradziłabym sobie - odpowiedziała nieco obrażonym tonem Brianna. -
Nie miałam ani kęsa w ustach od ponad dwudziestu czterech godzin. Zechciałbyś zapytać, czy
mogą mi coś przynieść?
- Szpitalne jedzenie? W żadnym wypadku! Nie dla matki mojego dziecka.
Gray zdał sobie natychmiast sprawę z nietaktu. Rzadko używał zwrotu „moja żona”, a
teraz powiedział „moje dziecko”.
- Idę poszukać hamburgera dla ciebie. Najlepszego, jakiego można znaleźć na
zachodnim wybrzeżu Irlandii.
Brianna wygodnie ułożyła się na łóżku, zanosząc się śmiechem, kiedy Gray wyszedł
pospiesznie z sali. Co to był za rok, myślała. Minęło trochę więcej niż rok od chwili, gdy go
pokochała, a teraz są już rodziną...
Mimo zarzekania się, że nie jest śpiąca, powieki jej stały się ciężkie, i szybko zapadła
w sen.
Gdy się obudziła, wynurzając się z mglistych marzeń sennych, zobaczyła, że Gray
siedzi na skraju łóżka i uważnie się jej przygląda.
- Dziecko też spało - zaczął i uniósł rękę żony do ust. - Tak długo nalegałem, aż
pozwolili mi ją znowu potrzymać. Wiesz, Kayla na mnie spojrzała. Naprawdę, Brie. Prosto na
mnie. Myślę, że wie, kim jestem... Zacisnęła paluszki, te cudowne miękkie paluszki wokół
mojego kciuka i tak trzymała. - Przerwał nagle, przestraszony, a radość promieniująca z jego
twarzy zniknęła. Nie ukrywał lęku.
- Ty płaczesz? Dlaczego płaczesz? Czy coś cię boli? Zawołam lekarza. Idę po kogoś.
- Nie! - Brianna szlochając chciała przytulić się do ramienia męża. - Nic mnie nie boli.
To dlatego, że tak bardzo cię kocham. Tak mnie wzruszyłeś, Graysonie. Patrzyłam na twoją
twarz, kiedy o niej mówiłeś, i biło z niej takie szczęście...
- Nie wiedziałem, że aż tak... - zamruczał, gładząc jej włosy, a ona usiadła na łóżku i
wtuliła się w niego.
- Wiesz, nigdy nie sądziłem, że jest to tak wielkie przeżycie. Tak niewiarygodnie
wielkie. Będę dobrym ojcem - zapewniał z zapałem naznaczonym jednocześnie cieniem lęku,
że aż ją to rozbawiło.
- Wiem, wiem. - Jak mógłby nie być, skoro wierzyła mu tak bezgranicznie.
- Przyniosłem ci hamburgera i jeszcze kilka drobiazgów.
- Dziękuję. - Ułożyła się z powrotem i znów zaszlochała. Wycierała usilnie oczy, ale
zapełniały się łzami za każdym razem, gdy tylko na niego spojrzała. - Och, Graysonie, jaki z
ciebie cudowny wariat.
Popatrzyła na pokój przepełniony kwiatami w koszach, w wazonach. Na kolorowe
balony o zabawnych kształtach. Zerknęła na wielkiego pluszowego psa, który strzegł jej
łóżka.
- To pies Kayli - rzekł Grayson, zdejmując opakowanie z hamburgera i wręczając go
Briannie. - Nie myśl o niczym. Oto hamburger, z pewnością zimny. Niestety zjadłem trochę
frytek, ale mam jeszcze kawałek czekoladowego ciasta dla ciebie. Jeśli masz ochotę,
oczywiście.
Brianna otarła świeże łzy. - Chcę najpierw ciasta.
- Proszę bardzo.
- Cóż to, już ucztujesz? - zapytała Maggie, wchodząc do pokoju z bukietem żonkili w
dłoniach.
Za nią podążał mąż, ukrywając twarz za pluszowym niedźwiedziem. - Witaj,
mamusiu! - Rogan Sweeney pochylił się nad łóżkiem szwagierki, by ją uściskać. Następnie
spojrzał na Graya. - Co słychać, tatuśku?
- Zgłodniała - odparł Gray, szeroko się uśmiechając.
- Jestem zbyt głodna, aby dzielić się z kimś ciastem! - Brianna nadgryzła kawałek.
- Przyszliśmy znów na ciebie popatrzeć. - Maggie ciężko usiadła na krześle. -
Widzieliśmy małą i mogę powiedzieć, bez przesady, że jest najpiękniejszym dzieckiem wśród
noworodków. Naprawdę ma twoje włosy, Brie, i śliczne usteczka Graya.
- Murphy cię pozdrawia i życzy wszystkiego najlepszego - wtrącił Rogan,
umieszczając niedźwiedzia przy łóżku obok psa. - Zadzwoniliśmy do niego przed chwilą i
przekazaliśmy nowinę. Świętuje razem z Liamem, jedząc ciasta, które piekłaś na krótko przed
pójściem do szpitala.
- To miłe z jego strony, że zajmuje się Liamem, gdy wy jesteście tutaj.
- Och, bynajmniej nie jest to dla niego kłopotliwe. Najchętniej siedziałby z chłopcem
od rana do wieczora, gdybym mu tylko na to pozwoliła. Na pewno świetnie się bawią -
stwierdziła Maggie. - O, jeszcze zanim zapytasz, w pubie u O'Mallcyów wszystko jest
przygotowane. Czekają na twoich gości. Zastanawiam się tylko, dlaczego przyjęłaś
rezerwację wiedząc, że lada chwila możesz spodziewać się dziecka?
- Prawdopodobnie z tych samych powodów, z jakich ty pracowałaś przy swoim szkle
do chwili, aż nie zawieziono cię do szpitala, żebyś urodziła Liama. - W głosie Brianny
brzmiała ironia. - Tak mi się wydaje. To jest po prostu moje życie. Czy mama i Lottie poszły
już do domu?
- Tak, przed chwilą. - Przez wzgląd na Briannę Maggie powstrzymała uśmiech. Jak
zawsze matka narzekała bez przerwy, tym razem obawiała się, że w szpitalu nabawi się
jakiejś choroby. Nic nowego. Nigdy już się nie zmieni. - Zajrzały tu, ale widząc, że śpisz,
Lottie zaproponowała mamie, iż odwiezie ją do domu. Przyjadą zobaczyć Kaylę jutro. -
Maggie przerwała i znacząco spojrzała na Rogana.
Jego niedostrzegalne kiwnięcie głową oznaczało, że do niej należy decyzja, czy
podzielić się z Brie pozostałymi nowinami. Ponieważ Maggie dobrze rozumiała Briannę i jej
potrzeby, przysiadła z drugiej strony łóżka siostry, naprzeciwko Graya, i ujęła jej rękę.
Gray wydawał się zaniepokojony.
- Nie patrz tak na mnie - rzekła do szwagra. - Nic jej nie zrobię! Chciałam tylko
powiedzieć, że detektyw Rogana uważa, że tym razem odnalazł Amandę. Poczekaj, nic nie
mów, to znowu może być płonna nadzieja. Ile razy już przez to przechodziłyśmy!
- Ale teraz może się udało! - Brianna przymknęła na chwilę oczy. Przeszło rok temu
znalazła listy pisane przez Amandę Dougherty do ojca. Listy miłosne, które ją bardzo
zaszokowały i przeraziły. Dowiedziała się z nich, że kobieta ta ma z jej ojcem dziecko. To
rozpoczęło długą serię poszukiwań osoby, którą kochał jej ojciec, i dziecka, którego nigdy nie
poznał.
- To jest możliwe - ostrożnie odezwał się Gray, nie chcąc widzieć rozczarowania na
twarzy żony. - Brie, wiesz przecież, ile razy gubiliśmy ślad od momentu odnalezienia aktu
urodzenia tej kobiety?
- Przecież wiemy całkiem dużo. Wiemy, że mamy siostrę - powtarzała uparcie
Brianna. - Znamy jej imię. Wiemy, że Amanda wyszła za mąż, że często przeprowadzała się z
miejsca na miejsce. To te przeprowadzki sprawiają nam teraz kłopot. Ale prędzej czy później
odnajdziemy je! Mam wrażenie, że teraz się uda.
- Zobaczymy. - Maggie właściwie nie wierzyła już w taką możliwość. Poza tym nie
była całkowicie przekonana co do tego, czy faktycznie chce odnaleźć kobietę, która jest jej
przyrodnią siostrą. - Detektyw wyruszył w tej chwili w drogę do Columbus w stanie Ohio.
Tak czy inaczej wkrótce czegoś się dowiemy.
- Ojciec chciałby, żebyśmy to zrobiły - powiedziała spokojnie Brianna. - Czułby się
szczęśliwy, wiedząc, że przynajmniej próbujemy je odnaleźć.
Maggie wstała, wzruszając ramionami. - Skoro już zaczęliśmy, nie zaprzestaniemy
poszukiwań. - Miała tylko nadzieję, że wszyscy z tej historii wyjdą bez szwanku i nikt nie
zostanie zraniony. - Wydaje mi się jednak, że powinnaś w tej chwili cieszyć się z
powiększenia rodziny, a nie martwić się o kogoś, kogo możemy wcale nie odnaleźć.
- Powiesz mi o wszystkim, jak tylko się czegoś dowiesz - nalegała Brianna.
- Oczywiście, ale naprawdę nie powinnaś teraz zawracać sobie tym głowy.
Maggie rozejrzała się po pokoju. - Czy chcesz, żebyśmy zabrali te wszystkie kwiaty
do domu? Będą tam stały, kiedy przyjedziecie z dzieckiem.
- Świetnie, to dobry pomysł. - Brianna powstrzymała resztę pytań kłębiących się w jej
głowie. Na razie i tak nikt nie potrafił na nie odpowiedzieć.
- Czy jeszcze czegoś potrzebujesz, Brianno? - Rogan był w pogodnym nastroju. Z
uśmiechem przyjął naręcze kwiatów, które zebrała żona. - Może więcej ciasta?
Brianna spojrzała nań zarumieniona. - Zjadłam całe, prawda? Nie, niczego już nie
potrzebuję, dziękuję. Idźcie lepiej do domu i wyśpijcie się jak należy.
- Tak zrobimy. Zadzwonię do ciebie - obiecała Maggie.
Gdy tylko wyszła z Roganem, w jej oczach pojawił się smutek. - Chciałabym, żeby
Brianna nie wierzyła tak bardzo w to, że ta nasza zaginiona siostra zechce od razu rzucić się
jej w ramiona.
- Wiem, ale taka właśnie jest Brianna.
- Święta Brianna - westchnęła Maggie. - Nie zniosę, jeśli wyjdzie z tego zraniona,
Roganie. Wystarczy na nią spojrzeć, a widać, jak zaprząta sobie tym głowę. Jak bardzo tkwi
to w jej sercu. Nieważne. Może się mylę, ale byłoby lepiej, gdyby tych listów nigdy nie
znalazła.
- Nie denerwuj się tym. Wystarczy, że już to robi Brianna. - Rogan nacisnął ramieniem
przycisk windy.
- Wcale się nie denerwuję - zaprzeczyła Maggie. - Tylko Brianna nie powinna teraz o
tym myśleć. Ma dziecko, którym musi się zająć, a Gray prawdopodobnie wyjedzie na kilka
miesięcy w związku z promocją nowej książki.
- Myślę, że to odłoży. - Rogan poprawił kwiaty tak, aby ich nie połamać. - Z tego, co
wiem, Gray chce to odłożyć, ale Brianna zadręcza go, żeby jechał. Według niej nic nie
powinno stać na przeszkodzie jego pracy.
Zirytowana Maggie rzuciła spojrzenie w kierunku windy. - Tak, a ona może niańczyć
dziecko, zajmować się pensjonatem, tymi cholernymi gośćmi... Wszystko naraz! To jest
właśnie cała Brianna!
- Wiemy dobrze, że Brianna jest dość silna, aby zmierzyć się ze wszystkim, cokolwiek
się stanie. Jest przecież taka, jak ty.
Gotowa do kłótni, Maggie spojrzała na męża, ale widok jego rozbawionej twarzy
załagodził jej złość. - Może i masz rację. - Mrugnęła łobuzersko. - Tylko ten jeden raz -
dodała.
Już trochę spokojniejsza, wzięła od niego część kwiatów. - To zbyt piękny dzień, aby
przejmować się czymś, co nigdy może się nie zdarzyć. Mamy śliczną siostrzenicę, Sweeneyu,
prawda?
- Tak. Właśnie myślę, że odziedziczyła twój podbródek, Margaret Mary.
- Ja też tak sądzę.
Weszli razem do windy.
Jakie to proste, zadumała się Maggie, wystarczy zapomnieć o rzeczach przyziemnych i
myśleć tylko o szczęściu.
- Wiesz, skoro Liam chodzi już o własnych siłach, może zaczniemy myśleć o jakiejś
siostrzyczce czy braciszku dla niego?
Rogan zaśmiał się i ucałował żonę, wychylając twarz zza bukietu żonkili. - Ja też o
tym myślałem.
ROZDZIAŁ TRZECI
Jestem Światłem i Zmartwychwstaniem.
Shannon znała te słowa. Znała wszystkie słowa księdza, które miały ją uspokoić,
wyciszyć, może zainspirować... Słuchała ich tego pięknego wiosennego dnia przy grobie
matki. Rozbrzmiewały w zatłoczonym, skąpanym w słońcu kościele podczas mszy za zmarłą.
Pamiętała je bardzo dobrze z dzieciństwa.
Klękała, wstawała i siadała zupełnie machinalnie, jakby jakaś część jej mózgu
powodowała nią podczas ceremonii.
Nie czuła się jednak ani uspokojona, ani wyciszona, ani zainspirowana.
Obraz ten nie przypominał jej snu, był zbyt realny.
Ubrany na czarno ksiądz obdarzony wspaniałym barytonem, dziesiątki opłakujących
zmarłą, złoty strumień światła, odbijający się od mosiężnych okuć trumny pokrytej kwiatami.
Szlochy i ćwierkanie ptaków.
Shannon żegnała swoją matkę.
Obok świeżego grobu znajdował się kopczyk drugiego, czysto utrzymany, a w jego
głowach tkwił świeży nagrobek mężczyzny, którego całe życie uważała za swojego ojca.
Powinna była płakać, ale łzy już jej wyschły. Powinna była się modlić, ale modlitwy
nie przychodziły.
Głos księdza dźwięczał w czystym wiosennym powietrzu. Shannon stała przy
grobach, ale myślami przeniosła się do chwili, gdy spacerowała tam i z powrotem po salonie.
Jej gniew jeszcze nie wygasł. Wydawało jej się, że matka śpi. Postanowiła ją obudzić,
ponieważ w jej głowie roiło się od pytań i próśb. Nie mogła dłużej czekać.
Delikatnie poruszyła jej ramię. Dzięki Bogu, że przynajmniej zrobiła to delikatnie.
Matka jednak się nie obudziła. Shannon nie dostrzegła ani cienia ruchu.
Wpadła w panikę. Nie była już tak ostrożna, zaczęła potrząsać matką, krzyczeć,
błagać. Po kilku minutach zaślepienia, na szczęście krótkich, zrozumiała, że to się na nic nie
zda. W oszołomieniu zadzwoniła po ambulans. Później nie kończąca się, przerażająca jazda
do szpitala i oczekiwanie, ciągłe oczekiwanie w napięciu.
Teraz wszystko już się skończyło. Amanda zapadła w śpiączkę i w takim stanie
zabrała ją śmierć. I jak mówił ksiądz: „Odeszła w wieczność”.
W szpitalu zarówno doktor, jak i niezwykle uprzejme pielęgniarki mówili jej, że na
matkę spłynęło błogosławieństwo. Przyjaciele i sąsiedzi, których zawiadomiła, także uznali to
za błogosławieństwo. Przez ostatnie czterdzieści osiem godzin nie czuła bólu ani cierpienia.
Po prostu spała, kiedy jej ciało i mózg obumierały.
Tylko żyjący cierpią, pomyślała Shannon. Tylko oni, obarczeni winą i żalem,
dręczącymi pytaniami, na które nie ma odpowiedzi.
- Jest teraz z Colinem! - Usłyszała szept.
Shannon otrząsnęła się z zamyślenia i zobaczyła, że wszyscy się ku niej zwrócili. Nie
pozostało jej nic innego, jak przyjąć kondolencje, wsparcie i zapewnienia o smutku.
Rozejrzała się wokół siebie. Wiele z tych osób wróci oczywiście z nią do domu,
przygotowała się do tego.
Jakkolwiek patrzeć, myślała, odpowiadając jednocześnie podchodzącym do niej
ludziom, najlepiej radzę sobie z detalami.
Przygotowała pogrzeb starannie i bez zaniedbań. Matka na pewno pragnęłaby
prostego pogrzebu, toteż Shannon zrobiła wszystko, aby zadowolić Amandę w swej ostatniej
wobec niej powinności. Prosta trumna, kwiaty i muzyka, uroczysta katolicka ceremonia.
I stypa oczywiście. Wydawało jej się to okropne, że musi zająć się przygotowaniem
jedzenia dla przyjaciół i sąsiadów, którzy przyjdą do domu prosto z cmentarza, kiedy nie ma
na to ani czasu, ani energii.
W końcu została sama. Przez chwilę nie mogła zebrać myśli. Czego właściwie chce?
Łzy i modlitwy wciąż nie przychodziły. Spróbowała położyć rękę na trumnie, ale
czuła tylko rozgrzane słońcem drewno i powietrze wypełnione zapachem róż.
- Przepraszam - wyszeptała. - To nie powinno się tak skończyć, ale nie wiem, jak to
rozwiązać, jak zmienić. I nie potrafię powiedzieć „żegnaj” do żadnego z was. - Spojrzała na
nagrobek obok.
„Colin Alan Bodine. Ukochany mąż i ojciec.”
Nawet te ostatnie słowa, pomyślała żałośnie, wyrzeźbione w granicie, są kłamstwem.
Jej jedynym życzeniem, kiedy tak stała nad grobami dwojga ludzi, których kochała całe życie,
było nigdy nie poznać prawdy. I to uparte, egoistyczne życzenie sprawiło, że poczuła się
winna. Wiedziała, że musi jakoś z tym żyć.
Odwróciła się i odeszła samotnie do czekającego na nią samochodu.
Wydawało jej się, że minęły wieki od czasu, kiedy tłum zaczął się rozchodzić i w
domu zapadła cisza.
Amanda była bardzo lubiana i ci, którzy ją lubili, zebrali się w jej domu. Shannon
wysłuchała ostatnich podziękowań, słów współczucia, pożegnań i w końcu zamknęła drzwi.
Została sama.
Poczuła zmęczenie, kiedy weszła do biura ojca.
NORA ROBERTS ZRODZONA ZE WSTYDU SAGA RODU CONCANNONÓW TOM 3 Przekład Sylwia Gil „Rozpoznaję moją miłość słysząc odgłos kroków By rozpoznać moją miłość wystarczy dźwięk głosu”
PROLOG Amanda miała koszmarny sen. Śnił się jej Colin. Widziała jego słodką, kochaną twarz, na której malował się smutek. - Mandy - powiedział. Nigdy nie nazywał jej inaczej. Moja Mandy, kochana Mandy. Ale w jego głosie nie było radości, w oczach nie pojawiły się iskierki śmiechu. - Mandy, nie możemy tego zataić. Bardzo bym chciał, ale nie możemy. Mandy, moja Mandy, tak mi ciebie brakuje. Nigdy nie sądziłem, że przybędziesz tu wkrótce po mnie. Jakże teraz ciężko naszej małej dziewczynce. A będzie jeszcze ciężej. Musisz jej powiedzieć, wiesz! Uśmiechnął się, ale pozostał smutny. Jego ciało, twarz wydawały się tak realne, że próbowała go dotknąć we śnie, ale zaczął znikać i gasnąć. - Musisz jej powiedzieć - powtórzył. - Przecież zawsze uważaliśmy, że tak trzeba. Powinna wiedzieć, skąd pochodzi. Kim jest. Ale powiedz jej, Mandy, powiedz jej, żeby zawsze pamiętała, że ją kochałem. Bardzo kochałem naszą małą dziewczynkę. - Och, nie odchodź, Colinic! - Amanda jęknęła przez sen, pragnąc go zatrzymać. - Kocham cię, Colinie, mój słodki, za wszystko, czym dla mnie się stałeś. - Ale nie zdołała przywieść go z powrotem. Sen pierzchnął. Jak cudownie widzieć znów Irlandię, pomyślała, unosząc się jak mgła nad zielonymi wzgórzami, które tak dobrze pamiętała. Jak cudownie widzieć błyszczącą rzekę, podobną srebrnej wstędze opasującej bezcenny podarunek. Zobaczyła też Tommy'ego, kochany Tommy czekał na nią. Uśmiechał się do niej i zapraszał ją. Dlaczego to wszystko wydawało się takie smutne, kiedy znalazła się tu z powrotem. Przecież czuła się tak młodo, miała w sobie tyle życia, była zakochana. - Myślałam, że już nigdy cię nie zobaczę. - Nie posiadała się z radości, a w jej głosie dźwięczał śmiech. - Tommy, wróciłam do ciebie. Wydawało się, że patrzy na nią, ale mimo wysiłku nie udało się jej przybliżyć do niego bardziej niż na wyciągnięcie ramienia. Słyszała jego głos, jasny i słodki jak zawsze. - Kocham cię, Amando, zawsze cię kochałem. Nie było dnia, bym o tobie nie myślał i nie wspominał tego, co tu znaleźliśmy. - Odwrócił się, by spojrzeć ponad rzekę o łagodnych i zielonych brzegach i spokojnej wodzie. - Nazwałaś nasze dziecko imieniem tej rzeki, aby pamiętać dni, które tutaj spędziliśmy. - Jest taka piękna, Tommy, taka mądra i silna. Byłbyś dumny. - Jestem dumny i chciałbym... Ale to niemożliwe. Wiemy o tym. I ty to wiesz. - Westchnął i odwrócił się. - Dużo dla niej zrobiłaś, Amando. Nigdy o tym nie zapomnij. Ale
opuszczasz ją w tej chwili. Cierpienie związane z odejściem, a także to, co kryłaś w sobie przez długie lata, czynią wszystko takie ciężkie. Musisz jej powiedzieć, kim jest. I spróbuj jej wytłumaczyć w jakiś sposób, że ją kochałem. I gdybym tylko mógł, okazałbym jej to. Nie mogę tego zrobić sama, pomyślała Amanda, zmagając się ze snem, gdy obraz Tomma zniknął. - Och, dobry Boże, nie każ mi tego robić samej! - Mamo! - Shannon pogłaskała drżącymi rękami spoconą twarz matki. - Mamo, obudź się! To sen, zły sen... Wiedziała, jak sny bywają męczące. Wiedziała, że czasami można bać się przebudzenia. Sama zrywała się każdego ranka w obawie, że matka już odeszła. W jej głosie brzmiała desperacja. Nie teraz, modliła się, jeszcze nie teraz. Musisz się obudzić. - Shannon, odeszli. Obaj. Zabrano mi ich. - Ciii... Nie płacz. Proszę, nie płacz. Otwórz teraz oczy i spójrz na mnie. Amandzie drżały powieki. Oczy przepełniał smutek. - Przykro mi, tak bardzo mi przykro. Zrobiłam tylko to, co uważałam za najlepsze dla ciebie. - Wiem, oczywiście. - Shannon zastanawiała się, czy te majaki oznaczają, że rak dostał się do mózgu. Czy nie dość, iż zaatakował już szpik kostny. Przeklinała nienasyconą chorobę, przeklinała Boga, ale jej głos pobrzmiewał ciepłymi nutami, gdy zwróciła się do matki: - Już dobrze, jestem z tobą, jestem tutaj. Amanda z wysiłkiem starała się miarowo oddychać. Przypomniała sobie sen - Colin, Tommy, kochana mała dziewczynka. Jak bardzo udręczone były oczy Shannon, jak bardzo stroskane, kiedy po raz pierwszy wróciła do Columbus. - Już wszystko w porządku. - Amanda zrobiłaby wszystko, aby zniszczyć strach w oczach córki. - Jesteś tutaj. Tak się cieszę, że jesteś. I tak mi przykro, kochanie, że muszę cię opuścić. Przestraszyłam cię, nie chciałam cię przestraszyć. To prawda. Strach tkwił jak metalowe ostrze w gardle Shannon, ale potrząsnęła głową, żeby temu zaprzeczyć. Przywykła niemal do strachu, nie opuszczał jej nigdy, doświadczała go zwłaszcza wtedy, gdy podnosiła słuchawkę telefonu w swym biurze w Nowym Jorku. Bała się, że usłyszy o śmierci matki. - Boli cię? - Nie, nie martw się. - Amanda znów westchnęła. Choć czuła ból, piekielny ból, była silniejsza. Stała się mocniejsza, albowiem przyszło jej się zmierzyć ze sobą. W ciągu tych kilku krótkich tygodni, odkąd przebywała z nią Shannon, palił ją sekret, który ukrywała przed córką przez całe życie. Ale teraz chciała go odkryć. Nie miała wiele czasu. - Czy możesz mi dać wody, kochanie? - Oczywiście. - Shannon podniosła dzbanek, stojący przy łóżku, napełniła plastikowy
kubek i podała matce słomkę. Ostrożnie uniosła wezgłowie łóżka szpitalnego, aby ułożyć ją wygodniej. Salon w ukochanym domu obu kobiet w Columbus przystosowano do opieki nad chorą. Shannon chciała, aby matka ostatnie swe dni spędziła w domu. Cicho rozbrzmiewała muzyka z magnetofonu. Książka, którą Shannon przyniosła, aby poczytać matce, leżała tam, gdzie ją upuściła w przestrachu. Odłożyła ją na miejsce. Kiedy tylko znalazła się sama, mówiła sobie, że następuje poprawa, że widzi ją z każdym dniem. Ale wystarczyło, by spojrzała na matkę, na jej szarzejącą skórę, na zmarszczki bólu, na wycieńczone ciało, aby zdać sobie sprawę z prawdy. Nie mogła już nic zrobić, tylko ułożyć matkę wygodnie, podać z goryczą dawkę morfiny, aby załagodzić ból, który nigdy nie dał się całkowicie uśmierzyć. Shannon była świadoma, że ogarnia ją panika. Potrzebowała minuty samotności, żeby dodać sobie odwagi. - Zrobię ci chłodny okład... - Dziękuję. - To da mi dość czasu, pomyślała Amanda, gdy Shannon pospiesznie wyszła. To pozwoli mi dobrać odpowiednie słowa... Pomóż mi, Boże.
ROZDZIAŁ PIERWSZY Amanda przygotowywała się na tę chwilę latami, wiedząc, że nadejdzie, a jednocześnie pragnąc, aby nie nastąpiła nigdy. Jakkolwiek patrzeć na sprawę, wszystko, co było szlachetne i prawe w stosunku do jednego z mężczyzn, których kochała, wydawało się niesprawiedliwe w stosunku do drugiego. Ale w tej chwili to nie na nich musiała się skupić. Nie zrobiła też nic, czego sama by się wstydziła. Teraz liczyła się tylko Shannon, którą musi zranić. W tej chwili liczyła się tylko jej piękna, olśniewająca córka, która zawsze ją uszczęśliwiała. Amandę przeniknął ból, ale zacisnęła zęby. Za chwilę Shannon będzie musiała cierpieć za to, co się wydarzyło tyle lat temu w Irlandii. Całym sercem Amanda próbowała znaleźć sposób na złagodzenie cierpienia córki. Obserwowała powracającą Shannon. Jej szybkie, wdzięczne i pełne energii ruchy. Porusza się jak jej ojciec, pomyślała. Nie Colin. Drogi, słodki Colin, niezdarny niczym dorastające szczenię. Shannon ma ruchy Tommy'ego. Ma także jego oczy. Żywe, zielone jak mech, jasne jak jezioro skąpane w słońcu. Gęste kasztanowe włosy, spływające jedwabiście na twarz, to spadek po irlandzkich przodkach. Kształt twarzy, kremowa skóra i miękkie, pełne usta to podarunek ode mnie, pomyślała Amanda. Ale to Colin nauczył Shannon wytrwałości, ambicji i poczucia własnej wartości. Uśmiechnęła się, gdy Shannon przemywała jej lepką od potu twarz. - Nie mówiłam ci, jak bardzo jestem z ciebie dumna, Shannon. - Ależ mówiłaś. - Nie. Czułam się rozczarowana, że nie pozostałaś przy malarstwie. To egoistyczne z mojej strony. Wiem teraz o wiele lepiej, że kobieta powinna sama wybierać sobie drogę. - Nigdy nie próbowałaś mnie powstrzymać od wyjazdu do Nowego Jorku i zajęcia się reklamą handlową. A poza tym nadal maluję - dodała pocieszającym uśmiechem. - Prawie skończyłam obraz, tę martwą naturę. Na pewno ci się spodoba. Czemu nie przywiozła ze sobą płótna? A niech to! Dlaczego nie myślała o spakowaniu kilku obrazów czy szkiców? Mogłaby usiąść matką i pokazać jej swoje prace. Sprawiłoby jej to tyle przyjemności. - To jeden z moich ulubionych. - Amanda wskazała portret, wiszący ha ścianie salonu. - Portret twojego ojca śpiącego w bryczce w ogrodzie. - Zamierzał skosić trawnik - zachichotała Shannon. Odłożyła kompres na bok i zajęła
miejsce przy łóżku. - Za każdym razem, gdy pytałyśmy, dlaczego nie wynajmie chłopca do koszenia, twierdził, że jest to dobre ćwiczenie, po czym wychodził i gdzieś przysypiał. - Zawsze umiał mnie rozbawić, brakuje mi go... - Amanda ujęła Shannon za rękę. - Wiem, że tobie też go brakuje. - Ciągle mi się wydaje, że krząta się przy frontowych drzwiach j mówi: „Mandy, Shannon, ubierajcie najlepsze sukienki. Udało mi się zarobić dziesięć tysięcy, wychodzimy na kolację!” - Lubił zarabiać pieniądze. - Amanda zamyśliła się. Bawił się przy tym dobrze. Nie myślał o dolarach ani centach, nie był zachłanny ani egoistyczny. Traktował całą sprawę jak dobrą rozrywkę. Tak samo te ciągłe przeprowadzki z miejsca na miejsce co kilka lat. „Opuszczamy to miasto, Mandy, co powiesz na Kolorado? A może Memphis?” - Amanda potrząsnęła z uśmiechem głową. To było takie zabawne poudawać przez chwilę, że rozmawiają tak jak dawniej. - Ostatecznie, kiedy wprowadziliśmy się tutaj, powiedziałam, że dość mam już cygańskiego życia. Mieliśmy dom. Ojciec także tu osiadł, jak gdyby czekał na odpowiednie miejsce i czas. - Kochał ten dom - wyszeptała Shannon. - Ja też. Nigdy nie miałam nic przeciw tym przeprowadzkom. Zawsze .traktował je jak przygodę. Ale pamiętam, tydzień po wprowadzeniu się tutaj, usiadłam w swoim pokoju i pomyślałam, że tym razem chciałabym , tu zostać. Shannon uśmiechnęła się do matki. - Myślę, że wszyscy czuliśmy to samo. - Przenosiłby dla ciebie góry, zabijałby tygrysy. - Głos Amandy Zadrżał, gdy to mówiła. - Czy wiesz, Shannon, czy naprawdę zdajesz sobie sprawę z tego, jak bardzo Colin cię kochał? - Tak. - Podniosła rękę matki i przyłożyła do swego policzka. - Wiem dobrze. - Pamiętaj o tym! - Zawsze pamiętam. - Muszę, niestety, coś ci powiedzieć. Coś, co cię zrani, rozzłości i wprawi w zakłopotanie. Przepraszam. Wzięła głęboki oddech. Wiedziała, że jej sen to nie tylko smutek i miłość. To ponaglenie. Zrozumiała, że nie ma nawet tych trzech tygodni życia, które obiecywał jej doktor. - Mamo, rozumiem, ale wciąż jest nadzieja. Zawsze jest nadzieja. - Nie o to chodzi - powiedziała, unosząc rękę. - Chodzi o przeszłość, kochanie. O czas, kiedy wybrałam się z przyjaciółką zwiedzać Irlandię. Zatrzymałyśmy się w hrabstwie Clare.
- Nigdy nie mówiłaś, że byłaś w Irlandii. - Wiadomość zaskoczyła Shannon i wydała jej się dziwna. - Tyle podróżowaliśmy. Zawsze zastanawiałam się, dlaczego nigdy tam nie pojechaliśmy, z tobą i tatą, przecież oboje pochodziliście z Irlandii. Czułam jakiś związek z tym krajem, coś mnie do niego ciągnęło. - Naprawdę? - zapytała miękko Amanda. - Trudno to wyjaśnić - zamruczała Shannon, czując się nieswojo. Nie należała do kobiet, które lubiły mówić o marzeniach. Uśmiechnęła się. - Zawsze sobie obiecywałam, że gdy tylko trafią mi się długie wakacje, tam właśnie pojadę. Ale w związku z promocją i nowymi obowiązkami nic z tego nie wyszło. - Wzruszyła ramionami z pobłażaniem. - Poza tym, pamiętam, że kiedykolwiek poddałam pomysł podróży do Irlandii, patrzyliście na mnie kręcąc głowami i mówiliście, że jest wiele innych miejsc do zobaczenia. - Nie mogłam tam wrócić i twój ojciec to rozumiał. - Amanda zacisnęła wargi, przyglądając się twarzy córki. - Czy zostaniesz przy mnie i wysłuchasz mnie? Proszę, spróbuj zrozumieć! Shannon poczuła nowy przypływ strachu. Co może być gorszego od śmierci? zastanawiała się. Dlaczego miałabym się bać czegoś wysłuchać? - Jesteś zaniepokojona, mamo - zaczęła. - Czy wiesz, jak ważny jest dla ciebie spokój? - I pozytywne myślenie - powiedziała Amanda z cieniem uśmiechu. - To pomaga. Pamiętaj o tym. Tyle o tym czytałam. - Wiem. - Resztki uśmiechu zniknęły z twarzy Amandy. - Kiedy byłam kilka lat od ciebie starsza, wybrałam się w podróż z Kathleen Reilly. Pojechałyśmy do Irlandii, by zaznać wielkiej przygody. Byłyśmy dojrzałymi kobietami, ale obie wywodziłyśmy się z rodzin o surowych zasadach. Tak surowych, że miałam już ponad trzydziestkę, zanim zdobyłam się na odwagę, by wyjechać. - Amanda odwróciła głowę, by widzieć twarz Shannon, gdy mówiła. - Nie zrozumiesz tego. Zawsze byłaś pewna siebie i odważna. Ale kiedy ja doszłam do twojego wieku, nawet nie zaczęłam jeszcze walczyć ze swoim tchórzostwem. - Nigdy nie byłaś tchórzem. - Ależ byłam - powiedziała cicho Amanda. - Byłam. Moi rodzice to typowi Irlandczycy, cnotliwi i prawi, bardziej papiescy od papieża. Czuli się niezwykle rozczarowani, gdyż - w grę wchodziły raczej względy prestiżowe niż jakieś racje religijne - żadne z ich dzieci nie miało powołania... - Ależ jesteś jedynaczką - przerwała Shannon. - Prawda jest inna. Powiedziałam ci, że nie mam rodziny, a ty zrozumiałaś, że nie mam rodzeństwa. Miałam dwóch braci i siostrę, ale od kiedy się urodziłaś, nie zamieniliśmy ze
sobą ani słowa. - Ale dlaczego? Przepraszam, mów dalej. - Zawsze umiałaś słuchać, ojciec cię tego nauczył. - Amanda przerwała na chwilę, myśląc o Colinie. Miała nadzieję, że to, co robi, jest dobre dla nich wszystkich. - Nie byliśmy zżytą rodziną, Shannon. W domu panowała oziębłość i surowe zwyczaje, obowiązywała etykieta. Stanowczo się sprzeciwiano mojej podróży do Irlandii z Kate. Ale pojechałyśmy. Podniecone jak uczennice, jadące na piknik. Najpierw do Dublina. Później dalej, korzystając z map i własnego wyczucia. Po raz pierwszy w życiu poczułam się wolna. Jak łatwo sobie to wszystko przypomnieć, zdumiała się Amanda. Nawet po tych wszystkich latach tłumienia wspomnień, przeszłość wypłynęła tak czysta i jasna, jak woda. Chichot Kate, pokasływania małego samochodu, który wynajęły, zakręty, które pokonywały we właściwym albo niewłaściwym kierunku. I to pierwsze lękliwe spojrzenie na rozciągające się wzgórza, na strome zachodnie klify. Miała wrażenie, że powróciła do domu. Nie oczekiwała takiego uczucia, nigdy też więcej go nie zaznała. - Chciałyśmy zobaczyć wszystko, co tylko możliwe, i kiedy dotarłyśmy do zachodnich krańców wyspy, znalazłyśmy uroczą gospodę z widokiem na rzekę Shannon. Zostałyśmy tam. Była to nasza baza wypadowa. Jeździłyśmy to tu, to tam na jednodniowe wycieczki. Odwiedziłyśmy klify Mohr, Galway, plaże Ballybunnion i wszystkie te fascynujące miejsca, które znajdowałyśmy po drodze, zupełnie ich nie oczekując. - Spojrzała na córkę. Oczy miała jasne, wzrok przenikliwy. - Chciałabym, żebyś tam pojechała, poczuła magię tego miejsca. Zobaczyła morze opadające z hukiem piorunów u podnóża klifów, zieleń pól. Odetchnęła głęboko podczas łagodnego deszczu, zachłysnęła się wiatrem znad Atlantyku. Przesiąkła światłem, które kojarzy się z perłą nakrapianą złotem. To miłość, pomyślała zaintrygowana Shannon. I tęsknota. Nie podejrzewała o to matki. - Czy nigdy tam nie wróciłaś? - Nie - powiedziała Amanda. - Nie wróciłam. Czy zastanawiałaś się kiedykolwiek, kochanie, jak to jest, gdy ktoś układa swoje plany tak ostrożnie i dokładnie, iż wie, jak będzie wyglądał następny dzień, i jeszcze następny, aż tu nagle wydarzy się coś, coś na pozór nic nie znaczącego, coś, co zmieni cały ten plan. I nigdy już nie będzie tak samo, jak było. Ponieważ to nie było pytanie, lecz stwierdzenie, Shannon po prostu czekała, zastanawiając się, co też mogło zmienić plany matki. Ból znowu powrócił. Amanda zamknęła oczy na moment, koncentrując się na zwalczeniu go. Powstrzyma ból, obiecała sobie, dopóki nie skończy tego, co zaczęła. - Pewnego ranka, a było to już późne lato i deszcz kaprysił, to padał, to nie padał, Kate
poczuła się słabo. Zdecydowała się zostać w gospodzie i przeleżeć cały dzień w łóżku, poczytać i odpocząć. Nie mogłam usiedzieć w miejscu. Czułam, że są rzeczy, które muszę jeszcze zobaczyć. Wzięłam samochód i pojechałam przed siebie, nic nie planując. Znalazłam się na Loop Hcad. Wysiadając z samochodu, słyszałam rozpryskujące się fale. Niespiesznie ruszyłam w kierunku klifów. Wiał wiatr, szemrząc w trawach. Czułam zapach oceanu i deszczu. Jakaś siła przenikała wszystko, fale miarowo uderzały o brzeg. Zobaczyłam mężczyznę. - Amanda mówiła teraz powoli. - Stał tam, gdzie ląd gubił się w morzu. Spoglądał na wodę poprzez deszcz, patrzył na zachód, w kierunku Ameryki. Oprócz niego nie było nikogo. Stał zgarbiony, w mokrej kurtce, kapało mu z czapki, nasuniętej nisko na czoło. Odwrócił się, jakby właśnie na mnie czekał, i uśmiechnął się. Nagle Shannon chciała wstać, powiedzieć matce, że czas już skończyć, czas odpocząć, czas przerwać tę rozmowę. Jej ręce zacisnęły się zupełnie nieświadomie w pięści. Serce zaczęło bić szybciej. - Nie był młody - powiedziała cicho Amanda. - Ale był przystojny. W jego oczach wyczytałam coś smutnego, jakieś zagubienie. Uśmiechnął się i powiedział: „Dzień dobry”. Dodał, że dzień jest wspaniały, bo deszcz uderza w głowy, a wiatr smaga twarze. Zaśmiałam się, ponieważ dzień należał do udanych. Przywykłam do śpiewnego akcentu zachodniej Irlandii. Głos tego człowieka był tak czarujący, że mogłam go słuchać godzinami. Rozmawialiśmy b moich podróżach, o Ameryce. Powiedział, że jest farmerem, kiepskim farmerem. Czuł się źle z tego powodu, ponieważ musiał utrzymywać dwie córeczki. Ale smutek nie pojawił się na jego twarzy, gdy je wspominał. Nazywał je Maggie Mae i Brie. O swojej żonie mówił niewiele. Nagle poczęło wychodzić słońce - powiedziała Amanda z westchnieniem. - Wychodziło powoli i pięknie, kiedy tam tak staliśmy. Wydawało się, że przez chmury przepływają strumyki złota. Spacerowaliśmy wąskimi ścieżkami rozmawiając, jakbyśmy znali się całe życie. I tam, na tych wysokich, cudownych wzgórzach, zakochałam się w nim. Powinno mnie to przestraszyć. - Zerknęła na Shannon, próbując dosięgnąć jej ręki. - Naprawdę się wstydziłam. Miał żonę i dzieci. Ale pomyślałam, że przecież tylko ja żywię to uczucie. Ileż może być grzesznych myśli w duszy starej panny, zauroczonej pewnego ranka przez przystojnego mężczyznę? Amanda z ulgą poczuła uścisk dłoni córki. - Ale nie tylko ja tak czułam. Widywaliśmy się później zupełnie niezobowiązująco. W pubie, na klifach, raz wziął mnie i Kate na mały jarmark niedaleko Ennis. Trudno, abym pozostała niewinna. Nie byliśmy dziećmi, żadne z nas, a to, co czuliśmy do siebie, okazało się wielkie, ważne i uczciwe... Musisz mi wierzyć. Marzyliśmy, ale nie robiliśmy sobie obietnic. Był przywiązany do swojej żony, która go nie
kochała, i do dzieci, które uwielbiał. Amanda zwilżyła suche wargi, łykając wodę przez słomkę, z podanej , bez słowa przez Shannon szklanki. Przerwała znowu na chwilę. To, co teraz zamierzała powiedzieć, nie było lekkie. - Wiedziałam, co robię, Shannon. Mówiąc szczerze, to z mojej inicjatywy zostaliśmy kochankami. Był pierwszym mężczyzną, który mnie dotykał, a robił to z taką delikatnością, troskliwością i miłością, że oboje mieliśmy łzy w oczach. Wiedzieliśmy, że nasze spotkanie nastąpiło zbyt późno! I to wydawało się takie beznadziejne. Ciągle snuliśmy jednak głupie marzenia. Chciał znaleźć jakiś sposób na opuszczenie żony i przywiezienie swych córeczek do mnie, do Ameryki, gdzie stworzylibyśmy rodzinę. Ten mężczyzna desperacko pragnął rodziny. Ja również. Rozmawialiśmy ze sobą w pokoju wychodzącym na rzekę i udawaliśmy, że nigdy nic się nie zmieni. Spędziliśmy razem trzy tygodnie, a każdy następny dzień zdawał się piękniejszy od poprzedniego i jednocześnie bardziej bolesny. Musiałam go opuścić. Mówił, że będzie przychodził na Loop Hcad, gdzie się spotkaliśmy, i patrzył w morze, w kierunku Nowego Jorku, w moją stronę. Nazywał się Thomas Concannon. Prowadził farmę i pragnął zostać poetą. - Czy... - Głos Shannon był matowy i drżący. - Czy spotkałaś go jeszcze kiedyś? - Nie, pisałam do niego czasami, a on odpowiadał. - Zacisnąwszy usta Amanda patrzyła córce w oczy. - Wkrótce potem wróciłam do Nowego Jorku i zorientowałam się, że jestem w ciąży. Shannon potrząsnęła szybko głową, instynktownie zaprzeczając temu, co usłyszała. Poczuła ogromny strach. - W ciąży? - Serce zaczęło jej bić szybko. Znowu potrząsnęła głową i spróbowała uwolnić rękę. Zrozumiała. Nic więcej Amanda nie musiała dodawać. Ale nie chciała przyjąć tego do wiadomości. - Nie! - Wpadłam w przerażenie. - Amanda wzmocniła uścisk ręki, choć kosztowało ją to dużo wysiłku. - Domyśliłam się tego od razu, ale wpadłam w przerażenie. Nigdy nie sądziłam, że będę miała dziecko, że znajdę kogoś, kto pokocha mnie na tyle, aby mi je podarować. Pragnęłam tego dziecka. Kochałam je, dziękowałam za nie Bogu. Jakże bolesna i smutna była świadomość, że nigdy nie będę dzielić tej radości z Tom - mym. Tego piękna, owocu naszej miłości. Gdy zawiadomiłam go o tym, otrzymałam list wręcz szalony. Bardzo martwił się o mnie, o to, z czym przyjdzie mi się samej zmierzyć. Chciał opuścić dom i przyjechać. Wiedziałam, że potrafiłby tego dokonać, i to mnie kusiło. Ale cóż to miałoby wspólnego z dobrem, Shannon. Choć miłość do niego stanowiła dobro. Napisałam do niego ostatni raz, kłamiąc po raz pierwszy, że się nie martwię, nie jestem sama i wyjeżdżam.
- Jesteś zmęczona. - Shannon desperacko próbowała powstrzymać słowa, które ją dogłębnie raniły. - Mówiłaś za długo. Musisz wziąć teraz lekarstwo. - Kochałby ciebie - rzekła gwałtownie Amanda. - Gdyby tylko miał szansę. Jestem przekonana, że kochał ciebie, chociaż nigdy cię nie widział. - Przestań! - Shannon uniosła się. Nie mogła już dłużej tego słuchać. Poczuła narastające osłabienie, a jej twarz stała się blada i chłodna. – Nie chcę tego słuchać! Nie muszę tego słuchać! - Wiem. Przykro mi, że sprawiło ci to tyle bólu, ale wydaje mi się, że powinnaś wiedzieć wszystko. Ja umieram... - powiedziała szybko Amanda i kontynuowała. - Moja rodzina wpadła w panikę, kiedy powiedziałam o ciąży. Chcieli, żebym dokonała aborcji. Spokojnie, dyskretnie, tak, aby nie doszło do żadnego skandalu, aby nie musieli się wstydzić. Umarłabym, gdybym miała to zrobić. Dziecko było moje i Tommy'ego. W domu padały okropne słowa, słyszałam pogróżki, stawiano mi warunki. Wyparto się mnie, a mój ojciec, zdolny biznesmen, zablokował moje konto bankowe. Nie miałam prawa ubiegać się o pieniądze pozostawione mi w spadku przez babkę. Pieniądze to nie zabawa. Rozumiesz! Pieniądze to potęga. Opuściłam dom bez cienia żalu z tym, co mi zostało jeszcze w portfelu, i jedną walizką. Shannon miała wrażenie, że znalazła się pod wodą i walczy o łyk powietrza. Z wolna jednak zaczęła wyobrażać sobie swoją matkę, młodą, prawie bez grosza, niosącą jedną walizkę. - Czy nie znalazł się nikt, kto mógłby ci pomóc? - Kate na pewno by to zrobiła. Wiem, że bardzo wszystko przeżyła. Ale to była moja sprawa. Cały wstyd i cała radość należały do mnie. Wsiadłam do pociągu, zmierzającego na północ, i znalazłam pracę kelnerki w pewnym uzdrowisku w górach Catskills. Tam spotkałam Colina Bodine. - Amanda przerwała, kiedy Shannon odwróciła się i podeszła do gasnącego kominka. W pokoju panowała cisza. Przerywał ją tylko syk żarzących się węgielków i lekkie drżenie okien, spowodowane silnym wiatrem. Mimo tej ciszy Amanda wyczuwała burzę w duszy swojego dziecka, które kochała ponad wszystko. Cierpiała, ponieważ wiedziała, że nawałnica może uderzyć w nie obie. - Przyjechał na wakacje ze swoimi rodzicami. Nie zwracałam na niego szczególnej uwagi. Należał po prostu do tych bogatych i uprzywilejowanych ludzi, których obsługiwałam. Żartował od czasu do czasu, a ja uśmiechałam się, bo tak wypadało. Skupiłam się na pracy, zarobkach i dziecku, co we mnie wzrastało.
Pewnego popołudnia rozszalała się burza i większość gości zdecydowała się zostać w hotelu. Lunch rozniesiono im do pokojów. Gdy niosłam jedną z tac spiesząc się, by posiłek nie wystygł i goście nie mieli powodów do narzekań, pojawił się Colin. Wytoczył się zza rogu, przemoczony do suchej nitki, i wpadł prosto na mnie. Mój Boże, był tak niezdarny! Z oczu Shannon popłynęły łzy, gdy wpatrywała się w błyszczące węgielki. - Przewrócił cię na ziemię. Tak zaczęła się wasza znajomość. Wspominał o tym... - Tak było. Zawsze mówiliśmy ci prawdę. Leżałam jak długa w błocie, jedzenie rozsypało się wokół. Zaczął mnie przepraszać i próbował mi pomóc, ale ja widziałam tylko zmarnowany posiłek. Bolały mnie plecy od dźwigania ciężkich tac, a nogi miałam tak napuchnięte, że się w końcu rozpłakałam. Siedziałam w tym błocie i zanosiłam się płaczem, nie mogąc przestać. Nawet kiedy mnie podniósł i zaniósł do swojego pokoju, nie potrafiłam się uspokoić. Posadził mnie na krześle i choć kapało ze mnie błoto, otulił mnie kocem i gładził, dopóki łzy mi nie obeschły. Czułam się zawstydzona jego zachowaniem. Wydawał się taki miły. Nie pozwolił mi odejść, dopóki nie obiecałam mu, że wybiorę się z nim na kolację. To mogło być romantyczne i urocze, myślała Shannon. Jej oddech stał się krótki, urywany. Ale nie było, przeciwnie - wydawało się ohydne. - Zapewne nie wiedział, że jesteś w ciąży! Amanda wykrzywiła twarz zarówno pod wpływem padającego oskarżenia, jak i nowego ataku bólu. - To nie całkiem tak. Faktycznie nie obnosiłam się z tym. Musiałam starannie wszystko ukrywać, inaczej straciłabym pracę. To były inne czasy i niezamężna, ciężarna kelnerka nigdy by się nie utrzymała w ośrodku dla bogaczy. - Pozwoliłaś, by się w tobie zakochał, gdy nosiłaś dziecko innego. - Głos Shannon stał się zimny jak lód. - A tym dzieckiem byłam ja, okropne. - Miałam już swoje lata - powiedziała Amanda ostrożnie, przyglądając się córce. Wyraz twarzy Shannon spowodował, że o mało się nie rozpłakała. - A tak naprawdę nikt mnie nie kochał. Romans z Tommym był szybki i oszałamiający jak błyskawica. Wciąż czułam się nim oślepiona, kiedy spotkałam Colina. Wciąż cierpiałam z tego powodu, rozpamiętywałam. Wszystko, co czułam do Tommy'ego, przelałam na dziecko. Mówiłam ci, iż wydawało mi się, że Colin jest dla mnie miły. Ale wkrótce przekonałam się, że jest to coś więcej. - I pozwoliłaś mu! - Prawdopodobnie mogłam go powstrzymać - powiedziała Amanda z długim westchnieniem. - Nie wiem. Przez następny tydzień przysyłał mi do pokoju kwiaty i śliczne, drobne upominki. Uwielbiał dawać. Znajdował sposoby, żeby się ze mną spotykać. Zjawiał
się, gdy tylko miałam przerwę w pracy, choćby dziesięciominutową. Potrzebowałam czasu, aby zorientować się, że się mną interesuje. Przeraziłam się. Był uroczym mężczyzną, tak dla mnie dobrym. Musiałam mu powiedzieć, że jestem w ciąży. Myślałam, że cała sprawa na tym się skończy, i szczerze żałowałam, bo został pierwszym moim przyjacielem od czasu, gdy opuściłam Kate i Nowy Jork. Słuchał mnie nie przerywając, bez pytań. Nie potępiał. A kiedy skończyłam i rozpłakałam się, ujął mnie za rękę i powiedział: - Najlepiej zrobisz, jeśli mnie poślubisz. Zaopiekuję się tobą i dzieckiem. Po policzkach Shannon spływały łzy, odwróciła głowę. Amanda płakała także, ale nie pozwoliła emocjom zapanować nad sobą, choć wiedziała, że nastąpiła katastrofa. - Tak po prostu? Jakżeż to możliwe? - Kochał mnie, ale jego propozycja wydawała mi się upokarzająca. Odmówiłam mu oczywiście. Cóż innego mogłam zrobić. Myślałam, że czuje się zobowiązany albo całkiem zwariował. Zaczął nalegać. Nawet kiedy się zdenerwowałam i powiedziałam, żeby zostawił mnie w spokoju, nie zrezygnował. - Na ustach Amandy pojawił się uśmiech, kiedy to wspominała. - To tak, jakbym była skałą, a on falą, która cierpliwie, stopniowo niszczy cały opór. Przyniósł mi rzeczy dla dziecka. Czy możesz sobie wyobrazić mężczyznę, który chce się przypodobać kobiecie, przynosząc prezenty dla dziecka, które jeszcze się nie narodziło? Pewnego dnia wszedł do mojego pokoju i zakomunikował, że mam odebrać pensję i zwolnić się z pracy. Tak zrobiłam. Dwa dni później zostałam jego żoną. Amanda spojrzała nagle na córkę i odgadła malujące się na jej twarzy pytanie, zanim zostało zadane. - Któż by nie pokochał takiego mężczyzny! Nie kłamię, naprawdę go kochałam. I byłam mu wdzięczna. Jego rodzice oczywiście nie wydawali się zachwyceni, ale mówił, że ich przekona. Z pewnością dokonałby tego, niestety, zginęli w wypadku samochodowym w drodze do domu. Zostaliśmy więc sami. Obiecałam sobie, że stanę się dobrą żoną, stworzę mu rodzinę, zaakceptuję go w łóżku. Przyrzekłam sobie nie myśleć więcej o Tommym, ale było to niemożliwe. Minęły lata, zanim zrozumiałam, że nie ma nic wstydliwego w tym, iż pamiętam pierwszego mężczyznę, którego kochałam. Nie miało to nic wspólnego z brakiem lojalności wobec męża. - Nie był moim ojcem - powiedziała Shannon przez zaciśnięte zęby. - Był twoim mężem, ale nie moim ojcem.
- Oczywiście, że był twoim ojcem! - Po raz pierwszy w głosie Amandy pojawił się gniew. - Nigdy tak nie mów! - Przecież właśnie oznajmiłaś mi coś wręcz przeciwnego! - Kochał cię, gdy znajdowałaś się jeszcze w moim łonie. Przyjął nas obie bez wahania, nie z próżnej ambicji. - Amanda mówiła tak szybko, jak tylko pozwalał jej na to ból. - Mówiłam ci, że czułam się zawstydzona. Wciąż myślałam o mężczyźnie, z którym nigdy nie mogłabym być, mając jednocześnie najwspanialszego człowieka przy sobie. W dzień twoich narodzin, kiedy zobaczyłam go, jak trzyma cię w swoich niezgrabnych, wielkich dłoniach, z zachwytem i dumą na twarzy i miłością w oczach, kołysząc cię przy tym tak delikatnie, jakby zrobiono cię ze szkła, zakochałam się w nim. Kochałam go od tego dnia tak mocno, jak tylko kobieta jest w stanie kochać mężczyznę. I kocham go nadal. Był twoim ojcem. Tommy również byłby nim, gdyby tylko mógł. Jedyna rzecz, jakiej żałowaliśmy z Colinem, to to, że nie mogliśmy mieć więcej dzieci, aby dać im to szczęście, jakie dzieliliśmy z tobą. - Chcesz, żebym wszystko zaakceptowała. - W zdaniu tym było więcej gniewu niż smutku. Shannon spojrzała na matkę. Kobieta, która leżała w łóżku, stała się jej obca. Sama także czulą się nieswojo. - Mów dalej, to i tak niczego nie zmieni! - Przestań, chcę dać ci czas na pogodzenie się z tym, co usłyszałaś. Musisz to zrozumieć. I pragnę, żebyś uwierzyła, kochaliśmy cię, każde z nas. Świat Shannon leżał rozbity u jej stóp. Wszystkie wspomnienia, wszystko, w co wierzyła, zamieniło się w garść skorup. - Pogodzić się? Z tym, że przespałaś się z żonatym mężczyzną, zaszłaś w ciążę, a potem poślubiłaś pierwszego człowieka, który cię o to poprosił, aby się ratować! Zaakceptować wszystkie kłamstwa, którymi karmiłaś mnie całe życie! Przecież to jedno wielkie oszustwo! - Masz prawo do gniewu. - Amanda walczyła z bólem fizycznym i emocjonalnym. - Gniew? Czy sądzisz, że to, co czuję, to wyłącznie gniew? Boże, jak możesz to robić! - Shannon zachwiała się. Opanowało ją przerażenie. - Jak mogłaś kryć to przede mną przez te wszystkie lata! Pozwolić mi wierzyć, że jestem kimś, kim wcale nie jestem. - Przecież jesteś nadal tą samą osobą - powiedziała z rozpaczą Amanda. - Colin i ja uważaliśmy, że tak jest najlepiej dla ciebie. Nigdy nie wiedzieliśmy, kiedy i w jaki sposób ci to powiedzieć. My... - Rozmawialiście o tym! - Zaślepiona wściekłością Shannon odwróciła się do słabej
kobiety, spoczywającej w łóżku. Poczuła okropną chęć potrząsnąć tym wychudłym ciałem. - Może to dziś powiemy Shannon, że jest drobną pomyłką, pamiątką z zachodniego wybrzeża Irlandii? A może zrobimy to jutro? - Nie pomyłką, żadną pomyłką, jesteś cudem. Przestań, Shannon! - Amanda przerwała, ciężko oddychając. - Przeszył ją taki ból, jakby rozrywały ją kleszcze. Obraz poszarzał jej przed oczami. Poczuła rękę, unoszącą jej głowę, słomkę wsuwaną w usta i usłyszała głos córki, już spokojny. - Łyknij wody, jeszcze trochę. Dobrze. Połóż się teraz i zamknij oczy. - Shannon! - Amanda wyciągnęła rękę. - Jestem tutaj. Ból zaraz przejdzie, spróbuj zasnąć. Ból powoli zanikał, zmęczenie spowijało ją niby mgła. Za mało czasu, myślała Amanda. Dlaczego zawsze jest za mało czasu? - Proszę nie miej mi za złe - mruczała półprzytomnie. - Nie możesz mnie nienawidzić. Shannon usiadła przytłoczona smutkiem. Siedziała tak jeszcze długo, gdy matka zasnęła. Amanda już się nie obudziła.
ROZDZIAŁ DRUGI Gdy jedna z córek Toma Concannona przeżywała ból po stracie matki, dwie inne cieszyły się z okazji narodzin dziecka. Brianna Concannon Thane kołysała w ramionach córeczkę, uważnie patrząc w jej wielkie niebieskie oczy, okolone bardzo długimi rzęsami. Niedowierzająco spoglądała na malutkie paluszki z miniaturowymi paznokietkami, na śliczne jak pączek róży usteczka. Wydawało się jej, że dziecko się uśmiecha. Nic minęło pół godziny, jak zdążyła zapomnieć o bólu, długotrwałym wysiłku i zmęczeniu porodem. Pierzchły nawet gdzieś nachodzące ją lęki. Miała dziecko. - Dziewczynka naprawdę istnieje - powiedział Grayson Thane z namaszczeniem, delikatnie, nadzwyczaj ostrożnie muskając policzek dziecka opuszkami palców. Jest nasza, pomyślał. Nasza córka, Kayla! Dziecko wydawało się tak małe, kruche i bezradne. - Czy sądzisz, że mnie polubi? - Lubimy cię, jesteś raczej sympatyczny, więc względy dziecka chyba zyskasz - powiedziała szwagierka, chichocząc i zaglądając mu przez ramię. - Wiesz co, Brie - odezwała się po chwili. - Dziewczynka na pewno odziedziczyła twój kolor włosów; teraz są bardziej brunatne, ale później zrobią się miedzianozłote. Brianna zadowolona z tego sądu rozpromieniła się i pogłaskała miękki puszek na głowie córeczki. - Tak sądzisz? - Może będzie miała mój podbródek - wtrącił Gray głosem pełnym nadziei. - Oto typowy mężczyzna - podsumowała Maggie, zerkając na swego męża, który uśmiechnął się do niej szeroko zza szpitalnego łóżka. - Kobieta przechodzi przez ciążę - kontynuowała Maggie - wraz ze wszystkimi jej niedogodnościami. Te opuchnięte łydki, mdłości... Chodzi miesiącami, kołysząc się jak krowa, a później cierpi podczas porodu... - Nie przypominaj mi o tym. - Gray nie próbował nawet ukryć drżenia na wspomnienie jeszcze tak świeżego przeżycia. Briannie udało się już zapomnieć o porodzie, ale nie Grayowi. Wydarzenie to wycisnęło na nim piętno. Wszystko będzie żyło w jego snach latami, co do tego nie miał żadnych wątpliwości. Bardzo to przeżył, toteż o zmianach, jakie w nim zaszły, myślał ze strachem. Jako pisarz, wspominał przebieg całego wydarzenia scena po scenie. Nigdy już nie zdoła myśleć o życiu w dawny sposób. Nic mogąc się oprzeć, Maggie rozpuściła język. Bardzo lubiła Graya, ale nigdy nie omieszkała zażartować z niego, gdy tylko nadarzyła się sposobność. - Ile to trwało godzin?
Osiemnaście? Osiemnaście godzin bolesnego wysiłku, prawda Brie? Brianna nie potrafiła ukryć uśmiechu, kiedy Gray zaczął blednąc. - Mniej więcej, ale początkowo poród wydawał mi się dłuższy. Wszyscy kazali mi oddychać, a biedny Gray, niemal całkiem pozbawiony tchu, pokazywał mi, jak powinnam to robić. Maggie odrzuciła do tyłu kosmyk włosów i powiedziała: - Mężczyźni nie mają powodów do jęków, siedząc osiem godzin za biurkiem. A zauważ, że ciągle nalegają, by zwać nas „słabą płcią”. - Ode mnie tego nie usłyszałaś. - Rogan Sweeney uśmiechnął się do małżonki. Uczestniczenie w narodzinach Kayli przypomniało mu, jak to Maggie zmagała się dzielnie, niczym żołnierz w bitwie, z przyjściem na świat ich syna, Liama. - Na dobrą sprawę nikt nie bierze pod uwagę tego, jak przechodzi przez to mężczyzna - dodał i zwrócił się do Graysona. - Co z twoją ręką? Gray, ściągając brwi, zgiął palce, na które żona nałożyła mocny opatrunek. - Nie sądzę, aby była złamana. - Pamiętam, jak dziarsko powstrzymywałeś wycie, mimo to twoje oczy zaszły mgłą, gdy Brie mocno ścisnęła ci rękę - zaśmiała się Maggie. - Masz szczęście, że ci nie złorzeczy. - Rogan uniósł ciemne, ładnie zarysowane brwi, spoglądając na żonę. - Epitety, jakimi obrzucała mnie Margaret Mary po narodzinach Liama, wydałyby ci się z pewnością oryginalne, lepiej ich nie powtarzać. - Spróbuj zrzucić osiem funtów w tak krótkim czasie, a zobaczysz, jakie słowa przyjdą ci na myśl. Wiecie, co on powiedział, gdy spojrzał na Liama po raz pierwszy? „O, chłopiec ma mój nos.” To wszystko. - Bo ma. - Czy dobrze się już czujesz? - Zaniepokojony Gray zwrócił się nagle do żony. Wciąż była trochę blada, ale jej oczy nabrały znów blasku. Zniknęło gdzieś to budzące dreszcz spojrzenie pełne drżenia. - Czy wszystko w porządku? - Tak, czuję się świetnie. - Aby zapewnić o tym męża, Brie uniosła rękę i dotknęła jego twarzy. Twarzy, którą kochała. Darzyła miłością również jego usta i cudowne, błyszczące oczy ze złotymi plamkami. - I nigdy nie zgodzę się z obietnicą, że mnie już nigdy nie dotkniesz, jaką złożyłeś mi w chwili porodu. - Ze śmiechem przytuliła dziecko. - Czy słyszałaś, Maggie, Graya krzyczącego na lekarza: „Zmieniliśmy decyzję, nie chcemy dziecka, proszę zejść mi z drogi, zabieram żonę do domu!” - Dobrze ci mówić. - Gray znów pogładził dziecko po twarzy. - Nie musiałaś tego wszystkiego oglądać. W zasadzie całe zamieszanie związane z narodzinami dziecka spada na
głowę faceta. - Masz rację - powiedział Rogan. - A w tej jakże ciężkiej dla nas sytuacji w ogóle się nas nie zauważa. Chodźmy, Maggie, mieliśmy zadzwonić. Maggie wstała chichocząc. - Chodźmy, za chwilę do was wrócimy. Kiedy zostali sami, Brianna spojrzała rozpromieniona na męża. - Mamy rodzinę, Graysonie. Godzinę później, gdy pielęgniarka przyszła zabrać dziecko, Grayson stał się niespokojny i podejrzliwy. - Chyba powinienem mieć na nią oko. Nie mam zaufania, ta kobieta ma dziwny wzrok. - Nie zadręczaj się i nie przesadzaj, Gray, dobrze! - Dobrze. - Roześmiał się i wrócił do żony. - Mam nadzieję, że ta kobieta zna się na tym, jak sądzisz? - Och, jestem tego pewna. - Rozbawiona Brianna objęła dłońmi męża, a on pochylił się, by ją pocałować. - Nasza Kayla jest piękna jak słońce. - Kayla Thane - powtarzał, a potem wybuchnął śmiechem. - Kayla Margaret Thane, pierwsza kobieta prezydent Stanów Zjednoczonych. W Irlandii mieliśmy już kobietę prezydenta. Zresztą, sama wybierze. Pięknie wyglądasz, Brianno. - Pocałował ją znowu. To, co powiedział, było absolutną prawdą. Oczy Brianny lśniły, a miedzianozłote włosy wiły się wokół jeszcze trochę bladej twarzy. Wiedział jednak, że oboje zaczynają budzić się do życia. - Musisz być wyczerpana. Powinienem pozwolić ci się zdrzemnąć. - Spać? - Spojrzała na niego zalotnie i pociągnęła go lekko w swoją stronę, aby otrzymać pocałunek. - Chyba żartujesz? Mam teraz tyle energii! A poza tym jestem śmiertelnie głodna. Dałabym wszystko za olbrzymiego hamburgera i górę frytek! - Chcesz jeść? - Zerknął na nią zaskoczony. - Co za kobieta! Może później staniesz za pługiem! - Wierzę, że poradziłabym sobie - odpowiedziała nieco obrażonym tonem Brianna. - Nie miałam ani kęsa w ustach od ponad dwudziestu czterech godzin. Zechciałbyś zapytać, czy mogą mi coś przynieść? - Szpitalne jedzenie? W żadnym wypadku! Nie dla matki mojego dziecka. Gray zdał sobie natychmiast sprawę z nietaktu. Rzadko używał zwrotu „moja żona”, a teraz powiedział „moje dziecko”.
- Idę poszukać hamburgera dla ciebie. Najlepszego, jakiego można znaleźć na zachodnim wybrzeżu Irlandii. Brianna wygodnie ułożyła się na łóżku, zanosząc się śmiechem, kiedy Gray wyszedł pospiesznie z sali. Co to był za rok, myślała. Minęło trochę więcej niż rok od chwili, gdy go pokochała, a teraz są już rodziną... Mimo zarzekania się, że nie jest śpiąca, powieki jej stały się ciężkie, i szybko zapadła w sen. Gdy się obudziła, wynurzając się z mglistych marzeń sennych, zobaczyła, że Gray siedzi na skraju łóżka i uważnie się jej przygląda. - Dziecko też spało - zaczął i uniósł rękę żony do ust. - Tak długo nalegałem, aż pozwolili mi ją znowu potrzymać. Wiesz, Kayla na mnie spojrzała. Naprawdę, Brie. Prosto na mnie. Myślę, że wie, kim jestem... Zacisnęła paluszki, te cudowne miękkie paluszki wokół mojego kciuka i tak trzymała. - Przerwał nagle, przestraszony, a radość promieniująca z jego twarzy zniknęła. Nie ukrywał lęku. - Ty płaczesz? Dlaczego płaczesz? Czy coś cię boli? Zawołam lekarza. Idę po kogoś. - Nie! - Brianna szlochając chciała przytulić się do ramienia męża. - Nic mnie nie boli. To dlatego, że tak bardzo cię kocham. Tak mnie wzruszyłeś, Graysonie. Patrzyłam na twoją twarz, kiedy o niej mówiłeś, i biło z niej takie szczęście... - Nie wiedziałem, że aż tak... - zamruczał, gładząc jej włosy, a ona usiadła na łóżku i wtuliła się w niego. - Wiesz, nigdy nie sądziłem, że jest to tak wielkie przeżycie. Tak niewiarygodnie wielkie. Będę dobrym ojcem - zapewniał z zapałem naznaczonym jednocześnie cieniem lęku, że aż ją to rozbawiło. - Wiem, wiem. - Jak mógłby nie być, skoro wierzyła mu tak bezgranicznie. - Przyniosłem ci hamburgera i jeszcze kilka drobiazgów. - Dziękuję. - Ułożyła się z powrotem i znów zaszlochała. Wycierała usilnie oczy, ale zapełniały się łzami za każdym razem, gdy tylko na niego spojrzała. - Och, Graysonie, jaki z ciebie cudowny wariat. Popatrzyła na pokój przepełniony kwiatami w koszach, w wazonach. Na kolorowe balony o zabawnych kształtach. Zerknęła na wielkiego pluszowego psa, który strzegł jej łóżka. - To pies Kayli - rzekł Grayson, zdejmując opakowanie z hamburgera i wręczając go Briannie. - Nie myśl o niczym. Oto hamburger, z pewnością zimny. Niestety zjadłem trochę frytek, ale mam jeszcze kawałek czekoladowego ciasta dla ciebie. Jeśli masz ochotę,
oczywiście. Brianna otarła świeże łzy. - Chcę najpierw ciasta. - Proszę bardzo. - Cóż to, już ucztujesz? - zapytała Maggie, wchodząc do pokoju z bukietem żonkili w dłoniach. Za nią podążał mąż, ukrywając twarz za pluszowym niedźwiedziem. - Witaj, mamusiu! - Rogan Sweeney pochylił się nad łóżkiem szwagierki, by ją uściskać. Następnie spojrzał na Graya. - Co słychać, tatuśku? - Zgłodniała - odparł Gray, szeroko się uśmiechając. - Jestem zbyt głodna, aby dzielić się z kimś ciastem! - Brianna nadgryzła kawałek. - Przyszliśmy znów na ciebie popatrzeć. - Maggie ciężko usiadła na krześle. - Widzieliśmy małą i mogę powiedzieć, bez przesady, że jest najpiękniejszym dzieckiem wśród noworodków. Naprawdę ma twoje włosy, Brie, i śliczne usteczka Graya. - Murphy cię pozdrawia i życzy wszystkiego najlepszego - wtrącił Rogan, umieszczając niedźwiedzia przy łóżku obok psa. - Zadzwoniliśmy do niego przed chwilą i przekazaliśmy nowinę. Świętuje razem z Liamem, jedząc ciasta, które piekłaś na krótko przed pójściem do szpitala. - To miłe z jego strony, że zajmuje się Liamem, gdy wy jesteście tutaj. - Och, bynajmniej nie jest to dla niego kłopotliwe. Najchętniej siedziałby z chłopcem od rana do wieczora, gdybym mu tylko na to pozwoliła. Na pewno świetnie się bawią - stwierdziła Maggie. - O, jeszcze zanim zapytasz, w pubie u O'Mallcyów wszystko jest przygotowane. Czekają na twoich gości. Zastanawiam się tylko, dlaczego przyjęłaś rezerwację wiedząc, że lada chwila możesz spodziewać się dziecka? - Prawdopodobnie z tych samych powodów, z jakich ty pracowałaś przy swoim szkle do chwili, aż nie zawieziono cię do szpitala, żebyś urodziła Liama. - W głosie Brianny brzmiała ironia. - Tak mi się wydaje. To jest po prostu moje życie. Czy mama i Lottie poszły już do domu? - Tak, przed chwilą. - Przez wzgląd na Briannę Maggie powstrzymała uśmiech. Jak zawsze matka narzekała bez przerwy, tym razem obawiała się, że w szpitalu nabawi się jakiejś choroby. Nic nowego. Nigdy już się nie zmieni. - Zajrzały tu, ale widząc, że śpisz, Lottie zaproponowała mamie, iż odwiezie ją do domu. Przyjadą zobaczyć Kaylę jutro. - Maggie przerwała i znacząco spojrzała na Rogana. Jego niedostrzegalne kiwnięcie głową oznaczało, że do niej należy decyzja, czy podzielić się z Brie pozostałymi nowinami. Ponieważ Maggie dobrze rozumiała Briannę i jej
potrzeby, przysiadła z drugiej strony łóżka siostry, naprzeciwko Graya, i ujęła jej rękę. Gray wydawał się zaniepokojony. - Nie patrz tak na mnie - rzekła do szwagra. - Nic jej nie zrobię! Chciałam tylko powiedzieć, że detektyw Rogana uważa, że tym razem odnalazł Amandę. Poczekaj, nic nie mów, to znowu może być płonna nadzieja. Ile razy już przez to przechodziłyśmy! - Ale teraz może się udało! - Brianna przymknęła na chwilę oczy. Przeszło rok temu znalazła listy pisane przez Amandę Dougherty do ojca. Listy miłosne, które ją bardzo zaszokowały i przeraziły. Dowiedziała się z nich, że kobieta ta ma z jej ojcem dziecko. To rozpoczęło długą serię poszukiwań osoby, którą kochał jej ojciec, i dziecka, którego nigdy nie poznał. - To jest możliwe - ostrożnie odezwał się Gray, nie chcąc widzieć rozczarowania na twarzy żony. - Brie, wiesz przecież, ile razy gubiliśmy ślad od momentu odnalezienia aktu urodzenia tej kobiety? - Przecież wiemy całkiem dużo. Wiemy, że mamy siostrę - powtarzała uparcie Brianna. - Znamy jej imię. Wiemy, że Amanda wyszła za mąż, że często przeprowadzała się z miejsca na miejsce. To te przeprowadzki sprawiają nam teraz kłopot. Ale prędzej czy później odnajdziemy je! Mam wrażenie, że teraz się uda. - Zobaczymy. - Maggie właściwie nie wierzyła już w taką możliwość. Poza tym nie była całkowicie przekonana co do tego, czy faktycznie chce odnaleźć kobietę, która jest jej przyrodnią siostrą. - Detektyw wyruszył w tej chwili w drogę do Columbus w stanie Ohio. Tak czy inaczej wkrótce czegoś się dowiemy. - Ojciec chciałby, żebyśmy to zrobiły - powiedziała spokojnie Brianna. - Czułby się szczęśliwy, wiedząc, że przynajmniej próbujemy je odnaleźć. Maggie wstała, wzruszając ramionami. - Skoro już zaczęliśmy, nie zaprzestaniemy poszukiwań. - Miała tylko nadzieję, że wszyscy z tej historii wyjdą bez szwanku i nikt nie zostanie zraniony. - Wydaje mi się jednak, że powinnaś w tej chwili cieszyć się z powiększenia rodziny, a nie martwić się o kogoś, kogo możemy wcale nie odnaleźć. - Powiesz mi o wszystkim, jak tylko się czegoś dowiesz - nalegała Brianna. - Oczywiście, ale naprawdę nie powinnaś teraz zawracać sobie tym głowy. Maggie rozejrzała się po pokoju. - Czy chcesz, żebyśmy zabrali te wszystkie kwiaty do domu? Będą tam stały, kiedy przyjedziecie z dzieckiem. - Świetnie, to dobry pomysł. - Brianna powstrzymała resztę pytań kłębiących się w jej głowie. Na razie i tak nikt nie potrafił na nie odpowiedzieć. - Czy jeszcze czegoś potrzebujesz, Brianno? - Rogan był w pogodnym nastroju. Z
uśmiechem przyjął naręcze kwiatów, które zebrała żona. - Może więcej ciasta? Brianna spojrzała nań zarumieniona. - Zjadłam całe, prawda? Nie, niczego już nie potrzebuję, dziękuję. Idźcie lepiej do domu i wyśpijcie się jak należy. - Tak zrobimy. Zadzwonię do ciebie - obiecała Maggie. Gdy tylko wyszła z Roganem, w jej oczach pojawił się smutek. - Chciałabym, żeby Brianna nie wierzyła tak bardzo w to, że ta nasza zaginiona siostra zechce od razu rzucić się jej w ramiona. - Wiem, ale taka właśnie jest Brianna. - Święta Brianna - westchnęła Maggie. - Nie zniosę, jeśli wyjdzie z tego zraniona, Roganie. Wystarczy na nią spojrzeć, a widać, jak zaprząta sobie tym głowę. Jak bardzo tkwi to w jej sercu. Nieważne. Może się mylę, ale byłoby lepiej, gdyby tych listów nigdy nie znalazła. - Nie denerwuj się tym. Wystarczy, że już to robi Brianna. - Rogan nacisnął ramieniem przycisk windy. - Wcale się nie denerwuję - zaprzeczyła Maggie. - Tylko Brianna nie powinna teraz o tym myśleć. Ma dziecko, którym musi się zająć, a Gray prawdopodobnie wyjedzie na kilka miesięcy w związku z promocją nowej książki. - Myślę, że to odłoży. - Rogan poprawił kwiaty tak, aby ich nie połamać. - Z tego, co wiem, Gray chce to odłożyć, ale Brianna zadręcza go, żeby jechał. Według niej nic nie powinno stać na przeszkodzie jego pracy. Zirytowana Maggie rzuciła spojrzenie w kierunku windy. - Tak, a ona może niańczyć dziecko, zajmować się pensjonatem, tymi cholernymi gośćmi... Wszystko naraz! To jest właśnie cała Brianna! - Wiemy dobrze, że Brianna jest dość silna, aby zmierzyć się ze wszystkim, cokolwiek się stanie. Jest przecież taka, jak ty. Gotowa do kłótni, Maggie spojrzała na męża, ale widok jego rozbawionej twarzy załagodził jej złość. - Może i masz rację. - Mrugnęła łobuzersko. - Tylko ten jeden raz - dodała. Już trochę spokojniejsza, wzięła od niego część kwiatów. - To zbyt piękny dzień, aby przejmować się czymś, co nigdy może się nie zdarzyć. Mamy śliczną siostrzenicę, Sweeneyu, prawda? - Tak. Właśnie myślę, że odziedziczyła twój podbródek, Margaret Mary. - Ja też tak sądzę. Weszli razem do windy.
Jakie to proste, zadumała się Maggie, wystarczy zapomnieć o rzeczach przyziemnych i myśleć tylko o szczęściu. - Wiesz, skoro Liam chodzi już o własnych siłach, może zaczniemy myśleć o jakiejś siostrzyczce czy braciszku dla niego? Rogan zaśmiał się i ucałował żonę, wychylając twarz zza bukietu żonkili. - Ja też o tym myślałem.
ROZDZIAŁ TRZECI Jestem Światłem i Zmartwychwstaniem. Shannon znała te słowa. Znała wszystkie słowa księdza, które miały ją uspokoić, wyciszyć, może zainspirować... Słuchała ich tego pięknego wiosennego dnia przy grobie matki. Rozbrzmiewały w zatłoczonym, skąpanym w słońcu kościele podczas mszy za zmarłą. Pamiętała je bardzo dobrze z dzieciństwa. Klękała, wstawała i siadała zupełnie machinalnie, jakby jakaś część jej mózgu powodowała nią podczas ceremonii. Nie czuła się jednak ani uspokojona, ani wyciszona, ani zainspirowana. Obraz ten nie przypominał jej snu, był zbyt realny. Ubrany na czarno ksiądz obdarzony wspaniałym barytonem, dziesiątki opłakujących zmarłą, złoty strumień światła, odbijający się od mosiężnych okuć trumny pokrytej kwiatami. Szlochy i ćwierkanie ptaków. Shannon żegnała swoją matkę. Obok świeżego grobu znajdował się kopczyk drugiego, czysto utrzymany, a w jego głowach tkwił świeży nagrobek mężczyzny, którego całe życie uważała za swojego ojca. Powinna była płakać, ale łzy już jej wyschły. Powinna była się modlić, ale modlitwy nie przychodziły. Głos księdza dźwięczał w czystym wiosennym powietrzu. Shannon stała przy grobach, ale myślami przeniosła się do chwili, gdy spacerowała tam i z powrotem po salonie. Jej gniew jeszcze nie wygasł. Wydawało jej się, że matka śpi. Postanowiła ją obudzić, ponieważ w jej głowie roiło się od pytań i próśb. Nie mogła dłużej czekać. Delikatnie poruszyła jej ramię. Dzięki Bogu, że przynajmniej zrobiła to delikatnie. Matka jednak się nie obudziła. Shannon nie dostrzegła ani cienia ruchu. Wpadła w panikę. Nie była już tak ostrożna, zaczęła potrząsać matką, krzyczeć, błagać. Po kilku minutach zaślepienia, na szczęście krótkich, zrozumiała, że to się na nic nie zda. W oszołomieniu zadzwoniła po ambulans. Później nie kończąca się, przerażająca jazda do szpitala i oczekiwanie, ciągłe oczekiwanie w napięciu. Teraz wszystko już się skończyło. Amanda zapadła w śpiączkę i w takim stanie zabrała ją śmierć. I jak mówił ksiądz: „Odeszła w wieczność”. W szpitalu zarówno doktor, jak i niezwykle uprzejme pielęgniarki mówili jej, że na matkę spłynęło błogosławieństwo. Przyjaciele i sąsiedzi, których zawiadomiła, także uznali to za błogosławieństwo. Przez ostatnie czterdzieści osiem godzin nie czuła bólu ani cierpienia.
Po prostu spała, kiedy jej ciało i mózg obumierały. Tylko żyjący cierpią, pomyślała Shannon. Tylko oni, obarczeni winą i żalem, dręczącymi pytaniami, na które nie ma odpowiedzi. - Jest teraz z Colinem! - Usłyszała szept. Shannon otrząsnęła się z zamyślenia i zobaczyła, że wszyscy się ku niej zwrócili. Nie pozostało jej nic innego, jak przyjąć kondolencje, wsparcie i zapewnienia o smutku. Rozejrzała się wokół siebie. Wiele z tych osób wróci oczywiście z nią do domu, przygotowała się do tego. Jakkolwiek patrzeć, myślała, odpowiadając jednocześnie podchodzącym do niej ludziom, najlepiej radzę sobie z detalami. Przygotowała pogrzeb starannie i bez zaniedbań. Matka na pewno pragnęłaby prostego pogrzebu, toteż Shannon zrobiła wszystko, aby zadowolić Amandę w swej ostatniej wobec niej powinności. Prosta trumna, kwiaty i muzyka, uroczysta katolicka ceremonia. I stypa oczywiście. Wydawało jej się to okropne, że musi zająć się przygotowaniem jedzenia dla przyjaciół i sąsiadów, którzy przyjdą do domu prosto z cmentarza, kiedy nie ma na to ani czasu, ani energii. W końcu została sama. Przez chwilę nie mogła zebrać myśli. Czego właściwie chce? Łzy i modlitwy wciąż nie przychodziły. Spróbowała położyć rękę na trumnie, ale czuła tylko rozgrzane słońcem drewno i powietrze wypełnione zapachem róż. - Przepraszam - wyszeptała. - To nie powinno się tak skończyć, ale nie wiem, jak to rozwiązać, jak zmienić. I nie potrafię powiedzieć „żegnaj” do żadnego z was. - Spojrzała na nagrobek obok. „Colin Alan Bodine. Ukochany mąż i ojciec.” Nawet te ostatnie słowa, pomyślała żałośnie, wyrzeźbione w granicie, są kłamstwem. Jej jedynym życzeniem, kiedy tak stała nad grobami dwojga ludzi, których kochała całe życie, było nigdy nie poznać prawdy. I to uparte, egoistyczne życzenie sprawiło, że poczuła się winna. Wiedziała, że musi jakoś z tym żyć. Odwróciła się i odeszła samotnie do czekającego na nią samochodu. Wydawało jej się, że minęły wieki od czasu, kiedy tłum zaczął się rozchodzić i w domu zapadła cisza. Amanda była bardzo lubiana i ci, którzy ją lubili, zebrali się w jej domu. Shannon wysłuchała ostatnich podziękowań, słów współczucia, pożegnań i w końcu zamknęła drzwi. Została sama. Poczuła zmęczenie, kiedy weszła do biura ojca.