Po powrocie z wygnania do Warszawy w lutym 1945 roku mieliśmy z mamą to szczęście, Ŝe
nasze dwa pokoje na III Kolonii WSM-u przy Krasińskiego 16 ocalały, w przeciwieństwie do
mieszkania naszych sąsiadów przez ścianę Ruszczyków, które zostało wypalone. Niemcy
próbowali zniszczyć dom, ale czy podpalali niesolidnie, czy mury okazały się zbyt
ogniotrwałe - dość, Ŝe cały nie spłonął, tylko pojedyncze mieszkania. Była to więc swoista
loteria. Pamiętam, Ŝe kiedy z dala zobaczyłem okopcony mur, krzyknąłem do mamy:
- Nasza Trójka spalona! - Potem okazało się, Ŝe nie całkiem, bo nasze mieszkanie ocalało.
Co prawda pokój od podwórka zajął juŜ dziki lokator, ale drugi, od ulicy, był wolny. Nasza
sąsiadka, pani Maria Szymańska, gdy ujrzała nas z okna, idących z tobołkami przez
podwórko, zawołała, Ŝebyśmy do niej przyszli. Wcześniej wróciła do Warszawy i zdąŜyła się
juŜ jakoś urządzić. Przyjęła nas z otwartymi ramionami. Wojna zbliŜyła nas tak, Ŝe czuliśmy
się jak jedna rodzina. Pani Maria mieszkała na XVI klatce, ostatniej w niŜszym,
dwupiętrowym bloku naszej Kolonii. My ze swego okna widzieliśmy zawsze jej okna.
Dzieliło nas podwórko.
Na tej XVI klatce na parterze mieszkali dozorca Wiśniewski, mój przyjaciel Karus, syn
państwa Karkowskich, oraz rodzina Gietków. Na pierwszym piętrze pani Szymańska z
dwiema córkami: starszą Władzią, która podczas powstania była sanitariuszką w naszym
lazarecie na X klatce, i młodszą Wandzią. To dzięki Władzi Szymańskiej Karus został
sanitariuszem. Chodził dumnie ze szczotką po lazarecie i jako jedyny z nas był prawdziwym
powstańcem. Nosił na ramieniu opaskę Czerwonego KrzyŜa. Załatwił to sobie po sąsiedzku,
cwaniak, i zazdrościliśmy mu tego strasznie. Zawsze był dyplomatą i dorośli bardzo go lubili.
Do mieszkania na pierwszym piętrze obok Szymańskich sprowadził się znów Aleksander
Maliszewski. Nie nosił juŜ słuŜbowej czapki elektrow-
ni warszawskiej, tylko zwykłą narciarkę. Z czasem ze zdziwieniem odkryłem, Ŝe mój Pan z
Kopytami, jak go przezwałem ze względu na kalekie stopy w ortopedycznych butach, to
znany literat, członek grupy poetyckiej „Kwadryga", przyjaciel poetów Gałczyńskiego i
Dobrowolskiego. Wkrótce zasiadał z nimi na ławce przy trzepaku, tam gdzie i my często
obradowaliśmy.
MąŜ pani Marii, skrzypek z Opery Warszawskiej, pan Władysław Szymański juŜ nie Ŝył. A
ona ustąpiła nam swój tapczan bez materaców, które jej wyszabrowano, i połoŜyła nam
gazety na spręŜyny. Na tych spręŜynach byłem wniebowzięty. Choć wrzynały mi się fest w
tyłek, uznałem je za szczyt wygody. LeŜałem sobie w ogrzanym mieszkaniu, po ciepłej
strawie i nie musiałem szczękać zębami na głodniaka w moim pokoju z powybijanymi
szybami. Przymarzanie - pod kusym zakopiańskim koŜuszkiem - do podłogi w mroźną,
lutową noc i grzanie się o mamę skuloną pod jej starymi źrebakami wyniesionymi z
powstania, nie naleŜało do przyjemności. Powód do szczęścia więc był. Największy ten, Ŝe
jestem u pani Szymańskiej na śoliborzu, a nie u moich gospodarzy Szymańskich w
Wodzisławiu. Ta zamiana Szymańskich wydawała się niewiarygodna. WciąŜ bałem się, Ŝe
jak jutro się obudzę, to będę w obejściu z kieratem przy stodole, a nie na moim podwórku z
trzepakiem i piaskownicą. O tym moim podwórku marzyłem i śniłem przez tyle dni i sen się
ziścił. To graniczyło z cudem.
Dzięki sąsiedzkiej pomocy szybko zdobyliśmy dyktę i kawałek szyby oraz największy
wówczas skarb - Ŝelazny piecyk-kozę z duŜą blaszaną rurą. Piecyk ten słuŜył nam do
gotowania i ogrzewania. Nasze trzyskrzydłowe okno częściowo zabiliśmy dyktą, wstawiając
obok niej kawałek szkła. Całe szyby były rzadkością i nikt nie mógł sobie pozwolić na luksus
oszklenia dubeltowego okna nawet pojedynczo. Większość okien w połowie była zabita
dyktą...
Moim głównym zadaniem było zdobywanie drewna na opał, noszenie w kubłach wody i
przesiewanie węgla, a właściwie miału, z duŜej hałdy złoŜonej przy naszej kotłowni.
Centralnego nie było, podobnie jak wody, gazu i elektryczności. Ten węglowy miał, skryty
pod śniegiem i zmarznięty na kość, na razie był niedostępny i dopiero na wiosnę przystąpiłem
do fedrowania. Polegało ono na przesiewaniu miału przez brytfankę do ciasta, w której
spodzie powybijałem meslem dziury. Miał wylatywał przez nie, a to, co zostało, zbierałem.
Było tego, co kot napłakał, i ten brytfanko-wy urobek traktowałem jak czarne złoto. Mozół
był wielki.
Powoli ściągali sąsiedzi i mogłem sporządzić listę strat i zysków. Moja III klatka schodowa
wyszła z wojny wyjątkowo obronną ręką. Większość lokatorów wróciła. Na parterze pod 21
znów zamieszkał zecer pan Raj-
mund Wróblewski z Ŝoną, którą nazywał Niutuś, i córkami Halusią i Danusią. Pod 22 zjawił
się nowy lokator inŜynier Lipski. Obok nas, pod 23, lokal był spalony, więc nasza sąsiadka
pani Ruszczykowa z synem Andrzejem nie miała do czego wrócić. Ruszczykowie byli na
wygnaniu w Wiślicy razem z dowódcą naszej „III kompanii szturmowej" pułkownikiem
Jędrkiem Lewandowskim, Lewusem. Pod 25 na drugie piętro ściągnęła cała rodzina
Haciskich z panią Haneczką i jej matką, najstarszą moją sąsiadką, Agnieszką Cynką na czele.
Babcia Cynka jak dawniej w czarnej sukni do ziemi i chustce na głowie schodziła tyłem po
schodach, trzymając się twardo poręczy, a potem, wsparta o swój kostur, dzielnie
maszerowała do naszego kościoła na naboŜeństwo. Miała dziewięćdziesiąt lat, co wydawało
mi się wprost nieprawdopodobne.
Pod 26, nad nami, zamieszkała znów pani Fela Zelcer. Na trzecim piętrze zaś, jak dawniej,
Wisiek Dziedzic, kapitan Vis, z rodzicami i nianią Natą, która wzywając go z podwórka,
zaciągała: - Wisju! Wisjeczku! Na posjiłek chodzj! - co było przedmiotem szyderstw Stasia
Kucia. Nasz Kucio, niestety, zginął w powstaniu warszawskim i Wisiek stracił swego
wiernego szydercę.
Wreszcie obok państwa Dziedziców zamieszkała znowu pani Zofia Gaudasińska, która po
aresztowaniu mego ojca przez gestapo udzieliła nam schronienia, zawsze pocieszała mamę i
słuŜyła jej radą. Pani Zofia miała męŜa i syna w obozie. Jej mąŜ, mistrz zduński Henryk
Gaudasiński, był jednym z pierwszych organizatorów ruchu oporu, komendantem
warszawskiego tajnego KOP-u, którego sztab mieścił się w jego mieszkaniu. W tej
organizacji juŜ w 1939 roku zaprzysięŜony został jego jedyny syn Zygmunt, wówczas
siedemnastoletni harcerz. W 1940 roku obydwaj zostali aresztowani i po przesłuchaniach na
Pawiaku wywiezieni do nowego obozu w Oświęcimiu. Gestapo nie rozszyfrowało czołowej
roli Gaudasińskiego w podziemiu. Dopiero gdy jeden z członków organizacji pod wpływem
tortur załamał się i wydał go, trafił on na blok śmierci i w 1943 roku został w obozie
rozstrzelany. Przed śmiercią zdołał spotkać się i poŜegnać z synem. W testamencie zostawił
mu przykazanie, by zawsze kochał Polskę tak jak swą matkę. Zygmunt Gaudasiński
szczęśliwie przeŜył i wrócił do domu. Wkrótce widziałem go w brązowej czapce studenta
Politechniki.
Sąsiednia, IV klatka, podobnie jak moja, zdołała zachować swój przedwojenny trzon. Na
parterze mieszkali państwo Muellerowie z synem Marianem, co stracił jako chłopiec nogę i
chodził z protezą. Starszy brat Mariana Tadeusz zginął na Starym Mieście. Został pośmiertnie
odznaczony, podobnie jak Zdzisiek Rzewnicki i Stefan Grotowski, KrzyŜem Walecznych.
Wszyscy trzej mają brzozowe krzyŜe w kwaterze Batalionu „Zośka" na Cmentarzu
Powązkowskim.
7
Na pierwszym piętrze znów zamieszkali państwo Ossowscy, przezwani przeze mnie
Tyczkami Pomidorowymi, a wraz z nimi siostra Marii Ossowskiej, pani Irena Kurowska,
moja pierwsza po powrocie do Warszawy nauczycielka. Zaczęła mnie uczyć w klasie
mieszczącej się piętro wyŜej w mieszkaniu Jerzego Kreczmara. Do pana Kreczmara
przyjechały dwie jego młodsze siostry, obydwie wdowy i nauczycielki: Wanda Jezierska z
synem Andrzejem i Maria Zapasiewiczowa z synem Zbyszkiem. Zamieszkały na tej samej IV
klatce. Nową lokatorką była pani Maria Wieman, moja ukochana nauczycielka rytmiki z
przedszkola Robotniczego Towarzystwa Przyjaciół Dzieci (RTPD). Zajęła ona na pierwszym
piętrze takie samo trzypokojowe mieszkanie, jak mieli Kreczmarowie, i sąsiadowała ze mną
przez ścianę. Gdy zacząłem chodzić na lekcje muzyki - tego mama mi nie darowała - to
wysłuchiwała wszystkich moich wprawek, podobnie jak ja słuchałem gry i śpiewów jej gości,
którzy często ją odwiedzali. Wśród nich byli znakomita pianistka i kompo-zytorka Franciszka
Leszczyńska, z którą pani Wieman pracowała w radiu, oraz niezwykle popularni po wojnie
piosenkarze Henryk Roztworowski i Andrzej Bogucki.
PoniewaŜ z trudem czytałem nuty, moja nauczycielka muzyki pani Dymlowa poleciła mi
swą uczennicę Krysię Jordan, która zaczęła udzielać mi korepetycji. Krysia mieszkała na IV
klatce i pomagała mi przebić się przez fugi i sonaty. Kiedy ją bliŜej poznałem, powiedziała
mi, Ŝe jest kuzynką Janka Strzeleckiego, którego zapamiętałem z powstania, jak w
przekrzywionym hełmie szedł do walki. Krysia teŜ walczyła w powstaniu i czekała na powrót
z Zachodu swego narzeczonego, równieŜ powstańca. Wkrótce ten narzeczony wrócił i
widywałem go z okna, jak szedł w zielonej kanadyjce przez moje podwórko do Krysi. Później
się z Krysią oŜenił.
Nie wszystkie klatki schodowe wyszły z wojny tak obronną ręką jak moja. W najgorszej
sytuacji znaleźli się lokatorzy XIII klatki, którzy stracili dach nad głową. Tam bowiem trafiła
w czasie powstania bomba. Pod gruzami zginął wówczas mój ukochany Kolega Betka -
Aleksander Paliński, kolega mamy z „Baja" i niezrównany towarzysz kajakowych spływów
ojca. Ojciec opisał Olka w Opiwardzie, a ja w Lwach mojego podwórka. Paliński był jedyną
ofiarą tego bombardowania, bo reszta lokatorów siedziała w naszym bloku w piwnicy. Ich
niŜszy, dwupiętrowy blok nie miał piwnic. Po powrocie z wygnania pani Ola Palińska z córką
Krysią zamieszkały na IV Kolonii. Podobnie bezdomny został sąsiad Palińskich z pierwszego
piętra, mój towarzysz z „III kompanii szturmowej" porucznik Zbyszek Rudnicki, którego
nazywałem Owłosiony Hełm. W tej sytuacji nie wrócił na śoliborz i zamieszkał z matką w
Szczecinie.
Mój największy opiekun i najstarszy przyjaciel z podwórka Stefan Puławski z XV klatki
zginął w bunkrze na rogu Felińskiego i alei Wojska Polskiego w ostatnim dniu powstania.
Miał siedemnaście lat. Jego matka pani Jadwiga Puławska i siostra Hanka wróciły do starego
mieszkania. Podobnie jak inne matki tragicznie zabitych dzieci - a wśród nich
najtragiczniejsza, pani Grotowska, która w powstaniu straciła syna Stefana i dwie córki
bliźniaczki Halusię i Irenę.
Z naszej oficerskiej kadry wrócił na VII klatkę porucznik Andrzej śarnecki pseudonim
śarłok. Andrzej tak jak ja naleŜał do tych szczęśliwców, którzy znów mieli dwoje rodziców.
Jego ojciec wrócił z oflagu. Nasz najmłodszy podchorąŜy Maciek Ułasiewicz i jego brat Jurek
teŜ zjechali z matką i babcią do swego mieszkania na parterze IX klatki. Niestety nie wrócił
ich ojciec Kazimierz Ułasiewicz, którego Maćkowi tak zazdrościłem, gdy szedł z szablą na
wojnę. Zginął w Katyniu. Drugi mąŜ pani Wandy Ułasiewicz, ojciec najmłodszego z braci,
Wojtka, został po powstaniu w Londynie. WciąŜ miałem w oczach jego piękny ślub podczas
okupacji, który świętowaliśmy tak uroczyście. Nie wiedziałem, dlaczego nie wraca, i dopiero
później dowiedziałem się, Ŝe był jednym z szefów wywiadu AK podczas powstania.
Nie wrócił teŜ pan Teodor Cołojew, który przed powstaniem wyjechał z Jurkiem na letnisko.
Pani Cołojew i ich córka Hania zostały w Warszawie. Hania była łączniczką w powstaniu, ale
po kapitulacji wyszła wraz z matką z ludnością cywilną. Podczas selekcji w obozie
przejściowym w Pruszkowie rozdzielono je i skierowano do róŜnych transportów. Pani
Cołojew, nie chcąc się rozstać z córką, poszła za nią. Ten transport trafił do Oświęcimia.
Hania go przeŜyła, a pani Cołojew nie. Pan Teodor po wojnie zamieszkał z Jurkiem w
Bydgoszczy, a Hania wróciła do swego mieszkania na VII klatce.
Na tej klatce mieszkał równieŜ szef naszej kompanii podchorąŜy Janusz Tarski, zwany
Cykorią, ale dość szybko wyjechał do swego ojca, światowej sławy logika-matematyka
profesora Alfreda Tarskiego do Ameryki. W mieszkaniu Cykorii zostali jego ciotka i kuzyn
Bolek Zahorski, który jako jeden z nielicznych moich starszych kolegów powstańców
przeŜył. Oprócz niego mogę wymienić tylko Bolka Malca, który wrócił do swego mieszkania
na parterze IX klatki, i Wieśka Rzewnickiego. Wiesiek jednak wkrótce zginął tragicznie - tak
jak wcześniej jego starszy brat Zdzisiek - na Starym Mieście. Z trojga dzieci równieŜ
nieŜyjącego oboisty pana Rzewnickiego pozostała tylko najmłodsza córka Lilka, która
wkrótce, tak jak Lilka Wolska, zaczęła chodzić do szkoły baletowej.
Ze znanych muzyków mieszkających na naszej Kolonii wrócił z rodziną znakomity oboista
Karol Ślizowski, który grał we wszystkich naszych
orkiestrach. Jego starsza córka, Basia, podobnie jak ja, chodziła na muzykę.
Na X klatce, gdzie dawniej mieszkali Jurek i Kazik Orłowscy i w czasie powstania był
lazaret, teraz mieszkali nasi kolonijni lekarze - wujek Krzysi Brzezińskiej doktor Zenon
Kanabus i doktor Tadeusz Bielecki. Na tej klatce teŜ zamieszkała moja najmłodsza pani z
przedszkola RTPD Zofia Topińska z męŜem. Wkrótce Topińskim kolejno urodziło się trzech
synów. Zastąpili oni nas na podwórku, kiedy my juŜ się na nim nie bawiliśmy.
Jędrek Lewandowski miał mniej szczęścia ode mnie. Jego ojciec zginął podczas powstania
na Woli i Lewus został sam z matką i starszą siostrą Basią. Jego pokój na parterze od
podwórka został zburzony i musieli wszyscy troje gnieździć się w pokoju od strony kotłowni.
Jędrek nie uwaŜał tego za nieszczęście, bo bez ojca mógł wreszcie swobodnie stawiać się
matce i siostrze, a w tym zburzonym pokoju urządził sobie warsztat rusz-nikarski i mały
arsenał.
Nasi najwięksi wodzowie z podwórka, którzy nas, grzdyli, twardo trzymali za pysk i uczyli
moresu, z Markiem Michalskim na czele, zginęli w powstaniu. Po ich tragicznej śmierci my z
Lewusem, Karusem i Wiśkiem staliśmy się panami podwórka. JuŜ nam nikt nie podkręcał
rączki. Myśmy ją podkręcali i dawali grzdylom wycisk na klatce. Mogliśmy swobodnie
rządzić i dyktować nasze warunki. śaden skrzat nam nie podskoczył.
I to było nasze prawdziwe wyzwolenie. DuŜo prawdziwsze od tego, o którym wciąŜ tak
trąbiono...
Ten zwycięski koniec wojny w maju 1945 roku był inny niŜ sobie wyobraŜałem. - Niby ta
Polska przyszła, ale nie taka jak przed wojną czy podczas powstania warszawskiego -
myślałem. Wtedy wszystko było jasne. Teraz wciąŜ o tej Polsce się trąbi, ale zawsze „ze
Związkiem Radzieckim na czele". To odrodzone wojsko polskie teŜ u boku Armii Czerwonej
zawsze szło, jakby samo nie mogło iść. Nasza armia wraz z aliantami znik-nęła. Nic o niej nie
było słychać. Gdyby nie Ŝołnierze w battledressach, którzy wrócili z Zachodu, moŜna by
sądzić, Ŝe nigdy jej nie było. Liczyła się tylko ta armia ze Wschodu. Bitwy pod Moskwą,
Stalingradem i Kurs-kiem, nie pod Tobrukiem czy Narwikiem. Teraz Berlin teŜ padł dzięki
Armii Radzieckiej i walczących u jej boku polskich Ŝołnierzy. Nawet zatknęli nasz sztandar w
Berlinie. CóŜ z tego, gdy nie cieszył tak jak sztandar powstańców na gmachu „Pasty" czy
drapacza chmur. Serce mi Ŝywiej nie zabiło. Przedwojennych i powstańczych pieśni teŜ to
wojsko nie śpie-
10
wało. Nie Ŝądałem od nich, by zaraz na trzy, cztery ryknęli: „Marszałek Śmigły Rydz nasz
dzielny drogi wódz", jak kiedyś nasi Ŝołnierze w owi-jaczach na mojej ulicy Krasińskiego, ale
Szarą piechotę czy Szturmówkę mogliby zaśpiewać. Jako porucznik „Jary" z „III kompanii
szturmowej", zwłaszcza nad brakiem tej drugiej w nowym śpiewniku Ŝołnierskim
ubolewałem. Tymczasem zamiast niej śpiewali jakąś Okę, która tylko z okiem mi się
kojarzyła i nagle wypłynęła „jak Wisła szeroka, jak Wisła głęboka", co uznałem za lekką
przesadę. Nawet nie wiedziałem, skąd się wzięła. Dopiero nasz wódz pułkownik Lewus-
Lewandowski (z racji wieku przesiadł się juŜ na rower, o którym ja tylko marzyłem),
wytłumaczył mi, Ŝe ci od Berlinga w 1943 roku w obozie nad Oką ćwiczyli i dlatego tę Okę
tak sławią. Tam lipne słowa do starej melodii Oleandrów dorobili i udają strzelców z
Legionów. - Taki bajer to na Grójec! Nie dla nas! - przekonywał mnie.
Nie musiał. Tych berlingowców, co u boku Sowietów szli i nie doszli na moje podwórko, bo
Wisła była dla nich za szeroka, nie wielbiłem. Został mi uraz z powstania. Choć byli w
przedwojennych mundurach, orły na czapkach mieli bez korony, nie srebrne tylko rdzawe,
pokraczne i rozczapierzone. - Niby orzeł, a wrona - śmialiśmy się. Nie miał ten orzeł teŜ nic z
królewskiego majestatu, który tak mnie urzekał. - Lipny, choć mówią, Ŝe od księcia
Krzywoustego - myślałem. W zimie berlingowcy z tymi wronami na papachach i z pepeszami
w ręku całkiem na Rosjan wyglądali. Chodzili w filcowych walonkach o wytłoczonych
kopytach, jak szewskie formy w warsztacie pana Karkowskiego. - AŜ z Syberii przyszły.
Ciepło w nich jak w uchu - zapewniano. Podczas chlapy na te kopyta wkładali gumowe
kalosze, by im wojłok nie przemókł. Przywykłem do tego, Ŝe kalosze nosi się na skórzanych
trzewikach, które często starsi panowie dla fasonu okrywali getrami o lśniących guziczkach, i
te kalosze na filcowych kopytach mocno mnie dziwiły. Odbijały od naszych kapcy,
śniegowców, nie mówiąc o oficerkach. Podobnie jak papachy róŜniły się od rogatywek,
pilotek, karakułowych czapek, cyklistówek, narciarek czy pilśniowych kapeluszy.
Spostrzegłem teŜ, Ŝe ta wschodnia moda szerzy się jak plaga i podbija ulicę.
- Niby berlingowcy, a bez Berlinga. Gdzie on jest?! - dziwiłem się. Ich
wódz wsiąkł jak w powstaniu warszawskim. Zamiast niego dowodził ni
mi jakiś marszałek Rola-śymierski, który podobno nawet przed wojną był
generałem, słuŜył w Legionach Piłsudskiego i tam był „Rola", ale na na
szym Dziadku psy wieszał. Na akowcach teŜ. Tylko Armię Ludową uzna
wał. Bo w lesie w partyzantce AL był...
- Znaczy, pachołek - orzekł Karus. - Buławę od Stalina dostał. Ojcu je
den klient mówił, Ŝe ten śymierski przed wojnągeszefty z Francjąrobił, ma-
li
skami gazowymi handlował i za te machlojki wyleciał z wojska. Dopiero Stalin go za uszy z
lasu wyciągnął i nad naszą armią postawił. Taka jego rola.
U ojca Karusa w warsztacie sporo ludzi z WSM-u i SPB* buty zelowało i Tadek był
najlepiej zorientowany.
- W kaŜdym razie na Polskę i na nasz rząd w Londynie ten rząd z Lublina
wciąŜ pluje. Krzyczy, Ŝe przed wojną wszystko było złe. Głód, smród i sa
mi barakowcy za bramą. Brak pracy, fabryk i motoryzacji. A przecieŜ przed
wojną robiliśmy tankietki, zenitówki, polskie fiaty i najlepsze bombowce
„Łosie", tylko nie zdąŜyliśmy ich uŜyć w walce - dowodził Wisiek.
- Jasne - zgadzałem się. - W końcu ja się przed wojną urodziłem i nie
było tak źle. Kupowałem w sklepie pani Kurowskiej na Hozjusza mlecz
ną czekoladę „Wedla" z obrazkami tych „Łosi". A dziś nie ma ani łosi, ani
czekolady. Wszystko na kartki z deputatów...
Tak więc w dniu zwycięstwa, w maju 1945 roku, stałem z kolegami na naszym placyku
lekko zawiedziony i wypalony jak mój dom. Honorowe salwy nad Wisłą i race zwycięstwa -
po tym jak Niemcy wygnali nas z Warszawy - nie cieszyły. Były podejrzane i mocno
spóźnione. Wytęskniona Polska z sierpnia 1944 i sprzed wojny teŜ nie wracała. Na ulicach
wciąŜ roiło się od sołdatów w brudnych pieroŜkach i zielonych rubaszkach wypuszczonych
do kolan. Z workami na plecach, objuczeni trofiejnym szabrem wyglądali na chłopów z targu.
Gdyby nie czerwone gwiazdy na czapkach i szerokie pagony u ramion, moŜna by ich za nich
wziąć. Ojciec mówił potem, Ŝe te carskie pagony i stopnie podczas rewolucji usunięto i
dopiero Stalin je przywrócił. Wówczas, w maju, taty jeszcze nie było i o tym nie wiedziałem,
ale podświadomie czułem niechęć do tych nowych sojuszników. Panoszyli się jak u siebie w
domu, rozjeŜdŜali zisa-mi i gazikami, które mimo ich najlepszej techniki wciąŜ się psuły,
musieli je uruchamiać z korby i popychać. Po tych naprawach, usmoleni po uszy wskakiwali
do skrzyń swych wozów i odjeŜdŜali w chmurze spalin, śpiewając skoczną Katiuszę. Nie byli
to ułani mego Ŝycia ani szwoleŜerowie gwardii. Czubaryki, jak mawiał Lewus. I z nich nasi
Ŝołnierze mieli brać wzór? Śmieszne. Skończyłem juŜ dwanaście lat i tak jak Lewus
wyrosłem z drewnianych karabinów, ale nawet wcześniej nigdy bym się w nich nie bawił.
Niczym mi nie imponowali i nie porywali jak nasi powstańcy z koltem u boku, w panterkach,
ze zdobycznym hełmem na głowie.
* Społeczne Przedsiębiorstwo Budowlane. Szerzej pisałem o nim w pierwszej części mej
ksiąŜki: Lwy mojego podwórka, s. 54 (tu i w kolejnych przypisach strony wg wydania
Rosner& Wspólnicy, Warszawa 2002).
12
Tymi zisami gruzowikami wywoŜono gruz, więc dobrze się nazywały. To odgruzowanie
wydawało się wieczne. Mama uwaŜała, Ŝe za sto lat tego wszystkiego nie wywiozą. Z
dawnych ulic nic nie zostało. Tylko tabliczki w wąwozie ruin. CięŜko się było domyśleć, Ŝe
tam kiedyś była Smocza czy Zielna. - Praktycznie mojej Warszawy juŜ nie ma - mama
powtarzała ze smutkiem. - Będzie nowa, której ja nie doŜyję. MoŜe ty - pocieszała mnie.
Mama dostała pracę w świetlicy RTPD na V Kolonii. Prowadziła tam zajęcia artystyczne z
dziećmi. Jak przed wojną zaczęła występować teŜ w radiu, którego w domu nie mieliśmy i
znałem je tylko ze słyszenia. Pan Szczepan Baczyński po powrocie z Anglii wznowił
przedwojenny teatr „Baj", do którego ściągnął starych „bajowców". Mama znów była w nim
główną śpiewającą aktorką i często wyjeŜdŜała z zespołem w objazd. Zajęć miała moc,ja zaś
jak dawniej wolny czas spędzałem na podwórku.
Raz stałem sobie przed moją bramą i patrzyłem na wojskowy gazik, który właśnie zajechał
przed administrację WSM-u. W aucie siedział młody cywil o miłej twarzy. ZauwaŜywszy
moją ciekawość, spytał:
- Chcesz się moŜe przejechać?
- Jasne - odparłem.
- To wchodź.
Wskoczyłem szybko. Nigdy nie jechałem gazikiem. Zawsze widziałem go z zewnątrz. - W
środku nawet klawy - uznałem. W wozie z miejsca stałem się wyŜszy, a ludzie na ulicy niŜsi.
To mnie zdziwiło. Ruszyliśmy w Krasińskiego do IV Kolonii, skręciliśmy w Suzina,
minęliśmy kino „Tęcza" i przez Słowackiego i plac Wilsona wróciliśmy przed mój dom. - W
dechę. ZerŜnięty z amerykańskiego willysa, dlatego taki! - stwierdziłem.
- Mieszkasz na III Kolonii? - spytał mnie pan w gaziku.
- Tak - odparłem.
- A jak się nazywasz?
- Jarek.
- A na nazwisko?
- Abramow...
To ja znam twoich rodziców. Pracowałem z nimi w RTPD. Pozdrów ich ode mnie.
Powiedz, Ŝe kłania im się Skudniewski. Zapamiętasz?
- Pewnie.
Gdy powtórzyłem to mamie, potwierdziła zaraz, Ŝe go zna.
- To on ma słuŜbowy samochód? - zdziwiła się. - Znaczy, wysoko
awansował.
Dzięki temu awansowi i wóz czubaryków urósł w moich oczach. Mama częściej jeździła do
miasta niŜ ja i przeraŜona była ogromem
13
zniszczeń. - Wywieźć furami ten gruz i wznieść na tym miejscu nowe domy toŜ to trud na
lata! - mówiła. Gdy patrzyłem, jak podręczni ciągną na linach kubły z wapnem, a majstrzy
kielnią pod sznurek układają cegły, które w kozłach na plecach donoszą im pomocnicy,
przyznawałem mamie rację. To musiało potrwać. Szybciej byłoby wznieść dom od nowa niŜ
na tych gruzach. Podwójny trud.
U nas, na śoliborzu, jeszcze domów trochę było, ale za zerwanym wiaduktem nad Dworcem
Gdańskim - pustynia. Tylko jeden dom na Muranowskiej sterczał jak palec. Dopiero hen, na
Marszałkowskiej zaczynał się ciąg parterowej Warszawy. Otynkowane mury, nowe sklepy,
restauracje, kina. Na skrzyŜowaniu Alei Jerozolimskich, które w powstaniu przemianowano
na Aleje generała Sikorskiego, tylko hotel „Polonia" przypominał dawną Warszawę. Tu
mieszkali dyplomaci i dziennikarze, powiewały zagraniczne flagi, moŜna było ujrzeć
amerykańskie auta i cięŜarówki z dostawami Unry. Na tę parterową Warszawę z eleganckimi
wystawami i świecącymi szyldami lubiłem patrzeć. Wydawała się znów cała. Ale gdy
uniosłem głowę wyŜej i ujrzałem niebo w oczodołach pustych okien, szachownicę ścian po
dawnych pokojach, wiszące kaflowe piece i resztki schodów, znów wiało smutkiem. Dlatego
wolałem trzymać się wystaw. Parter był weselszy.
Tęsknota za spacerem po dawnej Marszałkowskiej i jazdą „dziewiątką" w Alejach brzmiała
nawet w najmodniejszej Piosence o mojej Warszawie, którą mój tata, choć nie miał słuchu,
opanował świetnie i śpiewał w łazience.
Tylko na Pradze było jak dawniej. Tam mieściły się główne urzędy. W gmachu Dyrekcji
PKP, który przed powstaniem często mijałem, chodząc na religię na InŜynierską, i który
zawsze kojarzył mi się z moim kochanym Kolegą Betką, teraz mieściły się ministerstwa. Co z
tego, gdy dojazd na Pragę cięŜki. Most Kierbedzia został zerwany. Jego brzydkie kraty,
których nie lubiłem, teraz, złamane w pół, ukośnie wpadły do wody. Most Poniatowskiego z
wysokim na kilka pięter długim wiaduktem, który tak podziwiałem, teŜ był zerwany. Puste
filary sterczały z Wisły. Jedynie drewniany most na pontonach łączył nas z Pragą. MoŜna
było po nim przejechać wozem, bo tramwaje i autobusy jeszcze nie chodziły. Po tym
pontoniaku pierwszy przeszedł do nas z Pragi pan Janek Berliński, który teraz był
wicedyrektorem Teatru Polskiego w Odbudowie i mieszkał na Wileńskiej w Domu Aktora.
Często go tam z mamą odwiedzaliśmy.
Na placu Wilsona stały zisy z ławkami i po drewnianych dostawnych schodkach wchodziło
się do skrzyni cięŜarówki. Jak padał deszcz, to te skrzynie nakrywano plandeką. Konduktorzy
tylko w dawnych czapkach, ze skórzaną torbą na piersi i dziurkaczem w ręku kasowali bilety.
Znaczek
14
MZK w klapie świadczył, Ŝe to tramwajarze. Z nimi konkurowały prywatne fury, które brały
pasaŜerów na łebka. Furmani z batem wołali: - Na Pragie, do Targowy! Jeszcze dwie damy i
odjeŜdŜamy! - I jak uzbierali komplet, to ruszali z kopyta. Konny wóz był najpewniejszy.
Przez najgorsze wyrwy w jezdni przejechał. Wozacy mieli wtedy złoty okres. Jak nie wozili
cegieł, to łebki. Lewus, którego mama szyła i sprzedawała suknie na bazarze RóŜyckiego,
przywoził z Pragi nowe okrzyki handlarzy. Zwłaszcza jeden mi się spodobał i
wykrzykiwałem go z lubością warszawską gwarą: - Amerykańska automata do zapinania
krawata. Co się na-męczem, co się natrudziem, krawat pognięciem, koszulę zbrudziem, a tu
amerykańska automata do zapinania krawata! I tak w kółko. Podobnie podrabiałem okrzyk: -
Amerykańska guma do Ŝucia! To „ameeerykań-ska" przeciągałem, a „gumę do Ŝucia"
łykałem w mig. Dawało to klawy efekt. Czar Ameryki, mimo braku mostów, dotarł do nas z
Pragi.
Mama często jeździła na Pragę do radia. Przedwojenna reŜyserka Wanda Tatarkiewicz-
Małkowska wznowiła audycje dla dzieci i mama znów brała w nich udział. Nie byłem jeszcze
w tym radiu, ale słyszałem, Ŝe tymczasowo mieściło się w paru pokojach na Targowej.
Niektórzy radiowcy z braku mieszkań tam mieszkali, na przykład pianista Władysław
Szpilman spał w łazience. Jako stały lokator, był zawsze pod ręką i bez przerwy grał na
fortepianie - bardzo się za nim stęsknił. Rozkoszą było go słuchać. - Miał złote ręce - mówiła
mama. Wówczas najbardziej słuchaną audycją była radiowia skrzynka poszukiwania rodzin.
Mama przez nią szukała ojca. Inaczej tę skrzynkę sobie wyobraŜałem. Kiedy pierwszy raz
przyszedłem na Targową, zobaczyłem, Ŝe mieści się ona na dole w masarni, takiej, jaką miał
Lutek Kacperski na Grójeckiej. Tyle Ŝe zamiast Józi Kacperskiej w kasie i rzeźników w
białych kitlach za ladą stali biuraliści, którzy przyjmowali od ludzi kartki z nazwiskami
zaginionych osób. Ogonek w tym sklepie zawijał się tak, jak kolejka za mięsem. KaŜdy stał z
kartką. Potem te kartki ci biuraliści wieszali na rzeźniczych hakach. Wisiały jak serdelki i
pętka kiełbasy nad białą glazurą ściany. Ta radiowa skrzynka w jatce najbardziej mnie
zdziwiła. Bardziej niŜ samo studio na piętrze, które było w zwykłym pokoju z kaflowym
piecem, a spod dywanu wystawała pastowana na czerwono podłoga z desek. Mikrofon w
drucianej obręczy był prawie taki jak kółko trzykołowego rowerka. Przed tym mikrofonem
wystąpiłem wraz z kolegami jako aktor w widowisku Król Maciuś I Janusza Korczaka, które
mama przygotowała w świetlicy RTPD, a Wanda Tatarkiewicz przeniosła do radia. Króla
Maciusia grał Czesiek Hulanicki. DuŜą rolę szambelana dworu dostał Zbyszek Zapasiewicz,
duŜe role dostali takŜe Robek Radomski i Karus, tylko ja miałem parę zdań. Byłem mocno
rozczarowany. - Oczywiście mama ukarała mnie za to, Ŝe jestem
15
jej synem - uznałem. - Nie chce, by inni gadali. ChociaŜ wie, Ŝe byłbym najlepszy. Tym
bardziej Ŝe znałem autora - myślałem. Jako skrzywdzony gwiazdor, byłem zdziwiony, Ŝe
reŜyserka Wanda Tatarkiewicz wychwala wciąŜ Cześka, a mnie się czepia. Stale powtarza na
próbie: - Nie rycz tak, tylko mów zwyczajnie. - Czerwony ze złości musiałem te swoje nędzne
parę zdań kilkakrotnie powtarzać. Byłem zły, Ŝe do radia przyjechałem.
Na szczęście w przeciwieństwie do mamy nie musiałem często jeździć do miasta, bo
wszystko miałem na miejscu. Moja szkoła, jak juŜ wspomniałem, mieściła się na IV klatce w
mieszkaniu Jerzego Kreczmara. Przed wojną był dyrektorem gimnazjum RTPD na I Kolonii
WSM-u. Teraz ta I Kolonia przy placu Wilsona, rozbita niemiecką „krową", leŜała w gruzach
i musiał ją zastąpić prywatny nauczycielski pokój. W tym pokoju nasza pani, zawsze
uśmiechnięta Irena Kurowska, uczyła nas wszystkich przedmiotów. W przyśpieszonym
tempie przerabiała z nami piątą klasę i powtarzała cztery poprzednie. W moim wypadku było
to konieczne, bo po pięciomiesięcznym pobycie u mego gospodarza w Wodzisławiu
zapomniałem wszystko. Ruina była podwójna. W gruzach legła moja szkoła i wiedza. Ale
mnie szybciej odgruzowano i we wrześniu zdałem do szóstej klasy. Dumny z tego, Ŝe jestem
juŜ tak wysoko, zainaugurowałem pierwszy powojenny rok szkolny 1945/1946 juŜ nie w
prywatnym pokoju, lecz w prawdziwej budzie.
Nasza szkoła na Felińskiego 15 mieściła się przy Dworcu Gdańskim. Zdobyta w pierwszych
dniach powstania, była ostrzeliwana stamtąd przez niemiecką artylerię i słynną pancerkę.
Zniszczenia były duŜe i tylko jedno skrzydło gmachu oddano do uŜytku. Salę gimnastyczną
jeszcze remontowano. Nie miała przy ścianach drabinek i duŜego proscenium, na którym
potem występowaliśmy. Ten remont miał swe dobre strony, bo nie musieliśmy chodzić w
kapciach. Na korytarzach nie było klepki, tylko cement, i łaziliśmy w butach. Niektórzy w
podkutych, z Ŝołnierskich deputatów. W takich Ŝółtych juchtowych butach paradował
Zbyszek Zapasiewicz. Miał wtedy jedenaście lat i tonął w nich całkiem. Kiedy na gimnastyce
biegał, tupał strasznie. Od razu przezwałem go Słoń i Słoniem został do matury. Z moich
kolegów z podwórka był ze mną Karus. Lewusa matka posłała do zawodowej szkoły imienia
Michała Konarskiego, a Wisiek poszedł do gimnazjum Poniatowskiego, słynnej Poniatówki.
Nasi rodzice myśleli w przedwojennych kategoriach. Moi związani byli z jedynym wówczas
laickim gimnazjum RTPD imienia Bolesława Limanowskiego, gdzie moja mama przed wojną
uczyła, i dlatego tam mnie posłali, a rodzice Wiśka, obydwoje nauczyciele, wybrali dla niego
renomowane gimnazjum Poniatowskiego, którego wysoki poziom i tradycję cenili. Nie zmie-
16
niło to faktu, Ŝe ja, będąc w TPD, siedziałem w Poniatówce, a Wisiek w hotelu. Moja szkoła
bowiem zajęła gmach Poniatówki, a Poniatówce przydzielono Hotel Oficerski przy placu
Inwalidów. Niby więc było jak przed wojną, lecz tylko z nazwy. Trochę jak w piosence o
Oleandrach, do której wstawiono Okę. Wtedy tego nie rozumiałem i cieszyłem się, Ŝe po
latach jestem w normalnej szkole. Drogę przed sobą widziałem jasno: z powszechniaka
przejdę do gimnazjum. Będę miał wreszcie granatowy mundur gimnazjalisty ze srebrnymi
guzikami i tarczą szkoły na ramieniu, a na głowie czapkę z niebieskim otokiem i niklowanym
znaczkiem z kagankiem oświaty nad lakierowanym daszkiem. Po czterech klasach gimnazjum
zdam małą maturę. Taką małą maturę w Wodzisławiu miał Andrzej Skrodzki i pamiętam, jak
go wszyscy szanowali. - Małen maturzysta - mówili. Nie byłem pewien, czyja takim małym
maturzystą dam radę być, ale jak będę, dadzą mi juŜ licealną czapkę z czerwonym otokiem,
taką jaką mieli najstarsi koledzy z podwórka - Zdzisiek Rzewnicki czy Tadek Mueller, którzy,
niestety, zginęli w powstaniu. Szkolny awans w czapkach mierzyłem. Po dwóch latach -
marzyłem dalej, siedząc w ławce - czeka mnie duŜa matura. Była ona tak duŜa, Ŝe - maczając
stalów-kę-krzyŜówkę w kałamarzu - nie mogłem jej sobie wyobrazić. Zresztą nie mogłem się
tak rozmarzać, bo musiałem ciągle czyścić bibułą moją krzyŜówkę z paprochów, inaczej
chlapnąłbym kleksa, za co nasz pan zmniejszał stopień.
Nasz pan wychowawca Władysław Petrykowski chodził po klasie w bryczesach i oficerkach
i swą wojskową postawą budził respekt. Miał coś z wodza. - Na pewno walczył w partyzantce
- myślałem. W mig opanował klasę i nawet cwaniacy pod ścianą nie mogli sobie pozwolić na
pogaduszki. Zaraz wyrywał ich do tablicy. Mówił tak, Ŝe wszystko się widziało, chociaŜ wnet
wykryłem, Ŝe z wymową u niego nie jest najklawiej. Mówił na przykład: - Hytler był chitry
lys! Czaił się ze swymy pancernymy dywi-zjamy, by nas całkem zgnieść! - Mnie nie zgniótł.
„Chitrze" wyłowiłem te błędy i małpowałem pana Petrykowskiego z lubością, konkurując w
tym ze Słoniem. Nie przeszkodziło mi to jednak wielbić mego wychowawcy. Był nim z
powołania. Najpewniej pierwszy wybił się w swej chłopskiej rodzinie, dlatego cenił wiedzę i
umiał ją nam przekazać. Na długo przed kulturą obrazkową kazał nam kreślić koła z datami
rządów poszczególnych królów. Te koła wyglądały jak tarcze zegara pocięte na kawałki tortu.
Wtedy uwaŜałem, Ŝe nasz pan ma lekkiego szmergla, dziś wiem, Ŝe miał rację. Wiedział, Ŝe
obraz działa silniej od słowa. Znakomicie porządkował materiał i utrwalał go na zawsze.
Dzięki panu Petrykowskiemu pokochałem historię. On pierwszy ukazał mi ją w glorii chwały
i zgrozie klęsk. I - choć go przedrzeźniałem -jego lekcje „hystorii" chłonąłem jak film.
17
Gdy wołał: - W walnej bitwie z Moskalamy pod Maciejowicamy ranny w głowę Naczelnik
Kościuszko spadł z konia i wówczas wyrzekł pamiętne łacińske memento: Finis Poloniae! Co
znaczy: Koniec Polski! To memento macie zapamiętać - to ja je zapamiętałem. Widziałem,
jak Kościuszko spada z konia, jak mówi to „łacińske memento" pod swym zadartym
kościuszkowskim nosem, jak jego biała krakuska, znana ze zdjęcia w czytan-ce, leŜy w
błocie, a powstanie upada, mimo zwycięstw „pod Stoczkem i Racławicamy". Opanowanie
tego „memento" ułatwiła mi podwórkowa ballada: „To sąmomenta, co się pamięta, choćby
Ŝył człowiek i tysiąc lat!", którą tata lubił powtarzać w waŜnych chwilach, przy czym kpił i
mrugał do mnie okiem. Od momentów do memento krok, a skoro się miało zapamiętać - tym
bliŜej.
Pan Petrykowski uczył nas teŜ „polskego". Tu kładł nacisk na rozwój pamięci. Zadawał nam
duŜo wierszy. Urządził konkurs na recytację Pana Tadeusza. Kto opanował największą liczbę
ksiąg, zwycięŜał. Ochotnikom podwyŜszał stopień. Słoń chyba wygrał. Pamiętam, jak
pochylony godnie w pierwszej ławce głosem przed mutacją recytował księgi poematu.
Oczywiście na kolejnych lekcjach. Po swej mamie, nauczycielce matematyki, pani Marii
Zapasiewiczowej, odziedziczył umysł ścisły i z rachunków miał zawsze piątki, natomiast
gorzej lądował w pisanych na temat wypracowaniach, które ściskał. Tą długą deklamacją
ocenę sobie wyrównywał. Gdy go pytałem, dlaczego mu tak krótko wyszło, ledwie na słupek,
odpowiadał: - Więcej się nie dało. To jest suma, Jarciu. Reszta to woda. Wodę tobie
zostawiam...
Rzeczywiście lubiłem ją lać i rozpisywałem się na parę stron, choć gubiły mnie byki
ortograficzne, których on nie stawiał. Pisałem, jak słyszę, „męszczyzna" czy „ japko", więc i
mnie Mickiewicz, z mozołem wkuwany, ratował. Po recytacji przed całą klasą pan
Petrykowski pytał nas o trudniejsze słowa, a gdy ich nie znaliśmy, wyjaśniał, kto to
podkomorzy, a kto miecznik, mówił, kiedy powstał Mazurek Dąbrowskiego, gdzie walczyły
Legiony, nim wkroczyły na Litwę, no i oczywiście dlaczego „panieńskim rumieńcem
dzięcielina pała". Bez tego w Ŝadnej szkole się nie obeszło. Pan Petrykowski znał wiejską
przyrodę, więc nie miał z tym kłopotu, co nie przeszkodziło, Ŝe śmiała metafora poety wciąŜ
nas śmieszyła. Gdy Mickiewicz wracał duszą utęsknioną do tych „pól malowanych zboŜem
rozmaitem, wyzła-canych pszenicą, posrebrzanych Ŝytem", w miejscu gdzie miała być „gryka
jak śnieg biała" i rymować się z dzięcieliną, co rumieńcem pała, zawsze jakiś głupek się
wyrwał: - Ale gryka, i to dzika! - Ale na szkolnych głupków nie ma rady. Są wieczni.
Szybko zorientowałem się, Ŝe dawne podręczniki dla szóstej klasy, któ-
18
re tak cierpliwie zebrałem w tornistrze, są na nic. Tylko stary podręcznik do rachunków
Antoniego Rusieckiego i Lucjana Zarzeckiego ocalał. Inne, zwłaszcza do historii i polskiego,
odpadły. Zbiór czytanek Patrzę i opisuję z wierszem A to ci parada na 11 listopada, ze
zdjęciami strzelców na krakowskich Błoniach, widokami Czarnohory i Howerli, Hucułów nad
Czeremoszem, Ostrej Bramy w Wilnie, Orląt Lwowskich, czy obrazkiem przedstawiającym
Piłsudskiego z buławą na słynnej kasztance zniknął. - Te wypisy są przestarzałe i przeŜyły
się. Otrzymacie nowe - oświadczono nam. Do tej ksiąŜki byłem przywiązany. Lubiłem się
wpatrywać w obraz malarza Ruszczyca Ziemia z małymi wołami i wielką po-bruŜdŜoną
ziemią na pierwszym planie czy oglądać godne orły królewskie z koroną - i ich przestarzałość
mnie zmartwiła. Cieszyłem się, Ŝe będę jej uŜywał, a tu nic! Było to tym przykrzejsze, Ŝe
większość fotografii w podręcznikach robił Jan Bułhak, mój sąsiad z IV Kolonii, który wciąŜ
Ŝył i nie był taki stary. Tylko jego zdjęcia się zestarzały. - Znów jakaś lipa - myślałem.
Przedwojenna mapa Polski, którą znałem z mojej ulubionej gry Polskim samochodem po
Polsce, teŜ się przeŜyła i odpadła wraz z Grodnem, Lwowem i Wilnem. PrzejeŜdŜałem przez
nie często moim ołowianym polskim fiatem w czasie gry w loteryjkę. W Pińsku na Polesiu
płaciłem największą karę. Z powodu błot musiałem się cofać o pięć miejsc. O tych straconych
ziemiach nic nie mówiono, natomiast o Odzyskanych, piastowskiej granicy na Odrze i Nysie,
pięciuset kilometrach wybrzeŜa, likwidacji Prus Wschodnich i włączeniu do macierzy całego
Śląska i Wolnego Miasta Gdańska trąbiono bez przerwy, mówiąc, Ŝe to nasze największe
zwycięstwo. - Największe zwycięstwo byłoby wtedy, gdyby do tych Ziem Odzyskanych
dodali te stracone. Wtedy bylibyśmy potęgą- dumałem nad okrojoną mapą Polski. - A tu
nawet Puszcza Białowieska, w której urodził się mój tata, przekrojona na pół. Połowa Ŝubrów
w Rosji została. Co prawda doktor Jan śabiński, dyrektor naszego Zoo na Pradze, twierdził,
Ŝe podczas wojny wszystkie Ŝubry wyginęły i trzeba je od nowa hodować, ale mimo wszystko
Ŝal.
Po szkole nie bawiliśmy się juŜ w wojsko, ale zbieranie broni, zwłaszcza amunicji, było
wciąŜ naszą pasją. Znów nasz wódz Jędrek Lewus--Lewandowski w tym przodował.
Mieszkał na parterze i jego pokój od podwórka był wypalony. Matka z siostrą nie zaglądały
tam i mógł zmienić go w zbrojownię. Główny arsenał stanowiły granaty obronne i zaczepne,
„jajka" i „kubki", oraz pociski przeciwpancerne, tak zwane pepance. Te pe-
19
pance Lewus rozbrajał metodą łupaną*. Odradzałem mu to łupanie. Na próŜno. Rok
starszeństwa obowiązywał. Lewus był o pół głowy wyŜszy i silniejszy...
Zebrany proch podpalaliśmy, a granaty wrzucali do ogniska. Rozpalaliśmy je w głębokim
wykopie pod fundamenty VI Kolonii, która miała stanąć między moją a V Kolonią i nigdy nie
stanęła. Te rzuty w dół przy błyskawicznej ucieczce chroniły nas przed odłamkami. Wybuchy
alarmowały dozorców, którzy wkraczali do akcji. Dozorców teraz przemianowano. Zwali się
juŜ gospodarzami domu. Nie wszyscy nimi byli. Na przykład nasz pan Wiśniewski nie wrócił
do zawodu. Na jego miejsce przyszedł mój sąsiad przez ścianę pan Malik, z zawodu
zegarmistrz. Zastąpił go wkrótce Stanisław Marchewka, przedwojenny dozorca z VII Kolonii,
którego syn w powstaniu był starszym sierŜantem, nosił dwa srebrne „v" na berecie i jeździł
na zdobycznym motocyklu z przyczepą. Dość szybko jednak odszedł. Niedawno Jurek
Karaszkiewicz wyjawił mi, Ŝe pan Stanisław, jako stary działacz PPS-u, odmówił współpracy
z UB. Nie chciał donosić na swych lokatorów. Za tę odmowę wyrzucono go z partii i z pracy.
Nasi dozorcy byli patriotami WSM-u. Ponosili teŜ często wielkie ofiary, jak choćby pan
Wiśniewski, który na Starówce stracił syna Jurka. Ojciec mego kolegi z klasy Wiesia
Bajurskiego, długoletni dozorca I Kolonii WSM-u Jakub Bajurski tuŜ po kapitulacji
Warszawy jako jeden z pierwszych organizował ruch oporu. O jego prawości mówił mi
ojciec, który podczas wojny pracował w warsztacie na I Kolonii i często się z nim spotykał.
0 zasługach pana Bajurskiego w organizacji bojowej PPS-u, ukrywaniu
przez niego broni i ludzi, w tym wielu śydów, przez wiele lat nie pisano.
Nasza druŜyna piłkarska „Orzeł" jak dawniej grała na placyku. Popularny „dołek" wciąŜ był
naszym stadionem. Rzadziej polem bitew. Przynajmniej dla mnie. Miałem juŜ inne atrakcje.
Przede wszystkim kino „Świat", które teraz przemianowano na „Tęczę", choć dalej mieściło
się na Suzina w sali naszej kotłowni WSM-u. W tej sali oprócz seansów filmowych odbywały
się akademie, zebrania i występy artystyczne. Filmy robiły na mnie wielkie wraŜenie.
Chodziłem na nie po kilka razy. Pierwszym był radziecki Antoni Iwanowicz gniewa się,
drugim angielski Kala Nag z indyjskim słoniem w roli głównej, a trzecim przedwojenna
komedia Zapomniana melodia z Aleksandrem śabczyńskim i Ireną Grossówną. Gdy
śpiewano piosenkę Och jak przyjemnie kołysać się wśrod fal, gdy szumi, szumi woda
1 płynie sobie w dal!, ze zdziwieniem odkryłem, Ŝe znałem ją sprzed woj
ny od mamy, a i tata śpiewał ją na kajaku. Potem w „Tęczy" wyświetlono
*Patrz Lwy..., s. 313-314.
20
film radziecki Tęcza, nakręcony według powieści Wandy Wasilewskiej. Wasilewska przed
wojną mieszkała na III Kolonii i z jej córką Ewą bawiły się starsza siostra Lewusa Basia i
Wandzia Szymańska z XVI klatki, która mi o tym opowiadała. Jak berlingowcy szli znad Oki,
to o Wandzie Wasilewskiej było głośno, a jak doszli, zapadła cisza. - Przewodziła Polakom w
Rosji i zniknęła jak Berling. Tylko film Tęcza po niej został. Miała być premierem i nie
została. Dziwne - myślałem.
Nową atrakcją w kinie „Tęcza" była Polska Kronika Filmowa, którą częściej zmieniano niŜ
filmy. Czytał ją tubalnym głosem Władysław Hańcza. Kronika była stałym źródłem
informacji. Tam ujrzałem moich sąsiadów w nowej roli. MąŜ naszej woźnej z przedszkola
RTPD pani Janiny Bierutowej teraz był prezydentem Polski i z tej racji pokazywał się w
kaŜdej prawie Kronice. Widziałem go nie tylko, jak w Belwederze w czarnym garniturze
przypina ordery zagranicznym posłom w galowych strojach, ale równieŜ gdy w czapce
cyklistówce i w jasnych bryczesach uśmiecha się pochylony nad łopatą, oficerką naciskając
na szpadel. - Prezydent Bierut teŜ wziął udział w akcji odgruzowania Warszawy. Na
zburzonej Starówce dzielnie pracował łopatą, realizując hasło dnia: „Cały Naród odbudowuje
swoją Stolicę!" - zapewniał sprawozdawca z ekranu. Defilady wojska przyjmował marszałek
Rola-śymierski z buławą w ręku, a obok niego stał na trybunie znany mi z wojny ze
Społecznego Przedsiębiorstwa Budowlanego inŜynier Marian Spychalski, który teraz miał
rogatywkę z generalskim węŜykiem i był wiceministrem spraw wojskowych...
Naszym Ŝoliborskim SPB kierowali podczas wojny Stanisław Szwalbe i Stanisław
Tołwiński. Do SPB naleŜała Spółdzielnia Zabawkarsko--Stolarska na I Kolonii, którą
prowadził mój ojciec do chwili aresztowania w styczniu 1943 roku. W SPB pracował uczeń
mojej mamy ze szkoły RTPD Janek Bierut, którego pamiętałem, jak podjeŜdŜał pod naszą
kotłownię furmanką na ogumionych kołach ciągniętą przez perszerona o grubych, włochatych
nad kopytami nogach. Mama mówiła, Ŝe Janek jest adiutantem swego ojca w Belwederze.
Teraz furmanki i cięŜarówki zajeŜdŜały pod kotłownię częściej, bo SPB rozrosło się i
odbudowywało nie tylko nasze osiedle, ale i inne. Najbardziej cieszyłem się z tego, Ŝe na
nowo stawiają zburzony ceglany komin naszej kotłowni, bo to znaczyło, Ŝe w zimie ruszą
kaloryfery i nie będę musiał przesiewać miału z hałdy przed V Kolonią i zdobywać w ruinach
drewna na opał do naszego Ŝelaznego piecyka-kozy.
Po wojnie Stanisław Szwalbe nie kierował juŜ SPB, tylko nową PPS, której był
przewodniczącym, był teŜ zastępcą Prezydenta Krajowej Rady Narodowej. Z tej racji
występował w Kronice. Podobnie jak inŜynier Tołwiński, znany mi z IV Kolonii, który teraz
jako nowy prezydent
21
Warszawy, ze swą charakterystyczną kozią bródką, oprowadzał waŜnych gości, pokazując im
ruiny stolicy. Z dumą teŜ przekazywał odbudowane obiekty. JuŜ w listopadzie 1945 roku
przed gmachem Dyrekcji PKP na Pradze stanął pierwszy w Warszawie pomnik. Był to
pomnik braterstwa tych berlingowców i Rosjan, którzy razem zdobyli Berlin. Pod cokołem na
kaŜdym rogu stał posąg Ŝołnierza. Ci Ŝołnierze mieli spuszczone głowy. Zaraz nazwano to
dzieło pomnikiem czterech śpiących. W Kronice odsłaniał je prezydent Bierut w asyście
marszałka Polski Roli-śymierskiego i generała Spychalskiego. Pełno było zagranicznych
generałów w galowych mundurach: Francuzów, Amerykanów i Anglików. Wśród naszych z
WSM-u ujrzałem tam prezydenta Tołwińskiego.
Prywatnie ujrzałem go teŜ w nowej roli. Został bowiem męŜem Asi Brzezińskiej, mamy
Krzysi, mojej przyjaciółki jeszcze z wózka. Na jesieni 1947 roku zostaliśmy zaproszeni z
mamą do Asi, by obejrzeć jej nowo urodzonego syna. Asia mieszkała teraz w szarej willi na
Chocimskiej. Pamiętałem ją z naszego spotkania w Wodzisławiu, gdy z plecakiem szła na
piechotę do Krakowa, szukając wywiezionej innym transportem po powstaniu swej rodziny.
Wtedy, widząc naszą biedę, zostawiła nam pięćset złotych, dzieląc się z mamąjak z siostrą.
Teraz w prezydenckiej willi była równie prosta. Wycałowała nas serdecznie:
- Wchodź, Basieńko. I ty, Jareńku! - Potargała mnie po szopie. - Jaki
on duŜy! JuŜ ciebie przerósł, Basiu!
- To nie sztuka. Ale dryblas jest! - przyznała mama z dumą.
Na nasze spotkanie wybiegła Krzysia, której dawno nie widziałem. Była duŜo wyŜsza niŜ
kiedyś, ale niŜsza ode mnie. WciąŜ miała mnóstwo piegów na twarzy. - Nic jej nie zbladły. Z
nich się nie wyrasta. Chroniczna choroba. Ale Krzysia przynajmniej jest czystą blondynką i
nikt jej nie wyzwie od rudych małp, a mnie wciąŜ to grozi - myślałem z goryczą.
Prezydent Tołwiński podejmował nas tak samo miło jak gości w Kronice filmowej.
Serdecznie wprowadził na górę i zaraz pokazał syna. Jego łóŜeczko stało pod ścianą. Asia
wzięła go na ręce i pokazała mamie.
- BoŜe! Jaki cudowny! Jak ja się za ciebie cieszę, Asiuniu! - wykrzyk
nęła mama.
- Potrzymaj go, Stachu, a ja coś przygotuję do stołu - powiedziała Asia.
Pan Stach przejął syna z równą dumą co nowy obiekt Warszawy i rzekł do
mnie z uśmiechem:
- Widzisz? Oto brat Krzysi. Tak się prezentuje.
Ten brat był łysy jak kolano i taki jak miś Krzysi, którym się juŜ nie bawiła. - Biedna
Krzysia - pomyślałem. - Ma brata. I po co?! PrzecieŜ jest na niego za stara - uznałem. Jako
zatwardziały jedynak, nie wyobraŜałem sobie siebie w roli starszego brata i głęboko jej
współczułem.
22
Po sprawieniu Piotrkowi Wesołowskiemu młodszego brata przez pana Waldy'ego w 1944
roku było to drugie spóźnione braterstwo w rodzinie przyjaciół moich rodziców. Byłem
pewien, Ŝe ostatnie. Tymczasem ojcowie moich kolegów po powrocie z obozów ostro wzięli
się do pracy i szybko nadrobili wojenne straty, fundując swym jedynakom młodszych braci.
Czasem dwóch. Taki los spotkał na przykład naszego kompanijnego kolegę Andrzeja
śarneckiego, pseudonim śarłok. - Ten to ma pecha! Nowy szczyl! Ledwie z jednym się
uporał, juŜ drugiego niańczy! - myślałem ze współczuciem, patrząc, jak uparcie pcha wózek
przez podwórko. A jego ojciec, stary śarłok, w zielonej kanadyjce z Zachodu, wesoły jak
szczygieł dziarsko szedł z pracy do domu. - Po pięciu latach wrócił do zawodu. Znów działa
jako inŜynier elektryk - wyjaśniał mi Andrzej. Podobne spóźnione braterstwo spadło na
innych Andrzejów: Wróblewskiego i Gar-lickiego. Nawet Tomka Kreczmara, który miał
młodszą siostrę Jagę, teŜ obdarowano bratem. Słoń, jego kuzyn, zaraz mi doniósł, Ŝe ten nowy
brat Tomka nazywa się Szpunt.
- Szpunt?! - zdziwiłem się.
- W zasadzie Antoni, ale wszyscy mówimy na niego Szpunt.
- Szpunt to kołek w beczce z kapustą- zauwaŜyłem.
- No, tak. Wuj powiedział mi, Ŝe odszpuntował ją z ciocią Felą i strze
lili go sobie na cześć zwycięstwa! Z radości, Ŝe koniec wojny, kapujesz?!
- Klepnął mnie w plecy.
To odszpuntowanie beczki z kapustą akurat kapowałem, ale nie podobało mi się imię.
- Dlaczego oni go tak głupio nazwali?! śeby chłopaki za nim wołali:
- Antek, podaj wapno?!
- Nie wiem. Spytaj Tarabuka. On to wymyślił... - Tak z kolei Słoń prze
zwał swego wuja Jerzego Kreczmara.
Co prawda Wanda Wasilewska z mojej Kolonii nie stanęła na czele nowego rządu, ale
przewodził mu ktoś z WSM-u. Edward Osóbka-Morawski bowiem, który przed wojną był
kierownikiem administracji WSM-u na Rakowcu, teraz został premierem całego kraju. Z tego
względu teŜ często występował w Kronice. Osóbka był przystojnym blondynem,
zdecydowanie lepszym, niŜ na to wskazywało jego nazwisko. Kiedy pierwszy raz usłyszałem
w Wodzisławiu od Asi, Ŝe nowy premier Polski nazywa się Osóbka, to się zaśmiałem. - Miła
osóbka - mówiła mama o jakiejś babie. - Osóbka jak ozdóbka. Dobre dla kukiełki w „Baju",
ale nie dla premiera - uznałem. Teraz w Kronice Osóbka-Morawski (Morawski to był jego
pseudonim z okupacji) miło mnie zaskoczył. Z jasną czupryną, równo opalony, dał się lubić.
Gdy przemawiał, jego sypkie włosy dzieliły się, tworząc przedziałek, i opadały mu na czoło
jak Lewusowi, tyle Ŝe Lewus
23
z tego powodu nosił na głowie krymkę lub wygięty spinacz, a Osóbka nie. Jako napiętnowany
piegus, na cerę i kolor włosów u ludzi zwracałem szczególną uwagę.
W tym rządzie oprócz moich sąsiadów z WSM-u było trochę obcych. Przede wszystkim
Witos. Od dawna słyszałem, Ŝe Witos jest w tym nowym rządzie, ale okazało się, Ŝe to nie
Wincenty Witos z wąsami, tylko jego brat Andrzej, który teŜ miał wąsy jak sum, ale nie był
premierem z wojny 1920 roku ani słynnym przywódcą chłopów. - Znów jakaś lipa -
myślałem. Za to drugi Wincenty w rządzie, minister spraw zagranicznych Rzymowski, był
tym samym Rzymowskim co przed wojną. Znali go ludzie nie tylko z WSM-u, ale z całej
Polski. Tata mówił, Ŝe Wincenty Rzymowski w 1937 roku załoŜył Klub Demokratyczny, był
członkiem Polskiej Akademii Literatury, napisał ksiąŜkę Polskie, arcypolskie i znaną pracę o
marszałku Piłsudskim. Nasz Osóbka-Morawski urósł więc w moich oczach, skoro był nad
Rzymowskim. Jeszcze bardziej zwaŜniał, gdy do kraju wrócił były premier naszego rządu w
Londynie Stanisław Mikołajczyk. O tym powrocie Ŝywo dyskutowaliśmy na ławce przy
trzepaku.
- Oba rządy się zlały - tłumaczył mi raz Wisiek Dziedzic - i mamy je
den Tymczasowy Rząd Jedności Narodowej.
- Jaki jeden?! śaden jeden - mruknął Karus, który lubił gderać.
- Jak nie jeden?! Nasi z Londynu do niego weszli. Mikołajczyk jest mi
nistrem rolnictwa i wicepremierem - upierał się Wisiek.
- A czemu nie premierem?! Był wyŜej, a jest niŜej. To co to za awans,
jak Osóbka nad nim! Tak się zlać to i ja potrafię - wyśmiał go Karus.
- Bo rząd tymczasowy! A w stałym Mikołajczyk będzie premierem.
- Będzie, bo ty tak chcesz?!
- Nie ja. Zachód! Mikołajczyk ma poparcie Amerykanów i Anglików!
- W powstaniu teŜ miał. I co?! Kiszka z wodą. Poleciał do Moskwy na
rozmowy, obiecał nam pomoc i krewa. Z tobołkami wyszliśmy z Warsza
wy. Ja tam rudym nie wierzę. Fałszywe lisy...
- Jaki on rudy! - oburzył się Wisiek. - JeŜeli, to łysy!
- Łysy teŜ, ale baki z boku ma ryŜe. Jak nasz Jarciu! - zaśmiał się Karus
i spojrzał na mnie. Struchlałem. Ten cios dobił mnie. Sczerwieniałem jak
burak i łzy napłynęły mi do oczu.
- Jarciu tylko opala się na indycze jajo, ale ryŜy nie jest! - bronił mnie
Lewus.
- No, moŜe - zgodził się łaskawie Karus.
Teraz wszystko było mi obojętne. Wydało się. - Więc jestem rudy! - stwierdziłem ze zgrozą.
- Jeszcze jak się na mokro przyliŜę, to od biedy ujdę za szatyna jak Lewus, ale gdy włosy mi
wyschną, rdza z nich wyłazi jak na tych orłach bez korony. Szkoda marzyć! Mama z litości
gada, Ŝe
24
jestem blondynem o złocistym odcieniu. Akurat! Jestem rudy szwanc! Do tego nakrapiany!
Karus to spostrzegł. O, BoŜe! Czemu mnie los tak ska-rał? To, Ŝe razem z Mikołaj czykiem,
mało mnie pocieszało. Straciłem humor. Karus dawno o tym zapomniał, a ja trułem się dalej i
ledwie słuchałem, co oni tam ględzą przy trzepaku.
- Według mnie, Mikołaj czyk nie ma szans. I nie wygra - ciągnął
Karus.
- Wygra! Przekonasz się! - upierał się Wisiek.
- A załóŜ się!
- O ile?!
- O trzy butelki kwasu!
- Zgoda! - Podali sobie ręce. - Jarciu, przetnij - rzekł Karus. Przeciąłem
machinalnie, wciąŜ myśląc o tym, co powiedział przed chwilą.
- Brak Sikorskiego, panowie! - westchnął Lewus. - Gdyby Sikorski Ŝył
i wrócił do kraju, wszystko byłoby inaczej.
- Gdyby ciocia miała wąsy, toby była wujkiem! - gderał Karus. A z wą
sami jest Stalin. Nawet nie Witos. Nam zawsze buty uszyją. Szewca nie
trzeba. Mój ojciec ma rację. Pepiki się nie bili i Benesz rządzi w Czechach!
A my walczyliśmy jak głupi i pachołki nami rządzą. Sprzedali nas Rosji,
w dziąsło szarpani. Sikorski na dnie, a Bierut górą. I Mikołajczyk nic nie
wskóra! Przekonacie się...
- Nie da rady, oba samce, mówisz? - mruknął Lewus.
- Jasne...
Lewus lubił ten zwrot. Pokręcił głową, co nie znaczyło wcale, Ŝe zaprzeczał. Kręcił tak nią
często. Mówił, Ŝe ten nerwowy tik wziął się z ciasnego kołnierzyka, który mu matka uszyła.
Podobnie końskie podrzuty głową tłumaczył sypkimi włosami. - Jak nimi fest nie potrząchnę,
to mi lecą! Strasznie są cienkie - skarŜył się.
- Weź je na mokro jak ja - radziłem mu.
- Brałem. Nawet na brylantynie lecą. Twoje są grubsze i jakoś się ukła
dają, a moje muszę wciąŜ trzymać pod mycką...
Wolałbym jego włosy pod mycką niŜ mój kolor. Ale cóŜ. - Nie da rady, oba samce -
westchnąłem. Chętnie powtarzałem za nim ten zwrot, podobnie jak refren, który często
śpiewał:
Czy dorosły morski śledź moŜe z rybką dzieci mieć? Jeśli nie?! Dlaczego nie?! Rybce teŜ
naleŜy się.
I dalej:
Czy normalny zdrowy student moŜe z rybką? Owszem. Z trudem. Jeśli nie?! Dlaczego nie?!
Rybce teŜ naleŜy się.
25
Co się rybce miało naleŜeć, nie bardzo wiedziałem, ale to, Ŝe student pływał z nią w parze,
juŜ było śmieszne.
- Przed wojną prezesem ludowców był Witos, a po nim będzie Mikołajczyk. I PSL, jako
największa partia w Polsce, w wolnych wyborach na pewno wygra, i wtedy Mikołaj czyk
będzie premierem - orzekł Wisiek.
Skoro więc nadarzyła się okazja zobaczyć tego Mikołajczyka na Ŝywo, zaraz tam pobiegłem.
Powitalny wiec zwołano na placu Teatralnym. Tylu ludzi naraz nigdy nie widziałem. Tłum
nie mógł się pomieścić. Sąsiednie ruiny i drzewa były oblepione gapiami. Nie dopchnąłem się
do samego placu i utknąłem na ulicy Bielańskiej. Ludzie wciąŜ napierali. TakŜe harcerze w
druŜynach ze swymi dowódcami. (Wśród nich Sambo - druŜynowy z Poniatówki. Tak
przezwano Andrzeja Rogozińskiego z powodu czarnych włosów i śniadej cery. Wisiek mówił
mi, Ŝe walczył on w powstaniu w zgrupowaniu „śmii". ZdąŜył być w Szarych Szeregach i
miał sprawność ćwika). Na placu pełno było teŜ studentów w białych rogatywkach uniwerku i
brązowych czapkach polibudy. Takie czapki nosili równieŜ studenci szkoły Wawelberga.
Trochę było młodzieŜy z TUR-u w niebieskich koszulach i czerwonych krawatach. Najwięcej
jednak chłopów. Stali w ludowych strojach ze swymi zielonymi sztandarami i transparentami.
Wszędzie hasła: „Niech Ŝyje Mikołajczyk!", „PSL zwycięŜy w wolnych wyborach!".
Porządku pilnowali Ŝołnierze i cywile z opaskami MO lub ORMO. Pomagali im ci nowi, z
ZWM-u, w białych koszulach i czerwonych krawatach.
Za trybunę posłuŜył fronton spalonej Opery Warszawskiej. Na górnym piętrze
podtrzymywanym przez osmolone kikuty kolumn ustawiono mikrofony. Na latarniach
zawieszono megafony. Z Bielańskiej na ukos dobrze widziałem ten balkon i Ŝadne łebki z
transparentem nie mogły mi go zasłonić. Jak wszyscy czekałem na Mikołajczyka. Wreszcie
wyszedł w grupie mówców. Z daleka nie byłem pewien, czy to on, ale gdy na ryk: -
Mikołajaczyk, Mikołajczyk! - pomachał do nas szarym kapeluszem, juŜ wiedziałem, który to,
i krzyczałem wraz z innymi. Flagi podskoczyły w górę. Pozostali z rządu przestali się liczyć.
Nikt ich nie słuchał. Gdy Mikołajczyk zbliŜył się do mikrofonu - czapki frunęły w górę! Tłum
oszalał. Głównie te czapki w górze zapamiętałem. I to jego zwycięskie machanie do nas
szarym kapeluszem z balkonu spalonej opery.
Porwany szałem krzyczałem z tłumem. Wybaczyłem Mikołajczykowi ryŜe baki i to, Ŝe
zawiódł mnie w powstaniu. - Teraz jest górą. Wykosił nie tylko naszych z WSM-u, ale nawet
swoich z Londynu: Władysława Kiernika, Stanisława Grabskiego czy Karola Popiela -
uświadomiłem sobie. Popiel zaciekawił mnie, nawet nie ze względu na imię króla, które-
26
go myszy zjadły w wieŜy w Kruszwicy, co z powodu nazwiska wujka Karusa.
- Paa! Popiel! - trąciłem Tadka.
- To nie z naszej rodziny! - odparł Karus.
U pana Popiela z VIII Kolonii uszyłem sobie właśnie nową kurtkę. Mama zaniosła mu
kupon materiału i mój zakopiański koŜuch, z którego na szczęście wyrosłem. Kazała zrobić z
tego modną pelisę. Biały baran miał być w środku, a na zewnątrz granatowe sukno. Na
kołnierz szedł szary królik. Ten zakopiański koŜuch był zmorą mego dzieciństwa. UwaŜałem
go za babski i nie cierpiałem. Sięgał mi do kostek i nie mogłem z niego wyrosnąć. Nawet na
wygnaniu mnie prześladował. Ale po powrocie do Warszawy był juŜ za kusy i nastąpiło moje
wyzwolenie. Mama mi jednak nie darowała i postanowiła go przerobić. Protestowałem, bo
nawet pod kurtką nie chciałem tego koŜucha mieć. W końcu argumenty mamy, Ŝe ukryty
zmieni się w męską pelisę, zwycięŜyły. W pelisie chodził Lutek Kacperski i chodzili inni
panowie. Materiał mi się spodobał. Był w kolorze mundurów marynarki wojennej. Ciemny
granat. Fason miałem sobie sam wybrać. Pod tym warunkiem zgodziłem się pójść do pana
Popiela. Okazało się, Ŝe znałem go z widzenia z VIII Kolonii, tylko nie wiedziałem, Ŝe on jest
krawcem. Był wysokim, przystojnym brunetem. Z miejsca wziął moją stronę i pokazując mi
wzory w Ŝurnalu, pytał:
- Jakie Ŝyczysz sobie klapy? Takie?
-Nie.
- To moŜe takie? Z tymi patkami?
- TeŜ nie - mruknąłem.
- Są bardzo ładne. Co od nich chcesz?! - zapytała mama.
- Nic - wzruszałem ramionami.
- Strasznie wybrzydzasz...
- Panowie w tym wieku mają swe gusta, proszę pani - bronił mnie pan
Popiel. -I naleŜy się z nimi liczyć. Klient nasz pan. Tak, kawalerze?
- Tak - potwierdziłem.
W lustrze wiszącym w pracowni sprawdziłem aktualny stan piegów. Był tragiczny. - Jakby
mnie ktoś spryskał Ŝółtymi kakami - uznałem i ze wstrętem odwróciłem głowę.
Wraz z panem Popielem wybraliśmy fason kurtki. Po paru miarach i licznych fastrygach
była wreszcie gotowa. Obracając się przed lustrem, uśmiechnąłem się nawet. Mama z radości
klasnęła w dłonie:
- Dokonał pan cudu, panie Popiel!
- Jakiego?!
- Mój tetryk jest wreszcie kontent! Całe Ŝycie narzekał na ten koŜuch
i zatruwał mi Ŝycie!
27
- Jak schowany pod kurtką, to moŜe być - mruknąłem wspaniałomyśl
nie.
Do tej kurtki wkładałem pumpki trzy czwarte oraz czapkę narciarkę i miałem komplet.
Byliśmy z mamą bardzo dumni. Mama głównie z tego, Ŝe udało jej się wtrynić mi ten
przedwojenny koŜuch w nowej formie. Gdy po owej przeróbce wparowałem na podwórko,
koledzy krzyknęli:
- Ale się odpalił, kurtka na wacie...
- Nie na wacie. Pelisa...
- Z rudego lisa...
- Baran - uchyliłem poły na dowód, Ŝe mówię prawdę.
Nawet „rudy lis" nie zmącił mego szczęścia. Niestety trwało krótko. W przedpokoju
świetlicy RTPD na V Kolonii powiesiłem tę kurtkę na wieszaku, a jak wróciłem - zniknęła.
Mama, która akurat kończyła zajęcia z dziećmi, gdy jej o tym powiedziałem, rzuciła tylko:
- Szukaj! Masz znaleźć! MoŜe któreś z dzieci wzięło ją przez pomył-
kę...
Gdy jednak nie było wątpliwości, Ŝe zginęła, wpadła w szał:
- Tobie coś dać to jak w błoto! Nic nie dbasz! Nic! Jak taką nową kurt
kę mogłeś cisnąć w przedpokoju?! Z lenistwa! Wiadomo. Nie chciało ci się
jej przynieść do mnie! PrzecieŜ wiesz, Ŝe to łakomy kąsek. Ktoś się poła
sił i teraz szukaj wiatru w polu...
- MoŜe się znajdzie!
- Jak się nie znajdzie, to nie wiem, co ci zrobię! Chyba rozszarpię na
kawałki za tę twoją głupotę i wieczne wygodnictwo. W szkole teŜ musisz
mieć zawsze pomagiera! Bez pomagiera ani rusz! Teraz szukaj. Wiadomo,
Ŝe ukradli!
Wiedzieliśmy nawet kto, ale dowodu nie było.
Właśnie przed tę świetlicę pewnego słonecznego dnia zajechał wspaniały kabriolet, z
którego wysiadł premier Osóbka-Morawski. Podejmował go prezes RTPD Stanisław śemis.
Znałem śemisa, bo mieszkał na Piątce i miał dwóch synów, bliźniaków. Mój ojciec śmiał się
zawsze, Ŝe jak śemis nie był pewien, który jest który, to mówił: - Zawołaj tego drugiego. -
Wtedy ten wołał i juŜ było wiadomo, czy to Marek, czy Adam. Byli jak dwie krople wody. -
W budzie to skarb. Jak rodzony ojciec ich nie poznaje, to co dopiero nauczyciel?! MoŜna bez
pomagiera - myślałem. W tym wypadku brat się sprawdzał.
Akurat wychodziłem z kolegami ze świetlicy i natknąłem się na premiera. Główną atrakcją
był jego wóz ze skórzanymi fotelami i duŜymi latarniami na błotnikach. Wszyscy go oglądali.
Zwłaszcza bracia śemisowie, którzy pasjonowali się autami. Sam Osóbka w Ŝyciu był lepszy
niŜ w Kronice. Rozmawiał wesoło z śemisem. Malutki prezes, po-
28
chylony jak Ŝubr, z gęstą szczotką włosów na głowie, swoim zwyczajem palił papierosa w
szklanej fifce i pomrukiwał basem, a Osóbka klepał go przyjaźnie po ramieniu, mówiąc:
- Róbcie tak dalej, a ja was poprę. I cała nasza PPS. MoŜecie być pew
ni, Stachu...
Nie bardzo wiedziałem, czy on z śemisem jest na ty, czy na pan. To „was" mnie myliło.
Brzmiało jak parodia niemieckiego na naszym podwórku: - Was is das?! Kapusta i kwas! -
DuŜo większe wraŜenie niŜ Osóbka zrobiła na mnie blondyna w letniej sukni, która stała obok
niego. Wyglądała jak aktorka filmowa. Wiatr rozwiewał jej jasne włosy, które połyskiwały w
słońcu. Z wdziękiem odgraniała je dłonią, nie potrząsając przy tym głupio głowąjak Lewus.
Na nogach miała korkowe koturny, jeden z nich odstawiła na bok i Ŝłobiła nim kreskę w
ŜuŜlowej alejce. Wszyscy z uwagą śledzili, co mówi. Byłem nią oczarowany jak kiedyś
AdąRadwan.
- Co to za baba, która stoi z twoim starym? - spytałem obojętnie Marka
śemisa.
- Wisła...
- Jaka Wisła?!
- Morawska. śona Osóbki...
- Takie ma imię?!
- No - potwierdził.
- Draczne - bąknąłem dla niepoznaki.
Nigdy więcej nie widziałem Wisły Morawskiej. Mówiono, Ŝe była duŜo mądrzejsza od
swego męŜa premiera i dość szybko się z nim rozeszła. Mnie jednak dziwnie utkwił w
pamięci jej obraz, jak stoi przed V Kolonią w letniej sukni z rozwianymi w słońcu włosami.
Była prawdziwą Wisłą. Wiosenną i piękną. Nie tą lipną Oką, tylko kochaną Wisełką, jak
mawiał mój ojciec na kajaku. Nie mogłem z niej spuścić oka.
Dwadzieścia lat później zadzwonił u mnie telefon i w słuchawce rozległ się głos:
- Dobry wieczór panu. Byłem na pańskiej sztuce Derby w pałacu w Te
atrze Polskim i mówiono mi, Ŝe sporo tekstu wycięła panu cenzura. Bardzo
bym chciał go w całości poznać. Czy mógłby mi go pan jakoś udostęp
nić? Jestem dyrektorem naczelnym Uzdrowisk Polskich w Ministerstwie
Zdrowia i Opieki Społecznej na Miodowej. Moje nazwisko pewnie panu nic
nie powie. Nazywam się Edward Osóbka-Morawski...
- No jakŜeŜ, panie premierze?!
- To jeszcze ktoś o mnie wie? - spytał kokieteryjnie.
- Pewnie. Pamiętam pana, jak w 1945 roku stał pan przed V Kolonią
WSM-u!
29
- Naprawdę?! To ileŜ pan miał wtedy lat, drogi autorze?
- Dwanaście.
-I tak mnie pan zapamiętał?!
- Na całe Ŝycie. Zrobił pan na mnie wielkie wraŜenie.
- Coś takiego! - ucieszył się.
Przezornie zmilczałem, Ŝe Wisła większe.
Niedawno wspomniałem o tym Henrykowi Urbanowiczowi, który był po wojnie szefem
gabinetu Osóbki i jego kolegą z PPS-u. Podzielił mój zachwyt.
- Wisła rzeczywiście była piękna i bardzo popularna. A dowodem tego
to, Ŝe trwa do dziś...
- śyje?!
- Po śmierci. Trzeba było na gwałt przemianować jakąś miejscowość
na Ziemiach Odzyskanych i nazwano ją Wisełka. Wszyscy myślą, Ŝe to
od Wisły, a to od pierwszej premierowej - zaśmiał się. - Tylko ja jesz
cze o tym wiem. Mnie pytaj, synu. Właśnie tam jadę. Jak wiesz, od lat
spędzam wakacje nad morzem, w ośrodku Urzędu Rady Ministrów w
Grodnie. Odwiedzę ją. Z Grodna do Wisełki krok...
To Grodno teŜ jest nie to. Ale co do pochodzenia jego nazwy, nikt na całej długości
odzyskanej plaŜy nad Bałtykiem nie ma wątpliwości. I nie trzeba o to pytać najstarszych
świadków.
Jeszcze chyba przed powrotem ojca z obozów koncentracyjnych, w lecie 1945 roku, mama
wysłała mnie na pierwsze powojenne kolonie. Po letnisku w Wodzisławiu organizowanym
przez RGO w 1942 roku miałem uraz do wszelkich kolonii. Bałem się bez mamy ruszyć z
Warszawy. - Ledwie wróciłem z wygnania, juŜ mam jechać?! - gderałem. PoniewaŜ jednak na
te kolonie jechali moi koledzy z podwórka, stara wiara z naszej „III kompanii szturmowej",
pułkownik Andrzej Lewus-Lewandowski, kapitanowie Tadek Karkowski - Karus, i Wisiek
Dziedzic - Vis, w końcu się zgodziłem. - Z kadrą lŜej nieść plecak. I pewniej - uznałem. Po
feudalnych stosunkach na mojej Kolonii, gdzie starsi gnębili młodszych, bałem się, Ŝe więksi
spuszczą mi manto. - A we dwóch nie da rady. Oba samce - powtórzyłem hasło Lewusa. - A
jak dojdą Karus i Wisiek, to w ogóle. Byle nas nie podzielili na lata, bo wtedy krewa. Zostanę
sam jak pawian na puszczy. Oni byli starsi o rok - rozwaŜałem z lękiem.
Te kolonie RTPD pod Garwolinem wydały mi się na końcu świata. Urządzono je w pięknym
sosnowym lesie, niestety bez wody, co mnie zmartwiło. Zaraz jednak pocieszono nas, Ŝe
jezioro jest blisko i będzie-
30
my się mogli w nim kąpać. Nasza kolonia przypominała obóz harcerski. Umieszczono nas
pod duŜymi namiotami z demobilu. Trafiliśmy wszyscy do jednego. Moje obawy okazały się
płonne. Kolonijny personel zamieszkał w letnim baraku. Tam były teŜ świetlica, stołówka,
kuchnia i krany do mycia.
Kierownikiem kolonii był Zdzisław Sieradzki, który okazał się wychowawcą z „Naszego
Domu" na Bielanach i powiedział mi, Ŝe świetnie zna moich rodziców. Odetchnąłem.
- śyjemy, panowie! - krzyknąłem. - Ten kierownik mnie zna!
- To w dechę. W razie draki mamy fory! MoŜna działać - ucieszył się
Lewus.
- Tylko nie rozbrój pocisku w lesie - ostrzegłem go.
- Na letnisku nie rozbrajam. Tylko w domu pracuję. Chyba Ŝe trafi się
atomówka. Wtedy ją rozbroję - zaśmiał się.
Pan Sieradzki powiedział mi, Ŝe pracował w „Naszym Domu" z Jankiem, przyjacielem ojca
jeszcze sprzed wojny, który zginął w Oświęcimiu. Zna teŜ świetnie jego Ŝonę Rysię
Pięcińską. Pięcińscy byli starszymi kolegami Sieradzkiego i najbliŜszymi współpracownikami
Maryny Falskiej, a nasz kierownik podczas okupacji zdąŜył juŜ jako młody wychowawca
wystartować pod jej skrzydłami. Był teŜ świadkiem jej tragicznej śmierci w sierpniu 1944
roku. Powszechna wersja głosiła, Ŝe po upadku powstania na Bielanach, na wieść o nakazie
natychmiastowego opuszczenia „Naszego Domu", wstrząśnięta pani Maryna zmarła na atak
serca. Drugą wersję usłyszałem niedawno od jednej z ostatnich Ŝyjących przyjaciółek
rodziców, pani Stasi śemisowej. Wychowanka i była nauczycielka w „Naszym Domu"
powiedziała mi, Ŝe nie był to Ŝaden atak serca, tylko samobójstwo przez zaŜycie trucizny.
Trudno orzec, która z wersji jest prawdziwa. Z obu wynika, Ŝe pani Maryna, która za wszelką
cenę starała się uratować Janusza Korczaka i czekała na niego z gotowym konspiracyjnym
lokum na Bielanach i u której mój ojciec zdeponował wyniesiony z getta pamiętnik Starego
Doktora, podobnie jak on oddała Ŝycie za swe dzieci. Dzień 5 sierpnia 1942 roku mój ojciec
tak wspomina w Za Opiwardą, za siódmą rzeką: „Z samego rana zanosiło się na zły dzień.
Telefony z getta były trwoŜne, Ŝe tak zwana akcja przesiedleńcza szaleje, ludzi masowo
wypędzają z domów i gonią na plac przy Dworcu Gdańskim, tam ładują do bydlęcych
wagonów i wywoŜą nie wiadomo dokąd, są juŜ blisko Domu Sierot... Z Bielan zatelefonowała
pani Maryna, czy wiemy, co się dzieje z Domem Sierot. Powiedzieliśmy, Ŝe nie wiemy,
czekamy. Zaraz potem przyjechała do nas na śoliborz, myślała, Ŝe u mnie prędzej czegoś się
dowie, miałem kontakty z gettem. I tak czekaliśmy, pani Maryna, ja z Ŝoną i Jarek, który miał
wtenczas dziewięć lat i wiele rozumiał z tego, co
31
się działo, siedział skulony na tapczanie, wodząc oczami za czarno ubraną, surową jak
zakonnica panią, chodzącą bez słowa od ściany do okna tam i z powrotem. W pewnej chwili
powiedziała: »Nie, nic by to nie dało, nie ma takich argumentów...«. Wydało mi się, Ŝe czyta
w moich myślach, Ŝe odpowiada na nie. Bo i ja robiłem rachunek sumienia, czy rzeczywiście
uczyniliśmy wszystko dla uratowania Doktora, moŜe naleŜało inaczej uzasadniać i
przekonywać, by zgodził się wyjść z getta... Zabrzęczał telefon: »Pochód ruszył - mówił
Harry* - idą w kierunku Umschlagplatzu, Pani Stefa, Pan Doktór i cały Dom Sierot...«.
Powtórzyłem. Długo, bardzo długo czekaliśmy, zanim ten nieco zmieniony głos oznajmił:
»Załadowani albo jeszcze się ładują, dokładnie nie wiem...«. Potem nic, aŜ odezwała się
kobieta: »Harry więcej mówić nie będzie, Ŝegnaj cie«.
Z tego opisu najbardziej zapamiętałem płaczącą mamę. Wydawało mi się, Ŝe rozmawiała
przez telefon, a po odłoŜeniu słuchawki tak bardzo płakała. Natomiast pani Maryny, za którą
podobno wodziłem oczami, absolutnie sobie nie przypominam. Najlepiej ją zapamiętałem w
tym jej stroju zakonnicy (ale szarym, nie czarnym) z naszej u niej wizyty, gdy w parę
miesięcy później - w styczniu 1943 roku, po aresztowaniu ojca, pojechaliśmy do niej z mamą
szukać rady i pomocy.
Pani Maryna nie wyobraŜała sobie Ŝycia bez „Naszego Domu", który stworzyła od podstaw i
prowadziła od blisko dwudziestu lat w ścisłej współpracy z Korczakiem. Ich znajomość
sięgała jeszcze pierwszej wojny, kiedy to pani Falska i Maria Podwysocka prowadziły
przyfrontową ochronkę dla sierot. Po wojnie załoŜyły dom dla dzieci robotniczych w
Pruszkowie pod patronatem Związków Zawodowych. Dom ten był bardzo biedny i borykał
się z wielkimi trudnościami. Doktor Korczak co tydzień przyj eŜdŜał do Pruszkowa i pomagał
pani Marynie. Przed wybuchem wojny działała ona w niepodległościowym ruchu
socjalistycznym i pracowała w podziemnej drukarni „Robotnika", kierowanej wówczas przez
towarzysza Ziuka, Józefa Piłsudskiego. Została z Piłsudskim aresztowana i zesłana w głąb
Rosji. Pod koniec lat dwudziestych doszło do spotkania na towarzyskiej herbatce Korczaka,
Falskiej i Podwysockiej z Aleksandrą Piłsudską, którą Falska znała z czasów wspólnej walki
o niepodległość. Słysząc o kłopotach finansowych i biedzie sierocińca, Piłsudska
oświadczyła, Ŝe sama co prawda nie ma funduszów, ale chętnie zajęłaby się jakąś poŜyteczną
pracą i załoŜyła Towarzystwo Opiekuńcze, które wsparłoby ten dom dla dzieci. Korczak
obawiał się, czy nie będzie uzaleŜnienia
* Harry Kaliszer to ten wychowanek ojca z „Małego Przeglądu", który na barce
przystaniowego Górskiego w 1936 roku wskoczył do Wisły i uratował mi Ŝycie, kiedy
niechcący jako trzylatek wpadłem do wody.
32
i wtrącania się w wewnętrzne sprawy internatu, ale Piłsudska zapewniła, Ŝe to nie wchodzi w
grę. Chce tylko pomóc. Myśl podchwycono i niebawem zawiązał się społeczny Komitet
Dobroczynny. Obecność marszałko-wej spowodowała szeroką falę datków i wkrótce moŜna
było myśleć o budowie nowego domu w Warszawie. Korczak wyciągnął wnioski z błędów,
jakie popełnił przy budowie „Domu Sierot", i zaplanował nowy gmach duŜo wygodniej i
nowocześniej. Gdy tata w 1929 roku przez rok prowadził w „Naszym Domu" zajęcia z robót
ręcznych, miał juŜ specjalną, wydzieloną pracownię. Otwarty w 1928 roku „Nasz Dom" na
Bielanach ówczesna prasa nazwała „salonem dzieci". Marszałkowa często go odwiedzała.
Ojciec mi opowiadał, Ŝe gdy raz siedział z chłopcami w jadalni, nagle weszła jakaś obca
starsza pani i powiedziała: - Dzień dobry, chłopcy. - Moi chłopcy jak słupki, nie odpowiadają,
więc ja za nich mówię: - Dzień dobry pani. - Uśmiechnęła się i poszła w stronę kuchni. - Co
wam się stało? - pytam. - Czemuście nie odpowiedzieli? - A bo to marszałkowa! - To co, Ŝe
marszałkowa? - Jeszcze by pomyślała, Ŝe się jej podlizujemy - odparli. Takie to były
honorowe chłopaki w tym „Naszym Domu", synu - dokończył.
Wówczas wśród tych chłopców znajdował się Zdzisio Sieradzki*, dziś pan Zdzich,
kierownik naszych kolonii i ewentualny mój obrońca, młody, przystojny blondyn, co
przemawiał do nas na apelu i urządzał zawody w piłkę noŜną, siatkę, dwa ognie i
szczypiorniaka. Często sam grał z nami na boisku lub sędziował. Kiedyśmy maszerowali nad
wodę, szedł zawsze na czele, pochylony lekko do przodu, ze swą nieodłączną raportówką.
Stare byki z pierwszych czwórek go przerastały. Do jeziora mieliśmy kawałek i przy ładnej
pogodzie szliśmy nad nie środkiem asfaltowej szosy, na której z rzadka pojawiał się
samochód. Gdy nadjeŜdŜał i z dala trąbił, padała komenda: - Lewa wolna! - Wtedy
skręcaliśmy na pobocze, wciąŜ maszerując w nogę i śpiewając powstańcze, partyzanckie i
harcerskie piosenki. Oprócz mej ukochanej Szturmówki w stałym repertuarze były: Serce w
plecaku, Rozszumiały się wierzby, Bagnet na broń i Stokrotka, której nie lubiłem, uznając za
lekko głupawą. Natomiast podrywałem się do marszu przy pieśni Morze, nasze morze! z
bojowym zdaniem „śadna siła, Ŝadna burza nie odbierze Gdańska nam" i bohaterskim
końcem: „albo na dnie z honorem lec!". DuŜo piosenek usłyszałem po raz pierw-
* Zdzisław Sieradzki, jako jeden z bliskich współpracowników Maryny Falskiej, był
wtajemniczony, gdzie został w „Naszym Domu" zamurowany pamiętnik, wyniesiony przez
ojca z getta 15 lipca 1942 roku podczas ostatniego spotkania z Korczakiem, i po wojnie
pomógł go ojcu odszukać. Dzięki temu tata mógł go opublikować i dziś tekst ten jest znany na
całym świecie.
33
szy i z mety polubiłem. Do nich naleŜała piosenka o Dorocie. Gdy śpiewałem: - „Przed
Dorotą, przed Dorotą baczność i na prawo patrz! A gdy skinie główką złotą, w piekło, w
ogień za nią skacz!" - widziałem śliczną komendantkę i zgodnie z tekstem gotów byłem za
nią skoczyć. Nie przypuszczałem, Ŝe „Dorota" to kryptonim podziemnej podchrąŜówki, która
mieściła się przy Agrykoli. Nawet przy słowach „Agrykoli stromą drogą" i „przed pomnikiem
króla Jana idzie wiara nasza szara" niczego nie podejrzewałem i dalej widziałem tę Dorotę,
jak stoi przed pomnikiem króla Jana na trybunie i z uśmiechem odbiera naszą defiladę.
Oczywiście pojęcia nie miałem, Ŝe piosenkę ułoŜył Jerzy Dargiel, którego juŜ wkrótce mama
przedstawiła mi jako swego młodszego kolegę z teatru „Baj". Najbardziej jednak dumny
byłem ze skocznej wojskowej piosenki, którą śpiewając, czułem się o stopień wyŜej:
Pan porucznik od saperów poszedł na zające i napotkał trzy panienki na zielonej łące, hulaj
dusza, niech się rusza! Hej, hej! Ucha-cha! Hulaj dusza, niech się rusza! Dziewczyno moja!
Jednej było panna Anna, a drugiej Marianna, a tej trzeciej nie powiedział, bo to jego panna!
Hulaj dusza, niech się rusza...
Zwłaszcza ostatnia zwrotka budziła mój śmiech:
Cztery świeczki się paliły, a ta piąta zgasła! Pan porucznik pocałował, aŜ kanapa trzasła!
Hulaj dusza, niech się rusza! Hej, hej! Ucha-cha!
Byłem w pełni nieuświadomiony i nawet zdmuchnięta świeczka z hulaj duszą, co się rusza,
nic mi nie mówiły. Po prostu śmiałem się, Ŝe nagle kanapa trzasła pod panem porucznikiem.
Podejrzewałem co prawda jakieś świństwa, bo nasz wychowawca nie był rad z tej piosenki,
ale dopiero po powrocie do domu, gdy dumnie ją zaśpiewałem mamie, a ona skrzywiła się,
mówiąc: - Fe, syneczku. Kto cię tego nauczył? - zorientowałem się, Ŝe nie jest to utwór dla
dorosłych. Mama, jako nauczycielka śpiewu, inny repertuar we mnie wpajała i po jej minie
wyczułem, Ŝe była podminowana mym saperskim wyczynem. Po tym niewypale nie
wyrywałem się juŜ z wkutym na blachę alfabetem, który na literę „a" zaczynał się od: „Armia
nasza jest zwycięska, alfons jest to kurwa męska", a na „i" stwierdzał, Ŝe „Ibis jest to ptak
ponury, indyk z nudów jebie kury". Oczywiście Alfons był dla mnie dracznym imieniem, a
kurwa gorszym przekleństwem od cholery.
34
Lubiliśmy śpiewać piosenki ułańskie. W końcu wszyscy z naszej „III kompanii szturmowej"
nosiliśmy przed wojną stoŜkowe ścięte czaka ułańskie z czasów Księstwa Warszawskiego. W
takim czaku paradowaliśmy po podwórku - zarówno Lewus, jak i ja, czy Wisiek Dziedzic. Z
tym Ŝe Wisiek miał pięknego konia na biegunach i w tym czaku na nim z szablą kłusował, a
ja galopowałem na taborecie. JakŜe więc mieliśmy nie śpiewać, maszerując razem w nogę:
Jak to na wojence ładnie! Jak to na wojence ładnie! Kiedy ułan z konia spadnie! Kiedy ułan z
konia spadnie! Ułani go nie Ŝałują. Ułani go nie Ŝałują. Jeszcze końmi go tratują! Jeszcze
końmi go tratują!
A ja siebie Ŝałowałem, bo nie miałem z czego spadać i czym tratować, o co miałem głęboki
Ŝal do rodziców, zwłaszcza do ojca, który przy swej bujnej wyobraźni powinien wiedzieć, Ŝe
spieszony ułan, z przerzuconym siodłem na grzbiecie, jest Ŝałosny. Ja nawet nie miałem co
przerzucać...
Ucinaliśmy często na szosie gromko:
Hej, dziewczęta, w górę kiecki! Jedzie ułan jazłowiecki!
Innym utworem, który przywiozłem z kolonii, była piosenka zaczynająca się od słów: „Hej,
dziewczyno, hej, niebogo, jakieś wojsko idzie drogą". Oczywiście nie wiedziałem, Ŝe słowa
do niej napisał autor Koziołka Matołka Kornel Makuszyński i Ŝe była bardzo popularna w
wojnie z bolszewikami w 1920 roku. Ułani przerobili ten tekst i tak zmieniony nam teŜ, po
świeŜym wyzwoleniu, wydał się aktualny. Śpiewaliśmy go chętnie:
Ja myślałam, Ŝe to śmieci! śe to kupa bydła leci! A to Sowieci, Sowieci! Sowieeci!
Idący z nami wychowawca szybko odwracał głowę, wołał: - Bez draki, panowie! Czuj duch!
I czuwaj! - I mrugał do nas porozumiewawczo. Wiedziałem, Ŝe teraz, gdy ci kościuszkowcy,
co zawsze szli u boku niezwycięŜonej Armii Radzieckiej, właśnie zdobyli Berlin, nie jest to
pieśń na czasie, ale śpiewaliśmy ją swobodnie na pustej szosie. Świadczy to o
przedwojennym duchu, jaki panował na tych pierwszych powojennych koloniach.
Naszym wychowawcą był młody, przystojny brunet, który stracił rękę
35
w powstaniu warszawskim. Pusty rękaw wsuwał sobie do wojskowej bluzy, a na głowie nosił
zielony pieroŜek. W chłodne, deszczowe dni wkładał ochronną panterkę. Mówiono, Ŝe był
kapralem podchorąŜym na Starówce i dowodził plutonem. Tam, w akcji na ulicy Freta, został
cięŜko ranny. Byliśmy dumni, Ŝe teraz pod nim słuŜymy, i całą naszą kadrą, z pułkownikiem
Lewusem-Lewandowskim na czele, karnie mu się podporządkowaliśmy. Imponował nam
zwłaszcza w czasie kąpieli, gdy - bez tej ręki -jak rakieta pruł na plecach aŜ na środek jeziora,
podczas gdy my chlapaliśmy się przy brzegu. RównieŜ tą jedną ręką świetnie grał z nami w
siatkę, a w piłce noŜnej był nie do pobicia. Przekrzywiony, biegł szybko, kiwał wszystkich i
zawsze strzelił gola. Cholernie był wysportowany. Do dziś nie wiem, jak się nazywał, ale po
latach widziałem go na róŜnych uroczystościach związanych z rocznicą wybuchu powstania.
Na tych koloniach Wisiek Dziedzic zdradził mi, Ŝe w niedalekiej wsi był przed rokiem na
letnisku i został tam zaprzysięŜony w oddziale zuchów. Jako zuch znalazł w lesie pistolet i
ukrył go w stodole. (śyliśmy wojną i nie dawaliśmy się rozbroić). Chciał teraz iść i
sprawdzić, czy jeszcze jest. Ale nie poszedł, bo do tej wsi na piechotę było zbyt daleko.
Kolor khaki wciąŜ był w modzie. Krótkie harcerskie spodnie ściągaliśmy wojskowym pasem
z finką-jak pistoletem - u boku. Niektórzy przy pasach mieli ładownice, w które wkładali po
cichu fajki. Na głowach nosiliśmy harcerskie czapki lub pieroŜki. Nasze wyszły spod igły
pani Lewandowskiej, matki Lewusa, która juŜ za Niemca i w czasie powstania była etatową
naszą krawcową. Dlatego te pieroŜki z gabardyny wyróŜniały się przedwojennym krojem i
nosiliśmy je z oficerskim szykiem. Wielu z nas miało zielone chlebaki i poniemieckie plecaki
z końską sierścią, które były przedmiotem moich westchnień. Popijaliśmy wodę z
Ŝołnierskich manierek i jedliśmy z blaszanych menaŜek. Podstawialiśmy ich dekle do
kolonijnego kotła... śarcie nie było złe. Jak wszędzie po wojnie, jedliśmy na śniadanie
razowiec ze szmalcem lub marmoladą z buraków. Do tego dawano nam łyŜkę płatków
owsianych z mlekiem. Czasem jajecznicę. śarłoki dostawały repetę. Popijaliśmy to czarną
kawą zboŜową z cykorią. Kiedy mama pierwszy raz zrobiła sałatkę z cykorii, zdziwiłem się,
Ŝe jest biała. Tylko z czarną kawą i cięŜkim strachem mi się kojarzyła. Na obiad na pierwsze
danie dawali zupy: kartoflankę, grochówkę, kapuśniak, na drugie - placki ziemniaczane,
kotlet mielony lub klopsy z gotowanymi buraczkami i marchewką, na deser zaś obowiązkowo
kompot z rabarbaru.
Miłym zaskoczeniem było zachowanie się starszyzny obozowej. Nie dawali wycisku jak
nasi mandaryni na podwórku i nie tylko stary dyplomata Karus umiał się z nimi ułoŜyć, ale ja
teŜ, co uznałem za wielki zaszczyt.
36
Były to bowiem chłopy pod wąsem, po piętnaście, szesnaście lat, wyŜsi od naszego
bezrękiego wychowawcy. Niektórzy mieli juŜ włosy pod pachami i zarost na twarzy.
Codziennie z rana golili się maszynką lub brzytwą. Tak jak mój ojciec w łazience naciągali
sobie namydloną twarz i łapali za nos, podciągając go sobie do góry. Czasem zacinali się do
krwi, bo nie mieli tej wprawy, co nasz fryzjer Bebeniec, niemniej był to szczyt moich marzeń.
WciąŜ nie widziałem siebie w roli następnego do golenia. Niektórych znałem ze szkoły, jak
Heńka Matysiaka, kuzyna moich sąsiadek przez ścianę Elzy i Heńki Malik. Heniek był
pięknie zbudowany i opalony. Wraz z Heńką tańczył potem w pierwszej parze mazura w
naszym szkolnym zespole, a po maturze został zawodowym tancerzem, podobnie jak Mrówa,
czyli Zbyszek Korycki. Był teŜ z nami Andrucha, starszy brat mego kolegi z przedszkola
RTPD Zdobka. Andrucha był wprost bajecznie opalony.
Najbardziej zapamiętałem dwóch seniorów. Pierwszym z nich był Tadek, syn Sabinki
Małek, koleŜanki mamy z „Baja", którą mama niezwykle lubiła i zawsze serdecznie ściskała.
Tadek mieszkał na VII czy IX Kolonii WSM-u, ale przedtem go nie znałem. WyróŜniał się
wzrostem i urodą. Z falującymi blond włosami, opalony na brąz, bez jednego piega na nosie,
wyglądał jak rzymski atleta. Lewus, najwyŜszy z nas, był przy nim konusem, nie mówiąc o
Karusie.
Jędrek Lewandowski teŜ podziwiał jego budowę i muskuły, choć dla podniesienia się na
duchu szydził z niego po cichu: - Tadzio chłopak śląski. W barach szeroki, w dupie wąski.
Gdyby Tadek to usłyszał, nie dałby mu za to szpilora, bo był łagodny i serio. Mówił mało,
nie dlatego, Ŝe gardził nami, grzdylami, tylko Ŝe z natury był milczek. W przeciwieństwie do
drugiego naszego seniora
- Zbycha Maka. Ten teŜ traktował nas jak równych, co nie wyszło mu
na dobre. Choć niŜszy od Tadka i nieco gorszej budowy, wciąŜ pręŜył
swe mięśnie i demonstrował bicepsy. Wyjaśniał przy tym jak nauczy
ciel: - Oto, chłopcy, mój mięsień Herkulesa. U mnie on gra! - Napinał
go i puszczał jak siłacz w cyrku. Był zamiłowanym wykładowcą. Jako
gimnazjalista z kagankiem oświaty na czapce, próbował nas oświecić:
- Słuchajcie, drodzy - mówił. - To wam się w Ŝyciu przyda. Doszedłem
do arcyciekawej tezy, która zadziwia mnie swą prostotą. Na rysunku
moŜna to w skrócie przedstawić tak. Front jak szczyt gotyckiej katedry.
- Z zapałem szkicował nam coś na kartce w kratkę lub na piasku. Co ja
kiś czas przeszywał nas swym płomiennym wzrokiem i z uśmiechem
szukał potwierdzenia swych słów. Na próŜno. Patrzyłem na niego woło
wym okiem. Światło wiedzy do mnie nie docierało. Podobnie zresztąjak
do reszty kompanii. On się tym nie przejmował i, nieobecny, dalej ryso-
37
wał swe szalone wzory. Dla oddechu robił stójkę i długo chodził na rękach po namiocie. - To
odświeŜa mózg - mówił i z nową werwą przystępował do wykładu. Jak większość starszyzny
nosił harcerski mundur, a z tyłu finkę. Uznałem, Ŝe straszny dziwak. Karus, zraŜony stopniem
trudności, poszedł dalej: - Mak do maku. Chyba ma kuku na muniu i cięŜkiego szmergla. Nie
jestem Ŝaden osioł dardanelski, ale nic z tego nie kapuję. Szkoda czasu i atłasu - podsumował.
Dopiero po latach skojarzyłem, Ŝe ten Maku to nie kto inny, tylko nasz znakomity malarz
nowoczesny Zbigniew Makowski, i to on był moim pierwszym wykładowcą historii sztuki, na
tych koloniach.
W pochmurne dni zostawaliśmy w obozie i wtedy największą frajdą było zbieranie grzybów,
których była tu moc. - Z kosą moŜna na nie iść, nie tylko z finką - mówił podniecony Wisiek.
Najwięcej było ich w okolicznych zagajnikach. Buszowaliśmy w nich na czworakach,
omijając oczywiście psiary z blaszkami w kapeluszach i nakrapiane muchomury. Do nich
miałem osobisty uraz: - Wiadomo! Piegusy zawsze psie! - i, dając im szpica w blaszane
denko, z satysfakcją wołałem: - Spadaj, nakrapiany muchomorze! - W ten sposób mściłem się
na nich za swój garbaty los.
Codziennie przynosiliśmy całe bluzy jadalnych grzybów, nadziewaliśmy je na nitki i
suszyliśmy. Niestety, były to głównie maślaki - które choć prawdziwe - w Ŝaden sposób nie
chciały się ususzyć. JuŜ nazajutrz gniły i pełno w nich było robaków. Zachodziłem w głowę,
skąd się ich tyle wzięło w zdrowych - poprzedniego dnia - trzonkach i kapeluszach. Mimo
tych klęsk, skuszony olbrzymią ilością, z uporem ponawiałem próby i kosiłem maślaki w
pobliskich zagajnikach w nadziei, Ŝe choć jednym suchym pętkiem ucieszę mamę i zapewnię
sobie u niej zupę grzybową, którą bardzo lubiłem. Niestety. Lewus miał rację. - Po kiego
grzyba je zbierasz?! - mówił. - Nie ususzą ci się.
I rzeczywiście. Ani jednego suchego maślaka nie przywiozłem z tych bajecznie grzybnych
lasów pod Garwolinem. Jedynie tego porucznika od saperów z piosenki, co poszedł na zające.
Zaś co do wiedzy, to oczywiście wspomniany juŜ alfabet, który przezornie ukryłem przed
mamą.
Byłbym mocno niesprawiedliwy, gdybym twierdził, Ŝe słynne warszawskie tempo
odbudowy nie było prawdą. Było. Na kaŜdym kroku to widziałem. JuŜ następnej zimy
ceglany komin naszej kotłowni zaczął dymić, a węgiel, który dotąd przez brytfankę
przesiewałem, teraz grzał nasze kaloryfery. Mogliśmy wyrzucić do piwnicy Ŝelazną kozę i
zdać się na nasz WSM. Co prawda mama, znana zięba, w duŜe mrozy wciąŜ przykła-
38
dała ręce do grzejników i mówiła: - Palą tyle, co kot napłakał! - ale palili. Komin dymił. Ten
komin juŜ w przedszkolu mnie fascynował ze względu na kręcone zewnętrzne Ŝelazne
schodki, wiodące aŜ na czubek, wokół którego biegł podest z balustradką, a nad nim ukośnie
zawieszony wielki, czarny kapelusz. Ten podest wyglądał jak kapitański mostek i bardzo
chciałem na nim stanąć. Długo nie wiedziałem, Ŝe czarny kapelusz nie wisi dla ozdoby, lecz
chroni od pyłu i sadzy. Nowy komin odbudowano bez nakrycia i miano go z głowy.
Kotłownią WSM-u dalej kierował ojciec Lutasa Dąbrowskiego, porucznika „III kompanii
szturmowej" pseudonim Tchórz lub Śmierdziel. Tchórz nie od tego, co ma pietra, tylko od
tego, co w obronie własnej puszcza smugę smrodu. Ludek Dąbrowski miał to nieszczęście, Ŝe
chorował na jakąś dziwną chorobę i istotnie cuchnął strasznie. Podejrzewaliśmy go, Ŝe albo
się zlał, albo pokakał. - Lutas! Śmierdzielu! Won! Znów zesrałeś się, chamie niemyty! - wołał
Lewus, odkładając swą finkę, którą graliśmy w piaskownicy w pikuty. - Pff, co za smród!
Niech skonam! - Łapał się za nos.
- Ja?! Co ty?! Jędruś, powąchaj tylko! - Lutas wstawał i okazywał, Ŝe nie
ma w majtkach ani plamy, ani kupy. - Nie gadaj, tylko przejdź stąd, bo
dam ci szpilora! - krzyczał Lewus, a my demonstracyjnie zatykaliśmy no
sy. Lutas płakał i błagał nas na klęczkach, a potem smutno grał sam ze so
bą finką za piaskownicą. Wreszcie łaskawie litowaliśmy się nad nim i do
puszczaliśmy do jednej klasy pikutów, które uwielbiał. Wchodził wtedy
szczęśliwy do piaskownicy, aŜ piach się uginał, bo był cięŜki jak słoń. Ta
przykra woń była zmorą jego dzieciństwa, tak jak mojego - włosy i pie
gi. Z tym, Ŝe mnie nie gnębiono, a jego - strasznie. WciąŜ płakał, bezrad
ny wobec naszego okrucieństwa, które było nie mniejsze niŜ u dorosłych,
tyle Ŝe dorośli zapomnieli juŜ, jacy byli, i oślepli. Przychodząc do Ludka,
zastanawiałem się, jak jego rodzice mogą tego nie widzieć, nie czuć smro
du, który bucha w nos, i dopuszczają do takiego upokarzania swego syna.
MoŜe wtedy nie było na to lekarstwa? Nie wiem. W kaŜdym razie śmier
dział strasznie, nawet przez pory. Czytając potem Korczaka, podziwiałem
go za to, Ŝe właśnie tak cudownie nie wyrósł ze swego dzieciństwa i pa
miętał je świetnie.
Śmierdzielem i tchórzem został Lutas przezwany nawet nie przeze mnie, tylko przez swego
najbliŜszego przyjaciela, który mimo tego smrodu najczęściej do niego przychodził do domu
bawić się kolejką. Przy jego matce oczywiście mówił: - Ludeczku, podaj mi łaskawie ten
wagonik.
- A nie: - Ty Smrodzie, won, bo szpica! - I matka Ludka, robiąc na dru
tach, cieszyła się: - Jak wy się grzecznie dziś chłopcy bawicie. AŜ radość
patrzeć.
W powstaniu warszawskim ojciec Lutasa Jerzy Dąbrowski, „Faja", był
39
podporucznikiem i dowódcą powstańców z WRN-PPS. W ustach miał wiecznie fajkę, stąd
jego pseudonim. Był legendarnym konspiratorem. W naszej kotłowni załoŜył warsztaty
rusznikarskie i naprawiał pogiętą amunicję z ruskich zrzutów bez spadochronów.
Po powrocie z wygnania do Warszawy w lutym 1945 roku mieliśmy z mamą to szczęście, Ŝe nasze dwa pokoje na III Kolonii WSM-u przy Krasińskiego 16 ocalały, w przeciwieństwie do mieszkania naszych sąsiadów przez ścianę Ruszczyków, które zostało wypalone. Niemcy próbowali zniszczyć dom, ale czy podpalali niesolidnie, czy mury okazały się zbyt ogniotrwałe - dość, Ŝe cały nie spłonął, tylko pojedyncze mieszkania. Była to więc swoista loteria. Pamiętam, Ŝe kiedy z dala zobaczyłem okopcony mur, krzyknąłem do mamy: - Nasza Trójka spalona! - Potem okazało się, Ŝe nie całkiem, bo nasze mieszkanie ocalało. Co prawda pokój od podwórka zajął juŜ dziki lokator, ale drugi, od ulicy, był wolny. Nasza sąsiadka, pani Maria Szymańska, gdy ujrzała nas z okna, idących z tobołkami przez podwórko, zawołała, Ŝebyśmy do niej przyszli. Wcześniej wróciła do Warszawy i zdąŜyła się juŜ jakoś urządzić. Przyjęła nas z otwartymi ramionami. Wojna zbliŜyła nas tak, Ŝe czuliśmy się jak jedna rodzina. Pani Maria mieszkała na XVI klatce, ostatniej w niŜszym, dwupiętrowym bloku naszej Kolonii. My ze swego okna widzieliśmy zawsze jej okna. Dzieliło nas podwórko. Na tej XVI klatce na parterze mieszkali dozorca Wiśniewski, mój przyjaciel Karus, syn państwa Karkowskich, oraz rodzina Gietków. Na pierwszym piętrze pani Szymańska z dwiema córkami: starszą Władzią, która podczas powstania była sanitariuszką w naszym lazarecie na X klatce, i młodszą Wandzią. To dzięki Władzi Szymańskiej Karus został sanitariuszem. Chodził dumnie ze szczotką po lazarecie i jako jedyny z nas był prawdziwym powstańcem. Nosił na ramieniu opaskę Czerwonego KrzyŜa. Załatwił to sobie po sąsiedzku, cwaniak, i zazdrościliśmy mu tego strasznie. Zawsze był dyplomatą i dorośli bardzo go lubili. Do mieszkania na pierwszym piętrze obok Szymańskich sprowadził się znów Aleksander Maliszewski. Nie nosił juŜ słuŜbowej czapki elektrow- ni warszawskiej, tylko zwykłą narciarkę. Z czasem ze zdziwieniem odkryłem, Ŝe mój Pan z Kopytami, jak go przezwałem ze względu na kalekie stopy w ortopedycznych butach, to znany literat, członek grupy poetyckiej „Kwadryga", przyjaciel poetów Gałczyńskiego i Dobrowolskiego. Wkrótce zasiadał z nimi na ławce przy trzepaku, tam gdzie i my często obradowaliśmy. MąŜ pani Marii, skrzypek z Opery Warszawskiej, pan Władysław Szymański juŜ nie Ŝył. A ona ustąpiła nam swój tapczan bez materaców, które jej wyszabrowano, i połoŜyła nam gazety na spręŜyny. Na tych spręŜynach byłem wniebowzięty. Choć wrzynały mi się fest w tyłek, uznałem je za szczyt wygody. LeŜałem sobie w ogrzanym mieszkaniu, po ciepłej strawie i nie musiałem szczękać zębami na głodniaka w moim pokoju z powybijanymi szybami. Przymarzanie - pod kusym zakopiańskim koŜuszkiem - do podłogi w mroźną, lutową noc i grzanie się o mamę skuloną pod jej starymi źrebakami wyniesionymi z powstania, nie naleŜało do przyjemności. Powód do szczęścia więc był. Największy ten, Ŝe jestem u pani Szymańskiej na śoliborzu, a nie u moich gospodarzy Szymańskich w Wodzisławiu. Ta zamiana Szymańskich wydawała się niewiarygodna. WciąŜ bałem się, Ŝe jak jutro się obudzę, to będę w obejściu z kieratem przy stodole, a nie na moim podwórku z trzepakiem i piaskownicą. O tym moim podwórku marzyłem i śniłem przez tyle dni i sen się ziścił. To graniczyło z cudem. Dzięki sąsiedzkiej pomocy szybko zdobyliśmy dyktę i kawałek szyby oraz największy wówczas skarb - Ŝelazny piecyk-kozę z duŜą blaszaną rurą. Piecyk ten słuŜył nam do gotowania i ogrzewania. Nasze trzyskrzydłowe okno częściowo zabiliśmy dyktą, wstawiając obok niej kawałek szkła. Całe szyby były rzadkością i nikt nie mógł sobie pozwolić na luksus oszklenia dubeltowego okna nawet pojedynczo. Większość okien w połowie była zabita dyktą...
Moim głównym zadaniem było zdobywanie drewna na opał, noszenie w kubłach wody i przesiewanie węgla, a właściwie miału, z duŜej hałdy złoŜonej przy naszej kotłowni. Centralnego nie było, podobnie jak wody, gazu i elektryczności. Ten węglowy miał, skryty pod śniegiem i zmarznięty na kość, na razie był niedostępny i dopiero na wiosnę przystąpiłem do fedrowania. Polegało ono na przesiewaniu miału przez brytfankę do ciasta, w której spodzie powybijałem meslem dziury. Miał wylatywał przez nie, a to, co zostało, zbierałem. Było tego, co kot napłakał, i ten brytfanko-wy urobek traktowałem jak czarne złoto. Mozół był wielki. Powoli ściągali sąsiedzi i mogłem sporządzić listę strat i zysków. Moja III klatka schodowa wyszła z wojny wyjątkowo obronną ręką. Większość lokatorów wróciła. Na parterze pod 21 znów zamieszkał zecer pan Raj- mund Wróblewski z Ŝoną, którą nazywał Niutuś, i córkami Halusią i Danusią. Pod 22 zjawił się nowy lokator inŜynier Lipski. Obok nas, pod 23, lokal był spalony, więc nasza sąsiadka pani Ruszczykowa z synem Andrzejem nie miała do czego wrócić. Ruszczykowie byli na wygnaniu w Wiślicy razem z dowódcą naszej „III kompanii szturmowej" pułkownikiem Jędrkiem Lewandowskim, Lewusem. Pod 25 na drugie piętro ściągnęła cała rodzina Haciskich z panią Haneczką i jej matką, najstarszą moją sąsiadką, Agnieszką Cynką na czele. Babcia Cynka jak dawniej w czarnej sukni do ziemi i chustce na głowie schodziła tyłem po schodach, trzymając się twardo poręczy, a potem, wsparta o swój kostur, dzielnie maszerowała do naszego kościoła na naboŜeństwo. Miała dziewięćdziesiąt lat, co wydawało mi się wprost nieprawdopodobne. Pod 26, nad nami, zamieszkała znów pani Fela Zelcer. Na trzecim piętrze zaś, jak dawniej, Wisiek Dziedzic, kapitan Vis, z rodzicami i nianią Natą, która wzywając go z podwórka, zaciągała: - Wisju! Wisjeczku! Na posjiłek chodzj! - co było przedmiotem szyderstw Stasia Kucia. Nasz Kucio, niestety, zginął w powstaniu warszawskim i Wisiek stracił swego wiernego szydercę. Wreszcie obok państwa Dziedziców zamieszkała znowu pani Zofia Gaudasińska, która po aresztowaniu mego ojca przez gestapo udzieliła nam schronienia, zawsze pocieszała mamę i słuŜyła jej radą. Pani Zofia miała męŜa i syna w obozie. Jej mąŜ, mistrz zduński Henryk Gaudasiński, był jednym z pierwszych organizatorów ruchu oporu, komendantem warszawskiego tajnego KOP-u, którego sztab mieścił się w jego mieszkaniu. W tej organizacji juŜ w 1939 roku zaprzysięŜony został jego jedyny syn Zygmunt, wówczas siedemnastoletni harcerz. W 1940 roku obydwaj zostali aresztowani i po przesłuchaniach na Pawiaku wywiezieni do nowego obozu w Oświęcimiu. Gestapo nie rozszyfrowało czołowej roli Gaudasińskiego w podziemiu. Dopiero gdy jeden z członków organizacji pod wpływem tortur załamał się i wydał go, trafił on na blok śmierci i w 1943 roku został w obozie rozstrzelany. Przed śmiercią zdołał spotkać się i poŜegnać z synem. W testamencie zostawił mu przykazanie, by zawsze kochał Polskę tak jak swą matkę. Zygmunt Gaudasiński szczęśliwie przeŜył i wrócił do domu. Wkrótce widziałem go w brązowej czapce studenta Politechniki. Sąsiednia, IV klatka, podobnie jak moja, zdołała zachować swój przedwojenny trzon. Na parterze mieszkali państwo Muellerowie z synem Marianem, co stracił jako chłopiec nogę i chodził z protezą. Starszy brat Mariana Tadeusz zginął na Starym Mieście. Został pośmiertnie odznaczony, podobnie jak Zdzisiek Rzewnicki i Stefan Grotowski, KrzyŜem Walecznych. Wszyscy trzej mają brzozowe krzyŜe w kwaterze Batalionu „Zośka" na Cmentarzu Powązkowskim. 7
Na pierwszym piętrze znów zamieszkali państwo Ossowscy, przezwani przeze mnie Tyczkami Pomidorowymi, a wraz z nimi siostra Marii Ossowskiej, pani Irena Kurowska, moja pierwsza po powrocie do Warszawy nauczycielka. Zaczęła mnie uczyć w klasie mieszczącej się piętro wyŜej w mieszkaniu Jerzego Kreczmara. Do pana Kreczmara przyjechały dwie jego młodsze siostry, obydwie wdowy i nauczycielki: Wanda Jezierska z synem Andrzejem i Maria Zapasiewiczowa z synem Zbyszkiem. Zamieszkały na tej samej IV klatce. Nową lokatorką była pani Maria Wieman, moja ukochana nauczycielka rytmiki z przedszkola Robotniczego Towarzystwa Przyjaciół Dzieci (RTPD). Zajęła ona na pierwszym piętrze takie samo trzypokojowe mieszkanie, jak mieli Kreczmarowie, i sąsiadowała ze mną przez ścianę. Gdy zacząłem chodzić na lekcje muzyki - tego mama mi nie darowała - to wysłuchiwała wszystkich moich wprawek, podobnie jak ja słuchałem gry i śpiewów jej gości, którzy często ją odwiedzali. Wśród nich byli znakomita pianistka i kompo-zytorka Franciszka Leszczyńska, z którą pani Wieman pracowała w radiu, oraz niezwykle popularni po wojnie piosenkarze Henryk Roztworowski i Andrzej Bogucki. PoniewaŜ z trudem czytałem nuty, moja nauczycielka muzyki pani Dymlowa poleciła mi swą uczennicę Krysię Jordan, która zaczęła udzielać mi korepetycji. Krysia mieszkała na IV klatce i pomagała mi przebić się przez fugi i sonaty. Kiedy ją bliŜej poznałem, powiedziała mi, Ŝe jest kuzynką Janka Strzeleckiego, którego zapamiętałem z powstania, jak w przekrzywionym hełmie szedł do walki. Krysia teŜ walczyła w powstaniu i czekała na powrót z Zachodu swego narzeczonego, równieŜ powstańca. Wkrótce ten narzeczony wrócił i widywałem go z okna, jak szedł w zielonej kanadyjce przez moje podwórko do Krysi. Później się z Krysią oŜenił. Nie wszystkie klatki schodowe wyszły z wojny tak obronną ręką jak moja. W najgorszej sytuacji znaleźli się lokatorzy XIII klatki, którzy stracili dach nad głową. Tam bowiem trafiła w czasie powstania bomba. Pod gruzami zginął wówczas mój ukochany Kolega Betka - Aleksander Paliński, kolega mamy z „Baja" i niezrównany towarzysz kajakowych spływów ojca. Ojciec opisał Olka w Opiwardzie, a ja w Lwach mojego podwórka. Paliński był jedyną ofiarą tego bombardowania, bo reszta lokatorów siedziała w naszym bloku w piwnicy. Ich niŜszy, dwupiętrowy blok nie miał piwnic. Po powrocie z wygnania pani Ola Palińska z córką Krysią zamieszkały na IV Kolonii. Podobnie bezdomny został sąsiad Palińskich z pierwszego piętra, mój towarzysz z „III kompanii szturmowej" porucznik Zbyszek Rudnicki, którego nazywałem Owłosiony Hełm. W tej sytuacji nie wrócił na śoliborz i zamieszkał z matką w Szczecinie. Mój największy opiekun i najstarszy przyjaciel z podwórka Stefan Puławski z XV klatki zginął w bunkrze na rogu Felińskiego i alei Wojska Polskiego w ostatnim dniu powstania. Miał siedemnaście lat. Jego matka pani Jadwiga Puławska i siostra Hanka wróciły do starego mieszkania. Podobnie jak inne matki tragicznie zabitych dzieci - a wśród nich najtragiczniejsza, pani Grotowska, która w powstaniu straciła syna Stefana i dwie córki bliźniaczki Halusię i Irenę. Z naszej oficerskiej kadry wrócił na VII klatkę porucznik Andrzej śarnecki pseudonim śarłok. Andrzej tak jak ja naleŜał do tych szczęśliwców, którzy znów mieli dwoje rodziców. Jego ojciec wrócił z oflagu. Nasz najmłodszy podchorąŜy Maciek Ułasiewicz i jego brat Jurek teŜ zjechali z matką i babcią do swego mieszkania na parterze IX klatki. Niestety nie wrócił ich ojciec Kazimierz Ułasiewicz, którego Maćkowi tak zazdrościłem, gdy szedł z szablą na wojnę. Zginął w Katyniu. Drugi mąŜ pani Wandy Ułasiewicz, ojciec najmłodszego z braci, Wojtka, został po powstaniu w Londynie. WciąŜ miałem w oczach jego piękny ślub podczas okupacji, który świętowaliśmy tak uroczyście. Nie wiedziałem, dlaczego nie wraca, i dopiero później dowiedziałem się, Ŝe był jednym z szefów wywiadu AK podczas powstania.
Nie wrócił teŜ pan Teodor Cołojew, który przed powstaniem wyjechał z Jurkiem na letnisko. Pani Cołojew i ich córka Hania zostały w Warszawie. Hania była łączniczką w powstaniu, ale po kapitulacji wyszła wraz z matką z ludnością cywilną. Podczas selekcji w obozie przejściowym w Pruszkowie rozdzielono je i skierowano do róŜnych transportów. Pani Cołojew, nie chcąc się rozstać z córką, poszła za nią. Ten transport trafił do Oświęcimia. Hania go przeŜyła, a pani Cołojew nie. Pan Teodor po wojnie zamieszkał z Jurkiem w Bydgoszczy, a Hania wróciła do swego mieszkania na VII klatce. Na tej klatce mieszkał równieŜ szef naszej kompanii podchorąŜy Janusz Tarski, zwany Cykorią, ale dość szybko wyjechał do swego ojca, światowej sławy logika-matematyka profesora Alfreda Tarskiego do Ameryki. W mieszkaniu Cykorii zostali jego ciotka i kuzyn Bolek Zahorski, który jako jeden z nielicznych moich starszych kolegów powstańców przeŜył. Oprócz niego mogę wymienić tylko Bolka Malca, który wrócił do swego mieszkania na parterze IX klatki, i Wieśka Rzewnickiego. Wiesiek jednak wkrótce zginął tragicznie - tak jak wcześniej jego starszy brat Zdzisiek - na Starym Mieście. Z trojga dzieci równieŜ nieŜyjącego oboisty pana Rzewnickiego pozostała tylko najmłodsza córka Lilka, która wkrótce, tak jak Lilka Wolska, zaczęła chodzić do szkoły baletowej. Ze znanych muzyków mieszkających na naszej Kolonii wrócił z rodziną znakomity oboista Karol Ślizowski, który grał we wszystkich naszych orkiestrach. Jego starsza córka, Basia, podobnie jak ja, chodziła na muzykę. Na X klatce, gdzie dawniej mieszkali Jurek i Kazik Orłowscy i w czasie powstania był lazaret, teraz mieszkali nasi kolonijni lekarze - wujek Krzysi Brzezińskiej doktor Zenon Kanabus i doktor Tadeusz Bielecki. Na tej klatce teŜ zamieszkała moja najmłodsza pani z przedszkola RTPD Zofia Topińska z męŜem. Wkrótce Topińskim kolejno urodziło się trzech synów. Zastąpili oni nas na podwórku, kiedy my juŜ się na nim nie bawiliśmy. Jędrek Lewandowski miał mniej szczęścia ode mnie. Jego ojciec zginął podczas powstania na Woli i Lewus został sam z matką i starszą siostrą Basią. Jego pokój na parterze od podwórka został zburzony i musieli wszyscy troje gnieździć się w pokoju od strony kotłowni. Jędrek nie uwaŜał tego za nieszczęście, bo bez ojca mógł wreszcie swobodnie stawiać się matce i siostrze, a w tym zburzonym pokoju urządził sobie warsztat rusz-nikarski i mały arsenał. Nasi najwięksi wodzowie z podwórka, którzy nas, grzdyli, twardo trzymali za pysk i uczyli moresu, z Markiem Michalskim na czele, zginęli w powstaniu. Po ich tragicznej śmierci my z Lewusem, Karusem i Wiśkiem staliśmy się panami podwórka. JuŜ nam nikt nie podkręcał rączki. Myśmy ją podkręcali i dawali grzdylom wycisk na klatce. Mogliśmy swobodnie rządzić i dyktować nasze warunki. śaden skrzat nam nie podskoczył. I to było nasze prawdziwe wyzwolenie. DuŜo prawdziwsze od tego, o którym wciąŜ tak trąbiono... Ten zwycięski koniec wojny w maju 1945 roku był inny niŜ sobie wyobraŜałem. - Niby ta Polska przyszła, ale nie taka jak przed wojną czy podczas powstania warszawskiego - myślałem. Wtedy wszystko było jasne. Teraz wciąŜ o tej Polsce się trąbi, ale zawsze „ze Związkiem Radzieckim na czele". To odrodzone wojsko polskie teŜ u boku Armii Czerwonej zawsze szło, jakby samo nie mogło iść. Nasza armia wraz z aliantami znik-nęła. Nic o niej nie było słychać. Gdyby nie Ŝołnierze w battledressach, którzy wrócili z Zachodu, moŜna by sądzić, Ŝe nigdy jej nie było. Liczyła się tylko ta armia ze Wschodu. Bitwy pod Moskwą, Stalingradem i Kurs-kiem, nie pod Tobrukiem czy Narwikiem. Teraz Berlin teŜ padł dzięki Armii Radzieckiej i walczących u jej boku polskich Ŝołnierzy. Nawet zatknęli nasz sztandar w Berlinie. CóŜ z tego, gdy nie cieszył tak jak sztandar powstańców na gmachu „Pasty" czy drapacza chmur. Serce mi Ŝywiej nie zabiło. Przedwojennych i powstańczych pieśni teŜ to wojsko nie śpie-
10 wało. Nie Ŝądałem od nich, by zaraz na trzy, cztery ryknęli: „Marszałek Śmigły Rydz nasz dzielny drogi wódz", jak kiedyś nasi Ŝołnierze w owi-jaczach na mojej ulicy Krasińskiego, ale Szarą piechotę czy Szturmówkę mogliby zaśpiewać. Jako porucznik „Jary" z „III kompanii szturmowej", zwłaszcza nad brakiem tej drugiej w nowym śpiewniku Ŝołnierskim ubolewałem. Tymczasem zamiast niej śpiewali jakąś Okę, która tylko z okiem mi się kojarzyła i nagle wypłynęła „jak Wisła szeroka, jak Wisła głęboka", co uznałem za lekką przesadę. Nawet nie wiedziałem, skąd się wzięła. Dopiero nasz wódz pułkownik Lewus- Lewandowski (z racji wieku przesiadł się juŜ na rower, o którym ja tylko marzyłem), wytłumaczył mi, Ŝe ci od Berlinga w 1943 roku w obozie nad Oką ćwiczyli i dlatego tę Okę tak sławią. Tam lipne słowa do starej melodii Oleandrów dorobili i udają strzelców z Legionów. - Taki bajer to na Grójec! Nie dla nas! - przekonywał mnie. Nie musiał. Tych berlingowców, co u boku Sowietów szli i nie doszli na moje podwórko, bo Wisła była dla nich za szeroka, nie wielbiłem. Został mi uraz z powstania. Choć byli w przedwojennych mundurach, orły na czapkach mieli bez korony, nie srebrne tylko rdzawe, pokraczne i rozczapierzone. - Niby orzeł, a wrona - śmialiśmy się. Nie miał ten orzeł teŜ nic z królewskiego majestatu, który tak mnie urzekał. - Lipny, choć mówią, Ŝe od księcia Krzywoustego - myślałem. W zimie berlingowcy z tymi wronami na papachach i z pepeszami w ręku całkiem na Rosjan wyglądali. Chodzili w filcowych walonkach o wytłoczonych kopytach, jak szewskie formy w warsztacie pana Karkowskiego. - AŜ z Syberii przyszły. Ciepło w nich jak w uchu - zapewniano. Podczas chlapy na te kopyta wkładali gumowe kalosze, by im wojłok nie przemókł. Przywykłem do tego, Ŝe kalosze nosi się na skórzanych trzewikach, które często starsi panowie dla fasonu okrywali getrami o lśniących guziczkach, i te kalosze na filcowych kopytach mocno mnie dziwiły. Odbijały od naszych kapcy, śniegowców, nie mówiąc o oficerkach. Podobnie jak papachy róŜniły się od rogatywek, pilotek, karakułowych czapek, cyklistówek, narciarek czy pilśniowych kapeluszy. Spostrzegłem teŜ, Ŝe ta wschodnia moda szerzy się jak plaga i podbija ulicę. - Niby berlingowcy, a bez Berlinga. Gdzie on jest?! - dziwiłem się. Ich wódz wsiąkł jak w powstaniu warszawskim. Zamiast niego dowodził ni mi jakiś marszałek Rola-śymierski, który podobno nawet przed wojną był generałem, słuŜył w Legionach Piłsudskiego i tam był „Rola", ale na na szym Dziadku psy wieszał. Na akowcach teŜ. Tylko Armię Ludową uzna wał. Bo w lesie w partyzantce AL był... - Znaczy, pachołek - orzekł Karus. - Buławę od Stalina dostał. Ojcu je den klient mówił, Ŝe ten śymierski przed wojnągeszefty z Francjąrobił, ma- li skami gazowymi handlował i za te machlojki wyleciał z wojska. Dopiero Stalin go za uszy z lasu wyciągnął i nad naszą armią postawił. Taka jego rola. U ojca Karusa w warsztacie sporo ludzi z WSM-u i SPB* buty zelowało i Tadek był najlepiej zorientowany. - W kaŜdym razie na Polskę i na nasz rząd w Londynie ten rząd z Lublina wciąŜ pluje. Krzyczy, Ŝe przed wojną wszystko było złe. Głód, smród i sa mi barakowcy za bramą. Brak pracy, fabryk i motoryzacji. A przecieŜ przed wojną robiliśmy tankietki, zenitówki, polskie fiaty i najlepsze bombowce „Łosie", tylko nie zdąŜyliśmy ich uŜyć w walce - dowodził Wisiek. - Jasne - zgadzałem się. - W końcu ja się przed wojną urodziłem i nie było tak źle. Kupowałem w sklepie pani Kurowskiej na Hozjusza mlecz ną czekoladę „Wedla" z obrazkami tych „Łosi". A dziś nie ma ani łosi, ani
czekolady. Wszystko na kartki z deputatów... Tak więc w dniu zwycięstwa, w maju 1945 roku, stałem z kolegami na naszym placyku lekko zawiedziony i wypalony jak mój dom. Honorowe salwy nad Wisłą i race zwycięstwa - po tym jak Niemcy wygnali nas z Warszawy - nie cieszyły. Były podejrzane i mocno spóźnione. Wytęskniona Polska z sierpnia 1944 i sprzed wojny teŜ nie wracała. Na ulicach wciąŜ roiło się od sołdatów w brudnych pieroŜkach i zielonych rubaszkach wypuszczonych do kolan. Z workami na plecach, objuczeni trofiejnym szabrem wyglądali na chłopów z targu. Gdyby nie czerwone gwiazdy na czapkach i szerokie pagony u ramion, moŜna by ich za nich wziąć. Ojciec mówił potem, Ŝe te carskie pagony i stopnie podczas rewolucji usunięto i dopiero Stalin je przywrócił. Wówczas, w maju, taty jeszcze nie było i o tym nie wiedziałem, ale podświadomie czułem niechęć do tych nowych sojuszników. Panoszyli się jak u siebie w domu, rozjeŜdŜali zisa-mi i gazikami, które mimo ich najlepszej techniki wciąŜ się psuły, musieli je uruchamiać z korby i popychać. Po tych naprawach, usmoleni po uszy wskakiwali do skrzyń swych wozów i odjeŜdŜali w chmurze spalin, śpiewając skoczną Katiuszę. Nie byli to ułani mego Ŝycia ani szwoleŜerowie gwardii. Czubaryki, jak mawiał Lewus. I z nich nasi Ŝołnierze mieli brać wzór? Śmieszne. Skończyłem juŜ dwanaście lat i tak jak Lewus wyrosłem z drewnianych karabinów, ale nawet wcześniej nigdy bym się w nich nie bawił. Niczym mi nie imponowali i nie porywali jak nasi powstańcy z koltem u boku, w panterkach, ze zdobycznym hełmem na głowie. * Społeczne Przedsiębiorstwo Budowlane. Szerzej pisałem o nim w pierwszej części mej ksiąŜki: Lwy mojego podwórka, s. 54 (tu i w kolejnych przypisach strony wg wydania Rosner& Wspólnicy, Warszawa 2002). 12 Tymi zisami gruzowikami wywoŜono gruz, więc dobrze się nazywały. To odgruzowanie wydawało się wieczne. Mama uwaŜała, Ŝe za sto lat tego wszystkiego nie wywiozą. Z dawnych ulic nic nie zostało. Tylko tabliczki w wąwozie ruin. CięŜko się było domyśleć, Ŝe tam kiedyś była Smocza czy Zielna. - Praktycznie mojej Warszawy juŜ nie ma - mama powtarzała ze smutkiem. - Będzie nowa, której ja nie doŜyję. MoŜe ty - pocieszała mnie. Mama dostała pracę w świetlicy RTPD na V Kolonii. Prowadziła tam zajęcia artystyczne z dziećmi. Jak przed wojną zaczęła występować teŜ w radiu, którego w domu nie mieliśmy i znałem je tylko ze słyszenia. Pan Szczepan Baczyński po powrocie z Anglii wznowił przedwojenny teatr „Baj", do którego ściągnął starych „bajowców". Mama znów była w nim główną śpiewającą aktorką i często wyjeŜdŜała z zespołem w objazd. Zajęć miała moc,ja zaś jak dawniej wolny czas spędzałem na podwórku. Raz stałem sobie przed moją bramą i patrzyłem na wojskowy gazik, który właśnie zajechał przed administrację WSM-u. W aucie siedział młody cywil o miłej twarzy. ZauwaŜywszy moją ciekawość, spytał: - Chcesz się moŜe przejechać? - Jasne - odparłem. - To wchodź. Wskoczyłem szybko. Nigdy nie jechałem gazikiem. Zawsze widziałem go z zewnątrz. - W środku nawet klawy - uznałem. W wozie z miejsca stałem się wyŜszy, a ludzie na ulicy niŜsi. To mnie zdziwiło. Ruszyliśmy w Krasińskiego do IV Kolonii, skręciliśmy w Suzina, minęliśmy kino „Tęcza" i przez Słowackiego i plac Wilsona wróciliśmy przed mój dom. - W dechę. ZerŜnięty z amerykańskiego willysa, dlatego taki! - stwierdziłem. - Mieszkasz na III Kolonii? - spytał mnie pan w gaziku. - Tak - odparłem. - A jak się nazywasz? - Jarek.
- A na nazwisko? - Abramow... To ja znam twoich rodziców. Pracowałem z nimi w RTPD. Pozdrów ich ode mnie. Powiedz, Ŝe kłania im się Skudniewski. Zapamiętasz? - Pewnie. Gdy powtórzyłem to mamie, potwierdziła zaraz, Ŝe go zna. - To on ma słuŜbowy samochód? - zdziwiła się. - Znaczy, wysoko awansował. Dzięki temu awansowi i wóz czubaryków urósł w moich oczach. Mama częściej jeździła do miasta niŜ ja i przeraŜona była ogromem 13 zniszczeń. - Wywieźć furami ten gruz i wznieść na tym miejscu nowe domy toŜ to trud na lata! - mówiła. Gdy patrzyłem, jak podręczni ciągną na linach kubły z wapnem, a majstrzy kielnią pod sznurek układają cegły, które w kozłach na plecach donoszą im pomocnicy, przyznawałem mamie rację. To musiało potrwać. Szybciej byłoby wznieść dom od nowa niŜ na tych gruzach. Podwójny trud. U nas, na śoliborzu, jeszcze domów trochę było, ale za zerwanym wiaduktem nad Dworcem Gdańskim - pustynia. Tylko jeden dom na Muranowskiej sterczał jak palec. Dopiero hen, na Marszałkowskiej zaczynał się ciąg parterowej Warszawy. Otynkowane mury, nowe sklepy, restauracje, kina. Na skrzyŜowaniu Alei Jerozolimskich, które w powstaniu przemianowano na Aleje generała Sikorskiego, tylko hotel „Polonia" przypominał dawną Warszawę. Tu mieszkali dyplomaci i dziennikarze, powiewały zagraniczne flagi, moŜna było ujrzeć amerykańskie auta i cięŜarówki z dostawami Unry. Na tę parterową Warszawę z eleganckimi wystawami i świecącymi szyldami lubiłem patrzeć. Wydawała się znów cała. Ale gdy uniosłem głowę wyŜej i ujrzałem niebo w oczodołach pustych okien, szachownicę ścian po dawnych pokojach, wiszące kaflowe piece i resztki schodów, znów wiało smutkiem. Dlatego wolałem trzymać się wystaw. Parter był weselszy. Tęsknota za spacerem po dawnej Marszałkowskiej i jazdą „dziewiątką" w Alejach brzmiała nawet w najmodniejszej Piosence o mojej Warszawie, którą mój tata, choć nie miał słuchu, opanował świetnie i śpiewał w łazience. Tylko na Pradze było jak dawniej. Tam mieściły się główne urzędy. W gmachu Dyrekcji PKP, który przed powstaniem często mijałem, chodząc na religię na InŜynierską, i który zawsze kojarzył mi się z moim kochanym Kolegą Betką, teraz mieściły się ministerstwa. Co z tego, gdy dojazd na Pragę cięŜki. Most Kierbedzia został zerwany. Jego brzydkie kraty, których nie lubiłem, teraz, złamane w pół, ukośnie wpadły do wody. Most Poniatowskiego z wysokim na kilka pięter długim wiaduktem, który tak podziwiałem, teŜ był zerwany. Puste filary sterczały z Wisły. Jedynie drewniany most na pontonach łączył nas z Pragą. MoŜna było po nim przejechać wozem, bo tramwaje i autobusy jeszcze nie chodziły. Po tym pontoniaku pierwszy przeszedł do nas z Pragi pan Janek Berliński, który teraz był wicedyrektorem Teatru Polskiego w Odbudowie i mieszkał na Wileńskiej w Domu Aktora. Często go tam z mamą odwiedzaliśmy. Na placu Wilsona stały zisy z ławkami i po drewnianych dostawnych schodkach wchodziło się do skrzyni cięŜarówki. Jak padał deszcz, to te skrzynie nakrywano plandeką. Konduktorzy tylko w dawnych czapkach, ze skórzaną torbą na piersi i dziurkaczem w ręku kasowali bilety. Znaczek 14 MZK w klapie świadczył, Ŝe to tramwajarze. Z nimi konkurowały prywatne fury, które brały pasaŜerów na łebka. Furmani z batem wołali: - Na Pragie, do Targowy! Jeszcze dwie damy i
odjeŜdŜamy! - I jak uzbierali komplet, to ruszali z kopyta. Konny wóz był najpewniejszy. Przez najgorsze wyrwy w jezdni przejechał. Wozacy mieli wtedy złoty okres. Jak nie wozili cegieł, to łebki. Lewus, którego mama szyła i sprzedawała suknie na bazarze RóŜyckiego, przywoził z Pragi nowe okrzyki handlarzy. Zwłaszcza jeden mi się spodobał i wykrzykiwałem go z lubością warszawską gwarą: - Amerykańska automata do zapinania krawata. Co się na-męczem, co się natrudziem, krawat pognięciem, koszulę zbrudziem, a tu amerykańska automata do zapinania krawata! I tak w kółko. Podobnie podrabiałem okrzyk: - Amerykańska guma do Ŝucia! To „ameeerykań-ska" przeciągałem, a „gumę do Ŝucia" łykałem w mig. Dawało to klawy efekt. Czar Ameryki, mimo braku mostów, dotarł do nas z Pragi. Mama często jeździła na Pragę do radia. Przedwojenna reŜyserka Wanda Tatarkiewicz- Małkowska wznowiła audycje dla dzieci i mama znów brała w nich udział. Nie byłem jeszcze w tym radiu, ale słyszałem, Ŝe tymczasowo mieściło się w paru pokojach na Targowej. Niektórzy radiowcy z braku mieszkań tam mieszkali, na przykład pianista Władysław Szpilman spał w łazience. Jako stały lokator, był zawsze pod ręką i bez przerwy grał na fortepianie - bardzo się za nim stęsknił. Rozkoszą było go słuchać. - Miał złote ręce - mówiła mama. Wówczas najbardziej słuchaną audycją była radiowia skrzynka poszukiwania rodzin. Mama przez nią szukała ojca. Inaczej tę skrzynkę sobie wyobraŜałem. Kiedy pierwszy raz przyszedłem na Targową, zobaczyłem, Ŝe mieści się ona na dole w masarni, takiej, jaką miał Lutek Kacperski na Grójeckiej. Tyle Ŝe zamiast Józi Kacperskiej w kasie i rzeźników w białych kitlach za ladą stali biuraliści, którzy przyjmowali od ludzi kartki z nazwiskami zaginionych osób. Ogonek w tym sklepie zawijał się tak, jak kolejka za mięsem. KaŜdy stał z kartką. Potem te kartki ci biuraliści wieszali na rzeźniczych hakach. Wisiały jak serdelki i pętka kiełbasy nad białą glazurą ściany. Ta radiowa skrzynka w jatce najbardziej mnie zdziwiła. Bardziej niŜ samo studio na piętrze, które było w zwykłym pokoju z kaflowym piecem, a spod dywanu wystawała pastowana na czerwono podłoga z desek. Mikrofon w drucianej obręczy był prawie taki jak kółko trzykołowego rowerka. Przed tym mikrofonem wystąpiłem wraz z kolegami jako aktor w widowisku Król Maciuś I Janusza Korczaka, które mama przygotowała w świetlicy RTPD, a Wanda Tatarkiewicz przeniosła do radia. Króla Maciusia grał Czesiek Hulanicki. DuŜą rolę szambelana dworu dostał Zbyszek Zapasiewicz, duŜe role dostali takŜe Robek Radomski i Karus, tylko ja miałem parę zdań. Byłem mocno rozczarowany. - Oczywiście mama ukarała mnie za to, Ŝe jestem 15 jej synem - uznałem. - Nie chce, by inni gadali. ChociaŜ wie, Ŝe byłbym najlepszy. Tym bardziej Ŝe znałem autora - myślałem. Jako skrzywdzony gwiazdor, byłem zdziwiony, Ŝe reŜyserka Wanda Tatarkiewicz wychwala wciąŜ Cześka, a mnie się czepia. Stale powtarza na próbie: - Nie rycz tak, tylko mów zwyczajnie. - Czerwony ze złości musiałem te swoje nędzne parę zdań kilkakrotnie powtarzać. Byłem zły, Ŝe do radia przyjechałem. Na szczęście w przeciwieństwie do mamy nie musiałem często jeździć do miasta, bo wszystko miałem na miejscu. Moja szkoła, jak juŜ wspomniałem, mieściła się na IV klatce w mieszkaniu Jerzego Kreczmara. Przed wojną był dyrektorem gimnazjum RTPD na I Kolonii WSM-u. Teraz ta I Kolonia przy placu Wilsona, rozbita niemiecką „krową", leŜała w gruzach i musiał ją zastąpić prywatny nauczycielski pokój. W tym pokoju nasza pani, zawsze uśmiechnięta Irena Kurowska, uczyła nas wszystkich przedmiotów. W przyśpieszonym tempie przerabiała z nami piątą klasę i powtarzała cztery poprzednie. W moim wypadku było to konieczne, bo po pięciomiesięcznym pobycie u mego gospodarza w Wodzisławiu zapomniałem wszystko. Ruina była podwójna. W gruzach legła moja szkoła i wiedza. Ale mnie szybciej odgruzowano i we wrześniu zdałem do szóstej klasy. Dumny z tego, Ŝe jestem
juŜ tak wysoko, zainaugurowałem pierwszy powojenny rok szkolny 1945/1946 juŜ nie w prywatnym pokoju, lecz w prawdziwej budzie. Nasza szkoła na Felińskiego 15 mieściła się przy Dworcu Gdańskim. Zdobyta w pierwszych dniach powstania, była ostrzeliwana stamtąd przez niemiecką artylerię i słynną pancerkę. Zniszczenia były duŜe i tylko jedno skrzydło gmachu oddano do uŜytku. Salę gimnastyczną jeszcze remontowano. Nie miała przy ścianach drabinek i duŜego proscenium, na którym potem występowaliśmy. Ten remont miał swe dobre strony, bo nie musieliśmy chodzić w kapciach. Na korytarzach nie było klepki, tylko cement, i łaziliśmy w butach. Niektórzy w podkutych, z Ŝołnierskich deputatów. W takich Ŝółtych juchtowych butach paradował Zbyszek Zapasiewicz. Miał wtedy jedenaście lat i tonął w nich całkiem. Kiedy na gimnastyce biegał, tupał strasznie. Od razu przezwałem go Słoń i Słoniem został do matury. Z moich kolegów z podwórka był ze mną Karus. Lewusa matka posłała do zawodowej szkoły imienia Michała Konarskiego, a Wisiek poszedł do gimnazjum Poniatowskiego, słynnej Poniatówki. Nasi rodzice myśleli w przedwojennych kategoriach. Moi związani byli z jedynym wówczas laickim gimnazjum RTPD imienia Bolesława Limanowskiego, gdzie moja mama przed wojną uczyła, i dlatego tam mnie posłali, a rodzice Wiśka, obydwoje nauczyciele, wybrali dla niego renomowane gimnazjum Poniatowskiego, którego wysoki poziom i tradycję cenili. Nie zmie- 16 niło to faktu, Ŝe ja, będąc w TPD, siedziałem w Poniatówce, a Wisiek w hotelu. Moja szkoła bowiem zajęła gmach Poniatówki, a Poniatówce przydzielono Hotel Oficerski przy placu Inwalidów. Niby więc było jak przed wojną, lecz tylko z nazwy. Trochę jak w piosence o Oleandrach, do której wstawiono Okę. Wtedy tego nie rozumiałem i cieszyłem się, Ŝe po latach jestem w normalnej szkole. Drogę przed sobą widziałem jasno: z powszechniaka przejdę do gimnazjum. Będę miał wreszcie granatowy mundur gimnazjalisty ze srebrnymi guzikami i tarczą szkoły na ramieniu, a na głowie czapkę z niebieskim otokiem i niklowanym znaczkiem z kagankiem oświaty nad lakierowanym daszkiem. Po czterech klasach gimnazjum zdam małą maturę. Taką małą maturę w Wodzisławiu miał Andrzej Skrodzki i pamiętam, jak go wszyscy szanowali. - Małen maturzysta - mówili. Nie byłem pewien, czyja takim małym maturzystą dam radę być, ale jak będę, dadzą mi juŜ licealną czapkę z czerwonym otokiem, taką jaką mieli najstarsi koledzy z podwórka - Zdzisiek Rzewnicki czy Tadek Mueller, którzy, niestety, zginęli w powstaniu. Szkolny awans w czapkach mierzyłem. Po dwóch latach - marzyłem dalej, siedząc w ławce - czeka mnie duŜa matura. Była ona tak duŜa, Ŝe - maczając stalów-kę-krzyŜówkę w kałamarzu - nie mogłem jej sobie wyobrazić. Zresztą nie mogłem się tak rozmarzać, bo musiałem ciągle czyścić bibułą moją krzyŜówkę z paprochów, inaczej chlapnąłbym kleksa, za co nasz pan zmniejszał stopień. Nasz pan wychowawca Władysław Petrykowski chodził po klasie w bryczesach i oficerkach i swą wojskową postawą budził respekt. Miał coś z wodza. - Na pewno walczył w partyzantce - myślałem. W mig opanował klasę i nawet cwaniacy pod ścianą nie mogli sobie pozwolić na pogaduszki. Zaraz wyrywał ich do tablicy. Mówił tak, Ŝe wszystko się widziało, chociaŜ wnet wykryłem, Ŝe z wymową u niego nie jest najklawiej. Mówił na przykład: - Hytler był chitry lys! Czaił się ze swymy pancernymy dywi-zjamy, by nas całkem zgnieść! - Mnie nie zgniótł. „Chitrze" wyłowiłem te błędy i małpowałem pana Petrykowskiego z lubością, konkurując w tym ze Słoniem. Nie przeszkodziło mi to jednak wielbić mego wychowawcy. Był nim z powołania. Najpewniej pierwszy wybił się w swej chłopskiej rodzinie, dlatego cenił wiedzę i umiał ją nam przekazać. Na długo przed kulturą obrazkową kazał nam kreślić koła z datami rządów poszczególnych królów. Te koła wyglądały jak tarcze zegara pocięte na kawałki tortu. Wtedy uwaŜałem, Ŝe nasz pan ma lekkiego szmergla, dziś wiem, Ŝe miał rację. Wiedział, Ŝe obraz działa silniej od słowa. Znakomicie porządkował materiał i utrwalał go na zawsze.
Dzięki panu Petrykowskiemu pokochałem historię. On pierwszy ukazał mi ją w glorii chwały i zgrozie klęsk. I - choć go przedrzeźniałem -jego lekcje „hystorii" chłonąłem jak film. 17 Gdy wołał: - W walnej bitwie z Moskalamy pod Maciejowicamy ranny w głowę Naczelnik Kościuszko spadł z konia i wówczas wyrzekł pamiętne łacińske memento: Finis Poloniae! Co znaczy: Koniec Polski! To memento macie zapamiętać - to ja je zapamiętałem. Widziałem, jak Kościuszko spada z konia, jak mówi to „łacińske memento" pod swym zadartym kościuszkowskim nosem, jak jego biała krakuska, znana ze zdjęcia w czytan-ce, leŜy w błocie, a powstanie upada, mimo zwycięstw „pod Stoczkem i Racławicamy". Opanowanie tego „memento" ułatwiła mi podwórkowa ballada: „To sąmomenta, co się pamięta, choćby Ŝył człowiek i tysiąc lat!", którą tata lubił powtarzać w waŜnych chwilach, przy czym kpił i mrugał do mnie okiem. Od momentów do memento krok, a skoro się miało zapamiętać - tym bliŜej. Pan Petrykowski uczył nas teŜ „polskego". Tu kładł nacisk na rozwój pamięci. Zadawał nam duŜo wierszy. Urządził konkurs na recytację Pana Tadeusza. Kto opanował największą liczbę ksiąg, zwycięŜał. Ochotnikom podwyŜszał stopień. Słoń chyba wygrał. Pamiętam, jak pochylony godnie w pierwszej ławce głosem przed mutacją recytował księgi poematu. Oczywiście na kolejnych lekcjach. Po swej mamie, nauczycielce matematyki, pani Marii Zapasiewiczowej, odziedziczył umysł ścisły i z rachunków miał zawsze piątki, natomiast gorzej lądował w pisanych na temat wypracowaniach, które ściskał. Tą długą deklamacją ocenę sobie wyrównywał. Gdy go pytałem, dlaczego mu tak krótko wyszło, ledwie na słupek, odpowiadał: - Więcej się nie dało. To jest suma, Jarciu. Reszta to woda. Wodę tobie zostawiam... Rzeczywiście lubiłem ją lać i rozpisywałem się na parę stron, choć gubiły mnie byki ortograficzne, których on nie stawiał. Pisałem, jak słyszę, „męszczyzna" czy „ japko", więc i mnie Mickiewicz, z mozołem wkuwany, ratował. Po recytacji przed całą klasą pan Petrykowski pytał nas o trudniejsze słowa, a gdy ich nie znaliśmy, wyjaśniał, kto to podkomorzy, a kto miecznik, mówił, kiedy powstał Mazurek Dąbrowskiego, gdzie walczyły Legiony, nim wkroczyły na Litwę, no i oczywiście dlaczego „panieńskim rumieńcem dzięcielina pała". Bez tego w Ŝadnej szkole się nie obeszło. Pan Petrykowski znał wiejską przyrodę, więc nie miał z tym kłopotu, co nie przeszkodziło, Ŝe śmiała metafora poety wciąŜ nas śmieszyła. Gdy Mickiewicz wracał duszą utęsknioną do tych „pól malowanych zboŜem rozmaitem, wyzła-canych pszenicą, posrebrzanych Ŝytem", w miejscu gdzie miała być „gryka jak śnieg biała" i rymować się z dzięcieliną, co rumieńcem pała, zawsze jakiś głupek się wyrwał: - Ale gryka, i to dzika! - Ale na szkolnych głupków nie ma rady. Są wieczni. Szybko zorientowałem się, Ŝe dawne podręczniki dla szóstej klasy, któ- 18 re tak cierpliwie zebrałem w tornistrze, są na nic. Tylko stary podręcznik do rachunków Antoniego Rusieckiego i Lucjana Zarzeckiego ocalał. Inne, zwłaszcza do historii i polskiego, odpadły. Zbiór czytanek Patrzę i opisuję z wierszem A to ci parada na 11 listopada, ze zdjęciami strzelców na krakowskich Błoniach, widokami Czarnohory i Howerli, Hucułów nad Czeremoszem, Ostrej Bramy w Wilnie, Orląt Lwowskich, czy obrazkiem przedstawiającym Piłsudskiego z buławą na słynnej kasztance zniknął. - Te wypisy są przestarzałe i przeŜyły się. Otrzymacie nowe - oświadczono nam. Do tej ksiąŜki byłem przywiązany. Lubiłem się wpatrywać w obraz malarza Ruszczyca Ziemia z małymi wołami i wielką po-bruŜdŜoną ziemią na pierwszym planie czy oglądać godne orły królewskie z koroną - i ich przestarzałość mnie zmartwiła. Cieszyłem się, Ŝe będę jej uŜywał, a tu nic! Było to tym przykrzejsze, Ŝe
większość fotografii w podręcznikach robił Jan Bułhak, mój sąsiad z IV Kolonii, który wciąŜ Ŝył i nie był taki stary. Tylko jego zdjęcia się zestarzały. - Znów jakaś lipa - myślałem. Przedwojenna mapa Polski, którą znałem z mojej ulubionej gry Polskim samochodem po Polsce, teŜ się przeŜyła i odpadła wraz z Grodnem, Lwowem i Wilnem. PrzejeŜdŜałem przez nie często moim ołowianym polskim fiatem w czasie gry w loteryjkę. W Pińsku na Polesiu płaciłem największą karę. Z powodu błot musiałem się cofać o pięć miejsc. O tych straconych ziemiach nic nie mówiono, natomiast o Odzyskanych, piastowskiej granicy na Odrze i Nysie, pięciuset kilometrach wybrzeŜa, likwidacji Prus Wschodnich i włączeniu do macierzy całego Śląska i Wolnego Miasta Gdańska trąbiono bez przerwy, mówiąc, Ŝe to nasze największe zwycięstwo. - Największe zwycięstwo byłoby wtedy, gdyby do tych Ziem Odzyskanych dodali te stracone. Wtedy bylibyśmy potęgą- dumałem nad okrojoną mapą Polski. - A tu nawet Puszcza Białowieska, w której urodził się mój tata, przekrojona na pół. Połowa Ŝubrów w Rosji została. Co prawda doktor Jan śabiński, dyrektor naszego Zoo na Pradze, twierdził, Ŝe podczas wojny wszystkie Ŝubry wyginęły i trzeba je od nowa hodować, ale mimo wszystko Ŝal. Po szkole nie bawiliśmy się juŜ w wojsko, ale zbieranie broni, zwłaszcza amunicji, było wciąŜ naszą pasją. Znów nasz wódz Jędrek Lewus--Lewandowski w tym przodował. Mieszkał na parterze i jego pokój od podwórka był wypalony. Matka z siostrą nie zaglądały tam i mógł zmienić go w zbrojownię. Główny arsenał stanowiły granaty obronne i zaczepne, „jajka" i „kubki", oraz pociski przeciwpancerne, tak zwane pepance. Te pe- 19 pance Lewus rozbrajał metodą łupaną*. Odradzałem mu to łupanie. Na próŜno. Rok starszeństwa obowiązywał. Lewus był o pół głowy wyŜszy i silniejszy... Zebrany proch podpalaliśmy, a granaty wrzucali do ogniska. Rozpalaliśmy je w głębokim wykopie pod fundamenty VI Kolonii, która miała stanąć między moją a V Kolonią i nigdy nie stanęła. Te rzuty w dół przy błyskawicznej ucieczce chroniły nas przed odłamkami. Wybuchy alarmowały dozorców, którzy wkraczali do akcji. Dozorców teraz przemianowano. Zwali się juŜ gospodarzami domu. Nie wszyscy nimi byli. Na przykład nasz pan Wiśniewski nie wrócił do zawodu. Na jego miejsce przyszedł mój sąsiad przez ścianę pan Malik, z zawodu zegarmistrz. Zastąpił go wkrótce Stanisław Marchewka, przedwojenny dozorca z VII Kolonii, którego syn w powstaniu był starszym sierŜantem, nosił dwa srebrne „v" na berecie i jeździł na zdobycznym motocyklu z przyczepą. Dość szybko jednak odszedł. Niedawno Jurek Karaszkiewicz wyjawił mi, Ŝe pan Stanisław, jako stary działacz PPS-u, odmówił współpracy z UB. Nie chciał donosić na swych lokatorów. Za tę odmowę wyrzucono go z partii i z pracy. Nasi dozorcy byli patriotami WSM-u. Ponosili teŜ często wielkie ofiary, jak choćby pan Wiśniewski, który na Starówce stracił syna Jurka. Ojciec mego kolegi z klasy Wiesia Bajurskiego, długoletni dozorca I Kolonii WSM-u Jakub Bajurski tuŜ po kapitulacji Warszawy jako jeden z pierwszych organizował ruch oporu. O jego prawości mówił mi ojciec, który podczas wojny pracował w warsztacie na I Kolonii i często się z nim spotykał. 0 zasługach pana Bajurskiego w organizacji bojowej PPS-u, ukrywaniu przez niego broni i ludzi, w tym wielu śydów, przez wiele lat nie pisano. Nasza druŜyna piłkarska „Orzeł" jak dawniej grała na placyku. Popularny „dołek" wciąŜ był naszym stadionem. Rzadziej polem bitew. Przynajmniej dla mnie. Miałem juŜ inne atrakcje. Przede wszystkim kino „Świat", które teraz przemianowano na „Tęczę", choć dalej mieściło się na Suzina w sali naszej kotłowni WSM-u. W tej sali oprócz seansów filmowych odbywały się akademie, zebrania i występy artystyczne. Filmy robiły na mnie wielkie wraŜenie. Chodziłem na nie po kilka razy. Pierwszym był radziecki Antoni Iwanowicz gniewa się, drugim angielski Kala Nag z indyjskim słoniem w roli głównej, a trzecim przedwojenna
komedia Zapomniana melodia z Aleksandrem śabczyńskim i Ireną Grossówną. Gdy śpiewano piosenkę Och jak przyjemnie kołysać się wśrod fal, gdy szumi, szumi woda 1 płynie sobie w dal!, ze zdziwieniem odkryłem, Ŝe znałem ją sprzed woj ny od mamy, a i tata śpiewał ją na kajaku. Potem w „Tęczy" wyświetlono *Patrz Lwy..., s. 313-314. 20 film radziecki Tęcza, nakręcony według powieści Wandy Wasilewskiej. Wasilewska przed wojną mieszkała na III Kolonii i z jej córką Ewą bawiły się starsza siostra Lewusa Basia i Wandzia Szymańska z XVI klatki, która mi o tym opowiadała. Jak berlingowcy szli znad Oki, to o Wandzie Wasilewskiej było głośno, a jak doszli, zapadła cisza. - Przewodziła Polakom w Rosji i zniknęła jak Berling. Tylko film Tęcza po niej został. Miała być premierem i nie została. Dziwne - myślałem. Nową atrakcją w kinie „Tęcza" była Polska Kronika Filmowa, którą częściej zmieniano niŜ filmy. Czytał ją tubalnym głosem Władysław Hańcza. Kronika była stałym źródłem informacji. Tam ujrzałem moich sąsiadów w nowej roli. MąŜ naszej woźnej z przedszkola RTPD pani Janiny Bierutowej teraz był prezydentem Polski i z tej racji pokazywał się w kaŜdej prawie Kronice. Widziałem go nie tylko, jak w Belwederze w czarnym garniturze przypina ordery zagranicznym posłom w galowych strojach, ale równieŜ gdy w czapce cyklistówce i w jasnych bryczesach uśmiecha się pochylony nad łopatą, oficerką naciskając na szpadel. - Prezydent Bierut teŜ wziął udział w akcji odgruzowania Warszawy. Na zburzonej Starówce dzielnie pracował łopatą, realizując hasło dnia: „Cały Naród odbudowuje swoją Stolicę!" - zapewniał sprawozdawca z ekranu. Defilady wojska przyjmował marszałek Rola-śymierski z buławą w ręku, a obok niego stał na trybunie znany mi z wojny ze Społecznego Przedsiębiorstwa Budowlanego inŜynier Marian Spychalski, który teraz miał rogatywkę z generalskim węŜykiem i był wiceministrem spraw wojskowych... Naszym Ŝoliborskim SPB kierowali podczas wojny Stanisław Szwalbe i Stanisław Tołwiński. Do SPB naleŜała Spółdzielnia Zabawkarsko--Stolarska na I Kolonii, którą prowadził mój ojciec do chwili aresztowania w styczniu 1943 roku. W SPB pracował uczeń mojej mamy ze szkoły RTPD Janek Bierut, którego pamiętałem, jak podjeŜdŜał pod naszą kotłownię furmanką na ogumionych kołach ciągniętą przez perszerona o grubych, włochatych nad kopytami nogach. Mama mówiła, Ŝe Janek jest adiutantem swego ojca w Belwederze. Teraz furmanki i cięŜarówki zajeŜdŜały pod kotłownię częściej, bo SPB rozrosło się i odbudowywało nie tylko nasze osiedle, ale i inne. Najbardziej cieszyłem się z tego, Ŝe na nowo stawiają zburzony ceglany komin naszej kotłowni, bo to znaczyło, Ŝe w zimie ruszą kaloryfery i nie będę musiał przesiewać miału z hałdy przed V Kolonią i zdobywać w ruinach drewna na opał do naszego Ŝelaznego piecyka-kozy. Po wojnie Stanisław Szwalbe nie kierował juŜ SPB, tylko nową PPS, której był przewodniczącym, był teŜ zastępcą Prezydenta Krajowej Rady Narodowej. Z tej racji występował w Kronice. Podobnie jak inŜynier Tołwiński, znany mi z IV Kolonii, który teraz jako nowy prezydent 21 Warszawy, ze swą charakterystyczną kozią bródką, oprowadzał waŜnych gości, pokazując im ruiny stolicy. Z dumą teŜ przekazywał odbudowane obiekty. JuŜ w listopadzie 1945 roku przed gmachem Dyrekcji PKP na Pradze stanął pierwszy w Warszawie pomnik. Był to pomnik braterstwa tych berlingowców i Rosjan, którzy razem zdobyli Berlin. Pod cokołem na kaŜdym rogu stał posąg Ŝołnierza. Ci Ŝołnierze mieli spuszczone głowy. Zaraz nazwano to dzieło pomnikiem czterech śpiących. W Kronice odsłaniał je prezydent Bierut w asyście marszałka Polski Roli-śymierskiego i generała Spychalskiego. Pełno było zagranicznych
generałów w galowych mundurach: Francuzów, Amerykanów i Anglików. Wśród naszych z WSM-u ujrzałem tam prezydenta Tołwińskiego. Prywatnie ujrzałem go teŜ w nowej roli. Został bowiem męŜem Asi Brzezińskiej, mamy Krzysi, mojej przyjaciółki jeszcze z wózka. Na jesieni 1947 roku zostaliśmy zaproszeni z mamą do Asi, by obejrzeć jej nowo urodzonego syna. Asia mieszkała teraz w szarej willi na Chocimskiej. Pamiętałem ją z naszego spotkania w Wodzisławiu, gdy z plecakiem szła na piechotę do Krakowa, szukając wywiezionej innym transportem po powstaniu swej rodziny. Wtedy, widząc naszą biedę, zostawiła nam pięćset złotych, dzieląc się z mamąjak z siostrą. Teraz w prezydenckiej willi była równie prosta. Wycałowała nas serdecznie: - Wchodź, Basieńko. I ty, Jareńku! - Potargała mnie po szopie. - Jaki on duŜy! JuŜ ciebie przerósł, Basiu! - To nie sztuka. Ale dryblas jest! - przyznała mama z dumą. Na nasze spotkanie wybiegła Krzysia, której dawno nie widziałem. Była duŜo wyŜsza niŜ kiedyś, ale niŜsza ode mnie. WciąŜ miała mnóstwo piegów na twarzy. - Nic jej nie zbladły. Z nich się nie wyrasta. Chroniczna choroba. Ale Krzysia przynajmniej jest czystą blondynką i nikt jej nie wyzwie od rudych małp, a mnie wciąŜ to grozi - myślałem z goryczą. Prezydent Tołwiński podejmował nas tak samo miło jak gości w Kronice filmowej. Serdecznie wprowadził na górę i zaraz pokazał syna. Jego łóŜeczko stało pod ścianą. Asia wzięła go na ręce i pokazała mamie. - BoŜe! Jaki cudowny! Jak ja się za ciebie cieszę, Asiuniu! - wykrzyk nęła mama. - Potrzymaj go, Stachu, a ja coś przygotuję do stołu - powiedziała Asia. Pan Stach przejął syna z równą dumą co nowy obiekt Warszawy i rzekł do mnie z uśmiechem: - Widzisz? Oto brat Krzysi. Tak się prezentuje. Ten brat był łysy jak kolano i taki jak miś Krzysi, którym się juŜ nie bawiła. - Biedna Krzysia - pomyślałem. - Ma brata. I po co?! PrzecieŜ jest na niego za stara - uznałem. Jako zatwardziały jedynak, nie wyobraŜałem sobie siebie w roli starszego brata i głęboko jej współczułem. 22 Po sprawieniu Piotrkowi Wesołowskiemu młodszego brata przez pana Waldy'ego w 1944 roku było to drugie spóźnione braterstwo w rodzinie przyjaciół moich rodziców. Byłem pewien, Ŝe ostatnie. Tymczasem ojcowie moich kolegów po powrocie z obozów ostro wzięli się do pracy i szybko nadrobili wojenne straty, fundując swym jedynakom młodszych braci. Czasem dwóch. Taki los spotkał na przykład naszego kompanijnego kolegę Andrzeja śarneckiego, pseudonim śarłok. - Ten to ma pecha! Nowy szczyl! Ledwie z jednym się uporał, juŜ drugiego niańczy! - myślałem ze współczuciem, patrząc, jak uparcie pcha wózek przez podwórko. A jego ojciec, stary śarłok, w zielonej kanadyjce z Zachodu, wesoły jak szczygieł dziarsko szedł z pracy do domu. - Po pięciu latach wrócił do zawodu. Znów działa jako inŜynier elektryk - wyjaśniał mi Andrzej. Podobne spóźnione braterstwo spadło na innych Andrzejów: Wróblewskiego i Gar-lickiego. Nawet Tomka Kreczmara, który miał młodszą siostrę Jagę, teŜ obdarowano bratem. Słoń, jego kuzyn, zaraz mi doniósł, Ŝe ten nowy brat Tomka nazywa się Szpunt. - Szpunt?! - zdziwiłem się. - W zasadzie Antoni, ale wszyscy mówimy na niego Szpunt. - Szpunt to kołek w beczce z kapustą- zauwaŜyłem. - No, tak. Wuj powiedział mi, Ŝe odszpuntował ją z ciocią Felą i strze lili go sobie na cześć zwycięstwa! Z radości, Ŝe koniec wojny, kapujesz?! - Klepnął mnie w plecy.
To odszpuntowanie beczki z kapustą akurat kapowałem, ale nie podobało mi się imię. - Dlaczego oni go tak głupio nazwali?! śeby chłopaki za nim wołali: - Antek, podaj wapno?! - Nie wiem. Spytaj Tarabuka. On to wymyślił... - Tak z kolei Słoń prze zwał swego wuja Jerzego Kreczmara. Co prawda Wanda Wasilewska z mojej Kolonii nie stanęła na czele nowego rządu, ale przewodził mu ktoś z WSM-u. Edward Osóbka-Morawski bowiem, który przed wojną był kierownikiem administracji WSM-u na Rakowcu, teraz został premierem całego kraju. Z tego względu teŜ często występował w Kronice. Osóbka był przystojnym blondynem, zdecydowanie lepszym, niŜ na to wskazywało jego nazwisko. Kiedy pierwszy raz usłyszałem w Wodzisławiu od Asi, Ŝe nowy premier Polski nazywa się Osóbka, to się zaśmiałem. - Miła osóbka - mówiła mama o jakiejś babie. - Osóbka jak ozdóbka. Dobre dla kukiełki w „Baju", ale nie dla premiera - uznałem. Teraz w Kronice Osóbka-Morawski (Morawski to był jego pseudonim z okupacji) miło mnie zaskoczył. Z jasną czupryną, równo opalony, dał się lubić. Gdy przemawiał, jego sypkie włosy dzieliły się, tworząc przedziałek, i opadały mu na czoło jak Lewusowi, tyle Ŝe Lewus 23 z tego powodu nosił na głowie krymkę lub wygięty spinacz, a Osóbka nie. Jako napiętnowany piegus, na cerę i kolor włosów u ludzi zwracałem szczególną uwagę. W tym rządzie oprócz moich sąsiadów z WSM-u było trochę obcych. Przede wszystkim Witos. Od dawna słyszałem, Ŝe Witos jest w tym nowym rządzie, ale okazało się, Ŝe to nie Wincenty Witos z wąsami, tylko jego brat Andrzej, który teŜ miał wąsy jak sum, ale nie był premierem z wojny 1920 roku ani słynnym przywódcą chłopów. - Znów jakaś lipa - myślałem. Za to drugi Wincenty w rządzie, minister spraw zagranicznych Rzymowski, był tym samym Rzymowskim co przed wojną. Znali go ludzie nie tylko z WSM-u, ale z całej Polski. Tata mówił, Ŝe Wincenty Rzymowski w 1937 roku załoŜył Klub Demokratyczny, był członkiem Polskiej Akademii Literatury, napisał ksiąŜkę Polskie, arcypolskie i znaną pracę o marszałku Piłsudskim. Nasz Osóbka-Morawski urósł więc w moich oczach, skoro był nad Rzymowskim. Jeszcze bardziej zwaŜniał, gdy do kraju wrócił były premier naszego rządu w Londynie Stanisław Mikołajczyk. O tym powrocie Ŝywo dyskutowaliśmy na ławce przy trzepaku. - Oba rządy się zlały - tłumaczył mi raz Wisiek Dziedzic - i mamy je den Tymczasowy Rząd Jedności Narodowej. - Jaki jeden?! śaden jeden - mruknął Karus, który lubił gderać. - Jak nie jeden?! Nasi z Londynu do niego weszli. Mikołajczyk jest mi nistrem rolnictwa i wicepremierem - upierał się Wisiek. - A czemu nie premierem?! Był wyŜej, a jest niŜej. To co to za awans, jak Osóbka nad nim! Tak się zlać to i ja potrafię - wyśmiał go Karus. - Bo rząd tymczasowy! A w stałym Mikołajczyk będzie premierem. - Będzie, bo ty tak chcesz?! - Nie ja. Zachód! Mikołajczyk ma poparcie Amerykanów i Anglików! - W powstaniu teŜ miał. I co?! Kiszka z wodą. Poleciał do Moskwy na rozmowy, obiecał nam pomoc i krewa. Z tobołkami wyszliśmy z Warsza wy. Ja tam rudym nie wierzę. Fałszywe lisy... - Jaki on rudy! - oburzył się Wisiek. - JeŜeli, to łysy! - Łysy teŜ, ale baki z boku ma ryŜe. Jak nasz Jarciu! - zaśmiał się Karus i spojrzał na mnie. Struchlałem. Ten cios dobił mnie. Sczerwieniałem jak burak i łzy napłynęły mi do oczu. - Jarciu tylko opala się na indycze jajo, ale ryŜy nie jest! - bronił mnie
Lewus. - No, moŜe - zgodził się łaskawie Karus. Teraz wszystko było mi obojętne. Wydało się. - Więc jestem rudy! - stwierdziłem ze zgrozą. - Jeszcze jak się na mokro przyliŜę, to od biedy ujdę za szatyna jak Lewus, ale gdy włosy mi wyschną, rdza z nich wyłazi jak na tych orłach bez korony. Szkoda marzyć! Mama z litości gada, Ŝe 24 jestem blondynem o złocistym odcieniu. Akurat! Jestem rudy szwanc! Do tego nakrapiany! Karus to spostrzegł. O, BoŜe! Czemu mnie los tak ska-rał? To, Ŝe razem z Mikołaj czykiem, mało mnie pocieszało. Straciłem humor. Karus dawno o tym zapomniał, a ja trułem się dalej i ledwie słuchałem, co oni tam ględzą przy trzepaku. - Według mnie, Mikołaj czyk nie ma szans. I nie wygra - ciągnął Karus. - Wygra! Przekonasz się! - upierał się Wisiek. - A załóŜ się! - O ile?! - O trzy butelki kwasu! - Zgoda! - Podali sobie ręce. - Jarciu, przetnij - rzekł Karus. Przeciąłem machinalnie, wciąŜ myśląc o tym, co powiedział przed chwilą. - Brak Sikorskiego, panowie! - westchnął Lewus. - Gdyby Sikorski Ŝył i wrócił do kraju, wszystko byłoby inaczej. - Gdyby ciocia miała wąsy, toby była wujkiem! - gderał Karus. A z wą sami jest Stalin. Nawet nie Witos. Nam zawsze buty uszyją. Szewca nie trzeba. Mój ojciec ma rację. Pepiki się nie bili i Benesz rządzi w Czechach! A my walczyliśmy jak głupi i pachołki nami rządzą. Sprzedali nas Rosji, w dziąsło szarpani. Sikorski na dnie, a Bierut górą. I Mikołajczyk nic nie wskóra! Przekonacie się... - Nie da rady, oba samce, mówisz? - mruknął Lewus. - Jasne... Lewus lubił ten zwrot. Pokręcił głową, co nie znaczyło wcale, Ŝe zaprzeczał. Kręcił tak nią często. Mówił, Ŝe ten nerwowy tik wziął się z ciasnego kołnierzyka, który mu matka uszyła. Podobnie końskie podrzuty głową tłumaczył sypkimi włosami. - Jak nimi fest nie potrząchnę, to mi lecą! Strasznie są cienkie - skarŜył się. - Weź je na mokro jak ja - radziłem mu. - Brałem. Nawet na brylantynie lecą. Twoje są grubsze i jakoś się ukła dają, a moje muszę wciąŜ trzymać pod mycką... Wolałbym jego włosy pod mycką niŜ mój kolor. Ale cóŜ. - Nie da rady, oba samce - westchnąłem. Chętnie powtarzałem za nim ten zwrot, podobnie jak refren, który często śpiewał: Czy dorosły morski śledź moŜe z rybką dzieci mieć? Jeśli nie?! Dlaczego nie?! Rybce teŜ naleŜy się. I dalej: Czy normalny zdrowy student moŜe z rybką? Owszem. Z trudem. Jeśli nie?! Dlaczego nie?! Rybce teŜ naleŜy się. 25 Co się rybce miało naleŜeć, nie bardzo wiedziałem, ale to, Ŝe student pływał z nią w parze, juŜ było śmieszne.
- Przed wojną prezesem ludowców był Witos, a po nim będzie Mikołajczyk. I PSL, jako największa partia w Polsce, w wolnych wyborach na pewno wygra, i wtedy Mikołaj czyk będzie premierem - orzekł Wisiek. Skoro więc nadarzyła się okazja zobaczyć tego Mikołajczyka na Ŝywo, zaraz tam pobiegłem. Powitalny wiec zwołano na placu Teatralnym. Tylu ludzi naraz nigdy nie widziałem. Tłum nie mógł się pomieścić. Sąsiednie ruiny i drzewa były oblepione gapiami. Nie dopchnąłem się do samego placu i utknąłem na ulicy Bielańskiej. Ludzie wciąŜ napierali. TakŜe harcerze w druŜynach ze swymi dowódcami. (Wśród nich Sambo - druŜynowy z Poniatówki. Tak przezwano Andrzeja Rogozińskiego z powodu czarnych włosów i śniadej cery. Wisiek mówił mi, Ŝe walczył on w powstaniu w zgrupowaniu „śmii". ZdąŜył być w Szarych Szeregach i miał sprawność ćwika). Na placu pełno było teŜ studentów w białych rogatywkach uniwerku i brązowych czapkach polibudy. Takie czapki nosili równieŜ studenci szkoły Wawelberga. Trochę było młodzieŜy z TUR-u w niebieskich koszulach i czerwonych krawatach. Najwięcej jednak chłopów. Stali w ludowych strojach ze swymi zielonymi sztandarami i transparentami. Wszędzie hasła: „Niech Ŝyje Mikołajczyk!", „PSL zwycięŜy w wolnych wyborach!". Porządku pilnowali Ŝołnierze i cywile z opaskami MO lub ORMO. Pomagali im ci nowi, z ZWM-u, w białych koszulach i czerwonych krawatach. Za trybunę posłuŜył fronton spalonej Opery Warszawskiej. Na górnym piętrze podtrzymywanym przez osmolone kikuty kolumn ustawiono mikrofony. Na latarniach zawieszono megafony. Z Bielańskiej na ukos dobrze widziałem ten balkon i Ŝadne łebki z transparentem nie mogły mi go zasłonić. Jak wszyscy czekałem na Mikołajczyka. Wreszcie wyszedł w grupie mówców. Z daleka nie byłem pewien, czy to on, ale gdy na ryk: - Mikołajaczyk, Mikołajczyk! - pomachał do nas szarym kapeluszem, juŜ wiedziałem, który to, i krzyczałem wraz z innymi. Flagi podskoczyły w górę. Pozostali z rządu przestali się liczyć. Nikt ich nie słuchał. Gdy Mikołajczyk zbliŜył się do mikrofonu - czapki frunęły w górę! Tłum oszalał. Głównie te czapki w górze zapamiętałem. I to jego zwycięskie machanie do nas szarym kapeluszem z balkonu spalonej opery. Porwany szałem krzyczałem z tłumem. Wybaczyłem Mikołajczykowi ryŜe baki i to, Ŝe zawiódł mnie w powstaniu. - Teraz jest górą. Wykosił nie tylko naszych z WSM-u, ale nawet swoich z Londynu: Władysława Kiernika, Stanisława Grabskiego czy Karola Popiela - uświadomiłem sobie. Popiel zaciekawił mnie, nawet nie ze względu na imię króla, które- 26 go myszy zjadły w wieŜy w Kruszwicy, co z powodu nazwiska wujka Karusa. - Paa! Popiel! - trąciłem Tadka. - To nie z naszej rodziny! - odparł Karus. U pana Popiela z VIII Kolonii uszyłem sobie właśnie nową kurtkę. Mama zaniosła mu kupon materiału i mój zakopiański koŜuch, z którego na szczęście wyrosłem. Kazała zrobić z tego modną pelisę. Biały baran miał być w środku, a na zewnątrz granatowe sukno. Na kołnierz szedł szary królik. Ten zakopiański koŜuch był zmorą mego dzieciństwa. UwaŜałem go za babski i nie cierpiałem. Sięgał mi do kostek i nie mogłem z niego wyrosnąć. Nawet na wygnaniu mnie prześladował. Ale po powrocie do Warszawy był juŜ za kusy i nastąpiło moje wyzwolenie. Mama mi jednak nie darowała i postanowiła go przerobić. Protestowałem, bo nawet pod kurtką nie chciałem tego koŜucha mieć. W końcu argumenty mamy, Ŝe ukryty zmieni się w męską pelisę, zwycięŜyły. W pelisie chodził Lutek Kacperski i chodzili inni panowie. Materiał mi się spodobał. Był w kolorze mundurów marynarki wojennej. Ciemny granat. Fason miałem sobie sam wybrać. Pod tym warunkiem zgodziłem się pójść do pana Popiela. Okazało się, Ŝe znałem go z widzenia z VIII Kolonii, tylko nie wiedziałem, Ŝe on jest krawcem. Był wysokim, przystojnym brunetem. Z miejsca wziął moją stronę i pokazując mi wzory w Ŝurnalu, pytał:
- Jakie Ŝyczysz sobie klapy? Takie? -Nie. - To moŜe takie? Z tymi patkami? - TeŜ nie - mruknąłem. - Są bardzo ładne. Co od nich chcesz?! - zapytała mama. - Nic - wzruszałem ramionami. - Strasznie wybrzydzasz... - Panowie w tym wieku mają swe gusta, proszę pani - bronił mnie pan Popiel. -I naleŜy się z nimi liczyć. Klient nasz pan. Tak, kawalerze? - Tak - potwierdziłem. W lustrze wiszącym w pracowni sprawdziłem aktualny stan piegów. Był tragiczny. - Jakby mnie ktoś spryskał Ŝółtymi kakami - uznałem i ze wstrętem odwróciłem głowę. Wraz z panem Popielem wybraliśmy fason kurtki. Po paru miarach i licznych fastrygach była wreszcie gotowa. Obracając się przed lustrem, uśmiechnąłem się nawet. Mama z radości klasnęła w dłonie: - Dokonał pan cudu, panie Popiel! - Jakiego?! - Mój tetryk jest wreszcie kontent! Całe Ŝycie narzekał na ten koŜuch i zatruwał mi Ŝycie! 27 - Jak schowany pod kurtką, to moŜe być - mruknąłem wspaniałomyśl nie. Do tej kurtki wkładałem pumpki trzy czwarte oraz czapkę narciarkę i miałem komplet. Byliśmy z mamą bardzo dumni. Mama głównie z tego, Ŝe udało jej się wtrynić mi ten przedwojenny koŜuch w nowej formie. Gdy po owej przeróbce wparowałem na podwórko, koledzy krzyknęli: - Ale się odpalił, kurtka na wacie... - Nie na wacie. Pelisa... - Z rudego lisa... - Baran - uchyliłem poły na dowód, Ŝe mówię prawdę. Nawet „rudy lis" nie zmącił mego szczęścia. Niestety trwało krótko. W przedpokoju świetlicy RTPD na V Kolonii powiesiłem tę kurtkę na wieszaku, a jak wróciłem - zniknęła. Mama, która akurat kończyła zajęcia z dziećmi, gdy jej o tym powiedziałem, rzuciła tylko: - Szukaj! Masz znaleźć! MoŜe któreś z dzieci wzięło ją przez pomył- kę... Gdy jednak nie było wątpliwości, Ŝe zginęła, wpadła w szał: - Tobie coś dać to jak w błoto! Nic nie dbasz! Nic! Jak taką nową kurt kę mogłeś cisnąć w przedpokoju?! Z lenistwa! Wiadomo. Nie chciało ci się jej przynieść do mnie! PrzecieŜ wiesz, Ŝe to łakomy kąsek. Ktoś się poła sił i teraz szukaj wiatru w polu... - MoŜe się znajdzie! - Jak się nie znajdzie, to nie wiem, co ci zrobię! Chyba rozszarpię na kawałki za tę twoją głupotę i wieczne wygodnictwo. W szkole teŜ musisz mieć zawsze pomagiera! Bez pomagiera ani rusz! Teraz szukaj. Wiadomo, Ŝe ukradli! Wiedzieliśmy nawet kto, ale dowodu nie było. Właśnie przed tę świetlicę pewnego słonecznego dnia zajechał wspaniały kabriolet, z którego wysiadł premier Osóbka-Morawski. Podejmował go prezes RTPD Stanisław śemis.
Znałem śemisa, bo mieszkał na Piątce i miał dwóch synów, bliźniaków. Mój ojciec śmiał się zawsze, Ŝe jak śemis nie był pewien, który jest który, to mówił: - Zawołaj tego drugiego. - Wtedy ten wołał i juŜ było wiadomo, czy to Marek, czy Adam. Byli jak dwie krople wody. - W budzie to skarb. Jak rodzony ojciec ich nie poznaje, to co dopiero nauczyciel?! MoŜna bez pomagiera - myślałem. W tym wypadku brat się sprawdzał. Akurat wychodziłem z kolegami ze świetlicy i natknąłem się na premiera. Główną atrakcją był jego wóz ze skórzanymi fotelami i duŜymi latarniami na błotnikach. Wszyscy go oglądali. Zwłaszcza bracia śemisowie, którzy pasjonowali się autami. Sam Osóbka w Ŝyciu był lepszy niŜ w Kronice. Rozmawiał wesoło z śemisem. Malutki prezes, po- 28 chylony jak Ŝubr, z gęstą szczotką włosów na głowie, swoim zwyczajem palił papierosa w szklanej fifce i pomrukiwał basem, a Osóbka klepał go przyjaźnie po ramieniu, mówiąc: - Róbcie tak dalej, a ja was poprę. I cała nasza PPS. MoŜecie być pew ni, Stachu... Nie bardzo wiedziałem, czy on z śemisem jest na ty, czy na pan. To „was" mnie myliło. Brzmiało jak parodia niemieckiego na naszym podwórku: - Was is das?! Kapusta i kwas! - DuŜo większe wraŜenie niŜ Osóbka zrobiła na mnie blondyna w letniej sukni, która stała obok niego. Wyglądała jak aktorka filmowa. Wiatr rozwiewał jej jasne włosy, które połyskiwały w słońcu. Z wdziękiem odgraniała je dłonią, nie potrząsając przy tym głupio głowąjak Lewus. Na nogach miała korkowe koturny, jeden z nich odstawiła na bok i Ŝłobiła nim kreskę w ŜuŜlowej alejce. Wszyscy z uwagą śledzili, co mówi. Byłem nią oczarowany jak kiedyś AdąRadwan. - Co to za baba, która stoi z twoim starym? - spytałem obojętnie Marka śemisa. - Wisła... - Jaka Wisła?! - Morawska. śona Osóbki... - Takie ma imię?! - No - potwierdził. - Draczne - bąknąłem dla niepoznaki. Nigdy więcej nie widziałem Wisły Morawskiej. Mówiono, Ŝe była duŜo mądrzejsza od swego męŜa premiera i dość szybko się z nim rozeszła. Mnie jednak dziwnie utkwił w pamięci jej obraz, jak stoi przed V Kolonią w letniej sukni z rozwianymi w słońcu włosami. Była prawdziwą Wisłą. Wiosenną i piękną. Nie tą lipną Oką, tylko kochaną Wisełką, jak mawiał mój ojciec na kajaku. Nie mogłem z niej spuścić oka. Dwadzieścia lat później zadzwonił u mnie telefon i w słuchawce rozległ się głos: - Dobry wieczór panu. Byłem na pańskiej sztuce Derby w pałacu w Te atrze Polskim i mówiono mi, Ŝe sporo tekstu wycięła panu cenzura. Bardzo bym chciał go w całości poznać. Czy mógłby mi go pan jakoś udostęp nić? Jestem dyrektorem naczelnym Uzdrowisk Polskich w Ministerstwie Zdrowia i Opieki Społecznej na Miodowej. Moje nazwisko pewnie panu nic nie powie. Nazywam się Edward Osóbka-Morawski... - No jakŜeŜ, panie premierze?! - To jeszcze ktoś o mnie wie? - spytał kokieteryjnie. - Pewnie. Pamiętam pana, jak w 1945 roku stał pan przed V Kolonią WSM-u! 29 - Naprawdę?! To ileŜ pan miał wtedy lat, drogi autorze?
- Dwanaście. -I tak mnie pan zapamiętał?! - Na całe Ŝycie. Zrobił pan na mnie wielkie wraŜenie. - Coś takiego! - ucieszył się. Przezornie zmilczałem, Ŝe Wisła większe. Niedawno wspomniałem o tym Henrykowi Urbanowiczowi, który był po wojnie szefem gabinetu Osóbki i jego kolegą z PPS-u. Podzielił mój zachwyt. - Wisła rzeczywiście była piękna i bardzo popularna. A dowodem tego to, Ŝe trwa do dziś... - śyje?! - Po śmierci. Trzeba było na gwałt przemianować jakąś miejscowość na Ziemiach Odzyskanych i nazwano ją Wisełka. Wszyscy myślą, Ŝe to od Wisły, a to od pierwszej premierowej - zaśmiał się. - Tylko ja jesz cze o tym wiem. Mnie pytaj, synu. Właśnie tam jadę. Jak wiesz, od lat spędzam wakacje nad morzem, w ośrodku Urzędu Rady Ministrów w Grodnie. Odwiedzę ją. Z Grodna do Wisełki krok... To Grodno teŜ jest nie to. Ale co do pochodzenia jego nazwy, nikt na całej długości odzyskanej plaŜy nad Bałtykiem nie ma wątpliwości. I nie trzeba o to pytać najstarszych świadków. Jeszcze chyba przed powrotem ojca z obozów koncentracyjnych, w lecie 1945 roku, mama wysłała mnie na pierwsze powojenne kolonie. Po letnisku w Wodzisławiu organizowanym przez RGO w 1942 roku miałem uraz do wszelkich kolonii. Bałem się bez mamy ruszyć z Warszawy. - Ledwie wróciłem z wygnania, juŜ mam jechać?! - gderałem. PoniewaŜ jednak na te kolonie jechali moi koledzy z podwórka, stara wiara z naszej „III kompanii szturmowej", pułkownik Andrzej Lewus-Lewandowski, kapitanowie Tadek Karkowski - Karus, i Wisiek Dziedzic - Vis, w końcu się zgodziłem. - Z kadrą lŜej nieść plecak. I pewniej - uznałem. Po feudalnych stosunkach na mojej Kolonii, gdzie starsi gnębili młodszych, bałem się, Ŝe więksi spuszczą mi manto. - A we dwóch nie da rady. Oba samce - powtórzyłem hasło Lewusa. - A jak dojdą Karus i Wisiek, to w ogóle. Byle nas nie podzielili na lata, bo wtedy krewa. Zostanę sam jak pawian na puszczy. Oni byli starsi o rok - rozwaŜałem z lękiem. Te kolonie RTPD pod Garwolinem wydały mi się na końcu świata. Urządzono je w pięknym sosnowym lesie, niestety bez wody, co mnie zmartwiło. Zaraz jednak pocieszono nas, Ŝe jezioro jest blisko i będzie- 30 my się mogli w nim kąpać. Nasza kolonia przypominała obóz harcerski. Umieszczono nas pod duŜymi namiotami z demobilu. Trafiliśmy wszyscy do jednego. Moje obawy okazały się płonne. Kolonijny personel zamieszkał w letnim baraku. Tam były teŜ świetlica, stołówka, kuchnia i krany do mycia. Kierownikiem kolonii był Zdzisław Sieradzki, który okazał się wychowawcą z „Naszego Domu" na Bielanach i powiedział mi, Ŝe świetnie zna moich rodziców. Odetchnąłem. - śyjemy, panowie! - krzyknąłem. - Ten kierownik mnie zna! - To w dechę. W razie draki mamy fory! MoŜna działać - ucieszył się Lewus. - Tylko nie rozbrój pocisku w lesie - ostrzegłem go. - Na letnisku nie rozbrajam. Tylko w domu pracuję. Chyba Ŝe trafi się atomówka. Wtedy ją rozbroję - zaśmiał się. Pan Sieradzki powiedział mi, Ŝe pracował w „Naszym Domu" z Jankiem, przyjacielem ojca jeszcze sprzed wojny, który zginął w Oświęcimiu. Zna teŜ świetnie jego Ŝonę Rysię Pięcińską. Pięcińscy byli starszymi kolegami Sieradzkiego i najbliŜszymi współpracownikami
Maryny Falskiej, a nasz kierownik podczas okupacji zdąŜył juŜ jako młody wychowawca wystartować pod jej skrzydłami. Był teŜ świadkiem jej tragicznej śmierci w sierpniu 1944 roku. Powszechna wersja głosiła, Ŝe po upadku powstania na Bielanach, na wieść o nakazie natychmiastowego opuszczenia „Naszego Domu", wstrząśnięta pani Maryna zmarła na atak serca. Drugą wersję usłyszałem niedawno od jednej z ostatnich Ŝyjących przyjaciółek rodziców, pani Stasi śemisowej. Wychowanka i była nauczycielka w „Naszym Domu" powiedziała mi, Ŝe nie był to Ŝaden atak serca, tylko samobójstwo przez zaŜycie trucizny. Trudno orzec, która z wersji jest prawdziwa. Z obu wynika, Ŝe pani Maryna, która za wszelką cenę starała się uratować Janusza Korczaka i czekała na niego z gotowym konspiracyjnym lokum na Bielanach i u której mój ojciec zdeponował wyniesiony z getta pamiętnik Starego Doktora, podobnie jak on oddała Ŝycie za swe dzieci. Dzień 5 sierpnia 1942 roku mój ojciec tak wspomina w Za Opiwardą, za siódmą rzeką: „Z samego rana zanosiło się na zły dzień. Telefony z getta były trwoŜne, Ŝe tak zwana akcja przesiedleńcza szaleje, ludzi masowo wypędzają z domów i gonią na plac przy Dworcu Gdańskim, tam ładują do bydlęcych wagonów i wywoŜą nie wiadomo dokąd, są juŜ blisko Domu Sierot... Z Bielan zatelefonowała pani Maryna, czy wiemy, co się dzieje z Domem Sierot. Powiedzieliśmy, Ŝe nie wiemy, czekamy. Zaraz potem przyjechała do nas na śoliborz, myślała, Ŝe u mnie prędzej czegoś się dowie, miałem kontakty z gettem. I tak czekaliśmy, pani Maryna, ja z Ŝoną i Jarek, który miał wtenczas dziewięć lat i wiele rozumiał z tego, co 31 się działo, siedział skulony na tapczanie, wodząc oczami za czarno ubraną, surową jak zakonnica panią, chodzącą bez słowa od ściany do okna tam i z powrotem. W pewnej chwili powiedziała: »Nie, nic by to nie dało, nie ma takich argumentów...«. Wydało mi się, Ŝe czyta w moich myślach, Ŝe odpowiada na nie. Bo i ja robiłem rachunek sumienia, czy rzeczywiście uczyniliśmy wszystko dla uratowania Doktora, moŜe naleŜało inaczej uzasadniać i przekonywać, by zgodził się wyjść z getta... Zabrzęczał telefon: »Pochód ruszył - mówił Harry* - idą w kierunku Umschlagplatzu, Pani Stefa, Pan Doktór i cały Dom Sierot...«. Powtórzyłem. Długo, bardzo długo czekaliśmy, zanim ten nieco zmieniony głos oznajmił: »Załadowani albo jeszcze się ładują, dokładnie nie wiem...«. Potem nic, aŜ odezwała się kobieta: »Harry więcej mówić nie będzie, Ŝegnaj cie«. Z tego opisu najbardziej zapamiętałem płaczącą mamę. Wydawało mi się, Ŝe rozmawiała przez telefon, a po odłoŜeniu słuchawki tak bardzo płakała. Natomiast pani Maryny, za którą podobno wodziłem oczami, absolutnie sobie nie przypominam. Najlepiej ją zapamiętałem w tym jej stroju zakonnicy (ale szarym, nie czarnym) z naszej u niej wizyty, gdy w parę miesięcy później - w styczniu 1943 roku, po aresztowaniu ojca, pojechaliśmy do niej z mamą szukać rady i pomocy. Pani Maryna nie wyobraŜała sobie Ŝycia bez „Naszego Domu", który stworzyła od podstaw i prowadziła od blisko dwudziestu lat w ścisłej współpracy z Korczakiem. Ich znajomość sięgała jeszcze pierwszej wojny, kiedy to pani Falska i Maria Podwysocka prowadziły przyfrontową ochronkę dla sierot. Po wojnie załoŜyły dom dla dzieci robotniczych w Pruszkowie pod patronatem Związków Zawodowych. Dom ten był bardzo biedny i borykał się z wielkimi trudnościami. Doktor Korczak co tydzień przyj eŜdŜał do Pruszkowa i pomagał pani Marynie. Przed wybuchem wojny działała ona w niepodległościowym ruchu socjalistycznym i pracowała w podziemnej drukarni „Robotnika", kierowanej wówczas przez towarzysza Ziuka, Józefa Piłsudskiego. Została z Piłsudskim aresztowana i zesłana w głąb Rosji. Pod koniec lat dwudziestych doszło do spotkania na towarzyskiej herbatce Korczaka, Falskiej i Podwysockiej z Aleksandrą Piłsudską, którą Falska znała z czasów wspólnej walki o niepodległość. Słysząc o kłopotach finansowych i biedzie sierocińca, Piłsudska oświadczyła, Ŝe sama co prawda nie ma funduszów, ale chętnie zajęłaby się jakąś poŜyteczną
pracą i załoŜyła Towarzystwo Opiekuńcze, które wsparłoby ten dom dla dzieci. Korczak obawiał się, czy nie będzie uzaleŜnienia * Harry Kaliszer to ten wychowanek ojca z „Małego Przeglądu", który na barce przystaniowego Górskiego w 1936 roku wskoczył do Wisły i uratował mi Ŝycie, kiedy niechcący jako trzylatek wpadłem do wody. 32 i wtrącania się w wewnętrzne sprawy internatu, ale Piłsudska zapewniła, Ŝe to nie wchodzi w grę. Chce tylko pomóc. Myśl podchwycono i niebawem zawiązał się społeczny Komitet Dobroczynny. Obecność marszałko-wej spowodowała szeroką falę datków i wkrótce moŜna było myśleć o budowie nowego domu w Warszawie. Korczak wyciągnął wnioski z błędów, jakie popełnił przy budowie „Domu Sierot", i zaplanował nowy gmach duŜo wygodniej i nowocześniej. Gdy tata w 1929 roku przez rok prowadził w „Naszym Domu" zajęcia z robót ręcznych, miał juŜ specjalną, wydzieloną pracownię. Otwarty w 1928 roku „Nasz Dom" na Bielanach ówczesna prasa nazwała „salonem dzieci". Marszałkowa często go odwiedzała. Ojciec mi opowiadał, Ŝe gdy raz siedział z chłopcami w jadalni, nagle weszła jakaś obca starsza pani i powiedziała: - Dzień dobry, chłopcy. - Moi chłopcy jak słupki, nie odpowiadają, więc ja za nich mówię: - Dzień dobry pani. - Uśmiechnęła się i poszła w stronę kuchni. - Co wam się stało? - pytam. - Czemuście nie odpowiedzieli? - A bo to marszałkowa! - To co, Ŝe marszałkowa? - Jeszcze by pomyślała, Ŝe się jej podlizujemy - odparli. Takie to były honorowe chłopaki w tym „Naszym Domu", synu - dokończył. Wówczas wśród tych chłopców znajdował się Zdzisio Sieradzki*, dziś pan Zdzich, kierownik naszych kolonii i ewentualny mój obrońca, młody, przystojny blondyn, co przemawiał do nas na apelu i urządzał zawody w piłkę noŜną, siatkę, dwa ognie i szczypiorniaka. Często sam grał z nami na boisku lub sędziował. Kiedyśmy maszerowali nad wodę, szedł zawsze na czele, pochylony lekko do przodu, ze swą nieodłączną raportówką. Stare byki z pierwszych czwórek go przerastały. Do jeziora mieliśmy kawałek i przy ładnej pogodzie szliśmy nad nie środkiem asfaltowej szosy, na której z rzadka pojawiał się samochód. Gdy nadjeŜdŜał i z dala trąbił, padała komenda: - Lewa wolna! - Wtedy skręcaliśmy na pobocze, wciąŜ maszerując w nogę i śpiewając powstańcze, partyzanckie i harcerskie piosenki. Oprócz mej ukochanej Szturmówki w stałym repertuarze były: Serce w plecaku, Rozszumiały się wierzby, Bagnet na broń i Stokrotka, której nie lubiłem, uznając za lekko głupawą. Natomiast podrywałem się do marszu przy pieśni Morze, nasze morze! z bojowym zdaniem „śadna siła, Ŝadna burza nie odbierze Gdańska nam" i bohaterskim końcem: „albo na dnie z honorem lec!". DuŜo piosenek usłyszałem po raz pierw- * Zdzisław Sieradzki, jako jeden z bliskich współpracowników Maryny Falskiej, był wtajemniczony, gdzie został w „Naszym Domu" zamurowany pamiętnik, wyniesiony przez ojca z getta 15 lipca 1942 roku podczas ostatniego spotkania z Korczakiem, i po wojnie pomógł go ojcu odszukać. Dzięki temu tata mógł go opublikować i dziś tekst ten jest znany na całym świecie. 33 szy i z mety polubiłem. Do nich naleŜała piosenka o Dorocie. Gdy śpiewałem: - „Przed Dorotą, przed Dorotą baczność i na prawo patrz! A gdy skinie główką złotą, w piekło, w ogień za nią skacz!" - widziałem śliczną komendantkę i zgodnie z tekstem gotów byłem za nią skoczyć. Nie przypuszczałem, Ŝe „Dorota" to kryptonim podziemnej podchrąŜówki, która mieściła się przy Agrykoli. Nawet przy słowach „Agrykoli stromą drogą" i „przed pomnikiem króla Jana idzie wiara nasza szara" niczego nie podejrzewałem i dalej widziałem tę Dorotę, jak stoi przed pomnikiem króla Jana na trybunie i z uśmiechem odbiera naszą defiladę. Oczywiście pojęcia nie miałem, Ŝe piosenkę ułoŜył Jerzy Dargiel, którego juŜ wkrótce mama
przedstawiła mi jako swego młodszego kolegę z teatru „Baj". Najbardziej jednak dumny byłem ze skocznej wojskowej piosenki, którą śpiewając, czułem się o stopień wyŜej: Pan porucznik od saperów poszedł na zające i napotkał trzy panienki na zielonej łące, hulaj dusza, niech się rusza! Hej, hej! Ucha-cha! Hulaj dusza, niech się rusza! Dziewczyno moja! Jednej było panna Anna, a drugiej Marianna, a tej trzeciej nie powiedział, bo to jego panna! Hulaj dusza, niech się rusza... Zwłaszcza ostatnia zwrotka budziła mój śmiech: Cztery świeczki się paliły, a ta piąta zgasła! Pan porucznik pocałował, aŜ kanapa trzasła! Hulaj dusza, niech się rusza! Hej, hej! Ucha-cha! Byłem w pełni nieuświadomiony i nawet zdmuchnięta świeczka z hulaj duszą, co się rusza, nic mi nie mówiły. Po prostu śmiałem się, Ŝe nagle kanapa trzasła pod panem porucznikiem. Podejrzewałem co prawda jakieś świństwa, bo nasz wychowawca nie był rad z tej piosenki, ale dopiero po powrocie do domu, gdy dumnie ją zaśpiewałem mamie, a ona skrzywiła się, mówiąc: - Fe, syneczku. Kto cię tego nauczył? - zorientowałem się, Ŝe nie jest to utwór dla dorosłych. Mama, jako nauczycielka śpiewu, inny repertuar we mnie wpajała i po jej minie wyczułem, Ŝe była podminowana mym saperskim wyczynem. Po tym niewypale nie wyrywałem się juŜ z wkutym na blachę alfabetem, który na literę „a" zaczynał się od: „Armia nasza jest zwycięska, alfons jest to kurwa męska", a na „i" stwierdzał, Ŝe „Ibis jest to ptak ponury, indyk z nudów jebie kury". Oczywiście Alfons był dla mnie dracznym imieniem, a kurwa gorszym przekleństwem od cholery. 34 Lubiliśmy śpiewać piosenki ułańskie. W końcu wszyscy z naszej „III kompanii szturmowej" nosiliśmy przed wojną stoŜkowe ścięte czaka ułańskie z czasów Księstwa Warszawskiego. W takim czaku paradowaliśmy po podwórku - zarówno Lewus, jak i ja, czy Wisiek Dziedzic. Z tym Ŝe Wisiek miał pięknego konia na biegunach i w tym czaku na nim z szablą kłusował, a ja galopowałem na taborecie. JakŜe więc mieliśmy nie śpiewać, maszerując razem w nogę: Jak to na wojence ładnie! Jak to na wojence ładnie! Kiedy ułan z konia spadnie! Kiedy ułan z konia spadnie! Ułani go nie Ŝałują. Ułani go nie Ŝałują. Jeszcze końmi go tratują! Jeszcze końmi go tratują! A ja siebie Ŝałowałem, bo nie miałem z czego spadać i czym tratować, o co miałem głęboki Ŝal do rodziców, zwłaszcza do ojca, który przy swej bujnej wyobraźni powinien wiedzieć, Ŝe spieszony ułan, z przerzuconym siodłem na grzbiecie, jest Ŝałosny. Ja nawet nie miałem co przerzucać... Ucinaliśmy często na szosie gromko: Hej, dziewczęta, w górę kiecki! Jedzie ułan jazłowiecki! Innym utworem, który przywiozłem z kolonii, była piosenka zaczynająca się od słów: „Hej, dziewczyno, hej, niebogo, jakieś wojsko idzie drogą". Oczywiście nie wiedziałem, Ŝe słowa do niej napisał autor Koziołka Matołka Kornel Makuszyński i Ŝe była bardzo popularna w wojnie z bolszewikami w 1920 roku. Ułani przerobili ten tekst i tak zmieniony nam teŜ, po świeŜym wyzwoleniu, wydał się aktualny. Śpiewaliśmy go chętnie: Ja myślałam, Ŝe to śmieci! śe to kupa bydła leci! A to Sowieci, Sowieci! Sowieeci! Idący z nami wychowawca szybko odwracał głowę, wołał: - Bez draki, panowie! Czuj duch! I czuwaj! - I mrugał do nas porozumiewawczo. Wiedziałem, Ŝe teraz, gdy ci kościuszkowcy, co zawsze szli u boku niezwycięŜonej Armii Radzieckiej, właśnie zdobyli Berlin, nie jest to pieśń na czasie, ale śpiewaliśmy ją swobodnie na pustej szosie. Świadczy to o przedwojennym duchu, jaki panował na tych pierwszych powojennych koloniach. Naszym wychowawcą był młody, przystojny brunet, który stracił rękę 35
w powstaniu warszawskim. Pusty rękaw wsuwał sobie do wojskowej bluzy, a na głowie nosił zielony pieroŜek. W chłodne, deszczowe dni wkładał ochronną panterkę. Mówiono, Ŝe był kapralem podchorąŜym na Starówce i dowodził plutonem. Tam, w akcji na ulicy Freta, został cięŜko ranny. Byliśmy dumni, Ŝe teraz pod nim słuŜymy, i całą naszą kadrą, z pułkownikiem Lewusem-Lewandowskim na czele, karnie mu się podporządkowaliśmy. Imponował nam zwłaszcza w czasie kąpieli, gdy - bez tej ręki -jak rakieta pruł na plecach aŜ na środek jeziora, podczas gdy my chlapaliśmy się przy brzegu. RównieŜ tą jedną ręką świetnie grał z nami w siatkę, a w piłce noŜnej był nie do pobicia. Przekrzywiony, biegł szybko, kiwał wszystkich i zawsze strzelił gola. Cholernie był wysportowany. Do dziś nie wiem, jak się nazywał, ale po latach widziałem go na róŜnych uroczystościach związanych z rocznicą wybuchu powstania. Na tych koloniach Wisiek Dziedzic zdradził mi, Ŝe w niedalekiej wsi był przed rokiem na letnisku i został tam zaprzysięŜony w oddziale zuchów. Jako zuch znalazł w lesie pistolet i ukrył go w stodole. (śyliśmy wojną i nie dawaliśmy się rozbroić). Chciał teraz iść i sprawdzić, czy jeszcze jest. Ale nie poszedł, bo do tej wsi na piechotę było zbyt daleko. Kolor khaki wciąŜ był w modzie. Krótkie harcerskie spodnie ściągaliśmy wojskowym pasem z finką-jak pistoletem - u boku. Niektórzy przy pasach mieli ładownice, w które wkładali po cichu fajki. Na głowach nosiliśmy harcerskie czapki lub pieroŜki. Nasze wyszły spod igły pani Lewandowskiej, matki Lewusa, która juŜ za Niemca i w czasie powstania była etatową naszą krawcową. Dlatego te pieroŜki z gabardyny wyróŜniały się przedwojennym krojem i nosiliśmy je z oficerskim szykiem. Wielu z nas miało zielone chlebaki i poniemieckie plecaki z końską sierścią, które były przedmiotem moich westchnień. Popijaliśmy wodę z Ŝołnierskich manierek i jedliśmy z blaszanych menaŜek. Podstawialiśmy ich dekle do kolonijnego kotła... śarcie nie było złe. Jak wszędzie po wojnie, jedliśmy na śniadanie razowiec ze szmalcem lub marmoladą z buraków. Do tego dawano nam łyŜkę płatków owsianych z mlekiem. Czasem jajecznicę. śarłoki dostawały repetę. Popijaliśmy to czarną kawą zboŜową z cykorią. Kiedy mama pierwszy raz zrobiła sałatkę z cykorii, zdziwiłem się, Ŝe jest biała. Tylko z czarną kawą i cięŜkim strachem mi się kojarzyła. Na obiad na pierwsze danie dawali zupy: kartoflankę, grochówkę, kapuśniak, na drugie - placki ziemniaczane, kotlet mielony lub klopsy z gotowanymi buraczkami i marchewką, na deser zaś obowiązkowo kompot z rabarbaru. Miłym zaskoczeniem było zachowanie się starszyzny obozowej. Nie dawali wycisku jak nasi mandaryni na podwórku i nie tylko stary dyplomata Karus umiał się z nimi ułoŜyć, ale ja teŜ, co uznałem za wielki zaszczyt. 36 Były to bowiem chłopy pod wąsem, po piętnaście, szesnaście lat, wyŜsi od naszego bezrękiego wychowawcy. Niektórzy mieli juŜ włosy pod pachami i zarost na twarzy. Codziennie z rana golili się maszynką lub brzytwą. Tak jak mój ojciec w łazience naciągali sobie namydloną twarz i łapali za nos, podciągając go sobie do góry. Czasem zacinali się do krwi, bo nie mieli tej wprawy, co nasz fryzjer Bebeniec, niemniej był to szczyt moich marzeń. WciąŜ nie widziałem siebie w roli następnego do golenia. Niektórych znałem ze szkoły, jak Heńka Matysiaka, kuzyna moich sąsiadek przez ścianę Elzy i Heńki Malik. Heniek był pięknie zbudowany i opalony. Wraz z Heńką tańczył potem w pierwszej parze mazura w naszym szkolnym zespole, a po maturze został zawodowym tancerzem, podobnie jak Mrówa, czyli Zbyszek Korycki. Był teŜ z nami Andrucha, starszy brat mego kolegi z przedszkola RTPD Zdobka. Andrucha był wprost bajecznie opalony. Najbardziej zapamiętałem dwóch seniorów. Pierwszym z nich był Tadek, syn Sabinki Małek, koleŜanki mamy z „Baja", którą mama niezwykle lubiła i zawsze serdecznie ściskała. Tadek mieszkał na VII czy IX Kolonii WSM-u, ale przedtem go nie znałem. WyróŜniał się wzrostem i urodą. Z falującymi blond włosami, opalony na brąz, bez jednego piega na nosie,
wyglądał jak rzymski atleta. Lewus, najwyŜszy z nas, był przy nim konusem, nie mówiąc o Karusie. Jędrek Lewandowski teŜ podziwiał jego budowę i muskuły, choć dla podniesienia się na duchu szydził z niego po cichu: - Tadzio chłopak śląski. W barach szeroki, w dupie wąski. Gdyby Tadek to usłyszał, nie dałby mu za to szpilora, bo był łagodny i serio. Mówił mało, nie dlatego, Ŝe gardził nami, grzdylami, tylko Ŝe z natury był milczek. W przeciwieństwie do drugiego naszego seniora - Zbycha Maka. Ten teŜ traktował nas jak równych, co nie wyszło mu na dobre. Choć niŜszy od Tadka i nieco gorszej budowy, wciąŜ pręŜył swe mięśnie i demonstrował bicepsy. Wyjaśniał przy tym jak nauczy ciel: - Oto, chłopcy, mój mięsień Herkulesa. U mnie on gra! - Napinał go i puszczał jak siłacz w cyrku. Był zamiłowanym wykładowcą. Jako gimnazjalista z kagankiem oświaty na czapce, próbował nas oświecić: - Słuchajcie, drodzy - mówił. - To wam się w Ŝyciu przyda. Doszedłem do arcyciekawej tezy, która zadziwia mnie swą prostotą. Na rysunku moŜna to w skrócie przedstawić tak. Front jak szczyt gotyckiej katedry. - Z zapałem szkicował nam coś na kartce w kratkę lub na piasku. Co ja kiś czas przeszywał nas swym płomiennym wzrokiem i z uśmiechem szukał potwierdzenia swych słów. Na próŜno. Patrzyłem na niego woło wym okiem. Światło wiedzy do mnie nie docierało. Podobnie zresztąjak do reszty kompanii. On się tym nie przejmował i, nieobecny, dalej ryso- 37 wał swe szalone wzory. Dla oddechu robił stójkę i długo chodził na rękach po namiocie. - To odświeŜa mózg - mówił i z nową werwą przystępował do wykładu. Jak większość starszyzny nosił harcerski mundur, a z tyłu finkę. Uznałem, Ŝe straszny dziwak. Karus, zraŜony stopniem trudności, poszedł dalej: - Mak do maku. Chyba ma kuku na muniu i cięŜkiego szmergla. Nie jestem Ŝaden osioł dardanelski, ale nic z tego nie kapuję. Szkoda czasu i atłasu - podsumował. Dopiero po latach skojarzyłem, Ŝe ten Maku to nie kto inny, tylko nasz znakomity malarz nowoczesny Zbigniew Makowski, i to on był moim pierwszym wykładowcą historii sztuki, na tych koloniach. W pochmurne dni zostawaliśmy w obozie i wtedy największą frajdą było zbieranie grzybów, których była tu moc. - Z kosą moŜna na nie iść, nie tylko z finką - mówił podniecony Wisiek. Najwięcej było ich w okolicznych zagajnikach. Buszowaliśmy w nich na czworakach, omijając oczywiście psiary z blaszkami w kapeluszach i nakrapiane muchomury. Do nich miałem osobisty uraz: - Wiadomo! Piegusy zawsze psie! - i, dając im szpica w blaszane denko, z satysfakcją wołałem: - Spadaj, nakrapiany muchomorze! - W ten sposób mściłem się na nich za swój garbaty los. Codziennie przynosiliśmy całe bluzy jadalnych grzybów, nadziewaliśmy je na nitki i suszyliśmy. Niestety, były to głównie maślaki - które choć prawdziwe - w Ŝaden sposób nie chciały się ususzyć. JuŜ nazajutrz gniły i pełno w nich było robaków. Zachodziłem w głowę, skąd się ich tyle wzięło w zdrowych - poprzedniego dnia - trzonkach i kapeluszach. Mimo tych klęsk, skuszony olbrzymią ilością, z uporem ponawiałem próby i kosiłem maślaki w pobliskich zagajnikach w nadziei, Ŝe choć jednym suchym pętkiem ucieszę mamę i zapewnię sobie u niej zupę grzybową, którą bardzo lubiłem. Niestety. Lewus miał rację. - Po kiego grzyba je zbierasz?! - mówił. - Nie ususzą ci się. I rzeczywiście. Ani jednego suchego maślaka nie przywiozłem z tych bajecznie grzybnych lasów pod Garwolinem. Jedynie tego porucznika od saperów z piosenki, co poszedł na zające. Zaś co do wiedzy, to oczywiście wspomniany juŜ alfabet, który przezornie ukryłem przed mamą.
Byłbym mocno niesprawiedliwy, gdybym twierdził, Ŝe słynne warszawskie tempo odbudowy nie było prawdą. Było. Na kaŜdym kroku to widziałem. JuŜ następnej zimy ceglany komin naszej kotłowni zaczął dymić, a węgiel, który dotąd przez brytfankę przesiewałem, teraz grzał nasze kaloryfery. Mogliśmy wyrzucić do piwnicy Ŝelazną kozę i zdać się na nasz WSM. Co prawda mama, znana zięba, w duŜe mrozy wciąŜ przykła- 38 dała ręce do grzejników i mówiła: - Palą tyle, co kot napłakał! - ale palili. Komin dymił. Ten komin juŜ w przedszkolu mnie fascynował ze względu na kręcone zewnętrzne Ŝelazne schodki, wiodące aŜ na czubek, wokół którego biegł podest z balustradką, a nad nim ukośnie zawieszony wielki, czarny kapelusz. Ten podest wyglądał jak kapitański mostek i bardzo chciałem na nim stanąć. Długo nie wiedziałem, Ŝe czarny kapelusz nie wisi dla ozdoby, lecz chroni od pyłu i sadzy. Nowy komin odbudowano bez nakrycia i miano go z głowy. Kotłownią WSM-u dalej kierował ojciec Lutasa Dąbrowskiego, porucznika „III kompanii szturmowej" pseudonim Tchórz lub Śmierdziel. Tchórz nie od tego, co ma pietra, tylko od tego, co w obronie własnej puszcza smugę smrodu. Ludek Dąbrowski miał to nieszczęście, Ŝe chorował na jakąś dziwną chorobę i istotnie cuchnął strasznie. Podejrzewaliśmy go, Ŝe albo się zlał, albo pokakał. - Lutas! Śmierdzielu! Won! Znów zesrałeś się, chamie niemyty! - wołał Lewus, odkładając swą finkę, którą graliśmy w piaskownicy w pikuty. - Pff, co za smród! Niech skonam! - Łapał się za nos. - Ja?! Co ty?! Jędruś, powąchaj tylko! - Lutas wstawał i okazywał, Ŝe nie ma w majtkach ani plamy, ani kupy. - Nie gadaj, tylko przejdź stąd, bo dam ci szpilora! - krzyczał Lewus, a my demonstracyjnie zatykaliśmy no sy. Lutas płakał i błagał nas na klęczkach, a potem smutno grał sam ze so bą finką za piaskownicą. Wreszcie łaskawie litowaliśmy się nad nim i do puszczaliśmy do jednej klasy pikutów, które uwielbiał. Wchodził wtedy szczęśliwy do piaskownicy, aŜ piach się uginał, bo był cięŜki jak słoń. Ta przykra woń była zmorą jego dzieciństwa, tak jak mojego - włosy i pie gi. Z tym, Ŝe mnie nie gnębiono, a jego - strasznie. WciąŜ płakał, bezrad ny wobec naszego okrucieństwa, które było nie mniejsze niŜ u dorosłych, tyle Ŝe dorośli zapomnieli juŜ, jacy byli, i oślepli. Przychodząc do Ludka, zastanawiałem się, jak jego rodzice mogą tego nie widzieć, nie czuć smro du, który bucha w nos, i dopuszczają do takiego upokarzania swego syna. MoŜe wtedy nie było na to lekarstwa? Nie wiem. W kaŜdym razie śmier dział strasznie, nawet przez pory. Czytając potem Korczaka, podziwiałem go za to, Ŝe właśnie tak cudownie nie wyrósł ze swego dzieciństwa i pa miętał je świetnie. Śmierdzielem i tchórzem został Lutas przezwany nawet nie przeze mnie, tylko przez swego najbliŜszego przyjaciela, który mimo tego smrodu najczęściej do niego przychodził do domu bawić się kolejką. Przy jego matce oczywiście mówił: - Ludeczku, podaj mi łaskawie ten wagonik. - A nie: - Ty Smrodzie, won, bo szpica! - I matka Ludka, robiąc na dru tach, cieszyła się: - Jak wy się grzecznie dziś chłopcy bawicie. AŜ radość patrzeć. W powstaniu warszawskim ojciec Lutasa Jerzy Dąbrowski, „Faja", był 39 podporucznikiem i dowódcą powstańców z WRN-PPS. W ustach miał wiecznie fajkę, stąd jego pseudonim. Był legendarnym konspiratorem. W naszej kotłowni załoŜył warsztaty rusznikarskie i naprawiał pogiętą amunicję z ruskich zrzutów bez spadochronów.