Są one kreacją artystyczną opartą na rzeczywistych spotkaniach. Stwierdziłem, Ŝe silne
przeŜycia, nawet błahe, coś znaczą i poskładane tworzą szerszy obraz. Do tych przeŜyć
sięgnąłem. Dzisiejsza młodzieŜ nie ma pojęcia, jak się ubieraliśmy, gdzie się bawiliśmy, o co
walczyliśmy i kto nam konkretnie podstawiał nogę. Na faktografię więc połoŜyłem
szczególny nacisk.
Miałem szczęście, Ŝe siedziba STS-u przy alei Świerczewskiego 76 (dziś Solidarności), tak
jak mój dom przy ulicy Krasińskiego 16, znalazła się w centrum wydarzeń. Była swoistym
sztabem. Tu przychodzili ludzie decydujący o losach kraju. Patrzyłem, jak się zmieniają. Było
to fascynujące widowisko. Często ciekawsze niŜ to na scenie. Dlatego naszej widowni
poświęciłem tyle miejsca, przeprowadzając z nią moje prywatne rozrachunki.
Długo mordowałem się nad pierwszym rozdziałem. Czułem, Ŝe bez opisu mego dojścia do
STS-u wszystko będzie niejasne. I zacząłem dalszy ciąg Lwów wyzwolonych. Opisałem moje
studia, losy rodziców, ich przyjaciół, znanych z dwóch poprzednich ksiąŜek, moich kolegów z
podwórka, ze szkoły i z UW. Wielu z nich trafiło do STS-u. Nie przyszliśmy znikąd. To, co
wynosiliśmy z rodzinnego domu, i prywatne rozmowy, uznawane wówczas za propagandę
szeptaną, stanowiły główne źródło informacji.
To, Ŝe ideały budowniczych „szklanych domów" WSM-u na śoliborzu nam przyświecały, a
starzy społecznicy zagrzewali do walki, jest dość jasne. Podobnie jak poszerzający się
stopniowo zakres wolności spowodowany narastającą falą walki frakcyjnej na szczytach
partii. Stąd cytowane przeze mnie teksty wciąŜ wiąŜę z bieŜącą sytuacją polityczną.
Oczywiście na portretach moich przyjaciół się skupiłem. Przywołanie ich twarzy sprzed pół
wieku nie było łatwe. Kiedy jednak przyszli i zaczęli do mnie mówić swoim głosem, jak
dawniej nazywając Wujkiem czy Jarką, doznałem rzadkich chwil radości. Znów z nimi
byłem, naprawiałem świat i miałem dwadzieścia lat. Dziś zastanawiam się, skąd wzięła się
nasza paczka? To nagłe spotkanie w jednym miejscu. Nasz dobór naturalny najbardziej
zadziwia.
Tytuł podsunięty mi przed trzema laty przez Izydora Grzeluka Lwy STS-u, który wydał mi
się zrazu pretensjonalny (j ak kiedyś Studencki Teatr Satyryków) - w miarę pisania nabrał
sensu. Byliśmy wtedy jak lwy gotowi rozszarpać kaŜdego, kto stanął na naszej drodze. Nie na
darmo przywódcy partii, chcąc nas okiełznać, krzyczeli: „Histeria!", a studenckim
publicystom z tygodnika „Po prostu" przypięli etykietkę „wściekłych". Szliśmy ze
„wściekłymi" i dopiero dziś widzę, jak ryzykowaliśmy w Październiku 1956, chcąc wyrwać
się ze stalinowskiej klatki.
Koledzy od dawna namawiali mnie, bym napisał historię STS-u. Nie bardzo czułem się na
siłach. Tak się złoŜyło, Ŝe bardzo zwięzłą monografię tego najbardziej literackiego teatru
studenckiego napisał nie literat, lecz aktor - Ryszard Pracz, wierny straŜnik naszej pamięci.
Jego Studencki Teatr STS wydany w 1994 roku do dziś jest głównym źródłem informacji.
Teraz, na pięćdziesięciolecie Teatru, ogłosił antologię naszych tekstów Trudno nie pisać
satyry i przygotowuje zbiór naszych piosenek i operetek z dołączonymi nutami.
My, tekściarze STS-u: Agnieszka Osiecka, Witold Dąbrowski, Andrzej Jarecki i ja,
zawdzięczający naszemu teatrowi swą pierwszą, wspólną debiutancką ksiąŜkę Myślenie ma
kolosalnąprzyszłość, skupieni na własnej twórczości odkładaliśmy na potem pisanie
wspomnień - aŜ z nas czworga zostałem tylko ja. Opisanie więc początków STS-u stało się
moim obowiązkiem.
Ta ksiąŜka obejmuje pierwszy okres działalności STS-u i jest moją osobistą kroniką
wydarzeń. Nie ma w niej opisów głośnych przedstawień z lat sześćdziesiątych oraz nazwisk
na trwałe związanych z STS-em, takich choćby jak Stanisław Tym czy Jan Tadeusz
Stanisławski. Jako młodsi od nas przyszli do STS-u później...
A mnie ten pierwszy, pionierski okres porwał. Nigdy potem nie miałem uczucia, Ŝe moje
słowa trafiają jak pocisk. I nigdy później spektakl nie zmieniał się w wiec. Potem było hasło:
„Koniec z wiecowaniem" i okazało się, Ŝe mury nie runęły, a kajdany podzwaniają. Agitkę w
1956 zmieniliśmy na satyrę ku pokrzepieniu serc. Dla mnie zdjęcie Esmeraldy było tą
granicą, na której skończył się nasz szturm, a zaczęła uporczywa obrona na z góry
zaplanowanych pozycjach.
Gdyby mi ktoś w maju 1958 roku powiedział: „Nie martw się, Wujek, i tak będziesz
prozaikiem", puknąłbym się w czoło. Fakt, Ŝe zostałem autorem lwiej trylogii, jest moŜe
najlepszą puentą dla tekściarza STS-u, specjalisty od skeczów i blackoutów. śart historii, z
którego kawalerzysta Jaś z moich Ułanów ma prawo się uśmiać.
Nigdy nie wiadomo, kiedy człowiek zacznie pisać kobyły. Kończąc ten przydługi wstęp, juŜ
krótko, jak dawniej, dedykuję tę ksiąŜkę moim zmarłym i Ŝyjącym przyjaciołom z STS-u, z
którymi razem po Sygnale do wymarszu ruszałem do walki, burząc partyjne dogmaty uznane
wtedy za święte, w nadziei, Ŝe wolność i demokracja są o krok, a ponura dyktatura
ciemniaków nigdy nie powróci.
Ten nowy rok 1952, w którym kończyłem dziewiętnaście lat i na jesieni miałem zacząć
drugi rok studiów, był na pewno przełomowy. Wyrosłem z mego podwórka, na którym
spędziłem większość Ŝycia. Teraz w domu byłem gościem. Zmieniłem przyjaciół. Nie
rozstawałem się z Andrzejem Jareckim jak kiedyś z Jędrkiem Lewandowskim - Lewusem. Po
zdaniu pierwszej sesji egzaminacyjnej szykowałem się do debiutu jako krytyk literacki.
Jednocześnie nie wyzbyłem się ambicji dramatopisarskich. Śledziłem autorów teatralnych.
W otwartym na Powiślu teatrze Ateneum zaczęły się pojawiać sztuki nowych autorów.
Sprawa rodzinna Jerzego Lutowskiego cieszyła się wielkim powodzeniem. Przystojny
Lutowski, z zawodu lekarz, budził mój podziw. Kiedy kłaniał się znajomym na sali i siadał
godnie w krześle, chciałem być taki jak on. Był przystojniejszy od aktorów ze swej sztuki.
Czasem zjawiał się w oficerskim mundurze, w którym wyglądał tak, Ŝe mama szeptała: -
Mało, Ŝe lekarz i pisze jak doktor Korczak i Czechow, to jeszcze tak urodziwy! Co?! - I
patrzyła na mnie. A ja doktorem nie byłem, sztukę mi zdjęli*, a o urodzie wolałem nie
myśleć...
Jeszcze przed studiami, w drugiej połowie września 1951 roku, wyjechałem do Domu Pracy
Twórczej ZAiKS-u w Sobieszowie. Po pracy w junackim hufcu „SłuŜba Polsce" znalazłem
się w innym świecie. Wraz ze mną przebywali tam młody dyrygent Jan Krenz i fotoreporter z
„Przekroju" Ludomir Rubach - imponujący grubas zawsze z aparatem gotowym do strzału.
Był przedwojennym
* Była to sztuka Takich nam nie potrzeba (po zmianie tytułu: Oni jednak mieli rację) pisana
w klasie maturalnej dla teatru szkolnego. Skrytykowałem w niej nadgorliwość naszego Koła
ZMP. Zarząd Szkolny w moim negatywnym bohaterze Statkiewiczu dopatrzył się aluzji do
siebie i pobiegł na skargę do władz zwierzchnich. Dzielnicowy Zarząd ZMP przyszedł na
próbę i po pryncypialnej dyskusji wstrzymał premierę (zob. Jarosław Abramow-Newerly,
Lwy wyzwolone, Warszawa 2003, s. 315).
dziennikarzem i na spacerach bez przerwy pstrykał, dzięki czemu mam zdjęcie z górskiej
przełęczy, z profilem jak Mickiewicz „na Judahu skale"...
Przy stole posadzono mnie z matką młodej reŜyserki Lidii Zamkow, której przedstawienie
widziałem w Teatrze Polskim. Pan Janek Berliński mówił, Ŝe Lidia Zamkow to świetna
inscenizatorka. Jej matka z dumą opowiadała o niej i o swym zięciu, aktorze Janie
Świderskim, znanym mi z filmu i z teatru. Przypominała mi starą Zimowiczową. TeŜ była
emigrantką z Rosji.
W jadalni leŜały pisma literackie. W jednym z numerów „Twórczości" dostrzegłem nową
sztukę Krzysztofa Gruszczyńskiego Pociąg do Marsylii. To zdolniacha. Nie tylko dobry w
przekładzie pieśni radzieckich, ale i w dramacie. Takim być - marzyłem.
W Sobieszowie po raz pierwszy poznałem objazdową trupę estradową graj ą-cąpod egidą
Artosu. Artyści stołowali się w ZAiKS-ie, a mieszkali na mieście. W skład zespołu wchodzili:
młodziutka piosenkarka, drobna blondynka z zadartym noskiem, i dwóch pianistów. Obaj byli
ze Lwowa. Starszy, szpakowaty, przypominał mi Olka Palińskiego, mego ukochanego Kolegę
Betkę z „Baja", i teŜ miał na imię Aleksander. Z lwowska nazywali go Oleśku. Oleśku tak
samo dobierał melodie i grał ze słuchu. - On jest od nut! - wskazywał młodszego pianistę o
kruczych włosach i zgryzie królika. Młodszy nazywał się Wiktor Kolankowski i był po szkole
muzycznej w Gliwicach. Świetnie grali lwowskie melodie na dwa fortepiany. Oleśku
skomponował piosenkę o latarniach na Nowym Świecie, którą śpiewała ta młoda piosenkarka.
Kierownikiem zespołu był Włodzimierz Patuszyński, łysawy szatyn pod czterdziestkę o
bezbłędnej dykcji i świetnych manierach. Przed wojnąbył aktorem i piosenkarzem w
teatrzykach rewiowych i pisał teksty dla zespołu rewelersów Cztery Asy. Podczas wojny
występował we Lwowie i w Wilnie. Znał Rosję, bo urodził się w Irkucku. Z miną bywalca
przybliŜał nam przedwojenne kabarety i ze współczuciem patrzył na nas, młodych. - To był
świat. Minął i adieu, fruziu! Szkoda twoich łez, dziewczyno - wzdychał. Zazdrościłem mu
tego świata. Tylko szpakowaty Oleśku go znał, ale z Patuszyńskim wolał nie konkurować. -
Wołodźka jest od bawienia - mówił. Istotnie, Patuszyński miał gadane. Gdy z godnie zadartą
głową bawił nas, modulując głos, wydawał się wyŜszy, niŜ był. Typowy bes-serwisser, jak
mawiała mama, który wszystko wiedział najlepiej. Trochę nie pasował do tej trupy i dziwiłem
się, Ŝe ktoś taki jak on ugrzązł w objeździe na głębokiej prowincji. W Warszawie nic o nim
nie słyszałem.
Często z rana odwiedzałem tych artystów i razem szliśmy nad pobliski staw, który
odkryłem. Miał czarną, torfiastąwodę, ale od biedy dało się kąpać. Bez pływania nie
wyobraŜałem sobie wakacji. Mimo połowy września dni były ciepłe, choć czuło się wiew
jesieni. Liście Ŝółciły się i nad sitowiem fruwały siwe nitki babiego lata. W szuwarach
kumkały Ŝaby, a my opalaliśmy się na kocach w ostatnich promieniach słońca. Młoda
piosenkarka - którą uznałem za brzydulę i co do której w duchu wątpiłem, czy się przebije,
biedactwo, na kocu nabrała krasy. W kusym kostiumie przyciągała wzrok. Jej krągłe piersi
kusiły
10
pod stanikiem. Nie wyglądało, by któryś z artystów do niej uderzał. MoŜe Wołodźka, ale teŜ
raczej jej ojcował. Szansę więc miałem. Poderwałem się jak młody chart i zacząłem roztaczać
swe uroki. W zasadzie tylko ja skakałem do wody. Oni pływakami nie byli. Kiedy prułem
Ŝabką z parskaniem, piosenkarka pytała: - I jaka woda? Bardzo zimna? - Skąd! Jak zupa! -
wołałem. Zrzędziła, Ŝe brudna i dobra dla karpi, ale w końcu dawała się skusić. Nawet nieźle
pływała z dracznie zadartą głową. - Nie chcę moczyć włosów, bo dziś gram! A tu pełno torfu.
Grzęznę w nim. Fuj! - wyciągała rękę, którą zaraz chwytałem. Biorąc piosenkarkę wpół,
wysadzałem ją na brzeg. W mokrym kostiumie wyglądała ponętniej. Nazwałem ją Syreną. -
Ej ty! Kto się przezywa, tak sam się nazywa! - Groziła mi palcem, ale czułem, Ŝe się jej
spodobało.
Wieczorami objeŜdŜali miejscowości wczasowe i ciągnęli mnie ze sobą. Dwukrotnie im
towarzyszyłem. W Świeradowie Zdroju i w Jeleniej Górze. W Jeleniej Górze zdziwiłem się,
Ŝe taki duŜy teatr ma to małe miasto. Ojciec mówił, Ŝe jest piękne i nietknięte wojną, co się
sprawdziło. Sala wypełniona była po brzegi. Rej wodził Patuszyński. Prowadził
konferansjerkę, mówił monologi, śpiewał, tańczył i recytował. W smokingu odŜył jak w
przedwojennym kabarecie. Zwracał się do widzów: „Mili państwo". Kiedy pianiści zagrali
wiązankę lwowskich melodii, kończąc okrzykiem: „Ta joj!", mili państwo oszaleli. Zerwała
się burza braw. Ten niecenzuralny okrzyk Patuszyński w mig skontrował:
- „Ta joj" jest tu, na Ziemiach Odzyskanych, a Lwów, czyli Lwiw, został na radzieckiej
Ukrainie. Tak się po wojnie jakuś pokiłbasiło, mili państwo, Ŝe Szkoda twoich łez,
dziewczyno! - westchnął. - To tytuł piosenki, oczywiście - przekrzyczał śmiech. - A
dziewczyną, dla której ją zaśpiewam, będzie młoda gwiazda dzisiejszego programu. - Tu
wskazał na piosenkarkę, której znów nie poznałem. Na wysokich obcasach, w wieczorowej
sukni, połyskując srebrną łuską, była lepszą Syreną niŜ w kusym kostiumie nad stawem. -
Rany Julek! Co teatr moŜe?! - dziwiłem się.
A flirt z piosenkarką skończył się na publicznym wręczeniu jej kwiatów na scenie i
pocałunku w dłoń. Kąpiel w stawie była naszym największym zbliŜeniem. Wkrótce moja
Syrena ruszyła w objazd z Artosem i adieu, fruziu! Nigdy jej więcej nie spotkałem.
Imieniny Andrzeja na pierwszym roku studiów obchodziłem u Jędrka Le-wandowskiego. Do
tego dochodziły zbliŜające się imieniny jego starszej siostry Basi, więc goście dopisali,
zwłaszcza babki, co mnie cieszyło. Wszyscy stłoczyliśmy się w pokoju od podwórka, który
po powrocie rodziny Lewandowskich z wygnania okazał się być spalony i Andrzej urządził
tam magazyn broni i pracownię pirotechniczną. Teraz go odremontowano i pani
Lewandowska miała znów jak my dwie izby z kuchnią. Mama Jędrka dalej szyła i
sprzedawała suknie na Bazarze RóŜyckiego, dzięki czemu, mimo Ŝe wdowa, mogła utrzymać
cały dom i wykształcić dzieci. Przywiązywała do tego wielką wagę. Lewus nie
11
chciał się uczyć. Matka dzielnie przetrwała ten okres. Posłała go do najlepszych szkół
zawodowych, po których zdał lekko na polibudę i teraz przodował na Wydziale
Mechanicznym.
Lewus zorganizował adapter z płytami, tak Ŝe byliśmy niezaleŜni od radia. Z ulgą
stwierdziłem, Ŝe babek jest więcej. Obsiadły wianuszkiem tapczan i czekały jak polne
kwiatki. - Tylko zrywać - stwierdziłem. - Jeśli nawet jedna mnie odwali, jest druga -
pocieszyłem się i dla pewności uderzyłem do najbrzydszej, która była naj chętniejsza.
Obciągnęła spódniczkę i westchnęła:
- Och, ja źle tańczę...
- Ja teŜ - odparłem i porwałem ją w ramiona. Za mną poszli inni. W pokoju
zagęściło się.
Większość dreptała w miejscu, udając taniec. Najlepiej czułem się w tangu i w przerwie
poprosiłem Lewusa o wolne kawałki.
- Znaczy pościelówę? JuŜ się robi! Dla kumpla z podwórka wszystko.
-I puścił płytę z Henrykiem Rostworowskim.
Miał jeszcze Janusza Gniatkowskiego i Zbigniewa Kurtycza, w których teŜ byłem
wstrzelany. Lewus przytomnie zgasił światło i tylko jasna smuga biła z przedpokoju. Moja
partnerka w półmroku oŜywiła się, a na słowach: „JuŜ nikt nie zatańczy jak ty!" - głębiej
spojrzała mi w oczy. Nasze głowy zbliŜyły się. Lekko musnąłem jej policzek, a potem wargi.
Odpowiedziała słodkim pocałunkiem. Był tak słodki, Ŝe nigdy bym jej o to nie posądzał. Inni
teŜ się całowali na potęgę i migdał odchodził wielki. KaŜdy pitigrilił się w kącie. Tylko
najpiękniejsza czarnula siedziała sama na tapczanie i jadła sałatkę. Chyba z obawy, Ŝe da
komuś kosza, nikt jej nie prosił. Była podobna do włoskiej aktorki Lucii Bose i trochę do
Danki - naszej słynnej Dekawki, w której wszyscy kochaliśmy się w szkole.
Zaryzykowałem i przy następnym tańcu skłoniłem się. Ukazując zęby spod wilgotnych
warg, rzekła:
- MoŜe za chwilę. Tylko zjem. - Przełknęła i otarła pełne usta. - Ten parkiet
nie nazbyt, ale moŜna! - Podała mi rękę.
Gdy wstała, sięgała mi do ramienia. Lekka jak piórko tańczyła z biglem. Widać, Ŝe niejedną
potańcówkę obskoczyła. Przyznała mi się, Ŝe lubi „fajfy" i dancingi w nocnych lokalach. A
najbardziej „Kaskadę", w której nie byłem.
- Tam grają jazz, a trąbkarz cudownie gwiŜdŜe! Zwłaszcza slow-foxa Ty
jeszcze wrócisz do mnie — zanuciła go cicho.
Była młodsza ode mnie, bo zdała maturę mając siedemnaście lat, i to oblatanie w nocnych
lokalach było dziwne. Z urodą teŜ bardziej pasowała do PWST niŜ do SGGW. - Skoro jednak
nasza Dekawka studiuje zootechnikę, to nie tylko chłopskie dziopy tam się kształcą, ale i
takie kociaki - uznałem. Coraz bardziej mnie intrygowała. Pewna siebie, z bliska była jeszcze
ładniejsza. Gdy mówiła, wydymała pulchny ryjek, który aŜ się prosił, by go zamknąć i zgasić
tę paplaninę. Po drugim tańcu ośmieliłem się go dotknąć. Wciągnął mnie z biglem. Znów
widać, Ŝe była oblatana. Kiedy wychodzi-
12
liśmy od Lewusa, spostrzegłem, Ŝe ma na sobie drogie ciuchy. Zmieniła lakierki na kapce i
nałoŜyła karakuły elegantsze od futra mojej mamy. Odprowadziłem ją na przystanek, ale nie
zatrzymała się, tylko, widząc taksówkę, rzuciła:
- Gablotą szybciej. Nie mam zamiaru gnić na przystanku. - I ruszyła
w stronę postoju. Na poŜegnanie musnęła mnie w policzek.
- To pa. Całkiem miłe te andrzejki. Nie myślałam, Ŝe będą takie.
A gdy spytałem, kiedy się znów zobaczymy, odparła:
- MoŜe w grudniu po południu. Albo w przyszłym roku. Zadzwoń. Na razie
jestem zajęta. - I dała mi swój telefon. Wsiadła do taksówki, pańskim gestem
rzuciła do kierowcy: - Na Złotą! - i, pomachawszy ręką, odjechała.
Lewus nic bliŜszego mi o niej nie umiał powiedzieć, bo wpadła dość przypadkowo na
imieniny Basi. Znał tylko jej imię: Alina. Po tygodniowym odczekaniu zadzwoniłem do niej.
Zgodziła się ze mną spotkać przed uniwerkiem. Przyszła znów w karakułach. Ręce trzymała
w mufce. Usta miała uszmin-kowane i mimo mrozu odkrytą głowę ze świeŜo ułoŜoną fryzurą.
Pachniała perfumami z komisu.
- Właśnie wracam od mego fryzjera. Musiałam się zrobić na bóstwo - rze
kła. Tak wyfiokowana kusiła do oskarŜeń o drobnomieszczański styl Ŝycia
i hołdowanie zgniłym zachodnim gustom. - Dziwne, Ŝe ZMP to toleruje.
U nas w tym futerku długo by nie zagrzała - pomyślałem. Ona jednak czniała
brygady lekkiej kawalerii ZMP i jak przedwojenna dama odwaŜnie szła po uli
cy. Jej szarŜa imponowała. Kupiłem bilety do kina. Po filmie całowaliśmy się
w bramie. Na poŜegnanie oznajmiła mi, Ŝe w niedzielę ma czas i mogę do
niej wpaść.
- Będziesz sama? - spytałem.
- A jak? Po co cię zapraszam, głuptasie! - rzekła z wyŜszością.
Wolna chata to było coś, więc pełen nadziei czekałem na niedzielę. Z drobnym prezentem i
kwiatami wparowałem do starej kamienicy na Złotej. Gdy zadzwoniłem, otworzyła mi starsza
pani. - Ładnie sama, cholera - zakląłem. Z pokoju wyszła Alina i rzekła:
- To do mnie. Wchodź. - I wprowadziła mnie do siebie. Okazało się, Ŝe
wynajmuje pokój. Był niezaleŜny, z małą kuchenką.
- TeŜ kołchoz, ale zawsze swobodniej niŜ w akademiku. I mogę robić, co
chcę, nie?
- Pewnie - rzekłem i odetchnąłem.
We wnęce dostrzegłem amerykankę, a przy niej dwa fotele. Na niskim stoliku stała choinka.
Alina połoŜyła pod nią mój prezent, mówiąc, Ŝe teŜ musi mi coś dać na gwiazdkę. Na ścianie
wisiał portret pana z wąsami, w modnym wdzianku.
- Zamiast Stalina mój tatuś! - zaśmiała się. - Fundator mego szczęśliwego
jutra! Jestem jedynaczką, więc sam rozumiesz. Mogę balować - dodała, nasta
wiając wodę na herbatę.
13
Wyciągnęła kruche ciasteczka i flaszkę wina. Okazało się, Ŝe tatuś jest znanym lekarzem w
Radomiu.
- Wynajął mi tę stancję i płaci czesne. Chciał, Ŝebym poszła na medycynę,
ale z moim pochodzeniem nawet on mnie nie upchnął, więc na razie jestem na
SGGW - rzekła.
Słuchałem tego paplania, czekając, byje zamknąć. Pośpiesznie piłem herbatę w fotelu, a ona,
podwinąwszy nogi, ułoŜyła się na amerykance.
- Wybacz, Ŝe leŜę, ale słabo się czuję - wyjaśniła. Z troską zacząłem się do
niej przysuwać, aŜ doszło do pocałunku.
- Nie jesteś w tym biegły! Widzę, Ŝe Alusia musi cię uczyć. -I przystąpiła do
lekcji. - Lubię się z chłopcem kochać, gdy mi odpowiada. I wiem, Ŝe jest czysty!
- westchnęła głębiej.
Korzystając z zachęty, ostrzej się dobierałem. Droczyła się, ale czułem, Ŝe pęknie. Usta jej
spulchniały. Gdy przerywałem, wodziła po mnie zamglonym okiem, szepcząc:
- No, jak? Kochasz mnie?
-Uhm.
- To dobrze. Ala ma kota. Ala ma wielkiego kota. I lubi go. - Ściskała mnie
czulej. Nagle rozległ się dzwonek i ta sama starsza pani zawołała:
- Pani Alusiu! Do pani!
Alina obciągnęła spódniczkę. Wyszła do przedpokoju i po chwili wróciła z bykiem w moim
wieku. Kolegą z roku. Zaczęli gadać o zoologii. Siedziałem jak na tureckim kazaniu. Na
dobitek stale pytała: - Coś taki osowiały? Nie poznaję cię. Przed chwilą mówiłeś taki świetny
Ŝart. Opowiedz mu, błagam!
Resztkami sił mówiłem go, martwym głosem. To, Ŝe zoolog się śmiał, zakrawało na cud.
Najgorsze, Ŝe choć zapewniał, iŜ wpadł na chwilę, siedział twardo i nie miał zamiaru wyjść.
Alina swym szczebiotem teŜ go do tego nie zachęcała. Po godzinie czułem, Ŝe go nie
przetrzymam, i tak, przeczekując się wzajemnie, dotrwaliśmy do wieczora i razem wyszliśmy,
Ŝegnani przez Alę Ŝyczeniami wesołych świąt. Powiedziała, Ŝe wyjeŜdŜa do Radomia, bo
Gwiazdkę zwykła spędzać w domu, ale Ŝebym po jej powrocie zadzwonił. - Akurat. Mam
dość twej gwiazdki. I prezentu pod choinką - myślałem ze złością.
Ale po Nowym Roku zadzwoniłem. Przysięgała, Ŝe z tym kolegą to przypadek. - Nie
zachowuj się jak dzieciak, tylko pomyśl o miłym wyjściu na miasto
- mówiła. Chcąc jej dowieść, Ŝe nie jestem dzieciak, zdobyłem dwie karty
wstępu na ekskluzywny Bal Karnawałowy u Dziennikarzy na Foksal. Bawili
się tam sławni ludzie, artyści i politycy, grała orkiestra, a najpiękniejsze babki
Warszawy obnosiły swe stroje i urodę. Alina teŜ chciała się tam pokazać i pod
skoczyła z radości.
- Nie mogłeś trafić lepiej! Odpalę się tak, Ŝe będziesz ze mnie dumny!
U szatniarza Leona miałem fory. Był legendarnąpostaciąKlubu Dziennikarzy. Jeszcze przed
wojną pracował w straŜy marszałkowskiej w Sejmie i znał swój fach. Jak trzeba, to był
wykidajłą, ale gdy dostał w łapę, umiał gracko
14
podać palto, mówiąc: - Kłaniam się nisko, panie redaktorze. śyczę zdrowia i sukcesów
prasowych! - Co mi imponowało.
Z dumą wprowadziłem Alinę do Klubu. JuŜ w szatni nadziałem się na mego ukochanego
konferansjera z Syreny Kazimierza Rudzkiego, którego znałem z krótkiego pobytu w Domu
Literatów w Oborach. Mimo Ŝe byłem szarym studentem, a on gwiazdą - długo ze mną
rozmawiał, chodząc po parku. Teraz stał z Ŝoną i gdy mu się ukłoniłem, rzekł głośno:
-I waszmość tu? Niebywała ta młódź dziś. - Wzniósł oczy z miną karawa-niarza.
Spęczniałem z dumy, a Alina spojrzała na mnie innym okiem. Czułem, Ŝe zrobiłem na niej
wraŜenie.
Tak jak myślałem - sław nie brakowało. Spostrzegłem wielu pisarzy i aktorów. Był Jan
Brzechwa i zgarbiony Janusz Minkiewicz, który prowadził konferansjerkę w Teatrze
Satyryków ze Stefanią Grodzieńską. Ona teŜ była. Na wszelki wypadek jej się ukłoniłem.
Odpowiedziała mi uroczym uśmiechem. Ujrzałem pięknego Jerzego Lutowskiego, lekarza-
dramatopisarza, o którego byłem zazdrosny, a takŜe Krzysztofa Gruszczyńskiego. Przeszła
koło nas królewska Aleksandra Śląska, bohaterka wielu filmów, podobnie jak Jerzy
Duszyński z Zakazanych piosenek i Alina Janowska z komedii Skarb.
Był oczywiście Grzegorz Lasota, którego wolałem ominąć, bo wiedziałem, Ŝe mi dowali.
Niestety spostrzegł mnie i sam podszedł.
-No, proszę! I takich smarkaczy tu wpuszczają? Pewnie tatuś ci załatwił. Co? Przyznaj się! -
zaśmiał się głupio. - Ale partnerkę masz świetną. Gratuluję. Grzegorz Lasota jestem -
przedstawił się i szybko podbiegł do świńskiego blondyna z lekko ściętym nosem i róŜową
twarzą. Wszyscy tańczyli koło niego. Widać, Ŝe był waŜny.
Nadszedł Kazik Dębnicki z Krysią i serdecznie się ze mną oboje przywitali.
- Widzę, Jareczku, Ŝe nie tracisz czasu! Jest pani bardzo podobna do Lucii
Bose. Nie wiem, czy pani ktoś o tym mówił?
- Ja - odparłem.
- No, proszę. Znaczy, mamy to samo oko. - Mrugnął do mnie. Ala z Kry
styną odeszły do lustra poprawić urodę, a ja skorzystałem z okazji i spytałem
Kazia, kto to ten świński blondyn, co gada z Lasotą.
- Ten z twarzą Juliusza Cezara? No, jak to kto? Stefan Staszewski.
- Dziennikarz?
- Naddziennikarz. Kierownik Wydziału Prasy i Propagandy KC PZPR. To
on jest tu Senatorem na tym balu. Widzisz chyba ten dwór? - Wskazał wianu
szek przydupasów. Gdy panie wróciły, Kazik klepnął mnie: - No, to bawcie się,
moi mili. - I odszedł z Krystyną do drugiej sali.
- Bardzo przystojny chłopiec. I uroczy - rzuciła za nim Alina. - Długo się
znacie?
- Od przed wojny - rzekłem dumnie.
-No, proszę. Widzę, Ŝe jesteś bywalcem. Nie posądzałam cię o to.
15
Wreszcie przestałem być dzieckiem i, jako fundator, nabrałem wagi. Gdy zagrała orkiestra,
gestem właściciela objąłem ją wpół i wziąłem do tańca. Była jedną z najpiękniejszych i
najmłodszych na sali. - Kto wie? MoŜe się z nią oŜenię? - myślałem, poŜerając jąwzrokiem.
Ona teŜ tuliła się do mnie. Roztkli-wiłem się. Takie maleństwo...
Ledwie skończyliśmy, z tłumu wyszedł cięŜki przystojniak i dziarsko krzyknął:
- Jest nasz mały wamp! Jak zwykle zabójczy! BoŜe! Wiesz, jak ja się w tobie
kocham! -I uściskał jąmocno. - Świetnie, Ŝe przyszłaś. Co prawda z obstawą,
ale zawsze. - Spojrzał na mnie.
- To mój kolega - przedstawiła mnie.
- Miło mi - rzekł i ciągnął dalej: - Nawaliłaś ostatnio. Czekaliśmy na ciebie
w „Kamerze"!
- Nie było mnie w Warszawie. Dlatego - wyjaśniła.
- W takim razie musisz naprawić ten błąd. Pozwoli kolega, Ŝe zatańczę.
Mam z Alą stare porachunki - rzucił pewnie.
- Oczywiście - mruknąłem ogłupiały.
Wziął ją za rękę i poprowadził jak swoją. Szybko zniknęli.
Nie chcąc być wałem, udałem się do bocznego baru i zamówiłem kieliszek wódki. Królował
tu Tadeusz Kubiak. Brunet o karbowanych włosach, z lekko przechyloną ku ramieniu głową.
Mówił ochrypłym głosem do młodego poety z Koła Młodych ZLP Jerzego Skokowskiego.
Nie znali mnie, aleja ich znałem. Skokowski z muszką pod brodą i włosem na brylantynie
wyglądał jak amant z przedwojennego filmu. Nie dziwiłem się, Ŝe baby na niego lecą. Kubiak
znów miał coś z trubadura. Tak sobie wyobraŜałem cyganerię warszawską. Brakowało mu
tylko kapelusza i peleryny. Jego wiersz O palaczu kolejowym, który czytał Marksa znałem
juŜ w szkole, podobnie jak wiele tekstów piosenek. Niedawno w parku Skaryszewskim na
Pomniku Braterstwa śołnierzy Radzieckich odkryłem strofę z jego wiersza:
Ziemio, z której nie wrócę,
Ziemio, na której poległem,
Witaj i Ŝegnaj miasto,
Za kamień z twych bruków, za cegłę...
Za to, by Wiśle Wołga
I Wisła Wołdze oddała
Ostatnią kroplę swej wody,
Jak ja tobie krew mego ciała.
Napisał to w 1946 roku, jak miał dwadzieścia dwa lata. Był wtedy starszy ode mnie o trzy
lata, urodzony w maju, prawie w tym samym dniu co ja, i juŜ kują go na pomniku. A ja kuję
do egzaminów - myślałem z goryczą.
Gdy wróciłem, Ali nie było. Wyłowiłem ją przy orkiestrze. Dalej tańczyła z tym typem.
16
Pod ścianą stał gość z ironicznym uśmieszkiem i przyglądał się tańczącym. Niski i krępy, z
okrągłą twarzą. UlŜyło mi, Ŝe stał jak ja. Nie byłem jedynym singlem palantem pod ścianą.
Jego twarz wydała mi się znajoma. Kiedy podszedł Tadek Strumff, spytałem go, kto to ten
gość.
- Jak to kto?! Tadeusz RóŜewicz. Poeta z Gliwic.
Coś o nim słyszałem. Nie był głośny jak Kubiak czy Woroszylski i wątpiłem, czy się
przebije z tych Gliwic. - Drugorzędny poeta to gorsze niŜ halabardnik w teatrze - myślałem,
patrząc na niego jak na przyszłego nieudacznika...
Brak Ali wściekł mnie. - Co ona sobie myśli? Puściła mnie w trąbę i tańczy z innym?!
Gdy przyszła, powiedziałem jej parę słów do słuchu. Zdziwiła się:
- Byłam pewna, Ŝe tańczysz. Nikt ci nie kazał czekać. Przepraszam. Strasz
ny dzieciak z ciebie. - Przytuliła się do mnie i trochę mi przeszło, ale pech
chciał, Ŝe podszedł do nas jeszcze większy przystojniak, podobny do Kazia
Dębnickiego. Otwierając ramiona, krzyknął:
-Ala! Bestio mała! Od godziny tęsknię za tobą! I szukam wszędzie! -Z teatralnym gestem
runął przed nią na kolana.
- Zygmunt! - ucieszyła się, głaszcząc go po głowie.
- A kolega teŜ z Es-Gie-Gie-Wu? - wybił to „gie".
- Nie. Z polonistyki - rzekłem cierpko.
- Znaczy towarzysz po fachu. Zygmunt Ołdakowski jestem - przedstawił się.
- Zygmunt jest znanym dziennikarzem - usłuŜnie wyjaśniła.
- Znanym jak znanym, ale daję sobie radę. Tylko z tobą mi cięŜko - zaśmiał
się i pogładził ją po twarzy. Orkiestra znów zaczęła grać. Ala westchnęła
i powiedziała:
- Wybacz, Jaruś, ale z Zygmuntem muszę zatańczyć, Ŝeby nie wiem co!
Dawno mu obiecałam. Bądź łaskaw potrzymać mi torebkę, a ja wnet wrócę.
- Ruszyła na parkiet drobnym kroczkiem, a ja jak wieszak zostałem z torebką.
No, nie! Ta hucpa mnie zatkała. Nigdy nie myślałem, Ŝe zna tylu ludzi. Perfid
nie mnie podeszła. Liczyłem, Ŝe ja ją wprowadzę w świat, a ona tu - królowa
balu. To, Ŝe chciała zatańczyć z tym Zygmuntem, rozumiałem. Trudno mi się
było z nim równać. To jeszcze bardziej zwiększyło mój ból.
śeby nie stać pod ścianą, wróciłem do baru. Kubiak ze Skokowskim dalej dyskutowali.
Dołączył do nich Jan Zalewski z Koła Młodych, którego teŜ znałem, ale on mnie na szczęście
nie. Byłem zdruzgotany. Siedziałem na stołku jak na roŜnie i czekałem, by się z nią
porachować. Przebrała miarę. Co za duŜo to niezdrowo. Nie jestem śmieć. Wziąłem jej
torebkę i wróciłem na salę.
Gadała w nowym towarzystwie i wcale mnie nie szukała. Nawet swej torebki, tak była
pewna, Ŝe jest. Zatrząsłem się ze złości i nawet nie spostrzegłem, gdy wyrósł przede mną
Tadek Strumff i rzekł:
- Coś słabo się bawisz, Jarciu. Twoja zguba jest tam. Z Zygmuntem Ołda-
kowskim!
17
- Wiem! - odparłem i poczułem się, jakby mi dał w pysk. Wydało mi się, Ŝe
wszyscy się ze mnie śmieją. Machając torebkąjak ostatnim dowodem własno
ści, podszedłem do niej i w miarę spokojnie rzekłem:
- Czy mogę cię prosić na bok?
- O, Jarek! Jesteś wreszcie. Właśnie chcę cię poznać z moimi przyjaciółmi.
- Dziękuję. - Ukłoniłem się i cofnąłem.
- No, dobrze. Jak chcesz. - Przeprosiła znajomych i odeszła ze mną.
- Co się stało? Co ty wyprawiasz?
- Jak to co? Jak ty się zachowujesz?! To bezczelność! Ja sobie wypraszam!
-No, wiesz?! Zdumiewasz mnie! Robisz mi awantury jak głupi mąŜ! To ja
mogę sobie wypraszać! Nie przywykłam do tego tonu. Opanuj się. I nie ośmieszaj się przed
nimi!
- Dostatecznie mnie ośmieszyłaś!
- Ja ciebie? śartujesz chyba?! - zdziwiła się.
- Zrobiłaś ze mnie idiotę! Bałwana! Zniszczyłaś publicznie!
- Chyba się upiłeś. Nie rozumiem, o czym ty mówisz?
- Jak to o czym? O nas! W końcu ze mną przyszłaś na ten bal! I ja cię tu
zaprosiłem! Jak chcesz się dalej bawić, to się baw! Ja idę!
- Jak chcesz. Prosić cię nie będę. UwaŜam, Ŝe nic nie zrobiłam i nie czuję się
winna. Wolno mi tańczyć, z kim chcę! Powiedziałam ci...
- To tańcz! Wolna droga!
-I naprawdę kaŜesz mi wracać samej? - Zrobiła biedną minkę.
- Gablotą szybciej. Tatuś płaci. Numerek od futra masz tu - odparłem
i dałem jej torebkę.
- Nie przypuszczałam, Ŝeś taki cham. Prawdziwie mnie zaskoczyłeś.
- Ty teŜ. Cześć!
- Cześć.
Odwróciłem się na pięcie i zbiegłem do szatni. To, Ŝe nie czuła się winna, przechodziło
wszelkie pojęcie. Ruszyłem do domu, dławiąc się ze złości.
- Jak ona mogła?! Co za perfidna Ŝmija! Tak mnie zeszmacić! Za co? Za
co?! - wykrzykiwałem, idąc przez opustoszały Nowy Świat. Z furii rwałem
jak burza. - I to jej zdziwienie. Kamień ma w piersiach nie serce! - pomsto
wałem, mijając bramę Uniwersytetu, przed którą się spotkaliśmy. - Tak mnie
zrobić w konia! Niech zdycha! I wraca do domu sama! - Wymachiwałem jej
pięściami.
-I komu się tak wygraŜa? Nam?! - Dwóch milicjantów zastąpiło mi drogę.
- Sobie! - zaprzeczyłem szybko.
-I skąd to student wraca?
- Z balu - odparłem.
- Z balu?! Balowało się w karnawale, co?! Chuchnąć! - rozkazał jeden
z milicjantów i pochylił się. Chuchnąłem mu w nos. Było mi wszystko jedno.
- Parę głębszych czuć. Iść moŜe?
- MoŜe - odpowiedziałem.
18
- To niech spierdala, Ŝebym nie spisał. Tylko grzecznie i bez krzyków! Lu
dzie śpią...
Nawet nie spostrzegłem, kiedy minąłem plac Krasińskich i dotarłem do zburzonej ulicy
Bonifraterskiej. Maszerując przez Ŝoliborski wiadukt, ryknąłem do przejeŜdŜającego w dole
parowozu:
- Palaczu kolejowy, co czytałeś Marksa! Za kamień z twych bruków! Za
cegłę! Wiedz, Ŝe jestem balon! Balon! Wystawiony do wiatru przez głupią cipę!
- Tym razem odpowiedzią były tylko gwizd lokomotywy i kłęby pary w ciem
ności. Wokół mnie nie było Ŝywego ducha. - Dobrze mi tak! Dała mi szkołę!
Elementarną! Ala ma kota! - zaśmiałem się i twardym krokiem wykuwałem
słowa w zbitym śniegu.
Gdy dotarłem do domu, ojciec jak zwykle spał, a mama czuwała. Nigdy nie spała, gdy
wychodziłem na noc. Teraz wychyliła się w nocnej koszuli i, skubiąc swój długi warkocz,
szepnęła:
- No jesteś. Chwalić Boga trzecia godzina. Mam nadzieję, Ŝe wróciłeś tak
sówką, tak jak cię prosiłam.
- Jasne - odparłem.
- Nie lubię, kiedy sam wracasz po nocy. JuŜ wolę, gdy z rana. I jak było na
balu?
- Świetnie - mruknąłem.
- To idź w takim razie, umyj zęby i kładź się spać. Cieszę się, Ŝe dobrześ
się bawił. Kiedy masz się bawić, jak nie teraz? - i uspokojona zamknęła drzwi
od sypialni. A ja walnąłem się do wyra, wciąŜ nie mogąc się pozbierać po tym
ciosie, jaki mi zadała ta czarna małpa z Es-Gie-Gie-Wu...
Andrzej Jarecki poznał mój dom juŜ na początku studiów, ja jego dopiero w zimie 1952
roku. Z uniwerku na śoliborz miał krok i często wpadał do mnie w przerwie zajęć. Pani Kazia
Zalewska, gospocha co się zowie - jak mawiał mój tata, witała nas z ulgą. Sama lubiła zjeść, a
jeszcze bardziej karmić. Dziwiła się, gdy ktoś nie zjadł: - Co to, chory? Takie fajne sałatkie
zrobiłam i co? Nie podchodzi mu? - Z troską poprawiała białą chustkę na głowie. Gdy zaś
zmiatałem wszystko, patrzyła na mnie z uznaniem: - To rozumie. Zapyla migem. Młody zje i
nigdy nie zgrubnie. A stary? Jarunio widzi? Ledwie co dziubnę, a juŜem gruba jak beka z
kapuchą. - Z kwaśną miną pokazywała na siebie.
Andrzej był jej faworytem. „Zapylał migem" i cenił jej kuchnię. - Pani Kaziu! Zupa pycha! -
meldował. - Podchodzi mu? - Coś fantastycznego! Szczyt kulinarnej sztuki! - wznosił oczy z
zachwytem. - Znakem tego prosi dolewkie? - Jeśli pani tak łaskawa! - Unosił się w krześle i z
ukłonem podstawiał talerz.
Gdy zjawiałem się bez Andrzeja, pani Kazia wołała z zawodem: - A gdzie Jerecki zadział
się, panie Jaruniu? Trza go było wziąć. Podjadłby se, suchor. Mam take fajne grzybowe. I
kotlety poŜarske! Podchodziłyby mu.
19
Zawsze, patrząc na niego, wzdychała: - Niech je, naje się. Chude to. Suchor taki.
Andrzej istotnie był chudy jak kij i został u pani Kazi Suchorem. Przy wzroście metr
osiemdziesiąt waŜył pięćdziesiąt dziewięć kilo. (Ja, jego wzrostu, miałem piętnaście kilo
więcej, a teŜ nie „grubłem"). Wyjątkowo bezkarnie spalał kalorie.
Zapraszając mnie do siebie na pierwsze ferie zimowe, chciał się zrewanŜować za częste
wizyty u mnie. - Jarek będzie miał jak w raju, pani Basiu
- zapewniał mamę. - Nie wątpię, panie Andrzeju. Ale na tak długo? To moŜe
być dla państwa cięŜar - tłumaczyła. - Skąd! Miejsca mamy dość. Wszystko
uzgodniłem z rodzicami. Bardzo się cieszą. Skoczymy do lasu i będzie jak
na wsi.
Mama ustąpiła, spakowałem poniemiecki plecak i ruszyłem z Andrzejem. Mieszkał w
drewnianym domu, który Ŝółcił się wśród sosen, w Radości pod Warszawą. DojeŜdŜało się do
niej kolejką elektryczną. Wchodziło się do domu przez ganek. W ogrodzie była studnia.
Wszystko jak na wsi. Śladu ruin. Gdy rodzice Andrzeja wrócili z wygnania, ich poprzedni
dom leŜał w gruzach, przenieśli się więc do Radości. Teraz przekonałem się, jaki miał szmat
drogi na uczelnię. PoniewaŜ nigdy się nie skarŜył, nie zdawałem sobie sprawy z męki tych
dojazdów.
Rodzice Andrzeja powitali mnie jak starego znajomego. Pan Jarecki, wysoki i chudy jak
Andrzej, objął mnie po ojcowsku i rzekł niskim głosem:
- Witaj, Jarku. Cieszę się, Ŝe cię poznałem. Jędrek mi duŜo o tobie opo...opo
wiadał. - Lekko się zacinał, co dodawało mu uroku. - Rozgość się, mój drogi,
i czuj się jak u siebie w domu - dodał wolno, zaciągając się papierosem.
- Nie musisz mu tego mówić, Zbyszku! Prawda? - mrugnęła do mnie wesoło
pani Jarecka i wyściskała serdecznie. - Urządziłam wam kawalerski pokój. Bę
dzie wam raźniej. Ty tu, a Andrzej tu - wskazała łóŜka. - Umyj ręce, rozpakuj
się i coś zjemy. Pewnieś głodny. - Zakręciła się w kuchni i zaczęła nakrywać
do stołu.
- U mojej mamy jak u pani Kazi. Trzeba „zapylać migem", stary.
Andrzej często uŜywał tego słówka w stosunku do mnie, a ja tak go przezwa
łem. To do niego pasowało. Był Stary - nie wyglądał na swoje osiemnaście lat.
- Co mruczysz?
- Nic, mamo. On juŜ wie. - Szturchnął mnie w bok.
-Pewnie podśmiewa się ze mnie, hultaj? Czekaj, gałganie. JuŜ ja ci dam!
- Zamachnęła się na postrach ścierką. - Ty pewnie taki złośliwiec do swej
mamusi nie jesteś?! Co?
- No, nie - rzekłem i uśmiechnąłem się w duchu. - Jakbym słyszał moją
mamę. Mój Łitaszek teŜ tak gderał, gdy mu podobnie dogryzałem...
Andrzej wyszedł na dwór i wrócił z dwoma wiadrami wody. W domu nie było gazu,
kaloryferów i bieŜącej wody. W pokoju stołowym złączonym z kuchnią stał Ŝelazny trociniak,
który ogrzewał mieszkanie. Składało się ono z dwóch
20
pokoi. Trzeci planowali dobudować. W sieni za ścianą urządzono umywalkę. Z
zainstalowanej pompy czerpało się wodę do gotowania, mycia i spłukiwania sedesu.
- Przynieść mamie ziemniaków z piwnicy, bo widzę, Ŝe brak? - spytał An
drzej.
- MoŜesz. I od razu weź kapustę. - Pani Jarecka podała mu kamienny gar
nek.
Zwyczaj robienia zapasów wyniesiony z wojny panował i u nas. Jak w piwnicy zjawiały się
ziemniaki i warzywa od chłopa, a w beczce kisła kapusta - to wiedziałem, Ŝe sezon w pełni i
ten Ŝelazny zapas musi nam starczyć do przednówka.
Pan Jarecki wciąŜ stał zastygły przy piecu i ćmił papierosa. Jego ciemne włosy szkliły się.
Tylko czarny wąsik nad mięsistymi wargami róŜnił go od Andrzeja. Tak byli podobni. Nie
przypuszczałem, Ŝe Andrzej ma tak młodego ojca i taką starą matkę. Pani Jarecka wydała mi
się duŜo starsza od męŜa. MoŜe dlatego, Ŝe była siwa. W ruchach jednak prędka jak fryga - i
ten kontrast z zastygłym męŜem rzucał się w oczy.
Gdy Andrzeja brat wrócił ze szkoły, znów się zdziwiłem. O ile Stary był podobny do ojca, to
Tadeusz do matki. Drobny blondynek w niczym nie przypominał czarnego Andrzeja z długą
twarzą frasobliwego świątka. To juŜ ja, jako Jarecki z lewych papierów mamy, mogłem
bardziej ujść za jego brata.
Pan Jarecki, jak mówił mi Andrzej, przed wojną pracował w Instytucie Gospodarstwa
Społecznego załoŜonym przez wybitnego działacza socjalistycznego Tadeusza Szturm de
Sztrema. Podczas okupacji i po wojnie takŜe był z nim związany.
- Tadeusz Szturm de Sztrem to wspaniały człowiek i wybitny fachowiec
w dziedzinie statystyki - powiedział zniŜonym głosem. - Wiele od niego sko
rzystałem. Był moim meentorem - zająknął się. - Gdy przychodził do niego
młody człowiek, bardzo pomagał. Trafiłem do niego przez mego ojca, Feliksa
Jareckiego, spółdzielcę, który się z nim przyjaźnił. Mój ojciec pracował w słyn
nej Warszawskiej Spółdzielni Mleczarskiej na HoŜej. Jej dyrektorem był Donat
Wieman. Pewnie o nim słyszałeś?
- Tylko o Marii Wieman, która uczyła mnie w przedszkolu rytmiki.
- To właśnie jego córka.
-I ciotka mego kumpla Bohdana Zunia, którego dziś poznasz - dodał Andrzej.
- Coś takiego? - Nigdy nie sądziłem, Ŝe w Radości dowiem się czegoś o ojcu
mej sąsiadki przez ścianę Marii Wieman i poznam jej siostrzeńca.
- Donat Wieman był wielkim spółdzielcą. No i, proszę ja ciebie, Tadeusz
Szturm de Sztrem, gdy do niego przyszedłem... - ściszył jeszcze głos.
- Zbyszku! Czy ty musisz o nim mówić? Tyle razy cię prosiłam! Uch, ty
jesteś jak duŜy chłopiec! - skarciła go wzrokiem Ŝona. - To go nie interesuje!
Prawda, synku? - zwróciła się do mnie.
21
- No, nie. Dlaczego? - zaprzeczyłem grzecznie.
- Zaiste, Irenko, to przyykre. I dla mnie wciąŜ niepojęte - przyznał pan
Jarecki i zadumał się.
Nie wiedziałem, co jest „przykre i niepojęte" i dlaczego pani Jarecka przerwała ten wywód.
Dopiero później kolega mamy z teatru Czesław Byszewski zdradził nam w sekrecie, Ŝe stryj
jego Ŝony, a był nim Tadeusz Szturm de Sztrem*, siedzi w więzieniu. Wtedy wszystko stało
się jasne.
- PokaŜ lepiej Jarkowi po obiedzie swą kolekcję znaczków, Zbyszku-powie
działa pani Jarecka. - Lub pudełek od zapałek.
- Zaiste mogę - przystał z ulgą pan Jarecki.
- Ojciec jest zapalonym kolekcjonerem. W zasadzie zbiera wszystko. Nawet
podstawki po piwie i moje zeszyty - rzekł z ironią Andrzej.
- Dalibóg mam niezłąkoolekcję. Powinna cię zaciekawić, boć przecie kaŜdy
chłopak był zapalonym filatelistą.
Spodobało mi się, Ŝe mówi mi ty, a nie pan -jak moi rodzice do Andrzeja. Andrzej wciąŜ
prosił mamę: - Pani Basiu, niech pani mówi mi ty - a mama wciąŜ się wzbraniała: -No, nie
wypada. Student, dorosły człowiek - i z uporem mówiła mu „panie Andrzeju".
Pan Jarecki wybrał największy album i potrząsnął nim.
- Tegoś, braszku, nie widział. Prawdziwy unikat, proszę ciebie.
- Później - powstrzymała go pani Jarecka. - Unikat nie wystygnie, a krup
nik moŜe, prawda? Siadajcie, chłopcy. Ty, Zbyszku, jako pan domu, na swym
stałym miejscu. - Wskazała mu krzesło.
- Dobrze, Ŝe mnie nie wywłaszczono - zaśmiał się głosem Andrzeja i usiadł
posłusznie. - Uczcijmy zatem dary boŜe przygotowane przez naszą dzielną
matkę. Hm-hm. Dalibóg, Irenko, jesteś niezwykła. - Spojrzał na niąrozanielo-
nym wzrokiem.
- Widzicie, gałgany? Przynajmniej ojciec mnie docenia.
- Zaawsze! - podkreślił z mocą.
Szybko i ja doceniłem mamę Jarecką. To dzięki niej udało się utrzymać czteroosobową
rodzinę z jednej pensji męŜa. JuŜ przy pierwszym posiłku poczułem, Ŝe moja mama miała
rację. Byłem cięŜarem. Oni jednak zachowywali się tak, jakby byli właścicielami dworu i
jedna osoba więcej nie miała znaczenia. Pani Irena na wstępie spytała mnie:
- Lubisz końską kiełbasę?
- Tak - odparłem, choć od wojny jej nie jadłem.
* Tadeusz Szturm de Sztrem (1892—1968), statystyk, współtwórca Instytutu Gospodarstwa
Społecznego (IGS), w czasie okupacji niemieckiej Komendant Główny Gwardii Ludowej
WRN, od marca 1945 sekretarz generalny PPS-WRN, aresztowany w 1947 roku i skazany na
pięć lat więzienia. Współredaktor wydania dzieł zbiorowych Ludwika Krzywickiego. Pod
koniec Ŝycia pracował w PWN-ie. Mój wydawca Andrzej Rosner, syn jego kolegi, znanego
socjalisty Jana Rosnera, uczył się u niego rosyjskiego. Mówił mi, Ŝe Tadeusz Szturm de
Sztrem był wielkim znawcą i miłośnikiem literatury rosyjskiej i Ŝe pod jego wpływem
poszedł na studia historyczne.
22
- Jest bardzo dobra.
- Rozumie się - potaknął pan Jarecki. - Koń zawsze zdrowszy od świni.
Częstuj się, proszę. - Podsunął mi talerzyk i sam wziął plasterek. Była ciem-
nobordowa, słodka i dziwna w smaku. Ale wszyscy ją jedli, więc ja teŜ. Na
stole zjawiła się marmolada z buraków, domowy szmalec, przetwory własnej
roboty. Popijaliśmy kawą zboŜową z mlekiem. Szybko polubiłem kuchnię
pani Jareckiej. Brakujące wędliny i mięso zastępowała omletami, naleśnikami
i racuchami. Jej ziemniaczane kotlety z sosem grzybowym nie były gorsze niŜ
„poŜarske" pani Kazi. Pod kaflową kuchnią zawsze płonął ogień, grzejąc to
domowe ognisko. U mamy Andrzeja szafa grała na dwadzieścia cztery fajerki.
I to dosłownie - brak gazu zastępowała własną energią...
Zima była śnieŜna, więc Andrzej poŜyczył drugą parę nart i ruszyliśmy w teren. Szybko
wjechaliśmy w lasy. Z braku prawdziwych gór nasz rajd zmienił się w bieg na przełaj, co mi
odpowiadało, bo mogłem udawać starego narciarza. ZjeŜdŜałem tylko szusem. Na bardziej
stromym szlaku wywalałem się i, dźwigając się spod ośnieŜonych choinek, wołałem: - Stary!
Stój! Spadła mi narta! - Co było częste, bo sprzęt mieliśmy kijowy. Strój teŜ.
Mróz zelŜał i mokry śnieg lepił się do nart. Musieliśmy stawać i nacierać spody parafinową
świeczką. Podczas postojów Andrzej mówił o swych kumplach szkolnych. Tym Zuniu,
którego miałem poznać, i Jerzym Korpińskim, zwycięzcy olimpiady matematycznej, dumie
Łąki. Wincenty Łącki, zwany Łąką, mój nauczyciel matmy, uczył równieŜ w falenickiej
szkole, którą skończył Andrzej i do której chodził młodszy od niego o dwa lata jego brat
Tadeusz.
- Ty teŜ w tej olimpiadzie startowałeś? - spytałem.
- No. Byłem gorszy od Korpińskiego, ale u Łąki miałem pięć. Mogłem pójść
na polibudę bez egzaminu, jako olimpijczyk.
-I wybrałeś polonistykę.
-No. Sfrajerowałem się, co? - spojrzał pytająco.
- Nie. Dlaczego? - rzekłem niepewnie.
- Ale kto mógł wiedzieć? śe tu tacy nudziarze zaangaŜowani - złapał się
za nos. - Nasz Kubuś Wacławem Borowym nie jest. Niestety. Pigmej pokoju
i postępu...
Andrzej umiał strzelić, a gdy chwytałem Ŝart, powtarzał: - No, nie jest tak? Stary? - i niskim
„he-he" kwitował radość. Przy tym nie był wesołkiem. Serio traktował Ŝycie. Podkreślał to
godny wygląd odziedziczony po ojcu. Wyczułem w nim bratnią duszę. Choć, jako starosta i
aktywista, mógł być drętwy, przekonałem się, Ŝe myśli jak ja, i nabrałem zaufania.
Zwierzałem mu się ze wszystkiego. On mnie teŜ.
Wiedziałem, Ŝe był w harcerstwie, a potem wstąpił do organizacji i został przewodniczącym
Zarządu Szkolnego ZMP - stąd rekomendowano go na naszego starostę. Przodował w nauce i
nie był Statkiewiczem - przewodniczącym Koła ZMP wyśmianym w mojej sztuce. Nie miał
nic z tych nadgorliwców. Nie wierzył ślepo w Stalina i nie wszystko było dla niego najlepsze
ze Związkiem Radzieckim
23
na czele. - śe teŜ go wybrali. Nie czyta Notatnika agitatora i nie chodzi z Krótkim kursem
WKP(b)* jak z ksiąŜeczką do naboŜeństwa - dziwiłem się.
Miał swoje poglądy, lecz nie narzucał ich innym. Nie zabiegając o autorytet - zyskiwał go.
W dyskusji nigdy nie krzyczał i nie indyczył się, tylko spokojnie tłumaczył i tą logiką
zwycięŜał.
Nie potępiał przedwojennej Polski, która -jak mnie - kojarzyła mu się ze szczęśliwym
dzieciństwem, gdy miał konia na biegunach i ułańskie czako, a dziadek, weteran powstania
styczniowego 1863 roku, sadzał go na kolanach i opowiadał o potyczkach z Moskalami.
- Dziadek miał niebieski mundur i rogatywkę - mówił Andrzej. - Wraz z in
nymi powstańcami styczniowymi maszerował na czele pochodu w czasie
defilady trzeciego maja. W moje urodziny, stary. Bo ja się wtedy urodziłem.
„Wiwat maj, trzeci maj, dla Polaków błogi raj!" - zaśpiewał pieśń, którą znałem
od mamy.
- To twój tata nieźle strzelił przed wojną - stwierdziłem.
- Dziś gorzej. Skasowali mi święto i straciłem wolny dzień. A jak przesunę
na pierwszego maja, to i tak muszę zasuwać w pochodzie i Majowej jutrzenki
nie zaśpiewam. Daliby mi raj! Co, stary? Nie przekonałbym, Ŝe to na moją
cześć prywatna pieśń urodzinowa - zaśmiał się.
Znał zadziwiająco duŜo starych pieśni, dziś zakazanych. Religijnych, narodowych,
wojskowych i legionowych. Rodzinnie związany był z niepodległościową tradycją, nie tylko
przez tego dziadka powstańca, ale i przez stryja, starszego brata ojca. Ludwik Jarecki zginął w
wojnie z bolszewikami w 1920 roku. Była to wielka tragedia rodzinna, o której często
mówiono w domu. Ojciec Andrzeja nie mógł tego przeboleć. Ludwik był jego ukochanym
bratem, wzorem do naśladowania.
Z Andrzejem łączył mnie wojenny los. Pamiętał oblęŜenie Warszawy w 1939 roku i tak jak
ja silnie przeŜył powstanie warszawskie. Do tego na Starówce, gdzie było stokroć gorzej niŜ u
nas na śoliborzu. W tych dniach sierpniowej nadziei, gdy myśleliśmy, Ŝe wolność jest tuŜ,
tuŜ, za Wisłą, Andrzej dźwigał kamienie na szaniec i pomagał nieść rannych. Pod kulami
roznosił powstańczą prasę. Stał w tłumie na Długiej i wraz z innymi wiwatował na cześć
pierwszego zdobytego czołgu. Na szczęście nie dopchał się do niego i dzięki temu przeŜył. W
mig triumf zmienił się w klęskę. Zwycięską flagą wstrząsnął wybuch, a z jadących w czołgu
powstańców i szczęśliwych chłopców, którzy go się uczepili, została krwawa miazga. Był to
czołg pułapka. Taki widok się pamięta. Podobnie jak upadek Starówki, pochód do obozu w
Pruszkowie czy wygnanie...
Dlatego, gdy na akademiach mówiono o Ŝołnierzach AK stojących z bronią u nogi, a
przywódcom powstania wymyślano od zdrajców narodu, Andrzejowi
* Oryginalny tytuł: Historia WKP(b). Krótki kurs, ale formy tytułu: Krótki kurs WKP(b)
uŜywaliśmy potocznie.
24
wydłuŜał się nos i wzdychał: - BoŜe?! Co on gada? Słyszysz, stary? Rzygać się chce. -I ze
zbolałą miną patrzył na mnie. Wtedy jeszcze bardziej przypominał frasobliwego świątka.
Po powrocie, oprócz rodziców Andrzeja i Tadeusza zastaliśmy w domu państwa Jareckich
chłopca z przedziałkiem pośrodku rozwianych włosów.
- Zuń! Byku krasy! - krzyknął Andrzej.
- Grzyb! Kurku suchy! - odkrzyknął tamten i wyściskali się serdecznie.
- Udajesz narciarza, widzę!
- No. Pokazałem Jarkowi naszą Krokiew i Podhale. - Andrzej wskazał mnie
i przedstawił.
- Cześć. Miło mi. Grzyb mi wiele o tobie mówił - rzekł Zuń.
W ten sposób wydało się, Ŝe Andrzej w szkole był Grzybem. Grzyb teŜ Stary, ale lepszy.
Fantastyczny. Strzelili chłopcy w dziesiątkę, przyznałem. Z mety chciałem tego Grzyba
przeflancować i uterenowić u nas na roku, ale po namyśle zrezygnowałem. Uznałem, Ŝe
byłoby to świństwo wobec Andrzeja, rodzaj donosu, i z bólem zasuszyłem go w sobie.
Chyba na drugim roku studiów, gdy znów wybraliśmy się do lasu w Radości, Andrzej
zwierzył mi się, Ŝe jakiś czas przed moim pierwszym pobytem w Radości ukrywał się u nich
stryjeczny brat ojca - Stanisław Jarecki, legionista.
- Stryj zapuścił brodę - mówił - i był na lewych papierach jak podczas okupacji. W dzień
cały czas siedział w domu. Słuchał radia i czytał ksiąŜki, a wieczorem ojciec wychodził z nim
na spacer. Stryj duŜo opowiadał o swej słuŜbie w Strzelcu i Legionach, walkach z
bolszewikami w 1920 roku, cudzie nad Wisłą, Piłsudskim i Sikorskim, których znał osobiście.
Często pogwizdywał strzeleckie piosenki i uczył mnie ich słów. Potem, by zmylić ślady, stryj
Stanisław przeniósł się na Ziemie Odzyskane i zaszył w jakiejś dziurze. Ale i tam go dopadli.
Odbył się jego proces i skazano go na parę lat więzienia. Wyszedł ze zniszczonym zdrowiem,
zmieniony, i wkrótce umarł.
Zatrzymanie mojej premiery w szkole mocno przeŜyłem. Pomimo tej klęski pisałem nową
sztukę, choć nie wiedziałem dla kogo, bo mój teatr się rozpadł.
Na pierwszym roku skończyłem pierwszy akt i wziąłem go ze sobą do Ustki, gdzie z ojcem
spędzałem wakacje w Domu ZAiKS-u. Był tam Kazimierz Korcelli z synem Jackiem, który
studiował w Łódzkiej Szkole Filmowej na Wydziale Operatorskim. Nie rozstawał się z
aparatem i wciąŜ pstrykał zdjęcia.
Stary Korcelli, choć w wieku mego ojca, grał z nami w piłkę noŜną i strzelał gole do bramki
bronionej przez Jacka. Razem kąpaliśmy się, a potem oni dla rozgrzewki chodzili na rękach,
ja zaś skakałem w dal. Nie umiałem stawać na
25
głowie i zawsze padałem jak snop. Oni balansowali świetnie, zwłaszcza stary Korcelli w
stójce był mistrzem i wygrywał z synem. Miał Ŝelazne łapy i zmysł równowagi. Szczupły i
zwięzły, jak strzelił świecę w płóciennych slipach, to nikt by nie pomyślał, Ŝe to sławny
dramaturg - tylko cyrkowiec. Przed występem zdejmował okulary, by ich nie zapiaszczyć.
Patrząc na jego popis, Igor Śmiałowski wołał: - Kaziu! UwaŜaj, byś nie spadł jak ja! - Bez
obaw! - mówił Korcelli i gdy mu twarz fest sczerwieniała, miękko lądował na piasku.
Igor Śmiałowski był świeŜo po głośnym wypadku, z którego cudem wyszedł. Podczas
przedstawienia w Teatrze Narodowym, chodząc po scenie, nie spostrzegł źle zabezpieczonego
szybu windy i runął z dwóch pięter w dół na beton. Gdy koledzy nadbiegli, rzucił: -
Przepraszam, Ŝe zakłóciłem przedstawienie. -I zemdlał. Ta wersja krąŜyła po Warszawie, a
ojciec ją z lubością powtarzał.
- Miał chłop gest, psia mać! Prawdziwie teatralny! - I cmokał z uznaniem.
Teraz Śmiałowski szedł w gatkach po plaŜy, lekko kulejąc, i tylko długi szew na udzie
świadczył o przebytej operacji. Pochylony nad małą córeczką, troskliwie jej ojcował. Golasek
dreptał przy nim, trzymając kurczowo za nadstawiony palec. Razem tworzyli wzruszającą
parę.
Śmiałowski był pierwszym Igorem nie-Ruskiem, którego znałem. Ze względu na imię ojca
szczególnie się nim zainteresowałem. Był nieziemsko piękny. Grał amantów, wodzów i
bogów Olimpu, którym był równy. Jego profil i brązowy tors były jak z rzeźby. Zwłaszcza
jasnoblond włosy bez śladu zatok nad czołem wzmagały mą gorycz. Właśnie za radą
dermatologa, doktora Papiera, drugi raz w Ŝyciu ogoliłem się na łysą pałę, by wzmocnić mą
wypadającą po szkarlatynie czuprynę. Teraz łatwo docierałem do skóry i nacierałem ją
przepisanymi miksturami. Z tą pałą pod krymką i piegowatą mordą czułem się jak garbus i
kryłem się wśród dzieci, które nie widziały mych wad i były szczęśliwe, Ŝe się z nimi bawię.
Przynajmniej dla nich byłem kimś.
W Ustce bawiły dzieci Jerzego Jasieńskiego z Ministerstwa Kultury i Sztuki
- dziesięcioletni Andrzej i kilkuletnia Ika. W mig do mnie przylgnęły i jak
psiaki nie odstępowały na krok. Ikę prowadziłem za palec jak Igor Śmiałowski
swego golaska, a Andrzej patrzył we mnie jak w obraz. Wchodził za mną do
wody i bardzo chciał się nauczyć pływać. Znałem ten ból i zacząłem go uczyć
najpierw strzałką, potem po piesku. NiezraŜony początkowymi niepowodze
niami zawzięcie ćwiczył, aŜ przyszły wyniki. Gdy przepłynął pierwsze metry,
obaj byliśmy dumni*.
Ośmielony grą w piłkę z Kazimierzem Korcellim przyznałem mu się, Ŝe piszę sztukę.
Zgodził się jej wysłuchać. Zaprosił mnie do swego pokoju. Postawił po kieliszku jarzębiaku i
mruknął zachęcająco:
* Nie sądziłem wtedy, Ŝe praca trenera po latach mi się opłaci i Ŝe kiedyś ojciec Andrzeja,
dyrektor Jerzy Jasieński, mnie z kolei rzuci na szerokie teatralne wody, wystawiając w
Teatrze Polskim w Warszawie kolejno dwie moje sztuki: Anioła na dworcu i Derby w pałacu,
a z małąIką Jasieńską--śurowskąbędę się często widywał na towarzyskich party, mieszkając
tak jak ona w Toronto.
26
- No, to proszę, mój drogi.
Słuchał w zadumie, ćmiąc papierosa. W pewnym momencie zdjął okulary i, mruŜąc oczy,
poprosił o jakieś wyjaśnienie. Gdy go udzieliłem, powiedział:
- Pytam, bo kontekst waŜny. Tym dramat róŜni się od prozy. Często rekwi
zyt waŜniejszy jest od słów. Podobnie pauza. Dramatyczna pauza. Przejmująca
cisza, rozumiesz? - podkreślił ją gestem ręki.
Gdy skończyłem, nastąpiła przejmująca cisza. Korcelli znów nalał po jarzębiaku i po
teatralnej pauzie rzekł dźwięcznym basem:
- No, cóŜ, mój drogi. Wypijmy! „A my nic tylko w gaz, na gadanie mamy
czas!" - trącił mój kieliszek.
- „A my nic tylko z cicha zaglądamy, gdzie zagrycha!" - dokończyłem to
znane powiedzonko.
- No, proszę. Widzę, Ŝe znasz smaczne słówka! To dobrze. To bardzo dobrze.
A co o twoim pisaniu sądzi twój ojciec? Stary Newerly? - spytał.
- Tata mówi, Ŝe się nie zna na teatrze. Dlatego wolałem pokazać to panu
- odparłem.
- Według mnie, mój drogi - znów zrobił teatralną pauzę - masz wyraźny
dryg sceniczny. I Ŝywy dialog. Widzę w tobie duŜe zadatki na rasowego drama-
topisarza. I powinieneś pisać - dorzucił szybko.
Odetchnąłem. Korcelli był kimś. Właśnie w Teatrze Domu Wojska Polskiego w Warszawie
szła jego historyczna sztuka o Stefanie Czarnieckim i jego Ŝołnierzach*, a w roli Hetmana
wystąpił sam Wojciech Brydziński, laureat Nagrody Państwowej za 1951 rok za całokształt
pracy scenicznej.
Akurat ogłoszono listę laureatów nagród państwowych przyznawanych z okazji Święta
Odrodzenia, 22 lipca, i okazało się, Ŝe tata dostał Nagrodę PaństwowąI stopnia za Pamiątkę z
Celulozy. W poprzednim roku przyznano je największym artystom w Polsce.
Nagroda była niewiarygodnym sukcesem, którego tata się nie spodziewał
- tym bardziej, Ŝe ksiąŜka znana była tylko z odcinków w „Twórczości".
W tej samej „Twórczości" miał się ukazać dramat Korcellego i właśnie z re
dakcji przyszły szczotki. Poprawiając je, Korcelli czytał mi na głos fragmenty
i mówił o warsztacie dramaturgicznym.
Wśród gości ZAiKS-u był słynny fotografik Benedykt Dorys z Ŝoną Haliną, który w
przeciwieństwie do Jacka Korcellego nie fotografował. Natomiast jego artystyczne portrety
laureatów - foto Dorys - oglądałem w prasie literackiej. W tym zdjęcie ojca. Lubiłem Dorysa,
bo ze mną rozmawiał. Był czarującym panem w dawnym stylu.
W salonie Domu ZAiKS-u stał fortepian, na którym grał Stanisław Szpinal-ski. Przed wojną
zdobył II Nagrodę na Konkursie Chopinowskim, a teraz był rektorem Konserwatorium.
' Wydrukowana pod tytułem Najazd.
27
Wśród gości był teŜ sławny kompozytor Jan Maklakiewicz z młodą Ŝoną. Była duŜo wyŜsza
od niego, potęŜna jak Kaśka Kariatyda. Gdy szła do wody w kostiumie kąpielowym, a on
odprowadzał jąnad brzeg, to sięgał jej do ramienia. Lekko zbolały, rzadko się kąpał.
Najchętniej siedział w koszu ze swetrem na ramionach i czytał prasę. Jak moja mama był
ziębą i nie rwał się do wody. Często zastawiał się drugim koszem przed zimnym wiatrem. Jak
ten wiatr smagnął, to i mnie wychodziła na ciele gęsina. Maklakiewicz najchętniej rozmawiał
z dobrodusznym grubasem, który pławił się w morzu w gatkach dynamówkach i z
lubościąpolewał swój brzuch wielki jak balon. Łysinę chronił przed słońcem pod płóciennym
czepkiem. Mówił po warszawsku jak pani Kazia Zalewska. Gdy dowiedział się, Ŝe jestem z
śoliborza, krzyknął:
- To ja mam tam kolegie na Krasińskiego pod szesnastem. Świetny oboista.
- Karol Ślizowski? - spytałem.
- Tak jest! A skąd pan wie?
- Bo to mój sąsiad z podwórka! - odparłem.
- A to ci chryja! - ucieszył się. - Ja z Karolem Ślizowskiem często gram
w orkiestrze.
Okazało się, Ŝe to skrzypek i kompozytor. O ile dzieła Maklakiewicza znałem mgliście, o
tyle tanga Tadeusza Kwiecińskiego, bo tak nazywał się grubas, tańczyłem u Lewusa i gdy
Henryk Rostworowski śpiewał: „JuŜ nikt nie zatańczy jak ty!" - tamta brzydula wpiła mi się
w usta. Podobnie drugie tango Kwiecińskiego, ze słowami: „Zwróć mi moje listy, które ci
pisałem", dobrze się tańczyło. Akurat słałem duŜo listów do mej przyjaciółki z roku Elki
Zajfert i tekst był mi bliski. Liczyłem, Ŝe moich listów Elka mi nie zwróci.
Talent Kwiecińskiego do układania szlagierów cenił Maklakiewicz i pomagał mu w zapisie
nutowym. Byli ze sobą na ty, choć Kwieciński zwracał się do niego „mistrzuńciu złoty" lub
„czcigodny profesorze". Okazało się, Ŝe czcigodny profesor teŜ machnął tango: Przyniosłem
tobie siedem czerwonych róŜ, które tańczyłem na prywatkach. Gdy mu je odśpiewałem,
ucieszył się jak dziecko:
- No, widzisz, Tadziu? Studenteria moje kawałki teŜ zna. Nie tylko twoje! -
I pochwalił mój głos.
Pod nieobecność Szpinalskiego siadałem do fortepianu i grałem swoje kawałki. Słysząc je,
obydwaj kompozytorzy orzekli, Ŝe mam zadatki i powinienem się kształcić. Maklakiewicz
zachęcał mnie do pójścia na wokalistykę, a Kwieciński był na tyle miły, Ŝe na odjezdnym
podarował mi swoje fortepianówki, w tym Błękitne bolero. - Ono tak chwyciło na całem
świecie, Ŝe we Włochach, i to nie tych pod Warszawą, jeden kompozytor przerobił je na
symfonię. Jak babcię kocham! - zaklinał się.
Zapewniony przez takich mistrzów o potrójnych zadatkach - na dramatopi-sarza, na
wokalistę i na kompozytora - tym bardziej chciałem się sprawdzić.
28
Zaraz po moim powrocie z Ustki, w sierpniu 1952 roku pojechaliśmy całą grupą studentów
Uniwersytetu na brygadę Ŝniwną w ramach sojuszu miasta ze wsią. Pomoc studentów w
zbiorach była bojową akcją, podobnie ochotnicząjak hufce pracy „SP". Tylko najwięksi
cwaniacy mogli się wymigać.
Pracowaliśmy w PGR Wydminy na Mazurach. Robota była lŜejsza niŜ kładzenie torów w
Michałkowicach, choćby ze względu na to, Ŝe pracowały z nami dziewczęta. Mieszkały w
tym samym domu co my, tyle Ŝe w drugiej części. Rozmieszczono nas po kilku w izbie i
spaliśmy na podłodze na siennikach ze słomy. Ja oczywiście przy Andrzeju Jareckim.
Wyznaczony w Warszawie kierownik brygady nie miał zamiłowania do dry-lu porucznika
Dziawgo i, idąc na czele w studenckiej czapce, nie zmuszał nas do marszu w nogę. Tolerował
luz.
Nasze gospodarstwo leŜało na wodą, tak Ŝe myliśmy się w jeziorze. Ścisłych norm nie było,
choć socj alistyczne współzawodnictwo obowiązywało. Narzucali je chłopcy ze wsi.
Przywykli do pracy na roli świecili przykładem. Jak Mietek Świerczek zgarniał snopki, to
widły śmigały. Podobnie Józek Smyl czy Władek Kupiszewski, zgrzani w słońcu,
demonstrowali swą klasę. Gdy Mietek jeden wóz rozładował, juŜ wołał o drugi. Sam szukał
pracy: - Do mnie, koledzy! Tu jeszcze trzeba zwieźć zboŜe przed deszczem! KaŜdy kłos na
wagę złota!
Wierzył, Ŝe od tego zaleŜy los kraju. Hasło, które parodiowaliśmy: „traktor w polu pyr-pyr-
pyr - my za pokój, my za mir!", brał dosłownie. Wstyd było przy nim się obijać. No i strach.
Wiedzieliśmy, Ŝe kaŜdemu wystawią opinię. Nikt nie chciał podpaść i być za bumelanta...
W upał pracowaliśmy w spodenkach, a babki w kostiumach kąpielowych. JuŜ pierwszego
dnia szła przed nami zgrabna dziewczyna z grabiami na ramieniu. Miała wysoko wciętą talię.
Dwa paski od kostiumu wtapiały się w jej brązowe plecy. Była naturalną szatynką, a spod
równo ściętych włosów błyszczał złoty meszek. Idąc, kręciła z wdziękiem pupą.
- Niezła, co? Stary! Fantastyczna! - trącił mnie Andrzej wyraźnie zauro
czony.
- No - mruknąłem i gdy stanęliśmy w polu, przyjrzałem się jej z przodu.
Była ładna, lecz bez przesady. Gdyby nie Andrzej, nie zwróciłbym na nią
uwagi. Nie malowała się i siwe oczy miała smętnie zdziwione. Lekko zadarty nos tonował ten
smutek. - Nie trzpiotka. Raczej cięŜka artyleria. Figle-migle jej nie w głowie - oceniłem ją.
Chodziła na polonistykę o rok wyŜej od nas. Nazywała się Halina Adamiec. Nie była w moim
typie. Ja lubiłem efektowne dziewczyny, o krzykliwej urodzie, za którymi wszyscy się
oglądali. Gdy przedstawiałem je mamie, mówiła: - No, wiesz. śebym była aŜ tak
zachwycona, to nie powiem. Milutka. Z tym meszkiem młodości, co wnet zejdzie.
Ten wnet schodzący „meszek młodości" doprowadzał mnie do szału i krzyczałem, Ŝe mama
nie ma oczu. Zazdrość kolegów mi wystarczała i najlepiej świadczyła o moim guście. Mama
wyrzucała mi, Ŝe nie szukam w kobiecie głębszych wartości. Ta szara myszka by się jej
spodobała. Miała urodę pozy-
29
tywnej bohaterki i mogła na plakacie „Jadę na brygadę!" agitować do wyjazdu. KaŜdy by jej
uwierzył. Budziła zaufanie.
Mnie z Andrzejem przydzielono pracę na grabiarkach. Dopiero na studiach moje marzenie z
Wodzisławia spełniło się: jeździłem gospodarskim koniem. Sunęliśmy tymi grabiarkami po
pofalowanym mazurskim polu. Z góry konie rwały, a pod górę nie chciały iść. Mieliśmy z
nimi moc kłopotów. Raz na krzywym zboczu koń poniósł i spadłem z siodełka. W sumie
jednak praca była w dechę. Mieliśmy czas i na pogawędkę, i na opalanie.
Po robocie szliśmy się kąpać. Często dołączał do nas księgowy, który szukał naszego
towarzystwa. Choć stary, miał juŜ prawie trzydziechę, świetnie się trzymał i dorównywał nam
w pływaniu. Często wypuszczaliśmy się na środek jeziora. Raz o zmierzchu my wyszliśmy z
wody, a on dalej popłynął. Długo nie wracał i zaczęliśmy się niepokoić. Czekaliśmy pod
dębem przy rozpalonym ognisku. Wreszcie doszedł nas plusk. Po chwili wynurzył się z
trzciny i lekko zziębnięty kucnął przy ogniu. Zaczęły się Polaków nocne rozmowy.
Mówił, Ŝe walczył w powstaniu na Starówce. Andrzej oŜywił się i księgowy ze szczegółami
zaczął nam opowiadać.
- Z wypalonego Pałacu Teppera, proszę panów, kładliśmy ogień na plac
Zamkowy i Krakowskie Przedmieście. Tam byłem ranny i trafiłem do szpi
tala Jana BoŜego na Bonifraterskiej, a po jego zbombardowaniu „krowami"
przenieśli mnie do prowizorycznego lazaretu w piwnicach domu przy ulicy
Długiej 20.
-No masz! To mój szpital - wykrzyknął Andrzej. - Ja w tym szpitalu pomagałem.
Komendantem był lekarz podporucznik „Wnuk". Wysoki, przystojny blondyn w okularach.
Wiem, Ŝe przeŜył, bo po wojnie go spotkałem, nazywa się doktor Jerzy Dubrowski.
- Zgadza się - potwierdził księgowy. - To właśnie „Wnuk" mnie uratował
przed amputacją. A w jakich warunkach?! Szkoda gadać. Fantastyczny gość.
- No, proszę! Coś niezwykłego! - Złapał się za głowę Andrzej. - To moŜe ja
panu podawałem zupę?
- Niewykluczone. Wszystko moŜliwe - rzekł księgowy wyraźnie rozgrzany.
Dłubiąc patykiem w ognisku, dalej się zwierzał. Widać miał potrzebę przed
kimś się wyspowiadać.
- Gdy wyszedłem ze szpitala, panowie - ciągnął dalej - mój pierwszy pluton
z kompanii kapitana „Prusa" jako oddział osłonowy bronił włazu do kanału na
placu Krasińskich. Dowódca sierŜant podchorąŜy „Kania" dostał rozkaz trwa
nia na stanowiskach aŜ do zejścia do kanału obsady Reduty Matki Boskiej. Po
jej zejściu my mieliśmy wycofać nasz pluton, który bronił jako ostatni włazu
kanałowego, gmachu Archiwum Akt Dawnych, kościoła Garnizonowego i do
mów na ulicy Długiej przy placu Krasińskich.
- Czyli mego rejonu. Coś fantastycznego - mruczał Andrzej.
- Rano między ósmą i dziesiątą Niemcy przypuścili na nas szturm. Z nieba
nurkowały sztukasy, a z Ogrodu Krasińskich ruszył atak czołgów. Odparliśmy
30
go angielskim piatem i butelkami z benzyną. Mimo znacznych strat utrzymaliśmy pozycję
zgodnie z rozkazem aŜ do godziny dziesiątej i po wykonaniu zadania jako ostatni powstańcy
Starówki zeszliśmy do kanału. PodchorąŜy „Kania", chyba najmłodszy sierŜant podchorąŜy -
nie miał dziewiętnastu lat - pilnował porządku pod gradem kul. OdwaŜny był jak lew.
Podziwiałem go. Do tego był pięknym blondynem o typowo polskiej urodzie. Urodzony
dowódca. Szliśmy za nim jak w ogień. Sam dawał przykład. Dwa razy był ranny. Za akcję
zdobycia trzech erkaemów i uwolnienia mieszkańców otrzymał z rąk dowódcy Starówki
KrzyŜ Walecznych.
-I nazywał się „Kania"?
- Tak jest. To pseudonim. Jego nazwiska nie powiem...
- Ale ja powiem - rzekłem.
- Zwariowałeś - przerwał Andrzej. - Zawsze chce mnie przebić. Pan go nie
słucha. Lubi strzelić bez prochu. Siedział na śoliborzu i powie.
- Jasne, Ŝe powiem. Znam go...
-Niby skąd?!
- Od Majki Szuleckiej, literatki, wychowanki ojca z „Małego Przeglądu". Ty
jąteŜ znasz. To jej mąŜ. Witold Szulecki.
- Zgadza się. „Kania" to Witold Szulecki. Nie mówiłem, bo sami panowie
wiecie. Dziś taki czas, Ŝe lepiej pod pseudonimem.
- Jezus Maryja! W PGR-ze Wydminy takie spotkanie! Jak z Trylogii. Albo
i lepiej. Wymyśliłbyś coś takiego, stary? No, powiedz?!
-Nie...
-Tak jest, panowie. „Kania" sprowadził nas do kanału jako ostatnich powstańców Starówki i
po niespełna dwóch godzinach wyszliśmy na Nowym Świecie róg Wareckiej. I zaczęła się
nasza druga część powstania, w Śródmieściu. „Kania" pod koniec września za obronę tego
włazu otrzymał z rąk generała „Montera" order Virturi Militari, a ja KrzyŜ Walecznych.
Potem, po kapitulacji, trafiliśmy do oflagu X B w Sandbostel, a stamtąd w kwietniu 1945
roku ewakuowano nas pieszo do Lubeki, do oflagu X C. Dokładnie drugiego maja zostaliśmy
wyzwoleni. A poniewaŜ w kraju zostawiłem matkę i narzeczoną, w październiku 1945
wróciłem do Polski. Zacząłem studia w Warszawie, ale je przerwałem i musiałem tu zapaść,
bo inaczej byłaby piwniczna izba. - Spojrzał na nas wymownie. - Tak Ŝe jak pan będzie
widział „Kanię", to pan mu powie, Ŝe pozdrawia go „Ryś". Ucieszy się, bo byłem jego
zastępcą, kapralem podchorąŜym. - Rzucił szyszką przed siebie i wstał. Andrzej trącił mnie w
bok. Zdusiliśmy ogień i ruszyliśmy w stronę PGR-u. Przed naszym budynkiem, na baczność,
uścisnęliśmy mu rękę. Po wyjściu z jeziora stał się dla nas innym człowiekiem.
- Bilans ma świetny, co? I tacy księgowi są w Wydminach! Z tym ja się nie
mogę pogodzić. To hańba. Nie sądzisz? - Andrzej spojrzał na mnie z tragicz
nym wyrazem twarzy. - Bo ta kompania była z Narodowych Sił Zbrojnych...
- Wiem. Powiem ci więcej. Tylko, błagam cię, nie puść pary!
31
-No, skąd! Nie jestem dzieckiem.
- Kiedy Szulecki wracał do Polski, to kazali mu na granicy wypełnić dekla
rację. Napisał, Ŝe skończył kurs Szkoły PodchorąŜych NSZ pod kryptonimem
„Czarnecki", był w kompanii „Legii Akademickiej" i w ostatnich dniach
powstania awansowali go za odwagę na podporucznika, a teraz chce w naszej
armii poświęcić się słuŜbie zawodowej.
- Nieźle - westchnął Andrzej.
- Czekaj. I na granicy oficer, moŜe z UB, starszy gość, przeczytał tę dekla
rację, spojrzał na niego, przy nim ją podarł i rzekł: - śadne NSZ, synku. Pisz
AK i cześć. A poniewaŜ w AK było teŜ zgrupowanie „Czarnecki", w kadrach
nie doszli i dali mu spokój.
- Wszędzie są ludzie.
-I porucznik „Kania" jest dziś młodszym inspektorem w Generalnej Dyrekcji PGR.
- Czyli dowodzi „Rysiem". PrzełoŜony w Warszawie. Teraz juŜ musisz mu
zameldować, Ŝe tu, w trzcinach, zapadł jego zastępca - zaśmiał się Andrzej.
Stary po pracy znikał i biegł do Hali. Wracał zmieniony na twarzy. - Świetna dziewczyna.
Nigdy nie myślałem, Ŝe taką tu spotkam. - Wzdychał i patrzył miodowym okiem. Smutek
Hali mu się udzielił. Uznałem to za chwilowy szał.
Przed wyjazdem potarł nos i lekko zafrasowany bąknął, Ŝe warto by skorzystać z pobytu na
Mazurach i po brygadzie skoczyć statkiem po jeziorach mazurskich.
- Wzięlibyśmy Halę. Ona teŜ chce z nami jechać - dodał.
- No, to zakosiłeś - zakpiłem.
- To prawda. Hala jest fantastyczna! Coraz bardziej mi się podoba - rzekł
wzruszony.
Po powrocie do Warszawy kropnąłem opowiadanie w formie reportaŜu. Akcja toczyła się na
brygadzie Ŝniwnej, a główni bohaterowie jak my jeździli na grabiarkach i dzielnie pracowali
w PGR-ze. Oczywiście podchorąŜy „Ryś" nie występował. Starałem się rzecz utrzymać w
duchu realizmu socjalistycznego. Zadbałem o produkcyjne realia i pozytywny wydźwięk na
końcu. Andrzej powiedział, Ŝe tekst nie jest gorszy od opowiadań w „Nowej Kulturze". Ojcu
wolałem nie czytać, bo znów by mi odradził przedwczesny debiut, jak w wypadku sztuki czy
wiersza o DzierŜyńskim. A ja juŜ bardzo chciałem zadebiutować. Dla większej pewności
posłałem tekst do „Sztandaru Młodych", gdzie uznałem, Ŝe łatwiej przejdzie. Po pewnym
czasie otrzymałem maszynopis z powrotem z odręczną adnotacją: „Autor ma zadatki na
prozaika, ale opowiadanie jest zbyt frywolne i sztubackie".
Podpisał się kierownik działu literackiego, znany poeta i prozaik Andrzej Braun. - Jeszcze
jeden odkrył we mnie zadatki! - dumałem.
Szło mi jak z kamienia i coraz bardziej nie wiedziałem, co ze sobą począć.
32
Zapisałem się do koła polonistów, które firmował profesor Stefan śółkiewski, ale prowadził
je jego asystent - magister Andrzej Wasilewski. Był to przystojny blondyn w rogowych
okularach, rasowy inteligent, który tylko z dykcją miał kłopoty. Pofukiwał „ftrasznie" na
szeleszczących zgłoskach. Zachęcał nas do pisania szkiców na temat literatury współczesnej.
Podsunął mi twórczość Jerzego Andrzejewskiego. PoniewaŜ po lekturze Popiołu i diamentu
byłem jego wielbicielem - chętnie się zgodziłem. Gdy odkryłem, Ŝe Andrzejewski teŜ był
polonistąi juŜ jako student zadebiutował wprasie literackiej, jeszcze bardziej się do pisania o
nim zachęciłem. Młodzieńczy tom jego prozy Drogi nieuniknione z miejsca zwrócił na niego
uwagę. Za drugi tom Ład serca otrzymał Nagrodę Młodych Polskiej Akademii Literatury i tę
właśnie powieść wziąłem na warsztat. Aby poznać epokę, w której tworzył, udałem się do
Biblioteki Publicznej na Koszykową, gdzie po okazaniu legitymacji studenckiej i
zaświadczeniu Ŝe piszę pracę naukową, udostępniono mi ksiąŜki i przedwojenne czasopisma z
prohibitów.
PoniewaŜ wiedziałem, Ŝe realizm socjalistyczny jest szczytowym osiągnięciem w sztuce,
kierunkiem skupiającym w sobie najlepsze tradycje postępowej myśli ludzkiej - z tej
marksistowskiej pozycji zacząłem oceniać przedwojennych twórców. Zagubieni w
kapitalizmie popadali w nihilizm i katastrofizm tak charakterystyczny dla schyłkowej kultury
mieszczańskiej. Strach przed rewolucją i ucieczka od rzeczywistości rodziły w nich jałowy
formalizm...
W miarę jak zapoznawałem się z ich twórczością, zwłaszcza w rocznikach przedwojennych
„Wiadomości Literackich", „Pionu", „Sygnałów" czy „Prosto z mostu" - moja wyŜszość
malała, a zagubienie rosło. Teoria kłóciła się z rzeczywistością. Ci schyłkowi pisarze okazali
się świetni. Z płonącymi uszami ich czytałem. Felietony skrzyły się dowcipem, wiersze
zadziwiały pięknem, satyra była satyrą, ostrąjak brzytwa. Atakowano po nazwisku, nie
oszczędzając największych tuzów. Śmiało rysowano ich karykatury. Trudno było to nazwać
ucieczką od rzeczywistości. Od społecznych spraw aŜ się roiło. - MoŜe to for-maliści, ale nie
jałowi. Lepsi od naszych realistów socjalistycznych, autorów od drętwych produkcyjniaków -
dumałem nad „Wiadomościami Literackimi". - Swobodnie się spierają. Nie jak dziś w
„Nowej Kulturze". Niechby ktoś skrytykował referat Adama WaŜyka czy ośmieszył
marksistowski styl Melanii Kierczyńskiej. JuŜ widzę, co by było!
Ujrzałem znanych mi pisarzy w nowej roli. Dziś pierwsi marksiści, pionierzy postępu i
pokoju, a tu - bywalcy mieszczańskich kawiarni i twórcy zgniłych prądów, które potępiają.
Adam WaŜyk pisał awangardowe wiersze rewolucyjne chyba w formie, nie w treści. Leon
Kruczkowski z Kordianem i chamem teŜ wielkim komunistą nie był. Nie siedział w mamrze,
a jego ksiąŜki były w lekturze szkolnej. Fragment sztuki o carskim gubernatorze drukowali
mu bez białych plam cenzury. Stanisław Ryszard Dobrowolski, którego Powrót na Powiśle
deklamowaliśmy w chórze recytatorskim profesora Libery, miał w „Wiadomościach
Literackich" świetną recenzję. Z pięknym portretem - foto
33
Dorys. Nic o rewolucji 1917 roku nie wspomniano. Po prostu ciekawy młody poeta rokujący
duŜe nadzieje.
Natomiast sztandarowy bard rewolucji, wzór dla dzisiejszych poetów Włodzimierz Maj
akowski, którego rewolucyjne schodki do znudzenia recytowano na akademiach, był
bezlitośnie schlastany. Z satysfakcją przeczytałem parodię jego słynnego wiersza Lewą
marsz. Gdy Antoni Słonimski pisał: „świat nie jest piłką futbolową/ świat się podbija głową,
głową, głową!", zacierałem ręce. - Ale mu dokopał! Dziś by tak strzelił! Marzenie ściętej
głowy! - wzdychałem.
W satyrycznych wierszach wyszydzano na równi hitlerowski faszyzm i stalinowski
komunizm. Ze zgrozą ujrzałem karykatury Pierwszego ChorąŜego Pokoju z chytrymi oczkami
i wąsami szczura. Z wypiekami na twarzy czytałem reportaŜe z Rosji Sowieckiej i
sprawozdania z pokazowych procesów moskiewskich. Nie dziwiłem się, Ŝe te pisma wydają
za zezwoleniem. Dziwiłem się, Ŝe w ogóle wydają. Co ciekawsze, te artykuły i karykatury
podpisywali ci sami twórcy, którzy dziś szydzili z imperialistów i podobnie rysowali
Churchilla i Trumana. - Cud, Ŝe nie siedzą! - myślałem.
Natomiast pisarze prawdziwie czerwoni, jak Józef Łobodowski czy Marian Czuchnowski,
siedzieli teraz na emigracji i uznawani byli za wrogów ludu. Ojciec mówił, Ŝe przed wojną
mocno komunizowali i byli szykanowani przez policję. Cenzurowano i konfiskowano im
wiersze.
Studencki tygodnik „Poprostu" teŜ był ciekawszy od dzisiejszego kontynuatora. Wileńska
młodzieŜ waliła w rząd jak w kaczy kuper. Przedwojenne teksty obecnych dygnitarzy, takich
jak Jerzy Putrament czy Stefan Jędrychowski, były o niebo Ŝywsze. Zesztywnieli w tym KC
tak, Ŝe trudno ich było poznać.
Jerzy Andrzejewski teŜ był inny. Wystartował jako pisarz katolicki, a potem związał się z
tygodnikiem „Prosto z mostu", uznanym za wsteczny i faszyzujący. Ogłaszał w nim wiersze
równieŜ Konstanty Ildefons Gałczyński, między innymi swe sławne Skumbrie w tomacie. A
teraz Andrzejewski pisał publicystyczne chały: Aby pokój zwycięŜył, O człowieku
radzieckim i Partia i twórczość pisarza, w których cięŜko było poznać dawnego lwa...
Analizowany przeze mnie Ład serca z tajemniczą atmosferą zbrodni i z księdzem
Siecheniem, szamocącym się wśród mokradeł i lasów gdzieś na Polesiu w walce o zbawienie
grzesznej duszy, prawdziwie mną wstrząsnął. Mroczny utwór przyrównywano do powieści
Dostojewskiego i katolickich pisarzy francuskich Bernanosa i Mauriaca - dziś zakazanych.
W miesięczniku „Przekrój"*, w pierwszym numerze ze stycznia 1939 roku, Jan
Dobraczyński w omówieniu Intelektualne Ŝycie katolickie w 1938 roku pisał o walce dwóch
światopoglądów katolickich - liberalnego, wywodzącego się z Francji, i katolicyzmu czysto
polskiego, wyraŜającego się w dąŜeniu do „katolickiego państwa narodu polskiego". „Dziś
pokolenie wychowane w znacznej
' „Przekrój" - miesięcznik poświęcony sprawom Polski. Nr 1 (5) Styczeń 1939.
34
mierze na Myślach nowoczesnego Polaka - pisał Dobraczyński - wraca z powrotem na teren
pewnego rodzaju mesjanizmu, choć trzeba to przyznać
- pojętego znacznie zdrowiej i realniej niŜ podobne, lecz bezlitosne w swym
cierpiętnictwie poglądy z połowy zeszłego stulecia. Walka obu światopoglą
dów znajduje swój wyraz na łamach licznych czasopism, jak: »Prosto z mostu«,
»Kultura«, »Myśl Narodowa«, »Przegląd Powszechny«, »Pax«, »Verbum«,
»Tęcza«, »Polityka« i innych...".
JuŜ sam tytuł tego „Przekroju", całkiem innego niŜ nasz w Krakowie, i fakt, Ŝe pisał to
Dobraczyński, wydający dziś ksiąŜki w wydawnictwie „PAX", były wielkim zaskoczeniem.
Okazało się, Ŝe wiele pism o tych samych tytułach istniało juŜ przed wojną i nie zrodziło się
nagle, po wyzwoleniu. - „Tęcza" to nie tylko nazwa mojego kina i powieści Wandy
Wasilewskiej. Do tych tytułów dorobili nową treść, jak słowa Oki do znanej melodii o
Oleandrach
- pomyślałem.
O moim bohaterze Dobraczyński pisał tak: „Natomiast nieprzeciętnie ciekawym zjawiskiem
literackim stała się powieść Jerzego Andrzejewskiego Ład serca. Krytyka zarzuca wprawdzie
ksiąŜce wzorowanie się na literaturze obcej, a mianowicie na mrocznych, ale do głębi
przejmujących, przesiąkniętych integralnym katolicyzmem, jeŜeli nie mistyką, powieściach
Jerzego Bernanosa, jednakŜe, abstrahując nawet od tych wzorów, młody autor włoŜył w swój
utwór tyle szczerego (choć nie zawsze pogłębionego) katolicyzmu, a takŜe nieprzeciętny
talent pisarski, Ŝe całość śmiało moŜe pretendować do miana jednego z najlepszych utworów,
jakie się ukazały w 1938 roku, wychodząc spod pióra człowieka młodego".
Z Ładem serca miałem się po marksistowsku rozprawić, tymczasem uległem mu i w równie
mrocznym stylu napisałem swój referat, obszernie cytując fragmenty ksiąŜki. śmudnie
cyzelowałem zdania i szlifowałem formę. Zajęło mi to mnóstwo czasu, ale trud się opłacił.
Gdy odczytałem mój tekst w kole polonistów, wraŜenie było duŜe. Andrzej Wasilewski
podkreślił, Ŝe „zwłafszcza w warfstwie literackiej tekfst o Andfrzejewskim budzi ufznanie", a
Andrzej Jarecki lekko pobladł, rzekł:
- No, stary! Strzeliłeś! MoŜe trochę przydługo, ale w sumie fantastycznie
- i, pocierając nos z frasunkiem, oświadczył mi, Ŝe będzie pisał o „drogach
nieuniknionych".
Mimo sukcesu dalej czułem się niespełniony. Wiedziałem, Ŝe nie jestem naukowcem.
Grzebanie w fiszkach i pisanie rozpraw nie było moją pasją. UwaŜałem się za artystę. Jeśli nie
za twórcę, to za odtwórcę, i powaŜnie myślałem o karierze śpiewaka lub aktora. Na próbę
zapisałem się do Uczelnianego Chóru UW, którym kierował profesor Jerzy Wasiak.
Prowadził zespół radiowy i był dla mnie autorytetem. Przyjął mnie do basów-barytonów.
Niestety często opuszczał próby i zastępował go jego asystent, student Stanisław Młynarczyk.
Pod jego batutą ćwiczyliśmy pieśni masowe i radzieckie. Śpiewanie na cztery głosy, choć
miłe, w końcu mnie znudziło i wycofałem się. Zostało aktorstwo.
35
Mój kolega ze szkoły Marian Jonkajtys grał w mojej sztuce negatywnego bohatera,
Statkiewicza, a teraz studiował rusycystykę. Znudzony nią postanowił zdawać do PWST i
mnie do tego zachęcał. Od matury mnie tam ciągnęło i zpasjąśledziłem los moichkolegów ze
szkoły: MajkiBroniewskiej, LeszkaKo-marnickiego-Komara, Zbyszka Zapasiewicza-Słonia i
Andrzeja śarneckiego--śarłoka. Zapraszany przez nich biegłem na Jagiellońską, gdzie w
małej salce odbywały się warsztaty dyplomowe i doroczne pokazy. Znałem wszystkich ich
kolegów z roku: najstarszego - Janka Matyjaszkiewicza, i najmłodszego - Jasia
Kobuszewskiego, największego przystojniachę Rysia Ostałowskiego, którego złośliwie
przezwali „Reklamą Mydła", czy upozowanego na hrabiego albinosa Macieja Karasia. Ich rok
liczył parę osób na krzyŜ, w całej PWST studiowało prawie tylu studentów, co w naszej
jednej grupie, więc wszyscy się znali. Spytałem kiedyś Zbyszka, kto na ich roku jest
najlepszy.
- Z chłopców Kobusz, a z dziewcząt Wanda Majerówna - odparł. - Janek
Matyjaszkiewicz teŜ jest dobry, ale ma kłopoty z dykcją.
- Sepleni?
- Gorzej. Górna warga mu się nie rusza i profesor Popiół kwestionuje jego
przydatność do zawodu. Ale moŜe go nie wyrzuci i Matiasz się wybroni talen
tem...
Współczułem mu. Istotnie, górną wargę miał nieruchawą, ale dykcję świetną i nie
rozumiałem, czego ten Popiół od niego chce.
Tym razem na sylwestra Zbyszek zaprosił mnie nie na polibudę, tylko do Leśnej Podkowy,
gdzie cały ich rok bawił się na górce starej, drewnianej willi. Tańczyłem z Wandą
Majerówną, ładnąi z biglem dziewczyną, która odstawiła parę aktorskich scen świetnie.
Towarzyszyła jej Ola Dmochowska, tleniona blondyna o wyzywającej urodzie. W ogóle
wszyscy mieli świetne zagrywki i znakomicie podrabiali swych profesorów. Prymus Kobusz
miał piękny, romantyczny głos, ale warunki kijowe. Przypominał komika Fernandela i
bohaterskich amantów raczej nie mógł grać. Zdawał sobie z tego sprawę, bo gdy nieco
popiliśmy, stanął w kącie, złapał się za głowę i z tragicznym gestem zawołał:
- BoŜe! BoŜe! Dlaczego stworzyłeś mnie na kształt małpy?! - Tę „mauupę"
przeciągnął nisko i zawył. Zrobił to tak, Ŝe wszyscy ryknęli śmiechem. Zaim
ponował mi, Ŝe umie kpić z siebie, na co mnie nie było stać. Ja swe wady kryłem
głęboko, a gdy mi je ktoś wytknął, cierpiałem strasznie. Ostentacja Kobusza
była mi obca i równała się samobójstwu.
Lwy STS-u marginesy: góra 15 mm dół 24 mm lewy 20 mm prawy 23 mm Xx tyt LWY STS-u Edytor ElŜbieta Jasztal-Kowalska Opracowanie graficzne Maciej Sadowski Na okładce studenckie zdjęcie Jarosława Abramowa-Newerlego (fot. W. Sławny); zdjęcie kolegów z STS-u: od lewej: Jarosław Abramow-Newerly, Zofia Góralczyk, Andrzej Jarecki, Agnieszka Osiecka, Jerzy Markuszewski, Marek Lusztig; Jarosław Abramow-Newerly z Agnieszką Osiecką. W dalszym planie od lewej: Ryszard Pracz, Krystyna Sienkiewicz, Ryszard Rajszys, Kazimiera Utrata, w masce Izydor Grzeluk. Zdjęcie na okładce i zdjęcia ze środka ksiąŜki pochodzą ze zbiorów Autora, Ryszarda Pracza, Henryka Malechy, Fundacji „Okularnicy". Fotografię Autora na IV str. okładki wykonał Henryk Keil Opracowanie redakcyjne oraz indeks Małgorzata Wojciechowska Korekta Roma Sachnowska i copyright for the text by Jarosław Abramow-Newerly © copyright for this edition by Rosner i Wspólnicy ROSNER & WSPÓLNICY Wydanie pierwsze Warszawa 2005 ISBN 83-89217- 64-3 Skład i łamanie: WMC s.c. Warszawa Druk i oprawa: Drukarnia „Oprawa" Sp. z o.o. Łódź Kiedy pierwszy raz - wczesną wiosną 1954 roku - zjawiłem się na próbie STS-u w świetlicy ZSP na UW, nie sądziłem, Ŝe będę satyrykiem. Tu zaśpiewano moją pierwsząpiosenkę Sygnał do wymarszu i zagrano pierwszy skecz. Na krytykę ustroju w czasie budowy Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie, gdy Katowice nazywały się Stalinogrodem, tylko naiwni Prostaczkowie mogli się zdobyć. Ale doszło do Konfrontacji i za nami poszli inni. W 1955 roku ruch teatrów studenckich był juŜ potęgą. Dla mnie ten wymarsz z „pierwsząkadrową" STS-u z ery stalinowskiej, jeszcze w czerwonych krawatach, do październikowej odnowy stał się decydujący. Powstanie warszawskie było największym przeŜyciem mego dzieciństwa. Podziwiałem sztab AK kwaterujący w sąsiedniej klatce i powstańców maszerujących przez moje podwórko. Zachłysnąłem się wolnością. Dziesięć lat później jako student wziąłem juŜ czynny udział w walce o wolność. Październik 1956 był dla nas, dzieci wojny, pierwszą i największą bitwą Ŝycia. Wyrastaliśmy wśród ruin i fakt, Ŝe nasze bezkrwawe powstanie skończyło się zwycięstwem, napawał nas dumą. Nadzieje mieliśmy nie mniejsze niŜ w sierpniu 1944 roku. Tym boleśniejszy był upadek. Gdy wszystko okazało się mrzonką. Moje pokolenie mogło ruszyć bryłę z posad świata, gdyby nie podcięto mu skrzydeł. Zdradzone - porzuciło swój romantyzm i wyciągnęło wnioski. Niektórzy stali się cynikami i zaczęli walczyć z tymi, z którymi szli razem w Październiku, ja jednak tych „pięknych dwudziestoletnich" w akcji postanowiłem opisać. Moje ówczesne sądy mogą wydać się opaczne, pomniejszające wielkich, a wywyŜszające małych, ale tak ich wtedy widziałem i dziś ten obraz utrwaliłem. Pomogły mi w tym notatki, archiwum sporządzone kiedyś przez moją mamę oraz wspomnienia kolegów, za które im teraz dziękuję. AŜ takim geniuszem nie jestem, bym pamiętał dokładne rozmowy.
Są one kreacją artystyczną opartą na rzeczywistych spotkaniach. Stwierdziłem, Ŝe silne przeŜycia, nawet błahe, coś znaczą i poskładane tworzą szerszy obraz. Do tych przeŜyć sięgnąłem. Dzisiejsza młodzieŜ nie ma pojęcia, jak się ubieraliśmy, gdzie się bawiliśmy, o co walczyliśmy i kto nam konkretnie podstawiał nogę. Na faktografię więc połoŜyłem szczególny nacisk. Miałem szczęście, Ŝe siedziba STS-u przy alei Świerczewskiego 76 (dziś Solidarności), tak jak mój dom przy ulicy Krasińskiego 16, znalazła się w centrum wydarzeń. Była swoistym sztabem. Tu przychodzili ludzie decydujący o losach kraju. Patrzyłem, jak się zmieniają. Było to fascynujące widowisko. Często ciekawsze niŜ to na scenie. Dlatego naszej widowni poświęciłem tyle miejsca, przeprowadzając z nią moje prywatne rozrachunki. Długo mordowałem się nad pierwszym rozdziałem. Czułem, Ŝe bez opisu mego dojścia do STS-u wszystko będzie niejasne. I zacząłem dalszy ciąg Lwów wyzwolonych. Opisałem moje studia, losy rodziców, ich przyjaciół, znanych z dwóch poprzednich ksiąŜek, moich kolegów z podwórka, ze szkoły i z UW. Wielu z nich trafiło do STS-u. Nie przyszliśmy znikąd. To, co wynosiliśmy z rodzinnego domu, i prywatne rozmowy, uznawane wówczas za propagandę szeptaną, stanowiły główne źródło informacji. To, Ŝe ideały budowniczych „szklanych domów" WSM-u na śoliborzu nam przyświecały, a starzy społecznicy zagrzewali do walki, jest dość jasne. Podobnie jak poszerzający się stopniowo zakres wolności spowodowany narastającą falą walki frakcyjnej na szczytach partii. Stąd cytowane przeze mnie teksty wciąŜ wiąŜę z bieŜącą sytuacją polityczną. Oczywiście na portretach moich przyjaciół się skupiłem. Przywołanie ich twarzy sprzed pół wieku nie było łatwe. Kiedy jednak przyszli i zaczęli do mnie mówić swoim głosem, jak dawniej nazywając Wujkiem czy Jarką, doznałem rzadkich chwil radości. Znów z nimi byłem, naprawiałem świat i miałem dwadzieścia lat. Dziś zastanawiam się, skąd wzięła się nasza paczka? To nagłe spotkanie w jednym miejscu. Nasz dobór naturalny najbardziej zadziwia. Tytuł podsunięty mi przed trzema laty przez Izydora Grzeluka Lwy STS-u, który wydał mi się zrazu pretensjonalny (j ak kiedyś Studencki Teatr Satyryków) - w miarę pisania nabrał sensu. Byliśmy wtedy jak lwy gotowi rozszarpać kaŜdego, kto stanął na naszej drodze. Nie na darmo przywódcy partii, chcąc nas okiełznać, krzyczeli: „Histeria!", a studenckim publicystom z tygodnika „Po prostu" przypięli etykietkę „wściekłych". Szliśmy ze „wściekłymi" i dopiero dziś widzę, jak ryzykowaliśmy w Październiku 1956, chcąc wyrwać się ze stalinowskiej klatki. Koledzy od dawna namawiali mnie, bym napisał historię STS-u. Nie bardzo czułem się na siłach. Tak się złoŜyło, Ŝe bardzo zwięzłą monografię tego najbardziej literackiego teatru studenckiego napisał nie literat, lecz aktor - Ryszard Pracz, wierny straŜnik naszej pamięci. Jego Studencki Teatr STS wydany w 1994 roku do dziś jest głównym źródłem informacji. Teraz, na pięćdziesięciolecie Teatru, ogłosił antologię naszych tekstów Trudno nie pisać satyry i przygotowuje zbiór naszych piosenek i operetek z dołączonymi nutami. My, tekściarze STS-u: Agnieszka Osiecka, Witold Dąbrowski, Andrzej Jarecki i ja, zawdzięczający naszemu teatrowi swą pierwszą, wspólną debiutancką ksiąŜkę Myślenie ma kolosalnąprzyszłość, skupieni na własnej twórczości odkładaliśmy na potem pisanie wspomnień - aŜ z nas czworga zostałem tylko ja. Opisanie więc początków STS-u stało się moim obowiązkiem. Ta ksiąŜka obejmuje pierwszy okres działalności STS-u i jest moją osobistą kroniką wydarzeń. Nie ma w niej opisów głośnych przedstawień z lat sześćdziesiątych oraz nazwisk na trwałe związanych z STS-em, takich choćby jak Stanisław Tym czy Jan Tadeusz Stanisławski. Jako młodsi od nas przyszli do STS-u później...
A mnie ten pierwszy, pionierski okres porwał. Nigdy potem nie miałem uczucia, Ŝe moje słowa trafiają jak pocisk. I nigdy później spektakl nie zmieniał się w wiec. Potem było hasło: „Koniec z wiecowaniem" i okazało się, Ŝe mury nie runęły, a kajdany podzwaniają. Agitkę w 1956 zmieniliśmy na satyrę ku pokrzepieniu serc. Dla mnie zdjęcie Esmeraldy było tą granicą, na której skończył się nasz szturm, a zaczęła uporczywa obrona na z góry zaplanowanych pozycjach. Gdyby mi ktoś w maju 1958 roku powiedział: „Nie martw się, Wujek, i tak będziesz prozaikiem", puknąłbym się w czoło. Fakt, Ŝe zostałem autorem lwiej trylogii, jest moŜe najlepszą puentą dla tekściarza STS-u, specjalisty od skeczów i blackoutów. śart historii, z którego kawalerzysta Jaś z moich Ułanów ma prawo się uśmiać. Nigdy nie wiadomo, kiedy człowiek zacznie pisać kobyły. Kończąc ten przydługi wstęp, juŜ krótko, jak dawniej, dedykuję tę ksiąŜkę moim zmarłym i Ŝyjącym przyjaciołom z STS-u, z którymi razem po Sygnale do wymarszu ruszałem do walki, burząc partyjne dogmaty uznane wtedy za święte, w nadziei, Ŝe wolność i demokracja są o krok, a ponura dyktatura ciemniaków nigdy nie powróci. Ten nowy rok 1952, w którym kończyłem dziewiętnaście lat i na jesieni miałem zacząć drugi rok studiów, był na pewno przełomowy. Wyrosłem z mego podwórka, na którym spędziłem większość Ŝycia. Teraz w domu byłem gościem. Zmieniłem przyjaciół. Nie rozstawałem się z Andrzejem Jareckim jak kiedyś z Jędrkiem Lewandowskim - Lewusem. Po zdaniu pierwszej sesji egzaminacyjnej szykowałem się do debiutu jako krytyk literacki. Jednocześnie nie wyzbyłem się ambicji dramatopisarskich. Śledziłem autorów teatralnych. W otwartym na Powiślu teatrze Ateneum zaczęły się pojawiać sztuki nowych autorów. Sprawa rodzinna Jerzego Lutowskiego cieszyła się wielkim powodzeniem. Przystojny Lutowski, z zawodu lekarz, budził mój podziw. Kiedy kłaniał się znajomym na sali i siadał godnie w krześle, chciałem być taki jak on. Był przystojniejszy od aktorów ze swej sztuki. Czasem zjawiał się w oficerskim mundurze, w którym wyglądał tak, Ŝe mama szeptała: - Mało, Ŝe lekarz i pisze jak doktor Korczak i Czechow, to jeszcze tak urodziwy! Co?! - I patrzyła na mnie. A ja doktorem nie byłem, sztukę mi zdjęli*, a o urodzie wolałem nie myśleć... Jeszcze przed studiami, w drugiej połowie września 1951 roku, wyjechałem do Domu Pracy Twórczej ZAiKS-u w Sobieszowie. Po pracy w junackim hufcu „SłuŜba Polsce" znalazłem się w innym świecie. Wraz ze mną przebywali tam młody dyrygent Jan Krenz i fotoreporter z „Przekroju" Ludomir Rubach - imponujący grubas zawsze z aparatem gotowym do strzału. Był przedwojennym * Była to sztuka Takich nam nie potrzeba (po zmianie tytułu: Oni jednak mieli rację) pisana w klasie maturalnej dla teatru szkolnego. Skrytykowałem w niej nadgorliwość naszego Koła ZMP. Zarząd Szkolny w moim negatywnym bohaterze Statkiewiczu dopatrzył się aluzji do siebie i pobiegł na skargę do władz zwierzchnich. Dzielnicowy Zarząd ZMP przyszedł na próbę i po pryncypialnej dyskusji wstrzymał premierę (zob. Jarosław Abramow-Newerly, Lwy wyzwolone, Warszawa 2003, s. 315). dziennikarzem i na spacerach bez przerwy pstrykał, dzięki czemu mam zdjęcie z górskiej przełęczy, z profilem jak Mickiewicz „na Judahu skale"... Przy stole posadzono mnie z matką młodej reŜyserki Lidii Zamkow, której przedstawienie widziałem w Teatrze Polskim. Pan Janek Berliński mówił, Ŝe Lidia Zamkow to świetna inscenizatorka. Jej matka z dumą opowiadała o niej i o swym zięciu, aktorze Janie
Świderskim, znanym mi z filmu i z teatru. Przypominała mi starą Zimowiczową. TeŜ była emigrantką z Rosji. W jadalni leŜały pisma literackie. W jednym z numerów „Twórczości" dostrzegłem nową sztukę Krzysztofa Gruszczyńskiego Pociąg do Marsylii. To zdolniacha. Nie tylko dobry w przekładzie pieśni radzieckich, ale i w dramacie. Takim być - marzyłem. W Sobieszowie po raz pierwszy poznałem objazdową trupę estradową graj ą-cąpod egidą Artosu. Artyści stołowali się w ZAiKS-ie, a mieszkali na mieście. W skład zespołu wchodzili: młodziutka piosenkarka, drobna blondynka z zadartym noskiem, i dwóch pianistów. Obaj byli ze Lwowa. Starszy, szpakowaty, przypominał mi Olka Palińskiego, mego ukochanego Kolegę Betkę z „Baja", i teŜ miał na imię Aleksander. Z lwowska nazywali go Oleśku. Oleśku tak samo dobierał melodie i grał ze słuchu. - On jest od nut! - wskazywał młodszego pianistę o kruczych włosach i zgryzie królika. Młodszy nazywał się Wiktor Kolankowski i był po szkole muzycznej w Gliwicach. Świetnie grali lwowskie melodie na dwa fortepiany. Oleśku skomponował piosenkę o latarniach na Nowym Świecie, którą śpiewała ta młoda piosenkarka. Kierownikiem zespołu był Włodzimierz Patuszyński, łysawy szatyn pod czterdziestkę o bezbłędnej dykcji i świetnych manierach. Przed wojnąbył aktorem i piosenkarzem w teatrzykach rewiowych i pisał teksty dla zespołu rewelersów Cztery Asy. Podczas wojny występował we Lwowie i w Wilnie. Znał Rosję, bo urodził się w Irkucku. Z miną bywalca przybliŜał nam przedwojenne kabarety i ze współczuciem patrzył na nas, młodych. - To był świat. Minął i adieu, fruziu! Szkoda twoich łez, dziewczyno - wzdychał. Zazdrościłem mu tego świata. Tylko szpakowaty Oleśku go znał, ale z Patuszyńskim wolał nie konkurować. - Wołodźka jest od bawienia - mówił. Istotnie, Patuszyński miał gadane. Gdy z godnie zadartą głową bawił nas, modulując głos, wydawał się wyŜszy, niŜ był. Typowy bes-serwisser, jak mawiała mama, który wszystko wiedział najlepiej. Trochę nie pasował do tej trupy i dziwiłem się, Ŝe ktoś taki jak on ugrzązł w objeździe na głębokiej prowincji. W Warszawie nic o nim nie słyszałem. Często z rana odwiedzałem tych artystów i razem szliśmy nad pobliski staw, który odkryłem. Miał czarną, torfiastąwodę, ale od biedy dało się kąpać. Bez pływania nie wyobraŜałem sobie wakacji. Mimo połowy września dni były ciepłe, choć czuło się wiew jesieni. Liście Ŝółciły się i nad sitowiem fruwały siwe nitki babiego lata. W szuwarach kumkały Ŝaby, a my opalaliśmy się na kocach w ostatnich promieniach słońca. Młoda piosenkarka - którą uznałem za brzydulę i co do której w duchu wątpiłem, czy się przebije, biedactwo, na kocu nabrała krasy. W kusym kostiumie przyciągała wzrok. Jej krągłe piersi kusiły 10 pod stanikiem. Nie wyglądało, by któryś z artystów do niej uderzał. MoŜe Wołodźka, ale teŜ raczej jej ojcował. Szansę więc miałem. Poderwałem się jak młody chart i zacząłem roztaczać swe uroki. W zasadzie tylko ja skakałem do wody. Oni pływakami nie byli. Kiedy prułem Ŝabką z parskaniem, piosenkarka pytała: - I jaka woda? Bardzo zimna? - Skąd! Jak zupa! - wołałem. Zrzędziła, Ŝe brudna i dobra dla karpi, ale w końcu dawała się skusić. Nawet nieźle pływała z dracznie zadartą głową. - Nie chcę moczyć włosów, bo dziś gram! A tu pełno torfu. Grzęznę w nim. Fuj! - wyciągała rękę, którą zaraz chwytałem. Biorąc piosenkarkę wpół, wysadzałem ją na brzeg. W mokrym kostiumie wyglądała ponętniej. Nazwałem ją Syreną. - Ej ty! Kto się przezywa, tak sam się nazywa! - Groziła mi palcem, ale czułem, Ŝe się jej spodobało. Wieczorami objeŜdŜali miejscowości wczasowe i ciągnęli mnie ze sobą. Dwukrotnie im towarzyszyłem. W Świeradowie Zdroju i w Jeleniej Górze. W Jeleniej Górze zdziwiłem się, Ŝe taki duŜy teatr ma to małe miasto. Ojciec mówił, Ŝe jest piękne i nietknięte wojną, co się sprawdziło. Sala wypełniona była po brzegi. Rej wodził Patuszyński. Prowadził
konferansjerkę, mówił monologi, śpiewał, tańczył i recytował. W smokingu odŜył jak w przedwojennym kabarecie. Zwracał się do widzów: „Mili państwo". Kiedy pianiści zagrali wiązankę lwowskich melodii, kończąc okrzykiem: „Ta joj!", mili państwo oszaleli. Zerwała się burza braw. Ten niecenzuralny okrzyk Patuszyński w mig skontrował: - „Ta joj" jest tu, na Ziemiach Odzyskanych, a Lwów, czyli Lwiw, został na radzieckiej Ukrainie. Tak się po wojnie jakuś pokiłbasiło, mili państwo, Ŝe Szkoda twoich łez, dziewczyno! - westchnął. - To tytuł piosenki, oczywiście - przekrzyczał śmiech. - A dziewczyną, dla której ją zaśpiewam, będzie młoda gwiazda dzisiejszego programu. - Tu wskazał na piosenkarkę, której znów nie poznałem. Na wysokich obcasach, w wieczorowej sukni, połyskując srebrną łuską, była lepszą Syreną niŜ w kusym kostiumie nad stawem. - Rany Julek! Co teatr moŜe?! - dziwiłem się. A flirt z piosenkarką skończył się na publicznym wręczeniu jej kwiatów na scenie i pocałunku w dłoń. Kąpiel w stawie była naszym największym zbliŜeniem. Wkrótce moja Syrena ruszyła w objazd z Artosem i adieu, fruziu! Nigdy jej więcej nie spotkałem. Imieniny Andrzeja na pierwszym roku studiów obchodziłem u Jędrka Le-wandowskiego. Do tego dochodziły zbliŜające się imieniny jego starszej siostry Basi, więc goście dopisali, zwłaszcza babki, co mnie cieszyło. Wszyscy stłoczyliśmy się w pokoju od podwórka, który po powrocie rodziny Lewandowskich z wygnania okazał się być spalony i Andrzej urządził tam magazyn broni i pracownię pirotechniczną. Teraz go odremontowano i pani Lewandowska miała znów jak my dwie izby z kuchnią. Mama Jędrka dalej szyła i sprzedawała suknie na Bazarze RóŜyckiego, dzięki czemu, mimo Ŝe wdowa, mogła utrzymać cały dom i wykształcić dzieci. Przywiązywała do tego wielką wagę. Lewus nie 11 chciał się uczyć. Matka dzielnie przetrwała ten okres. Posłała go do najlepszych szkół zawodowych, po których zdał lekko na polibudę i teraz przodował na Wydziale Mechanicznym. Lewus zorganizował adapter z płytami, tak Ŝe byliśmy niezaleŜni od radia. Z ulgą stwierdziłem, Ŝe babek jest więcej. Obsiadły wianuszkiem tapczan i czekały jak polne kwiatki. - Tylko zrywać - stwierdziłem. - Jeśli nawet jedna mnie odwali, jest druga - pocieszyłem się i dla pewności uderzyłem do najbrzydszej, która była naj chętniejsza. Obciągnęła spódniczkę i westchnęła: - Och, ja źle tańczę... - Ja teŜ - odparłem i porwałem ją w ramiona. Za mną poszli inni. W pokoju zagęściło się. Większość dreptała w miejscu, udając taniec. Najlepiej czułem się w tangu i w przerwie poprosiłem Lewusa o wolne kawałki. - Znaczy pościelówę? JuŜ się robi! Dla kumpla z podwórka wszystko. -I puścił płytę z Henrykiem Rostworowskim. Miał jeszcze Janusza Gniatkowskiego i Zbigniewa Kurtycza, w których teŜ byłem wstrzelany. Lewus przytomnie zgasił światło i tylko jasna smuga biła z przedpokoju. Moja partnerka w półmroku oŜywiła się, a na słowach: „JuŜ nikt nie zatańczy jak ty!" - głębiej spojrzała mi w oczy. Nasze głowy zbliŜyły się. Lekko musnąłem jej policzek, a potem wargi. Odpowiedziała słodkim pocałunkiem. Był tak słodki, Ŝe nigdy bym jej o to nie posądzał. Inni teŜ się całowali na potęgę i migdał odchodził wielki. KaŜdy pitigrilił się w kącie. Tylko najpiękniejsza czarnula siedziała sama na tapczanie i jadła sałatkę. Chyba z obawy, Ŝe da komuś kosza, nikt jej nie prosił. Była podobna do włoskiej aktorki Lucii Bose i trochę do Danki - naszej słynnej Dekawki, w której wszyscy kochaliśmy się w szkole. Zaryzykowałem i przy następnym tańcu skłoniłem się. Ukazując zęby spod wilgotnych warg, rzekła:
- MoŜe za chwilę. Tylko zjem. - Przełknęła i otarła pełne usta. - Ten parkiet nie nazbyt, ale moŜna! - Podała mi rękę. Gdy wstała, sięgała mi do ramienia. Lekka jak piórko tańczyła z biglem. Widać, Ŝe niejedną potańcówkę obskoczyła. Przyznała mi się, Ŝe lubi „fajfy" i dancingi w nocnych lokalach. A najbardziej „Kaskadę", w której nie byłem. - Tam grają jazz, a trąbkarz cudownie gwiŜdŜe! Zwłaszcza slow-foxa Ty jeszcze wrócisz do mnie — zanuciła go cicho. Była młodsza ode mnie, bo zdała maturę mając siedemnaście lat, i to oblatanie w nocnych lokalach było dziwne. Z urodą teŜ bardziej pasowała do PWST niŜ do SGGW. - Skoro jednak nasza Dekawka studiuje zootechnikę, to nie tylko chłopskie dziopy tam się kształcą, ale i takie kociaki - uznałem. Coraz bardziej mnie intrygowała. Pewna siebie, z bliska była jeszcze ładniejsza. Gdy mówiła, wydymała pulchny ryjek, który aŜ się prosił, by go zamknąć i zgasić tę paplaninę. Po drugim tańcu ośmieliłem się go dotknąć. Wciągnął mnie z biglem. Znów widać, Ŝe była oblatana. Kiedy wychodzi- 12 liśmy od Lewusa, spostrzegłem, Ŝe ma na sobie drogie ciuchy. Zmieniła lakierki na kapce i nałoŜyła karakuły elegantsze od futra mojej mamy. Odprowadziłem ją na przystanek, ale nie zatrzymała się, tylko, widząc taksówkę, rzuciła: - Gablotą szybciej. Nie mam zamiaru gnić na przystanku. - I ruszyła w stronę postoju. Na poŜegnanie musnęła mnie w policzek. - To pa. Całkiem miłe te andrzejki. Nie myślałam, Ŝe będą takie. A gdy spytałem, kiedy się znów zobaczymy, odparła: - MoŜe w grudniu po południu. Albo w przyszłym roku. Zadzwoń. Na razie jestem zajęta. - I dała mi swój telefon. Wsiadła do taksówki, pańskim gestem rzuciła do kierowcy: - Na Złotą! - i, pomachawszy ręką, odjechała. Lewus nic bliŜszego mi o niej nie umiał powiedzieć, bo wpadła dość przypadkowo na imieniny Basi. Znał tylko jej imię: Alina. Po tygodniowym odczekaniu zadzwoniłem do niej. Zgodziła się ze mną spotkać przed uniwerkiem. Przyszła znów w karakułach. Ręce trzymała w mufce. Usta miała uszmin-kowane i mimo mrozu odkrytą głowę ze świeŜo ułoŜoną fryzurą. Pachniała perfumami z komisu. - Właśnie wracam od mego fryzjera. Musiałam się zrobić na bóstwo - rze kła. Tak wyfiokowana kusiła do oskarŜeń o drobnomieszczański styl Ŝycia i hołdowanie zgniłym zachodnim gustom. - Dziwne, Ŝe ZMP to toleruje. U nas w tym futerku długo by nie zagrzała - pomyślałem. Ona jednak czniała brygady lekkiej kawalerii ZMP i jak przedwojenna dama odwaŜnie szła po uli cy. Jej szarŜa imponowała. Kupiłem bilety do kina. Po filmie całowaliśmy się w bramie. Na poŜegnanie oznajmiła mi, Ŝe w niedzielę ma czas i mogę do niej wpaść. - Będziesz sama? - spytałem. - A jak? Po co cię zapraszam, głuptasie! - rzekła z wyŜszością. Wolna chata to było coś, więc pełen nadziei czekałem na niedzielę. Z drobnym prezentem i kwiatami wparowałem do starej kamienicy na Złotej. Gdy zadzwoniłem, otworzyła mi starsza pani. - Ładnie sama, cholera - zakląłem. Z pokoju wyszła Alina i rzekła: - To do mnie. Wchodź. - I wprowadziła mnie do siebie. Okazało się, Ŝe wynajmuje pokój. Był niezaleŜny, z małą kuchenką. - TeŜ kołchoz, ale zawsze swobodniej niŜ w akademiku. I mogę robić, co chcę, nie? - Pewnie - rzekłem i odetchnąłem.
We wnęce dostrzegłem amerykankę, a przy niej dwa fotele. Na niskim stoliku stała choinka. Alina połoŜyła pod nią mój prezent, mówiąc, Ŝe teŜ musi mi coś dać na gwiazdkę. Na ścianie wisiał portret pana z wąsami, w modnym wdzianku. - Zamiast Stalina mój tatuś! - zaśmiała się. - Fundator mego szczęśliwego jutra! Jestem jedynaczką, więc sam rozumiesz. Mogę balować - dodała, nasta wiając wodę na herbatę. 13 Wyciągnęła kruche ciasteczka i flaszkę wina. Okazało się, Ŝe tatuś jest znanym lekarzem w Radomiu. - Wynajął mi tę stancję i płaci czesne. Chciał, Ŝebym poszła na medycynę, ale z moim pochodzeniem nawet on mnie nie upchnął, więc na razie jestem na SGGW - rzekła. Słuchałem tego paplania, czekając, byje zamknąć. Pośpiesznie piłem herbatę w fotelu, a ona, podwinąwszy nogi, ułoŜyła się na amerykance. - Wybacz, Ŝe leŜę, ale słabo się czuję - wyjaśniła. Z troską zacząłem się do niej przysuwać, aŜ doszło do pocałunku. - Nie jesteś w tym biegły! Widzę, Ŝe Alusia musi cię uczyć. -I przystąpiła do lekcji. - Lubię się z chłopcem kochać, gdy mi odpowiada. I wiem, Ŝe jest czysty! - westchnęła głębiej. Korzystając z zachęty, ostrzej się dobierałem. Droczyła się, ale czułem, Ŝe pęknie. Usta jej spulchniały. Gdy przerywałem, wodziła po mnie zamglonym okiem, szepcząc: - No, jak? Kochasz mnie? -Uhm. - To dobrze. Ala ma kota. Ala ma wielkiego kota. I lubi go. - Ściskała mnie czulej. Nagle rozległ się dzwonek i ta sama starsza pani zawołała: - Pani Alusiu! Do pani! Alina obciągnęła spódniczkę. Wyszła do przedpokoju i po chwili wróciła z bykiem w moim wieku. Kolegą z roku. Zaczęli gadać o zoologii. Siedziałem jak na tureckim kazaniu. Na dobitek stale pytała: - Coś taki osowiały? Nie poznaję cię. Przed chwilą mówiłeś taki świetny Ŝart. Opowiedz mu, błagam! Resztkami sił mówiłem go, martwym głosem. To, Ŝe zoolog się śmiał, zakrawało na cud. Najgorsze, Ŝe choć zapewniał, iŜ wpadł na chwilę, siedział twardo i nie miał zamiaru wyjść. Alina swym szczebiotem teŜ go do tego nie zachęcała. Po godzinie czułem, Ŝe go nie przetrzymam, i tak, przeczekując się wzajemnie, dotrwaliśmy do wieczora i razem wyszliśmy, Ŝegnani przez Alę Ŝyczeniami wesołych świąt. Powiedziała, Ŝe wyjeŜdŜa do Radomia, bo Gwiazdkę zwykła spędzać w domu, ale Ŝebym po jej powrocie zadzwonił. - Akurat. Mam dość twej gwiazdki. I prezentu pod choinką - myślałem ze złością. Ale po Nowym Roku zadzwoniłem. Przysięgała, Ŝe z tym kolegą to przypadek. - Nie zachowuj się jak dzieciak, tylko pomyśl o miłym wyjściu na miasto - mówiła. Chcąc jej dowieść, Ŝe nie jestem dzieciak, zdobyłem dwie karty wstępu na ekskluzywny Bal Karnawałowy u Dziennikarzy na Foksal. Bawili się tam sławni ludzie, artyści i politycy, grała orkiestra, a najpiękniejsze babki Warszawy obnosiły swe stroje i urodę. Alina teŜ chciała się tam pokazać i pod skoczyła z radości. - Nie mogłeś trafić lepiej! Odpalę się tak, Ŝe będziesz ze mnie dumny! U szatniarza Leona miałem fory. Był legendarnąpostaciąKlubu Dziennikarzy. Jeszcze przed wojną pracował w straŜy marszałkowskiej w Sejmie i znał swój fach. Jak trzeba, to był wykidajłą, ale gdy dostał w łapę, umiał gracko 14
podać palto, mówiąc: - Kłaniam się nisko, panie redaktorze. śyczę zdrowia i sukcesów prasowych! - Co mi imponowało. Z dumą wprowadziłem Alinę do Klubu. JuŜ w szatni nadziałem się na mego ukochanego konferansjera z Syreny Kazimierza Rudzkiego, którego znałem z krótkiego pobytu w Domu Literatów w Oborach. Mimo Ŝe byłem szarym studentem, a on gwiazdą - długo ze mną rozmawiał, chodząc po parku. Teraz stał z Ŝoną i gdy mu się ukłoniłem, rzekł głośno: -I waszmość tu? Niebywała ta młódź dziś. - Wzniósł oczy z miną karawa-niarza. Spęczniałem z dumy, a Alina spojrzała na mnie innym okiem. Czułem, Ŝe zrobiłem na niej wraŜenie. Tak jak myślałem - sław nie brakowało. Spostrzegłem wielu pisarzy i aktorów. Był Jan Brzechwa i zgarbiony Janusz Minkiewicz, który prowadził konferansjerkę w Teatrze Satyryków ze Stefanią Grodzieńską. Ona teŜ była. Na wszelki wypadek jej się ukłoniłem. Odpowiedziała mi uroczym uśmiechem. Ujrzałem pięknego Jerzego Lutowskiego, lekarza- dramatopisarza, o którego byłem zazdrosny, a takŜe Krzysztofa Gruszczyńskiego. Przeszła koło nas królewska Aleksandra Śląska, bohaterka wielu filmów, podobnie jak Jerzy Duszyński z Zakazanych piosenek i Alina Janowska z komedii Skarb. Był oczywiście Grzegorz Lasota, którego wolałem ominąć, bo wiedziałem, Ŝe mi dowali. Niestety spostrzegł mnie i sam podszedł. -No, proszę! I takich smarkaczy tu wpuszczają? Pewnie tatuś ci załatwił. Co? Przyznaj się! - zaśmiał się głupio. - Ale partnerkę masz świetną. Gratuluję. Grzegorz Lasota jestem - przedstawił się i szybko podbiegł do świńskiego blondyna z lekko ściętym nosem i róŜową twarzą. Wszyscy tańczyli koło niego. Widać, Ŝe był waŜny. Nadszedł Kazik Dębnicki z Krysią i serdecznie się ze mną oboje przywitali. - Widzę, Jareczku, Ŝe nie tracisz czasu! Jest pani bardzo podobna do Lucii Bose. Nie wiem, czy pani ktoś o tym mówił? - Ja - odparłem. - No, proszę. Znaczy, mamy to samo oko. - Mrugnął do mnie. Ala z Kry styną odeszły do lustra poprawić urodę, a ja skorzystałem z okazji i spytałem Kazia, kto to ten świński blondyn, co gada z Lasotą. - Ten z twarzą Juliusza Cezara? No, jak to kto? Stefan Staszewski. - Dziennikarz? - Naddziennikarz. Kierownik Wydziału Prasy i Propagandy KC PZPR. To on jest tu Senatorem na tym balu. Widzisz chyba ten dwór? - Wskazał wianu szek przydupasów. Gdy panie wróciły, Kazik klepnął mnie: - No, to bawcie się, moi mili. - I odszedł z Krystyną do drugiej sali. - Bardzo przystojny chłopiec. I uroczy - rzuciła za nim Alina. - Długo się znacie? - Od przed wojny - rzekłem dumnie. -No, proszę. Widzę, Ŝe jesteś bywalcem. Nie posądzałam cię o to. 15 Wreszcie przestałem być dzieckiem i, jako fundator, nabrałem wagi. Gdy zagrała orkiestra, gestem właściciela objąłem ją wpół i wziąłem do tańca. Była jedną z najpiękniejszych i najmłodszych na sali. - Kto wie? MoŜe się z nią oŜenię? - myślałem, poŜerając jąwzrokiem. Ona teŜ tuliła się do mnie. Roztkli-wiłem się. Takie maleństwo... Ledwie skończyliśmy, z tłumu wyszedł cięŜki przystojniak i dziarsko krzyknął: - Jest nasz mały wamp! Jak zwykle zabójczy! BoŜe! Wiesz, jak ja się w tobie kocham! -I uściskał jąmocno. - Świetnie, Ŝe przyszłaś. Co prawda z obstawą, ale zawsze. - Spojrzał na mnie.
- To mój kolega - przedstawiła mnie. - Miło mi - rzekł i ciągnął dalej: - Nawaliłaś ostatnio. Czekaliśmy na ciebie w „Kamerze"! - Nie było mnie w Warszawie. Dlatego - wyjaśniła. - W takim razie musisz naprawić ten błąd. Pozwoli kolega, Ŝe zatańczę. Mam z Alą stare porachunki - rzucił pewnie. - Oczywiście - mruknąłem ogłupiały. Wziął ją za rękę i poprowadził jak swoją. Szybko zniknęli. Nie chcąc być wałem, udałem się do bocznego baru i zamówiłem kieliszek wódki. Królował tu Tadeusz Kubiak. Brunet o karbowanych włosach, z lekko przechyloną ku ramieniu głową. Mówił ochrypłym głosem do młodego poety z Koła Młodych ZLP Jerzego Skokowskiego. Nie znali mnie, aleja ich znałem. Skokowski z muszką pod brodą i włosem na brylantynie wyglądał jak amant z przedwojennego filmu. Nie dziwiłem się, Ŝe baby na niego lecą. Kubiak znów miał coś z trubadura. Tak sobie wyobraŜałem cyganerię warszawską. Brakowało mu tylko kapelusza i peleryny. Jego wiersz O palaczu kolejowym, który czytał Marksa znałem juŜ w szkole, podobnie jak wiele tekstów piosenek. Niedawno w parku Skaryszewskim na Pomniku Braterstwa śołnierzy Radzieckich odkryłem strofę z jego wiersza: Ziemio, z której nie wrócę, Ziemio, na której poległem, Witaj i Ŝegnaj miasto, Za kamień z twych bruków, za cegłę... Za to, by Wiśle Wołga I Wisła Wołdze oddała Ostatnią kroplę swej wody, Jak ja tobie krew mego ciała. Napisał to w 1946 roku, jak miał dwadzieścia dwa lata. Był wtedy starszy ode mnie o trzy lata, urodzony w maju, prawie w tym samym dniu co ja, i juŜ kują go na pomniku. A ja kuję do egzaminów - myślałem z goryczą. Gdy wróciłem, Ali nie było. Wyłowiłem ją przy orkiestrze. Dalej tańczyła z tym typem. 16 Pod ścianą stał gość z ironicznym uśmieszkiem i przyglądał się tańczącym. Niski i krępy, z okrągłą twarzą. UlŜyło mi, Ŝe stał jak ja. Nie byłem jedynym singlem palantem pod ścianą. Jego twarz wydała mi się znajoma. Kiedy podszedł Tadek Strumff, spytałem go, kto to ten gość. - Jak to kto?! Tadeusz RóŜewicz. Poeta z Gliwic. Coś o nim słyszałem. Nie był głośny jak Kubiak czy Woroszylski i wątpiłem, czy się przebije z tych Gliwic. - Drugorzędny poeta to gorsze niŜ halabardnik w teatrze - myślałem, patrząc na niego jak na przyszłego nieudacznika... Brak Ali wściekł mnie. - Co ona sobie myśli? Puściła mnie w trąbę i tańczy z innym?! Gdy przyszła, powiedziałem jej parę słów do słuchu. Zdziwiła się: - Byłam pewna, Ŝe tańczysz. Nikt ci nie kazał czekać. Przepraszam. Strasz ny dzieciak z ciebie. - Przytuliła się do mnie i trochę mi przeszło, ale pech chciał, Ŝe podszedł do nas jeszcze większy przystojniak, podobny do Kazia Dębnickiego. Otwierając ramiona, krzyknął: -Ala! Bestio mała! Od godziny tęsknię za tobą! I szukam wszędzie! -Z teatralnym gestem runął przed nią na kolana. - Zygmunt! - ucieszyła się, głaszcząc go po głowie. - A kolega teŜ z Es-Gie-Gie-Wu? - wybił to „gie". - Nie. Z polonistyki - rzekłem cierpko.
- Znaczy towarzysz po fachu. Zygmunt Ołdakowski jestem - przedstawił się. - Zygmunt jest znanym dziennikarzem - usłuŜnie wyjaśniła. - Znanym jak znanym, ale daję sobie radę. Tylko z tobą mi cięŜko - zaśmiał się i pogładził ją po twarzy. Orkiestra znów zaczęła grać. Ala westchnęła i powiedziała: - Wybacz, Jaruś, ale z Zygmuntem muszę zatańczyć, Ŝeby nie wiem co! Dawno mu obiecałam. Bądź łaskaw potrzymać mi torebkę, a ja wnet wrócę. - Ruszyła na parkiet drobnym kroczkiem, a ja jak wieszak zostałem z torebką. No, nie! Ta hucpa mnie zatkała. Nigdy nie myślałem, Ŝe zna tylu ludzi. Perfid nie mnie podeszła. Liczyłem, Ŝe ja ją wprowadzę w świat, a ona tu - królowa balu. To, Ŝe chciała zatańczyć z tym Zygmuntem, rozumiałem. Trudno mi się było z nim równać. To jeszcze bardziej zwiększyło mój ból. śeby nie stać pod ścianą, wróciłem do baru. Kubiak ze Skokowskim dalej dyskutowali. Dołączył do nich Jan Zalewski z Koła Młodych, którego teŜ znałem, ale on mnie na szczęście nie. Byłem zdruzgotany. Siedziałem na stołku jak na roŜnie i czekałem, by się z nią porachować. Przebrała miarę. Co za duŜo to niezdrowo. Nie jestem śmieć. Wziąłem jej torebkę i wróciłem na salę. Gadała w nowym towarzystwie i wcale mnie nie szukała. Nawet swej torebki, tak była pewna, Ŝe jest. Zatrząsłem się ze złości i nawet nie spostrzegłem, gdy wyrósł przede mną Tadek Strumff i rzekł: - Coś słabo się bawisz, Jarciu. Twoja zguba jest tam. Z Zygmuntem Ołda- kowskim! 17 - Wiem! - odparłem i poczułem się, jakby mi dał w pysk. Wydało mi się, Ŝe wszyscy się ze mnie śmieją. Machając torebkąjak ostatnim dowodem własno ści, podszedłem do niej i w miarę spokojnie rzekłem: - Czy mogę cię prosić na bok? - O, Jarek! Jesteś wreszcie. Właśnie chcę cię poznać z moimi przyjaciółmi. - Dziękuję. - Ukłoniłem się i cofnąłem. - No, dobrze. Jak chcesz. - Przeprosiła znajomych i odeszła ze mną. - Co się stało? Co ty wyprawiasz? - Jak to co? Jak ty się zachowujesz?! To bezczelność! Ja sobie wypraszam! -No, wiesz?! Zdumiewasz mnie! Robisz mi awantury jak głupi mąŜ! To ja mogę sobie wypraszać! Nie przywykłam do tego tonu. Opanuj się. I nie ośmieszaj się przed nimi! - Dostatecznie mnie ośmieszyłaś! - Ja ciebie? śartujesz chyba?! - zdziwiła się. - Zrobiłaś ze mnie idiotę! Bałwana! Zniszczyłaś publicznie! - Chyba się upiłeś. Nie rozumiem, o czym ty mówisz? - Jak to o czym? O nas! W końcu ze mną przyszłaś na ten bal! I ja cię tu zaprosiłem! Jak chcesz się dalej bawić, to się baw! Ja idę! - Jak chcesz. Prosić cię nie będę. UwaŜam, Ŝe nic nie zrobiłam i nie czuję się winna. Wolno mi tańczyć, z kim chcę! Powiedziałam ci... - To tańcz! Wolna droga! -I naprawdę kaŜesz mi wracać samej? - Zrobiła biedną minkę. - Gablotą szybciej. Tatuś płaci. Numerek od futra masz tu - odparłem i dałem jej torebkę. - Nie przypuszczałam, Ŝeś taki cham. Prawdziwie mnie zaskoczyłeś.
- Ty teŜ. Cześć! - Cześć. Odwróciłem się na pięcie i zbiegłem do szatni. To, Ŝe nie czuła się winna, przechodziło wszelkie pojęcie. Ruszyłem do domu, dławiąc się ze złości. - Jak ona mogła?! Co za perfidna Ŝmija! Tak mnie zeszmacić! Za co? Za co?! - wykrzykiwałem, idąc przez opustoszały Nowy Świat. Z furii rwałem jak burza. - I to jej zdziwienie. Kamień ma w piersiach nie serce! - pomsto wałem, mijając bramę Uniwersytetu, przed którą się spotkaliśmy. - Tak mnie zrobić w konia! Niech zdycha! I wraca do domu sama! - Wymachiwałem jej pięściami. -I komu się tak wygraŜa? Nam?! - Dwóch milicjantów zastąpiło mi drogę. - Sobie! - zaprzeczyłem szybko. -I skąd to student wraca? - Z balu - odparłem. - Z balu?! Balowało się w karnawale, co?! Chuchnąć! - rozkazał jeden z milicjantów i pochylił się. Chuchnąłem mu w nos. Było mi wszystko jedno. - Parę głębszych czuć. Iść moŜe? - MoŜe - odpowiedziałem. 18 - To niech spierdala, Ŝebym nie spisał. Tylko grzecznie i bez krzyków! Lu dzie śpią... Nawet nie spostrzegłem, kiedy minąłem plac Krasińskich i dotarłem do zburzonej ulicy Bonifraterskiej. Maszerując przez Ŝoliborski wiadukt, ryknąłem do przejeŜdŜającego w dole parowozu: - Palaczu kolejowy, co czytałeś Marksa! Za kamień z twych bruków! Za cegłę! Wiedz, Ŝe jestem balon! Balon! Wystawiony do wiatru przez głupią cipę! - Tym razem odpowiedzią były tylko gwizd lokomotywy i kłęby pary w ciem ności. Wokół mnie nie było Ŝywego ducha. - Dobrze mi tak! Dała mi szkołę! Elementarną! Ala ma kota! - zaśmiałem się i twardym krokiem wykuwałem słowa w zbitym śniegu. Gdy dotarłem do domu, ojciec jak zwykle spał, a mama czuwała. Nigdy nie spała, gdy wychodziłem na noc. Teraz wychyliła się w nocnej koszuli i, skubiąc swój długi warkocz, szepnęła: - No jesteś. Chwalić Boga trzecia godzina. Mam nadzieję, Ŝe wróciłeś tak sówką, tak jak cię prosiłam. - Jasne - odparłem. - Nie lubię, kiedy sam wracasz po nocy. JuŜ wolę, gdy z rana. I jak było na balu? - Świetnie - mruknąłem. - To idź w takim razie, umyj zęby i kładź się spać. Cieszę się, Ŝe dobrześ się bawił. Kiedy masz się bawić, jak nie teraz? - i uspokojona zamknęła drzwi od sypialni. A ja walnąłem się do wyra, wciąŜ nie mogąc się pozbierać po tym ciosie, jaki mi zadała ta czarna małpa z Es-Gie-Gie-Wu... Andrzej Jarecki poznał mój dom juŜ na początku studiów, ja jego dopiero w zimie 1952 roku. Z uniwerku na śoliborz miał krok i często wpadał do mnie w przerwie zajęć. Pani Kazia Zalewska, gospocha co się zowie - jak mawiał mój tata, witała nas z ulgą. Sama lubiła zjeść, a jeszcze bardziej karmić. Dziwiła się, gdy ktoś nie zjadł: - Co to, chory? Takie fajne sałatkie zrobiłam i co? Nie podchodzi mu? - Z troską poprawiała białą chustkę na głowie. Gdy zaś
zmiatałem wszystko, patrzyła na mnie z uznaniem: - To rozumie. Zapyla migem. Młody zje i nigdy nie zgrubnie. A stary? Jarunio widzi? Ledwie co dziubnę, a juŜem gruba jak beka z kapuchą. - Z kwaśną miną pokazywała na siebie. Andrzej był jej faworytem. „Zapylał migem" i cenił jej kuchnię. - Pani Kaziu! Zupa pycha! - meldował. - Podchodzi mu? - Coś fantastycznego! Szczyt kulinarnej sztuki! - wznosił oczy z zachwytem. - Znakem tego prosi dolewkie? - Jeśli pani tak łaskawa! - Unosił się w krześle i z ukłonem podstawiał talerz. Gdy zjawiałem się bez Andrzeja, pani Kazia wołała z zawodem: - A gdzie Jerecki zadział się, panie Jaruniu? Trza go było wziąć. Podjadłby se, suchor. Mam take fajne grzybowe. I kotlety poŜarske! Podchodziłyby mu. 19 Zawsze, patrząc na niego, wzdychała: - Niech je, naje się. Chude to. Suchor taki. Andrzej istotnie był chudy jak kij i został u pani Kazi Suchorem. Przy wzroście metr osiemdziesiąt waŜył pięćdziesiąt dziewięć kilo. (Ja, jego wzrostu, miałem piętnaście kilo więcej, a teŜ nie „grubłem"). Wyjątkowo bezkarnie spalał kalorie. Zapraszając mnie do siebie na pierwsze ferie zimowe, chciał się zrewanŜować za częste wizyty u mnie. - Jarek będzie miał jak w raju, pani Basiu - zapewniał mamę. - Nie wątpię, panie Andrzeju. Ale na tak długo? To moŜe być dla państwa cięŜar - tłumaczyła. - Skąd! Miejsca mamy dość. Wszystko uzgodniłem z rodzicami. Bardzo się cieszą. Skoczymy do lasu i będzie jak na wsi. Mama ustąpiła, spakowałem poniemiecki plecak i ruszyłem z Andrzejem. Mieszkał w drewnianym domu, który Ŝółcił się wśród sosen, w Radości pod Warszawą. DojeŜdŜało się do niej kolejką elektryczną. Wchodziło się do domu przez ganek. W ogrodzie była studnia. Wszystko jak na wsi. Śladu ruin. Gdy rodzice Andrzeja wrócili z wygnania, ich poprzedni dom leŜał w gruzach, przenieśli się więc do Radości. Teraz przekonałem się, jaki miał szmat drogi na uczelnię. PoniewaŜ nigdy się nie skarŜył, nie zdawałem sobie sprawy z męki tych dojazdów. Rodzice Andrzeja powitali mnie jak starego znajomego. Pan Jarecki, wysoki i chudy jak Andrzej, objął mnie po ojcowsku i rzekł niskim głosem: - Witaj, Jarku. Cieszę się, Ŝe cię poznałem. Jędrek mi duŜo o tobie opo...opo wiadał. - Lekko się zacinał, co dodawało mu uroku. - Rozgość się, mój drogi, i czuj się jak u siebie w domu - dodał wolno, zaciągając się papierosem. - Nie musisz mu tego mówić, Zbyszku! Prawda? - mrugnęła do mnie wesoło pani Jarecka i wyściskała serdecznie. - Urządziłam wam kawalerski pokój. Bę dzie wam raźniej. Ty tu, a Andrzej tu - wskazała łóŜka. - Umyj ręce, rozpakuj się i coś zjemy. Pewnieś głodny. - Zakręciła się w kuchni i zaczęła nakrywać do stołu. - U mojej mamy jak u pani Kazi. Trzeba „zapylać migem", stary. Andrzej często uŜywał tego słówka w stosunku do mnie, a ja tak go przezwa łem. To do niego pasowało. Był Stary - nie wyglądał na swoje osiemnaście lat. - Co mruczysz? - Nic, mamo. On juŜ wie. - Szturchnął mnie w bok. -Pewnie podśmiewa się ze mnie, hultaj? Czekaj, gałganie. JuŜ ja ci dam! - Zamachnęła się na postrach ścierką. - Ty pewnie taki złośliwiec do swej mamusi nie jesteś?! Co? - No, nie - rzekłem i uśmiechnąłem się w duchu. - Jakbym słyszał moją mamę. Mój Łitaszek teŜ tak gderał, gdy mu podobnie dogryzałem...
Andrzej wyszedł na dwór i wrócił z dwoma wiadrami wody. W domu nie było gazu, kaloryferów i bieŜącej wody. W pokoju stołowym złączonym z kuchnią stał Ŝelazny trociniak, który ogrzewał mieszkanie. Składało się ono z dwóch 20 pokoi. Trzeci planowali dobudować. W sieni za ścianą urządzono umywalkę. Z zainstalowanej pompy czerpało się wodę do gotowania, mycia i spłukiwania sedesu. - Przynieść mamie ziemniaków z piwnicy, bo widzę, Ŝe brak? - spytał An drzej. - MoŜesz. I od razu weź kapustę. - Pani Jarecka podała mu kamienny gar nek. Zwyczaj robienia zapasów wyniesiony z wojny panował i u nas. Jak w piwnicy zjawiały się ziemniaki i warzywa od chłopa, a w beczce kisła kapusta - to wiedziałem, Ŝe sezon w pełni i ten Ŝelazny zapas musi nam starczyć do przednówka. Pan Jarecki wciąŜ stał zastygły przy piecu i ćmił papierosa. Jego ciemne włosy szkliły się. Tylko czarny wąsik nad mięsistymi wargami róŜnił go od Andrzeja. Tak byli podobni. Nie przypuszczałem, Ŝe Andrzej ma tak młodego ojca i taką starą matkę. Pani Jarecka wydała mi się duŜo starsza od męŜa. MoŜe dlatego, Ŝe była siwa. W ruchach jednak prędka jak fryga - i ten kontrast z zastygłym męŜem rzucał się w oczy. Gdy Andrzeja brat wrócił ze szkoły, znów się zdziwiłem. O ile Stary był podobny do ojca, to Tadeusz do matki. Drobny blondynek w niczym nie przypominał czarnego Andrzeja z długą twarzą frasobliwego świątka. To juŜ ja, jako Jarecki z lewych papierów mamy, mogłem bardziej ujść za jego brata. Pan Jarecki, jak mówił mi Andrzej, przed wojną pracował w Instytucie Gospodarstwa Społecznego załoŜonym przez wybitnego działacza socjalistycznego Tadeusza Szturm de Sztrema. Podczas okupacji i po wojnie takŜe był z nim związany. - Tadeusz Szturm de Sztrem to wspaniały człowiek i wybitny fachowiec w dziedzinie statystyki - powiedział zniŜonym głosem. - Wiele od niego sko rzystałem. Był moim meentorem - zająknął się. - Gdy przychodził do niego młody człowiek, bardzo pomagał. Trafiłem do niego przez mego ojca, Feliksa Jareckiego, spółdzielcę, który się z nim przyjaźnił. Mój ojciec pracował w słyn nej Warszawskiej Spółdzielni Mleczarskiej na HoŜej. Jej dyrektorem był Donat Wieman. Pewnie o nim słyszałeś? - Tylko o Marii Wieman, która uczyła mnie w przedszkolu rytmiki. - To właśnie jego córka. -I ciotka mego kumpla Bohdana Zunia, którego dziś poznasz - dodał Andrzej. - Coś takiego? - Nigdy nie sądziłem, Ŝe w Radości dowiem się czegoś o ojcu mej sąsiadki przez ścianę Marii Wieman i poznam jej siostrzeńca. - Donat Wieman był wielkim spółdzielcą. No i, proszę ja ciebie, Tadeusz Szturm de Sztrem, gdy do niego przyszedłem... - ściszył jeszcze głos. - Zbyszku! Czy ty musisz o nim mówić? Tyle razy cię prosiłam! Uch, ty jesteś jak duŜy chłopiec! - skarciła go wzrokiem Ŝona. - To go nie interesuje! Prawda, synku? - zwróciła się do mnie. 21 - No, nie. Dlaczego? - zaprzeczyłem grzecznie. - Zaiste, Irenko, to przyykre. I dla mnie wciąŜ niepojęte - przyznał pan Jarecki i zadumał się. Nie wiedziałem, co jest „przykre i niepojęte" i dlaczego pani Jarecka przerwała ten wywód. Dopiero później kolega mamy z teatru Czesław Byszewski zdradził nam w sekrecie, Ŝe stryj
jego Ŝony, a był nim Tadeusz Szturm de Sztrem*, siedzi w więzieniu. Wtedy wszystko stało się jasne. - PokaŜ lepiej Jarkowi po obiedzie swą kolekcję znaczków, Zbyszku-powie działa pani Jarecka. - Lub pudełek od zapałek. - Zaiste mogę - przystał z ulgą pan Jarecki. - Ojciec jest zapalonym kolekcjonerem. W zasadzie zbiera wszystko. Nawet podstawki po piwie i moje zeszyty - rzekł z ironią Andrzej. - Dalibóg mam niezłąkoolekcję. Powinna cię zaciekawić, boć przecie kaŜdy chłopak był zapalonym filatelistą. Spodobało mi się, Ŝe mówi mi ty, a nie pan -jak moi rodzice do Andrzeja. Andrzej wciąŜ prosił mamę: - Pani Basiu, niech pani mówi mi ty - a mama wciąŜ się wzbraniała: -No, nie wypada. Student, dorosły człowiek - i z uporem mówiła mu „panie Andrzeju". Pan Jarecki wybrał największy album i potrząsnął nim. - Tegoś, braszku, nie widział. Prawdziwy unikat, proszę ciebie. - Później - powstrzymała go pani Jarecka. - Unikat nie wystygnie, a krup nik moŜe, prawda? Siadajcie, chłopcy. Ty, Zbyszku, jako pan domu, na swym stałym miejscu. - Wskazała mu krzesło. - Dobrze, Ŝe mnie nie wywłaszczono - zaśmiał się głosem Andrzeja i usiadł posłusznie. - Uczcijmy zatem dary boŜe przygotowane przez naszą dzielną matkę. Hm-hm. Dalibóg, Irenko, jesteś niezwykła. - Spojrzał na niąrozanielo- nym wzrokiem. - Widzicie, gałgany? Przynajmniej ojciec mnie docenia. - Zaawsze! - podkreślił z mocą. Szybko i ja doceniłem mamę Jarecką. To dzięki niej udało się utrzymać czteroosobową rodzinę z jednej pensji męŜa. JuŜ przy pierwszym posiłku poczułem, Ŝe moja mama miała rację. Byłem cięŜarem. Oni jednak zachowywali się tak, jakby byli właścicielami dworu i jedna osoba więcej nie miała znaczenia. Pani Irena na wstępie spytała mnie: - Lubisz końską kiełbasę? - Tak - odparłem, choć od wojny jej nie jadłem. * Tadeusz Szturm de Sztrem (1892—1968), statystyk, współtwórca Instytutu Gospodarstwa Społecznego (IGS), w czasie okupacji niemieckiej Komendant Główny Gwardii Ludowej WRN, od marca 1945 sekretarz generalny PPS-WRN, aresztowany w 1947 roku i skazany na pięć lat więzienia. Współredaktor wydania dzieł zbiorowych Ludwika Krzywickiego. Pod koniec Ŝycia pracował w PWN-ie. Mój wydawca Andrzej Rosner, syn jego kolegi, znanego socjalisty Jana Rosnera, uczył się u niego rosyjskiego. Mówił mi, Ŝe Tadeusz Szturm de Sztrem był wielkim znawcą i miłośnikiem literatury rosyjskiej i Ŝe pod jego wpływem poszedł na studia historyczne. 22 - Jest bardzo dobra. - Rozumie się - potaknął pan Jarecki. - Koń zawsze zdrowszy od świni. Częstuj się, proszę. - Podsunął mi talerzyk i sam wziął plasterek. Była ciem- nobordowa, słodka i dziwna w smaku. Ale wszyscy ją jedli, więc ja teŜ. Na stole zjawiła się marmolada z buraków, domowy szmalec, przetwory własnej roboty. Popijaliśmy kawą zboŜową z mlekiem. Szybko polubiłem kuchnię pani Jareckiej. Brakujące wędliny i mięso zastępowała omletami, naleśnikami i racuchami. Jej ziemniaczane kotlety z sosem grzybowym nie były gorsze niŜ „poŜarske" pani Kazi. Pod kaflową kuchnią zawsze płonął ogień, grzejąc to domowe ognisko. U mamy Andrzeja szafa grała na dwadzieścia cztery fajerki. I to dosłownie - brak gazu zastępowała własną energią...
Zima była śnieŜna, więc Andrzej poŜyczył drugą parę nart i ruszyliśmy w teren. Szybko wjechaliśmy w lasy. Z braku prawdziwych gór nasz rajd zmienił się w bieg na przełaj, co mi odpowiadało, bo mogłem udawać starego narciarza. ZjeŜdŜałem tylko szusem. Na bardziej stromym szlaku wywalałem się i, dźwigając się spod ośnieŜonych choinek, wołałem: - Stary! Stój! Spadła mi narta! - Co było częste, bo sprzęt mieliśmy kijowy. Strój teŜ. Mróz zelŜał i mokry śnieg lepił się do nart. Musieliśmy stawać i nacierać spody parafinową świeczką. Podczas postojów Andrzej mówił o swych kumplach szkolnych. Tym Zuniu, którego miałem poznać, i Jerzym Korpińskim, zwycięzcy olimpiady matematycznej, dumie Łąki. Wincenty Łącki, zwany Łąką, mój nauczyciel matmy, uczył równieŜ w falenickiej szkole, którą skończył Andrzej i do której chodził młodszy od niego o dwa lata jego brat Tadeusz. - Ty teŜ w tej olimpiadzie startowałeś? - spytałem. - No. Byłem gorszy od Korpińskiego, ale u Łąki miałem pięć. Mogłem pójść na polibudę bez egzaminu, jako olimpijczyk. -I wybrałeś polonistykę. -No. Sfrajerowałem się, co? - spojrzał pytająco. - Nie. Dlaczego? - rzekłem niepewnie. - Ale kto mógł wiedzieć? śe tu tacy nudziarze zaangaŜowani - złapał się za nos. - Nasz Kubuś Wacławem Borowym nie jest. Niestety. Pigmej pokoju i postępu... Andrzej umiał strzelić, a gdy chwytałem Ŝart, powtarzał: - No, nie jest tak? Stary? - i niskim „he-he" kwitował radość. Przy tym nie był wesołkiem. Serio traktował Ŝycie. Podkreślał to godny wygląd odziedziczony po ojcu. Wyczułem w nim bratnią duszę. Choć, jako starosta i aktywista, mógł być drętwy, przekonałem się, Ŝe myśli jak ja, i nabrałem zaufania. Zwierzałem mu się ze wszystkiego. On mnie teŜ. Wiedziałem, Ŝe był w harcerstwie, a potem wstąpił do organizacji i został przewodniczącym Zarządu Szkolnego ZMP - stąd rekomendowano go na naszego starostę. Przodował w nauce i nie był Statkiewiczem - przewodniczącym Koła ZMP wyśmianym w mojej sztuce. Nie miał nic z tych nadgorliwców. Nie wierzył ślepo w Stalina i nie wszystko było dla niego najlepsze ze Związkiem Radzieckim 23 na czele. - śe teŜ go wybrali. Nie czyta Notatnika agitatora i nie chodzi z Krótkim kursem WKP(b)* jak z ksiąŜeczką do naboŜeństwa - dziwiłem się. Miał swoje poglądy, lecz nie narzucał ich innym. Nie zabiegając o autorytet - zyskiwał go. W dyskusji nigdy nie krzyczał i nie indyczył się, tylko spokojnie tłumaczył i tą logiką zwycięŜał. Nie potępiał przedwojennej Polski, która -jak mnie - kojarzyła mu się ze szczęśliwym dzieciństwem, gdy miał konia na biegunach i ułańskie czako, a dziadek, weteran powstania styczniowego 1863 roku, sadzał go na kolanach i opowiadał o potyczkach z Moskalami. - Dziadek miał niebieski mundur i rogatywkę - mówił Andrzej. - Wraz z in nymi powstańcami styczniowymi maszerował na czele pochodu w czasie defilady trzeciego maja. W moje urodziny, stary. Bo ja się wtedy urodziłem. „Wiwat maj, trzeci maj, dla Polaków błogi raj!" - zaśpiewał pieśń, którą znałem od mamy. - To twój tata nieźle strzelił przed wojną - stwierdziłem. - Dziś gorzej. Skasowali mi święto i straciłem wolny dzień. A jak przesunę na pierwszego maja, to i tak muszę zasuwać w pochodzie i Majowej jutrzenki nie zaśpiewam. Daliby mi raj! Co, stary? Nie przekonałbym, Ŝe to na moją cześć prywatna pieśń urodzinowa - zaśmiał się.
Znał zadziwiająco duŜo starych pieśni, dziś zakazanych. Religijnych, narodowych, wojskowych i legionowych. Rodzinnie związany był z niepodległościową tradycją, nie tylko przez tego dziadka powstańca, ale i przez stryja, starszego brata ojca. Ludwik Jarecki zginął w wojnie z bolszewikami w 1920 roku. Była to wielka tragedia rodzinna, o której często mówiono w domu. Ojciec Andrzeja nie mógł tego przeboleć. Ludwik był jego ukochanym bratem, wzorem do naśladowania. Z Andrzejem łączył mnie wojenny los. Pamiętał oblęŜenie Warszawy w 1939 roku i tak jak ja silnie przeŜył powstanie warszawskie. Do tego na Starówce, gdzie było stokroć gorzej niŜ u nas na śoliborzu. W tych dniach sierpniowej nadziei, gdy myśleliśmy, Ŝe wolność jest tuŜ, tuŜ, za Wisłą, Andrzej dźwigał kamienie na szaniec i pomagał nieść rannych. Pod kulami roznosił powstańczą prasę. Stał w tłumie na Długiej i wraz z innymi wiwatował na cześć pierwszego zdobytego czołgu. Na szczęście nie dopchał się do niego i dzięki temu przeŜył. W mig triumf zmienił się w klęskę. Zwycięską flagą wstrząsnął wybuch, a z jadących w czołgu powstańców i szczęśliwych chłopców, którzy go się uczepili, została krwawa miazga. Był to czołg pułapka. Taki widok się pamięta. Podobnie jak upadek Starówki, pochód do obozu w Pruszkowie czy wygnanie... Dlatego, gdy na akademiach mówiono o Ŝołnierzach AK stojących z bronią u nogi, a przywódcom powstania wymyślano od zdrajców narodu, Andrzejowi * Oryginalny tytuł: Historia WKP(b). Krótki kurs, ale formy tytułu: Krótki kurs WKP(b) uŜywaliśmy potocznie. 24 wydłuŜał się nos i wzdychał: - BoŜe?! Co on gada? Słyszysz, stary? Rzygać się chce. -I ze zbolałą miną patrzył na mnie. Wtedy jeszcze bardziej przypominał frasobliwego świątka. Po powrocie, oprócz rodziców Andrzeja i Tadeusza zastaliśmy w domu państwa Jareckich chłopca z przedziałkiem pośrodku rozwianych włosów. - Zuń! Byku krasy! - krzyknął Andrzej. - Grzyb! Kurku suchy! - odkrzyknął tamten i wyściskali się serdecznie. - Udajesz narciarza, widzę! - No. Pokazałem Jarkowi naszą Krokiew i Podhale. - Andrzej wskazał mnie i przedstawił. - Cześć. Miło mi. Grzyb mi wiele o tobie mówił - rzekł Zuń. W ten sposób wydało się, Ŝe Andrzej w szkole był Grzybem. Grzyb teŜ Stary, ale lepszy. Fantastyczny. Strzelili chłopcy w dziesiątkę, przyznałem. Z mety chciałem tego Grzyba przeflancować i uterenowić u nas na roku, ale po namyśle zrezygnowałem. Uznałem, Ŝe byłoby to świństwo wobec Andrzeja, rodzaj donosu, i z bólem zasuszyłem go w sobie. Chyba na drugim roku studiów, gdy znów wybraliśmy się do lasu w Radości, Andrzej zwierzył mi się, Ŝe jakiś czas przed moim pierwszym pobytem w Radości ukrywał się u nich stryjeczny brat ojca - Stanisław Jarecki, legionista. - Stryj zapuścił brodę - mówił - i był na lewych papierach jak podczas okupacji. W dzień cały czas siedział w domu. Słuchał radia i czytał ksiąŜki, a wieczorem ojciec wychodził z nim na spacer. Stryj duŜo opowiadał o swej słuŜbie w Strzelcu i Legionach, walkach z bolszewikami w 1920 roku, cudzie nad Wisłą, Piłsudskim i Sikorskim, których znał osobiście. Często pogwizdywał strzeleckie piosenki i uczył mnie ich słów. Potem, by zmylić ślady, stryj Stanisław przeniósł się na Ziemie Odzyskane i zaszył w jakiejś dziurze. Ale i tam go dopadli. Odbył się jego proces i skazano go na parę lat więzienia. Wyszedł ze zniszczonym zdrowiem, zmieniony, i wkrótce umarł. Zatrzymanie mojej premiery w szkole mocno przeŜyłem. Pomimo tej klęski pisałem nową sztukę, choć nie wiedziałem dla kogo, bo mój teatr się rozpadł.
Na pierwszym roku skończyłem pierwszy akt i wziąłem go ze sobą do Ustki, gdzie z ojcem spędzałem wakacje w Domu ZAiKS-u. Był tam Kazimierz Korcelli z synem Jackiem, który studiował w Łódzkiej Szkole Filmowej na Wydziale Operatorskim. Nie rozstawał się z aparatem i wciąŜ pstrykał zdjęcia. Stary Korcelli, choć w wieku mego ojca, grał z nami w piłkę noŜną i strzelał gole do bramki bronionej przez Jacka. Razem kąpaliśmy się, a potem oni dla rozgrzewki chodzili na rękach, ja zaś skakałem w dal. Nie umiałem stawać na 25 głowie i zawsze padałem jak snop. Oni balansowali świetnie, zwłaszcza stary Korcelli w stójce był mistrzem i wygrywał z synem. Miał Ŝelazne łapy i zmysł równowagi. Szczupły i zwięzły, jak strzelił świecę w płóciennych slipach, to nikt by nie pomyślał, Ŝe to sławny dramaturg - tylko cyrkowiec. Przed występem zdejmował okulary, by ich nie zapiaszczyć. Patrząc na jego popis, Igor Śmiałowski wołał: - Kaziu! UwaŜaj, byś nie spadł jak ja! - Bez obaw! - mówił Korcelli i gdy mu twarz fest sczerwieniała, miękko lądował na piasku. Igor Śmiałowski był świeŜo po głośnym wypadku, z którego cudem wyszedł. Podczas przedstawienia w Teatrze Narodowym, chodząc po scenie, nie spostrzegł źle zabezpieczonego szybu windy i runął z dwóch pięter w dół na beton. Gdy koledzy nadbiegli, rzucił: - Przepraszam, Ŝe zakłóciłem przedstawienie. -I zemdlał. Ta wersja krąŜyła po Warszawie, a ojciec ją z lubością powtarzał. - Miał chłop gest, psia mać! Prawdziwie teatralny! - I cmokał z uznaniem. Teraz Śmiałowski szedł w gatkach po plaŜy, lekko kulejąc, i tylko długi szew na udzie świadczył o przebytej operacji. Pochylony nad małą córeczką, troskliwie jej ojcował. Golasek dreptał przy nim, trzymając kurczowo za nadstawiony palec. Razem tworzyli wzruszającą parę. Śmiałowski był pierwszym Igorem nie-Ruskiem, którego znałem. Ze względu na imię ojca szczególnie się nim zainteresowałem. Był nieziemsko piękny. Grał amantów, wodzów i bogów Olimpu, którym był równy. Jego profil i brązowy tors były jak z rzeźby. Zwłaszcza jasnoblond włosy bez śladu zatok nad czołem wzmagały mą gorycz. Właśnie za radą dermatologa, doktora Papiera, drugi raz w Ŝyciu ogoliłem się na łysą pałę, by wzmocnić mą wypadającą po szkarlatynie czuprynę. Teraz łatwo docierałem do skóry i nacierałem ją przepisanymi miksturami. Z tą pałą pod krymką i piegowatą mordą czułem się jak garbus i kryłem się wśród dzieci, które nie widziały mych wad i były szczęśliwe, Ŝe się z nimi bawię. Przynajmniej dla nich byłem kimś. W Ustce bawiły dzieci Jerzego Jasieńskiego z Ministerstwa Kultury i Sztuki - dziesięcioletni Andrzej i kilkuletnia Ika. W mig do mnie przylgnęły i jak psiaki nie odstępowały na krok. Ikę prowadziłem za palec jak Igor Śmiałowski swego golaska, a Andrzej patrzył we mnie jak w obraz. Wchodził za mną do wody i bardzo chciał się nauczyć pływać. Znałem ten ból i zacząłem go uczyć najpierw strzałką, potem po piesku. NiezraŜony początkowymi niepowodze niami zawzięcie ćwiczył, aŜ przyszły wyniki. Gdy przepłynął pierwsze metry, obaj byliśmy dumni*. Ośmielony grą w piłkę z Kazimierzem Korcellim przyznałem mu się, Ŝe piszę sztukę. Zgodził się jej wysłuchać. Zaprosił mnie do swego pokoju. Postawił po kieliszku jarzębiaku i mruknął zachęcająco: * Nie sądziłem wtedy, Ŝe praca trenera po latach mi się opłaci i Ŝe kiedyś ojciec Andrzeja, dyrektor Jerzy Jasieński, mnie z kolei rzuci na szerokie teatralne wody, wystawiając w Teatrze Polskim w Warszawie kolejno dwie moje sztuki: Anioła na dworcu i Derby w pałacu, a z małąIką Jasieńską--śurowskąbędę się często widywał na towarzyskich party, mieszkając tak jak ona w Toronto.
26 - No, to proszę, mój drogi. Słuchał w zadumie, ćmiąc papierosa. W pewnym momencie zdjął okulary i, mruŜąc oczy, poprosił o jakieś wyjaśnienie. Gdy go udzieliłem, powiedział: - Pytam, bo kontekst waŜny. Tym dramat róŜni się od prozy. Często rekwi zyt waŜniejszy jest od słów. Podobnie pauza. Dramatyczna pauza. Przejmująca cisza, rozumiesz? - podkreślił ją gestem ręki. Gdy skończyłem, nastąpiła przejmująca cisza. Korcelli znów nalał po jarzębiaku i po teatralnej pauzie rzekł dźwięcznym basem: - No, cóŜ, mój drogi. Wypijmy! „A my nic tylko w gaz, na gadanie mamy czas!" - trącił mój kieliszek. - „A my nic tylko z cicha zaglądamy, gdzie zagrycha!" - dokończyłem to znane powiedzonko. - No, proszę. Widzę, Ŝe znasz smaczne słówka! To dobrze. To bardzo dobrze. A co o twoim pisaniu sądzi twój ojciec? Stary Newerly? - spytał. - Tata mówi, Ŝe się nie zna na teatrze. Dlatego wolałem pokazać to panu - odparłem. - Według mnie, mój drogi - znów zrobił teatralną pauzę - masz wyraźny dryg sceniczny. I Ŝywy dialog. Widzę w tobie duŜe zadatki na rasowego drama- topisarza. I powinieneś pisać - dorzucił szybko. Odetchnąłem. Korcelli był kimś. Właśnie w Teatrze Domu Wojska Polskiego w Warszawie szła jego historyczna sztuka o Stefanie Czarnieckim i jego Ŝołnierzach*, a w roli Hetmana wystąpił sam Wojciech Brydziński, laureat Nagrody Państwowej za 1951 rok za całokształt pracy scenicznej. Akurat ogłoszono listę laureatów nagród państwowych przyznawanych z okazji Święta Odrodzenia, 22 lipca, i okazało się, Ŝe tata dostał Nagrodę PaństwowąI stopnia za Pamiątkę z Celulozy. W poprzednim roku przyznano je największym artystom w Polsce. Nagroda była niewiarygodnym sukcesem, którego tata się nie spodziewał - tym bardziej, Ŝe ksiąŜka znana była tylko z odcinków w „Twórczości". W tej samej „Twórczości" miał się ukazać dramat Korcellego i właśnie z re dakcji przyszły szczotki. Poprawiając je, Korcelli czytał mi na głos fragmenty i mówił o warsztacie dramaturgicznym. Wśród gości ZAiKS-u był słynny fotografik Benedykt Dorys z Ŝoną Haliną, który w przeciwieństwie do Jacka Korcellego nie fotografował. Natomiast jego artystyczne portrety laureatów - foto Dorys - oglądałem w prasie literackiej. W tym zdjęcie ojca. Lubiłem Dorysa, bo ze mną rozmawiał. Był czarującym panem w dawnym stylu. W salonie Domu ZAiKS-u stał fortepian, na którym grał Stanisław Szpinal-ski. Przed wojną zdobył II Nagrodę na Konkursie Chopinowskim, a teraz był rektorem Konserwatorium. ' Wydrukowana pod tytułem Najazd. 27 Wśród gości był teŜ sławny kompozytor Jan Maklakiewicz z młodą Ŝoną. Była duŜo wyŜsza od niego, potęŜna jak Kaśka Kariatyda. Gdy szła do wody w kostiumie kąpielowym, a on odprowadzał jąnad brzeg, to sięgał jej do ramienia. Lekko zbolały, rzadko się kąpał. Najchętniej siedział w koszu ze swetrem na ramionach i czytał prasę. Jak moja mama był ziębą i nie rwał się do wody. Często zastawiał się drugim koszem przed zimnym wiatrem. Jak ten wiatr smagnął, to i mnie wychodziła na ciele gęsina. Maklakiewicz najchętniej rozmawiał z dobrodusznym grubasem, który pławił się w morzu w gatkach dynamówkach i z lubościąpolewał swój brzuch wielki jak balon. Łysinę chronił przed słońcem pod płóciennym
czepkiem. Mówił po warszawsku jak pani Kazia Zalewska. Gdy dowiedział się, Ŝe jestem z śoliborza, krzyknął: - To ja mam tam kolegie na Krasińskiego pod szesnastem. Świetny oboista. - Karol Ślizowski? - spytałem. - Tak jest! A skąd pan wie? - Bo to mój sąsiad z podwórka! - odparłem. - A to ci chryja! - ucieszył się. - Ja z Karolem Ślizowskiem często gram w orkiestrze. Okazało się, Ŝe to skrzypek i kompozytor. O ile dzieła Maklakiewicza znałem mgliście, o tyle tanga Tadeusza Kwiecińskiego, bo tak nazywał się grubas, tańczyłem u Lewusa i gdy Henryk Rostworowski śpiewał: „JuŜ nikt nie zatańczy jak ty!" - tamta brzydula wpiła mi się w usta. Podobnie drugie tango Kwiecińskiego, ze słowami: „Zwróć mi moje listy, które ci pisałem", dobrze się tańczyło. Akurat słałem duŜo listów do mej przyjaciółki z roku Elki Zajfert i tekst był mi bliski. Liczyłem, Ŝe moich listów Elka mi nie zwróci. Talent Kwiecińskiego do układania szlagierów cenił Maklakiewicz i pomagał mu w zapisie nutowym. Byli ze sobą na ty, choć Kwieciński zwracał się do niego „mistrzuńciu złoty" lub „czcigodny profesorze". Okazało się, Ŝe czcigodny profesor teŜ machnął tango: Przyniosłem tobie siedem czerwonych róŜ, które tańczyłem na prywatkach. Gdy mu je odśpiewałem, ucieszył się jak dziecko: - No, widzisz, Tadziu? Studenteria moje kawałki teŜ zna. Nie tylko twoje! - I pochwalił mój głos. Pod nieobecność Szpinalskiego siadałem do fortepianu i grałem swoje kawałki. Słysząc je, obydwaj kompozytorzy orzekli, Ŝe mam zadatki i powinienem się kształcić. Maklakiewicz zachęcał mnie do pójścia na wokalistykę, a Kwieciński był na tyle miły, Ŝe na odjezdnym podarował mi swoje fortepianówki, w tym Błękitne bolero. - Ono tak chwyciło na całem świecie, Ŝe we Włochach, i to nie tych pod Warszawą, jeden kompozytor przerobił je na symfonię. Jak babcię kocham! - zaklinał się. Zapewniony przez takich mistrzów o potrójnych zadatkach - na dramatopi-sarza, na wokalistę i na kompozytora - tym bardziej chciałem się sprawdzić. 28 Zaraz po moim powrocie z Ustki, w sierpniu 1952 roku pojechaliśmy całą grupą studentów Uniwersytetu na brygadę Ŝniwną w ramach sojuszu miasta ze wsią. Pomoc studentów w zbiorach była bojową akcją, podobnie ochotnicząjak hufce pracy „SP". Tylko najwięksi cwaniacy mogli się wymigać. Pracowaliśmy w PGR Wydminy na Mazurach. Robota była lŜejsza niŜ kładzenie torów w Michałkowicach, choćby ze względu na to, Ŝe pracowały z nami dziewczęta. Mieszkały w tym samym domu co my, tyle Ŝe w drugiej części. Rozmieszczono nas po kilku w izbie i spaliśmy na podłodze na siennikach ze słomy. Ja oczywiście przy Andrzeju Jareckim. Wyznaczony w Warszawie kierownik brygady nie miał zamiłowania do dry-lu porucznika Dziawgo i, idąc na czele w studenckiej czapce, nie zmuszał nas do marszu w nogę. Tolerował luz. Nasze gospodarstwo leŜało na wodą, tak Ŝe myliśmy się w jeziorze. Ścisłych norm nie było, choć socj alistyczne współzawodnictwo obowiązywało. Narzucali je chłopcy ze wsi. Przywykli do pracy na roli świecili przykładem. Jak Mietek Świerczek zgarniał snopki, to widły śmigały. Podobnie Józek Smyl czy Władek Kupiszewski, zgrzani w słońcu, demonstrowali swą klasę. Gdy Mietek jeden wóz rozładował, juŜ wołał o drugi. Sam szukał pracy: - Do mnie, koledzy! Tu jeszcze trzeba zwieźć zboŜe przed deszczem! KaŜdy kłos na wagę złota!
Wierzył, Ŝe od tego zaleŜy los kraju. Hasło, które parodiowaliśmy: „traktor w polu pyr-pyr- pyr - my za pokój, my za mir!", brał dosłownie. Wstyd było przy nim się obijać. No i strach. Wiedzieliśmy, Ŝe kaŜdemu wystawią opinię. Nikt nie chciał podpaść i być za bumelanta... W upał pracowaliśmy w spodenkach, a babki w kostiumach kąpielowych. JuŜ pierwszego dnia szła przed nami zgrabna dziewczyna z grabiami na ramieniu. Miała wysoko wciętą talię. Dwa paski od kostiumu wtapiały się w jej brązowe plecy. Była naturalną szatynką, a spod równo ściętych włosów błyszczał złoty meszek. Idąc, kręciła z wdziękiem pupą. - Niezła, co? Stary! Fantastyczna! - trącił mnie Andrzej wyraźnie zauro czony. - No - mruknąłem i gdy stanęliśmy w polu, przyjrzałem się jej z przodu. Była ładna, lecz bez przesady. Gdyby nie Andrzej, nie zwróciłbym na nią uwagi. Nie malowała się i siwe oczy miała smętnie zdziwione. Lekko zadarty nos tonował ten smutek. - Nie trzpiotka. Raczej cięŜka artyleria. Figle-migle jej nie w głowie - oceniłem ją. Chodziła na polonistykę o rok wyŜej od nas. Nazywała się Halina Adamiec. Nie była w moim typie. Ja lubiłem efektowne dziewczyny, o krzykliwej urodzie, za którymi wszyscy się oglądali. Gdy przedstawiałem je mamie, mówiła: - No, wiesz. śebym była aŜ tak zachwycona, to nie powiem. Milutka. Z tym meszkiem młodości, co wnet zejdzie. Ten wnet schodzący „meszek młodości" doprowadzał mnie do szału i krzyczałem, Ŝe mama nie ma oczu. Zazdrość kolegów mi wystarczała i najlepiej świadczyła o moim guście. Mama wyrzucała mi, Ŝe nie szukam w kobiecie głębszych wartości. Ta szara myszka by się jej spodobała. Miała urodę pozy- 29 tywnej bohaterki i mogła na plakacie „Jadę na brygadę!" agitować do wyjazdu. KaŜdy by jej uwierzył. Budziła zaufanie. Mnie z Andrzejem przydzielono pracę na grabiarkach. Dopiero na studiach moje marzenie z Wodzisławia spełniło się: jeździłem gospodarskim koniem. Sunęliśmy tymi grabiarkami po pofalowanym mazurskim polu. Z góry konie rwały, a pod górę nie chciały iść. Mieliśmy z nimi moc kłopotów. Raz na krzywym zboczu koń poniósł i spadłem z siodełka. W sumie jednak praca była w dechę. Mieliśmy czas i na pogawędkę, i na opalanie. Po robocie szliśmy się kąpać. Często dołączał do nas księgowy, który szukał naszego towarzystwa. Choć stary, miał juŜ prawie trzydziechę, świetnie się trzymał i dorównywał nam w pływaniu. Często wypuszczaliśmy się na środek jeziora. Raz o zmierzchu my wyszliśmy z wody, a on dalej popłynął. Długo nie wracał i zaczęliśmy się niepokoić. Czekaliśmy pod dębem przy rozpalonym ognisku. Wreszcie doszedł nas plusk. Po chwili wynurzył się z trzciny i lekko zziębnięty kucnął przy ogniu. Zaczęły się Polaków nocne rozmowy. Mówił, Ŝe walczył w powstaniu na Starówce. Andrzej oŜywił się i księgowy ze szczegółami zaczął nam opowiadać. - Z wypalonego Pałacu Teppera, proszę panów, kładliśmy ogień na plac Zamkowy i Krakowskie Przedmieście. Tam byłem ranny i trafiłem do szpi tala Jana BoŜego na Bonifraterskiej, a po jego zbombardowaniu „krowami" przenieśli mnie do prowizorycznego lazaretu w piwnicach domu przy ulicy Długiej 20. -No masz! To mój szpital - wykrzyknął Andrzej. - Ja w tym szpitalu pomagałem. Komendantem był lekarz podporucznik „Wnuk". Wysoki, przystojny blondyn w okularach. Wiem, Ŝe przeŜył, bo po wojnie go spotkałem, nazywa się doktor Jerzy Dubrowski. - Zgadza się - potwierdził księgowy. - To właśnie „Wnuk" mnie uratował przed amputacją. A w jakich warunkach?! Szkoda gadać. Fantastyczny gość. - No, proszę! Coś niezwykłego! - Złapał się za głowę Andrzej. - To moŜe ja panu podawałem zupę?
- Niewykluczone. Wszystko moŜliwe - rzekł księgowy wyraźnie rozgrzany. Dłubiąc patykiem w ognisku, dalej się zwierzał. Widać miał potrzebę przed kimś się wyspowiadać. - Gdy wyszedłem ze szpitala, panowie - ciągnął dalej - mój pierwszy pluton z kompanii kapitana „Prusa" jako oddział osłonowy bronił włazu do kanału na placu Krasińskich. Dowódca sierŜant podchorąŜy „Kania" dostał rozkaz trwa nia na stanowiskach aŜ do zejścia do kanału obsady Reduty Matki Boskiej. Po jej zejściu my mieliśmy wycofać nasz pluton, który bronił jako ostatni włazu kanałowego, gmachu Archiwum Akt Dawnych, kościoła Garnizonowego i do mów na ulicy Długiej przy placu Krasińskich. - Czyli mego rejonu. Coś fantastycznego - mruczał Andrzej. - Rano między ósmą i dziesiątą Niemcy przypuścili na nas szturm. Z nieba nurkowały sztukasy, a z Ogrodu Krasińskich ruszył atak czołgów. Odparliśmy 30 go angielskim piatem i butelkami z benzyną. Mimo znacznych strat utrzymaliśmy pozycję zgodnie z rozkazem aŜ do godziny dziesiątej i po wykonaniu zadania jako ostatni powstańcy Starówki zeszliśmy do kanału. PodchorąŜy „Kania", chyba najmłodszy sierŜant podchorąŜy - nie miał dziewiętnastu lat - pilnował porządku pod gradem kul. OdwaŜny był jak lew. Podziwiałem go. Do tego był pięknym blondynem o typowo polskiej urodzie. Urodzony dowódca. Szliśmy za nim jak w ogień. Sam dawał przykład. Dwa razy był ranny. Za akcję zdobycia trzech erkaemów i uwolnienia mieszkańców otrzymał z rąk dowódcy Starówki KrzyŜ Walecznych. -I nazywał się „Kania"? - Tak jest. To pseudonim. Jego nazwiska nie powiem... - Ale ja powiem - rzekłem. - Zwariowałeś - przerwał Andrzej. - Zawsze chce mnie przebić. Pan go nie słucha. Lubi strzelić bez prochu. Siedział na śoliborzu i powie. - Jasne, Ŝe powiem. Znam go... -Niby skąd?! - Od Majki Szuleckiej, literatki, wychowanki ojca z „Małego Przeglądu". Ty jąteŜ znasz. To jej mąŜ. Witold Szulecki. - Zgadza się. „Kania" to Witold Szulecki. Nie mówiłem, bo sami panowie wiecie. Dziś taki czas, Ŝe lepiej pod pseudonimem. - Jezus Maryja! W PGR-ze Wydminy takie spotkanie! Jak z Trylogii. Albo i lepiej. Wymyśliłbyś coś takiego, stary? No, powiedz?! -Nie... -Tak jest, panowie. „Kania" sprowadził nas do kanału jako ostatnich powstańców Starówki i po niespełna dwóch godzinach wyszliśmy na Nowym Świecie róg Wareckiej. I zaczęła się nasza druga część powstania, w Śródmieściu. „Kania" pod koniec września za obronę tego włazu otrzymał z rąk generała „Montera" order Virturi Militari, a ja KrzyŜ Walecznych. Potem, po kapitulacji, trafiliśmy do oflagu X B w Sandbostel, a stamtąd w kwietniu 1945 roku ewakuowano nas pieszo do Lubeki, do oflagu X C. Dokładnie drugiego maja zostaliśmy wyzwoleni. A poniewaŜ w kraju zostawiłem matkę i narzeczoną, w październiku 1945 wróciłem do Polski. Zacząłem studia w Warszawie, ale je przerwałem i musiałem tu zapaść, bo inaczej byłaby piwniczna izba. - Spojrzał na nas wymownie. - Tak Ŝe jak pan będzie widział „Kanię", to pan mu powie, Ŝe pozdrawia go „Ryś". Ucieszy się, bo byłem jego zastępcą, kapralem podchorąŜym. - Rzucił szyszką przed siebie i wstał. Andrzej trącił mnie w bok. Zdusiliśmy ogień i ruszyliśmy w stronę PGR-u. Przed naszym budynkiem, na baczność, uścisnęliśmy mu rękę. Po wyjściu z jeziora stał się dla nas innym człowiekiem.
- Bilans ma świetny, co? I tacy księgowi są w Wydminach! Z tym ja się nie mogę pogodzić. To hańba. Nie sądzisz? - Andrzej spojrzał na mnie z tragicz nym wyrazem twarzy. - Bo ta kompania była z Narodowych Sił Zbrojnych... - Wiem. Powiem ci więcej. Tylko, błagam cię, nie puść pary! 31 -No, skąd! Nie jestem dzieckiem. - Kiedy Szulecki wracał do Polski, to kazali mu na granicy wypełnić dekla rację. Napisał, Ŝe skończył kurs Szkoły PodchorąŜych NSZ pod kryptonimem „Czarnecki", był w kompanii „Legii Akademickiej" i w ostatnich dniach powstania awansowali go za odwagę na podporucznika, a teraz chce w naszej armii poświęcić się słuŜbie zawodowej. - Nieźle - westchnął Andrzej. - Czekaj. I na granicy oficer, moŜe z UB, starszy gość, przeczytał tę dekla rację, spojrzał na niego, przy nim ją podarł i rzekł: - śadne NSZ, synku. Pisz AK i cześć. A poniewaŜ w AK było teŜ zgrupowanie „Czarnecki", w kadrach nie doszli i dali mu spokój. - Wszędzie są ludzie. -I porucznik „Kania" jest dziś młodszym inspektorem w Generalnej Dyrekcji PGR. - Czyli dowodzi „Rysiem". PrzełoŜony w Warszawie. Teraz juŜ musisz mu zameldować, Ŝe tu, w trzcinach, zapadł jego zastępca - zaśmiał się Andrzej. Stary po pracy znikał i biegł do Hali. Wracał zmieniony na twarzy. - Świetna dziewczyna. Nigdy nie myślałem, Ŝe taką tu spotkam. - Wzdychał i patrzył miodowym okiem. Smutek Hali mu się udzielił. Uznałem to za chwilowy szał. Przed wyjazdem potarł nos i lekko zafrasowany bąknął, Ŝe warto by skorzystać z pobytu na Mazurach i po brygadzie skoczyć statkiem po jeziorach mazurskich. - Wzięlibyśmy Halę. Ona teŜ chce z nami jechać - dodał. - No, to zakosiłeś - zakpiłem. - To prawda. Hala jest fantastyczna! Coraz bardziej mi się podoba - rzekł wzruszony. Po powrocie do Warszawy kropnąłem opowiadanie w formie reportaŜu. Akcja toczyła się na brygadzie Ŝniwnej, a główni bohaterowie jak my jeździli na grabiarkach i dzielnie pracowali w PGR-ze. Oczywiście podchorąŜy „Ryś" nie występował. Starałem się rzecz utrzymać w duchu realizmu socjalistycznego. Zadbałem o produkcyjne realia i pozytywny wydźwięk na końcu. Andrzej powiedział, Ŝe tekst nie jest gorszy od opowiadań w „Nowej Kulturze". Ojcu wolałem nie czytać, bo znów by mi odradził przedwczesny debiut, jak w wypadku sztuki czy wiersza o DzierŜyńskim. A ja juŜ bardzo chciałem zadebiutować. Dla większej pewności posłałem tekst do „Sztandaru Młodych", gdzie uznałem, Ŝe łatwiej przejdzie. Po pewnym czasie otrzymałem maszynopis z powrotem z odręczną adnotacją: „Autor ma zadatki na prozaika, ale opowiadanie jest zbyt frywolne i sztubackie". Podpisał się kierownik działu literackiego, znany poeta i prozaik Andrzej Braun. - Jeszcze jeden odkrył we mnie zadatki! - dumałem. Szło mi jak z kamienia i coraz bardziej nie wiedziałem, co ze sobą począć. 32 Zapisałem się do koła polonistów, które firmował profesor Stefan śółkiewski, ale prowadził je jego asystent - magister Andrzej Wasilewski. Był to przystojny blondyn w rogowych okularach, rasowy inteligent, który tylko z dykcją miał kłopoty. Pofukiwał „ftrasznie" na szeleszczących zgłoskach. Zachęcał nas do pisania szkiców na temat literatury współczesnej. Podsunął mi twórczość Jerzego Andrzejewskiego. PoniewaŜ po lekturze Popiołu i diamentu
byłem jego wielbicielem - chętnie się zgodziłem. Gdy odkryłem, Ŝe Andrzejewski teŜ był polonistąi juŜ jako student zadebiutował wprasie literackiej, jeszcze bardziej się do pisania o nim zachęciłem. Młodzieńczy tom jego prozy Drogi nieuniknione z miejsca zwrócił na niego uwagę. Za drugi tom Ład serca otrzymał Nagrodę Młodych Polskiej Akademii Literatury i tę właśnie powieść wziąłem na warsztat. Aby poznać epokę, w której tworzył, udałem się do Biblioteki Publicznej na Koszykową, gdzie po okazaniu legitymacji studenckiej i zaświadczeniu Ŝe piszę pracę naukową, udostępniono mi ksiąŜki i przedwojenne czasopisma z prohibitów. PoniewaŜ wiedziałem, Ŝe realizm socjalistyczny jest szczytowym osiągnięciem w sztuce, kierunkiem skupiającym w sobie najlepsze tradycje postępowej myśli ludzkiej - z tej marksistowskiej pozycji zacząłem oceniać przedwojennych twórców. Zagubieni w kapitalizmie popadali w nihilizm i katastrofizm tak charakterystyczny dla schyłkowej kultury mieszczańskiej. Strach przed rewolucją i ucieczka od rzeczywistości rodziły w nich jałowy formalizm... W miarę jak zapoznawałem się z ich twórczością, zwłaszcza w rocznikach przedwojennych „Wiadomości Literackich", „Pionu", „Sygnałów" czy „Prosto z mostu" - moja wyŜszość malała, a zagubienie rosło. Teoria kłóciła się z rzeczywistością. Ci schyłkowi pisarze okazali się świetni. Z płonącymi uszami ich czytałem. Felietony skrzyły się dowcipem, wiersze zadziwiały pięknem, satyra była satyrą, ostrąjak brzytwa. Atakowano po nazwisku, nie oszczędzając największych tuzów. Śmiało rysowano ich karykatury. Trudno było to nazwać ucieczką od rzeczywistości. Od społecznych spraw aŜ się roiło. - MoŜe to for-maliści, ale nie jałowi. Lepsi od naszych realistów socjalistycznych, autorów od drętwych produkcyjniaków - dumałem nad „Wiadomościami Literackimi". - Swobodnie się spierają. Nie jak dziś w „Nowej Kulturze". Niechby ktoś skrytykował referat Adama WaŜyka czy ośmieszył marksistowski styl Melanii Kierczyńskiej. JuŜ widzę, co by było! Ujrzałem znanych mi pisarzy w nowej roli. Dziś pierwsi marksiści, pionierzy postępu i pokoju, a tu - bywalcy mieszczańskich kawiarni i twórcy zgniłych prądów, które potępiają. Adam WaŜyk pisał awangardowe wiersze rewolucyjne chyba w formie, nie w treści. Leon Kruczkowski z Kordianem i chamem teŜ wielkim komunistą nie był. Nie siedział w mamrze, a jego ksiąŜki były w lekturze szkolnej. Fragment sztuki o carskim gubernatorze drukowali mu bez białych plam cenzury. Stanisław Ryszard Dobrowolski, którego Powrót na Powiśle deklamowaliśmy w chórze recytatorskim profesora Libery, miał w „Wiadomościach Literackich" świetną recenzję. Z pięknym portretem - foto 33 Dorys. Nic o rewolucji 1917 roku nie wspomniano. Po prostu ciekawy młody poeta rokujący duŜe nadzieje. Natomiast sztandarowy bard rewolucji, wzór dla dzisiejszych poetów Włodzimierz Maj akowski, którego rewolucyjne schodki do znudzenia recytowano na akademiach, był bezlitośnie schlastany. Z satysfakcją przeczytałem parodię jego słynnego wiersza Lewą marsz. Gdy Antoni Słonimski pisał: „świat nie jest piłką futbolową/ świat się podbija głową, głową, głową!", zacierałem ręce. - Ale mu dokopał! Dziś by tak strzelił! Marzenie ściętej głowy! - wzdychałem. W satyrycznych wierszach wyszydzano na równi hitlerowski faszyzm i stalinowski komunizm. Ze zgrozą ujrzałem karykatury Pierwszego ChorąŜego Pokoju z chytrymi oczkami i wąsami szczura. Z wypiekami na twarzy czytałem reportaŜe z Rosji Sowieckiej i sprawozdania z pokazowych procesów moskiewskich. Nie dziwiłem się, Ŝe te pisma wydają za zezwoleniem. Dziwiłem się, Ŝe w ogóle wydają. Co ciekawsze, te artykuły i karykatury podpisywali ci sami twórcy, którzy dziś szydzili z imperialistów i podobnie rysowali Churchilla i Trumana. - Cud, Ŝe nie siedzą! - myślałem.
Natomiast pisarze prawdziwie czerwoni, jak Józef Łobodowski czy Marian Czuchnowski, siedzieli teraz na emigracji i uznawani byli za wrogów ludu. Ojciec mówił, Ŝe przed wojną mocno komunizowali i byli szykanowani przez policję. Cenzurowano i konfiskowano im wiersze. Studencki tygodnik „Poprostu" teŜ był ciekawszy od dzisiejszego kontynuatora. Wileńska młodzieŜ waliła w rząd jak w kaczy kuper. Przedwojenne teksty obecnych dygnitarzy, takich jak Jerzy Putrament czy Stefan Jędrychowski, były o niebo Ŝywsze. Zesztywnieli w tym KC tak, Ŝe trudno ich było poznać. Jerzy Andrzejewski teŜ był inny. Wystartował jako pisarz katolicki, a potem związał się z tygodnikiem „Prosto z mostu", uznanym za wsteczny i faszyzujący. Ogłaszał w nim wiersze równieŜ Konstanty Ildefons Gałczyński, między innymi swe sławne Skumbrie w tomacie. A teraz Andrzejewski pisał publicystyczne chały: Aby pokój zwycięŜył, O człowieku radzieckim i Partia i twórczość pisarza, w których cięŜko było poznać dawnego lwa... Analizowany przeze mnie Ład serca z tajemniczą atmosferą zbrodni i z księdzem Siecheniem, szamocącym się wśród mokradeł i lasów gdzieś na Polesiu w walce o zbawienie grzesznej duszy, prawdziwie mną wstrząsnął. Mroczny utwór przyrównywano do powieści Dostojewskiego i katolickich pisarzy francuskich Bernanosa i Mauriaca - dziś zakazanych. W miesięczniku „Przekrój"*, w pierwszym numerze ze stycznia 1939 roku, Jan Dobraczyński w omówieniu Intelektualne Ŝycie katolickie w 1938 roku pisał o walce dwóch światopoglądów katolickich - liberalnego, wywodzącego się z Francji, i katolicyzmu czysto polskiego, wyraŜającego się w dąŜeniu do „katolickiego państwa narodu polskiego". „Dziś pokolenie wychowane w znacznej ' „Przekrój" - miesięcznik poświęcony sprawom Polski. Nr 1 (5) Styczeń 1939. 34 mierze na Myślach nowoczesnego Polaka - pisał Dobraczyński - wraca z powrotem na teren pewnego rodzaju mesjanizmu, choć trzeba to przyznać - pojętego znacznie zdrowiej i realniej niŜ podobne, lecz bezlitosne w swym cierpiętnictwie poglądy z połowy zeszłego stulecia. Walka obu światopoglą dów znajduje swój wyraz na łamach licznych czasopism, jak: »Prosto z mostu«, »Kultura«, »Myśl Narodowa«, »Przegląd Powszechny«, »Pax«, »Verbum«, »Tęcza«, »Polityka« i innych...". JuŜ sam tytuł tego „Przekroju", całkiem innego niŜ nasz w Krakowie, i fakt, Ŝe pisał to Dobraczyński, wydający dziś ksiąŜki w wydawnictwie „PAX", były wielkim zaskoczeniem. Okazało się, Ŝe wiele pism o tych samych tytułach istniało juŜ przed wojną i nie zrodziło się nagle, po wyzwoleniu. - „Tęcza" to nie tylko nazwa mojego kina i powieści Wandy Wasilewskiej. Do tych tytułów dorobili nową treść, jak słowa Oki do znanej melodii o Oleandrach - pomyślałem. O moim bohaterze Dobraczyński pisał tak: „Natomiast nieprzeciętnie ciekawym zjawiskiem literackim stała się powieść Jerzego Andrzejewskiego Ład serca. Krytyka zarzuca wprawdzie ksiąŜce wzorowanie się na literaturze obcej, a mianowicie na mrocznych, ale do głębi przejmujących, przesiąkniętych integralnym katolicyzmem, jeŜeli nie mistyką, powieściach Jerzego Bernanosa, jednakŜe, abstrahując nawet od tych wzorów, młody autor włoŜył w swój utwór tyle szczerego (choć nie zawsze pogłębionego) katolicyzmu, a takŜe nieprzeciętny talent pisarski, Ŝe całość śmiało moŜe pretendować do miana jednego z najlepszych utworów, jakie się ukazały w 1938 roku, wychodząc spod pióra człowieka młodego". Z Ładem serca miałem się po marksistowsku rozprawić, tymczasem uległem mu i w równie mrocznym stylu napisałem swój referat, obszernie cytując fragmenty ksiąŜki. śmudnie cyzelowałem zdania i szlifowałem formę. Zajęło mi to mnóstwo czasu, ale trud się opłacił.
Gdy odczytałem mój tekst w kole polonistów, wraŜenie było duŜe. Andrzej Wasilewski podkreślił, Ŝe „zwłafszcza w warfstwie literackiej tekfst o Andfrzejewskim budzi ufznanie", a Andrzej Jarecki lekko pobladł, rzekł: - No, stary! Strzeliłeś! MoŜe trochę przydługo, ale w sumie fantastycznie - i, pocierając nos z frasunkiem, oświadczył mi, Ŝe będzie pisał o „drogach nieuniknionych". Mimo sukcesu dalej czułem się niespełniony. Wiedziałem, Ŝe nie jestem naukowcem. Grzebanie w fiszkach i pisanie rozpraw nie było moją pasją. UwaŜałem się za artystę. Jeśli nie za twórcę, to za odtwórcę, i powaŜnie myślałem o karierze śpiewaka lub aktora. Na próbę zapisałem się do Uczelnianego Chóru UW, którym kierował profesor Jerzy Wasiak. Prowadził zespół radiowy i był dla mnie autorytetem. Przyjął mnie do basów-barytonów. Niestety często opuszczał próby i zastępował go jego asystent, student Stanisław Młynarczyk. Pod jego batutą ćwiczyliśmy pieśni masowe i radzieckie. Śpiewanie na cztery głosy, choć miłe, w końcu mnie znudziło i wycofałem się. Zostało aktorstwo. 35 Mój kolega ze szkoły Marian Jonkajtys grał w mojej sztuce negatywnego bohatera, Statkiewicza, a teraz studiował rusycystykę. Znudzony nią postanowił zdawać do PWST i mnie do tego zachęcał. Od matury mnie tam ciągnęło i zpasjąśledziłem los moichkolegów ze szkoły: MajkiBroniewskiej, LeszkaKo-marnickiego-Komara, Zbyszka Zapasiewicza-Słonia i Andrzeja śarneckiego--śarłoka. Zapraszany przez nich biegłem na Jagiellońską, gdzie w małej salce odbywały się warsztaty dyplomowe i doroczne pokazy. Znałem wszystkich ich kolegów z roku: najstarszego - Janka Matyjaszkiewicza, i najmłodszego - Jasia Kobuszewskiego, największego przystojniachę Rysia Ostałowskiego, którego złośliwie przezwali „Reklamą Mydła", czy upozowanego na hrabiego albinosa Macieja Karasia. Ich rok liczył parę osób na krzyŜ, w całej PWST studiowało prawie tylu studentów, co w naszej jednej grupie, więc wszyscy się znali. Spytałem kiedyś Zbyszka, kto na ich roku jest najlepszy. - Z chłopców Kobusz, a z dziewcząt Wanda Majerówna - odparł. - Janek Matyjaszkiewicz teŜ jest dobry, ale ma kłopoty z dykcją. - Sepleni? - Gorzej. Górna warga mu się nie rusza i profesor Popiół kwestionuje jego przydatność do zawodu. Ale moŜe go nie wyrzuci i Matiasz się wybroni talen tem... Współczułem mu. Istotnie, górną wargę miał nieruchawą, ale dykcję świetną i nie rozumiałem, czego ten Popiół od niego chce. Tym razem na sylwestra Zbyszek zaprosił mnie nie na polibudę, tylko do Leśnej Podkowy, gdzie cały ich rok bawił się na górce starej, drewnianej willi. Tańczyłem z Wandą Majerówną, ładnąi z biglem dziewczyną, która odstawiła parę aktorskich scen świetnie. Towarzyszyła jej Ola Dmochowska, tleniona blondyna o wyzywającej urodzie. W ogóle wszyscy mieli świetne zagrywki i znakomicie podrabiali swych profesorów. Prymus Kobusz miał piękny, romantyczny głos, ale warunki kijowe. Przypominał komika Fernandela i bohaterskich amantów raczej nie mógł grać. Zdawał sobie z tego sprawę, bo gdy nieco popiliśmy, stanął w kącie, złapał się za głowę i z tragicznym gestem zawołał: - BoŜe! BoŜe! Dlaczego stworzyłeś mnie na kształt małpy?! - Tę „mauupę" przeciągnął nisko i zawył. Zrobił to tak, Ŝe wszyscy ryknęli śmiechem. Zaim ponował mi, Ŝe umie kpić z siebie, na co mnie nie było stać. Ja swe wady kryłem głęboko, a gdy mi je ktoś wytknął, cierpiałem strasznie. Ostentacja Kobusza była mi obca i równała się samobójstwu.