kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 870 134
  • Obserwuję1 390
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 680 134

Adler Elizabeth - Tylko nic nie mów, proszę

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
A

Adler Elizabeth - Tylko nic nie mów, proszę .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu A ADLER ELIZABETH
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 182 stron)

Adler Elizabeth Tylko nic nie mów, proszę Spokojne samotne życie Fen Dexter na idyllicznym kalifornijskim wybrzeżu zostaje zakłócone pewnej burzowej nocy. Do drzwi puka obcy mężczyzna. Na czole ma krew, a w ręce nóż... „Proszę się nie bać” – uspokaja. Miał wypadek, nie może się dostać do szpitala, bo szaleje sztorm… Mimo tak niecodziennych okoliczności od pierwszej chwili między Fen a nieznajomym zaczyna iskrzyć. Ale rano mężczyzna znika. A Fen dowiaduje się od swojej siostrzenicy lekarki, że zeszłej nocy do szpitala przywieziono dziewczynę zaatakowaną brutalnie nożem przez seryjnego zabójcę. I że jej nowy znajomy też był w szpitalu…

Anabelle Adler Avery i Ericowi Avery

Prolog Było zimowe popołudnie, nadciągały burzowe chmury. Czekał właśnie w czarnym range roverze, stojącym w najciemniejszym kącie restauracyjnego parkingu, kiedy znowu poczuł ten ból. Ucisk w piersi i zawrót głowy, choć trwało to tylko kilka sekund. Pierwszy raz poczuł się tak, kiedy podniósł ten stolik, żeby ustawić go w bardziej widocznym miejscu. Głupiec; powinien był wiedzieć lepiej. Musiał naderwać sobie jakiś mięsień w barku i teraz się to na nim mściło, akurat kiedy powinien być w najlepszej formie. Ale zaraz rozjaśniło mu się w głowie, a ból minął. Zapomniał o nim i skupił się na czekającym go zadaniu. Parking był niemal pusty; stało tylko kilka samochodów, które – wiedział o tym – należały do pracowników kuchni. Klienci zawsze parkowali od frontu. Kafejka należała do popularnej w Kalifornii sieci; była tuż przy autostradzie nr 1, na południe od San Francisco. Wiedział dokładnie, o której dziewczyna kończy pracę; wiedział, jak wybiega wtedy przez drzwi dla personelu, roześmiana, z ulgą, że wreszcie może to zrobić, czasami razem z innymi, ale najczęściej sama. Wiedział, że jeździ dziesięcioletnim chevroletem blazerem, który często się psuje i nie jest ubezpieczony, i zawsze stoi w tym samym miejscu na tyłach, żeby żaden wścibski policjant, który wpadnie do kafejki na kawę i naleśniki z podrabianym syropem klonowym, nie zwrócił na niego uwagi i nie zaczął zadawać pytań na temat tego złomu. Wiedział też dokładnie, gdzie mieszka. A nawet, jak wygląda jej mała kawalerka. Był w środku; bez trudu sforsował tani zamek, kiedy wyszła do pracy, rozejrzał się po mieszkaniu, dotykał jej rzeczy, sprawdził małą łazienkę i plastykowy stelaż z plastykową zasłonką, która musiała się lepić do jej nagiego ciała, kiedy brała prysznic. Przesunął językiem po jej szczoteczce do zębów, powąchał majtki, które leżały na podłodze wraz z resztą ubrań, dokładnie tam, gdzie je zostawiła poprzedniego wieczoru. Położył się na nieposłanym łóżku, z głową na jej poduszce, zaskoczony, że pościel jest czysta. Nie była brudną dziewczyną, tylko trochę niechlujną, niedbałą i lekkomyślną. Wybrał ją na swoją ofiarę kiedy wszedł do kafejki a ona spojrzała mu w oczy, gotowa poflirtować trochę z klientem w nadziei na dobry napiwek, choć napiwki, jakie zwykle dostawała, były zapewne niewielkie. Podobała mu się jej czysta świeża skóra, policzki zaróżowione od biegania do kuchni i z powrotem. Pracowała ciężko i była chętna. Na imię miała Elaine. Tak było napisane na plakietce przypiętej do jej bluzki. Była dość ładna, żeby się kwalifikować. Kiedyś nawet do niej zagadał i dowiedział się, że rzuciła college, na którym studiowała – w dodatku biologię. Powiedziała wesoło, że wróci na studia, kiedy będzie ją na to stać, co – o czym oboje wiedzieli – oznaczało nigdy. Tak czy inaczej, podobało mu się jej zaokrąglone ciało, długie brązowe włosy, różowe policzki i dziewczęcy sposób bycia. Zawsze najbardziej podobały mu się takie miłe dziewczyny. Teraz zobaczył, jak wypada przez drzwi dla personelu. Sama. Miała na sobie czarną spódniczkę i trochę przyciasny czarny żakiet. Włożył cienkie, elastyczne rękawiczki z lateksu, wysiadł szybko z samochodu i zawołał ją po imieniu. – Elaine. Odwróciła się, zaskoczona. Wiedział, że w cieniu nie mogła go rozpoznać. – Drzwiczki chyba mi się zacięły, mogłabyś mi pomóc? – zawołał, na tyle głośno, żeby uznała go za znajomego i podeszła. Podobało mu się, że ruszyła w jego stronę tak spiesznie, niemal biegnąc. Długie brązowe włosy opadły jej na twarz, kiedy była już blisko. Jednym płynnym ruchem chwycił je dłonią i brzegiem dłoni uderzył ją mocno w tętnicę szyjną. Zwiotczała, a

wtedy wepchnął ją do samochodu i wrzucił za nią torebkę. W kilka sekund wyjechał z parkingu na autostradę. Spojrzał na nią w lusterku; leżała zwrócona twarzą w dół na plastykowej folii, którą starannie rozłożył na siedzeniu, żeby osłonić skórzaną tapicerkę. Nie ruszała się. Przy następnym zjeździe zatrzymał się w spokojnym miejscu, wysiadł i sprawdził, co się z nią dzieje. Ciągle oddychała. Płytko, nierówno. Uderzył ją dokładnie tak, jak trzeba. Wiedział, co robi. Robił to wszystko już nieraz. Wbił igłę w jej ramię; mały zastrzyk, żeby nie oprzytomniała nagle i go nie zaskoczyła. Jej urywany oddech spowolniał. Wsiadł z powrotem do samochodu i pojechał dalej. Wybrał już miejsce, w które chciał ją zabrać, na skraju pewnego lasu. Kiedy tam dotarł, siedział kilka minut w oczekiwaniu na to, co miało się stać. Jeszcze nie padało, tylko wiatr szarpał drzewami, zwiastując burzę i strącając deszcz liści na niego, samochód i dziewczynę, kiedy otworzył tylne drzwiczki. Był jeszcze dzień, ale w lesie panował już mrok. Wyciągnął lekką czarną torbę, w której była mała kamera wideo, statyw i noktowizor – jego „sprzęt”, jak to nazywał – i przełożył ją przez głowę. Wyciągnął dziewczynę z samochodu i wniósł do lasu… nie za daleko, nie ma takiej potrzeby… nikt tu nigdy nie przyjeżdżał. Serce znowu podskoczyło mu w piersi: dziewczyna była cięższa niż przypuszczał. Była w tym pewna metoda; rytuał, który musiał szanować. Wszystko musi odbywać się w odpowiedniej kolejności. Ułożył ją, z rozpostartymi rękami i nogami, na stercie gnijących liści. Miękkiej i przyjemnej. Pomyślał, że to by się jej spodobało. Potem wyjął statyw i kamerę wideo z torby i postawił je przed nią, upewniając się, że dobrze nastawił ostrość. Wciągnął czarną wełnianą maskę narciarską, zasłaniając twarz. Teraz był gotowy. W jednej chwili rozebrał dziewczynę, ściągając z niej spódnicę, białą bluzkę i bieliznę. Nie miała na sobie stanika, a jej małe piersi wydawały się bardzo białe w gęstym mroku. Wyciągnął nóż ze skórzanej pochwy, zrobionej na zamówienie w Meksyku, którą miał przypiętą do nogi. Był to cienki rzeźnicki nóż, długości mniej więcej dwudziestu centymetrów, taki, jakiego używają kucharze w restauracjach. Czysta, twarda, lśniąca stal. Władza w rękach człowieka, który wiedział dobrze, jak jej używać. Przykląkł nad nią i z chirurgiczną precyzją podciął jej oba nadgarstki, a potem usiadł, patrząc, jak krew i życie wypływają powoli z jej ciała. Nie otworzyła oczu. Najwspanialsza chwila niemal nadeszła. Teraz wystarczy tylko przesunąć ostrzem po jej gardle, miękko jak po maśle. Leżała bezwładnie, nie opierając się, kiedy ją gwałcił, z nożem przy jej szyi, tylko pierwsze małe nacięcie… czekał… czekał… aż jęknął gardłowo, tryumfalnie, przeciągnął ostrzem po jej gardle, krew trysnęła, choć dziewczyna nie była jeszcze martwa… Usiadł, wyczerpany. Nic nie mogło równać się z tą chwilą, tym uczuciem. Z czysto seksualną mocą tego doznania. Zostało już tylko jedno; coś, co musiał zrobić. Wyjął z kieszeni zieloną samoprzylepną karteczkę i lewą ręką napisał wiadomość. Spojrzał na dziewczynę. Miała otwarte usta. Przyciągnął żuchwę do górnej szczęki i przykleił zieloną karteczkę do jej zamkniętych warg. Potem dodał jeszcze kawałek mocnej taśmy izolacyjnej, na wszelki wypadek. Znowu przyłożył nóż do jej szyi; dokładnie wiedział, gdzie jest tętnica. Wydawało mu się, że coś usłyszał. Usiadł, zaalarmowany. Jeszcze nie skończył… jakiś samochód zatrzymał się, potem znowu ruszył. Zdenerwowany, chwycił kamerę i torbę, przykucnął nisko, rzucił się do ucieczki… Ból przeszył jego pierś, serce waliło mu tak mocno, że słyszał jego uderzenia, tysiąc uderzeń na minutę… z bólu zrobiło mu się ciemno przed oczami… i ze strachu, że został przyłapany… strach wygrał… Skoncentrował wszystkie siły na prowadzeniu samochodu. Teraz padał już deszcz…

znowu chwycił go ten ból… tym razem nie tak silny… i nie czuł go w sercu, bardziej w ramieniu… dokładnie tam, gdzie poprzedniego dnia naciągnął sobie mięsień, kiedy przesuwał ten stół. Czy powinien pojechać do szpitala? Ale po co? Teraz wszystko było już w porządku, oddychał równo, serce miał jak skała. To była tylko mała niedyspozycja i zepsute „wydarzenie”. Sprawdził torbę, która leżała obok na siedzeniu, wymacał kamerę. Była w środku, podobnie jak nóż. Wszystko w porządku, ale niewiele brakowało. Następnym razem będzie ostrożniejszy, znajdzie jakieś bardziej odległe miejsce. Wybrał już swoją następną dziewczynę. Plany na przyszłość dawały mu poczucie bezpieczeństwa. Obserwował doktor Vivian od tygodni. Teraz jednak musi się stąd jak najszybciej wydostać, napić się i coś zjeść. Po swoich małych „przeżyciach” zawsze był głodny. Będzie unikał autostrady, wybierze mniejsze, boczne drogi. Nie wziął jednak pod uwagę burzy, złej widoczności, śliskiej nawierzchni. A potem w coś uderzył.

Rozdział 1 Big Sur, Kalifornia Dla Fen Dexter ten poranek zaczął się jak każdy inny. Wstała późno – o dziewiątej, czy coś koło tego. To Hector ją obudził, kładąc na łóżku swoją wielką łapę, trącając ją pyskiem i śliniąc się na jej ramię. Labradory zawsze się ślinią i zawsze trzeba je wcześnie wypuszczać na dwór, zanim popuszczą w domu. Dla Hectora dziewiąta też była dość późną porą. Otworzyła drzwi a potem, kiedy skończył, wpuściła go do środka. Wróciła do łóżka, rozleniwiona, i leżała w nim, słuchając ryku fal uderzających w skały u podnóża klifu. Cliff Cottage, mały kalifornijski domek Fen, stał w miejscu, które nazywała „wspaniałym odosobnieniem”, na urwisku między Big Sur i miejscowością Carmel. „Wspaniałe odosobnienie” było tylko żartem, ponieważ od drogi oddzielało domek zaledwie sto metrów, a samemu budynkowi daleko było do „wspaniałości”. Nie był okazały, i w dodatku pokryty bladoniebieskimi stiukami. Był to jej dom od dwunastu lat; kupiła go pod wpływem impulsu po nagłej śmierci męża, dla niej niewytłumaczalnej, bo był takim sprawnym człowiekiem, ciągle ćwiczył, biegał, poprzedniego dnia trzy godziny grał w tenisa. A potem, przy porannej herbacie, spojrzał na nią, ze zdumieniem, jak jej się wydawało, i po prostu runął na podłogę. I życie, takie jakim znała je Fen, dobiegło końca. Greg, stuprocentowy Amerykanin, jak go w żartach nazywała, był jej trzecim mężem. Pierwszym był Francuz; wyszła za niego, kiedy miała dwadzieścia lat i prowadziła dość ryzykowne życie tancerki w Paryżu, gdzie występowała na scenie w szpilkach, mikroskopijnym stroju z cekinami i peruce o fryzurze na pazia wylansowanej przez Sasoona, którą nosiły tam wszystkie dziewczyny. Nie tego oczekiwała po wszystkich tych latach ćwiczeń w balecie, ale nie każdy może zostać gwiazdą, a poza tym poznawała tylu ludzi. W tym męża, o którym teraz myślała tylko jako o „Francuzie”, który trzymał ją za rękę, całował delikatnie, zostawiał romantyczne liściki i obdarowywał wielkimi bukietami białych róż. Nie były to jej ulubione kwiaty, ale wkrótce się nimi stały. Był od niej starszy, miał trzydzieści pięć lat, rozwiedziony, z życiowym bagażem, ale chciał się z nią ożenić, a kimże ona była, by powiedzieć „nie” życiu pełnemu romantycznych uniesień i pocałunków. Trwało to rok. Potem Francuz zajął się kimś innym. Po prostu taki już był. Drugi mąż był włoskim Żydem. Kto by przypuszczał, że istnieje taka kombinacja? Z pewnością nie Fen, ale ponieważ sama nie miała rodziny, zakochała się w jego wielkiej, towarzyskiej, bezpośredniej familii i zanim zdążyła się zorientować, musiała podjąć decyzję, czy woli katolicką, włoską uroczystość, czy żydowskie wesele z całą przynależną scenografią. W końcu wymknęli się rodzinie, pobrali w urzędzie stanu cywilnego, i na tym się skończyło. A kiedy w końcu, ku ich wielkiemu rozczarowaniu, oczekiwane dzieci się nie pojawiły, rodzina uznała, że to wina Fen. Fen widziała w ich milczących spojrzeniach przez stół, w coraz rzadszych wesołych rodzinnych biesiadach, że tak właśnie uważali, a kiedy wreszcie zaniepokoiło ją to na tyle, by się zbadać, odkryła ku swemu przerażeniu, że mieli rację. Ponieważ wzięli tylko cywilny ślub, rozwód był prosty, ale Fen została po nim samotna i ze złamanym sercem. Była sama na świecie. Znowu. Pod wpływem impulsu poleciała do Kalifornii i zatrzymała się u dawnej przyjaciółki, która miała małą winnicę w hrabstwie Sonoma. Nazywała się Millie i produkowała chardonnay, które właśnie stawało się modne, jak to bywa w przypadku niektórych win. Fen zainwestowała

swoje skromne oszczędności i pieniądze, które dostała po obu rozwodach (w których była stroną niewinną) i finansowo to ją właśnie ocaliło. Tam też poznała swojego trzeciego męża. Amerykanina. Greg miał trzydzieści osiem lat, Fen dwadzieścia siedem. Przeniosła się do San Francisco do małego wiktoriańskiego domu w pastelowym kolorze w dzielnicy Mission, która dopiero stawała się popularna i ciągle była trochę niebezpieczna dla samotnej kobiety. Ale Fen niedługo mieszkała samotnie. Dostała część etatu na uniwersytecie, gdzie uczyła przedmiotu, w którym się specjalizowała, rozwoju tańca poprzez wieki aż do form współczesnych, jednocześnie pracując nieodpłatnie w miejscowym schronisku dla zwierząt. I właśnie wtedy zadzwonił niejaki pan Herman Wright, adwokat, i poprosił, żeby przyszła się z nim spotkać. Powiedział, że sprawa jest bardzo ważna i nie, nie może omówić jej przez telefon. Cholera – pamięta, że tak wtedy pomyślała, wkładając swój najszacowniejszy strój, wąskie czarne spodnie (miała długie, ładne nogi), białą lnianą bluzkę i kaszmirowy sweter Hermèsa w kolorze pomarańczu z warkoczami, kosztowny prezent od pierwszego męża, z czasów, kiedy jeszcze się o nią starał, rzecz jasna. Przypudrowała nos, pociągnęła pełne wargi śmiałą czerwoną szminką i szybko przeczesała szczotką włosy w odcieniu złotawego blondu. A potem ostatni raz spojrzała w lustro, zastanawiając się, czy jej wygląd jest dość szacowny dla pana mecenasa Hermana Wrighta i jego tajemniczej wiadomości. Uśmiechnęła się szeroko i pomachała sobie na pożegnanie. Pieprzyć pana mecenasa. Nikt nie pozwał jej do sądu. Może dostała bajeczny spadek po jakimś nieznanym krewnym. Tak, akurat. Przesłała buziaka rudemu kocurowi imieniem Maurice, który był bardzo niezadowolony z jej wyjścia, i już jej nie było. Wzięła taksówkę, bo nie chciała wygnieść ubrania w środkach masowej komunikacji, choć tak naprawdę nie było jej na to stać. Biura pana Wrighta były imponujące, zajmowały całe trzy piętra w eleganckim budynku w centrum miasta. Sam pan Wright nie był już tak imponujący, niski, krępy i rudy jak jej kot. Ale to, co miał jej do powiedzenia, robiło wrażenie. I wstrząsnęło nią do głębi, bardziej niż cokolwiek, czego doświadczyła w całym dotychczasowym życiu. A miała dwadzieścia osiem lat, na litość boską. I to właśnie mu wtedy powiedziała. – Ale ja mam dopiero dwadzieścia osiem lat! Pan Wright wzruszył ramionami, wygładził kwiecisty jedwabny krawat i spojrzał na nią życzliwie ponad szerokim dębowym biurkiem. – Wiele kobiet w pani wieku ma już kilkoro dzieci, panno Dexter. – Po rozwodzie Fen wróciła do swojego panieńskiego nazwiska. – Z pewnością młoda, zdrowa kobieta, taka jak pani, bez większego trudu zdoła wychować dwie dziewczynki. – Ale to nie są moje dziewczynki! – wykrzyknęła, wstrząśnięta. – Ja nawet nie mam męża! Jak oni mogli mi to zrobić! A „to”, o czym mówiła i co runęło na jej życie jak grom z jasnego nieba – prawdziwy piorun – to fakt, że daleka kuzynka, której Fen w pierwszej chwili nie mogła sobie nawet przypomnieć, choć spotkały się raz, kiedy tańczyła w Paryżu (kuzynka i jej mąż weszli za kulisy, przedstawili się, wypili po kieliszku szampana i pożegnali się z uśmiechem…) zginęła właśnie razem z mężem w katastrofie lotniczej. Lecieli małą cessną nad górzystym obszarem i wpadli w fatalny powietrzny wir. Obie ich córki były w tym czasie w ich domu na Manhattanie. – Oczywiście z opieką nad tymi dziećmi wiążą się środki materialne na ich utrzymanie; jest tego z pewnością dość, żeby starczyło na całe dzieciństwo i studia. – Studia? – O czym on mówi? Ona sama nie skończyła studiów! – Dziewczynki mają sześć i cztery lata – oznajmił. – Nazywają się Vivian i Jane Cecilia. Muszę podkreślić, że nie mają nikogo innego, do kogo mogłyby się zwrócić. Jeśli pani nie

podejmie się opieki nad nimi, trafią do rodzin zastępczych. Obawiam się, że są już trochę za duże, by mogły liczyć na adopcję. Odchylił się na oparcie i patrzył na jej osłupiałą twarz. – Wiem, wiem – powiedział łagodnie. – To straszny szok i ogromna odpowiedzialność, ale kuzynka wyraźnie wskazała panią w swoim testamencie. Stwierdziła, że jest pani jej jedyną żyjącą krewną i dlatego to pani zostawia to, co w jej życiu najcenniejsze, w nadziei, że jeśli zajdzie taka potrzeba, będzie pani wiedziała, co robić. Fen milczała. – To ich zdjęcia. – Prawnik przesunął w jej stronę kilka fotografii. Fen nie wzięła ich do ręki. Po prostu patrzyła na nie, na dwie małe twarzyczki swoich dalekich krewniaczek. Jedna, ciemnowłosa, szarooka, w sandałkach, grzebała czubkiem stopy w piasku, i odmówiła uśmiechnięcia się do obiektywu; druga, o jasnych włosach i błękitnych oczach anioła, uśmiechała się od ucha do ucha. – Ta mała się do tego urodziła – usłyszała Fen swój własny głos. A potem, ni stąd, ni zowąd, zaczęła płakać, siedząc tam, w gabinecie prawnika i patrząc na zdjęcia dwojga dzieci, które nie miały na świecie nikogo. Były takie niewinne. Fen też była sama, odkąd skończyła osiemnaście lat. Pomyślała, że to, o co została poproszona nie różni się aż tak bardzo od pracy z opuszczonymi, źle traktowanymi zwierzętami; jedno i drugie wymagało czerpania z tego samego źródła miłości. – Potrafiłabym pokochać te dziewczynki – powiedziała w końcu, wzięła zdjęcia i schowała je do torebki. – Kiedy mogę się z nimi spotkać? I tak właśnie Fen – co było skróconą formą imienia Fenalla, którego zawsze nie cierpiała, bo jej zdaniem pasowało do striptizerki – została „ciocią” – nigdy „mamą” – dla „swoich dziewczynek”, które teraz przeszły już – podobnie jak Fen – przez wszystkie szkoły i zajęcia baletowe, choroby wieku dziecięcego, koszmar dorastania, licea, studia, chłopaków, stając się po drodze jej rodziną. Vivi, starsza, miała trzydzieści lat, była lekarzem i pracowała na oddziale ratunkowym szpitala w San Francisco. JC miała dwadzieścia osiem i przebywała nie bardzo wiadomo gdzie, ciągle usiłując zostać „gwiazdą”, śpiewając w małych klubach i zmierzając, zdaniem Fen, absolutnie donikąd. Obie miały już teraz własne życie i Fen postanowiła, że nie będzie się wtrącać. Chyba już dość w nie ingerowała przez te wszystkie lata. Zanim Fen wreszcie wstała z łóżka i zeszła na dół, minęła kolejna godzina. Ciemna drewniana podłoga wydawała się zimna pod jej bosymi stopami. Zapowiadał się chłodny dzień. Nastawiła kawę – uwielbiała ten poranny zapach kawy – a potem wzięła prysznic i włożyła dżinsy i szary sweter z wycięciem w serek, z którego najpierw zdjęła szczotką psią sierść. Znowu sprawdziła pogodę – niebo było szare i wiał porywisty wiatr, którego nie lubiła. Podobnie jak jej pies. Fen zastanawiała się, czy nie nazwać go Hercules, bo był silny i tyle przetrwał, ale Hector jakoś lepiej do niego pasowało. I teraz, po dwunastu latach, ciągle byli tutaj. Sami, razem. Zadzwonił telefon. – Fen – powiedziała szybko Vivi. – Muszę się z tobą zobaczyć. Dzisiaj wieczorem. Jest coś, o czym muszę ci powiedzieć. Fen wyczuła jej niepokój, ale powstrzymała się od zadawania pytań; zostawiła je sobie na później. Vivi od trzech lat pracowała na oddziale ratunkowym szpitala w San Francisco. Pracowała dużo i do późna, i Fen nie widywała jej już tak często jak kiedyś. Tym razem jednak Vivi powiedziała, że zostanie na noc. Co oznaczało, że Fen musi pojechać do Carmel i zrobić zaopatrzenie. Włożyła stary granatowy płaszcz, załadowała Hectora na tylne siedzenie mini coopera –

co było poważnym wyczynem, bo pies ważył około czterdziestu pięciu kilogramów. Zwykle lubił wystawiać głowę za okno i chwytać zapachy, ale tego dnia było na to za zimno. Dwanaście lat wcześniej Fen znalazła go porzuconego na wjeździe na swój podjazd. W pierwszej chwili na widok brązowej papierowej torby pomyślała z irytacją, że ktoś zaśmiecił jej teren. Wysiadła z samochodu, żeby podnieść i wyrzucić torbę. Ale znalazła w niej Hectora, który patrzył na nią smutno wielkimi brązowymi oczami. Więc cóż mogła zrobić? W Carmel miała szczęście, jakiś range rover wyjechał z parkingu dokładnie w chwili, kiedy się tam pojawiła, miała więc dla siebie mnóstwo miejsca. Padał deszcz i Fen żałowała, że włożyła nowe zamszowe buty. Deszcz i zamsz to kiepska kombinacja. Włożyła je, bo były płaskie, a nigdy nie radziła sobie na kocich łbach Carmel na wysokich obcasach. Kiedyś wydano tam nawet zakaz chodzenia na obcasach, tyle zdarzało się w tej miejscowości wypadków. Wypuściła Hectora z samochodu i pobiegła po gazetę, a potem, z myślą o kolacji z Vivi, kupiła chrupiący bochenek chleba, dojrzały manchego i jedwabisty kozi ser, a także kawałek parmezanu do sałatki. Dwie butelki Napa Pinot Noir, które lubiła, miała też oczywiście kilka skrzynek Sonoma Chardonnay swojej przyjaciółki Millie. Była też bardzo zadowolona, bo udało jej się dostać krakersy z rozmarynem i rodzinkami, które tak dobrze pasowały do sera. Zrobiła już daube, duszoną wołowinę na sposób francuski (użyła do tego mnóstwo czerwonego wina i dusiła mięso kilka godzin na wolnym ogniu, dodając maleńkie szalotki i świeżą marchewkę, kiedy ta włożona do garnka na początku całkiem się rozpadła). Spędziła tak, nudno, ale konstruktywnie, pół dnia kilka tygodni wcześniej, słuchając piątej symfonii Beethovena nastawionej na cały regulator, która kompletnie zagłuszała ryk fal rozbijających się o skały poniżej. Zrobiła daube tak dużo, że musiała ją zamrozić w osobnych naczyniach, więc dzisiaj mogła tylko odmrozić część i zaserwować kolację bez specjalnego wysiłku. Do czasu, kiedy skończyła zakupy rozpadało się na dobre. Porywy wiatru uderzały ją w plecy, kiedy pakowała zakupy i Hectora do samochodu, a kiedy skręciła z głównej drogi w swój podjazd, wicher naginał sosny niemal do ziemi. No, ale teraz była już w domu. Cała i zdrowa. O siódmej na kominku już się paliło, wołowina gotowała się na wolnym ogniu, a na kuchennym stole leżały noże i widelce z plastykowymi uchwytami w kolorze akwamaryny, które Fen kupiła w Leclerku, tanim francuskim markecie, i lubiła najbardziej ze wszystkich. Wyłożyła też talerze z papugami i porządne kieliszki do wina. Chrupiący chleb czekał na desce, sery ogrzewały się do temperatury pokojowej, a w duże oszklone drzwi wychodzące na niewielki taras od strony oceanu bębnił miotany wichurą deszcz. Pogoda pogorszyła się tak bardzo, że Fen zaczynała się niepokoić. Próbowała zadzwonić na komórkę Vivi, żeby odradzić jej przyjazd, ale nie mogła się dodzwonić. Podeszła do okna i wyjrzała – zobaczyła tylko swoje odbicie na tle nocnej ciemności. Dorzuciła do ognia, przesuwając stopą Hectora, który stęknął, niezadowolony. Lubił swoje ciepłe miejsce. Ona też, prawdę mówiąc; cieszyła się, że nie musi być w taki wieczór na dworze. Niespokojnie poszła z powrotem do sypialni i przejrzała się w długim lustrze na drzwiach szafy: dżinsy, nowe zamszowe buty, które uciskały ją w palce, szary sweter z dekoltem w serek, niemal tego samego koloru, co jej srebrzyste włosy, ostrzyżone na pazia i sięgające brody. Jak na pięćdziesiąt osiem lat wyglądała całkiem nieźle, choć oczywiście nie tak dobrze jak by chciała. Czy to nie kilka nowych zmarszczek pojawiło się u nasady nosa? Chyba na to właśnie używa się botoksu? Musi zapytać o to doktor Vivi, kiedy już przyjedzie. Czy też raczej, jeśli przyjedzie, w co Fen wątpiła, bo wiatr wył coraz głośniej. Wichura przechodziła powoli w huragan; u podnóża klifu szalały fale, deszcz zmienił się w ulewę. Podeszła do kredensu i wyjęła lampę naftową, na wszelki wypadek. Przycięła knot, sprawdziła naftę, zaniosła lampę do salonu i postawiła na szklanym stoliku do kawy. Nastawiła

głośniej stereo, żeby zagłuszyć ryk wiatru i usiadła, słuchając Beethovena, który wybijał się ponad bębnienie kropel deszczu o szyby. Nigdy nie zasuwała zasłon, bo to przede wszystkim właśnie dla Pacyfiku przy każdej pogodzie, wraz z jego szarymi wielorybami i skaczącymi delfinami, zdecydowała się na to miejsce. Szukała samotności i znalazła ją. A potem znalazła też Hectora. I razem znaleźli tu „odosobnienie”. Jednak tego wieczoru potęga sztormu miała w sobie coś przerażającego. Sama siła wiatru wstrząsała jej małym domkiem. Okiennice łomotały, belki skrzypiały, drzwi dygotały na zawiasach. Nawet Hector wydawał się zaniepokojony, podniósł głowę i patrzył na Fen pytająco, jakby powinna coś zrobić, żeby z tym skończyć czy coś w tym rodzaju. – Naprawdę chciałabym móc to zrobić, Hectorze – mruknęła w odpowiedzi na jego spojrzenie. Ona i Hector zawsze wiedzieli, co oboje myślą. Wzięła telefon, żeby zadzwonić do Vivi, ale nie było sygnału. Oczywiście, telefon zawsze wysiadał pierwszy przy takiej pogodzie. Spróbowała zadzwonić z komórki, ale nie mogła się połączyć. Teraz nie mogła się z nikim skontaktować. Zmarszczyła brwi i oparła się o poduszki na kanapie. Teraz pozostała jej już tylko wątła nadzieja, że Vivi miała dość zdrowego rozsądku, by zawrócić. Z pewnością to, co tak pilnie chciała z nią omówić, mogło zaczekać do rana. Dopiła wino i wstała, żeby dolać go sobie do kieliszka, kiedy zgasło światło. I wszystko inne: stereo, lodówka, telewizor. Fen, z kieliszkiem w ręce, zmartwiała. Ciemność wydawała się gęsta, tak jak i cisza, która nagle zapadła. Umilkł nawet niezauważalny zwykle szum domowych sprzętów. Poczuła, że Hector staje obok niej. Powiedziała szybko, żeby uspokoić jego i siebie samą: – Wszystko w porządku, Hectorze. Wzięła się w garść, pstryknęła zapalniczką i zapaliła lampę sztormową, zadowolona, że pomyślała o niej wcześniej, bo teraz, w ciemności, na pewno nie zdołałaby jej znaleźć. Zapaliła krótkie zielone świece na kuchennym stole, nakrytym do kolacji i przeszła po domu, zapalając małe świeczki wotywne. Trzymała je głównie dla dekoracji, teraz jednak cieszyła się, że może wykorzystać także ich małe światełka. Nie pozostało już nic więcej do zrobienia. Usiadła obok psa przed kominkiem, patrząc w migotliwe płomienie i dziękując Bogu, że nie jest elektryczny. Wiatr wydawał się jeszcze głośniejszy. Może dlatego, że w domu panowała teraz tak przejmująca cisza? Znowu podeszła do okna. Woda spływała po szybach całymi taflami. Wróciła przed kominek. Pies położył głowę na jej kolanie, śliniąc się na dżinsy. Polano osunęło się za kratą kominka. Fen słyszała nawet dźwięk upijanego przez siebie wina. Nagłe pukanie do drzwi sprawiło, że zerwała się na równe nogi. Serce podeszło jej do gardła. Wino chlupnęło na Hectora. Zjeżony, strzygąc uszami, pies wbił wzrok w kuchenne drzwi. I znowu. Ktoś znowu zapukał do drzwi. Oczywiście, to na pewno Vivi. Jednak udało jej się dojechać. – Już idę! – krzyknęła Fen, odsuwając z drogi Hectora i walcząc z wiatrem, żeby otworzyć drzwi. Podmuch wyrwał je z jej ręki i uderzył nimi w ścianę. Stojący obok Hector obnażył zęby i zawarczał głucho. Na ganku stał jakiś mężczyzna. Ciemne, mokre włosy lepiły mu się do czaszki. Z czoła spływała krew. W ręce trzymał nóż.

Rozdział 2 Fen zmartwiała… w głowie miała pustkę… żadnej adrenaliny koniecznej w trybie walcz-albo-wiej, która pomogłaby jej uciec przed niebezpieczeństwem; po prostu stała tam, ze ściśniętym gardłem, w którym uwiązł krzyk. Potem jej umysł przejął kontrolę, przypominając, że nie ma sąsiadów, którzy mogliby ją usłyszeć, gdyby krzyczała; że Hector jej nie obroni, bo ma dwanaście lat i nadwagę, i chociaż warczy, to jednocześnie merda ogonem, jakby tak jak i ona nie bardzo wiedział, czego się od niego oczekuje. Co mogłaby teraz zrobić? Teraz, kiedy krwawiący mężczyzna oparł się o jej drzwi, tej „ciemnej, burzliwej nocy” z legend, ściskając w dłoni nóż i patrząc jej głęboko w oczy… Krew znowu ruszyła z żyłach Fen. Chwyciła klamkę i zmagając się z wiatrem, zatrzasnęła drzwi przed nosem tego mężczyzny. Drżąc, odwróciła się i oparła o nie plecami. Musi zamknąć je na klucz. Ręce jej się trzęsły. Klucz nie chciał obrócić się w zamku. Uderzyła w niego rozłożoną dłonią. Jęknęła. Bolało jak wszyscy diabli. Ale ten mężczyzna ciągle był za drzwiami. I… o Boże. Był tam też Hector! Hector był w niebezpieczeństwie… ona umrze, jeśli coś mu się stanie… jeśli Hector zaatakuje, ten człowiek dźgnie go nożem… Och, Hector… Hector… musi wezwać policję… ale jak zdoła to zrobić, skoro telefon nie działa… Otworzyła drzwi. Mężczyzna ciągle stał tam, opierając się o ścianę, i przyciskał rękę do krwawiącego czoła. – Wynoś się! – wrzasnęła Fen. – Wynoś się stąd, policja już tu jedzie! Hector… – zawołała psa. – Hector! – Proszę mi pomóc – powiedział mężczyzna. – Proszę. Minął ją i gwałtownie wtargnął do kuchni. Fen oparła się plecami o ciągle otwarte drzwi, patrząc, jak mężczyzna opada na krzesło, na którym miała siedzieć Vivi, przy starannie nakrytym stole, przy talerzach z papugami, porządnych kieliszkach i sztućcach z uchwytami w kolorze akwamaryny. Podbiegła do stołu, chwyciła nóż… jeśli się poruszy, dźgnie go. Czy można dźgnąć kogoś stołowym ząbkowanym nożem? Ale on się nie ruszał, tylko siedział tam ze spuszczoną głową. Jakby się w sobie zbierał… Drzwi ciągle były otwarte i do kuchni wpadł nagły podmuch wiatru. Świeczki zgasły. Lampa naftowa zamigotała, drewno na kominku rozjarzyło się mocniej. Musi spróbować uciec… ale dokąd? Nie ma żadnych sąsiadów… O mój Boże… jest tu z zakrwawionym mężczyzną z nożem w ręce, który siedzi przy jej stole, wokół domu szaleje burza, Hector znikł, a ona nie wie, co ma robić… Mężczyzna siedział nieruchomo przy kuchennym stole, nie podnosząc głowy, zaciskając palce lewej ręki na nożu. Z rozciętego czoła ściekała mu krew. Czy ta rana wystarczy, żeby odebrać mu siły? Może jednak zdołałaby mu uciec… ukryć się wśród drzew? Ale jak długo miałaby się tam ukrywać? Kto miałby jej szukać? Trzymając przed sobą nóż jak rewolwer, Fen nerwowo zrobiła krok w stronę mężczyzny. Przyglądała mu się – będzie musiała opisać go później policji – to znaczy, o ile to przeżyje. Zdała sobie sprawę, że drży. Nagle Hector wpadł z powrotem do domu, przynosząc ze sobą zapach oceanu, deszczu i mokrej psiej sierści, który zmieszał się z aromatem zapomnianej wołowiny, gotującej się powoli na kuchence. Kolejny podmuch wiatru przewrócił kieliszki. Jasny, srebrzysty dywan uniósł się na

końcach, płomienie skoczyły wyżej, i Fen wróciła do życia. Jej dom obraca się w ruinę. Podbiegła do drzwi i zatrzasnęła je, a potem odwróciła się szybko. Idiotka! Sama odcięła sobie drogę ucieczki i teraz była tu sama z zabójcą uzbrojonym w nóż. Mężczyzna pochylił się do przodu i oparł głowę na dłoniach. Przez palce sączyła się krew. – Musiałem przeciąć pas, żeby wyjść z samochodu – powiedział nagle. Patrzyła na niego z niedowierzaniem. – Wiatr zepchnął mój samochód z jezdni, nic nie widziałem w deszczu i chyba uderzyłem w drzewo… Na pewno kłamie… – Jakie drzewo? Jaki samochód? Gdzie on jest? – To, które rośnie na początku tego podjazdu. – Jakiej marki jest ten samochód? – Musi zdobyć jak najwięcej informacji dla policji. – Range rover. Czarny. Oczywiście. Mężczyźni zawsze mają czarne samochody. – Muszę go zobaczyć. Wzruszył ramionami. Po jego twarzy spływały krople krwi. – Jeśli wyjdzie tam pani teraz, to jest pani odważniejsza ode mnie. – Zostanie tu też wymaga odwagi. – Przepraszam – spojrzał jej prosto w oczy. – Nie pomyślałem, jak to musi wyglądać. Przestraszyłem panią. Fen powolutku przesuwała się w stronę drzwi, nie spuszczając z niego wzroku… może nagle zrobić jakiś niespodziewany ruch… zabić ją… – Zamierzam sprawdzić ten samochód – powiedziała ostrzegawczo, potykając się o próg. Hector minął ją i wybiegł w najczarniejszą noc, jaką kiedykolwiek widziała. Patrzyła w tę noc, przerażona. Żadnego światła, ani jednej gwiazdy i ten deszcz, ciągle padał, a raczej lał się z nieba… Już była przemoczona… Przydałaby się jej latarka. Dlaczego wcześniej o tym nie pomyślała? Teraz przypomniała sobie, że ma jedną w samochodzie w garażu… zostawiła drzwi garażu otwarte. Pobiegła do swojego mini, wymacała latarkę w środkowym schowku, w którym trzymała swoje rzeczy… Jest, o Boże, mój Boże, co to za dźwięk? Czy on już po nią idzie? Nie, to tylko wiatr… Jak ma teraz wrócić do domu? Ale co innego mogłaby zrobić? Czy w ogóle dałaby radę prowadzić w takiej burzy? Co za głupota, przypomniała sobie teraz, że zostawiła kluczyki do samochodu na srebrnej tacce w kształcie łabędzia, na kredensie w kuchni. Głupia, powiedziała sobie, cholerna głupia idiotka… Wątły snop światła oświetlał tylko niecały metr przed nią, kiedy szła podjazdem w stronę drogi, walcząc z wiatrem i ślizgając się w kałużach. Był tam. Jego czarny range rover. Wbity maską w cyprys, który zasadziła tu, kiedy się wprowadziła. – Na szczęście – powiedziała wtedy; w każdym razie rolnicy we Francji, gdzie spędziła kilka lat, w to wierzą. No, to by było tyle! Przypomniała sobie, że kierowcy zawsze wożą dokumenty w schowku na rękawiczki. Teraz będzie mogła się dowiedzieć, kto to jest. Ale nie była w stanie otworzyć drzwiczek od strony kierowcy. Ślizgając się w błocie i przytrzymując samochodu, przeszła ostrożnie na drugą stronę. Drzwiczki po stronie pasażera otworzyły się bez trudu; wcisnęła się do wnętrza, ociekając wodą, wnosząc do środka żwir i błoto. Nachyliła się i otworzyła schowek. Pusty! Jak to możliwe? Wszyscy muszą mieć pod ręką dowód rejestracyjny na wypadek zatrzymania przez

policję albo wypadku. Takiego jak ten. Mokry Hector wetknął głowę do samochodu i rzucił jej rozdzierające spojrzenie o treści co-my-tu-robimy-zamiast-siedzieć-przy-kominku. Miał rację, ale jak miała tam wrócić? Przypomniała sobie, jak mężczyzna powiedział, że musiał przeciąć pas. Zgadza się, w świetle latarki zobaczyła, że pas był przecięty. Siedziała przez chwilę i rozmyślała. Czy może zaufać temu obcemu człowiekowi? Na razie wszystko, co jej powiedział, okazało się prawdą. Rzeczywiście miał wypadek i teraz krwawił pewnie na jej fotel. Był ranny i prawdopodobnie cierpiał. Wysiadła z range rovera, spuściła głowę i ruszyła do domu w ulewnym deszczu, popychana w plecy porywistym wiatrem. Mężczyzna siedział dokładnie tam, gdzie go zostawiła. Tym razem zamknęła za sobą kuchenne drzwi i stanęła, ociekając wodą, tak jak on wcześniej. Miała rację, drań krwawił na jej fotel! Wyciągnęła z szuflady kuchenną ściereczkę, zmoczyła ją pod kranem, wycisnęła, podeszła do intruza i przyłożyła ją do jego czoła. Jęknął i podniósł na nią wzrok. – W porządku – powiedział. – Nie jestem mordercą z siekierą. Czytał w jej myślach. – W takim razie proszę oddać mi ten nóż – odparła. Spojrzał w dół, zaskoczony, że ciągle ściska go w dłoni, a potem odwrócił go tak, żeby Fen mogła wziąć go za rękojeść. – Przepraszam, że panią wystraszyłem. – Nie boję się – powiedziała Fen. – No, może wcześniej się bałam. – Jasne. Otarł krew z czoła palcami i Fen zrozumiała, że on naprawdę potrzebuje pomocy. – Brandy – zasugerowała i dodała z powątpiewaniem: – Może to nie najlepszy pomysł, kiedy jest się w szoku. – Klasyka. – Podniósł głowę, żeby na nią spojrzeć i po raz pierwszy Fen mogła go dokładnie zobaczyć. Trudno było określić jego wiek, bo na czole miał zaschniętą krew i włosy tak mokre, że mogły być w dowolnym kolorze. Był wysoki, miał ponad metr osiemdziesiąt, i był szczupły, w czarnej motocyklowej kurtce ze skóry i dżinsach. Wyglądał… cóż… dobrze. Czyż zabójcy nie powinni wyglądać jak potwory? Fen nalała brandy, bo doszła do wniosku, że sama także powinna się napić. Ten intruz nie był jedyną osobą w szoku, ona też przeżyła swoje. Wychylił brandy jednym haustem; Fen pomyślała, że szkoda, bo brandy była bardzo dobra. Jedna z jej dziewczynek dała ją jej w prezencie na Boże Narodzenie kilka lat temu. Teraz przynajmniej się przydała. Fen była przemoczona i dygotała z zimna. – Chwileczkę – powiedziała, niemal zupełnie wracając już do siebie. – Przyniosę zestaw pierwszej pomocy i oczyszczę ranę. W międzyczasie przebiorę się w coś suchego. A pan niech zdejmie tę kurtkę, zniszczy mi pan krzesło. – Jak szara gęś… – usłyszała jeszcze głos intruza, który prawdopodobnie nie był jednak mordercą, kiedy szła na górę. Przebrała się w szare spodnie dresowe i lawendowy sweter, a potem spojrzała na buty. Brązowe botki do kolan, z spiczastymi czubkami, nowe. I pokryte błotem. Doszczętnie zniszczone. Może powinna wystawić za nie rachunek temu facetowi. I jeszcze za opiekę medyczną. Spiesznie poszła po sterylną gazę, wodę utlenioną i plastry. Plastry! Czy ona oszalała?

Facet był ranny w wypadku samochodowym, a ona chciała mu założyć plastry! Mógł mieć wstrząs mózgu, połamane kości, wymagać przyjęcia do szpitala, badania lekarskiego… Lekarz… a mój Boże, lekarz. Co się dzieje z Vivi?

Rozdział 3 Doktor Vivian Dexter miała dyżur na izbie przyjęć jednego z najbardziej obleganych szpitali w kraju, a to nie była spokojna noc. Szpital ED w San Francisco przyjmował wszystkich, od narkomanów, którzy przedawkowali, przez ofiary wypadków samochodowych i wypadków w pracy, po obrażenia zadane w wyniku napadów i bójek. Rocznie przewijało się przez niego ponad pięćdziesiąt tysięcy ludzi, na korytarzach zwykle stały nosze, czekając na pacjentów. Było tam zawsze tłoczno i głośno, a ranni i oszołomieni ludzie czekali na pomoc. Vivi próbowała się wcześniej dodzwonić do ciotki i powiedzieć, że na pewno nie zdoła do niej przyjechać w takiej burzy, ale nie miała szczęścia. Teraz była niespokojna, bo wiedziała, że Fen będzie się niepokoiła o nią. Nie dość, że przygotowała specjalną kolację i cieszy się na jej towarzystwo, ale pewnie też bardzo chce usłyszeć to, czym Vivi tak pilnie chciała się z nią podzielić. Vivi westchnęła ciężko; telefon nie działał, wszystkie loty zostały odwołane, drogi były prawie nieprzejezdne, a ona wykończona. Miała na sobie ten sam kitel i biały lekarski fartuch, który nosiła przez cały dzień, i plastykowy czepek na długich brązowych włosach, które naprawdę wymagały teraz mycia. Bolały ją stopy w rozsądnych białych chodakach, było jej zimno, czuła się lepka od potu i miała ochotę wziąć prysznic. Była na dyżurze przez dziesięć godzin. Wypiła w tym czasie dwanaście lurowatych kaw, pochłonęła dwa snickersy (zaczynała myśleć o trzecim), a między nimi pojadała czipsy ziemniaczane na zmianę z przyniesioną przez kogoś sałatką, która smakowała jak stare ogrodowe chwasty. Krótko mówiąc, była gotowa na martini i wygodne łóżko, kiedy ratownicy z karetki wbiegli z młodą kobietą przypiętą pasami do noszy. Dzwonili kwadrans wcześniej i zespół z izby przyjęć już ich oczekiwał, podobnie jak policjanci, którzy czaili się w tle, omawiając coś między sobą z poważnymi minami. To nie była ofiara zwykłego wypadku. Prawdopodobnie chodziło o morderstwo. Vivi narzuciła plastykowy fartuch i podbiegła, żeby spojrzeć na dziewczynę. Prawdopodobne morderstwo, pomyślała, kiedy zsuwali dziewczynę, z głową przytrzymywaną po obu stronach przez piankowe ochraniacze, z noszy na wózek. Leżała w lesie przez siedem czy osiem godzin. Jej twarz miała już zielonkawy, trupi odcień. Możliwe, że nadawała się bardziej do kostnicy niż na izbę przyjęć. Nie miała tożsamości. Była po prostu jakąś Jane Doe. Vivi poszukała pulsu. Tętno słabło pod jej palcami. Zakrawało to na cud, biorąc pod uwagę, że napadnięto ją najwyraźniej kilka godzin wcześniej. Ma poważną ranę na szyi, mówił ratownik z karetki, i podcięte nadgarstki… Policjanci pochylali się nad nią, przeszkadzając pracownikom szpitala. Vivi warknęła na nich, żeby się zabrali. Spojrzała i cofnęła się wstrząśnięta. Dziewczyna miała poderżnięte gardło. Znowu pokazała policjantom, żeby się odsunęli; to było jej miejsce; życie tej dziewczyny wisiało na włosku, kiedy ona i jej zespół robili co mogli: epinefryna, żeby serce dostało kopa, wenflony do pobrania krwi i podania leków. Vivi zauważyła, że rana jest czysta, najwyraźniej zadana bardzo ostrym nożem, przeznaczonym bez wątpienia do tego celu, a jednak w jakiś sposób zabójca nie trafił w tętnicę. Dziewczyna miała też zaklejone usta, taśmą izolacyjną, domyśliła się Vivi, ale policjanci musieli ją zdjąć. To był ”dowód”. Dziewczyna została też brutalnie zgwałcona. Vivi, której zrobiło się trochę niedobrze, wiedziała, tak jak wszyscy inni, że to już czwarta młoda kobieta zamordowana w ten sposób w ciągu ubiegłego roku. Różnica polegała tylko na tym, że ta żyła jeszcze i będzie żyła, jeśli tylko Vivi zdoła wyrwać ją śmierci. Ona i Bóg. I chirurdzy, którzy zresztą uważają się za bogów.

Dorwała jednego z najlepszych przez telefon dokładnie w chwili, kiedy miał zamiar rzucić burzy wyzwanie i wrócić na noc do domu. Dziewczynę na wózku, wraz ze wszystkimi przyłączonymi do niej rurkami, butlami i plastykowymi woreczkami z krwią i lekami zabrano do windy i zawieziono na salę operacyjną. Vivi patrzyła, jak zamykają się za nią drzwi. Wiedziała, że to jej ostatnia szansa. Vivi też chciała kiedyś zostać chirurgiem, studiowała nawet chirurgię przez kilka lat, ale w końcu z tego zrezygnowała. Wtedy nie bardzo wiedziała dlaczego, ale teraz, patrząc na tę młodą dziewczynę, zrozumiała. Do tego trzeba mieć nerwy ze stali. Ona miała swoją rolę do spełnienia tutaj, na izbie przyjęć. W tym była dobra. Zdjęła zakrwawiony fartuch i oparła się ze znużeniem o ścianę, skrzyżowała ręce na piersi i spojrzała na swoje odbicie w szklanych drzwiach. Ma trzydzieści lat, metr sześćdziesiąt wzrostu i jest trochę zbyt pulchna, bo zjada za dużo przekąsek w biegu. Cerę ma pożółkłą ze zmęczenia i za dużych ilości kawy, a na sobie poplamiony krwią kitel. Z włosami ukrytymi pod plastykowym czepkiem wyglądała jak jakaś pokojówka z przełomu wieków. I tak też się czuła. Równie dobrze mogłaby szorować podłogi na kolanach przez cały dzień, tyle tylko, że udało jej się już pomóc paru ludziom, musiała to sobie przyznać. Klientom. Pacjentom. Ofiarom. Jakkolwiekby ich nazwać, przez krótką chwilę należeli do niej, a ona dawała im z siebie wszystko. – Przepraszam, siostro? Vivi podniosła wzrok, żeby sprawdzić, kto jej potrzebuje. Policjant, wysoki, mocno zbudowany, z wielkimi stopami w wielkich butach i poważnym wyrazem twarzy. Miał niebieskie oczy i powinien się ogolić. – Przepraszam, siostro… – zaczął znowu. – Jestem lekarzem. Skinął głową, nadal poważny. – Oczywiście, to właśnie chciałem powiedzieć… – Oczywiście. – Być pielęgniarką to nic złego – dodał. – Mnie nie musi pan tego mówić. – Była zniecierpliwiona i wiedziała o tym. Naprawdę nie miała ochoty z nim rozmawiać. Była zbyt zmęczona. – Jestem detektyw Bradley Merlin. Patrzył na nią, czekając na odpowiedź. – Nic z tego – powiedziała, znużona. – Skończyłam dyżur pięć godzin temu. Jestem zmęczona i wychodzę do domu. Proszę porozmawiać z kimś innym, dobrze? – Nie. Muszę porozmawiać z panią. Jego twarz nadal była bardzo poważna, bez cienia uśmiechu. Profesjonalista w każdym calu. Vivi przypomniała sobie, że jej także powinno to dotyczyć. – Wątpię, czy z tego wyjdzie – powiedziała. Czuła to w kościach. Detektyw Brad Merlin spuścił głowę. Nie, żeby był w szoku. Znał to, słyszał już te słowa. – Wiem – odparł. – Byłem tam pierwszy. – To jakiś szaleniec – powiedziała Vivi. – Podciął jej nadgarstki, zgwałcił ją, a potem poderżnął gardło. Na szczęście ominął tętnicę. Ale rana jest czysta – dodała – zadana bardzo ostrym nożem. Trzeba mieć nóż chirurgiczny, żeby zrobić takie cięcie, jednym ruchem, bez poprawek, jeśli wie pan, o co mi chodzi. Nie wiem, jak mógł nie trafić w tętnicę. – Rozumiem. Vivi przyjrzała mu się i pomyślała, że może naprawdę rozumiał. Cóż, był detektywem, starał się wykonywać swoją pracę. Tak jak ona.

– Proszę porozmawiać z doktorem Lobavitchem, chirurgiem. On powie panu wszystko, co trzeba. – Nie wszystko – odparł detektyw Merlin. Vivi odepchnęła się od ściany. Kolana drżały jej ze zmęczenia. Ręce też. – A co jeszcze chciałby pan wiedzieć? – spytała niecierpliwie. – Jaki jest numer pani telefonu. Vivi patrzyła na niego w osłupieniu. – Jezu, detektywie! – Zsunęła plastykowy czepek i potrząsnęła głową, żeby rozpuścić włosy; były lepkie od potu i wiedziała o tym. – Może lepiej spróbuje pan rozwiązać kilka zbrodni? – Najpierw muszę wyprowadzić psa – zawołał za nią, kiedy się oddalała, chwiejąc się trochę w swoich chodakach. – Moglibyśmy razem chodzić z psami na spacery. Pójść na drinka? – Ja nie mam psa – odkrzyknęła Vivi, otwierając drzwi. – Mam pracę. – Jasne – powiedział Brad Merlin. Właśnie widział ją w akcji i domyślał się, że była w swojej pracy naprawdę niezła.

Rozdział 4 Kiedy Fen zeszła na dół, znowu sucha i rozgrzana w ciepłych spodniach i swetrze, ze środkami opatrunkowymi w ręce, intruz zdążył już zdjąć swoją motocyklową kurtkę i znowu siedział przy kuchennym stole, przyglądając się z zainteresowaniem papuzim talerzom. – Ładne talerze – powiedział, podnosząc na nią wzrok. Miał brązowe oczy. Włosy, które podeschły już trochę, w świetle świec i naftowej lampy także wyglądały na ciemne. Przód jego różowej koszulki był równie mokry jak kurtka. – Proszę to zdjąć – rozkazała. – Przyniosę ręcznik, musi się pan wytrzeć. Lubię papugi – dodała, nawiązując do talerzy. – Bardzo rozmowne ptaki. Mój krewny miał jedną, wiele lat temu. Miała na imię Luchay. Żyła ponad sto lat, jeśli się nie mylę. – Nie wiedziałem. To znaczy, że żyją tak długo. Zdjął koszulkę, siedział półnagi i wyglądał, jakby nie bardzo wiedział, co ze sobą teraz zrobić. Fen pomyślała, że wydaje się zupełnie bezradny. No, ale przecież uderzył się w głowę podczas tego wypadku samochodowego. Tak przynajmniej powiedział. Czy to prawda? Może to ona jest idiotką. Znowu! Wzięła przemoczoną koszulkę, trzymając ją w dwóch palcach jak najdalej od siebie, co sprawiło, że mężczyzna zaczął się śmiać. – Dlaczego różowa? – spytała i wrzuciła ją do zlewu, a potem odkręciła kurek i napełniła wodą niewielką plastykową miseczkę. – A dlaczego nie? Pani lubi papugi, ja różowe koszulki. – Mężczyźni nie ubierają się na różowo. Przynajmniej nie ubierali się tak za moich czasów. Skrzyżował ręce na piersi, skromnie zasłaniając nagą pierś. – Te czasy nie były tak dawno temu. Fen spojrzała na niego, unosząc jedną brew. Czyżby zaczął prawić jej komplementy? Przecież powinien być półżywy! Ruszyła w jego stronę, chlapiąc wodą z miski na podłogę. Hector przytoczył się za nią, zlizując wodę, a potem usiadł i wbił oczy w intruza. Potem zawarczał głucho. – Ciekawa jestem, dlaczego Hector to robi? – spytała głośno Fen. – Zwykle jest takim przyjaznym psem. Mam nadzieję, że jednak nie jest pan mordercą. Bo jeśli jest inaczej, oznaczałoby to, że ja jestem bardzo głupią kobietą, a miałam nadzieję, że już z tego wyrosłam. Zmoczyła w wodzie gazę i zaczęła ocierać mu czoło. Teraz mogła dobrze przyjrzeć się ranie; wyglądała paskudnie: długa na pięć czy sześć centymetrów, schodziła w stronę lewej brwi i z pewnością była tak głęboka, że powinno się założyć na nią szwy. Zamknął oczy, kiedy ją obmywała. Zauważyła, że nie zrobił żadnego ruchu, żeby zaprzyjaźnić się z psem. Prawdę mówiąc, zupełnie ignorował Hectora, zachowywał się tak, jakby pies po prostu nie istniał. Może dlatego Hector zaczął powarkiwać – żeby zaznaczyć swoją obecność, zrobić wrażenie, tak jak mężczyźni robią to czasami przy kobietach. Fen dobrze to wszystko znała. To znaczy teraz, po trzech małżeństwach. Wolno się uczyła. – Jest pan żonaty? – zapytała. Nie otworzył oczu. – Czy wyglądam na żonatego? Wzruszyła ramionami i wilgotna gaza obsunęła się, a mężczyzna skrzywił. – Och, przepraszam. Cóż, w zasadzie mógłby pan być. W świetle świec. Nigdy nie wiadomo… samotny mężczyzna, zmierzający na jakieś rendez-vous… pewnie z jakąś zamężną kobietą.

Znowu się zaśmiał, otworzył oczy i spojrzał na nią. – Dlaczego zamężną? – Bo są najłatwiejsze. Znudzone, samotne, jeszcze jeden mebel w domu, można by powiedzieć. Na odrobinie pochlebstwa można daleko zajechać… coś o tym, jaka jest atrakcyjna, jak ci się podoba… – Fen wzruszyła ramionami. – I gotowe. Uniósł brwi z udawanym przerażeniem. – Jest pani cyniczna. Rana znowu zaczęła krwawić. – Niech pan nie rusza tak brwiami – powiedziała Fen, nasączając gazę wodą utlenioną i przyciskając ją mocno do rozcięcia na czole. – Nie jestem cyniczna. Jestem tylko realistką. A wiem o tym, bo sama to przerabiałam. Byłam jedną z tych „zamężnych”. Wie pan, to banalne historie: haczyk, wędka, wiadro. Tym właśnie byłam, zdobyczą dnia. – Jezu! – No, już. – Cofnęła się i ze zmarszczonymi brwiami przyjrzała efektom swojej pracy. – Nie wygląda to za dobrze. Powinien to zobaczyć lekarz. – Jaka szkoda, że nie ma tu jakiegoś pod ręką. – A niewiele brakowało. – Fen wskazała ręką zastawiony stół. – Moja siostrzenica, która jest lekarzem, miała przyjechać dzisiaj do mnie na noc. Myślałam, że to ona. – A to byłem ja. – Oczywiście, pan. A nie wiem nawet, jak pan ma na imię. – Jestem Alex – powiedział. – Fen – odparła. Spojrzeli sobie w oczy. Nagle pojawiło się między nimi jakieś porozumienie. – Żadnych nazwisk. – Fen wygładziła lawendowy sweter, wyrzucony na wierzch workowatych spodni. – Niech tak zostanie? Taka mała tajemnica. – Jak na rendez-vous. Zaśmiała się. – Sporo czasu minęło od mojego ostatniego. – Wzięła miseczkę i wylała zaczerwienioną od krwi wodę do zlewu. – Kiedyś je lubiłam, te rendez-vous. – Zdaje się, że miałaś ich więcej niż ja. Fen oparła się o zlew, założyła ręce na piersi i skrzyżowała długie nogi w szarych spodniach. – To możliwe. Jestem starsza od ciebie. Hector podszedł i zaczął się kręcić u jej stóp. Na zewnątrz wiatr znowu przybrał na sile, ostre podmuchy uderzały w okna. Płomienie lampy naftowej i świec na stole zamigotały. Powiedziała szybko: – Dobrze, że mamy tylko świece, bo nie możesz zobaczyć, jak jest naprawdę. Lepiej zakleję to rozcięcie plastrami, zanim zakrwawisz mi krzesło. Zamknął oczy, kiedy znowu zajęła się raną na jego czole. – Gotowe. – Odsunęła się, żeby mu się przyjrzeć. – Teraz wyglądasz jak weteran wojenny. Alex odsunął krzesło i wyciągnął ramiona nad głowę. Nagle znowu zdenerwowana, Fen pomyślała, że wydaje się bardzo nagi, bez koszulki, w jej małej kuchni. Żebra sterczały mu trochę, tak jak powinny, na piersi miał miękkie, ciemne włosy. Był bardzo atrakcyjny, ten mężczyzna, którego ocaliła podczas tej ciemnej, burzliwej nocy. Wąski w biodrach, na których nisko trzymały się dżinsy… – Lepiej przyniosę ci sweter – powiedziała.

Sięgnął po kurtkę, wiszącą na oparciu krzesła. – Nie rób sobie kłopotu, po prostu włożę swoją kurtkę. A potem ruszam w drogę. – Mowy nie ma! Nie w tym stanie, przy takiej pogodzie. Zaczekaj tu. Fen wzięła świecę ze stołu i poszła do pokoju gościnnego, gdzie trzymała bawełniane bluzy dla przyjaciół, którzy, spodziewając się gorącego kalifornijskiego słońca, niemal zamarzali na zimnym wietrze od oceanu. Kiedy wróciła, Alex siedział na podłodze obok Hectora, który pozwalał mu drapać się w swoje ulubione miejsce za uchem. Facet był urodzonym uwodzicielem. Podała mu bluzę. Szarą. Z czerwonym napisem „Stanford” na plecach. – Dobra szkoła. – Włożył ją z wdzięcznością przez głowę. – Nie moja, niestety. Podszedł do niej, wziął świecę i postawił ją na stole. – A do jakiej chodziłaś? Fen musiała się roześmiać; nagle to on zaczął tu rządzić. – Do takiej tradycyjnej, gdzie z nikim się nie pieścili. – Opowiedz mi o tym. Szybko zmieniła temat. – To co z tym drinkiem? Zastanawiał się przez chwilę. – W porządku. Najpierw drinki. Potem historia twojego życia. Fen z roztargnieniem przeczesała włosy palcami. – A czego byś się napił? – Widzę, że masz otwarte czerwone wino. – Dobre Pinot Noir. Otworzyłam dla Vivi. – Ponieważ jednak Vivi tu nie ma, może my się go napijemy? – Podniósł butelkę i nalał wina do dwóch kieliszków, które stały na stole, a potem podał jeden Fen. – Dwoje obcych ludzi razem – jak Bergman i Bogart w Casablance, podczas burzy. – Podniósł kieliszek do góry. – Dwoje obcych ludzi – powiedziała Fen. Nie bardzo pamiętała ten film, ale miała nadzieję, że Bogart grał pozytywną postać. Na zewnątrz wył wicher i burzył się ocean. Uśmiechnęła się i upiła łyk wina. Jakkolwiekby było, nagle zaczęła się dobrze bawić.

Rozdział 5 Vivi, nareszcie wolna, szła tak szybko na szpitalny parking, jakby bała się, że jeśli będzie zwlekać schwytają ją, zawrócą do pracy i zmuszą, żeby znowu zaczęła naprawiać złamanych ludzi. Nie miało znaczenia, że ona sama była teraz złamana. Życie toczy się dalej, czyż nie? W jakiś sposób? Wielki, grający echem parking był prawie pusty; tylko kilka samochodów stało na nim tu i ówdzie. Wcisnęła guzik, żeby przywołać windę, rozglądając się nerwowo dookoła i przestępując z jednej obolałej stopy na drugą. Ciągle miała na nogach białe chodaki, w których chodziła przez cały dzień. Nie mogła się doczekać chwili, kiedy je zdejmie, wejdzie do wanny, zanurzy się w niej po brodę i pozwoli łzom spływać do gorącej wody. W każdym razie miała nadzieję, że woda będzie gorąca. Jej mieszkanie znajdowało się w suterenie starego wiktoriańskiego domu w San Francisco, więc nigdy nie wiedziała, czy w ogóle będzie woda, czy ogrzewanie będzie działało, a nawet czy stary gazowy piecyk czasem nie eksploduje. Bywały chwile, takie jak ta, kiedy Vivi żałowała, że nie zdecydowała się na jakieś nowoczesne studio gdzieś bliżej szpitala, ale w końcu zawsze ulegała czarowi spiczastych szczytów dachu, ornamentów i całego tego piękna. Zdarzało jej się też żałować – w noce takie jak ta, kiedy ciągle miała na sobie kitel włożony dziesięć godzin wcześniej, obraz prawie martwej dziewczyny z poderżniętym gardłem wyryty pod powiekami i własną emocjonalną udrękę, z którą musiała sobie radzić – że nie zdecydowała się na pracę od dziewiątej do piątej, która zostawiłaby jej trochę czasu dla siebie. Bardzo chciała, by burza wreszcie minęła i cholerna winda wreszcie przyjechała. Znowu nacisnęła guzik, przytupując zmarzniętymi stopami. Wyjęła komórkę i jeszcze raz spróbowała zadzwonić do Fen. Nadal nie odbierała. A ciotka była osobą, z którą tego wieczoru Vivi rozpaczliwie chciała się zobaczyć, porozmawiać. Martwiła się o nią, samotną w małym domku na urwisku nad Pacyfikiem, który musiał teraz szaleć przy wtórze wyjącego wichru, dość silnego, by zdmuchnąć niewielki budynek i jego właścicielkę prosto w rozwścieczone fale. Żałowała, że Fen nie przeprowadziła się tutaj dwanaście lat temu. Że nie wzięła apartamentu w Bay Area czy choćby w Marine County, ale ona zakochała się w Big Sur, w tym domku, w tym widoku i, co najważniejsze, w tym odosobnieniu. Krótko mówiąc, Vivi była bardzo do Fen podobna. Winda wydała kilka krótkich dźwięków parę minut wcześniej, ale ciągle nie było słychać poskrzypywania, z którym zwykle nadjeżdżała. Vivi znowu wcisnęła przycisk, ale tym razem nie rozległ się żaden dźwięk. Będzie musiała iść schodami. Parking był cichy, pusty; nie było żadnych innych pracowników szpitala spieszących do swoich domów i rodzin. Czy, tak jak ona, do gorącej kąpieli. Zawahała się. Klatka schodowa wydawała się opustoszała, ale winda wyraźnie gdzieś utknęła… i ktoś wchodził po schodach… powoli… ociężale… Włoski na karku Vivi podniosły się, na rękach poczuła gęsią skórkę. Gorączkowo usiłowała przypomnieć sobie, jak należy się zachowywać w takich odludnych miejscach… miejscach gwałtów, jak ktoś nazwał te wielopiętrowe parkingi; pomyślała o sprayu z gazem, który nosiła w torebce, tej współczesnej damskiej wersji maczugi… mogłaby trafić nim faceta w oczy z odległości dziesięciu metrów… – Cześć, Vivi, co ty tu jeszcze robisz? Pod Vivi ugięły się kolana. Drżała na całym ciele. To tylko doktor Sandowski. – Och, cześć albo raczej dobranoc – powiedziała i z ulgą skinęła ręką. – Wracam właśnie do domu.

Ralph Sandowski był w pewnym sensie jej kolegą po fachu, psychiatrą cieszącym się międzynarodową sławą, który podróżował po całym świecie z wykładami na temat stresu pourazowego, występującego częściej, niż się powszechnie sądzi. Tak przynajmniej Sandowski powiedział Vivi, zdecydowanie pogodnym tonem, jak jej się wydawało, przy kubkach rzadkiego płynu, w szpitalu nazywanego kawą. Powiedział też, że czasem ma wrażenie, iż większość ludzi cierpi z powodu jakiegoś rodzaju stresu pourazowego. Vivi zastanawiała się nad tymi słowami, aż doszła do wniosku, że właściwie nie zaskoczyły jej specjalnie. W pewnym sensie sama z tego powodu cierpiała. Zwłaszcza teraz. Tego wieczoru. Kiedy była pogrążona w rozpaczy. Przez sekundę, stojąc na parkingu i patrząc na Ralpha Sandowskiego, zadawała sobie pytanie, czy mógłby pomóc jej w jej problemach. Był wysoki i szczupły, pochylony i miał postawiony kołnierz czarnej pikowanej kurtki. Ciemne włosy, okulary – oczywiście w rogowych oprawkach, jakie inne mógłby nosić psychiatra? Prawdę mówiąc, Ralph Sandowski był atrakcyjny. Vivi domyślała się, że wiele kobiet ustawiłoby się w kolejce, żeby się umówić się z nim na randkę albo przynajmniej na wizytę w jego gabinecie, gdzie mogłyby opowiedzieć o swoich kłopotach, wysłuchać jego porad wygłaszanych jakże łagodnym tonem i przyjmować z jego rąk pudełka chusteczek higienicznych. – Wreszcie po dyżurze? – zawołał i pomachał do niej, zmierzając do kolejnej kondygnacji schodów. – Wreszcie – przyznała. – Kolejna „zamordowana” dziewczyna, którą trzeba było się zająć. Napadnięta jakieś siedem czy osiem godzin temu, a jednak jeszcze się trzyma. Ledwo. I żadnych podziękowań dla niedoszłego mordercy. – Przykro mi to słyszeć – powiedział. – Hej – cofnął się jeszcze. – Miałabyś ochotę na drinka? – Jesteś dzisiaj już drugi – odparła i pomyślała o detektywie Bradzie Merlinie. – Popularna dziewczyna – mruknął. Vivi się roześmiała. Uspokoiła się wreszcie. Teraz wcześniejsze zdenerwowanie wydawało jej się trochę śmieszne. – Kiedyś byłam dziewczyną – powiedziała z żalem. – Wiesz, wczoraj… a może jeszcze trochę wcześniej. Ralph Sandowski zatrzymał się u szczytu schodów i spojrzał na nią. Przesunął wyżej okulary w rogowych oprawkach. – Nadal nią jesteś, moim zdaniem – powiedział w zamyśleniu. – Jest pan bardzo miły, panie doktorze. – Vivi zeszła z nim po schodach, ucieszona, że ma towarzystwo. No, w końcu dostała się do swojego jeepa. – Dziękuję za propozycję. – Więc może innym razem, co? Czuła na sobie jego wzrok, kiedy wsiadała do samochodu i ruszała, krzywiąc się, bo silnik robił mnóstwo hałasu. Ale odjeżdżając, uśmiechnęła się do niego, zadowolona, że się tam pojawił.

Rozdział 6 Detektyw Brad Merlin wyszedł z komisariatu mniej więcej o tej samej godzinie, o której Vivi wyszła ze szpitala. Tak samo jak ona podszedł do samochodu, choć jego stał na ulicy i był pikapem marki Ford, czarnym oczywiście, ze srebrnym zaczepem z tyłu, na którym holował łódź nad jezioro. Lubił biwakować, wędkować, siedzieć przy zaimprowizowanym ognisku i gadać z chłopakami przy grillowanej rybie, którą udało im się złowić, jeśli mieli szczęście; jeśli nie, przy stekach czy czymkolwiek innym. Ale na takie rzeczy człowiek potrzebuje wolnego od pracy czasu, a podobnie jak Vivi Dexter, Brad nie miał go zbyt wiele. Jego pies siedział na przednim siedzeniu z nosem przyciśniętym do szyby. Pudel. Nie miniaturowy, ale zdecydowanie mały. W dodatku w dziwnym, rdzaworóżowym kolorze! Suczka należała do jego byłej żony, która nazwała ją Bitsy. Kiedy jego żona spakowała walizki i odeszła, kilka lat wcześniej, zrozpaczona Bitsy stała w oknie i patrzyła, aż w końcu rzuciła się za nią dziesięć metrów w dół. Brad, zdruzgotany, miał ochotę zrobić to samo. Zamiast tego zszedł po schodach i uratował psa. Żona oznajmiła, że nie chce już ani jego, ani Bitsy, i Brad, pokonany wyrazem bólu w oczach suczki, zatrzymał ją. Oczywiście musiał zmienić jej imię. Nie mógł przecież chodzić po parku, nawołując pudelka imieniem Bitsy. Pamiętał historię o psie pisarki Dorothy Parker, spanielu, który nie mógł się doczekać, kiedy dołączy do gości zebranych na tarasie poniżej, i wykonał taki sam skok. Parker nazwała go Flyin’ Fool[1] . I tak Bitsy została własnym Flyin’ Fool Brada. Brad odkrył, że pudle są inteligentne, szybko się uczą, dają się lubić i nie zrzucają sierści. Byłoby jeszcze lepiej, gdyby ta sierść nie była różowa, ale Brad nie strzygł jej i nie czesał, i nauczył się znosić ironiczne uśmieszki podczas spacerów: wielki, posępny policjant z malutkim, delikatnym pieskiem. – Niech się pieprzą, Flyin’ – mówił wesoło. – Jesteś panią samej siebie, a ja jestem panem samego siebie, i oboje o tym wiemy. Teraz wypuścił Flyin’ z samochodu. Suczka pokręciła się trochę, poniuchała tutaj, przykucnęła tam, a potem wróciła i usiadła koło Brada, z takim wyrazem pyska, jakby zastanawiała się, co dalej. – Domyśl się – powiedział Brad. Ruszyli w stronę Veronica’s Bar&Grill, przytulnego, staroświeckiego saloonu z wąskim cynowym barem i ścianą zastawioną butelkami wszelkich alkoholi, jakie można sobie wymarzyć, których nikt nigdy nie pił. Mieli bourbona Maker’s Mark, którego lubił i jego ulubione kirin z beczki. Kanapy były obite spękanym czerwonym skajem, który pamiętał zapewne lata sześćdziesiąte, tak jak kulista lampa kiwająca się u sufitu w nawiewie z klimatyzacji albo ogrzewania, w zależności od pory roku, która rzucała na wszystko ciepłą pomarańczową poświatę, zupełnie jak zachodzące słońce. Stołki były jednak nowe; Brad wspiął się na jeden przy barze, dokładnie na rogu, skąd widać było oba końce sali, a zwłaszcza drzwi. Policjant to zawsze policjant; chciał wiedzieć, kto wchodzi, kto wychodzi, kto ma jakiś problem. „Problemy” nie występowały jednak u Veroniki zbyt często, bo wszyscy wiedzieli, że chętnie przesiadują tam pracownicy miejscowego komisariatu, a poza tym Veronica, potężna kobieta o potężnej piersi i potężnym głosie, rządziła swoim imperium żelazną ręką. Jeśli zadarłeś z Veronicą, nie uchodziło ci to na sucho. Tego wieczoru miała na sobie czarny aksamit gdzieniegdzie naszywany cekinami – lubiła, żeby trochę błyszczało. Głęboki dekolt w kształcie litery V ukazywał sporo biustu,

hydraulicznie wzniesionego ku niebu w sposób, zdaniem Veroniki, seksowny i czarujący. Brad znał jej zdanie na ten temat, ponieważ go z nim zapoznała. Włosy miała platynowe i kręcone, i wszyscy wiedzieli, że to peruka, ale nikomu to nie przeszkadzało. Veronica była przyjaciółką wszystkich mężczyzn i żoną żadnego. Miała lat siedemdziesiąt, a jak sama mawiała kątem czerwono obwiedzionych ust, wyglądała najwyżej na pięćdziesiąt i ani dnia więcej. Prowadziła swój lokal od czterdziestu lat i już nic nie było w stanie jej zdziwić. Mieszkała „nad sklepem” i miała wszystko na oku. Serwowała skrzydełka i burgery (był tylko jeden rodzaj sera – dostawałeś amerykański i byłeś zachwycony). Tego zimnego, deszczowego wieczoru knajpka pachniała zachęcająco „specjalnością zakładu”, gorącą zupą na kurczaku z kluseczkami. Matka Veroniki była Żydówką. Brad Merlin podobał się Veronice. Ale on na ogół podobał się kobietom. Miał czterdzieści lat, metr osiemdziesiąt pięć w skarpetkach i szeroką pierś, a także lekko zaokrąglony brzuch. Mimo diety składającej się głównie z fast foodów i alkoholu, ciągle był w dobrej formie. Jego ciemne, gęste włosy sterczały na wszystkie strony i żyły własnym życiem, a ciemne, krzaczaste brwi rosły z alarmującą prędkością, a kiedy zaczynały się podwijać i włazić mu do oczu, Veronica musiała je podcinać. Oczy miał ciemnoniebieskie, co zawdzięczał genom jakiegoś norweskiego przodka, jak powiedział Veronice, a jego podbródek, kiedy był nieogolony, także przybierał niebieskawy odcień, na co z kolei miały wpływ geny po jakimś przodku irlandzkim. Miał też wielkie stopy, jak to policjant. Trudno byłoby go nazwać przystojnym, ale z pewnością kobietom wydawał się atrakcyjny. Veronica wiedziała, że dla Brada istniała tylko jedna kobieta: jego żona. Zostawiła go dla innego mężczyzny, który – jak wyznał Veronice, zdruzgotany, niedługo po rozstaniu – pracował mniej, miał droższy samochód i było go stać na wakacje w Europie. I dla niego, i dla Flyin’ (wtedy jeszcze Bitsy) był to duży cios i Veronica wiedziała, że ciągle jeszcze ich to boli. Brad mieszkał sam w małym domku, który kiedyś był stajnią, a później warsztatem samochodowym, i obróciłby się w ruinę, gdyby nie zainwestował w niego swojego wolnego czasu i tego, co zostało z jego pieniędzy, nie wyremontował go i nie uczynił swoim domem. Dom był mały, ale Brad miał w nim swoją muzykę, swoje książki, swój ekspres do kawy i swojego psa. – Czego więcej – spytał kiedyś Veronicę – może chcieć mężczyzna? Mogłaby mu powiedzieć, czego, ale tego nie zrobiła. – Jak leci, Czarodzieju? – spytała go teraz, sięgając pod blat po herbatnika dla psów, trzymała je tam specjalnie dla psów swoich klientów. Rzuciła go Flyin’. Veronica zawsze nazywała Brada „Czarodziejem”, ze względu na jego nazwisko. W mitologii Merlin był czarnoksiężnikiem na dworze Króla Artura i Rycerzy Okrągłego Stołu. – Na co masz ochotę? Pytała, co będzie jadł, a nie, co będzie pił. Szklaneczka z Maker’s Mark stała już na barze, a Flyin’ już gryzła swoje ciastko, krusząc po podłodze. – Poproszę zupę, Veronico – powiedział Brad. – A jak ty sobie radzisz tej strasznej nocy, kiedy ni człek, ni zwierzę nie powinno się błąkać pod gołym niebem? – Radzę sobie nieźle, ale to nie ja się błąkam, tylko ty. – Musiałem wyprowadzić psa. Veronica spojrzała na różowego psa, który siedział z równo ułożonymi łapami i patrzył na nią w nadziei, że dostanie kolejnego herbatnika. – Nie mógłbyś biedaczki ufarbować na czarno? – spytała i nalała kirin z dużą pianką, tak jak lubił. Brad wzruszył ramionami.