kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 827 047
  • Obserwuję1 347
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 650 532

Adler Elizabeth - W rytmie serca

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
A

Adler Elizabeth - W rytmie serca .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu A ADLER ELIZABETH
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 212 stron)

Adler Elizabeth W rytmie serca Ed Vincent, znany biznesmen i miliarder, zostaje postrzelony. Walczy o życie w szpitalu. Jego przyjaciółka Melba Merrydew jest w szoku. Dlaczego ktoś chciał go zabić? Ed nie ma wrogów. Przecież go dobrze zna. Śledztwo w sprawie zamachu ujawnia jednak, jak bardzo się myli. A Melba staje twarzą w twarz z prawdą. I z płatnym zabójcą, który nie spocznie, dopóki nie dokończy swojego zadania...

Rozdział 1 To był piękny lot. Nad Manhattanem zapadł już szarobłękitny zmierzch. Światła lśniły jak gwiazdy, rysując sieć ulic, które z góry wyglądały jak wylane złotem. Z fotela pilota wydawały się wspaniałe, choć dla ludzi na dole ruch samochodowy musiał być koszmarem. Mała, jednosilnikowa cessna skylane 182 tak płynnie reagowała na dotknięcia, że prowadzącemu ją wydawało się, że to jemu wyrosły skrzydła. Lepsza niż odrzutowiec, pomyślał, schodząc nad lśniącymi wieżowcami Manhattanu na lotnisko La Guardia. To jest właśnie radość latania. Wolność, kilka godzin ucieczki od przyziemnego świata, żeby jak dziecko udawać, że naprawdę można fruwać. Nie zamierzał tego wieczoru lecieć do Nowego Jorku, ale telefoniczne wezwanie brzmiało nagląco. Prowadził negocjacje w sprawie zakupu dużej nieruchomości na Manhattanie i ktoś chciał go przebić. Kto, miał się właśnie dowiedzieć. Dziś wieczorem. Uśmiechnął się szeroko, kiedy mały samolocik dotknął ziemi, podskoczył lekko raz i drugi, po czym potoczył się gładko w stronę hangaru. Traktował swoją niewielką, srebrną maszynę zbudowaną na specjalne zamówienie, tak jak inni traktująkonia wyścigowego. Po skończonym locie niemal miał ochotę wytrzeć ją, przykryć derką, nakarmić świeżym sianem i marchewką... Roześmiał się z samego siebie, kiedy stanął, rozpiął pasy i wyskoczył z samolotu. Czule poklepał kadłub i natychmiast uświadomił sobie, że zostawił wewnątrz teczkę. Miał właśnie z powrotem wskoczyć do środka, gdy usłyszał, że ktoś go woła. Pewnie Jeny, mechanik, który na

niego czekał. Jeny zajmie się teraz samolotem, zajrzy w jego wnętrze i sprawdzi, czy wszystko jest w porządku przed jutrzejszym powrotem do Charlestonu, kiedy sprawy będą już załatwione. - Pan Vincent? - Tak? - Odwrócił się z uśmiechem. Patrzył wprost w lufę automatycznej sigmy. A potem cały świat stał się czerwony. Rozdział 2 Nie wyjdzie z tego. Ed Vincent słyszał te słowa. Huczały mu w głowie, ale dopiero po kilku sekundach zorientował się, że mówią o nim. Składane nosze straszliwie trzęsły i podskakiwały, kiedy wytaczali go z sanitarnego śmigłowca. Słyszał szum automatycznie otwieranych drzwi, gdy wieziono go na oddział ratunkowy, donośny głos pielęgniarki mówiącej o okolicznościach wypadku, o ranach i stanie pacjenta, wykrzykiwane głośno polecenia. - Tętno na tętnicy udowej? Akcja serca spada do trzydziestu sześciu, to koniec... Czuł, jak rozcinają na nim ubranie. Leżał nagi jak ryba wyrzucona na piasek, pod gorącym, oślepiającym blaskiem lamp, jakby skierowane były na niego oczy całego świata. Mały, ale własny, pomyślał, uśmiechając się jedynie w duchu, bo mięśnie twarzy miał unieruchomione pod maską tlenową. Ręce i nogi zdrętwiały, ciało jakby przestało istnieć. Do chwili, gdy ktoś wbił mu sztylet w bok. Chciał krzyczeć z bólu, ale wydał z siebie tylko skowyt -gardło też odmówiło posłuszeństwa. - Intubujemy. Musimy szybko usunąć krew z płuc - usłyszał tuż koło ucha spokojny kobiecy głos. Gdzie do cholery jest anestezjolog? - chciał wrzasnąć. Nie mógł, oczywiście, wydusić ani słowa. - Jak się pan nazywa? - wołał do niego ktoś inny. - Proszę otworzyć oczy i popatrzeć na mnie... A ma zamknięte oczy? Widział twarze w aureoli światła patrzące na niego z góry, czuł na sobie ręce, słyszał głosy. Tylko nie mógł odpowiedzieć. - Ciśnienie spadło. To chyba koniec...

Żel, którym posmarowano mu pierś, był zimny. Ktoś powinien im o tym powiedzieć, kazać go odrobinę podgrzać, żeby oszczędzić organizmowi szoku. Nagle poczuł się tak, jakby serce miało wyskoczyć mu z klatki piersiowej. Wstrząs elektryczny wygiął jego ciało w łuk. Jeszcze raz. I znowu. - Odczyt? - domagał się ktoś. Po co to wszystko? - pomyślał znużony. Czekam już tylko na światełko witające zmarłych na końcu tunelu. Był taki zmęczony. Wiedział, że odchodzi. Był już w drodze. Jeszcze raz poczuł szarpnięcie, ale głosy zacierały się. W duchu wzruszył ramionami, miał chyba udane życie. Takie jak trzeba. Przynajmniej w ostatnich latach. Nie może narzekać. Nie ma żony, dzieci, rodziny. Tak naprawdę nie bardzo miałby po co żyć. No, może poza jeszcze jedną kolacją w ulubionej włoskiej knajpce. Albo jeszcze jednym, ostatnim weekendem w starym domku nad wodą, na cyplu, sam na sam z żywiołem, gdy wyciąga się na brzeg starą łódź, remontowaną starannie przez całe lata. Kochał to miejsce przy każdej pogodzie - gdy spowijały je ciche, wiosenne mgły i w sierpniowym skwarze; podczas ciężkich nocy schyłku lata i szarych, chłoszczących deszczem zimowych sztormów. Zawsze uważał, że odnalazł raj. Aż do tej chwili, bo teraz miał zobaczyć prawdziwy... - Próbujcie jeszcze raz! - rozkazał surowy głos, a elektryczny wstrząs znów rzucił ciałem Eda. Dajcie już sobie spokój - chciał powiedzieć. Nie chce mi się już wysilać, żeby żyć... Łatwiej ześliznąć się do tego tunelu i czekać, aż zobaczę światełko na końcu... a może nawet oblicze Boga, tak jak nam zawsze obiecywał pastor, gdy byliśmy dziećmi i siedzieliśmy w małej cedrowej kapliczce baptystów u podnóża gór we wschodnim Tennessee... - Brak tętna - krzyknął ktoś. Pewnie, że brak, przecież umieram. Ta myśl przyniosła mu ulgę. Nie miał po co żyć. Ani dla kogo. Poczuł przeszywający ból, kiedy wstrzykiwano mu środek pobudzający wprost w serce. Chciało mu się krzyczeć. - Jeszcze raz - padło polecenie i ciało Eda znów podskoczyło. Zelda. Imię przemknęło przez mózg w momencie wstrząsu. Co się stało z Zeldą? Gdzie jest? Jego znaleźli. Teraz będą szukać jej. - Jest tętno. - W głosie pielęgniarki brzmiała nuta triumfu. Wszyscy patrzyli na monitor, na którym małe, zielone szczyty i dolinki dowodziły, że serce znów bije. Z nieprawdopodobnym wysiłkiem Ed otworzył oczy. - Muszę stąd wyjść - powiedział ochrypłym szeptem.

Rozdział 3 Marco Camelia, detektyw wydziału zabójstw, stał pod ścianą sali intensywnej terapii, przyglądając się walce życia ze śmiercią. Wyglądało na to, że górę brała śmierć. A to by oznaczało, że znalezienie sprawców zbrodni będzie piekielnie trudne. Chyba że Ed Vincent wyjdzie z tego, obudzi się i powie, kto do niego strzelał... Wtedy wszystko stanie się jasne. Camélia miał czterdzieści sześć lat. Był szczupłym, silnym Sycylijczykiem o gęstych, ciemnych włosach i piwnych oczach, które stawały się niemal czarne, gdy był wściekły, co zdarzało mu się nie tak znowu rzadko. Na swój sposób był atrakcyjny - gładko ogolony, ale z błękitnym cieniem zarostu na podbródku, zawsze nienagannie ubrany: ciemny garnitur, biała koszula i szarosrebrzysty krawat. Camélia rozpoczął służbę, mając dwadzieścia lat. Rzucił Queens College i ożenił się ze swoją szkolną miłością, Claudią Romanos, portory-kańską pięknością. W jej zaślepionych uczuciem oczach był kimś w rodzaju Schwarzeneggera. Uwielbiała go, podobnie zresztąjak czwórka ich dzieci, dwie dziewczynki i dwóch chłopców. Wszyscy mówili po hiszpańsku równie dobrze jak po włosku, a także najczystszą angielszczyzną w amerykańskim wydaniu. Własne, małe, domowe ONZ, mówił o nich. Mimo to, że był człowiekiem bardzo rodzinnym, Marco Camélia cieszył się wśród kolegów szacunkiem i dobrze o tym wiedział. Uważany był za twardego gliniarza. Dwa razy go zawieszano, kiedy pełniąc służbę zastrzelił przestępcę. W obu wypadkach dochodzenie wykazało, że nie miał innego wyjścia. Był po prostu upartym gliną i tyle. Wszystko sprawdzał, nie pomijał żadnego szczegółu, nie wymknął mu się żaden zabójca. Przynajmniej na razie. Było mu żal Vmcenta. Żałował go i podziwiał. Świetny facet, bogacz, który robi dobry użytek ze swoich pieniędzy. Wspomagał organizacje dobroczynne, między innymi także i te, które zajmowały się dziećmi chorymi na AIDS. Płacił na specjalne szkoły z internatem dla dzieci z najbiedniejszych środowisk i na obozy resocjalizacyjne dla młodocianych przestępców. Sporo tych dzieciaków brało już prochy, pracowało dla gangów i nie obchodziła ich żadna resocjalizacja. Jeśli jednak któryś z nich z tego wyszedł, na zawsze zachowa wdzięczność dla Eda Vincenta. Wspierał też finansowo policję i wszyscy w Nowym Jorku go doceniali. Czterdziestoczteroletni Vincent był jednak człowiekiem nieprzeniknionym. Odniósł sukces, ale jego prywatne życie otaczała tajemnica.

Wiedziano tylko, że pochodzi z Południa, z Charlestonu i jak twierdziły media, odziedziczył fortunę. Pomnożył ją, inwestując w nieruchomości i zbudował dwa wspaniałe wieżowce Vincent Tower na Manhattanie. Miał głowę na karku i smykałkę do interesów. Potrafił wyjść na swoje, a mimo to nie stracił reputacji dżentelmena. A to w świecie biznesu nie zdarzało się zbyt często. 0 jego życiu zawodowym wiedziano wszystko, lecz życie prywatne pozostawało jego tajemnicą. Nie udzielał na ten temat wywiadów, nie mówił o swojej przeszłości, żaden przedstawiciel mediów nigdy nie uzyskał zaproszenia do apartamentu Vincenta na ostatnim piętrze Vincent Tower na Piątej Alei. Podobno też nikogo, nawet swych przyjaciół, nie zaprosił nigdy do swego prywatnego azylu w nadmorskim domu na północ od Charlestonu w Karolinie Południowej. Stamtąd właśnie przyleciał własną cessną na lotnisko La Guardia, gdzie go postrzelono. - Cztery rany postrzałowe klatki piersiowej - stwierdził dyżurny lekarz, odwracając Eda na bok, by znaleźć rany wylotowe. - Wygląda na to, że pocisk naruszył tętnicę płucną, mamy wewnętrzny krwotok i odmę opłucnową. Kule ominęły wątrobę, ale jest rana tuż nad sercem. Natychmiast na salę operacyjną. Otworzyć i sprawdzić, co się dzieje. Camélia pomyślał ponuro, że nie brzmi to zbyt dobrze. Szczęście w nieszczęściu to fakt, że natychmiast przyleciał śmigłowiec sanitarny, który błyskawicznie przewiózł Vincenta do najlepszego szpitala na Manhattanie. Jeśli ma przeżyć, to czas i lekarze są po jego stronie. Camélia miał jednak wątpliwości. Wyglądało na to, że facet się kończy. Wciskali mu do środka rurkę. Nie było czasu na znieczulenie, po prostu rozcięli go i wetknęli ją do wewnątrz. Camelii serce podeszło do gardła, czuł mdłości. Vincent wyglądał jak trup, a Camélia dobrze się na tym znał - jeden Bóg wie ilu widział w życiu nieboszczyków. 1 wtedy, cholera, ten skurczybyk podniósł głowę i powiedział: - Muszę stąd wyjść. - Właśnie tak. Camélia zrobił krok do przodu, chciał o coś zapytać, ale pielęgniarka natychmiast go odsunęła. - Proszę nie przeszkadzać - krzyknęła. - Co to ma znaczyć, nie może pan zaczekać? - Przepraszam, bardzo przepraszam. - Podniósł ręce, usuwając się, by przepuścić łóżko na kółkach, na którym wieziono Vincenta do sali operacyjnej. Patrząc na niego, przez chwilę miał wrażenie, że stracił ostatnią szansę. Niemożliwe, żeby Ed Vincent z tego wyszedł. Nigdy nie zdoła mu powiedzieć, kto do niego strzelał, gdy wyskakiwał ze swej cessny

koło hangaru na lotnisku La Guardia. Nie powie mu też, dlaczego strzelano. Tego Camelia będzie musiał dowiedzieć się sam. Rozdział 4 Doktor Art Jacobs, znakomity kardiolog, wbiegł do sali reanimacyjnej, wywołany z premierowego przyjęcia na Broadwayu. Lekarz dyżurny, jego dawny współpracownik, wiedział, że Art od dawna przyjaźni się z Vincentem. W chaosie, jaki panował w izbie przyjęć wypełnionej zakrwawionymi, okaleczonymi ciałami i tłumem płaczących, przerażonych krewnych Art Jacobs w nienagannie skrojonym smokingu wyglądał jak storczyk na pastwisku. Miał pięćdziesiąt sześć lat, był wysoki i elegancki; mocno łysiał - resztki srebrnych włosów sięgające kołnierzyka miały mu zapewne przypominać, że nie wszystko jeszcze stracone. Patrzył na swego przyjaciela, słuchając dyżurnego lekarza, który szczegółowo informował go o ciężkim stanie pacjenta. Poprawił okulary. Pomyślał, że to straszne, gdy ktoś tak twardy jak Ed Vincent staje się nagle bladym cieniem na szpitalnym łóżku. - Czy od przyjazdu choć na chwilę odzyskał przytomność? - Na parę sekund. Powiedział, że musi stąd wyjść - lekarz uśmiechnął się drwiąco. - Wcale się nie dziwię. Kto operuje? - Mamy szczęście. Jest Frank Orenbach. Jacobs kiwnął głową. Znał Orenbacha, wiedział, że to dobry, zdolny chirurg. - Będę asystował - powiedział, idąc w stronę umywalni. - Tylko tyle mogę dla ciebie zrobić, Ed. Poza modlitwą - dodał ponuro. Art Jacobs znał Eda od piętnastu lat i uważał się za jego przyjaciela. Ed przysyłał jego żonie kwiaty na urodziny. Raz w miesiącu jadali razem kolację w ulubionej przez Eda małej, staroświeckiej włoskiej restauracji w Greenwich Village. Art poznawał dziewczyny Eda i jego licznych biznesowych znajomych. Nigdy jednak nie został zaproszony do mieszkania na szczycie Vincent Tower na Piątej Alei. Było to trochę śmieszne, ale Art akceptował taką sytuację. Ed strzegł swego prywatnego życia jak świętości. W dzisiejszych czasach, kiedy prasa brukowa goniła za sensacją, Art nie mógł mieć o to do niego pre-

tensji. O ile wiedział, nikt, nawet żadna kobieta nigdy nie oglądała prywatnego raju Eda, czyli jego domu nad morzem. Inni ludzie z elity finansowej prowadzili życie towarzyskie w swych letnich domach w Hamptons, Ed Vincent odlatywał jednak na długie, samotne weekendy. Wypływał na ryby starą dwunastometrową łodzią, malował pokład albo po prostu spędzał czas w towarzystwie mew i fok. Lubił to, a Art podziwiał go za to, że jest wolny i niezależny. Żałował tylko, że teraz niczego więcej nie może dla niego zrobić. Rozdział 5 Detektyw Camelia tkwił w punkcie wyjścia. Nie było świadków strzelaniny. Tylko mechanik, który miał zająć się cessną, przybiegł z hangaru, gdy usłyszał strzały. Zdawało mu się, że widział odjeżdżającą furgonetkę, ale z przerażenia nie zdołał zapamiętać koloru ani marki, nie mówiąc o numerach. - O co wam chodzi, co miałem zrobić - krzyczał. - Vincent na podłodze, wszędzie pełno krwi, a ja mam zapisywać numery? Dzwoniłem po pogotowie, palancie. Camelia podniósł brwi i mechanik się zmitygował. Mruknął przepraszająco: - Wie pan, jak to jest. - Nieznacznie wzruszył ramionami. - Zdenerwowałem się. Pracowałem dla tego faceta. Lubiłem go. To kurewstwo, że coś takiego musiało mu się przytrafić. - Ma pan rację. Zrobił pan, co należało. - Camelia starał się uspokoić mechanika, w nadziei, że później przypomni sobie jeszcze jakiś szczegół. Świadkowie często pamiętają więcej, niż im się początkowo wydaje. Może coś zapadło mu w pamięć? Na przykład, że był to biały chevrolet albo dodge, że za kierownicą siedział facet o kaukaskich rysach lub latynos albo czarny? Wszystko jest możliwe. Nie wolno tracić nadziei. Hangar i betonowy podjazd zaplamiony krwią Eda Vincenta ogrodzono żółtą taśmą. Camelia nie rozumiał, jak człowiek, który stracił tyle krwi może jeszcze żyć. To sprawa przewagi ducha nad materią- doszedł do wniosku. Triumf woli nad ciałem. Nikt by nie podejrzewał, że facet może jeszcze być przy życiu. Detektywi wciąż przeczesywali teren, a ludzie z laboratorium szukali włosów, strzępków, pyłków, śladów opon albo kropli paliwa z silnika

furgonetki. Odrobinek niczego, które mogą zyskać na znaczeniu, kiedy zacznie się w końcu układać te naukowe puzzle. Patrząc na nich, Camélia żałował czasem, że nie wybrał takiej pracy. Skończył akademię policyjną. Mógł pójść dalej, ale miał już wtedy żonę i dwójkę dzieci, a poza tym lubił jak coś się działo i odpowiadała mu atmosfera komisariatu. Polubił nawet żarty ze swego nazwiska „Cześć, Kamila" wołali do niego ze śmiechem, a pociemniałe oczy małego, upartego Sycylijczyka rzucały im gniewne spojrzenia. To było jego życie. Lubił je. Czuł się częścią policyjnej machiny. Takiego uczucia nie mógł znać żaden samotnie pracujący ekspert. Piął się w górę, ale najpierw latami patrolował ulice Bronksu. To były naprawdę ciężkie czasy. Nic nigdy potem nie było już równie niebezpieczne. Przeżegnał się z uczuciem wdzięczności. Miał szczęście, że przeżył, tak samo jak Ed Vincent. Z patrolu przeszedł do sekcji pirotechnicznej, potem do kryminalnej, narkotyków, a w końcu do wydziału zabójstw. Wszędzie był i wszystko zdążył poznać. Ale to, co działo się w pracy, nigdy nie wracało w jego snach. Co to, to nie. Zawsze starannie oddzielał życie zawodowe od prywatnego. Kiedy wracał późno do domu, Claudia już spała. Wtulała się w niego czule i wtedy myślał już tylko o jej dotyku i cudownym zapachu. Jest szczęśliwym człowiekiem. Na pewno szczęśliwszym od tego bogatego faceta, który leży teraz na stole operacyjnym. Detektyw Jonas Machado zakreślił na cemencie kredowy krąg wokół łusek, a fotograf zrobił zdjęcia dokumentujące ich rozmiary i położenie. Machado podniósł je pincetą i wrzucił do torebki. - Trzecia - powiedział do Camelii. - Brakuje jeszcze jednej. - Jeden pocisk przebił kadłub. - Camélia zaglądał do srebrnej cessny, podziwiając przez chwilę szarobrązowe skórzane fotele. Wnętrze małego samolociku przypominało luksusowy sportowy samochód. - Raz pewnie chybili - powiedział. - W środku powinna więc być jedna kula, a poza tym gdzieś będzie jeszcze druga. Szukaj dalej, Machado. To się nam przyda. Westchnął, obserwując dalszy ciąg poszukiwań. Na razie udało im się znaleźć trzy łuski. Otrzymali też informację, że widziano furgonetkę odjeżdżającą z miejsca zbrodni. W policyjnej karierze Camelii zdarzały się lepsze noce. Dziś będzie ciężko. A kiedy dziennikarze odkryją, że chodzi o Vincenta, rozpęta się piekło. Dopóki nie uda się odnaleźć i poinformować najbliższych, będzie spokój. Problem jednak w tym, że policja nie zdołała dotrzeć do nikogo z bliskich. W końcu i tak trzeba będzie poinformować prasę. Oczywiście, jeżeli te wścibskie sukinsyny same czegoś wcześniej nie wywęszą.

Rozdział 6 Vincent Tower to imponująca budowla obłożona jasnym chropowatym trawertynem, wznosząca się na wysokość pięćdziesięciu pięter ponad Piątą Aleją, z fantastycznym widokiem na park. Elegancko ubranego portiera zaniepokoił widok podjeżdżających samochodów policyjnych. Wizyty policji najwyraźniej nie były składnikiem codziennego życia Vincent Tower. Podbiegł, gotów stawić czoło wszystkiemu, co mogłoby zakłócić spokój w jego nieskazitelnym holu. Kiedy Camélia wyjął nakaz rewizji, mówiąc, że pan Vincent został postrzelony i jest w szpitalu, stanął jak wryty. Wnętrze windy wyłożone było jasnym drewnem, a kryształowe lustro odbijało twarze mężczyzn, którzy w milczeniu jechali na górę. Potem drzwi cicho rozsunęły się i pasażerowie znaleźli się w foyer apartamentu na najwyższym piętrze. Portier kręcił się w pobliżu, obserwując każdy ruch Camelii, który oglądał skromny wystrój pokoi, prostą sypialnię i ascetyczną łazienkę. Wyglądało to rzeczywiście na dom kawalera, choć „dom" nie był tu najlepszym określeniem. Miejsce było stosowne raczej dla mnicha. Portier wciąż deptał im po piętach, więc Camélia powiedział z westchnieniem: - Dobra, może pan już wyjść. Nie wyniosę sreber. - Jeśli tu w ogóle są jakieś srebra, pomyślał, wciąż zdumiony spartańskim mieszkaniem Vincenta. Taki bogaty facet. Może rzeczywiście pieniądze to nie wszystko. Winda znów brzęknęła. Przyjechała ekipa Camelii. Pojawili się też ludzie z laboratorium i, oczywiście, fotograf. - Niczego nie ruszano - powiedział detektyw. - Zróbcie swoje zdjęcia zanim zaczniemy przewracać wszystko do góry nogami. Chcę mieć wszystkie odciski. Jasne? Popatrzył jak policyjny fotograf robi zdjęcie i zabrał się do swojej roboty, zaczynając od sypialni. Pościel na łóżku była świeżo zmieniona - Camélia sprawdził dla pewności. W pokoju nie ma ani odrobiny kurzu, ale też ani odrobiny komfortu, pomyślał, wspominając swoją domową, przytulną sypialnię. Claudia zrobiła z niej słodkie gniazdko w głębokich, ciemnych czerwieniach, z przyćmionym światłem i miękkim dywanem. Tutaj było inaczej. Ed Vincent najwyraźniej nie lubił ozdóbek. Łazienkę wyłożono prostymi, białymi kafelkami, a drzwi do kabiny prysznicowej zrobiono z przezroczystych tafii grubego szkła, bez

jakichkolwiek złoceń. Ascetyczny luksus. Nie w stylu Camelii, ale z bogaczami nigdy nie wiadomo. Ktoś kiedyś powiedział, że są inni niż my, chyba miał rację. Żadnych śladów wody na drzwiach prysznica, żadnej otwartej pasty do zębów czy bałaganu na umywalce. Na gospodarza czekał stos zwykłych, białych ręczników, jedna szczoteczka do zębów i biała, nowa kostka nieperfumowanego mydła w równie białej mydelniczce. Szukanie tu klucza do próby zabójstwa nie miało sensu. Camélia wystukał numer portiera. - Kto sprząta apartament pana Vincenta? - zapytał. - Firma obsługująca cały budynek. Są codziennie. - To znaczy, że byli dziś rano? - Nie, proszę pana, jeszcze nie. Byli wczoraj. - Dziękuję. Zaraz ktoś z moich ludzi będzie na dole. Proszę mu podać nazwę firmy. - Będzie chciał rozmawiać z osobą zajmującą się mieszkaniem pana Vincenta. - Tak jest, proszę pana. - Ton portiera był teraz niezwykle służbisty. Camélia przypuszczał, że boi się tych umundurowanych ludzi robiących bałagan w jego eleganckim holu. Trudno. Śledztwo jest ważniejsze niż kilku bogatych facetów, którzy mogą się zdenerwować. Ed Vincent omal nie został zabity. Otworzył szuflady i przerzucił kilka osobistych rzeczy, które każdy mężczyzna trzyma w łazience - maszynkę do golenia, zapasowe szczoteczki do zębów, prezerwatywy... Camélia był ciekaw, czy nieużywane szczoteczki były przeznaczone dla kobiet, które spędzały tu noc - i ucieszył się, że Ed uprawiał bezpieczny seks. Przejrzał szuflady ogromnej garderoby, która z łatwością pomieściłaby sypialnię jego dzieci. Nie znosił szperania w cudzych rzeczach, nienawidził wsadzania nosa w czyjeś życie, ale taką miał pracę. I robił to niezwykle skrupulatnie. Tym razem jednak niczego nie udało mu się znaleźć. Człowiek od odcisków palców powiedział Camelii, że znalazł bardzo mało śladów, bo mieszkanie zostało starannie sprzątnięte. Pozostali też nie odkryli niczego znaczącego, choć sprawdzili każdą kieszeń, szafkę i szufladę. Camélia był zdumiony, że można żyć tak sterylnie. Lodówka była pusta, nie znaleźli nawet butelki szampana, nieodzownej w domu bogatego, samotnego mężczyzny. Nic. Gdyby nie ubrania wiszące w garderobie, Camélia przysiągłby, że nikt tu nie mieszka. Westchnął, uznając, że wszystko to jest bardzo zagadkowe. - Dziękuję, chłopcy - powiedział, kiedy zjeżdżali bezszelestną windą. Wszedł jeszcze przedtem do garderoby, by obejrzeć mały sejf wmu-

rowany w ścianę. Potrzebował ślusarza i nakazu, wyjął więc komórkę, żeby załatwić obie sprawy. Myślał o swym małym, nieskazitelnie czystym domku w Queens. Pełen życia, może odrobinę zabałaganiony przez czwórkę dzieci. Ale to prawdziwy dom. Ten tutaj jest tylko schronieniem przed burzą. To jaskinia. Zadzwonił do Claudii, żeby powiedzieć cześć i spytać, co porabia. Nie żeby ją sprawdzał czy coś w tym rodzaju, po prostu lubił wiedzieć, co się dzieje w domu. Zdaniem Claudii było to skrzywienie zawodowe. Śmiała się z tego i nazywała go wiecznym detektywem. Znienawidziłaby to miejsce, myślał, czekając na windę. Przyprawiłoby jąo dreszcze. Nawet pierwszy lepszy pokój hotelowy bardziej przypomina dom. Camelia znów zamyślił się nad Edem Vincentem. Kim właściwie jest ten człowiek? Rozdział 7 Ed wiedział już, że istnieje pewien punkt między życiem i śmiercią, w pół drogi między ziemią i niebem. Miejsce podobne do piekła, bo nie ma w nim spokoju i odprężenia, jakie daje śmierć, są za to wszystkie kłopoty i problemy, jakie niesie życie. Jak mogli mi to zrobić? Gwałtownie poruszył się na wąskim szpitalnym łóżku i natychmiast podbiegła czujna siostra. Pacjent zaledwie trzy godziny temu przeszedł operację. Jego stan był krytyczny. Sprawdziła respirator, dreny w klatce piersiowej i przewody kroplówki. Przez chwilę obserwowała monitor, potem znów spojrzała na pacjenta. Leżał teraz spokojnie, choć oddychał chrapliwie i z wysiłkiem. Był barczysty, wysoki na ponad metr dziewięćdziesiąt i miał surowe rysy, ale w tej chwili wyglądał całkiem inaczej niż potężny, przystojny mężczyzna, którego widziała w telewizji podczas otwarcia budynku Vincent Tower na Manhattanie. Spojrzała na zegarek. Północ, niedługo będzie obchód. Na pewno pojawi się też Art Jacobs, osobisty lekarz pana Vincenta. Zajrzała do drugiej pacjentki oddziału intensywnej opieki, której przed chwilą wszczepiano poczwórne bypassy po ataku serca, jaki przeszła tego wieczoru. Każda pielęgniarka na tym oddziale miała pod opieką dwóch pacjentów. Kobiecie po zawale dopisało szczęście. Będzie żyła. Z Vincentem może być gorzej.

W tej chwili nic więcej nie mogła zrobić ani dla niej, ani dla niego. Wróciła do dyżurki pielęgniarek, gdzie monitory zapełniające całą ścianę informowały o stanie każdego pacjenta, wyjęła z lodówki colę i z ulgą opadła na fotel. To będzie długa noc. Ed Vincent był tego samego zdania. To może być najdłuższa noc w jego życiu. Czy nie powinien teraz, jak tonący, zobaczyć w mgnieniu oka całej swojej przeszłości? Przecież tak chyba jest, gdy się umiera. Boże, cóż za ironia, że przychodzą mu do głowy wszystkie stare powiedzonka i przesądy, a prawda jest taka, że nikt przecież nie wie, jak to jest, bo nikt z umarłych nie wrócił, żeby o tym opowiedzieć. Zelda, pomyślał z udręką. Ach, Zelda, szalona, złota dziewczyno z buzią elfa. Nigdy wcześniej nie spotkał nikogo takiego jak ona. Miała fantastyczny dar zamieniania najzwyczajniejszych chwil w wielkie wydarzenia. Kiedy wchodziła, wszystkie oczy zwrócone były na nią. Do jedzenia zawsze zabierała się jakby to była wielka uczta, a każde spotkanie z nią pełne było niespodzianek. Wypbrażał sobie, że nawet do mycia zębów podchodzi, jak do odegrania hollywoodzkiej sceny. Do tego wszystkiego była niezwykle otwarta i szczera. - Jaka jesteś naprawdę? - zapytał kiedyś oszołomiony i roześmiany. - Sama chciałabym wiedzieć - odpowiedziała pogodnie. - Jakaś tam jestem. Wpadła w jego życie jak grom z jasnego nieba. Na początku myślał, że jest stuknięta. Nadal zresztą coś z tego wrażenia zostało, ale właśnie to w niej kochał. Kochał Riley, jej siedmioletnią córeczkę. Polubił nawet jej znerwicowanego teriera, który przy każdym spotkaniu gryzł go w kostki. Zelda była niepowtarzalna. Oczywiście nie nazywała się Zelda. To on tak ją nazwał, ponieważ miała wdzięk dziewczyny z Południa i akcent rodem z Georgii. - Wyszłaś wprost z powieści Fitzgeralda - powiedział kiedyś ze śmiechem. - Powinnaś nazywać się Zelda. Śmiała się razem z nim i od tej pory została Zeldą. Tylko on używał tego imienia, bo tylko on wiedział, skąd się wzięło. Do Eda mówiła „kochanie". Zdumiał się, kiedy usłyszał to „kochanie" przy pierwszym spotkaniu. Zmitygowała się wtedy, poprosiła, żeby nie zwracał na to uwagi, bo mówi tak do wszystkich. Pochodzi z Południa i po prostu taki ma zwyczaj. Och, ile by dał, żeby jeszcze raz usłyszeć jej „kochanie". Mieszkała w Santa Monica w Kalifornii, na ulicy Ascot 139, w starym, stylowym, wiktoriańskim domku stojącym po zadrzewionej stronie ulicy i tak maleńkim, że kiedy zobaczył go po raz pierwszy, przypo-

mniała mu się jego rodzinna chata o dwóch izbach u podnóża Great Smokie Mountains. - Hej, Zel - powiedziałby, gdyby zadzwonił z Nowego Jorku. - Jak tam dzisiaj moja dziewczynka? - Bardzo zajęta - rzuciłaby w słuchawkę. - U nas jest pora kolacji i właśnie robię Riley owsiankę. Śmiał się, wyobrażając sobie, jak z telefonem przyciśniętym do ramienia przestawia garnki na kuchni. Oczywiście, że nie gotowała owsianki. I w ogóle żadna z niej kucharka. Ale upierała się, że Riley powinna jadać co dzień domowe kolacje, łącznie z surówką. Niedziele też były zarezerwowane tylko dla Riley. Nawet Ed był z nich wykluczony. To był dzień Riley i tylko jej. Robiły wtedy wszystko, o czym mała sobie zamarzyła. Zazwyczaj oznaczało to domowe naleśniki na śniadanie, które jadło się w piżamach, potem jazdę na rolkach po promenadzie Venice, wspólny lunch i ewentualnie jakiś film. Na koniec jadły gdzieś kolację, na którą Ed kilka razy otrzymał zaszczytne zaproszenie od samej Riley. Cóż to za dzieciak. Gdyby miał kiedyś szczęście doczekać się własnej córki, chciałby, żeby była podobna do Riley, z burzą miedzianoczerwo-nych loków, wielkimi brązowymi oczami, takimi samymi jak u mamy i uwodzicielskim szczerbatym uśmiechem. Wspomniał jej nawet kiedyś, że nie musi właściwie mieć nowych zębów, bo tak, jak jest, wygląda ślicznie. - Serdeczne dzięki - odpowiedziała, z lekka świszcząc przez szczerbę. - Ale zdaje się, że bez zębów z przodu miałabym pewne kłopoty z całowaniem. - Całowaniem? Jakim całowaniem? - Zelda była tak oburzona tym pomysłem, że Ed i Riley parsknęli śmiechem. Piękne czasy, pomyślał. To były naprawdę piękne czasy. Jaka szkoda, że ich nie opisał. Słuchaj, stary, wykorzystaj do maksimum dzisiejszy dzień. Być może tylko tyle ci zostało, przemknęło mu przez myśl. Poruszył się niespokojnie na wąskim łóżku, usłyszał cichy odgłos gumowych butów, poczuł chłodne palce siostry ujmującej jego nadgarstek, żeby zbadać tętno. Usłyszał jak mówi: - Dobry wieczór, doktorze Jacobs. I głos przyjaciela: - Jak tam nasz pacjent, siostro? - Bez zmian, panie doktorze. Trochę niespokojny. - Jak się masz, Ed? Art pochylił się i Ed poczuł zapach jego wody kolońskiej. Domyślał się, że był gdzieś na kolacji i miał na sobie jak zwykle elegancki włoski

garnitur. W lekarskim światku Art był uosobieniem elegancji, szalały za nim wszystkie pielęgniarki. Tak zresztą poznał swoją żonę. Porządny facet. Oddany lekarz, jeden z najlepszych. Rozpaczliwie chciał go zobaczyć, powiedzieć mu cześć, ostatni raz... Nie. To nie może być ostatni raz. Musi stąd wyjść. Zelda jest w niebezpieczeństwie, ją także będą chcieli zabić. I Riley. Musi znaleźć Zel-dę. Ochronić ją... Doktor Jacobs wyprostował się. Poklepał starego przyjaciela po ramieniu. - Dobrze jest, stary - powiedział. - Przy takich ranach jak twoje tak musi być. - Cofnął się, zdumiony, gdy Ed otworzył oczy. Wbił wzrok w jego twarz. Dr Jacobs znów się schylił. - O co chodzi, Ed? Zdaje się, że chcesz coś powiedzieć. Posłuchaj, kiedy nacisnę tutaj, tę rurkę w gardle, możesz mówić. Spróbuj, stary. Powiedz, kto to zrobił. - Zelda. - Z gardła Eda wydobył się bulgot. - Zelda? Kto to jest Zelda? - Art przytrzymywał palcem rurkę, ale Ed nic już nie powiedział. Ed jęknął zawiedziony i zrozpaczony, czując, że znów się zapada. O Boże, tylko nie ten tunel. Nie teraz. To było właściwie śmieszne -kiedy chciał odejść z tego świata, nie mógł. Gdy nie chciał, wyglądało na to, że na niego czekają. Do diabła, nie wejdzie teraz do tego tunelu, choć już prawie widział błysk światła... - Dobutamina, szybko. - Doktorr Jacobs w skupieniu wstrzykiwał środek pobudzający wprost w serce Eda. - Jezu, Ed - mamrotał - nie mogę cię teraz stracić, nie po tym wszystkim. Ale katastrofa wisiała na włosku. Wiedział o tym. Rozdział 8 Co z nim, doktorze? - Dyżurny policjant Brotski czuwający przy wejściu na intensywną terapię nie pasował ze swoim mundurem, bronią i wielkimi butami do tego cichego korytarza przesączonego wonią środków antyseptycznych. Tkwił tu w nadziei, że Ed Vincent przed śmiercią obudzi się ze śpiączki i powie, kto do niego strzelał.

- Jest jakaś szansa, że odzyska przytomność? Jacobs zapinał marynarkę, poprawiał krawat, zastanawiając się, co powiedzieć Brotskiemu. W końcu Ed przebywał w jakimś innym świecie, a imię, które wymienił, może nie mieć żadnego znaczenia. Art musi jednak spełnić swój obowiązek. - Pan Vincent na chwilę otworzył oczy, jakby chciał coś powiedzieć. - Przerwał, przypomniawszy sobie oszalały, błagalny wzrok Eda. - Spytałem go, kto to zrobił. - Jezu! Co powiedział? - „Zelda". Tylko tyle. „Zelda". Art miał nadzieję, że postępuje właściwie, bo przecież właśnie to Ed chciał mu powiedzieć. Tak czy inaczej stało się. Jeśli ta kobieta, Zelda, strzelała do niego, gliny ją znajdą i przynajmniej można będzie oczyścić reputację Eda. Wychodził, powoli uświadamiając sobie, że być może po raz ostatni widział swego przyjaciela przy życiu. W tym samym czasie policjant dzwonił do detektywa Marca Camelii z wydziału zabójstw. Koła machiny sprawiedliwości zostały wprawione w ruch. Kilka minut później Camélia dotarł do szpitala. Tkwili tu już reporterzy, którzy jak prawdziwe hieny zwęszyli obecność Eda i byli dosłownie wszędzie. Ci z brukowców usadowili się na zewnątrz, usiłując wśliznąć się do środka, a ekipa telewizyjna filmowała pustą elewację szpitala, jakby zaraz miało się coś wydarzyć. Postrzelenie Eda było teraz wiadomością numer jeden. Brotski czekał, dumny z informacji, jaką miał do przekazania. - Pan Vincent nie obudził się od chwili, kiedy powiedział to imię, proszę pana. Zelda. Camélia chrząknął rozczarowany. - Doktor Jacobs specjalnie spytał go, kto to zrobił. Odpowiedział, że... - Wiem, wiem. Zelda. - Camélia pomyślał ze znużeniem, że młodość i entuzjazm czasem wystawiają ludzką cierpliwość na próbę. Zelda. To Zelda. Strzelała do niego. To powiedział Vincent swemu przyjacielowi, doktorowi Jacobsowi. Jednak kiedy Camélia zadzwonił do doktora, okazało się, że Jacobs nie słyszał o żadnej Zeldzie. Poza tym, dodał, Vincent mógł majaczyć, nie powinno się brać tego zbyt poważnie. Jest w stanie śpiączki, jego mózg nie pracuje jak należy, krąży w jakiejś krainie snu, Bóg wie gdzie.

Póki co, Zelda była jednak jedynym imieniem, jakie padło z ust Eda. Jedyną informacją, jaką Camélia dysponował. Następnego ranka udał się do centrum, do biura Eda, na spotkanie z Rickiem Estevezem, zastępcą Vincenta i zapewne jego prawą ręką. Budynek Vincent Tower Madison wzbijał się w niebo taflą szkła i chropowatym wapieniem. Przypominał muzeum Paula Getty'ego w Los Angeles, tyle że bez tamtejszego leśnego otoczenia. Gąszcz bambusów i cieplarnianych roślin zmiękczał rytm linii trzypiętrowego atrium, którego zwarty, geometryczny wystrój przypadł Camelii do gustu, choć nie uważał się za zwolennika nowoczesności. Zadziwiająco zrelaksowani ludzie, siedzący wygodnie pod zielonymi parasolami przy małych metalowych stoliczkach, popijali cafe latte jakby byli w parku, a w eleganckich butikach roiło się od kupujących. Niezależnie od wszystkiego, Vincent ma dobry gust, pomyślał Camélia, jadąc na pięćdziesiąte piętro, gdzie z ledwie wyczuwalnym drgnięciem winda wyrzuciła go wprost do recepcji imponującego biura. Siedziała tam oszałamiająca elegancka blondynka o ciemnoniebieskich, zapłakanych oczach. Czyżby z powodu Eda? - zastanowił się Camélia zdziwiony takim przywiązaniem. A może tylko pokłóciła się z chłopakiem? Witała Camelię, połykając łzy. - Czekają na pana - powiedziała, proponując filiżankę kawy, za którą podziękował. - Martwi się pani - stwierdził Camélia to, co widać było gołym okiem. - Tak, proszę pana. Wszyscy jesteśmy zmartwieni. - Pospiesznie wytarła łzy. - Pan Vincent jest nie tylko dobrym szefem, to dobry człowiek. Założę się, że nie ma w tym biurze osoby, której by nie znał, a większości z nas w jakiś sposób pomógł. Tego się nie spotyka tak często, przynajmniej nie w Nowym Jorku - dodała, prowadząc go korytarzem i otwierając wielkie dwuskrzydłowe drzwi na końcu. Rick Estevez był Latynosem, zapewne Kubańczykiem, jak osądził Camélia. Średniego wzrostu, krępy, w eleganckim szarym garniturze, z burzą gęstych siwych włosów, wieczną opalenizną i poważnymi, ciemnymi oczami, w których, Camélia był pewien, czaiło się oszustwo. Nic dziwnego, że był prawą ręką Vincenta - wyglądał na człowieka bystrego i pozbawionego skrupułów. Siedział w skórzanym, zielonym obrotowym fotelu, który bez wątpienia był fotelem Eda Vincenta, za stylowym biurkiem także należącym do niego.

Ciekawe, pomyślał Camelia, ściskając mu dłoń i zajmując miejsce naprzeciw, podczas gdy Estevez sadowił się z powrotem w skórzanym fotelu. Wyglądało na to, że zajmując fotel szefa, czuje się w nim niezwykle pewnie. Ale szef przecież jeszcze nie umarł. Hm, pomyślał Camelia, interesujące... - Lauren, bądź tak miła, podaj kawę - powiedział Estevez, a recepcjonistka kiwnęła głową: - Tak, proszę pana. - Sprawna dziewczyna - skupił całą swoją uwagę na Camelii. - No, ale gdyby było inaczej, nie pracowałaby dla Eda Vincenta. - Ceni sobie sprawność, prawda? - Camelia sięgnął do kieszeni po winstony, ale przypomniał sobie, gdzie jest. Złożył ręce przed sobą, przyglądając się Estevezowi, który także pilnie go obserwował. - Można powiedzieć, że ma bzika na tym punkcie - Estevez uśmiechnął się, pokazując idealnie białe zęby -1 chyba dlatego zaszedł tak wysoko. - Westchnął. -1 gdzie, daj Boże, będzie także jutro i zawsze, amen.To był straszny szok dla nas wszystkich - dodał z przejęciem, wychylony do przodu, zaciskając ręce na kancie biurka i wbijając wzrok w Camelię. - Mogę to sobie wyobrazić. Lauren wróciła z tacą, na której stał metalowy dzbanek z kawą i dwa spore kubki. Odczekali aż je napełni, po czym Camelia wziął trzy kostki cukru, ale podziękował za mleko. Estevez też pił czarną. Lauren wyszła i Camelia zaczął od silnego lewego sierpowego. - Pan zapewne wie, kto to zrobił, panie Estevez. Jest pan w końcu najbliżej pana Vincenta. Jeśli cios dosięgnął czułego miejsca, Estevez tego nie okazał i Camelia pomyślał, że ma do czynienia albo ze świetnym graczem, albo z człowiekiem niewinnym. Na razie był podejrzany, podobnie jak tajemnicza Zelda. Biznes to biznes, a chciwość i zazdrość są bardzo silnymi motywami morderstwa. Zwłaszcza kiedy stawka jest tak wysoka. - Przyznaję, że znam Eda chyba lepiej niż ktokolwiek inny tutaj. -Estevez łyknął gorącej czarnej kawy i lekko się skrzywił. - Kiedyż wreszcie nauczą się tu robić porządną kawę - westchnął. Znów popatrzył w oczy Camelii. - Ale myli się pan, sądząc, że kiedykolwiek byłem jego powiernikiem. Nigdy nie utrzymywaliśmy kontaktów towarzyskich. Nigdy nie zjadłem z nim kolacji, chyba że przy okazji interesów. Nigdy nie byłem u niego w domu. - W domach - poprawił Camelia. - Rozumiem, że jest jeszcze dom nad morzem, koło Charlestonu. - On też pociągnął łyk kawy. Wydała mu się całkiem dobra, ale z taką ilością cukru wszystko może być smaczne.

- W domach - przytaknął Estevez. - Tak jest, ale w żadnym z nich nie byłem. - Za to jeśli chodzi o interesy, wie pan wszystko, co należy wiedzieć. Estevez kiwnął głową. - W rozsądnych granicach. To znaczy, wiem tyle, ile szef zwykł mówić swojemu zastępcy. Camélia też pokiwał głową, rozumiał to. Człowiek pokroju Eda Vin-centa nigdy nie opowie nikomu całej prawdy o swojej przeszłości, pracy i interesach. Zawsze zachowa coś w tajemnicy, zanim nie zrealizuje do końca swoich zamiarów. - Dla Eda szczęście oznaczało udany interes - powiedział Estevez. - Nowy budynek Vincent Tower był dosłownie szczytem jego marzeń. A następny miał być superbudowlą. Projekt jest już gotowy. Ed wiedział, czego chce... Jego sen miał stać się rzeczywistością. Niestety, ktoś podstawił mu nogę w interesach. - W jakich interesach? - Camélia podniósł głos. - To sprawa poufna. - Estevez rozejrzał się po zalanym słońcem gabinecie, jakby szukał ukrytych szpiegów. - Ed prowadził poważne rozmowy w sprawie dużego obiektu na Piątej Alei; ale ostatnio zaczęły się jakieś kłopoty. Złożył ofertę kupna i miał zapewnienie, że zostanie przyjęta. Wyglądało na to, że warto w to wejść. Ale parę dni temu zgłosił się jakiś anonimowy oferent twierdząc, że wystąpił wcześniej i zaoferował wyższą cenę. Transakcja stanęła pod znakiem zapytania i, jak może pan sobie wyobrazić, Eda to zdenerwowało. Zwłaszcza że nie wiedział, kto za tym stoi. - Nie wiedział, kto złożył konkurencyjną ofertę? - Sądził, że to może być ktoś zza oceanu - Hongkong albo Saudyjczycy. Tak czy owak - wzruszył ramionami - adwokaci tamtej strony twierdzą, że nie wiedzą, kto naprawdę jest kupcem. Faktem jest, że ktoś złożył konkretną ofertę wcześniej niż my. Przynajmniej tak nam to przedstawiono. - Czy to znaczy, że pana zdaniem prawnicy kłamią? Estevez zastanowił się. - Co do anonimowego kupca, nie sądzę. Mogą nie wiedzieć, kto to jest. Myślę jednak, że tamci nie byli przed nami. Ktoś tu kłamie. Camélia napełnił swoją filiżankę. - A więc według pana bandyta mógł działać na polecenie konkurencji? - Mógł. - Estevez wrócił do swej zwykłej pozycji, z rękami złożonymi na biurku i wzrokiem nieruchomo wbitym w Camelię. Przez se-

kundę detektyw poczuł się nieswojo i zadał sobie pytanie, kto tu właściwie prowadzi przesłuchanie. Otrząsnął się i ni stąd ni zowąd spytał: - W takim razie kto to jest Zelda? Gęste, czarne brwi Esteveza uniosły się w zdumieniu. - Zelda? Nie mam pojęcia. - Nie wie pan, czy jest przyjaciółką pana Vincenta? - Nigdy w życiu nie słyszałem tego imienia. Chwileczkę - podniósł rękę - sprawdźmy w notesie Eda. Ze środkowej szuflady biurka wyciągnął notes oprawiony w zieloną skórę i otworzył na literze Z. - Zelda, Zelda, Zelda... hmmm, nic tu nie ma. Może być oczywiście wpisana pod nazwiskiem. Ale trzeba byłoby przejrzeć całość. Camélia wyciągnął rękę. - Zajmę się tym. - Ale... - Estevez zawahał się. - Próbujemy ustalić, kto usiłował zabić pana Vincenta - powiedział ostro Camélia. Popatrzył na zegarek. - Kto zresztą być może już go zabił. Nie wyglądał zbyt dobrze, kiedy go ostatnio widziałem. - Jezu. - Estevez gwałtownie pchnął notes na drugą stronę biurka. -Jezu, człowieku, niech pan tak nie mówi. - Przez chwilę wyglądało na to, że w jego gładkiej twarzy coś pęknie i Camélia zauważył cień najwyraźniej szczerego bólu w ciemnych oczach. - Ed Vincent to porządny facet - powiedział Estevez i tym razem głos mu wyraźnie drżał. - Mnie, uciekiniera z Kuby, imigranta, zabrał z ulicy w Miami. Nie miałem grosza w kieszeni, ale przypadkiem usiedliśmy obok siebie na ławce, gapiąc się na ocean. Postawił mi filiżankę kawy i opowiedziałem mu swoją historię - jak mój ojciec produkował cygara, jak skończyłem szkołę i poszedłem do college'u uczyć się biznesu. Jak biedo wałem długie lata, ponieważ moja rodzina nie chciała wyjechać z Kuby. Nawet kiedy zabrali ojcu firmę, czekał i uparcie twierdził, że któregoś dnia muszą mu ją oddać. Wierzył w Boga i w honor i nie przyjmował do wiadomości, że wśród złodziei nie ma mowy o honorze. Przyszedł dzień, kiedy uświadomiłem sobie, że muszę wyjechać. Miałem już żonę i dwoje dzieci. Musiałem zarobić na życie, zapewnić im coś lepszego. Ciemne oczy patrzyły wprost na Camelię. - Wie pan, co to znaczy zostawić starych rodziców, wiedząc, że nigdy się już ich nie zobaczy? - Zmarszczył brwi i potrząsnął głową. - To jest ból nie do opisania, przygniatające poczucie winy. Ale patrzyłem w oczy moich synów, a mój ojciec to widział. Życie należy do młodych, Ricardo,

powiedział mi. Jedź z Bogiem. Wypłynęliśmy na jednej z tych strasznych łodzi, nie wiedząc, czy dopłyniemy. Udało nam się i Ameryka, niech Bóg ją błogosławi, przyjęła nas. Tylko że dla imigranta z Kuby zabrakło pracy i byłem w skrajnej rozpaczy, kiedy na tamtej ławce spotkałem Eda. Długo siedzieliśmy w kafejce, a ja opowiadałem mu swoje dzieje. I wie pan co? Ed nigdy nie opowiedział mi o swoim życiu. Ani słowa na temat przeszłości. Tylko o tym, co robi, do czego dąży. Zaproponował mi pracę, znalazł mieszkanie w Nowym Jorku, zapłacił za ubranie i bilety na samolot. A na koniec wysłał moich chłopaków do college'u. Widzi pan więc, inspektorze Camélia, że wybrał pan fałszywy trop. Sądził pan, że to ja mogłem strzelać, wiem o tym. Kocham Eda Vincenta. Chciał- bym, żeby to do mnie strzelano, nie do niego. Estevez rozłożył szeroko ramiona. - Wszystko czym jestem, wszystko co mam ja i moja rodzina, zawdzięczamy temu człowiekowi. Camélia niepewnie poruszył się w fotelu. Zupełnie nie spodziewał się takiej szczerości, ale myśl, że Estevez jest poza podejrzeniami, sprawiła mu przyj emność. Było j asne, że każde j ego słowo j est prawdą i Camélia czuł do niego szacunek za otwartość. - W takim razie, czy może pan mi powiedzieć, czy ostatnio zaszło coś niezwykłego oprócz kłopotów z transakcją i z niezidentyfikowaną konkurencją? - Rzucił to pytanie, nie wiedząc, czego się spodziewać i cierpliwie czekał, aż Estevez się zastanowi. - Jest coś, co zauważyłem niedawno, przeglądając dokumenty. Mniej więcej miesiąc temu Ed przekazał sporą ilość akcji spółki Melbie Eloise Merrydew. To był dla mnie szok, zwłaszcza że nigdy o tej kobiecie nie słyszałem. - Wzruszył ramionami. - Ale właściwie bardzo mało wiem o prywatnym życiu Eda. - Ile tego było? - Jak pan wie, Vincent Property Developers to spółka prywatna. Siedemdziesiąt procent akcji należy do Eda. Dwadzieścia procent do mnie. Pozostałe dziesięć procent rozdzielono między pracowników. Ed uważał, że to nie jest wyłącznie kupowanie lojalności, ale że każdy otrzymuje uczciwą część. - Uśmiechnął się. - Ed taki po prostu był, detektywie Camélia. - Mam nadzieję, że nadal jest -- powiedział policjant. - A ile dokładnie przekazał Melbie Merrydew? - Trzydzieści procent. Camélia spojrzał na niego z osłupieniem. Wstał, podziękował, zapowiedział, że może jeszcze wróci do tej rozmowy i pożegnał się.

Zdobył gruby, zielony notes, którego przejrzenie na pewno zajmie mu całą noc. Zdobył też garść do niczego nie prowadzących informacji. Bezużytecznych zarówno dla niego, jak i dla biednego Eda Vincenta. Rozdział 9 Następnego dnia o siódmej wieczorem Ed Vincent wciąż jeszcze żył. Leżał w separatce podłączony do zespołu monitorów. Przybyła jeszcze jedna rurka. Cewnik wprowadzony do głowy odprowadzał nadmiar płynu gromadzącego się w mózgu. Monitor pokazywał wolne bicie sztucznie podtrzymywanego serca; tętno drgało słabiutko jak u wróbelka. Detektyw Camélia spacerował długim, pustym i lśniącym korytarzem pod pokojem Eda. Dwadzieścia kroków w jedną stronę, dwadzieścia z powrotem, ręce splecione z tyłu, głowa pochylona, jak członek rodziny królewskiej na pogrzebie. Nie było nadziei, że Ed przeżyje tę noc, ale Camélia chciał być na miejscu, gdyby jeszcze raz odzyskał przytomność. Czekał na szansę, by dowiedzieć się, kim jest Zelda. Wyglądało to na zbrodnię w afekcie, jakąś wersję scenariusza pod tytułem Porzucona kobieta. Ostatniej nocy przebrnął przez wszystkie nazwiska w cholernym zielonym notesie i nie znalazł nic. Nic też nie było o Melbie Eloise Merrydew. Dziwne, że Ed nie zanotował numeru telefonu tej Zeldy. Ani Melby. Przecież mężczyzna zwykle gdzieś zapisuje nazwiska swoich przyjaciółek. Camélia patrzył na gęstniejący za oknem mrok i gładził zarost na podbródku. Czy tajemniczy rywal zza oceanu chciał rzeczywiście wyeliminować konkurencję? Wielka międzynarodowa transakcja, miliardy dolarów... Nie wiadomo. Na razie jednak nie da się zidentyfikować nieuchwytnego rywala, bo między Stanami Zjednoczonymi a niektórymi państwami Dalekiego i Bliskiego Wschodu, a także Ameryki Łacińskiej istnieje nieprzenikniona, mroczna kurtyna. Camélia znów westchnął. Życie nie jest łatwe. Nie jest łatwe dla detektywa. I na pewno nie dla tego nieszczęsnego faceta, który leży na szpitalnym łóżku. Ed słyszał pracę własnego serca. Biło tak wolno, że złapał się na czujnym wyczekiwaniu kolejnego uderzenia. Nafaszerowany morfiną,

która miała łagodzić ból, odczuwał pozorny spokój i pomijając powolne bicie serca, w słabym stopniu zdawał sobie sprawę ze swego fizycznego istnienia. Unosił się między chwilami świadomości i ciemnością, w której czuł tylko ciepło, niczym krew pompowaną do ciała przez maszynę. Jeszcze głębiej leżało coś, co ukrywał od bardzo dawna i co nigdy, od lat chłopięcych, nie wynurzało się na powierzchnię. Głęboko pogrzebał te wspomnienia... Myślał teraz, choć niechętnie, o przeszłości, zastanawiając się, czy tak właśnie w ostatnich sekundach przed śmiercią wraca przed oczami obraz całego życia. Boże, nie chcę tego pamiętać, wszystko już pogrzebałem w przeszłości... Chcę znów lecieć cessną, moim dzielnym, małym skrzydlatym konikiem, chcę znów wrócić do Zeldy... Boże, Zelda, dlaczego... dlaczego? Camélia pociągnął jeszcze jeden łyk kawy z papierowego kubka. Poczuł znajome kwaśne ukłucie w żołądku i wyrzucił kubek do kosza. Zastanawiał się, ile tego wypił przez dwadzieścia sześć lat pracy. Gdyby kiedykolwiek miał pecha znaleźć się na stole w prosektorium, lekarz sądowy, który otworzy jego brzuch, zobaczy starą, zardzewiałą miskę, brązową, przeżartą i pokiereszowaną przez kwas. Jezu, powinien to natychmiast rzucić. Gdyby tylko nie lubił tego tak bardzo... Mundurowy siedzący pod salą pooperacyjną rozpaczliwie starał się nie zasnąć. Miał może dwadzieścia lat, głowa co chwilę opadała mu na piersi. Camélia uśmiechnął się. Nie obwiniał go, służba w szpitalu jest nużąca. Wyjął wykałaczkę i dotknął dziąsła. Bolało. Do licha, musi pójść do dentysty. Drzwi otworzyły się i stanęła w nich siostra. Policjant zerwał się na równe nogi, całkowicie przytomny. Camélia znalazł właśnie bolesne miejsce w dziąśle. - Co z nim, siostro? - wymamrotał. Spiorunowała go wzrokiem, więc szybko wyjął z ust wykałaczkę. - Pan Vincent nadal jest w stanie śpiączki. Nie ma z nim kontaktu. W tej chwili jest sztucznie utrzymywany przy życiu. Możemy tylko liczyć na to, że stan się poprawi. Camélia kiwnął głową. - Dziękuję, siostro. - Właściwie mógłby iść do domu. - Hej, Brotski - zawołał do policjanta. - Zrób sobie przerwę. Wypij kawę i zjedz pączka. Oprzytomniej trochę. Zaczekam tu, aż wrócisz. Twarz młodego funkcjonariusza rozjaśniła się.

- Dziękuję panu. Bardzo jestem wdzięczny. Beznadziejnie tu nudno i człowiek zasypia. Camélia popatrzył za nim. Był chudy, miał zbyt obszerny mundur i niesforny kosmyk w jasnorudej czuprynie. Wyglądał bardzo młodzieńczo. Camélia westchnął. Inaczej dobierało się ludzi do policji, kiedy zaczynał. Każdy musiał mieć ponad metr osiemdziesiąt i odpowiednią krzepę. Prócz niego, oczywiście. Zajął miejsce Brotskiego przy drzwiach do sali pooperacyjnej. Z założonymi rękami i głową odchyloną do tyłu patrzył w sufit, myśląc o Edzie Vincencie. Ciekaw był, dlaczego prowadził życie samotnika i odludka. I dlaczego nigdy nie mówił o swojej przeszłości. Czy miał coś do ukrycia? W holu brzęknęła winda i rozsunęły się drzwi. Camélia odwrócił się w tamtą stronę. Długim, lśniącym korytarzem na wpół szła, na wpół biegła jakaś kobieta. Była wysoka, szczupła, na wysokich obcasach poruszała się niezręcznie jak nastolatka. Krótko ostrzyżone złotoblond włosy, ogromne brązowe oczy pełne niepokoju, długie, opalone nogi i bardzo krótka spódniczka. Zdecydowanie nie z Nowego Jorku. Wstał, gdy zbliżyła się do niego. - Gdzie jest Ed Vincent? Czy leży tutaj? - Poprawiła na ramieniu pasek od torby i obciągnęła spódniczkę. Oddychała ciężko, była zmęczona i potargana. - Czemu pani o to pyta? - Jest pan lekarzem? - Zacisnęła mu rękę na ramieniu, patrząc błagalnie w oczy. - Dzięki Bogu, muszę z panem pomówić. Niech pan mi powie, że on z tego wyjdzie. Niech pan powie, że będzie żył, doktorze, proszę. Camélia popatrzył na jej lewą rękę. Nie było na niej obrączki. Zresztą w ogóle nie miała na sobie żadnej biżuterii, a ubrana była zwyczajnie i tanio. - Nie jestem lekarzem. Kolana się jej ugięły, omal nie upadła. Podprowadził ją do krzesła, osunęła się ze zwieszoną głową. Camélia obawiał się, że dziewczyna za chwilę zemdleje. Pobiegł po wodę. Pewnie krewna, pomyślał, podając jej papierowy kubek. Albo jakaś wierna pracownica. Była naprawdę przejęta. - A kim dokładnie pani jest, panno...? Uniosła długie, złote rzęsy i spojrzała na niego łagodnymi, wielkimi bursztynowymi oczami. - Jestem Zelda - powiedziała.

Rozdział 10 Camelia lekko zakaszlał, by ukryć zdumienie. Przedstawił się. - Detektyw Marco Camelia z wydziału zabójstw. Popatrzyła na niego. - Zabójstw? Ed nie zginął, prawda? Och, proszę. - Zerwała się, przebiegła obok niego i pchnęła drzwi do sali. Pielęgniarka odwróciła głowę, gdy dziewczyna przebiegła tuż koło niej i też zerwała się na równe nogi. - Hej, proszę zaczekać... - zaczęła ostro. Zelda już była przy łóżku. Twarz Eda wyglądała obco, był śmiertelnie blady, zgolono mu brodę. Miał zamknięte oczy i wyglądał tak krucho... Koniec, przemknęło jej przez głowę. Osunęła się na kolana, ostrożnie wzięła w dłonie rękę Eda. Jej serce stało się bryłą ołowiu. Biło wolniej, oddychała z trudem. Równie dobrze mogło to być jej biip biip na monitorze - coraz niższe i niższe. Umierała razem z nim. - Proszę pani, musi pani stąd wyjść - szeptała rozwścieczona siostra, ciągnąc ją za rękę. Zdawało się, że kobieta nie słyszy, nieprzytomnie wpatrywała się w pacjenta. - A tak cię prosiłam, ty głupolu - mówiła Zelda, połykając łzy. - Do diabła, Ed, może następnym razem mnie posłuchasz. Marco Camelia pokazał siostrze na migi, by zostawiła ją w spokoju. - Jestem na dyżurze, proszę pana - szepnęła poirytowana pielęgniarka. - Przeszkadzacie mojemu pacjentowi. Jest w krytycznym stanie, potrzebny mu spokój. - Zaniepokojona popatrzyła na monitory, na których maleńkie kreseczki zamieniły się nagle w nieregularne zygzaki. - Proszę tylko popatrzyć, co ona z nim robi. - Pobiegła po lekarza. Camelia patrzył. Wzruszenie było widoczne gołym okiem. Ed Vincent reagował na obecność zabójcy. Domniemanego zabójcy, poprawił się. Nie ma ciała. Na razie. - Zelda. - Dłoń Camelii spoczęła zdecydowanie na jej ramieniu i dziewczyna odwróciła ku niemu twarz. Była blada, miała podbite oczy i ogromne, rozszerzone źrenice jak człowiek w szoku. - Musimy pozwolić mu odpocząć - powiedział. Jej oczy powędrowały za spojrzeniem Camelii na zygzakowatą linię na monitorze. Ciężko, z trudem się podniosła i stała przez chwilę, patrząc na mężczyznę leżącego bez ruchu na łóżku. Potem schyliła się i delikatnie pocałowała go w policzek.