Lara Adrian
Rasa Środka Nocy
„Pocałunek o
północy”
Prolog
Dwadzieścia siedem lat temu
Dziecko nie przestawało płakać.
Zaczęło marudzić na ostatnim postoju w
Portland, gdzie
autokar Greyhound jadący z Bangor
zatrzymał się, żeby zabrać kolejnych
pasażerów. Teraz, nieco po pierwszej w
nocy, zbliżali się już do dworca
autobusowego w Bostonie. Ponad dwie
godziny bezskutecznych prób
uspokajania córeczki sprawiły, że
powoli traciła panowanie nad sobą.
Miała zszargane nerwy, jak mawiały jej
przyjaciółki ze szkoły.
Mężczyzna, który siedział obok, też nie
był zachwycony.
- Bardzo mi przykro – zwróciła się do
niego po raz pierwszy, odkąd wsiadł do
autokaru. –
Zwykle nie jest taka marudna. Jeszcze
nigdy nie podróżowałyśmy tak długo.
Chyba chce już dotrzeć na miejsce.
Mężczyzna zamrugał i uśmiechnął się,
nie odsłaniając zębów.
- Dokąd jedziecie?
- Do Nowego Jorku.
- Ach, miasto wielu możliwości. – jego
głos był szorstki i jakby stłumiony. – Ma
tam pani rodzinę?
Pokręciła głową. Jej bliscy mieszkali w
Rangeley, małym miasteczku otoczonym
lasami. A
w dodatku dali jej jasno do zrozumienia,
że teraz ma sobie radzić sama.
- Jadę do pracy. Chcę zostać tancerką.
Może na Broadwayu albo w zespole
Rockettes.
- Na pewno jest pani wystarczająco
ładna. – Mężczyzna na nią patrzył. W
autokarze było
ciemno, ale odniosła wrażenie, że jego
oczy są jakieś dziwne. Uśmiechał się
tym samym dziwnym uśmiechem. – Z
takim ciałem zostanie pani wielką
gwiazdą.
Zaczerwieniła się i spojrzała na
marudzącą córeczkę. Jej chłopak, w
Maine, też ciągle to powtarzał. Mówił
zresztą wiele różnych rzeczy, tylko po to,
żeby dobrać się do niej na tylnym
siedzeniu samochodu. A teraz nie byli
już razem. Zerwał z nią w trzeciej klasie
liceum, kiedy okazało się, że jest w
ciąży.
Gdyby nie dziecko, w tym roku
kończyłaby szkołę.
- Jadła pani coś dzisiaj? – spytał
mężczyzna, kiedy autokar wjechał na
dworzec.
- Niewiele. – Kołysała dziecko w
ramionach, choć nic to nie dawało. Mała
była czerwona
na twarzy, machała piąstkami i zanosiła
się płaczem, jakby jej świat właśnie się
kończył.
- Proszę, jaki zbieg okoliczności –
powiedział nieznajomy. – Ja tez nic nie
jadłem. Chętnie wezmę coś na ząb.
Przyłączy się pani?
- Nie, dziękuję. Mam w torbie krakersy.
Zresztą to i tak ostatni postój przed
Nowym
Jorkiem. Zdążę pewnie tylko przewinąć
małą. Mimo to dziękuję.
Nie powiedział nic więcej. Przyglądał
się tylko, gdy zbierała swoje rzeczy, a
potem wstał z fotela, żeby ją przepuścić,
Kiedy wyszła z łazienki, czekał na nią.
Poczuła dziwny niepokój na jego widok.
Kiedy siedział nie wydawał się taki
wysoki. I
zdecydowanie coś było nie tak z jego
oczami. Może to narkoman?
- O co chodzi?
Zachichotał cicho.
- Mówiłem ci. Muszę się pożywić.
Jakoś dziwnie to ujął.
Mimo woli spojrzała w bok. O tej porze
na dworcu było niewiele osób. Zaczął
padać
drobny deszcz, który zmoczył chodnik i
zapędził pasażerów pod daszki. Jej
autokar miał
włączony silnik, ludzie zaczęli już
wsiadać. Ale żeby się do niego dostać,
musiała minąć tego człowieka.
Wzruszyła ramionami, zbyt zmęczona i
niespokojna, by silić się na dyplomację.
- Skoro jest pan głodny, proszę iść do
McDonalda. Spóźnię się na autobus,
jeśli…
- Posłuchaj, suko… - Poruszał się tak
szybko, że nawet nie zorientowała się,
co się dzieje.
W jednej chwili stał metr od niej, a w
następnej trzymał ją za gardło i dusił.
Wepchnął ją w cień, rzucany przez
budynek dworca. Tu nikt nie zauważy,
jak ją okrada albo coś jeszcze gorszego.
Jego usta znalazły się tuż przy jej twarzy
i poczuła nieświeży oddech.
Wyszczerzył ostre zęby i zasyczał:
- Tylko piśnij, a zobaczysz na własne
oczy, jak pożeram serce twojego
bachora.
Dziecko, które trzymała w ramionach,
zaczęło wrzeszczeć, ale ona sama nie
mogła
wyksztusić ani słowa.
Nawet nie pomyślała, żeby uciekać.
Liczyło się tylko dobro jej córeczki.
Zapewnienie jej bezpieczeństwa.
Dlatego niczego nie zrobiła, kiedy ostre
zęby nieznajomego wbiły się głęboko w
jej szyję.
Stała, sparaliżowana strachem,
przyciskając do siebie dziecko, a
napastnik z niezwykłą siłą wysysał jej
krew. Podtrzymywał jej głowę. A długie
palce zakończone ostrymi paznokciami
raniły jej ciało jak szpony demona.
Pomrukując, wgryzł się w nią głębiej.
Choć ze strachu miała szeroko otwarte
oczy, widziała tylko mrok. Myśli zaczęły
się plątać, rozpadać na niespójne,
oderwane od siebie fragmenty. Świat
wokół się rozpływał.
Zabijał ją. Ten potwór ją zabijał! A
potem zamorduje jej dziecko.
- Nie. – Chciała zaczerpnąć powietrza,
ale w gardle miała pełno krwi. – Niech
cię szlag, nie!
W desperackim przypływie siły walnęła
go głową, trafiając skronią prosto w
jego twarz.
Kiedy zawarczał i cofnął się
zaskoczony, wyrwała się z żelaznego
uścisku. Potknęła się i omal nie upadła
na kolana, ale utrzymała równowagę.
Jedną ręką tuliła płaczące dziecko, a
drugą zakryła ranę na szyi. Cały czas
cofała się, byle dalej od tego
stworzenia, które podniosło głowę i
wyszczerzyło zęby w uśmiechu. Miało
żarzące się żółte oczy i zakrwawione
usta.
- O Boże – jęknęła. Zrobiło jej się
niedobrze.
Znowu się cofnęła. Wreszcie odwróciła
się, gotowa uciekać, nawet jeśli miałaby
to być
ostatnia rzecz, którą zrobi w życiu.
I wtedy zobaczyła tego drugiego.
Dzikie bursztynowe spojrzenie przeszyło
ją na wylot. Syk, który wydobywał się
spomiędzy jego wielkich kłów,
zwiastował śmierć. Była pewna, że
skoczy na nią i dokończy to, co zaczął
ten pierwszy, ale nic się nie stało.
Mężczyźni wymienili między sobą
gardłowe, niezrozumiałe słowa, a potem
przybysz ją wyminął. Trzymał srebrzysty
miecz.
„Zabierz dziecko i uciekaj”.
Rozkaz dobiegł z nikąd, przebił się
przez mgłę spowijającą jej umysł. Po
chwili rozległ się ponownie, tym razem
ostrzejszy. Zmusił ją do działania.
Pobiegła.
Oślepiona paniką i otumaniona strachem
wbiegła na ulicę. Biegła w stronę
obcego miasta.
Ogarnęła ją panika, każdy odgłos –
nawet tupot jej własnych nóg – zdawał
się przerażający.
A córeczka nie przestawała płakać.
Odszukają je, jeśli nie uciszy małej.
Musi ją położyć do łóżeczka, ciepłego i
wygodnego.
Wtedy córeczka na pewno się uspokoi.
Będzie bezpieczna. Tak to właśnie zrobi.
Położy dziecko do łóżka. Tam potwory
go nie dopadną.
Była bardzo zmęczona, ale nie mogła
sobie pozwolić na odpoczynek. To było
by zbyt
niebezpieczne. Musi wrócić do domu,
nim mama odkryje, że znów się spóźnia.
Więc pobiegła.
Biegła tak długo, aż wreszcie upadła,
wyczerpana, niezdolna zrobić ani
jednego kroku.
Kiedy się ocknęła, miała wrażenie, ze
jej mózg roztrzaskał się jak skorupa jaja.
Zaczęła tracić zmysły. Rzeczywistość
zmieniała się w coś czarnego i
oślizgłego, coś co oddalało się coraz
bardziej poza jej zasięg.
Usłyszała stłumiony płacz. Taki cichutki,
żałosny dźwięk. Uniosła ręce, żeby
zasłonić
uszy, ale nadal słyszała to rozpaczliwe
kwilenie.
- Ciii – wyszeptała w przestrzeń,
kołysząc się w tył i w przód. –
Uspokójcie się, dziecko zasnęło.
Bądźcie cicho, bądźcie cicho, bądźcie
cicho…
Ale płacz nie milkł. I tak bez końca.
Serce się krajało, kiedy siedziała na
brudnej ulicy i patrzyła niewidzącymi
oczami na nadchodzący świt.
Rozdział 1
Czasy obecne
Wspaniałe. Tylko popatrz na światło i
cień.
- Spójrz, jak się przenikają,
podkreślając smutek i nadzieję tej
sceny…
- Najmłodsza fotografka. Jej prace
włączono do kolekcji sztuki
nowoczesnej.
Gabrielle Maxwell stała opodal grupy
zwiedzającej wystawę. Trzymała smukły
kieliszek z
ciepłym szampanem i słuchała, jak
kolejni bezbarwni i bezimienni Bardzo
Ważni Goście
rozprawiają o czarno-białych
fotografiach w galerii. Nieco
skonsternowana spojrzała na zdjęcie
wiszące naprzeciwko niej, po drugiej
stronie Sali. Wiedziała, ze jej prace są
dobre, choć nieco ponure. Ich tematem
były zamknięte fabryki i opuszczone
stocznie położone na obrzeżach
Bostonu. Nie rozumiała, co inni w nich
widzą.
Ale zawsze tak było. Ona robiła zdjęcia,
zostawiając ocenę i interpretację innym.
Z natury była introwertyczką, źle się
czuła, kiedy była w centrum uwagi, ale
dzięki takim imprezom zarabiała na
życie. I to całkiem nieźle. A dziś
wieczorem skorzysta na tym również
Jamie, jej przyjaciel i właściciel małej
galerii sztuki przy Newbury Street. Bo
dziś, choć do zamknięcia zostało tylko
dziesięć minut, nadal kręciło się w
środku mnóstwo potencjalnych klientów.
Czuła się nieswojo z powodu tego
całego zamieszania. Uprzejmych
uśmiechów, ściskania
rąk i słuchania, jak wszyscy, od
bogatych żon z dzielnicy Back Bay, po
upstrzonych kolczykami i tatuażami
gotów, próbując zaimponować innym
wnikliwą analizą jej prac. Nie mogła się
doczekać końca wystawy. Przez ostatnią
godzinę stała w cieniu, myśląc tylko o
tym, jak miło byłoby wrócić do domu,
gdzie czekały na nią ciepły prysznic i
miękka poduszka.
Ale obiecała przyjaciołom – Jamiemu,
Kendrze i Megan – że po wystawie zje z
nimi
kolację i wypije drinka. Kiedy ostatni
klienci wyszli, Jamie wepchnął ją do
taksówki tak szybko, że nie miała czasu
zaprotestować.
- Co za niezwykły wieczór! – Jamie
potrząsnął blond grzywą,
ekstrawagancko ostrzyżoną.
Pochylił się i chwycił Gabrielle za rękę.
– Nigdy nie miałem w galerii takiego
ruchu, a dzisiejsza sprzedaż pobiła
rekord! Dziękuję, że pokazałaś u mnie
swoje prace.
Gabrielle się uśmiechnęła.
- Nie ma za co. Naprawdę nie musisz mi
dziękować.
- Bardzo było Ci tam źle?
- Żartujesz? Miała u stóp połowę
Bostonu! – zawołała Kendra, zanim
Gabrielle zdążyła
odpowiedzieć. – To z gubernatorem
rozmawiałaś przy bufecie?
Gabrielle kiwnęła głową.
- Obiecał, że zamówi zdjęcia do swojej
posiadłości w Vineyard.
- Super!
- Jasne – odpowiedziała bez wielkiego
entuzjazmu. Miała w torebce górę
wizytówek, dość
propozycji na rok pracy, jeśli zechce je
przyjąć, więc dlaczego miała ochotę
otworzyć okno i cisnąć je na wiatr?
Wyjrzała przez szybę, prosto w noc.
Patrzyła obojętnie, jak mijają ją światła
i ludzie. Na ulicach było mnóstwo
przechodniów: pary spacerujące pod
rękę, grupy rozgadanych przyjaciół.
Wszyscy świetnie się bawili. Pewnie
zjedli kolację w ogródku modnej
restauracji, a potem ruszyli oglądać
wystawy sklepów. Miasto wokół niej
pulsowało życiem i kolorami. Chłonęła
to, a jednak nic nie czuła. Życie tych
ludzi – i jej własne również –
wydawało się toczyć bez jej udziału.
Ostatnio coraz częściej miała wrażenie,
że tkwi na diabelskim młynie, który nie
przestaje się obracać.
- Co ci jest, Gab? – spytała Megan. –
Jesteś jakaś milcząca.
Gabrielle wzruszyła ramionami.
- Przepraszam. Ja tylko… Sama nie
wiem. Chyba jestem zmęczona.
- Niech ktoś da tej kobiecie drinka. I to
szybko! – zawołała Kendra,
ciemnowłosa
pielęgniarka.
- Nie – zaprotestował Jamie, przebiegły
jak lis. – tak naprawdę to nasza Gaba
potrzebuje mężczyzny. Jesteś zbyt
poważna, kotku. Niezdrowo tak ciągle
pracować. Musisz się zabawić! No
powiedz, kiedy ostatnio z kimś spałaś?
Zbyt dawno, pomyślała, choć nie
prowadziła dokładanych obliczeń.
Nigdy nie cierpiała
Lara Adrian Rasa Środka Nocy „Pocałunek o północy” Prolog Dwadzieścia siedem lat temu Dziecko nie przestawało płakać. Zaczęło marudzić na ostatnim postoju w Portland, gdzie autokar Greyhound jadący z Bangor zatrzymał się, żeby zabrać kolejnych pasażerów. Teraz, nieco po pierwszej w
nocy, zbliżali się już do dworca autobusowego w Bostonie. Ponad dwie godziny bezskutecznych prób uspokajania córeczki sprawiły, że powoli traciła panowanie nad sobą. Miała zszargane nerwy, jak mawiały jej przyjaciółki ze szkoły. Mężczyzna, który siedział obok, też nie był zachwycony. - Bardzo mi przykro – zwróciła się do niego po raz pierwszy, odkąd wsiadł do autokaru. – Zwykle nie jest taka marudna. Jeszcze nigdy nie podróżowałyśmy tak długo. Chyba chce już dotrzeć na miejsce.
Mężczyzna zamrugał i uśmiechnął się, nie odsłaniając zębów. - Dokąd jedziecie? - Do Nowego Jorku. - Ach, miasto wielu możliwości. – jego głos był szorstki i jakby stłumiony. – Ma tam pani rodzinę? Pokręciła głową. Jej bliscy mieszkali w Rangeley, małym miasteczku otoczonym lasami. A w dodatku dali jej jasno do zrozumienia, że teraz ma sobie radzić sama. - Jadę do pracy. Chcę zostać tancerką.
Może na Broadwayu albo w zespole Rockettes. - Na pewno jest pani wystarczająco ładna. – Mężczyzna na nią patrzył. W autokarze było ciemno, ale odniosła wrażenie, że jego oczy są jakieś dziwne. Uśmiechał się tym samym dziwnym uśmiechem. – Z takim ciałem zostanie pani wielką gwiazdą. Zaczerwieniła się i spojrzała na marudzącą córeczkę. Jej chłopak, w Maine, też ciągle to powtarzał. Mówił zresztą wiele różnych rzeczy, tylko po to, żeby dobrać się do niej na tylnym siedzeniu samochodu. A teraz nie byli
już razem. Zerwał z nią w trzeciej klasie liceum, kiedy okazało się, że jest w ciąży. Gdyby nie dziecko, w tym roku kończyłaby szkołę. - Jadła pani coś dzisiaj? – spytał mężczyzna, kiedy autokar wjechał na dworzec. - Niewiele. – Kołysała dziecko w ramionach, choć nic to nie dawało. Mała była czerwona na twarzy, machała piąstkami i zanosiła się płaczem, jakby jej świat właśnie się kończył.
- Proszę, jaki zbieg okoliczności – powiedział nieznajomy. – Ja tez nic nie jadłem. Chętnie wezmę coś na ząb. Przyłączy się pani? - Nie, dziękuję. Mam w torbie krakersy. Zresztą to i tak ostatni postój przed Nowym Jorkiem. Zdążę pewnie tylko przewinąć małą. Mimo to dziękuję. Nie powiedział nic więcej. Przyglądał się tylko, gdy zbierała swoje rzeczy, a potem wstał z fotela, żeby ją przepuścić, Kiedy wyszła z łazienki, czekał na nią. Poczuła dziwny niepokój na jego widok.
Kiedy siedział nie wydawał się taki wysoki. I zdecydowanie coś było nie tak z jego oczami. Może to narkoman? - O co chodzi? Zachichotał cicho. - Mówiłem ci. Muszę się pożywić. Jakoś dziwnie to ujął. Mimo woli spojrzała w bok. O tej porze na dworcu było niewiele osób. Zaczął padać drobny deszcz, który zmoczył chodnik i
zapędził pasażerów pod daszki. Jej autokar miał włączony silnik, ludzie zaczęli już wsiadać. Ale żeby się do niego dostać, musiała minąć tego człowieka. Wzruszyła ramionami, zbyt zmęczona i niespokojna, by silić się na dyplomację. - Skoro jest pan głodny, proszę iść do McDonalda. Spóźnię się na autobus, jeśli… - Posłuchaj, suko… - Poruszał się tak szybko, że nawet nie zorientowała się, co się dzieje. W jednej chwili stał metr od niej, a w
następnej trzymał ją za gardło i dusił. Wepchnął ją w cień, rzucany przez budynek dworca. Tu nikt nie zauważy, jak ją okrada albo coś jeszcze gorszego. Jego usta znalazły się tuż przy jej twarzy i poczuła nieświeży oddech. Wyszczerzył ostre zęby i zasyczał: - Tylko piśnij, a zobaczysz na własne oczy, jak pożeram serce twojego bachora. Dziecko, które trzymała w ramionach, zaczęło wrzeszczeć, ale ona sama nie mogła wyksztusić ani słowa.
Nawet nie pomyślała, żeby uciekać. Liczyło się tylko dobro jej córeczki. Zapewnienie jej bezpieczeństwa. Dlatego niczego nie zrobiła, kiedy ostre zęby nieznajomego wbiły się głęboko w jej szyję. Stała, sparaliżowana strachem, przyciskając do siebie dziecko, a napastnik z niezwykłą siłą wysysał jej krew. Podtrzymywał jej głowę. A długie palce zakończone ostrymi paznokciami raniły jej ciało jak szpony demona. Pomrukując, wgryzł się w nią głębiej. Choć ze strachu miała szeroko otwarte oczy, widziała tylko mrok. Myśli zaczęły się plątać, rozpadać na niespójne,
oderwane od siebie fragmenty. Świat wokół się rozpływał. Zabijał ją. Ten potwór ją zabijał! A potem zamorduje jej dziecko. - Nie. – Chciała zaczerpnąć powietrza, ale w gardle miała pełno krwi. – Niech cię szlag, nie! W desperackim przypływie siły walnęła go głową, trafiając skronią prosto w jego twarz. Kiedy zawarczał i cofnął się zaskoczony, wyrwała się z żelaznego uścisku. Potknęła się i omal nie upadła na kolana, ale utrzymała równowagę. Jedną ręką tuliła płaczące dziecko, a
drugą zakryła ranę na szyi. Cały czas cofała się, byle dalej od tego stworzenia, które podniosło głowę i wyszczerzyło zęby w uśmiechu. Miało żarzące się żółte oczy i zakrwawione usta. - O Boże – jęknęła. Zrobiło jej się niedobrze. Znowu się cofnęła. Wreszcie odwróciła się, gotowa uciekać, nawet jeśli miałaby to być ostatnia rzecz, którą zrobi w życiu. I wtedy zobaczyła tego drugiego. Dzikie bursztynowe spojrzenie przeszyło
ją na wylot. Syk, który wydobywał się spomiędzy jego wielkich kłów, zwiastował śmierć. Była pewna, że skoczy na nią i dokończy to, co zaczął ten pierwszy, ale nic się nie stało. Mężczyźni wymienili między sobą gardłowe, niezrozumiałe słowa, a potem przybysz ją wyminął. Trzymał srebrzysty miecz. „Zabierz dziecko i uciekaj”. Rozkaz dobiegł z nikąd, przebił się przez mgłę spowijającą jej umysł. Po chwili rozległ się ponownie, tym razem ostrzejszy. Zmusił ją do działania. Pobiegła.
Oślepiona paniką i otumaniona strachem wbiegła na ulicę. Biegła w stronę obcego miasta. Ogarnęła ją panika, każdy odgłos – nawet tupot jej własnych nóg – zdawał się przerażający. A córeczka nie przestawała płakać. Odszukają je, jeśli nie uciszy małej. Musi ją położyć do łóżeczka, ciepłego i wygodnego. Wtedy córeczka na pewno się uspokoi. Będzie bezpieczna. Tak to właśnie zrobi. Położy dziecko do łóżka. Tam potwory go nie dopadną.
Była bardzo zmęczona, ale nie mogła sobie pozwolić na odpoczynek. To było by zbyt niebezpieczne. Musi wrócić do domu, nim mama odkryje, że znów się spóźnia. Więc pobiegła. Biegła tak długo, aż wreszcie upadła, wyczerpana, niezdolna zrobić ani jednego kroku. Kiedy się ocknęła, miała wrażenie, ze jej mózg roztrzaskał się jak skorupa jaja. Zaczęła tracić zmysły. Rzeczywistość zmieniała się w coś czarnego i oślizgłego, coś co oddalało się coraz bardziej poza jej zasięg.
Usłyszała stłumiony płacz. Taki cichutki, żałosny dźwięk. Uniosła ręce, żeby zasłonić uszy, ale nadal słyszała to rozpaczliwe kwilenie. - Ciii – wyszeptała w przestrzeń, kołysząc się w tył i w przód. – Uspokójcie się, dziecko zasnęło. Bądźcie cicho, bądźcie cicho, bądźcie cicho… Ale płacz nie milkł. I tak bez końca. Serce się krajało, kiedy siedziała na brudnej ulicy i patrzyła niewidzącymi oczami na nadchodzący świt. Rozdział 1
Czasy obecne Wspaniałe. Tylko popatrz na światło i cień. - Spójrz, jak się przenikają, podkreślając smutek i nadzieję tej sceny… - Najmłodsza fotografka. Jej prace włączono do kolekcji sztuki nowoczesnej. Gabrielle Maxwell stała opodal grupy zwiedzającej wystawę. Trzymała smukły kieliszek z ciepłym szampanem i słuchała, jak kolejni bezbarwni i bezimienni Bardzo
Ważni Goście rozprawiają o czarno-białych fotografiach w galerii. Nieco skonsternowana spojrzała na zdjęcie wiszące naprzeciwko niej, po drugiej stronie Sali. Wiedziała, ze jej prace są dobre, choć nieco ponure. Ich tematem były zamknięte fabryki i opuszczone stocznie położone na obrzeżach Bostonu. Nie rozumiała, co inni w nich widzą. Ale zawsze tak było. Ona robiła zdjęcia, zostawiając ocenę i interpretację innym. Z natury była introwertyczką, źle się czuła, kiedy była w centrum uwagi, ale dzięki takim imprezom zarabiała na
życie. I to całkiem nieźle. A dziś wieczorem skorzysta na tym również Jamie, jej przyjaciel i właściciel małej galerii sztuki przy Newbury Street. Bo dziś, choć do zamknięcia zostało tylko dziesięć minut, nadal kręciło się w środku mnóstwo potencjalnych klientów. Czuła się nieswojo z powodu tego całego zamieszania. Uprzejmych uśmiechów, ściskania rąk i słuchania, jak wszyscy, od bogatych żon z dzielnicy Back Bay, po upstrzonych kolczykami i tatuażami gotów, próbując zaimponować innym wnikliwą analizą jej prac. Nie mogła się doczekać końca wystawy. Przez ostatnią
godzinę stała w cieniu, myśląc tylko o tym, jak miło byłoby wrócić do domu, gdzie czekały na nią ciepły prysznic i miękka poduszka. Ale obiecała przyjaciołom – Jamiemu, Kendrze i Megan – że po wystawie zje z nimi kolację i wypije drinka. Kiedy ostatni klienci wyszli, Jamie wepchnął ją do taksówki tak szybko, że nie miała czasu zaprotestować. - Co za niezwykły wieczór! – Jamie potrząsnął blond grzywą, ekstrawagancko ostrzyżoną. Pochylił się i chwycił Gabrielle za rękę.
– Nigdy nie miałem w galerii takiego ruchu, a dzisiejsza sprzedaż pobiła rekord! Dziękuję, że pokazałaś u mnie swoje prace. Gabrielle się uśmiechnęła. - Nie ma za co. Naprawdę nie musisz mi dziękować. - Bardzo było Ci tam źle? - Żartujesz? Miała u stóp połowę Bostonu! – zawołała Kendra, zanim Gabrielle zdążyła odpowiedzieć. – To z gubernatorem rozmawiałaś przy bufecie?
Gabrielle kiwnęła głową. - Obiecał, że zamówi zdjęcia do swojej posiadłości w Vineyard. - Super! - Jasne – odpowiedziała bez wielkiego entuzjazmu. Miała w torebce górę wizytówek, dość propozycji na rok pracy, jeśli zechce je przyjąć, więc dlaczego miała ochotę otworzyć okno i cisnąć je na wiatr? Wyjrzała przez szybę, prosto w noc. Patrzyła obojętnie, jak mijają ją światła i ludzie. Na ulicach było mnóstwo przechodniów: pary spacerujące pod
rękę, grupy rozgadanych przyjaciół. Wszyscy świetnie się bawili. Pewnie zjedli kolację w ogródku modnej restauracji, a potem ruszyli oglądać wystawy sklepów. Miasto wokół niej pulsowało życiem i kolorami. Chłonęła to, a jednak nic nie czuła. Życie tych ludzi – i jej własne również – wydawało się toczyć bez jej udziału. Ostatnio coraz częściej miała wrażenie, że tkwi na diabelskim młynie, który nie przestaje się obracać. - Co ci jest, Gab? – spytała Megan. – Jesteś jakaś milcząca. Gabrielle wzruszyła ramionami.
- Przepraszam. Ja tylko… Sama nie wiem. Chyba jestem zmęczona. - Niech ktoś da tej kobiecie drinka. I to szybko! – zawołała Kendra, ciemnowłosa pielęgniarka. - Nie – zaprotestował Jamie, przebiegły jak lis. – tak naprawdę to nasza Gaba potrzebuje mężczyzny. Jesteś zbyt poważna, kotku. Niezdrowo tak ciągle pracować. Musisz się zabawić! No powiedz, kiedy ostatnio z kimś spałaś? Zbyt dawno, pomyślała, choć nie prowadziła dokładanych obliczeń. Nigdy nie cierpiała