Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
2
Leszek Cichy
Krzysztof Wielicki
Jacek Żakowski
Rozmowy
o EVEREŚCIE
3
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
4
LESZEK CICHY Urodzony w 1951 r. Inżynier
geodeta; starszy asystent w Instytucie Geodezji
Wyższej Politechniki Warszawskiej. Wspina się
od 1970 r., jest członkiem Klubu Wysokogór-
skiego w Warszawie. Ma na swoim koncie liczne
osiągnięcia tatrzańskie i alpejskie, m.in. przejścia
lewego filara Freney na południowej ścianie
Mont Blanc, wschodniej ściany Grand Capucin i
północnej ściany Matterhornu. Największe suk-
cesy odnosił w Karakorum i w Himalajach. W
1974 r. dokonał pierwszego wejścia na Shisparé
(7619 m), a w rok później wszedł częściowo no-
wą drogą na Gasherbrum II (8035 m). Był to
ówczesny polski rekord wysokości. W 1976 r. i
w 1982 r. uczestniczył w wyprawach na drugi
szczyt świata K2 (8611 m), a w 1978 r. w wy-
prawie na Makalu (8481 m).
5
„Jest to opowieść o tym, jak (...) dwaj ludzie, odznaczający się nieprzeciętną dzielnością i
wprawą, ożywieni niezachwianą wolą zwycięstwa, osiągnęli szczyt Mount Everestu i powró-
cili szczęśliwie do swych towarzyszy.
Jednakże nie jest to jeszcze cała opowieść, gdyż zdobycie Everestu nie było dziełem jed-
nego dnia ani nawet paru niezapomnianych, pełnych niepokoju tygodni (...). W istocie jest
to historia długotrwałego, uporczywego wysiłku wielu ludzi na znacznej przestrzeni czasu.
(...)”
John Hunt, „Zdobycie Mount Everestu”
6
Dziennikarze nazywają go „dachem świata”, geografowie – Czomolungmą lub Mount Evere-
stem, Nepalczycy – Sagarmatha, alpiniści mówią po prostu – Everest. Po raz pierwszy poddał
się wyprawie brytyjskiej kierowanej przez Johna Hunta. W dniu 29 maja 1953 r. na szczycie
stanęli Nowozelandczyk Edmund Hillary i Nepalczyk Tenzing Norkey. Pierwsza kobieta –
Japonka Juko Tabei – stanęła na nim dopiero w 1975 r. Pierwsza Europejka – Wanda Rutkie-
wicz – trzy lata później. W lutym 1980 r. wszystkie agencje świata podały bulwersującą hi-
malaistów wiadomość: „Polacy jako pierwsi osiągnęli zimą najwyższy punkt kuli ziemskiej”.
Nigdy chyba w historii polskiego alpinizmu żadna wyprawa nie cieszyła się tak ogromnym,
tak powszechnym zainteresowaniem jak ta – zimowa wyprawa na Mount Everest. Ogromny
entuzjazm, z jakim przyjęto w kraju zdobywców najwyższego szczytu świata, a potem setki
zaproszeń na spotkania w szkołach, zakładach pracy, klubach podsunęły mi pomysł przygo-
towania tej książki. Ulegając moim namowom bezpośredni autorzy tego sukcesu – Leszek
Cichy i Krzysztof Wielicki – zgodzili się poddać swoistej wiwisekcji. Ma ona ukazać proces
kształtowania się charakterów, postaw, ambicji. Wszystkich tych najwznioślejszych cech,
których szczególnym sprawdzianem były owe dni spędzone wśród czterdziestostopniowych
mrozów i szalejących wiatrów. Książka ta jest kwintesencją utrwalonych na taśmie kilkudzie-
sięciu godzin rozmów i blisko tysiąca stron notatek. Mimo to wielu spraw udało nam się zale-
dwie dotknąć, a jeszcze więcej musieliśmy po prostu pominąć. Nasza relacja ogranicza się
więc do tych faktów i zdarzeń, które wydawały nam się najistotniejsze. Nie dajemy też odpo-
wiedzi na pytania o sens i cel alpinizmu ani o czynniki kształtujące pożądane w tym sporcie
postawy. Takich odpowiedzi po prostu nie ma.
Jacek Żakowski
Warszawa, czerwiec 1980
7
EVEREST ’80
część I
8
Uczestnicy wyprawy Everest ’80
Andrzej Zawada – kierownik
Józef Bakalarski – filmowiec
Leszek Cichy
Krzysztof Cielecki
Ryszard Dmoch
Walenty Fiut
Ryszard Gajewski
Andrzej Zygmunt Heinrich
Jan Holnicki-Szulc
Robert Janik – lekarz
Bogdan Jankowski – radiooperator
Stanisław Jaworski 1
– filmowiec
Aleksander Lwow
Janusz Mączka
Kazimierz Waldemar Olech
Maciej Pawlikowski
Marian Piekutowski
Ryszard Szafirski
Krzysztof Wielicki
Krzysztof Żurek
1
Stanisław Jaworski zginął dnia 11 grudnia 1983 roku w wyprawie zimowej na Manaslu (wys. 8165 m) w Ne-
palu.
9
Nerwówka
JACEK ŻAKOWSKI – Zobowiązaliśmy się w ciągu niespełna półtora miesiąca napisać
książkę ukazującą nasze drogi na Everest. Ten Everest i te drogi rozumieć mamy szeroko.
Samo zdobycie szczytu ma być zaledwie pretekstem dla pokazania tego, co wam kazało i
pozwoliło odnieść sukces.
Jeżeli nie chcemy, żeby ta książka stała się jeszcze jednym tomikiem mamiącym jedy-
nie sensacyjnością tematu, to musimy zdobyć się na prawdziwą szczerość. Musimy poka-
zać jak najbardziej soczysty obraz. Żeby to osiągnąć, powinniśmy starać się stworzyć na-
szym rozmowom specjalną atmosferę, atmosferę umożliwiającą mi zadawanie wszystkich
pytań, a wam – udzielanie w pełni prawdziwych (prawda, cała prawda...) odpowiedzi.
Zgodnie z naszą umową pierwsza rozmowa dotyczyć ma waszej wyprawy na Everest.
Zanim do niej doszło istniał, o ile wiem, pewien program polskiego himalaizmu To zimo-
we wejście na najwyższy szczyt świata było ostatnim ogniwem brakującym do jego pełnej
realizacji.
LESZEK CICHY – Formalnego, długofalowego programu nigdy nie było. Nikt takiego
programu nie opracował ani nie zatwierdził.
J.Ż.– Myślę o artykule Warteresiewicza, ogłoszonym w „Taterniku” bodajże w 1966 roku.
L.C.– No tak. W momencie kiedy otworzyły się możliwości wyjazdów...
KRZYSZTOF WIELICKI – Gdzieś od 1960 roku, to znaczy od pierwszej wyprawy w
Hindukusz...
L.C.– ...zaczęła się walka o pierwszą polską wyprawę w Himalaje. To znaczy pierwszą po-
wojenną, bo w 1939 roku odbyła się wyprawa na Nanda Devi East (wys. 7434 m).
K.W.– Od tego czasu Europa i świat poszły sporo do przodu W 1950 roku Herzog i Lachenal
zdobyli Annapurnę – pierwszy ośmiotysięcznik. Czternaście lat później wszystkie ośmio-
tysięczniki były pokonane. Potem lista najwyższych nie zdobytych jeszcze szczytów kur-
czyła się bardzo szybko. Wtedy Warteresiewicz opublikował artykuł „Himalaje z nami czy
bez nas”. Napisał, że trzeba skupić się na robieniu pierwszych wejść. Uważał, że nie ma
sensu zabierać się do powtarzania zrobionych już dróg. Na to był jeszcze czas.
L.C.– Radził nastawić się na nie zdobyte, wysokie siedmiotysięczniki, bo ze szczytem zawsze
kojarzą się pierwsi zdobywcy.
K.W.– A kto wszedł drugi, kto trzeci, to już nie jest takie ważne. Chyba że zrobi się jakąś
nową, ciekawą albo trudną drogę.
J.Ż.– Na przykład filar południowy Everestu?
L.C.– Na przykład. Ale to już miał być trzeci etap. Przedtem trzeba było zdobyć doświadcze-
nie. Zamknięciem tego etapu miała być narodowa wyprawa na Everest. Na każdym zjeź-
dzie alpinistów, począwszy od wyprawy na Kunyang Chhish (wys. 7852 m) w roku 1971
zawsze ktoś wstawał i mówił: „Zgłaszam nie zrealizowany w poprzedniej kadencji wnio-
sek zorganizowania narodowej wyprawy na Everest”. To było marzenie pokoleń polskich
himalaistów.
K.W.– Tak się złożyło, że w Polsce było dużo czterdziestolatków – tych, którzy tworzyli bar-
dzo dobry polski alpinizm w latach sześćdziesiątych. Oni chcieli dokonać czegoś większe-
go, ale czas uciekał, a wypraw nie było. Zyga, czyli Andrzej Heinrich, cały czas powtarzał:
„Ja o tę wyprawę walczę od siedemdziesiątego trzeciego roku”. Gdyby udało się dopiero
za pięć czy dziesięć lat, Zyga, Zawada, Szafirski mogliby już nie pojechać.
10
L.C.– Chodziło o to, co mamy na tym Evereście zrobić. Powtórzyć starą drogę można teraz,
ale można też za dziesięć lat. Nie jest już istotne, czy wejdzie się w pierwszej setce, czy w
trzeciej. Chodziło o ambicje całego pokolenia. Im marzyła się nowa droga – na przykład
filarem południowym.
J.Ż.– A jak to się stało, że Polacy jako pierwsi dostali pozwolenie na atakowanie Everestu
zimą?
L.C.– To się zaczęło jeszcze w siedemdziesiątym ósmym roku, a właściwie o wiele wcze-
śniej, była to bowiem od lat idea Andrzeja Zawady. Nepalczycy przysłali wtedy propozy-
cję zorganizowania wspólnej polsko-nepalskiej wyprawy na Everest drogą pierwszych
zdobywców. Uważaliśmy, że propozycja nie jest specjalnie atrakcyjna, więc zaczęliśmy
się targować, kto za co będzie płacił i ile. Kiedy Andrzej Zawada pojechał na miejsce ob-
gadywać szczegóły, okazało się, że tymczasem Włosi zgodzili się płacić za wszystko i już
podpisali umowę. Zawada się wściekł, bo sprawa była już ustalona, porozumienie prawie
podpisane. Żeby to jakoś załagodzić, Nepalczycy dali bardzo szybko pozwolenie na robie-
nie filaru południowego wiosną osiemdziesiątego roku. Jednocześnie Zawada zaczął się
starać o zezwolenie na zimę, ale nie dostał żadnej wiążącej odpowiedzi. Czas uciekał, na-
dzieje malały. Wszystko było przygotowywane na wiosnę. Zarząd ciągle naciskał, żeby
ustalić, do kiedy będziemy czekali. Kiedy już będzie za późno, żeby zacząć organizować
zimowy wyjazd. Najpierw wyznaczono termin na koniec września. Ustalono, że jeśli nie
będzie pozwolenia do końca września, to nie jedziemy. Potem na piętnastego października.
W końcu na pierwszego listopada. Trzydziestego pierwszego października przyszła depe-
sza, że nasz ambasador w Nepalu, Andrzej Wawrzyniak, ma nieoficjalne potwierdzenie.
Piątego listopada znów wiadomość, że na dziewięćdziesiąt dziewięć procent pozwolenie
będzie.
K.W.– Oficjalnie, na piśmie, dostaliśmy to dopiero dwudziestego drugiego listopada. Wtedy
było już wiadomo, że wyprawa na pewno ruszy. Zawada dopiął swego.
L.C.– Idea zimowej wyprawy na Everest, początkowo bardzo kontrowersyjna, także w na-
szym środowisku, nareszcie miała szanse realizacji.
Pozwolenie obejmowało grudzień, styczeń i luty, ale od początku wiedzieliśmy, że ten
pierwszy miesiąc będzie stracony, bo nie da się na czas zorganizować wyjazdu. Zawada
zastanawiał się nawet, czy nie zrezygnować, czy nie jest za późno. W końcu zdecydowali-
śmy, że jedziemy, ale wiązało się to z nadzwyczajnym pośpiechem i wysiłkiem organiza-
cyjnym. Muszę powiedzieć, że tej sprawy nie potrafili zrozumieć niektórzy koledzy, kiedy
już na miejscu, w bazie, okazało się, że brakuje na przykład herbatników czy kubków.
Niektórym trudno było wytłumaczyć, że na ostateczne przygotowania mieliśmy tylko mie-
siąc. Dopiero na miesiąc przed wyjazdem mogliśmy zacząć kupować jedzenie i wszystkie
drobiazgi, bo przecież takie „grubsze” rzeczy, jak buty i ubrania, musieliśmy załatwić dużo
wcześniej.
J.Ż.– Czy od razu znaleźliście się na liście kandydatów?
K.W.– Kandydatów tak.
J.Ż.– A na liście wyprawy?
K.W.– Nie.
L.C.– W lecie Zawada wysłał ankiety do trzydziestu paru osób. Akurat nie było mnie w War-
szawie, ale po przyjeździe natychmiast skontaktowałem się z nim i spytałem go, jaka jest
szansa wyjazdu. Powiedział, że bardzo duża. Kiedy oddałem mu ankietę, skierował mnie
do Dmocha, który zajmował się sprawami organizacyjnymi, żebym już zaczął działać. Jest
taka zasada, że jak się kogoś zatrudnia przy organizacji, to powinien jechać, więc wie-
działem już, że pojadę.
K.W.– Ja byłem dopiero trzeci na liście rezerwowych. Nawet nie miałem specjalnych nadziei,
że się zabiorę, bo kto zechce zrezygnować z takiej gratki? Żałowałem tego wyjazdu, bo to i
11
wyprawa narodowa, i Everest. W sumie bardzo duża szansa, może największa w życiu, a
mnie odesłali z kwitkiem. Tak to odebrałem, jakby mi ktoś powiedział: „Za wysokie progi,
kolego Wielicki”.
J.Ż.– A potem zdobyłeś szczyt. Coś jak Fortuna...
L.C.– Umieszczenie Krzyśka na liście rezerwowych Zawada wymieniał jako błąd.
K.W.– Miałem jechać na wiosnę i to mnie zaskoczyło. Więcej przecież wspinałem się zimą i
jeżeli się gdzieś widziałem, to właśnie na tej zimowej wyprawie. W każdym razie dopiero
łękotka Chrobaka, obojczyk Wróża i żona Rusieckiego zadecydowały o tym, że pojecha-
łem. Później odpadło jeszcze kilka osób. Zabrał się nawet Olech, który był szósty na liście
rezerwowych.
Dwudziestego siódmego listopada dostałem telefon. Dzwonił Andrzej: „Słuchaj, stary,
Wróż ma bark wybity, więc wchodzisz na jego miejsce. Bądź jutro w Warszawie”.
J.Ż.– Jakie były kryteria doboru uczestników? Co trzeba było zrobić, żeby pojechać na tę wy-
prawę?
L.C.– Zasada jest taka: komisja sportowa wybiera kierownika, Zarząd Polskiego Związku
Alpinizmu go zatwierdza, a kierownik dobiera sobie uczestników. Obowiązuje prawo po-
dwójnego weta. Komisja może odrzucić którąś kandydaturę z listy kierownika, a kierow-
nik może się nie zgodzić na propozycje komisji. Potem przedstawia się listę zarządowi.
J.Ż.– Chodziło mi raczej nie o procedurę, lecz o wymagania stawiane kandydatom na uczest-
ników wyprawy.
„(...) Ograniczając listę do jej ostatecznych rozmiarów, brałem za miernik cztery kwali-
fikacje: wiek, temperament, doświadczenie i stan fizyczny. Pragnąłem mieć zespół, w któ-
rym każdy byłby potencjalnym zdobywcą. Jeśli chodzi o wiek, szukałem ludzi w latach
między dwadzieścia pięć a czterdzieści. (...). O wiele trudniej było stwierdzić cechy tempe-
ramentu; (...). Trzeba było mieć pewność, że każdy uczestnik naprawdę chce zdobyć
szczyt. (...). Szukałem więc ducha bojowości w każdym członku zespołu. Z drugiej strony
wyprawa na Everest wymaga także nieprzeciętnej bezinteresowności i cierpliwości. (...).
Co się tyczy doświadczenia, rzeczą pożądaną było, aby kandydat miał za sobą szereg
przejść alpejskich, łączących problemy śniegu, lodu i skały (...)”.2
L.C.– Przede wszystkim każdy uczestnik musiał już wcześniej być powyżej siedmiu tysięcy
metrów. Poza tym liczyły się ilość odbytych wypraw, konkretne osiągnięcia i ilość przejść
zimowych.
K.W.– Tym bardziej się dziwiłem, że mnie powołano na wyprawę wiosenną, a na zimową
nie.
L.C.– O ile wiem, to po prostu dlatego, że byłeś już na liście wrocławskiej wyprawy i jej kie-
rownik – Janusz Fereński – prosił, żeby ciebie, Lwowa i Piekutowskiego umieścić jak naj-
dalej.
J.Ż.– Czy przed wyprawą znaliście już osobiście jej przyszłych uczestników? Czy wspinali-
ście się wcześniej z ludźmi, z którymi mieliście zdobywać Everest?
K.W.– Nie ze wszystkimi. Byliśmy przecież zebrani z całej Polski.
L.C.– Wszystkich się trochę znało, bo światek taternicki jest malutki, ale po górach chodzi się
najczęściej z kolegami klubowymi. Z nimi po prostu najłatwiej jest się umówić. Wszyst-
kich natomiast spotyka się w Tatrach i coś niecoś się o nich wie. Ja wspinałem się głównie
z Jankiem Holnickim – to już była nasza czwarta wspólna wyprawa. Z Dmochem i Heinri-
chem też byłem – wcześniej – na jednej wyprawie.
J.Ż.– Zazwyczaj wyprawy tworzy się ze znanych, sprawdzonych już zespołów linowych.
L.C.– Tym razem Zawadzie chodziło o to, żeby wszystkie zespoły były w miarę możliwości
równe, żeby cała robota nie stawała, kiedy najlepsza para zejdzie do bazy. Dlatego przyjął
2
John Hunt, „Zdobycie Mount Everestu”, tłum. J.J. Szczepański, Iskry, Warszawa 1956.
12
założenie, żeby nie tworzyć stałych par, tylko chodzić na zasadzie „każdy z każdym” i wy-
syłać do góry zespoły optymalne dla wykonania danego zadania.
J.Ż.– Dobór zespołów to jednak sprawa poważna. Przede wszystkim jest to kwestia zaufania,
bo od partnera w dużym stopniu zależy bezpieczeństwo, często – życie.
K.W.– Jakąkolwiek książkę się czyta – Bonattiego czy Terray’a – wszędzie powtarza się to
założenie, że trzeba wyprawy składać z par, ale Andrzej Zawada ma do tej sprawy inne
podejście. Jego wizja to: zawodnicy – pionki, i on – gracz, który je ustawia. Zaraz po
pierwszych wyjściach z bazy było już widać, kto ma jakie tempo. Od razu wiadomo było,
że ja na przykład mogę chodzić z tym i z tym, a z tamtym nigdy nie pójdę. Nigdy – to zna-
czy oczywiście, jeżeli nie będzie takiej konieczności.
J.Ż.– W ankiecie, którą dostaliście od Zawady, mieliście zaznaczyć, kiedy wolicie jechać –
zimą czy wiosną. Dlaczego wybraliście akurat zimę? Wiedzieliście przecież, że to nie jest
taka zima jak w Tatrach czy Alpach.
K.W.– Ja napisałem: zima lub lato.
L.C.– Ja też.
K.W.– Bałem się, że jak się zgłoszę tylko na zimę, a nie będę akurat pasował do składu, to w
ogóle nie pojadę, ale jak już mówiłem, rzeczywiście bardziej pasowała mi zima.
L.C.– Większość wpisywała zimę i lato. Kiedy przyszła ankieta, nie było jeszcze wiadomo,
czy zimowa wyprawa w ogóle ruszy. Każdy pisał „lato”, a potem myślał sobie: „Jak mnie
nie wezmą na lato, a będzie zimowa wyprawa, to może zabiorą mnie na zimę”. Ja – po-
dobnie jak Krzysiek – wolałem zimę. Lubię się wspinać zimą i większość przejść w Ta-
trach zrobiłem w zimie. Miałem tylko dwa letnie sezony tatrzańskie – w siedemdziesiątym
i siedemdziesiątym pierwszym roku. Potem już nie miałem czasu jeździć w Tatry na dłuż-
sze letnie wspinaczki.
J.Ż.– Jak wyglądał wasz udział w przygotowaniach? Krzysiek pewnie niewiele zdążył zrobić,
bo wskoczył do składu w ostatniej chwili...
K.W.– Ale Zawada kazał mi natychmiast przyjeżdżać. Wyobraź sobie. Jesteś w domu, masz
rodzinę, pracę, a Andrzej mówi: „Jutro bądź w Warszawie pakować wyprawę. Cześć, do
widzenia”. Koniec. Przez dwa tygodnie pakowałem w Warszawie cały sprzęt, jedzenie,
ubrania.
L.C.– I tak się nie przemęczyłeś. Ja przyjechałem do Warszawy na początku sierpnia i już
wtedy wciągnęli mnie w kierat. Do ostatniego dnia pracowałem na uczelni. Jeszcze szóste-
go grudnia wydałem pożegnalny bankiet na wydziale. Zawada mówił, żeby brać urlopy od
połowy listopada, ale ja nie wziąłem i musiałem godzić jedno z drugim.
K.W.– Załatwienie urlopu wydaje się proste, ale ja w fabryce muszę dostać zgodę bezpośred-
niego przełożonego, dyrektora pionu, dyrektora naczelnego i jeszcze dyrektora do spraw
pracowniczych, a Zawada mówi: „przyjeżdżaj jutro”. On nie wie, co to znaczy, bo sam ma
w pracy inna sytuację. Rodzinę też ma, ale tylko żonę. Jak ktoś ma dzieci, to sprawa staje
się o wiele poważniejsza. Co zrobić z dzieckiem? Trzeba dziadka sprowadzić, trzeba go
przywieźć...
J.Ż.– Zdążyłeś wszystko załatwić na czas?
K.W.– Nie, skąd! Wyjechałem dopiero po dwóch dniach, i to też nieformalnie, ale obiecali
mi, że wszystko już sami pozałatwiają. Po prostu mam dobre układy w pracy.
L.C.– Jak ktoś chce się wspinać, to musi mieć dobre układy w pracy. Szefowie nie lubią, jak
się za dużo wyjeżdża.
J.Ż.– A wasze żony? Jak one reagowały na ten wasz wyjazd?
L.C.– Muszę powiedzieć, że ja do samego końca łamałem się, czy jechać. Na początku, jak
tylko przyszła ankieta, Majka powiedziała: „Ja wiem, że to jest Everest, i latem mógłbyś
jechać, ale zimą to sobie wybij z głowy”. W końcu nie szło jej o sam wyjazd, o to, że nie
13
będzie mnie trzy miesiące, że będzie miała dziecko na głowie i tak dalej. Ona po prostu
bała się o mnie.
K.W.– Ja zauważyłem coś wręcz odwrotnego. Normalnie żona jest przeciwna moim wyjaz-
dom – nawet z przyczyn czysto praktycznych – musi się sama z dzieckiem męczyć, nikt jej
nie pomoże. Są też głębsze sprawy. Można się na przykład zastanawiać, czy nie jestem
egoistą. Przecież nie spędzam z żoną wolnego czasu, zawsze tylko góry i góry. Nigdy nie
spędziłem z żoną żadnych wczasów ani wakacji...
L.C.– Ale teraz już obiecaliśmy.
K.W.– Tym razem zauważyłem, że ona chciała, żebym pojechał. Widziałem, jak ze sobą wal-
czy, bo to jednak Everest, wyprawa narodowa.
L.C.– Majka też mówiła: „Gdybym miała pewność, że wrócisz, to pierwsza powiedziałabym:
jedź”.
J.Ż.– Czy nie myśleliście o tym, żeby one z wami pojechały? Nawet na krótko, na tydzień,
dwa. Wiem przecież, że w bazie były żony Zawady i Fiuta. Dla nich to też musiało być
wielkie przeżycie.
K.W.– To jest bardzo kłopotliwe.
L.C.– I w naszej sytuacji chyba mało realne. Obaj mamy małe dzieci. Trzeba by z nimi coś
zrobić.
J.Ż.– Czy one w ogóle chciałyby pojechać?
L.C. i K.W. (chórem)– Tak, bardzo.
J.Ż.– A wspinały się kiedyś?
K.W.– Nie, broń Boże.
L.C.– Moja żona lubi chodzić po Tatrach i właściwie dopiero po ślubie, jeżdżąc z nią, pozna-
łem Tatry Zachodnie. Już przedtem trochę chodziła po górach, ale tylko turystycznie, szla-
kami. Ponieważ nie umiała się wspinać, a ja nie chciałem chodzić po szlakach, musieliśmy
pójść na kompromis. Zdecydowaliśmy się na grań Tatr Zachodnich, bo nie ma tam szlaku,
a można ją przejść bez wspinaczki. Pojechaliśmy na trzy wolne dni tuż przed pierwszym
maja. Pierwszego dnia było wspaniałe słońce, łagodny, ciepły wiaterek. Szliśmy spokojnie,
ale dość szybko. W nocy, na biwaku, złapało nas kompletne załamanie pogody. Rano mu-
sieliśmy wracać do Zakopanego. Jesienią znów wyrwaliśmy się na trzy dni, ale pogoda
była taka, że nawet nie wyszliśmy w góry. Potem urodziło się dziecko i nie mogliśmy już
nigdzie razem wyjechać, ale mnie ta grań utkwiła jakoś w pamięci, więc któregoś razu nie
wytrzymałem i przeszedłem ją sam.
K.W.– Tak czy inaczej nie da się ukryć, że to jest bardzo egoistyczny sport.
L.C.– Bo one po prostu się o nas boją. Tym razem było chociaż o tyle dobrze, że codziennie
miały świeże informacje. To bardzo pomagało.
K.W.– Szczególnie ta informacja o ataku na Everest (śmieje się). Już dwa dni wcześniej wie-
działy, że do ostatniego ataku szykują się Cichy i Wielicki. Wyobrażam sobie, co czuła
moja matka, kiedy w piątek przeczytała, że w niedzielę mam atakować szczyt.
J.Ż.– Wróćmy jeszcze do spraw organizacyjnych. Skąd pochodzą pieniądze na takie wypra-
wy?
L.C.– Ponieważ była to wyprawa narodowa, więc w zasadzie sfinansował ją GKKFiS. Poza
złotówkami trzeba było zdobyć pięćdziesiąt tysięcy dolarów. GKKFiS dał trzydzieści, a
resztę dołożył nasz rodak, pan Julian Godlewski ze Szwajcarii, który regularnie dokładał
do każdej wyprawy. Tym razem dołożył ponad piętnaście tysięcy.
K.W.– To wydaje się sporo, ale w porównaniu z wydatkami innych związków sportowych nie
jest to suma aż tak duża, a efekty prestiżowe i propagandowe takiej wyprawy są ogromne.
Oczywiście, jeżeli wybierze się odpowiednio atrakcyjny cel... i jeżeli się go osiągnie.
J.Ż.– Zostawmy już przygotowania. Jesteście na lotnisku...
14
L.C.– Tu właśnie ciekawa sprawa. Zazwyczaj leci się w kilku turach i wszyscy starają się
znaleźć w ostatniej czy przedostatniej, żeby jeszcze te kilka dni spędzić w domu. Tym ra-
zem było na odwrót. Najwięcej osób zgłosiło się na pierwszy lot, bo w Warszawie był taki
kołowrót z załatwianiem, że każdy tylko myślał, jak się od tego uwolnić. Ja w ciągu ostat-
niego miesiąca przed wyjazdem schudłem prawie pięć kilogramów.
„(...) Po intensywnych przygotowaniach do ekspedycji i wielu innych wysiłkach po-
przednich miesięcy niektórzy z nas byli bardzo zmęczeni, a wszyscy odczuwaliśmy po-
trzebę fizycznego i umysłowego odprężenia. (...)”3
J.Ż.– Wróćmy na lotnisko. Co wtedy myśleliście o wyprawie, o waszych szansach?
K.W.– Ja bałem się tylko, że znów muszę wsiąść do samolotu.
J.Ż.– Jak to? Ty, nieustraszony alpinista, pogromca Everestu, boisz się latać samolotem?
K.W.– Nie w dosłownym tego słowa znaczeniu, ale bardzo nie lubię, ponieważ bezpieczeń-
stwo w samolocie nie zależy ode mnie. Poza tym samolotem pamiętam mżawkę. Coś pa-
dało. Telewizja nas kręciła, żony płakały, stewardesy poganiały. Nie było czasu na reflek-
sje. W ostatniej chwili zaczepił mnie fotoreporter: „Ty też jedziesz na wyprawę? To zrobię
ci zdjęcie”. I zrobił jakieś takie zupełnie niepodobne, prawie od tyłu.
J.Ż.– Czy przed wyjazdem z kraju myśleliście o tym, że może to właśnie wam uda się wejść
na Everest?
L.C. i K.W. (chórem)– Że razem – nie.
J.Ż.– A każdy z was osobno?
L.C.– Jeżelibym przed jakąś wyprawą z góry wiedział, że nie będę mógł atakować szczytu,
tobym nie pojechał. Na pierwszą w Himalaje – na pewno tak, ale na następne już nie. Chy-
ba podobnie uważa większość alpinistów. Ta wyprawa była jednak zupełnie wyjątkowa.
Nawet gdyby mi Zawada powiedział: „Ty nie będziesz atakował”, to i tak bym pojechał.
Po prostu wiedziałem, że tu nic nie można przewidzieć, że wszystko będzie zależało od
pogody i że nawet najlepsi mogą się zupełnie niespodziewanie wykruszyć. Tym razem
nawet ostatni na liście miał szansę wejść na szczyt. Zresztą zdawałem sobie sprawę, że ta
wyprawa, nawet jeżeli się nie uda, i tak przejdzie do historii himalaizmu.
K.W.– Ja poza tym wiedziałem, że Everest jest już zajęty na wiele sezonów i że wcześniej niż
za jakieś dziesięć, piętnaście lat nie będzie tam żadnej polskiej wyprawy. Każdy z nas
zdawał sobie sprawę z tego, że najprawdopodobniej już nigdy nie będzie mógł spróbować
swych sił na najwyższej górze świata. To nas dodatkowo mobilizowało. Bałem się tylko,
że na takiej narodowej wyprawie będą rządzić „różne układy”. Nigdy nie byłem w górach
z Zawadą. Wiedziałem, że mnie nie zna, i obawiałem się, że będzie raczej skłonny zawie-
rzać ludziom, których już sprawdził, których widział w akcji – takim jak Szafirski czy
Heinrich.
J Ż.– Zresztą zdaje się, że tak było. Pierwsza próba ataku...
L.C. i K.W. (chórem)– Nie, to jest nieprawda.
K.W.– Właśnie byłem zaskoczony, bo tym razem rządziły prawa natury.
L.C.– I na większości wypraw tak jest.
K.W.– Niezupełnie. Skądś mi się przecież te obawy wzięły. Tylko że „układy” grają rolę w
łatwiejszych warunkach, kiedy jest nadmiar kandydatów do ataku w stosunku do „ilości
miejsc na szczycie”. Tu było odwrotnie. Miejsc było do cholery, tylko nie miał ich kto za-
jąć. Powiedziałem sobie, że będę walczył. Wiedziałem, że jeszcze się nigdy nie załama-
łem, nie wycofałem się z żadnej góry powyżej czterech tysięcy metrów. To jest trochę ry-
zykanckie, ale liczyłem na to, że jeżeli „układy” mi nie przeszkodzą, to jakoś się wepcham
na szczyt.
L.C.– Tym razem nikt nie mógł mieć pewności. Nie było wiadomo, czy zimą Everest jest w
ogóle do zdobycia. Nikt przecież przed nami nie próbował. Dopiero w akcji okazało się,
3
John Hunt, „Zdobycie...”
15
jak te trudne warunki wykruszają ludzi. Pojechała przecież sama czołówka. Nie było wśród
nas słabeuszy. Sami – wydawałoby się – równi. W skrajnie ciężkich warunkach, jakie tam
napotkaliśmy, wyszły jednak olbrzymie różnice i w tempie pracy, i w długości działania
powyżej bazy. W ostatnich dniach kondycję można było poznać po kierunku marszu. Jedni
schodzili już i czekali tylko na zakończenie wyprawy, inni pchali się jeszcze do góry.
J.Ż.– A co wam prorokowano? W waszych klubach, w pracy, w domu?
K.W.– Ja przed wyprawą nie obracałem się w środowisku alpinistów. Mieszkam w Tychach,
a tam nie ma klubu. W pracy uważali, że jadę „za tragarza”, bo wezwali mnie w ostatniej
chwili.
L.C.– Laicy nie potrafili zrozumieć: „Tam jest tak trudno i jeszcze wybieracie zimę. Po co?”
Opinie tych, którzy wcześniej wspinali się na Lhotse, były bardzo pesymistyczne. Na ogół
po prostu rezygnowali z wyjazdu. Uważali, że nie mamy szans. Tak samo myślały naj-
większe światowe sławy. Hillary powiedział nawet, że nie wyobraża sobie możliwości
przeżycia w warunkach himalajskiej zimy.
J.Ż.– Jeszcze niedawno mówiło się, że niemożliwe jest wejście bez tlenu.
K.W.– To jest w dużej mierze kwestia przełamania barier psychicznych. Bardzo dobrze ujął
to Andrzej Czok po powrocie z Lhotse (wys. 8511 m). Powiedział: „Stary, jakbyś założył
dwie butle na plecy i pomyślał, że masz je tachać na samą górę, to też byś je wyrzucił i po-
szedł »na lekko«”. (Śmieje się). On podszedł do tego bez stresów. Niektórzy myślą, że jak
zdejmiesz tlen, to już koniec, mogiła. Dusisz się i tyle. Czok pomyślał tak, jak myśli się w
Tatrach czy w Alpach: „Po co to dźwigać, kiedy nie trzeba”. I wszedł na Lhotse bez tlenu.
Tak samo ja przy pierwszym wejściu na Przełęcz. Niosłem butle, a do tego jeszcze miałem
namiot i cały sprzęt. Plecak był tak ciężki, że gdy po odpoczynku miałem go drugi raz za-
łożyć na plecy, to powiedziałem sobie: Nie! Wywalam butle, bo inaczej nie dam rady.
L.C.– Trzeba powiedzieć, że wśród nas było kilku prawdziwych optymistów. Na przykład
Szafirski. On uważał, że jeżeli ktokolwiek ma zdobyć Everest zimą, to właśnie Polacy, bo
znamy już drogę, znamy warunki zimowe i jesteśmy naprawdę dobrze przygotowani.
K.W.– Ale ten optymizm funkcjonował tylko gdzieś do dwudziestego trzeciego stycznia. Póki
nie zaczęło tak strasznie wiać.
L.C.– Janik też bardzo wierzył. Przynajmniej przed wyjazdem. Zawada też – ale tak pół na
pół: „Może się udać, ale będzie ciężko”. On musiał jednak wierzyć, bo w końcu to był jego
pomysł i on był kierownikiem. Ja wierzyłem, ale nie wiedziałem, jak tam będzie. Zawada
dużo opowiadał o tych wiatrach, o najstraszniejszych huraganach. Spodziewałem się, że
będzie jeszcze gorzej, niż było, i to jego gadanie mi pomogło. Nastawiłem się na tak trudne
warunki, że gdy się potem okazało, że są dni, kiedy jest łatwiej, to już uważałem, że jest
bardzo dobrze.
„(...) Okresy, kiedy warunki pogodowe są dostatecznie znośne, aby pozwolić na poważ-
ne targnięcie się przeciw szczytowi Everestu, nie tylko są krótkie i nieliczne w ciągu roku;
wydaje się rzeczą stwierdzoną, że są one również rzadkie na przestrzeni szeregu lat. W
ciągu zimy, od listopada do marca, wieje nieustannie dziki wicher z północo-zachodu. Jest
on silny, jego szybkość może się wahać od siedemdziesięciu do osiemdziesięciu węzłów;
poza tym jest przerażająco zimny. (...). Ten potężny zachodni wiatr panuje niepodzielnie
przez całą zimę wśród wysokich pustkowi. Omal niemożliwością jest wejście na którykol-
wiek z większych szczytów himalajskich w tym sezonie, chyba że chodzi o jakąś wyjąt-
kowo osłoniętą i łatwą drogę. (...)”4
J.Ż.– Zajmijmy się teraz samą wyprawą. Z Warszawy polecieliście do Katmandu...
K.W.– Z kilkoma przesiadkami. Lecieliśmy zresztą w innych grupach. Ja – dwunastego, a
Leszek – siódmego grudnia. Jak na złość latałem po całej Europie, żeby złapać samolot do
Delhi, bo akurat wszystkie loty były opóźnione.
4
John Hunt, „Zdobycie...”
16
L.C.– Na szczęście polecieliśmy dość sprawnie, ale i tak trwało to prawie dobę. W Katmandu
przespaliśmy cały dzień, wieczorem zwlekliśmy się na kolację i znów poszliśmy spać.
Pierwszy raz od ponad miesiąca spałem ponad sześć godzin. Następnego dnia zaczęliśmy
załatwiać formalności. Dolatując do Katmandu, po raz pierwszy tej zimy widzieliśmy Eve-
rest. Mieliśmy doskonałą widoczność, ale sam szczyt widać tylko przez chwilę, tuż przed
zejściem do lądowania.
„(...) Gdy sunęliśmy nisko nad ostatnim łańcuchem wzgórz, ujrzeliśmy wysokie Hima-
laje rozciągnięte na wielkiej przestrzeni, spiętrzone milami dalekiego, górskiego krajobra-
zu, błyszczące postrzępionym, olśniewająco białym tłem poza brązami i zieleniami dal-
szych pasm. Mogliśmy podziwiać niezliczone szczyty pomiędzy bastionami Annapurny,
najwyższej góry dotychczas zdobytej, a Everestu, który mieliśmy oblegać już tak niedługo.
(...)”5
K.W.– Z tej strony, przynajmniej na pierwszy rzut oka, nie jest to góra specjalnie imponująca.
Sam Everest schowany jest w głębi kotła za granią Lhotse i Nuptse (wys. 7879 m). Tyle,
że dymi. Jak tylko dmuchnie – nad szczytem unosi się biały pióropusz. Po jego wielkości
można się zorientować, jak silny jest wiatr tam, w górze.
L.C.– Ósmego przylecieliśmy do Katmandu. Zawada, który był tam już kilka dni wcześniej,
nie wszystko zdążył zorganizować. Wynajął agencję turystyczną, która miała prowadzić
nasze sprawy, i skompletował grupę Szerpów6
. Dogadał się z sirdarem7
, który był już na
Lhotse, i dał mu wolną rękę w doborze pozostałych czterech tragarzy wysokościowych.
K.W.– Nie tragarzy, tylko równorzędnych wspinaczy.
L.C.– Prawie równorzędnych. Oprócz nich sirdarowi podlegał kucharz, który był z naszymi
na Lhotse, dwóch kuchcików i mailrunner – goniec, który miał kursować z pocztą między
bazą a lotniskiem. Razem z oficerem łącznikowym w bazie miało być dziesięciu Nepal-
czyków i dwudziestu Polaków.
K.W.– Zaraz po przyjeździe zabraliśmy się ostro do roboty. Zostałem szefem lotniska, czyli
bagażowym, a właśnie z bagażami mieliśmy w tym czasie najwięcej kłopotów. Wszystkie
rzeczy nadaliśmy frachtem lotniczym w czterech partiach. Te partie dzielono jeszcze w
Delhi na wiele mniejszych, bo samoloty mogły zabierać najwyżej tonę, a my wysyłaliśmy
po kilka ton. Wszystko przychodziło w takich cząstkach, że całymi dniami trzeba było bie-
gać do linii lotniczych i ciągle męczyć ich teleksami. Kiedy co przyjdzie, gdzie jest, dla-
czego jeszcze nie tu. Sterczałem na lotnisku i patrzyłem. Jest samolot – co przywiózł? Je-
żeli przyszły nasze bagaże, to trzeba je było przechwycić, zanim wszystko zwalili na
wspólną kupę.
L.C.– W tym czasie kierownik załatwiał sprawy formalne w ministerstwie turystyki, w agen-
cji ubezpieczeniowej, wydawał sprzęt Szerpom. My dla nich bierzemy jak leci: buty,
spodnie, kurtki – we wszystkich rozmiarach. To oczywiście na nich nie pasuje, więc idą na
bazar i sprzedają, a w góry zabierają swoje, które im zostały z poprzednich wypraw.
K.W.– Kiedy mieliśmy już bagaże i zapłacone cło, zaczęliśmy walczyć o loty do Lukli. Wte-
dy dopiero zaczął się prawdziwy cyrk. Na tej trasie latają małe samolociki, które zabierają
najwyżej po tysiąc sto kilogramów bagażu i w dodatku piloci nie bardzo chcą godzić się na
loty czarterowe. Niewiele wtedy brakowało, żeby cała wyprawa upadła. Wyglądało już na
to, że nigdy nie uda nam się wydostać z Katmandu. Rano są loty kursowe. Wróci taki koło
południa, spojrzy na zegarek i mówi: „Dziś już nie lecę”. I nie ma rozmowy. A nam po-
zwolenie stuka. Każdy dzień tu to dzień mniej na atak.
5
John Hunt, „Zdobycie...”
6
Szerpowie – jedno z plemion nepalskich zamieszkujące doliny na południe od Everestu, z którego rekrutują się
tragarze wysokościowi.
7
Sirdar – przełożony Szerpów na wyprawie.
17
W końcu Zawada się zdenerwował i postanowił wynająć helikoptery. Kosztowały trzy
razy drożej, ale zabierały więcej bagażu i leciały trochę dalej, więc oszczędzało się na ka-
rawanie.
L.C.– Ja z Szafirskim pierwszym helikopterem poleciałem do Shjangbocze (ang.– Shyangbo-
che). Helikoptery okazały się jednak za drogie, więc poleciały tylko dwa. Kiedy już
wszystko było gotowe, wybuchła afera z kurtkami puchowymi. Facet po prostu nie zdążył
uszyć. Teściowa mu umarła, żona się rozchorowała i nie zdążył z tymi trzydziestoma
kompletami. Na dodatek Rysiek Dmoch, który miał je przywieźć z kraju, nadał wszystko
jako fracht lotniczy. Tak było taniej, niż płacić nadbagaż w samolocie, a w Warszawie już
wiedzieli, że najprawdopodobniej przekroczymy preliminarz. Tylko nie pomyśleli o tym,
że frachtem może iść i dziesięć dni.
K.W.– Zawada, kiedy się o tym dowiedział, groził Dmochowi biletem powrotnym. Widzia-
łem, jak się półgodziny kłócili. Dmoch przyjechał zmordowany, a Zawada na niego! Pro-
blem polegał na tym, że bez tych kurtek karawana nie mogła ruszyć.
L.C. (patrząc na zegarek)– Już jedenasta, musimy się przenieść do drugiego pokoju, bo tu
trzeba położyć małego...
(Siadamy teraz przy okrągłym stole w znacznie większym, reprezentacyjnym pokoju.
Leszek wychodzi na chwilę, a Krzysiek pokazuje mi zdjęcia Everestu.)
K.W.– Tu jest obóz II, tu III, a do IV szło się o tak, tu, tu, potem pas żółtych skał, Żebro, tra-
wers8
...
(Po chwili zjawia się Leszek, a potem Majka. Na stole pojawia się herbata i strucla z
makiem. Wracamy do naszej rozmowy.)
J.Ż.– Przerwaliśmy na Dmochu i kurtkach.
K.W.– Wtedy atmosfera zrobiła się bardzo napięta. Zaczęły się różne nerwowe posunięcia.
L.C.– Na przykład z helikopterami czy z cłem. To był jeden z naszych największych błędów
organizacyjnych.
K.W.– W końcu, dwudziestego szóstego grudnia przyleciała do Lukli ostatnia grupa, a trzy
dni wcześniej ruszyła stamtąd pierwsza część karawany. W międzyczasie mieliśmy praw-
dziwe polskie święta. Już dwudziestego trzeciego Pawlikowski z Żurkiem przynieśli cho-
inkę.
L.C.– My z Szafirskim też zeszliśmy ze Shjangbocze, bo nie chcieliśmy sami spędzać świąt.
K.W.– Następnego dnia poszliśmy z Żurkiem się przejść. Wracamy, a drzewko już umajone.
Wzięliśmy z kraju trochę zabawek choinkowych. Były ciasta, kolędy, wspomnienia, znala-
zło się coś do picia... Ale pamiętam, że wcale nie było zbyt wesoło. Wszyscy mówili, że co
jak co, ale następne święta spędzą w domu, z rodziną. Każdy z nas zaliczył ileś tam Wigilii
poza domem – i to zaczyna już męczyć. Niby na smutno, ale trochę pośpiewaliśmy.
J.Ż.– Kiedy w końcu cały zespół wyruszył z Lukli?
K.W.– Szliśmy w kilku grupach. Ktoś przywiózł do Lukli grypę i prawie wszyscy po kolei
chorowali. Mnie się na szczęście upiekło.
J.Ż.– Wróćmy do wymarszu.
K.W.– Łatwiej będzie to sobie wyobrazić, jak narysuję mapkę. Chociaż taką orientacyjną.
Etapami. Są stałe, tradycyjne etapy, którymi chodzą karawany.
L.C.– Razem było tych etapów siedem, czyli tydzień marszu. Od Namcze Bazar karawaną
opiekowali się Szerpowie, a my wzięliśmy tylko nasze plecaki i szliśmy całą grupą. Taka
karawana wygląda jak gigantyczny postrzępiony wąż ciągnący się po krętych górskich
ścieżkach. Każdy poganiacz ma własne tempo i godziny marszu. Jedni startują wcześnie –
zaraz po świcie – dochodzą na miejsce pierwsi, zakładają obóz, rozpalają ognisko. Inni
wychodzą później i dochodzą jako ostatni. Nikt ich nie pilnuje, nikt nie pogania. Na dole
dostają ładunki, a na górze pieniądze. Co robią w międzyczasie, to jest tylko i wyłącznie
8
Trawers – odcinek drogi biegnący poziomo.
18
ich sprawa. W Thjangbocze (ang.– Thyangboche) mieliśmy dzień odpoczynku konieczny
dla uzyskania prawidłowej aklimatyzacji.
„(...) Pozostawało nam blisko trzy tygodnie, które mieliśmy zużyć na trening i inne
przygotowania do ataku. Należy pamiętać, że głównym celem tego okresu było stopniowe
przyzwyczajanie się do wysokości – aklimatyzacja. (...). Program ten miał być realizowany
w dwóch etapach, około ośmiu dni każdy, z przerwą w Thjangbocze dla odpoczynku i re-
organizacji przed nowym wymarszem. (...)”9
K.W.– My z Robertem Janikiem i Żurkiem postanowiliśmy pójść do Bakalarskiego, który nie
najlepiej się czuł i poprzednia grupa zostawiła go w Lobucze (ang.– Lobuche). Nie chcieli-
śmy, żeby siedział w sylwestra sam z Szerpanką, która prowadzi tam mały niby-hotelik. Po
nas wyszedł jeszcze Jaworski. Doszliśmy około piątej. Przynieśliśmy trochę wódki, ale
byliśmy tacy zmęczeni, że nie dosiedzieliśmy nawet do północy. Obudziłem się dopiero za
cztery dwunasta, nawiązałem kontakt z bazą, złożyliśmy sobie życzenia. Na miejscu byli
już Szafirski, Fiut, Olech, Piekutowski i Heinrich z trzema Szerpami i stu pięćdziesięcioma
ładunkami. Mieli ze sobą namioty i prawie cały sprzęt, więc kiedy w sylwestra doszli na
miejsce bazy, od razu mogli zacząć ją zakładać. Dlatego za datę założenia bazy uważa się
dzień trzydziesty pierwszy grudnia siedemdziesiątego dziewiątego roku.
L.C.– Pozostali dochodzili na miejsce drugiego, trzeciego i czwartego stycznia. Kiedy przy-
szliśmy, dopiero stawiali kuchnie, nie było jeszcze namiotów, nie zaczęli budować maga-
zynów.
J.Ż.– Jak to: budować?
L.C.– Najpierw układa się platformę z kamieni. Potem bierze się takie drągi, które leżą tam
„od zawsze” i wszystkie wyprawy muszą je kupować u mnichów z Thjangbocze. Właści-
wie nie kupować, tylko wypożyczać. Ale wcale nie tak tanio. Z tych drągów robi się
maszty, do nich odciągi, kładzie się płachty, mocuje linami, bo wichura to rwie jak chole-
ra. Kuchnia na przykład ma powierzchnię dziesięć na sześć metrów, więc wiatr ma co
szarpać. Potem stawia się murki z kamieni, bo płachty nie mogą przecież dochodzić do
samej ziemi.
J.Ż.– Mijają pierwsze dni wyprawy. Z większością jej uczestników po raz pierwszy jesteście
tak długo razem.
9
John Hunt, „Zdobycie...”
20
K.W.– Już na dojściu widać, kto jaką ma kondycję. Co prawda niektórzy jeszcze chorują, źle
się czują. Ale jednak potwierdza się opinia, że ci, którym dojście nie sprawia kłopotów, na
ogół sprawdzają się też na górze. Poza tym widać, jakie kto ma usposobienie i podejście do
życia. Powstają pierwsze sympatie i antypatie...
„(...) Owe spacery pomiędzy etapami oraz wolne godziny w obozach znakomicie zacie-
śniały wzajemne stosunki. Pierwsze przychylne wrażenia zamieniały się w więzy przyjaź-
ni. Szybko nauczyliśmy się cenić siebie wzajemnie, porównując nasze bardzo rozmaite
umiejętności i zainteresowania, dyskutując nad wspólnymi lub rozbieżnymi doświadcze-
niami – zazwyczaj dotyczącymi spraw wspinaczki. (...) 10
L.C.– Po prostu z jednymi chce się chodzić, a z innymi nie. Ja na przykład z Ryśkiem Gajew-
skim nie chciałbym chodzić. To jest chyba kwestia różnicy charakterów, innego podejścia
do alpinizmu (śmieje się) innych – jak to się mówi – motywacji.
J.Ż.– Zostawmy to na razie. Ciekaw jestem, jak wam się układała współpraca z Szerpami?
Pytam dlatego, że ostatnio zaczęło się słyszeć coraz więcej narzekań na nich. Że leniwi,
niechętni, za bardzo interesowni.
„(...) Szerpowie są góralami, których ojczyzną jest okręg Solo Khumbu we wschodnim
Nepalu. (...) Małego wzrostu i krępej budowy, Szerpowie odznaczają się typową dla rodo-
witych górali wytrzymałością i odpornością. (...) Po raz pierwszy użyła ich brytyjska eks-
pedycja na Everest w 1921 roku. Od tej pory brali udział w każdej następnej wyprawie na
ten szczyt. Są oni weseli, lojalni, odważni i wyjątkowo odporni fizycznie. Niektórzy doszli
obecnie do dobrego poziomu wspinaczkowej sprawności w śniegu i w lodzie (...). Na wy-
prawie górskiej są to wspaniali towarzysze. (...)”11
K.W.– My nie mieliśmy żadnych kłopotów. Była to głównie zasługa naszego sirdara, który
doskonale umiał sobie zorganizować robotę i wybrał naprawdę wyśmienitych ludzi. Zawa-
da dał mu pod tym względem zupełnie wolną rękę. Zresztą był on już raz na Evereście,
podróżował po Europie, Japonii, Korei. Znał dobrze angielski i był z natury solidny, stara-
jący się, żeby wszystko szło jak najlepiej. Prawie ugrzeczniony. Sam ustawiał innych
Szerpów... Mówiło mu się tylko, co trzeba zrobić, a on już zajmował się wyznaczeniem
ludzi i doglądał, żeby wszystko było jak należy.
L.C.– To nie znaczy, żebyśmy nie rozmawiali z Szerpami.
J.Ż.– A co to w ogóle są za ludzie? Czy oni idą w górę tylko dla pieniędzy?
K.W.– Raczej tak. Ich sukcesy sportowe to już jest sprawa wtórna.
L.C.– Niezupełnie. Niektórzy mają zacięcie sportowe.
K.W.– Muszą mieć sukcesy, żeby wyprawy ich brały, muszą mieć referencje.
L.C.– Są jeszcze pobudki prestiżowe. Ci lepsi Szerpowie, którzy chodzą na wyprawy i bywają
na szczytach, mają w wioskach spory autorytet. Do tego dochodzą sprawy rodzinne. Wu-
jek naszego sirdara był na Evereście, wprowadził go tam, a ten teraz wprowadza swoich
synów. Czterech naszych Szerpów pochodziło z Namcze Bazar – wioski, w której urodził
się Tenzing12
.
J.Ż.– A spotkaliście go?
K.W.– Nie, on teraz mieszka w Indiach. Musiał się zdeklarować, jakiej jest narodowości.
J.Ż.– Czy Szerpowie znają jakieś europejskie języki?
K.W.– Sirdar mówił dobrze po angielsku. A inni przynajmniej tyle, ile potrzeba, żeby się po-
rozumieć przy wspinaczce. Znają terminologię fachową, parę czasowników, i to już wy-
starcza. Taki Szerpa to chodzący uśmiech. Obojętne, czy mu źle, czy ciężko, ciągle się
uśmiecha.
10
JohnHunt, „Zdobycie...”
11
John Hunt, „Zdobycie...”
12
Tenzing Norkey – jeden z najsłynniejszych Szerpów. Uczestniczył w dwudziestu wyprawach, w tym: siedmiu
na Everest. 29 maja 1953 r. wraz z Edmundem P. Hillarym zdobył Everest.
21
J.Ż.– I rzeczywiście są tacy wierni, pomocni, jak to się czyta w relacjach sprzed dwudziestu,
trzydziestu lat?
K.W.– Tak, można na nich liczyć. Zawsze grzeczni, usłużni. Szerpa nigdy sobie pierwszy
herbaty nie naleje. Najpierw poczęstuje, poda. Niektórzy mówią, że to „Anglicy tak ich
dobrze nauczyli”, ale nie jest to tylko sprawa nauczenia. Taki na przykład Pemba – nasz
goniec. Kiedy siedział w bazie, cały czas uwijał się w kuchni.
L.C.– Bo kucharz nam się nie udał. Ciągle tylko pił albo leczył kaca.
K.W.– Kilka razy mi się zdarzyło, że zachciało mi się pić, ale zanim zdążyłem się ruszyć,
podskoczył Pemba z kubkiem. Po prostu telepatia! Mają coś z takiej niespotykanej grzecz-
ności wobec Sahiba.
J.Ż.– I mówią per „Sahib”?
K.W.– Tak, tak. Każdy dzień w bazie tym się zaczynał. Trzask rozpinanego namiotu i
uśmiechnięta twarz kuchcika: „Tea, Sahib”, albo: „Coffee, Sahib”.
L.C.– Mnie to do dziś zostało, że muszę przed śniadaniem napić się kawy. Tylko kuchcika nie
mam. Budzę się wcześniej od żony, więc jeszcze zaspany jakoś docieram do kuchni...
K.W.– I serwujesz żonie kawę do łóżka.
L.C.– No, należy jej się za to wszystko.
J.Ż.– Ale nie mówisz: „Coffee, Sahiba”?
L.C.– Nie.
K.W.– Najwyższy czas się nauczyć.
L.C.– To jest bardzo charakterystyczne. Kiedy schodziło się do bazy, już o wpół do dziewią-
tej szło się spać i spało się do ósmej, dziewiątej rano, ale budził się człowiek strasznie
otumaniony i dopiero kawa stawiała na nogi.
K.W.– Rzeczywiście. Życie towarzyskie zamierało przez te cholerne mrozy. Normalnie, la-
tem, można w bazie w karty pograć, książkę poczytać, a tam było tak zimno, że ręce gra-
biały. Można było najwyżej trochę wieczorem pożartować na zasadzie: „Uważaj, bo na-
miot rogami przedziurawisz”, ale jeden żart, drugi, i trzeba było spać.
L.C.– Ja zawsze poczytałem jeszcze piętnaście czy dwadzieścia minut przy świeczce.
K.W.– Leżysz w śpiworze i się męczysz. Za zimno, żeby wyjść, za wcześnie, żeby spać. (pa-
trzy na zegarek) Zostało nam niewiele czasu.
L.C.– Jeszcze trochę.
J.Ż.– Powiedzcie mi wobec tego, jak wyglądała sprawa aklimatyzacji podczas pierwszych dni
w bazie.
„(...) Chociaż w tym pierwszym okresie (...) jedliśmy i pili z apetytem, sen nie przycho-
dził nam równie łatwo, co było niezawodnym znakiem, że nie przyzwyczailiśmy się jesz-
cze do wysokości. Ciężki, nierówny oddech sprawiał, że po nocy budziliśmy się nagle, dy-
sząc i doświadczając czegoś w rodzaju czkawki. (...) Michael Ward zaopatrzył nas w roz-
maite pigułki nasenne. (...) Najczęściej sprowadzały skutecznie sen, ale minęło trochę cza-
su, zanim każdy trafił na odpowiedni dla niego specyfik. (...)”13
K.W.– Kłopoty zaczęły się już na dojściu. Bakalarski źle się poczuł w Lobucze. Z nami na-
tomiast, generalnie rzecz biorąc, nie było problemów, bo Zawada zadecydował, że mamy
mieć obowiązkowe dni postoju w Thjangbocze i w Lobucze. Dzięki temu łatwiej nam było
się przystosować.
L.C.– Ale jednak po dojściu do bazy było się trochę „rąbniętym” – szumiało w głowie. W
działaniu na szczęście to nie przeszkadzało, więc po przyjściu do bazy tylko pół godzinki
odpoczęliśmy i zaraz wzięliśmy się za stawianie kuchni. Jeszcze się za bardzo nie czuło
wysokości, chociaż po wszystkich było widać brak aklimatyzacji. Byliśmy ospali, niezbyt
wydajni, mało ruchliwi. Nawet niewielki wysiłek powodował zadyszkę. W tych pierw-
13
John Hunt, „Zdobycie...”
22
szych dniach jest to jednak zupełnie naturalne i nie ma nic wspólnego z chorobą wysoko-
ściową.
J.Ż.– A jakie są objawy choroby wysokościowej?
K.W.– Byłbym nieskromny, gdybym powiedział, że znam je tylko z opowiadań. Pierwszym
objawem jest ból głowy – i to się każdemu zdarza. Potem przychodzą mdłości, wymioty,
odwodnienie i reakcja odwrotna – puchnięcie, czyli zatrzymanie wody w organizmie. Ale
to jeszcze nie na tej wysokości, nie w bazie. Tu wszyscy powinni się czuć jak ryby w wo-
dzie, bo przecież tu schodzi się na odpoczynek.
L.C.– Także na większych wysokościach nie zdarza się to zbyt często, jeżeli przestrzega się
podstawowych reguł zdobywania aklimatyzacji.
J.Ż.– Jak wyglądał wasz typowy dzień w bazie?
K.W.– My mieliśmy ich mało.
L.C.– Ja policzyłem. Na czterdzieści dziewięć dni – trzydzieści spędziłem powyżej bazy, a
dziewiętnaście w bazie. Z tych dziewiętnastu jakieś dziesięć dni przypadło na przymusową
bezczynność w czasie najgorszych wiatrów. Każdy dzień zaczynał się od „Tea, Sahib” za
piętnaście dziewiąta. O dziewiątej, albo trochę po, był gong i wszyscy schodzili na śniada-
nie. Potem zawsze się trochę pogadało.
„(...) Najczęściej mała grupa (...) wymieniała poglądy na jakiś nadzwyczaj trudny pro-
blem skalny (...). Albo też Tom Stobart opowiadał podniecającą, choć trochę nieprawdo-
podobną historię o polowaniu na grubego zwierza w Afryce, względnie roztaczał przed
nami barwne opisy krajów dalekiego południa. (...)”14
K.W.– Albo Andrzej zaczynał tokować o niedźwiedziach na Spitsbergenie. Zawsze go pod-
puszczaliśmy, żeby powiedział, jak spotkał się z niedźwiedziem oko w oko. On umie opo-
wiadać, ale trochę chyba koloryzuje. Potem, po paru tygodniach, to już były dziesiąte dy-
gresje od dygresji. „Pamiętaj – mówił – główną opowieść przerwałem w tym miejscu”. I
dla odmiany o niedźwiedziach...
L.C.– I o foce... Były też rozmowy drażliwe. Co kto zrobi, gdzie kto pójdzie. Gajewski do-
wiedział się przez radio, że żona jest w ciąży. Już mieliśmy temat na parę dni. Wszyscy mu
docinali, żartowali: „Traktuj jak swoje”.
K.W.– Po prostu najlepiej jest wyżyć się na kimś. Oczywiście w żartach, z sympatii.
L.C.– Potem doszły psy. Przychodziły z Szerpankami, które donosiły drewno do kuchni i
wódkę dla Szerpów, a głównie dla kucharza. Następnego dnia miał zawsze takiego kaca,
że jak tylko się obudził, jeszcze w skarpetkach biegł do lekarza po alka prim.
K.W.– I nasz obiad wisiał na włosku.
L.C.– Dużym urozmaiceniem były dla nas wizyty turystów, którzy przychodzili do bazy wraz
z Szerpami przynoszącymi drewno na opał. Zimą nie było tych gości zbyt wielu, ale mieli-
śmy wizytę grupy Amerykanów i naszego rodaka z Australii. Gdzieś na początku lutego
przyszli do bazy dwaj Polacy. Jednym z nich był Staszek Kardasz – proboszcz z Torunia,
znany w naszym środowisku ochotnik GOPR od lat chodzący po Tatrach. Kardasz i jego
towarzysz zostali z nami do końca, a Staszek w każdą niedzielę odprawiał w bazie mszę.
J.Ż.– Zaczęliśmy mówić o rozkładzie dnia. Utknęliśmy na śniadaniu.
L.C.– Siedziało się jeszcze godzinkę, dwie. Każdy szukał możliwości spędzenia czasu w to-
warzystwie, bo powyżej bazy właściwie cały czas jest się samemu. Mało się mówi, chodzi
się w sporych odstępach. A w bazie nie było co robić – oczywiście z wyjątkiem tego
pierwszego okresu, kiedy się ją dopiero budowało. Wtedy pracowaliśmy na okrągło, ale
przy normalnym dwu- czy trzydniowym pobycie też się nie nudziliśmy. Sprzęt podrepero-
wać, ubranie wysuszyć, uprać coś. Jakoś ten czas zlatywał.
14
John Hunt, „Zdobycie...”
23
K.W.– Obiad był bardzo wcześnie. Już koło pierwszej. Po obiedzie znów dyskusje. Chodziło
się do radiostacji. Do Bogdana Jankowskiego. U niego był namiot-świetlica. Każdy przy-
chodził. Można było posłuchać wiadomości albo muzyki.
J.Ż.– A jak wyglądała sprawa mycia się czy prania?
K.W.– Z praniem to jeszcze było jako tako. Ciepłą wodę brało się z kuchni. Gorzej z susze-
niem, bo nie bardzo było gdzie.
J.Ż.– A mycie?
L.C.– Tylko wtedy, kiedy było bardzo dobre słońce. Mieliśmy zrobione specjalne pomiesz-
czenie w magazynie żywnościowym. Gdy było silne słońce, pokoik nagrzewał się tak, że
można się było rozebrać. Tylko że mało było takich dni, a chętnych mnóstwo. Trzeba było
mieć sporo szczęścia, żeby się „wstrzelić”.
J.Ż.– Udawało wam się to?
K.W.– Tak, oczywiście. Ze dwa razy się myłem.
J.Ż.– A rano, wieczorem?
K.W.– Ranne mycie polegało na przetarciu oczu i wypiciu kawy.
L.C.– O tej porze roku na tej wysokości człowiek właściwie nie ma potrzeby się myć, bo po-
wietrze jest zbyt czyste, żeby się ubrudzić, i zbyt zimne, żeby się spocić – nawet przy du-
żym wysiłku. Ja właściwie z przyzwyczajenia brałem co rano z kuchni kubek gorącej wo-
dy, która wystarczała do umycia zębów i twarzy.
J.Ż.– Wróćmy do porządku dnia.
L.C.– Dzień kończył się o ósmej seansem łączności. Wtedy wszyscy zbierali się u Bogdana,
bo mówiło się, gdzie kto jest, co robi, omawiało się plany na jutro. Potem „dupu-dupu”.
J.Ż.– ...?
K.W.– Na zakończenie łączności Bogdan zawsze puszczał muzykę, ale on chciał tylko Wy-
sockiego albo symfoniczną, a chłopaki prosili o Donnę Summer, więc zawsze mówił: „Z
bólem serca, na życzenie Gajewskiego (czy Lwowa), muszę dziś puścić »dupu-dupu«”. Po
audycji – wszyscy do śpiworów i... gadanie. U mnie było nawet dość sympatyczne. Jeden
dużo o górach mówił, drugi o dziewczynach. Nigdy nie wiedział, gdzie ma dzieci i czy w
ogóle ma. Raz listy dostawał, że już na pewno mu się urodzi, potem, że nie. Ciągle zmie-
niała mu się sytuacja rodzinna.
L.C.– Dużo się wspominało.
K.W.– Każdy był już na kilku wyjazdach, więc chociaż się znaliśmy, ciągle było o czym
opowiadać. Każdy miał już spory plecak doświadczeń.
L.C.– Znajdowało się wspólnych znajomych.
K.W.– Albo jakieś wspólne sprawy.
Musieliśmy już przerwać rozmowę. Zrobiło się bardzo późno. Ustaliliśmy, że dokoń-
czymy ją nazajutrz.
Euforie i zwątpienia
Mieli przyjechać do mnie o wpół do dziesiątej, ale zjawili się dopiero dobrze po jedenastej.
Przeciągnęło się jakieś wcześniejsze spotkanie. Zanim zabraliśmy się do roboty, zbliżała
się już dwunasta. Znów mieliśmy niespełna cztery godziny.
J.Ż.– Chciałbym, żebyśmy na początku dzisiejszej rozmowy wrócili jeszcze do sprawy Szer-
pów. Czy nie można się bez nich obejść? Wygląda to tak, że polska wyprawa zdobyła Eve-
24
rest, ale holowali ją Szerpowie, ludzie opłaceni, najemnicy himalaizmu, którzy przedtem
wprowadzili na szczyt kilka innych wypraw. Czy nie byłoby bardziej z honorem zastąpić
ich polskimi alpinistami?
L.C.– Po pierwsze – z tym holowaniem sprawa nie jest taka jednoznaczna. Szerpowie mają
rzeczywiście dużo lepszą kondycję, ale tylko na początku, kiedy nie muszą tak mozolnie
jak my zdobywać aklimatyzacji. Po drugie – oni nie brali udziału w zakładaniu żadnego z
obozów. Po przygotowanych p r z e z n a s trasach donosili rzeczy do już ustawionych p
r z e z n a s namiotów.
K.W.– Zresztą my za bardzo nie opieraliśmy się na Szerpach. Są wyprawy, które biorą trzy-
dziestu, czterdziestu, stu... Nie ma w takich wyprawach żadnych himalajskich sław, ale cel
wybierają sobie ambitny, bo zakładają, że osiągną go przy ogromnej pomocy Szerpów.
Wtedy przeważnie uczestnicy „chodzą na lekko”, a Szerpowie zakładają im obozy, wyno-
szą bagaże i w końcu prowadzą na szczyt. U nas było inaczej. Szerpów, którzy chodzili
powyżej bazy, było tylko pięciu. Zrobili kawał roboty, ale głównie przy organizacji kara-
wany, w bazie i przy transporcie. Są dosyć sprawni i na początku mogą niektóre prace wy-
konywać znacznie szybciej niż my, którzy dopiero zdobywamy aklimatyzację.
L.C.– Konieczni są w kuchni do gotowania, do zmywania. Nie wyobrażam sobie, żeby w tych
warunkach mógł to robić którykolwiek z nas. Niemniej można by się bez nich obejść. Zda-
rzają się już nawet takie małe cztero- czy sześcioosobowe wyprawy w Himalaje, które nie
angażują ani jednego Szerpy. Na takiej wyprawie wszystko jest w porządku, dopóki nie ma
wypadków, bo przeprowadzenie poważniejszej akcji ratunkowej jest po prostu niemożli-
we.
K.W.– O ile wiem, Zawada zdecydował się na Szerpów głównie dlatego, żeby zmniejszyć
niebezpieczeństwo grożące nam podczas przechodzenia przez lodospad. Gdyby nie Szer-
powie, musiałbym przejść tę drogę nie sześć czy siedem, lecz osiem albo nawet dziesięć
razy.
J.Ż.– Zacznijmy od chronologii. Z kim trzymaliście się w tym pierwszym okresie?
K.W.– Ja od razu zacząłem chodzić z Heinrichem, którego przedtem bardzo mało znałem.
Spodziewałem się, że będzie wychodził pierwszy, a wiedziałem, że jeżeli nie zacznę od
początku ostro pracować, to potem będę miał kłopoty z kondycją. Dlatego zaproponowa-
łem, że pójdę z nim poprowadzić drogę przez lodospad. Laikom to może wydawać się
dziwne, ale zazwyczaj na szczyt wchodzą ci, którzy najwięcej pracowali w czasie wypra-
wy. Tu myśli się już o sobie... ale przez to i o wyprawie. Idąc z Heinrichem wiedziałem, że
będę dużo działał, bo on ma ciąg do góry i „parę”, lubi zakładać obozy i większość czasu
spędza powyżej bazy.
Aby rozpocząć lekturę, kliknij na taki przycisk , który da ci pełny dostęp do spisu treści książki. Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym LITERATURA.NET.PL kliknij na logo poniżej.
2 Leszek Cichy Krzysztof Wielicki Jacek Żakowski Rozmowy o EVEREŚCIE
3 Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
4 LESZEK CICHY Urodzony w 1951 r. Inżynier geodeta; starszy asystent w Instytucie Geodezji Wyższej Politechniki Warszawskiej. Wspina się od 1970 r., jest członkiem Klubu Wysokogór- skiego w Warszawie. Ma na swoim koncie liczne osiągnięcia tatrzańskie i alpejskie, m.in. przejścia lewego filara Freney na południowej ścianie Mont Blanc, wschodniej ściany Grand Capucin i północnej ściany Matterhornu. Największe suk- cesy odnosił w Karakorum i w Himalajach. W 1974 r. dokonał pierwszego wejścia na Shisparé (7619 m), a w rok później wszedł częściowo no- wą drogą na Gasherbrum II (8035 m). Był to ówczesny polski rekord wysokości. W 1976 r. i w 1982 r. uczestniczył w wyprawach na drugi szczyt świata K2 (8611 m), a w 1978 r. w wy- prawie na Makalu (8481 m).
5 „Jest to opowieść o tym, jak (...) dwaj ludzie, odznaczający się nieprzeciętną dzielnością i wprawą, ożywieni niezachwianą wolą zwycięstwa, osiągnęli szczyt Mount Everestu i powró- cili szczęśliwie do swych towarzyszy. Jednakże nie jest to jeszcze cała opowieść, gdyż zdobycie Everestu nie było dziełem jed- nego dnia ani nawet paru niezapomnianych, pełnych niepokoju tygodni (...). W istocie jest to historia długotrwałego, uporczywego wysiłku wielu ludzi na znacznej przestrzeni czasu. (...)” John Hunt, „Zdobycie Mount Everestu”
6 Dziennikarze nazywają go „dachem świata”, geografowie – Czomolungmą lub Mount Evere- stem, Nepalczycy – Sagarmatha, alpiniści mówią po prostu – Everest. Po raz pierwszy poddał się wyprawie brytyjskiej kierowanej przez Johna Hunta. W dniu 29 maja 1953 r. na szczycie stanęli Nowozelandczyk Edmund Hillary i Nepalczyk Tenzing Norkey. Pierwsza kobieta – Japonka Juko Tabei – stanęła na nim dopiero w 1975 r. Pierwsza Europejka – Wanda Rutkie- wicz – trzy lata później. W lutym 1980 r. wszystkie agencje świata podały bulwersującą hi- malaistów wiadomość: „Polacy jako pierwsi osiągnęli zimą najwyższy punkt kuli ziemskiej”. Nigdy chyba w historii polskiego alpinizmu żadna wyprawa nie cieszyła się tak ogromnym, tak powszechnym zainteresowaniem jak ta – zimowa wyprawa na Mount Everest. Ogromny entuzjazm, z jakim przyjęto w kraju zdobywców najwyższego szczytu świata, a potem setki zaproszeń na spotkania w szkołach, zakładach pracy, klubach podsunęły mi pomysł przygo- towania tej książki. Ulegając moim namowom bezpośredni autorzy tego sukcesu – Leszek Cichy i Krzysztof Wielicki – zgodzili się poddać swoistej wiwisekcji. Ma ona ukazać proces kształtowania się charakterów, postaw, ambicji. Wszystkich tych najwznioślejszych cech, których szczególnym sprawdzianem były owe dni spędzone wśród czterdziestostopniowych mrozów i szalejących wiatrów. Książka ta jest kwintesencją utrwalonych na taśmie kilkudzie- sięciu godzin rozmów i blisko tysiąca stron notatek. Mimo to wielu spraw udało nam się zale- dwie dotknąć, a jeszcze więcej musieliśmy po prostu pominąć. Nasza relacja ogranicza się więc do tych faktów i zdarzeń, które wydawały nam się najistotniejsze. Nie dajemy też odpo- wiedzi na pytania o sens i cel alpinizmu ani o czynniki kształtujące pożądane w tym sporcie postawy. Takich odpowiedzi po prostu nie ma. Jacek Żakowski Warszawa, czerwiec 1980
7 EVEREST ’80 część I
8 Uczestnicy wyprawy Everest ’80 Andrzej Zawada – kierownik Józef Bakalarski – filmowiec Leszek Cichy Krzysztof Cielecki Ryszard Dmoch Walenty Fiut Ryszard Gajewski Andrzej Zygmunt Heinrich Jan Holnicki-Szulc Robert Janik – lekarz Bogdan Jankowski – radiooperator Stanisław Jaworski 1 – filmowiec Aleksander Lwow Janusz Mączka Kazimierz Waldemar Olech Maciej Pawlikowski Marian Piekutowski Ryszard Szafirski Krzysztof Wielicki Krzysztof Żurek 1 Stanisław Jaworski zginął dnia 11 grudnia 1983 roku w wyprawie zimowej na Manaslu (wys. 8165 m) w Ne- palu.
9 Nerwówka JACEK ŻAKOWSKI – Zobowiązaliśmy się w ciągu niespełna półtora miesiąca napisać książkę ukazującą nasze drogi na Everest. Ten Everest i te drogi rozumieć mamy szeroko. Samo zdobycie szczytu ma być zaledwie pretekstem dla pokazania tego, co wam kazało i pozwoliło odnieść sukces. Jeżeli nie chcemy, żeby ta książka stała się jeszcze jednym tomikiem mamiącym jedy- nie sensacyjnością tematu, to musimy zdobyć się na prawdziwą szczerość. Musimy poka- zać jak najbardziej soczysty obraz. Żeby to osiągnąć, powinniśmy starać się stworzyć na- szym rozmowom specjalną atmosferę, atmosferę umożliwiającą mi zadawanie wszystkich pytań, a wam – udzielanie w pełni prawdziwych (prawda, cała prawda...) odpowiedzi. Zgodnie z naszą umową pierwsza rozmowa dotyczyć ma waszej wyprawy na Everest. Zanim do niej doszło istniał, o ile wiem, pewien program polskiego himalaizmu To zimo- we wejście na najwyższy szczyt świata było ostatnim ogniwem brakującym do jego pełnej realizacji. LESZEK CICHY – Formalnego, długofalowego programu nigdy nie było. Nikt takiego programu nie opracował ani nie zatwierdził. J.Ż.– Myślę o artykule Warteresiewicza, ogłoszonym w „Taterniku” bodajże w 1966 roku. L.C.– No tak. W momencie kiedy otworzyły się możliwości wyjazdów... KRZYSZTOF WIELICKI – Gdzieś od 1960 roku, to znaczy od pierwszej wyprawy w Hindukusz... L.C.– ...zaczęła się walka o pierwszą polską wyprawę w Himalaje. To znaczy pierwszą po- wojenną, bo w 1939 roku odbyła się wyprawa na Nanda Devi East (wys. 7434 m). K.W.– Od tego czasu Europa i świat poszły sporo do przodu W 1950 roku Herzog i Lachenal zdobyli Annapurnę – pierwszy ośmiotysięcznik. Czternaście lat później wszystkie ośmio- tysięczniki były pokonane. Potem lista najwyższych nie zdobytych jeszcze szczytów kur- czyła się bardzo szybko. Wtedy Warteresiewicz opublikował artykuł „Himalaje z nami czy bez nas”. Napisał, że trzeba skupić się na robieniu pierwszych wejść. Uważał, że nie ma sensu zabierać się do powtarzania zrobionych już dróg. Na to był jeszcze czas. L.C.– Radził nastawić się na nie zdobyte, wysokie siedmiotysięczniki, bo ze szczytem zawsze kojarzą się pierwsi zdobywcy. K.W.– A kto wszedł drugi, kto trzeci, to już nie jest takie ważne. Chyba że zrobi się jakąś nową, ciekawą albo trudną drogę. J.Ż.– Na przykład filar południowy Everestu? L.C.– Na przykład. Ale to już miał być trzeci etap. Przedtem trzeba było zdobyć doświadcze- nie. Zamknięciem tego etapu miała być narodowa wyprawa na Everest. Na każdym zjeź- dzie alpinistów, począwszy od wyprawy na Kunyang Chhish (wys. 7852 m) w roku 1971 zawsze ktoś wstawał i mówił: „Zgłaszam nie zrealizowany w poprzedniej kadencji wnio- sek zorganizowania narodowej wyprawy na Everest”. To było marzenie pokoleń polskich himalaistów. K.W.– Tak się złożyło, że w Polsce było dużo czterdziestolatków – tych, którzy tworzyli bar- dzo dobry polski alpinizm w latach sześćdziesiątych. Oni chcieli dokonać czegoś większe- go, ale czas uciekał, a wypraw nie było. Zyga, czyli Andrzej Heinrich, cały czas powtarzał: „Ja o tę wyprawę walczę od siedemdziesiątego trzeciego roku”. Gdyby udało się dopiero za pięć czy dziesięć lat, Zyga, Zawada, Szafirski mogliby już nie pojechać.
10 L.C.– Chodziło o to, co mamy na tym Evereście zrobić. Powtórzyć starą drogę można teraz, ale można też za dziesięć lat. Nie jest już istotne, czy wejdzie się w pierwszej setce, czy w trzeciej. Chodziło o ambicje całego pokolenia. Im marzyła się nowa droga – na przykład filarem południowym. J.Ż.– A jak to się stało, że Polacy jako pierwsi dostali pozwolenie na atakowanie Everestu zimą? L.C.– To się zaczęło jeszcze w siedemdziesiątym ósmym roku, a właściwie o wiele wcze- śniej, była to bowiem od lat idea Andrzeja Zawady. Nepalczycy przysłali wtedy propozy- cję zorganizowania wspólnej polsko-nepalskiej wyprawy na Everest drogą pierwszych zdobywców. Uważaliśmy, że propozycja nie jest specjalnie atrakcyjna, więc zaczęliśmy się targować, kto za co będzie płacił i ile. Kiedy Andrzej Zawada pojechał na miejsce ob- gadywać szczegóły, okazało się, że tymczasem Włosi zgodzili się płacić za wszystko i już podpisali umowę. Zawada się wściekł, bo sprawa była już ustalona, porozumienie prawie podpisane. Żeby to jakoś załagodzić, Nepalczycy dali bardzo szybko pozwolenie na robie- nie filaru południowego wiosną osiemdziesiątego roku. Jednocześnie Zawada zaczął się starać o zezwolenie na zimę, ale nie dostał żadnej wiążącej odpowiedzi. Czas uciekał, na- dzieje malały. Wszystko było przygotowywane na wiosnę. Zarząd ciągle naciskał, żeby ustalić, do kiedy będziemy czekali. Kiedy już będzie za późno, żeby zacząć organizować zimowy wyjazd. Najpierw wyznaczono termin na koniec września. Ustalono, że jeśli nie będzie pozwolenia do końca września, to nie jedziemy. Potem na piętnastego października. W końcu na pierwszego listopada. Trzydziestego pierwszego października przyszła depe- sza, że nasz ambasador w Nepalu, Andrzej Wawrzyniak, ma nieoficjalne potwierdzenie. Piątego listopada znów wiadomość, że na dziewięćdziesiąt dziewięć procent pozwolenie będzie. K.W.– Oficjalnie, na piśmie, dostaliśmy to dopiero dwudziestego drugiego listopada. Wtedy było już wiadomo, że wyprawa na pewno ruszy. Zawada dopiął swego. L.C.– Idea zimowej wyprawy na Everest, początkowo bardzo kontrowersyjna, także w na- szym środowisku, nareszcie miała szanse realizacji. Pozwolenie obejmowało grudzień, styczeń i luty, ale od początku wiedzieliśmy, że ten pierwszy miesiąc będzie stracony, bo nie da się na czas zorganizować wyjazdu. Zawada zastanawiał się nawet, czy nie zrezygnować, czy nie jest za późno. W końcu zdecydowali- śmy, że jedziemy, ale wiązało się to z nadzwyczajnym pośpiechem i wysiłkiem organiza- cyjnym. Muszę powiedzieć, że tej sprawy nie potrafili zrozumieć niektórzy koledzy, kiedy już na miejscu, w bazie, okazało się, że brakuje na przykład herbatników czy kubków. Niektórym trudno było wytłumaczyć, że na ostateczne przygotowania mieliśmy tylko mie- siąc. Dopiero na miesiąc przed wyjazdem mogliśmy zacząć kupować jedzenie i wszystkie drobiazgi, bo przecież takie „grubsze” rzeczy, jak buty i ubrania, musieliśmy załatwić dużo wcześniej. J.Ż.– Czy od razu znaleźliście się na liście kandydatów? K.W.– Kandydatów tak. J.Ż.– A na liście wyprawy? K.W.– Nie. L.C.– W lecie Zawada wysłał ankiety do trzydziestu paru osób. Akurat nie było mnie w War- szawie, ale po przyjeździe natychmiast skontaktowałem się z nim i spytałem go, jaka jest szansa wyjazdu. Powiedział, że bardzo duża. Kiedy oddałem mu ankietę, skierował mnie do Dmocha, który zajmował się sprawami organizacyjnymi, żebym już zaczął działać. Jest taka zasada, że jak się kogoś zatrudnia przy organizacji, to powinien jechać, więc wie- działem już, że pojadę. K.W.– Ja byłem dopiero trzeci na liście rezerwowych. Nawet nie miałem specjalnych nadziei, że się zabiorę, bo kto zechce zrezygnować z takiej gratki? Żałowałem tego wyjazdu, bo to i
11 wyprawa narodowa, i Everest. W sumie bardzo duża szansa, może największa w życiu, a mnie odesłali z kwitkiem. Tak to odebrałem, jakby mi ktoś powiedział: „Za wysokie progi, kolego Wielicki”. J.Ż.– A potem zdobyłeś szczyt. Coś jak Fortuna... L.C.– Umieszczenie Krzyśka na liście rezerwowych Zawada wymieniał jako błąd. K.W.– Miałem jechać na wiosnę i to mnie zaskoczyło. Więcej przecież wspinałem się zimą i jeżeli się gdzieś widziałem, to właśnie na tej zimowej wyprawie. W każdym razie dopiero łękotka Chrobaka, obojczyk Wróża i żona Rusieckiego zadecydowały o tym, że pojecha- łem. Później odpadło jeszcze kilka osób. Zabrał się nawet Olech, który był szósty na liście rezerwowych. Dwudziestego siódmego listopada dostałem telefon. Dzwonił Andrzej: „Słuchaj, stary, Wróż ma bark wybity, więc wchodzisz na jego miejsce. Bądź jutro w Warszawie”. J.Ż.– Jakie były kryteria doboru uczestników? Co trzeba było zrobić, żeby pojechać na tę wy- prawę? L.C.– Zasada jest taka: komisja sportowa wybiera kierownika, Zarząd Polskiego Związku Alpinizmu go zatwierdza, a kierownik dobiera sobie uczestników. Obowiązuje prawo po- dwójnego weta. Komisja może odrzucić którąś kandydaturę z listy kierownika, a kierow- nik może się nie zgodzić na propozycje komisji. Potem przedstawia się listę zarządowi. J.Ż.– Chodziło mi raczej nie o procedurę, lecz o wymagania stawiane kandydatom na uczest- ników wyprawy. „(...) Ograniczając listę do jej ostatecznych rozmiarów, brałem za miernik cztery kwali- fikacje: wiek, temperament, doświadczenie i stan fizyczny. Pragnąłem mieć zespół, w któ- rym każdy byłby potencjalnym zdobywcą. Jeśli chodzi o wiek, szukałem ludzi w latach między dwadzieścia pięć a czterdzieści. (...). O wiele trudniej było stwierdzić cechy tempe- ramentu; (...). Trzeba było mieć pewność, że każdy uczestnik naprawdę chce zdobyć szczyt. (...). Szukałem więc ducha bojowości w każdym członku zespołu. Z drugiej strony wyprawa na Everest wymaga także nieprzeciętnej bezinteresowności i cierpliwości. (...). Co się tyczy doświadczenia, rzeczą pożądaną było, aby kandydat miał za sobą szereg przejść alpejskich, łączących problemy śniegu, lodu i skały (...)”.2 L.C.– Przede wszystkim każdy uczestnik musiał już wcześniej być powyżej siedmiu tysięcy metrów. Poza tym liczyły się ilość odbytych wypraw, konkretne osiągnięcia i ilość przejść zimowych. K.W.– Tym bardziej się dziwiłem, że mnie powołano na wyprawę wiosenną, a na zimową nie. L.C.– O ile wiem, to po prostu dlatego, że byłeś już na liście wrocławskiej wyprawy i jej kie- rownik – Janusz Fereński – prosił, żeby ciebie, Lwowa i Piekutowskiego umieścić jak naj- dalej. J.Ż.– Czy przed wyprawą znaliście już osobiście jej przyszłych uczestników? Czy wspinali- ście się wcześniej z ludźmi, z którymi mieliście zdobywać Everest? K.W.– Nie ze wszystkimi. Byliśmy przecież zebrani z całej Polski. L.C.– Wszystkich się trochę znało, bo światek taternicki jest malutki, ale po górach chodzi się najczęściej z kolegami klubowymi. Z nimi po prostu najłatwiej jest się umówić. Wszyst- kich natomiast spotyka się w Tatrach i coś niecoś się o nich wie. Ja wspinałem się głównie z Jankiem Holnickim – to już była nasza czwarta wspólna wyprawa. Z Dmochem i Heinri- chem też byłem – wcześniej – na jednej wyprawie. J.Ż.– Zazwyczaj wyprawy tworzy się ze znanych, sprawdzonych już zespołów linowych. L.C.– Tym razem Zawadzie chodziło o to, żeby wszystkie zespoły były w miarę możliwości równe, żeby cała robota nie stawała, kiedy najlepsza para zejdzie do bazy. Dlatego przyjął 2 John Hunt, „Zdobycie Mount Everestu”, tłum. J.J. Szczepański, Iskry, Warszawa 1956.
12 założenie, żeby nie tworzyć stałych par, tylko chodzić na zasadzie „każdy z każdym” i wy- syłać do góry zespoły optymalne dla wykonania danego zadania. J.Ż.– Dobór zespołów to jednak sprawa poważna. Przede wszystkim jest to kwestia zaufania, bo od partnera w dużym stopniu zależy bezpieczeństwo, często – życie. K.W.– Jakąkolwiek książkę się czyta – Bonattiego czy Terray’a – wszędzie powtarza się to założenie, że trzeba wyprawy składać z par, ale Andrzej Zawada ma do tej sprawy inne podejście. Jego wizja to: zawodnicy – pionki, i on – gracz, który je ustawia. Zaraz po pierwszych wyjściach z bazy było już widać, kto ma jakie tempo. Od razu wiadomo było, że ja na przykład mogę chodzić z tym i z tym, a z tamtym nigdy nie pójdę. Nigdy – to zna- czy oczywiście, jeżeli nie będzie takiej konieczności. J.Ż.– W ankiecie, którą dostaliście od Zawady, mieliście zaznaczyć, kiedy wolicie jechać – zimą czy wiosną. Dlaczego wybraliście akurat zimę? Wiedzieliście przecież, że to nie jest taka zima jak w Tatrach czy Alpach. K.W.– Ja napisałem: zima lub lato. L.C.– Ja też. K.W.– Bałem się, że jak się zgłoszę tylko na zimę, a nie będę akurat pasował do składu, to w ogóle nie pojadę, ale jak już mówiłem, rzeczywiście bardziej pasowała mi zima. L.C.– Większość wpisywała zimę i lato. Kiedy przyszła ankieta, nie było jeszcze wiadomo, czy zimowa wyprawa w ogóle ruszy. Każdy pisał „lato”, a potem myślał sobie: „Jak mnie nie wezmą na lato, a będzie zimowa wyprawa, to może zabiorą mnie na zimę”. Ja – po- dobnie jak Krzysiek – wolałem zimę. Lubię się wspinać zimą i większość przejść w Ta- trach zrobiłem w zimie. Miałem tylko dwa letnie sezony tatrzańskie – w siedemdziesiątym i siedemdziesiątym pierwszym roku. Potem już nie miałem czasu jeździć w Tatry na dłuż- sze letnie wspinaczki. J.Ż.– Jak wyglądał wasz udział w przygotowaniach? Krzysiek pewnie niewiele zdążył zrobić, bo wskoczył do składu w ostatniej chwili... K.W.– Ale Zawada kazał mi natychmiast przyjeżdżać. Wyobraź sobie. Jesteś w domu, masz rodzinę, pracę, a Andrzej mówi: „Jutro bądź w Warszawie pakować wyprawę. Cześć, do widzenia”. Koniec. Przez dwa tygodnie pakowałem w Warszawie cały sprzęt, jedzenie, ubrania. L.C.– I tak się nie przemęczyłeś. Ja przyjechałem do Warszawy na początku sierpnia i już wtedy wciągnęli mnie w kierat. Do ostatniego dnia pracowałem na uczelni. Jeszcze szóste- go grudnia wydałem pożegnalny bankiet na wydziale. Zawada mówił, żeby brać urlopy od połowy listopada, ale ja nie wziąłem i musiałem godzić jedno z drugim. K.W.– Załatwienie urlopu wydaje się proste, ale ja w fabryce muszę dostać zgodę bezpośred- niego przełożonego, dyrektora pionu, dyrektora naczelnego i jeszcze dyrektora do spraw pracowniczych, a Zawada mówi: „przyjeżdżaj jutro”. On nie wie, co to znaczy, bo sam ma w pracy inna sytuację. Rodzinę też ma, ale tylko żonę. Jak ktoś ma dzieci, to sprawa staje się o wiele poważniejsza. Co zrobić z dzieckiem? Trzeba dziadka sprowadzić, trzeba go przywieźć... J.Ż.– Zdążyłeś wszystko załatwić na czas? K.W.– Nie, skąd! Wyjechałem dopiero po dwóch dniach, i to też nieformalnie, ale obiecali mi, że wszystko już sami pozałatwiają. Po prostu mam dobre układy w pracy. L.C.– Jak ktoś chce się wspinać, to musi mieć dobre układy w pracy. Szefowie nie lubią, jak się za dużo wyjeżdża. J.Ż.– A wasze żony? Jak one reagowały na ten wasz wyjazd? L.C.– Muszę powiedzieć, że ja do samego końca łamałem się, czy jechać. Na początku, jak tylko przyszła ankieta, Majka powiedziała: „Ja wiem, że to jest Everest, i latem mógłbyś jechać, ale zimą to sobie wybij z głowy”. W końcu nie szło jej o sam wyjazd, o to, że nie
13 będzie mnie trzy miesiące, że będzie miała dziecko na głowie i tak dalej. Ona po prostu bała się o mnie. K.W.– Ja zauważyłem coś wręcz odwrotnego. Normalnie żona jest przeciwna moim wyjaz- dom – nawet z przyczyn czysto praktycznych – musi się sama z dzieckiem męczyć, nikt jej nie pomoże. Są też głębsze sprawy. Można się na przykład zastanawiać, czy nie jestem egoistą. Przecież nie spędzam z żoną wolnego czasu, zawsze tylko góry i góry. Nigdy nie spędziłem z żoną żadnych wczasów ani wakacji... L.C.– Ale teraz już obiecaliśmy. K.W.– Tym razem zauważyłem, że ona chciała, żebym pojechał. Widziałem, jak ze sobą wal- czy, bo to jednak Everest, wyprawa narodowa. L.C.– Majka też mówiła: „Gdybym miała pewność, że wrócisz, to pierwsza powiedziałabym: jedź”. J.Ż.– Czy nie myśleliście o tym, żeby one z wami pojechały? Nawet na krótko, na tydzień, dwa. Wiem przecież, że w bazie były żony Zawady i Fiuta. Dla nich to też musiało być wielkie przeżycie. K.W.– To jest bardzo kłopotliwe. L.C.– I w naszej sytuacji chyba mało realne. Obaj mamy małe dzieci. Trzeba by z nimi coś zrobić. J.Ż.– Czy one w ogóle chciałyby pojechać? L.C. i K.W. (chórem)– Tak, bardzo. J.Ż.– A wspinały się kiedyś? K.W.– Nie, broń Boże. L.C.– Moja żona lubi chodzić po Tatrach i właściwie dopiero po ślubie, jeżdżąc z nią, pozna- łem Tatry Zachodnie. Już przedtem trochę chodziła po górach, ale tylko turystycznie, szla- kami. Ponieważ nie umiała się wspinać, a ja nie chciałem chodzić po szlakach, musieliśmy pójść na kompromis. Zdecydowaliśmy się na grań Tatr Zachodnich, bo nie ma tam szlaku, a można ją przejść bez wspinaczki. Pojechaliśmy na trzy wolne dni tuż przed pierwszym maja. Pierwszego dnia było wspaniałe słońce, łagodny, ciepły wiaterek. Szliśmy spokojnie, ale dość szybko. W nocy, na biwaku, złapało nas kompletne załamanie pogody. Rano mu- sieliśmy wracać do Zakopanego. Jesienią znów wyrwaliśmy się na trzy dni, ale pogoda była taka, że nawet nie wyszliśmy w góry. Potem urodziło się dziecko i nie mogliśmy już nigdzie razem wyjechać, ale mnie ta grań utkwiła jakoś w pamięci, więc któregoś razu nie wytrzymałem i przeszedłem ją sam. K.W.– Tak czy inaczej nie da się ukryć, że to jest bardzo egoistyczny sport. L.C.– Bo one po prostu się o nas boją. Tym razem było chociaż o tyle dobrze, że codziennie miały świeże informacje. To bardzo pomagało. K.W.– Szczególnie ta informacja o ataku na Everest (śmieje się). Już dwa dni wcześniej wie- działy, że do ostatniego ataku szykują się Cichy i Wielicki. Wyobrażam sobie, co czuła moja matka, kiedy w piątek przeczytała, że w niedzielę mam atakować szczyt. J.Ż.– Wróćmy jeszcze do spraw organizacyjnych. Skąd pochodzą pieniądze na takie wypra- wy? L.C.– Ponieważ była to wyprawa narodowa, więc w zasadzie sfinansował ją GKKFiS. Poza złotówkami trzeba było zdobyć pięćdziesiąt tysięcy dolarów. GKKFiS dał trzydzieści, a resztę dołożył nasz rodak, pan Julian Godlewski ze Szwajcarii, który regularnie dokładał do każdej wyprawy. Tym razem dołożył ponad piętnaście tysięcy. K.W.– To wydaje się sporo, ale w porównaniu z wydatkami innych związków sportowych nie jest to suma aż tak duża, a efekty prestiżowe i propagandowe takiej wyprawy są ogromne. Oczywiście, jeżeli wybierze się odpowiednio atrakcyjny cel... i jeżeli się go osiągnie. J.Ż.– Zostawmy już przygotowania. Jesteście na lotnisku...
14 L.C.– Tu właśnie ciekawa sprawa. Zazwyczaj leci się w kilku turach i wszyscy starają się znaleźć w ostatniej czy przedostatniej, żeby jeszcze te kilka dni spędzić w domu. Tym ra- zem było na odwrót. Najwięcej osób zgłosiło się na pierwszy lot, bo w Warszawie był taki kołowrót z załatwianiem, że każdy tylko myślał, jak się od tego uwolnić. Ja w ciągu ostat- niego miesiąca przed wyjazdem schudłem prawie pięć kilogramów. „(...) Po intensywnych przygotowaniach do ekspedycji i wielu innych wysiłkach po- przednich miesięcy niektórzy z nas byli bardzo zmęczeni, a wszyscy odczuwaliśmy po- trzebę fizycznego i umysłowego odprężenia. (...)”3 J.Ż.– Wróćmy na lotnisko. Co wtedy myśleliście o wyprawie, o waszych szansach? K.W.– Ja bałem się tylko, że znów muszę wsiąść do samolotu. J.Ż.– Jak to? Ty, nieustraszony alpinista, pogromca Everestu, boisz się latać samolotem? K.W.– Nie w dosłownym tego słowa znaczeniu, ale bardzo nie lubię, ponieważ bezpieczeń- stwo w samolocie nie zależy ode mnie. Poza tym samolotem pamiętam mżawkę. Coś pa- dało. Telewizja nas kręciła, żony płakały, stewardesy poganiały. Nie było czasu na reflek- sje. W ostatniej chwili zaczepił mnie fotoreporter: „Ty też jedziesz na wyprawę? To zrobię ci zdjęcie”. I zrobił jakieś takie zupełnie niepodobne, prawie od tyłu. J.Ż.– Czy przed wyjazdem z kraju myśleliście o tym, że może to właśnie wam uda się wejść na Everest? L.C. i K.W. (chórem)– Że razem – nie. J.Ż.– A każdy z was osobno? L.C.– Jeżelibym przed jakąś wyprawą z góry wiedział, że nie będę mógł atakować szczytu, tobym nie pojechał. Na pierwszą w Himalaje – na pewno tak, ale na następne już nie. Chy- ba podobnie uważa większość alpinistów. Ta wyprawa była jednak zupełnie wyjątkowa. Nawet gdyby mi Zawada powiedział: „Ty nie będziesz atakował”, to i tak bym pojechał. Po prostu wiedziałem, że tu nic nie można przewidzieć, że wszystko będzie zależało od pogody i że nawet najlepsi mogą się zupełnie niespodziewanie wykruszyć. Tym razem nawet ostatni na liście miał szansę wejść na szczyt. Zresztą zdawałem sobie sprawę, że ta wyprawa, nawet jeżeli się nie uda, i tak przejdzie do historii himalaizmu. K.W.– Ja poza tym wiedziałem, że Everest jest już zajęty na wiele sezonów i że wcześniej niż za jakieś dziesięć, piętnaście lat nie będzie tam żadnej polskiej wyprawy. Każdy z nas zdawał sobie sprawę z tego, że najprawdopodobniej już nigdy nie będzie mógł spróbować swych sił na najwyższej górze świata. To nas dodatkowo mobilizowało. Bałem się tylko, że na takiej narodowej wyprawie będą rządzić „różne układy”. Nigdy nie byłem w górach z Zawadą. Wiedziałem, że mnie nie zna, i obawiałem się, że będzie raczej skłonny zawie- rzać ludziom, których już sprawdził, których widział w akcji – takim jak Szafirski czy Heinrich. J Ż.– Zresztą zdaje się, że tak było. Pierwsza próba ataku... L.C. i K.W. (chórem)– Nie, to jest nieprawda. K.W.– Właśnie byłem zaskoczony, bo tym razem rządziły prawa natury. L.C.– I na większości wypraw tak jest. K.W.– Niezupełnie. Skądś mi się przecież te obawy wzięły. Tylko że „układy” grają rolę w łatwiejszych warunkach, kiedy jest nadmiar kandydatów do ataku w stosunku do „ilości miejsc na szczycie”. Tu było odwrotnie. Miejsc było do cholery, tylko nie miał ich kto za- jąć. Powiedziałem sobie, że będę walczył. Wiedziałem, że jeszcze się nigdy nie załama- łem, nie wycofałem się z żadnej góry powyżej czterech tysięcy metrów. To jest trochę ry- zykanckie, ale liczyłem na to, że jeżeli „układy” mi nie przeszkodzą, to jakoś się wepcham na szczyt. L.C.– Tym razem nikt nie mógł mieć pewności. Nie było wiadomo, czy zimą Everest jest w ogóle do zdobycia. Nikt przecież przed nami nie próbował. Dopiero w akcji okazało się, 3 John Hunt, „Zdobycie...”
15 jak te trudne warunki wykruszają ludzi. Pojechała przecież sama czołówka. Nie było wśród nas słabeuszy. Sami – wydawałoby się – równi. W skrajnie ciężkich warunkach, jakie tam napotkaliśmy, wyszły jednak olbrzymie różnice i w tempie pracy, i w długości działania powyżej bazy. W ostatnich dniach kondycję można było poznać po kierunku marszu. Jedni schodzili już i czekali tylko na zakończenie wyprawy, inni pchali się jeszcze do góry. J.Ż.– A co wam prorokowano? W waszych klubach, w pracy, w domu? K.W.– Ja przed wyprawą nie obracałem się w środowisku alpinistów. Mieszkam w Tychach, a tam nie ma klubu. W pracy uważali, że jadę „za tragarza”, bo wezwali mnie w ostatniej chwili. L.C.– Laicy nie potrafili zrozumieć: „Tam jest tak trudno i jeszcze wybieracie zimę. Po co?” Opinie tych, którzy wcześniej wspinali się na Lhotse, były bardzo pesymistyczne. Na ogół po prostu rezygnowali z wyjazdu. Uważali, że nie mamy szans. Tak samo myślały naj- większe światowe sławy. Hillary powiedział nawet, że nie wyobraża sobie możliwości przeżycia w warunkach himalajskiej zimy. J.Ż.– Jeszcze niedawno mówiło się, że niemożliwe jest wejście bez tlenu. K.W.– To jest w dużej mierze kwestia przełamania barier psychicznych. Bardzo dobrze ujął to Andrzej Czok po powrocie z Lhotse (wys. 8511 m). Powiedział: „Stary, jakbyś założył dwie butle na plecy i pomyślał, że masz je tachać na samą górę, to też byś je wyrzucił i po- szedł »na lekko«”. (Śmieje się). On podszedł do tego bez stresów. Niektórzy myślą, że jak zdejmiesz tlen, to już koniec, mogiła. Dusisz się i tyle. Czok pomyślał tak, jak myśli się w Tatrach czy w Alpach: „Po co to dźwigać, kiedy nie trzeba”. I wszedł na Lhotse bez tlenu. Tak samo ja przy pierwszym wejściu na Przełęcz. Niosłem butle, a do tego jeszcze miałem namiot i cały sprzęt. Plecak był tak ciężki, że gdy po odpoczynku miałem go drugi raz za- łożyć na plecy, to powiedziałem sobie: Nie! Wywalam butle, bo inaczej nie dam rady. L.C.– Trzeba powiedzieć, że wśród nas było kilku prawdziwych optymistów. Na przykład Szafirski. On uważał, że jeżeli ktokolwiek ma zdobyć Everest zimą, to właśnie Polacy, bo znamy już drogę, znamy warunki zimowe i jesteśmy naprawdę dobrze przygotowani. K.W.– Ale ten optymizm funkcjonował tylko gdzieś do dwudziestego trzeciego stycznia. Póki nie zaczęło tak strasznie wiać. L.C.– Janik też bardzo wierzył. Przynajmniej przed wyjazdem. Zawada też – ale tak pół na pół: „Może się udać, ale będzie ciężko”. On musiał jednak wierzyć, bo w końcu to był jego pomysł i on był kierownikiem. Ja wierzyłem, ale nie wiedziałem, jak tam będzie. Zawada dużo opowiadał o tych wiatrach, o najstraszniejszych huraganach. Spodziewałem się, że będzie jeszcze gorzej, niż było, i to jego gadanie mi pomogło. Nastawiłem się na tak trudne warunki, że gdy się potem okazało, że są dni, kiedy jest łatwiej, to już uważałem, że jest bardzo dobrze. „(...) Okresy, kiedy warunki pogodowe są dostatecznie znośne, aby pozwolić na poważ- ne targnięcie się przeciw szczytowi Everestu, nie tylko są krótkie i nieliczne w ciągu roku; wydaje się rzeczą stwierdzoną, że są one również rzadkie na przestrzeni szeregu lat. W ciągu zimy, od listopada do marca, wieje nieustannie dziki wicher z północo-zachodu. Jest on silny, jego szybkość może się wahać od siedemdziesięciu do osiemdziesięciu węzłów; poza tym jest przerażająco zimny. (...). Ten potężny zachodni wiatr panuje niepodzielnie przez całą zimę wśród wysokich pustkowi. Omal niemożliwością jest wejście na którykol- wiek z większych szczytów himalajskich w tym sezonie, chyba że chodzi o jakąś wyjąt- kowo osłoniętą i łatwą drogę. (...)”4 J.Ż.– Zajmijmy się teraz samą wyprawą. Z Warszawy polecieliście do Katmandu... K.W.– Z kilkoma przesiadkami. Lecieliśmy zresztą w innych grupach. Ja – dwunastego, a Leszek – siódmego grudnia. Jak na złość latałem po całej Europie, żeby złapać samolot do Delhi, bo akurat wszystkie loty były opóźnione. 4 John Hunt, „Zdobycie...”
16 L.C.– Na szczęście polecieliśmy dość sprawnie, ale i tak trwało to prawie dobę. W Katmandu przespaliśmy cały dzień, wieczorem zwlekliśmy się na kolację i znów poszliśmy spać. Pierwszy raz od ponad miesiąca spałem ponad sześć godzin. Następnego dnia zaczęliśmy załatwiać formalności. Dolatując do Katmandu, po raz pierwszy tej zimy widzieliśmy Eve- rest. Mieliśmy doskonałą widoczność, ale sam szczyt widać tylko przez chwilę, tuż przed zejściem do lądowania. „(...) Gdy sunęliśmy nisko nad ostatnim łańcuchem wzgórz, ujrzeliśmy wysokie Hima- laje rozciągnięte na wielkiej przestrzeni, spiętrzone milami dalekiego, górskiego krajobra- zu, błyszczące postrzępionym, olśniewająco białym tłem poza brązami i zieleniami dal- szych pasm. Mogliśmy podziwiać niezliczone szczyty pomiędzy bastionami Annapurny, najwyższej góry dotychczas zdobytej, a Everestu, który mieliśmy oblegać już tak niedługo. (...)”5 K.W.– Z tej strony, przynajmniej na pierwszy rzut oka, nie jest to góra specjalnie imponująca. Sam Everest schowany jest w głębi kotła za granią Lhotse i Nuptse (wys. 7879 m). Tyle, że dymi. Jak tylko dmuchnie – nad szczytem unosi się biały pióropusz. Po jego wielkości można się zorientować, jak silny jest wiatr tam, w górze. L.C.– Ósmego przylecieliśmy do Katmandu. Zawada, który był tam już kilka dni wcześniej, nie wszystko zdążył zorganizować. Wynajął agencję turystyczną, która miała prowadzić nasze sprawy, i skompletował grupę Szerpów6 . Dogadał się z sirdarem7 , który był już na Lhotse, i dał mu wolną rękę w doborze pozostałych czterech tragarzy wysokościowych. K.W.– Nie tragarzy, tylko równorzędnych wspinaczy. L.C.– Prawie równorzędnych. Oprócz nich sirdarowi podlegał kucharz, który był z naszymi na Lhotse, dwóch kuchcików i mailrunner – goniec, który miał kursować z pocztą między bazą a lotniskiem. Razem z oficerem łącznikowym w bazie miało być dziesięciu Nepal- czyków i dwudziestu Polaków. K.W.– Zaraz po przyjeździe zabraliśmy się ostro do roboty. Zostałem szefem lotniska, czyli bagażowym, a właśnie z bagażami mieliśmy w tym czasie najwięcej kłopotów. Wszystkie rzeczy nadaliśmy frachtem lotniczym w czterech partiach. Te partie dzielono jeszcze w Delhi na wiele mniejszych, bo samoloty mogły zabierać najwyżej tonę, a my wysyłaliśmy po kilka ton. Wszystko przychodziło w takich cząstkach, że całymi dniami trzeba było bie- gać do linii lotniczych i ciągle męczyć ich teleksami. Kiedy co przyjdzie, gdzie jest, dla- czego jeszcze nie tu. Sterczałem na lotnisku i patrzyłem. Jest samolot – co przywiózł? Je- żeli przyszły nasze bagaże, to trzeba je było przechwycić, zanim wszystko zwalili na wspólną kupę. L.C.– W tym czasie kierownik załatwiał sprawy formalne w ministerstwie turystyki, w agen- cji ubezpieczeniowej, wydawał sprzęt Szerpom. My dla nich bierzemy jak leci: buty, spodnie, kurtki – we wszystkich rozmiarach. To oczywiście na nich nie pasuje, więc idą na bazar i sprzedają, a w góry zabierają swoje, które im zostały z poprzednich wypraw. K.W.– Kiedy mieliśmy już bagaże i zapłacone cło, zaczęliśmy walczyć o loty do Lukli. Wte- dy dopiero zaczął się prawdziwy cyrk. Na tej trasie latają małe samolociki, które zabierają najwyżej po tysiąc sto kilogramów bagażu i w dodatku piloci nie bardzo chcą godzić się na loty czarterowe. Niewiele wtedy brakowało, żeby cała wyprawa upadła. Wyglądało już na to, że nigdy nie uda nam się wydostać z Katmandu. Rano są loty kursowe. Wróci taki koło południa, spojrzy na zegarek i mówi: „Dziś już nie lecę”. I nie ma rozmowy. A nam po- zwolenie stuka. Każdy dzień tu to dzień mniej na atak. 5 John Hunt, „Zdobycie...” 6 Szerpowie – jedno z plemion nepalskich zamieszkujące doliny na południe od Everestu, z którego rekrutują się tragarze wysokościowi. 7 Sirdar – przełożony Szerpów na wyprawie.
17 W końcu Zawada się zdenerwował i postanowił wynająć helikoptery. Kosztowały trzy razy drożej, ale zabierały więcej bagażu i leciały trochę dalej, więc oszczędzało się na ka- rawanie. L.C.– Ja z Szafirskim pierwszym helikopterem poleciałem do Shjangbocze (ang.– Shyangbo- che). Helikoptery okazały się jednak za drogie, więc poleciały tylko dwa. Kiedy już wszystko było gotowe, wybuchła afera z kurtkami puchowymi. Facet po prostu nie zdążył uszyć. Teściowa mu umarła, żona się rozchorowała i nie zdążył z tymi trzydziestoma kompletami. Na dodatek Rysiek Dmoch, który miał je przywieźć z kraju, nadał wszystko jako fracht lotniczy. Tak było taniej, niż płacić nadbagaż w samolocie, a w Warszawie już wiedzieli, że najprawdopodobniej przekroczymy preliminarz. Tylko nie pomyśleli o tym, że frachtem może iść i dziesięć dni. K.W.– Zawada, kiedy się o tym dowiedział, groził Dmochowi biletem powrotnym. Widzia- łem, jak się półgodziny kłócili. Dmoch przyjechał zmordowany, a Zawada na niego! Pro- blem polegał na tym, że bez tych kurtek karawana nie mogła ruszyć. L.C. (patrząc na zegarek)– Już jedenasta, musimy się przenieść do drugiego pokoju, bo tu trzeba położyć małego... (Siadamy teraz przy okrągłym stole w znacznie większym, reprezentacyjnym pokoju. Leszek wychodzi na chwilę, a Krzysiek pokazuje mi zdjęcia Everestu.) K.W.– Tu jest obóz II, tu III, a do IV szło się o tak, tu, tu, potem pas żółtych skał, Żebro, tra- wers8 ... (Po chwili zjawia się Leszek, a potem Majka. Na stole pojawia się herbata i strucla z makiem. Wracamy do naszej rozmowy.) J.Ż.– Przerwaliśmy na Dmochu i kurtkach. K.W.– Wtedy atmosfera zrobiła się bardzo napięta. Zaczęły się różne nerwowe posunięcia. L.C.– Na przykład z helikopterami czy z cłem. To był jeden z naszych największych błędów organizacyjnych. K.W.– W końcu, dwudziestego szóstego grudnia przyleciała do Lukli ostatnia grupa, a trzy dni wcześniej ruszyła stamtąd pierwsza część karawany. W międzyczasie mieliśmy praw- dziwe polskie święta. Już dwudziestego trzeciego Pawlikowski z Żurkiem przynieśli cho- inkę. L.C.– My z Szafirskim też zeszliśmy ze Shjangbocze, bo nie chcieliśmy sami spędzać świąt. K.W.– Następnego dnia poszliśmy z Żurkiem się przejść. Wracamy, a drzewko już umajone. Wzięliśmy z kraju trochę zabawek choinkowych. Były ciasta, kolędy, wspomnienia, znala- zło się coś do picia... Ale pamiętam, że wcale nie było zbyt wesoło. Wszyscy mówili, że co jak co, ale następne święta spędzą w domu, z rodziną. Każdy z nas zaliczył ileś tam Wigilii poza domem – i to zaczyna już męczyć. Niby na smutno, ale trochę pośpiewaliśmy. J.Ż.– Kiedy w końcu cały zespół wyruszył z Lukli? K.W.– Szliśmy w kilku grupach. Ktoś przywiózł do Lukli grypę i prawie wszyscy po kolei chorowali. Mnie się na szczęście upiekło. J.Ż.– Wróćmy do wymarszu. K.W.– Łatwiej będzie to sobie wyobrazić, jak narysuję mapkę. Chociaż taką orientacyjną. Etapami. Są stałe, tradycyjne etapy, którymi chodzą karawany. L.C.– Razem było tych etapów siedem, czyli tydzień marszu. Od Namcze Bazar karawaną opiekowali się Szerpowie, a my wzięliśmy tylko nasze plecaki i szliśmy całą grupą. Taka karawana wygląda jak gigantyczny postrzępiony wąż ciągnący się po krętych górskich ścieżkach. Każdy poganiacz ma własne tempo i godziny marszu. Jedni startują wcześnie – zaraz po świcie – dochodzą na miejsce pierwsi, zakładają obóz, rozpalają ognisko. Inni wychodzą później i dochodzą jako ostatni. Nikt ich nie pilnuje, nikt nie pogania. Na dole dostają ładunki, a na górze pieniądze. Co robią w międzyczasie, to jest tylko i wyłącznie 8 Trawers – odcinek drogi biegnący poziomo.
18 ich sprawa. W Thjangbocze (ang.– Thyangboche) mieliśmy dzień odpoczynku konieczny dla uzyskania prawidłowej aklimatyzacji. „(...) Pozostawało nam blisko trzy tygodnie, które mieliśmy zużyć na trening i inne przygotowania do ataku. Należy pamiętać, że głównym celem tego okresu było stopniowe przyzwyczajanie się do wysokości – aklimatyzacja. (...). Program ten miał być realizowany w dwóch etapach, około ośmiu dni każdy, z przerwą w Thjangbocze dla odpoczynku i re- organizacji przed nowym wymarszem. (...)”9 K.W.– My z Robertem Janikiem i Żurkiem postanowiliśmy pójść do Bakalarskiego, który nie najlepiej się czuł i poprzednia grupa zostawiła go w Lobucze (ang.– Lobuche). Nie chcieli- śmy, żeby siedział w sylwestra sam z Szerpanką, która prowadzi tam mały niby-hotelik. Po nas wyszedł jeszcze Jaworski. Doszliśmy około piątej. Przynieśliśmy trochę wódki, ale byliśmy tacy zmęczeni, że nie dosiedzieliśmy nawet do północy. Obudziłem się dopiero za cztery dwunasta, nawiązałem kontakt z bazą, złożyliśmy sobie życzenia. Na miejscu byli już Szafirski, Fiut, Olech, Piekutowski i Heinrich z trzema Szerpami i stu pięćdziesięcioma ładunkami. Mieli ze sobą namioty i prawie cały sprzęt, więc kiedy w sylwestra doszli na miejsce bazy, od razu mogli zacząć ją zakładać. Dlatego za datę założenia bazy uważa się dzień trzydziesty pierwszy grudnia siedemdziesiątego dziewiątego roku. L.C.– Pozostali dochodzili na miejsce drugiego, trzeciego i czwartego stycznia. Kiedy przy- szliśmy, dopiero stawiali kuchnie, nie było jeszcze namiotów, nie zaczęli budować maga- zynów. J.Ż.– Jak to: budować? L.C.– Najpierw układa się platformę z kamieni. Potem bierze się takie drągi, które leżą tam „od zawsze” i wszystkie wyprawy muszą je kupować u mnichów z Thjangbocze. Właści- wie nie kupować, tylko wypożyczać. Ale wcale nie tak tanio. Z tych drągów robi się maszty, do nich odciągi, kładzie się płachty, mocuje linami, bo wichura to rwie jak chole- ra. Kuchnia na przykład ma powierzchnię dziesięć na sześć metrów, więc wiatr ma co szarpać. Potem stawia się murki z kamieni, bo płachty nie mogą przecież dochodzić do samej ziemi. J.Ż.– Mijają pierwsze dni wyprawy. Z większością jej uczestników po raz pierwszy jesteście tak długo razem. 9 John Hunt, „Zdobycie...”
20 K.W.– Już na dojściu widać, kto jaką ma kondycję. Co prawda niektórzy jeszcze chorują, źle się czują. Ale jednak potwierdza się opinia, że ci, którym dojście nie sprawia kłopotów, na ogół sprawdzają się też na górze. Poza tym widać, jakie kto ma usposobienie i podejście do życia. Powstają pierwsze sympatie i antypatie... „(...) Owe spacery pomiędzy etapami oraz wolne godziny w obozach znakomicie zacie- śniały wzajemne stosunki. Pierwsze przychylne wrażenia zamieniały się w więzy przyjaź- ni. Szybko nauczyliśmy się cenić siebie wzajemnie, porównując nasze bardzo rozmaite umiejętności i zainteresowania, dyskutując nad wspólnymi lub rozbieżnymi doświadcze- niami – zazwyczaj dotyczącymi spraw wspinaczki. (...) 10 L.C.– Po prostu z jednymi chce się chodzić, a z innymi nie. Ja na przykład z Ryśkiem Gajew- skim nie chciałbym chodzić. To jest chyba kwestia różnicy charakterów, innego podejścia do alpinizmu (śmieje się) innych – jak to się mówi – motywacji. J.Ż.– Zostawmy to na razie. Ciekaw jestem, jak wam się układała współpraca z Szerpami? Pytam dlatego, że ostatnio zaczęło się słyszeć coraz więcej narzekań na nich. Że leniwi, niechętni, za bardzo interesowni. „(...) Szerpowie są góralami, których ojczyzną jest okręg Solo Khumbu we wschodnim Nepalu. (...) Małego wzrostu i krępej budowy, Szerpowie odznaczają się typową dla rodo- witych górali wytrzymałością i odpornością. (...) Po raz pierwszy użyła ich brytyjska eks- pedycja na Everest w 1921 roku. Od tej pory brali udział w każdej następnej wyprawie na ten szczyt. Są oni weseli, lojalni, odważni i wyjątkowo odporni fizycznie. Niektórzy doszli obecnie do dobrego poziomu wspinaczkowej sprawności w śniegu i w lodzie (...). Na wy- prawie górskiej są to wspaniali towarzysze. (...)”11 K.W.– My nie mieliśmy żadnych kłopotów. Była to głównie zasługa naszego sirdara, który doskonale umiał sobie zorganizować robotę i wybrał naprawdę wyśmienitych ludzi. Zawa- da dał mu pod tym względem zupełnie wolną rękę. Zresztą był on już raz na Evereście, podróżował po Europie, Japonii, Korei. Znał dobrze angielski i był z natury solidny, stara- jący się, żeby wszystko szło jak najlepiej. Prawie ugrzeczniony. Sam ustawiał innych Szerpów... Mówiło mu się tylko, co trzeba zrobić, a on już zajmował się wyznaczeniem ludzi i doglądał, żeby wszystko było jak należy. L.C.– To nie znaczy, żebyśmy nie rozmawiali z Szerpami. J.Ż.– A co to w ogóle są za ludzie? Czy oni idą w górę tylko dla pieniędzy? K.W.– Raczej tak. Ich sukcesy sportowe to już jest sprawa wtórna. L.C.– Niezupełnie. Niektórzy mają zacięcie sportowe. K.W.– Muszą mieć sukcesy, żeby wyprawy ich brały, muszą mieć referencje. L.C.– Są jeszcze pobudki prestiżowe. Ci lepsi Szerpowie, którzy chodzą na wyprawy i bywają na szczytach, mają w wioskach spory autorytet. Do tego dochodzą sprawy rodzinne. Wu- jek naszego sirdara był na Evereście, wprowadził go tam, a ten teraz wprowadza swoich synów. Czterech naszych Szerpów pochodziło z Namcze Bazar – wioski, w której urodził się Tenzing12 . J.Ż.– A spotkaliście go? K.W.– Nie, on teraz mieszka w Indiach. Musiał się zdeklarować, jakiej jest narodowości. J.Ż.– Czy Szerpowie znają jakieś europejskie języki? K.W.– Sirdar mówił dobrze po angielsku. A inni przynajmniej tyle, ile potrzeba, żeby się po- rozumieć przy wspinaczce. Znają terminologię fachową, parę czasowników, i to już wy- starcza. Taki Szerpa to chodzący uśmiech. Obojętne, czy mu źle, czy ciężko, ciągle się uśmiecha. 10 JohnHunt, „Zdobycie...” 11 John Hunt, „Zdobycie...” 12 Tenzing Norkey – jeden z najsłynniejszych Szerpów. Uczestniczył w dwudziestu wyprawach, w tym: siedmiu na Everest. 29 maja 1953 r. wraz z Edmundem P. Hillarym zdobył Everest.
21 J.Ż.– I rzeczywiście są tacy wierni, pomocni, jak to się czyta w relacjach sprzed dwudziestu, trzydziestu lat? K.W.– Tak, można na nich liczyć. Zawsze grzeczni, usłużni. Szerpa nigdy sobie pierwszy herbaty nie naleje. Najpierw poczęstuje, poda. Niektórzy mówią, że to „Anglicy tak ich dobrze nauczyli”, ale nie jest to tylko sprawa nauczenia. Taki na przykład Pemba – nasz goniec. Kiedy siedział w bazie, cały czas uwijał się w kuchni. L.C.– Bo kucharz nam się nie udał. Ciągle tylko pił albo leczył kaca. K.W.– Kilka razy mi się zdarzyło, że zachciało mi się pić, ale zanim zdążyłem się ruszyć, podskoczył Pemba z kubkiem. Po prostu telepatia! Mają coś z takiej niespotykanej grzecz- ności wobec Sahiba. J.Ż.– I mówią per „Sahib”? K.W.– Tak, tak. Każdy dzień w bazie tym się zaczynał. Trzask rozpinanego namiotu i uśmiechnięta twarz kuchcika: „Tea, Sahib”, albo: „Coffee, Sahib”. L.C.– Mnie to do dziś zostało, że muszę przed śniadaniem napić się kawy. Tylko kuchcika nie mam. Budzę się wcześniej od żony, więc jeszcze zaspany jakoś docieram do kuchni... K.W.– I serwujesz żonie kawę do łóżka. L.C.– No, należy jej się za to wszystko. J.Ż.– Ale nie mówisz: „Coffee, Sahiba”? L.C.– Nie. K.W.– Najwyższy czas się nauczyć. L.C.– To jest bardzo charakterystyczne. Kiedy schodziło się do bazy, już o wpół do dziewią- tej szło się spać i spało się do ósmej, dziewiątej rano, ale budził się człowiek strasznie otumaniony i dopiero kawa stawiała na nogi. K.W.– Rzeczywiście. Życie towarzyskie zamierało przez te cholerne mrozy. Normalnie, la- tem, można w bazie w karty pograć, książkę poczytać, a tam było tak zimno, że ręce gra- biały. Można było najwyżej trochę wieczorem pożartować na zasadzie: „Uważaj, bo na- miot rogami przedziurawisz”, ale jeden żart, drugi, i trzeba było spać. L.C.– Ja zawsze poczytałem jeszcze piętnaście czy dwadzieścia minut przy świeczce. K.W.– Leżysz w śpiworze i się męczysz. Za zimno, żeby wyjść, za wcześnie, żeby spać. (pa- trzy na zegarek) Zostało nam niewiele czasu. L.C.– Jeszcze trochę. J.Ż.– Powiedzcie mi wobec tego, jak wyglądała sprawa aklimatyzacji podczas pierwszych dni w bazie. „(...) Chociaż w tym pierwszym okresie (...) jedliśmy i pili z apetytem, sen nie przycho- dził nam równie łatwo, co było niezawodnym znakiem, że nie przyzwyczailiśmy się jesz- cze do wysokości. Ciężki, nierówny oddech sprawiał, że po nocy budziliśmy się nagle, dy- sząc i doświadczając czegoś w rodzaju czkawki. (...) Michael Ward zaopatrzył nas w roz- maite pigułki nasenne. (...) Najczęściej sprowadzały skutecznie sen, ale minęło trochę cza- su, zanim każdy trafił na odpowiedni dla niego specyfik. (...)”13 K.W.– Kłopoty zaczęły się już na dojściu. Bakalarski źle się poczuł w Lobucze. Z nami na- tomiast, generalnie rzecz biorąc, nie było problemów, bo Zawada zadecydował, że mamy mieć obowiązkowe dni postoju w Thjangbocze i w Lobucze. Dzięki temu łatwiej nam było się przystosować. L.C.– Ale jednak po dojściu do bazy było się trochę „rąbniętym” – szumiało w głowie. W działaniu na szczęście to nie przeszkadzało, więc po przyjściu do bazy tylko pół godzinki odpoczęliśmy i zaraz wzięliśmy się za stawianie kuchni. Jeszcze się za bardzo nie czuło wysokości, chociaż po wszystkich było widać brak aklimatyzacji. Byliśmy ospali, niezbyt wydajni, mało ruchliwi. Nawet niewielki wysiłek powodował zadyszkę. W tych pierw- 13 John Hunt, „Zdobycie...”
22 szych dniach jest to jednak zupełnie naturalne i nie ma nic wspólnego z chorobą wysoko- ściową. J.Ż.– A jakie są objawy choroby wysokościowej? K.W.– Byłbym nieskromny, gdybym powiedział, że znam je tylko z opowiadań. Pierwszym objawem jest ból głowy – i to się każdemu zdarza. Potem przychodzą mdłości, wymioty, odwodnienie i reakcja odwrotna – puchnięcie, czyli zatrzymanie wody w organizmie. Ale to jeszcze nie na tej wysokości, nie w bazie. Tu wszyscy powinni się czuć jak ryby w wo- dzie, bo przecież tu schodzi się na odpoczynek. L.C.– Także na większych wysokościach nie zdarza się to zbyt często, jeżeli przestrzega się podstawowych reguł zdobywania aklimatyzacji. J.Ż.– Jak wyglądał wasz typowy dzień w bazie? K.W.– My mieliśmy ich mało. L.C.– Ja policzyłem. Na czterdzieści dziewięć dni – trzydzieści spędziłem powyżej bazy, a dziewiętnaście w bazie. Z tych dziewiętnastu jakieś dziesięć dni przypadło na przymusową bezczynność w czasie najgorszych wiatrów. Każdy dzień zaczynał się od „Tea, Sahib” za piętnaście dziewiąta. O dziewiątej, albo trochę po, był gong i wszyscy schodzili na śniada- nie. Potem zawsze się trochę pogadało. „(...) Najczęściej mała grupa (...) wymieniała poglądy na jakiś nadzwyczaj trudny pro- blem skalny (...). Albo też Tom Stobart opowiadał podniecającą, choć trochę nieprawdo- podobną historię o polowaniu na grubego zwierza w Afryce, względnie roztaczał przed nami barwne opisy krajów dalekiego południa. (...)”14 K.W.– Albo Andrzej zaczynał tokować o niedźwiedziach na Spitsbergenie. Zawsze go pod- puszczaliśmy, żeby powiedział, jak spotkał się z niedźwiedziem oko w oko. On umie opo- wiadać, ale trochę chyba koloryzuje. Potem, po paru tygodniach, to już były dziesiąte dy- gresje od dygresji. „Pamiętaj – mówił – główną opowieść przerwałem w tym miejscu”. I dla odmiany o niedźwiedziach... L.C.– I o foce... Były też rozmowy drażliwe. Co kto zrobi, gdzie kto pójdzie. Gajewski do- wiedział się przez radio, że żona jest w ciąży. Już mieliśmy temat na parę dni. Wszyscy mu docinali, żartowali: „Traktuj jak swoje”. K.W.– Po prostu najlepiej jest wyżyć się na kimś. Oczywiście w żartach, z sympatii. L.C.– Potem doszły psy. Przychodziły z Szerpankami, które donosiły drewno do kuchni i wódkę dla Szerpów, a głównie dla kucharza. Następnego dnia miał zawsze takiego kaca, że jak tylko się obudził, jeszcze w skarpetkach biegł do lekarza po alka prim. K.W.– I nasz obiad wisiał na włosku. L.C.– Dużym urozmaiceniem były dla nas wizyty turystów, którzy przychodzili do bazy wraz z Szerpami przynoszącymi drewno na opał. Zimą nie było tych gości zbyt wielu, ale mieli- śmy wizytę grupy Amerykanów i naszego rodaka z Australii. Gdzieś na początku lutego przyszli do bazy dwaj Polacy. Jednym z nich był Staszek Kardasz – proboszcz z Torunia, znany w naszym środowisku ochotnik GOPR od lat chodzący po Tatrach. Kardasz i jego towarzysz zostali z nami do końca, a Staszek w każdą niedzielę odprawiał w bazie mszę. J.Ż.– Zaczęliśmy mówić o rozkładzie dnia. Utknęliśmy na śniadaniu. L.C.– Siedziało się jeszcze godzinkę, dwie. Każdy szukał możliwości spędzenia czasu w to- warzystwie, bo powyżej bazy właściwie cały czas jest się samemu. Mało się mówi, chodzi się w sporych odstępach. A w bazie nie było co robić – oczywiście z wyjątkiem tego pierwszego okresu, kiedy się ją dopiero budowało. Wtedy pracowaliśmy na okrągło, ale przy normalnym dwu- czy trzydniowym pobycie też się nie nudziliśmy. Sprzęt podrepero- wać, ubranie wysuszyć, uprać coś. Jakoś ten czas zlatywał. 14 John Hunt, „Zdobycie...”
23 K.W.– Obiad był bardzo wcześnie. Już koło pierwszej. Po obiedzie znów dyskusje. Chodziło się do radiostacji. Do Bogdana Jankowskiego. U niego był namiot-świetlica. Każdy przy- chodził. Można było posłuchać wiadomości albo muzyki. J.Ż.– A jak wyglądała sprawa mycia się czy prania? K.W.– Z praniem to jeszcze było jako tako. Ciepłą wodę brało się z kuchni. Gorzej z susze- niem, bo nie bardzo było gdzie. J.Ż.– A mycie? L.C.– Tylko wtedy, kiedy było bardzo dobre słońce. Mieliśmy zrobione specjalne pomiesz- czenie w magazynie żywnościowym. Gdy było silne słońce, pokoik nagrzewał się tak, że można się było rozebrać. Tylko że mało było takich dni, a chętnych mnóstwo. Trzeba było mieć sporo szczęścia, żeby się „wstrzelić”. J.Ż.– Udawało wam się to? K.W.– Tak, oczywiście. Ze dwa razy się myłem. J.Ż.– A rano, wieczorem? K.W.– Ranne mycie polegało na przetarciu oczu i wypiciu kawy. L.C.– O tej porze roku na tej wysokości człowiek właściwie nie ma potrzeby się myć, bo po- wietrze jest zbyt czyste, żeby się ubrudzić, i zbyt zimne, żeby się spocić – nawet przy du- żym wysiłku. Ja właściwie z przyzwyczajenia brałem co rano z kuchni kubek gorącej wo- dy, która wystarczała do umycia zębów i twarzy. J.Ż.– Wróćmy do porządku dnia. L.C.– Dzień kończył się o ósmej seansem łączności. Wtedy wszyscy zbierali się u Bogdana, bo mówiło się, gdzie kto jest, co robi, omawiało się plany na jutro. Potem „dupu-dupu”. J.Ż.– ...? K.W.– Na zakończenie łączności Bogdan zawsze puszczał muzykę, ale on chciał tylko Wy- sockiego albo symfoniczną, a chłopaki prosili o Donnę Summer, więc zawsze mówił: „Z bólem serca, na życzenie Gajewskiego (czy Lwowa), muszę dziś puścić »dupu-dupu«”. Po audycji – wszyscy do śpiworów i... gadanie. U mnie było nawet dość sympatyczne. Jeden dużo o górach mówił, drugi o dziewczynach. Nigdy nie wiedział, gdzie ma dzieci i czy w ogóle ma. Raz listy dostawał, że już na pewno mu się urodzi, potem, że nie. Ciągle zmie- niała mu się sytuacja rodzinna. L.C.– Dużo się wspominało. K.W.– Każdy był już na kilku wyjazdach, więc chociaż się znaliśmy, ciągle było o czym opowiadać. Każdy miał już spory plecak doświadczeń. L.C.– Znajdowało się wspólnych znajomych. K.W.– Albo jakieś wspólne sprawy. Musieliśmy już przerwać rozmowę. Zrobiło się bardzo późno. Ustaliliśmy, że dokoń- czymy ją nazajutrz. Euforie i zwątpienia Mieli przyjechać do mnie o wpół do dziesiątej, ale zjawili się dopiero dobrze po jedenastej. Przeciągnęło się jakieś wcześniejsze spotkanie. Zanim zabraliśmy się do roboty, zbliżała się już dwunasta. Znów mieliśmy niespełna cztery godziny. J.Ż.– Chciałbym, żebyśmy na początku dzisiejszej rozmowy wrócili jeszcze do sprawy Szer- pów. Czy nie można się bez nich obejść? Wygląda to tak, że polska wyprawa zdobyła Eve-
24 rest, ale holowali ją Szerpowie, ludzie opłaceni, najemnicy himalaizmu, którzy przedtem wprowadzili na szczyt kilka innych wypraw. Czy nie byłoby bardziej z honorem zastąpić ich polskimi alpinistami? L.C.– Po pierwsze – z tym holowaniem sprawa nie jest taka jednoznaczna. Szerpowie mają rzeczywiście dużo lepszą kondycję, ale tylko na początku, kiedy nie muszą tak mozolnie jak my zdobywać aklimatyzacji. Po drugie – oni nie brali udziału w zakładaniu żadnego z obozów. Po przygotowanych p r z e z n a s trasach donosili rzeczy do już ustawionych p r z e z n a s namiotów. K.W.– Zresztą my za bardzo nie opieraliśmy się na Szerpach. Są wyprawy, które biorą trzy- dziestu, czterdziestu, stu... Nie ma w takich wyprawach żadnych himalajskich sław, ale cel wybierają sobie ambitny, bo zakładają, że osiągną go przy ogromnej pomocy Szerpów. Wtedy przeważnie uczestnicy „chodzą na lekko”, a Szerpowie zakładają im obozy, wyno- szą bagaże i w końcu prowadzą na szczyt. U nas było inaczej. Szerpów, którzy chodzili powyżej bazy, było tylko pięciu. Zrobili kawał roboty, ale głównie przy organizacji kara- wany, w bazie i przy transporcie. Są dosyć sprawni i na początku mogą niektóre prace wy- konywać znacznie szybciej niż my, którzy dopiero zdobywamy aklimatyzację. L.C.– Konieczni są w kuchni do gotowania, do zmywania. Nie wyobrażam sobie, żeby w tych warunkach mógł to robić którykolwiek z nas. Niemniej można by się bez nich obejść. Zda- rzają się już nawet takie małe cztero- czy sześcioosobowe wyprawy w Himalaje, które nie angażują ani jednego Szerpy. Na takiej wyprawie wszystko jest w porządku, dopóki nie ma wypadków, bo przeprowadzenie poważniejszej akcji ratunkowej jest po prostu niemożli- we. K.W.– O ile wiem, Zawada zdecydował się na Szerpów głównie dlatego, żeby zmniejszyć niebezpieczeństwo grożące nam podczas przechodzenia przez lodospad. Gdyby nie Szer- powie, musiałbym przejść tę drogę nie sześć czy siedem, lecz osiem albo nawet dziesięć razy. J.Ż.– Zacznijmy od chronologii. Z kim trzymaliście się w tym pierwszym okresie? K.W.– Ja od razu zacząłem chodzić z Heinrichem, którego przedtem bardzo mało znałem. Spodziewałem się, że będzie wychodził pierwszy, a wiedziałem, że jeżeli nie zacznę od początku ostro pracować, to potem będę miał kłopoty z kondycją. Dlatego zaproponowa- łem, że pójdę z nim poprowadzić drogę przez lodospad. Laikom to może wydawać się dziwne, ale zazwyczaj na szczyt wchodzą ci, którzy najwięcej pracowali w czasie wypra- wy. Tu myśli się już o sobie... ale przez to i o wyprawie. Idąc z Heinrichem wiedziałem, że będę dużo działał, bo on ma ciąg do góry i „parę”, lubi zakładać obozy i większość czasu spędza powyżej bazy.