Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
2
Jacek Żakowski
Rozmowy z lekarzami
3
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
4
Spis treści
Od autora
Mróz ujarzmiony
Rozmowa z profesorem Tadeuszem Krwawiczem
Koń stoi całe życie
Rozmowa z profesorem Janem Mollem
Lekarz wobec zagłady
Rozmowa z profesorem Julianem Aleksandrowiczem
Jeden z milionów małych kroków
Rozmowa z profesorem Wiktorem Degą
Nerka i sprawa polska
Rozmowa z profesorem Tadeuszem Orłowskim
5
Od Autora
Ta książka jest efektem mojej prywatnej ciekawości. Nikt jej u mnie nie zamawiał, w mo-
ich wcześniejszych doświadczeniach nie było niczego, co mogłoby w jakiś szczególny sposób
predestynować mnie do zainteresowania się najnowszą historią polskiej medycyny.
Sądzę jednak, że czytelnikom należy się wyjaśnienie zasady, na jakiej dokonałem akurat
takiego wyboru rozmówców. Otóż kiedy rozpoczynałem prace przygotowawcze, stanąłem
wobec konieczności wybrania zaledwie kilku spośród kilkudziesięciu najwybitniejszych żyją-
cych i mieszkających w Polsce profesorów medycyny. Ponieważ chodziło mi o ukazanie
ogromnego skoku, jakiego medycyna praktyczna dokonała w ciągu ostatniego półwiecza, nie
brałem pod uwagę tych, którzy pracę zawodową rozpoczęli po 1944 roku. W końcu, po trwa-
jącym kilka miesięcy gromadzeniu dokumentacji, na mojej liście pozostało siedmiu kandy-
datów: Julian Aleksandrowicz, Wiktor Dega, Adam Gruca, Tadeusz Koszarowski, Tadeusz
Krwawicz, Jan Moll i Tadeusz Orłowski.
Wszyscy oni dokonali w swoim życiu zawodowym czegoś, co nie tylko zwróciło na nich
uwagę opinii publicznej, ale też zapewniło im trwałe miejsce w historii polskiej medycyny.
Nie było to jednak jedyne ani może nawet główne kryterium, jakie stosowałem. Najważ-
niejsze było na pewno wrażenie, jakie wyniosłem z lektury opublikowanych wcześniej wy-
wiadów, reportaży, polemik z moimi rozmówcami. Wybierałem więc przede wszystkim tych,
którzy wydawali mi się być ciekawymi i odważnymi rozmówcami, którzy (co nie jest w Pol-
sce zbyt częste) nie zawahają się przed odsłonięciem swojej osobowości i nie zechcą ukrywać
się za parawanem nic nie mówiących formułek. Szukałem więc ludzi, którzy mają własne
zdanie i dość odwagi, aby się z nim nie kryć. Niemniej ważne było kryterium osobistej sym-
patii lub antypatii, które wynosiłem z moich siłą rzeczy dość pobieżnych lektur. Choć selek-
cjonując kandydatów starałem się uwzględniać takie dowody uznania środowisk medycznych,
jak doktoraty honorowe, członkostwa akademii i stowarzyszeń, nagrody międzynarodowe, ani
przez chwilę nie miałem zamiaru tworzyć czegoś w rodzaju „złotej księgi polskiej medycy-
ny”. Po pierwsze, nie znajdowałem w sobie dość kompetencji. Po drugie, nie miałem na to
najmniejszej ochoty. Rozmawiałem więc z ludźmi, z którymi miałem ochotę rozmawiać i
którzy – to nie mniej ważne zastrzeżenie – mieli ochotę rozmawiać ze mną oraz skłonni byli
nie tylko poświęcić mi swój czas (od pięciu do dwunastu godzin), ale też zdobyć się na pewną
otwartość i szczerość. Bardzo żałuję, że nie miał na to ochoty profesor Koszarowski – nie-
wątpliwie kluczowa obecnie postać polskiej onkologii. Za swój wielki błąd uważam to, że nie
zdążyłem przeprowadzić wywiadu z prof. Adamem Grucą, z którym odbyliśmy dwie wielce
obiecujące rozmowy wstępne, a którego bezsprzecznie uznać należy za najwybitniejszego
polskiego ortopedę ostatnich kilkudziesięciu lat. Ostatecznie, niejednokrotnie po długim prze-
konywaniu, namowach i prośbach, udało mi się więc uzyskać wywiady od pięciu spośród
siedmiu osób, które znalazły się na mojej liście. Choć w dalszej części książki zapis tych
spotkań został sprowadzony (z jednym wyjątkiem) do formy czystego, przeważnie pozbawio-
nego nawet didaskaliów dialogu, każde z nich miało oczywiście swoją własną historię, pozo-
stającą nie bez znaczenia dla ostatecznego kształtu rozmowy.
Z profesorem Aleksandrowiczem spędziliśmy dwa urocze dni, dzieląc je między pracę,
odpoczynek, posiłki i swobodną wymianę poglądów na tematy daleko wykraczające poza
zakres tej książki. Z profesorem Orłowskim odbyliśmy w jego instytucie kilkanaście półgo-
dzinnych – godzinnych rozmów, na które w przerwach między swymi licznymi zajęciami z
trudem znajdował czas. Profesor Dega przyjął mnie dwukrotnie w swoim gabinecie, za każ-
dym razem poświęcając mi tyle czasu, ile było niezbędnie konieczne. Z kolei profesor Moll
poświęcił mi dwa długie wieczory, profesor Krwawicz zaś przez półtora dnia podejmował
Bogusława Biegańskiego, autora zdjęć, i mnie w swoim pięknym domu w centrum Lublina.
6
Było to więc pięć zupełnie niepowtarzalnych spotkań z ludźmi, których wiedza, doświad-
czenie życiowe, osobowości – tak przecież różne – okazały się jednak bez wyjątku fascynują-
ce. Gdybym miał zaczynać całą pracę od początku, moje wybory byłyby zapewne dokładnie
takie same. Może tylko poszerzyłbym moją listę o kilka nazwisk, może bogatszy o doświad-
czenia tych pięciu rozmów odważyłbym się na spotkanie z którymś z wybitnych lekarzy pro-
wadzących badania podstawowe. Może zresztą jeszcze kiedyś to zrobię...
Jacek Żakowski
Warszawa, 30 grudnia 1983 r.
7
Rozmowa profesorem Tadeuszem KRWAWICZEM
Mróz ujarzmiony
Prof. dr hab. Tadeusz Krwawicz urodził się w roku 1910 we Lwowie. Studia medyczne
odbył na Wydziale Lekarskim Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie i tam też podjął
pracę w Klinice Okulistycznej. W 1939 roku uzyskał stopień doktora na podstawie rozprawy
o własnościach kaliodopektycznych komórek rogówki.
W latach 1944–1945 odbywał służbę wojskową jako zastępca komendanta do spraw lecz-
niczych i ordynator Oddziału Ocznego II Szpitala Okręgowego w Lublinie. Po demobilizacji
podjął pracę (początkowo jako adiunkt) w Klinice Okulistycznej Uniwersytetu im. Marii Cu-
rie-Skłodowskiej w Lublinie. W latach 1948–1980 był kierownikiem tej kliniki.
Stopień doktora habilitowanego uzyskał w 1949 roku na podstawie pracy o immunolo-
gicznych właściwościach oka. W 1951 roku otrzymał tytuł profesora nadzwyczajnego, a w
1957 – profesora zwyczajnego. W latach 1953–1955 pełnił funkcję prorektora do spraw nauki
Akademii Medycznej w Lublinie. Jest autorem kilku nowatorskich metod chirurgicznych,
między innymi metody warstwowego przeszczepiania rogówki oraz operacyjnego leczenia
daleko- i krótkowzroczności. W 1959 roku jako pierwszy zwrócił uwagę na możliwość wyko-
rzystania niskich temperatur przy usuwaniu zaćmy (krioekstrakcja). Odkrycie to stało się im-
pulsem do powstania – nie tylko w okulistyce – różnorodnych metod chirurgicznych, opar-
tych na zastosowaniu zimna (kriochirurgia). W 1966 roku został wybrany pierwszym preze-
sem Światowego Towarzystwa Kriochirurgów. W tym samym roku otrzymał Nagrodę Pań-
stwową I stopnia. Od 1966 roku jest członkiem Polskiej Akademii Nauk. Przez wiele lat peł-
nił funkcję prezesa Lubelskiego Towarzystwa Naukowego i Polskiego Towarzystwa Okuli-
stycznego. Uzyskał również godność członka Międzynarodowej Akademii Okulistycznej i
Deutsche Akademie der Naturfersecher „Leopoldina”. Jest członkiem kilkunastu krajowych i
zagranicznych towarzystw naukowych, między innymi Oksfordzkiego Kongresu Oftalmolo-
gicznego, Towarzystwa Oftalmologicznego Zjednoczonego Królestwa, Polskiego Towarzy-
stwa Endokrynologicznego, Polskiego Towarzystwa Histochemików i Cytochemików. Jest
także członkiem honorowym Niemieckiego Towarzystwa Oftalmologicznego, Amerykań-
skiego Instytutu Barraquera, Wszechrosyjskiego Towarzystwa Okulistycznego, Czechosło-
wackiego Towarzystwa Okulistycznego, Węgierskiego Towarzystwa Okulistycznego.
Za swoje osiągnięcia otrzymał między innymi najwyższe międzynarodowe odznaczenie
okulistyczne – Złoty Medal Barraquera, Nagrodę Fundacji Alfreda Jurzykowskiego, nagrodę
specjalną Towarzystwa Kriochirurgii, nagrodę im. Teodora Axenfelda, nagrodę światową im.
Nessima Habifa oraz wiele nagród i odznaczeń krajowych.
Jest doktorem honoris causa Akademii Medycznej w Lublinie i Uniwersytetu im. Ignacego
Semmelweisa w Budapeszcie.
W 1981 roku przeszedł na emeryturę.
– Panie Profesorze, Pańskie największe odkrycie, jakim jest kriochirurgia, stało się nie-
zwykle popularne. Pisała o nim prasa, mówiono o nim w radiu i telewizji. Odnoszę jednak
wrażenie, że przez te wszystkie lata, które minęły od ogłoszenia Pańskiej metody, starał się
Pan o utrzymanie swojej osoby w cieniu tego wielkiego odkrycia. Mimo to właśnie Pan został
laureatem plebiscytu na największe osiągnięcie nauki polskiej, ogłoszonego przez „Trybunę
Ludu” i Polską Akademię Nauk z okazji XXX-lecia PRL. Był to jeden z powodów dla któ-
8
rych tak usilnie zabiegałem o spotkanie z Panem. Chciałbym mianowicie zapisać w mojej
książce to, czego Pan w swoich niezwykle zwięzłych doniesieniach naukowych nie zapisał:
proces powstawania warunków sprzyjających dokonaniu odkrycia, moment jego dokonania,
proces udoskonalenia i rozpowszechniania nowej metody leczenia. Interesuje mnie więc wła-
ściwie wszystko, co jest związane z Pańską osobą i dorobkiem. Chcę prosić, żeby mi Pan to
wszystko opowiedział. Chcę namówić Pana na takie zwierzenia – rzekę, w których moja rola
będzie się ograniczała do ukierunkowania Pańskiej opowieści.
– Jestem wdzięczny, że zainteresował się pan moją nauką i osobą, ale oczekuje pan ode
mnie najgorszej rzeczy, jaką może zrobić uczony – dyktowania wspomnień. Nie, nie, uczony
mówiący dobrze o swoich odkryciach – to wychodzi fatalnie, to się jeszcze nikomu nie uda-
ło... Może tylko Einsteinowi. On jeden zrobił to na pewno dobrze. Dominował nad opowie-
ścią, ale sam pozostał w cieniu. Nie mogę się zgodzić na mówienie dobrze o sobie, nie będę
się przed panem chwalił. Do tego jestem najmniej powołany.
– Nie nalegam, żeby się Pan chwalił. Niech mi Pan opowie to wszystko sucho i obiektyw-
nie. Tylko tyle. Wystarczy mi wymowa faktów.
– Pan myśli, że to jest takie proste? Mieć dystans do samego siebie, do tego, co się robiło
przez całe życie, do tego, co jest tego życia dorobkiem? Ja mam do swojej nauki stosunek
obiektywny, ale emocjonalny. Jestem do niej bardzo przywiązany. Wszystko, co robię, trak-
tuję emocjonalnie. Obiektywnie mogę panu opowiedzieć o procesach biochemicznych, ale nie
o tym, jak tworzyłem moją naukę. To jest zupełnie niemożliwe.
Niech pan sobie wyobrazi moje pierwsze poważne spotkanie z amerykańskimi okulistami
już po odkryciu krio. Największy wśród nich specjalista od operowania zaćmy po prostu od-
wraca się do mnie plecami. Czy można o tym obiektywnie, spokojnie opowiadać? I niech pan
sobie wyobrazi: kilka lat później jego uczniowie, młodzi okuliści, mniej od niego zdolni, nie
mający tej cudownej ręki – przyjmują technikę krio. On, któremu za operację płacono dzie-
sięć tysięcy dolarów, bo miał 84 procent udanych zabiegów, obserwuje tych młokosów. Oka-
zuje się, że mają 95, 96, 97, potem 98 procent wyleczonych tą metodą chorych. Jeszcze się
broni, próbuje jakichś modyfikacji, ale musi się poddać – przyjmuje krio. Mówi mi potem:
„Miał pan rację, krio to rzeczywiście trzecia ręka”. Może pan sobie wyobrazić, jakie to
były dla mnie emocje? Dla mnie to ciągle jeszcze są emocje.
– Chyba wiedział Pan już wówczas, że racja jest po Pańskiej stronie?
– Racja to jeszcze nie wszystko. Czy nauka ma sens wtedy, kiedy dokonuje odkryć, czy
wtedy, kiedy te odkrycia wprowadza w życie? Każde odkrycie, choćby największe, musi
zjednać sobie ludzi. Nie wystarczy, że uczony coś odkryje. Musi jeszcze umieć to spopulary-
zować. Samo odkrycie dla odkrycia nie ma żadnego znaczenia. A historia polskiej nauki pełna
jest zapomnianych odkryć i zapomnianych odkrywców. Słyszał pan pewnie, że dobrymi chę-
ciami piekło jest brukowane. Piekło naukowe brukowane jest zapomnianymi odkryciami.
Był kiedyś taki polski lekarz mieszkający w Paryżu, nazywał się Ksawery Gałęzowski,
który jako pierwszy przeprowadził operację odwarstwienia siatkówki, ale nie starczyło mu sił,
żeby dotrzeć z tym do ludzi. Raz o tym gdzieś napisał i zamilkł. Przeszedł nie zauważony,
jego dorobek się zmarnował. Dwadzieścia parę lat po nim tę samą metodę zastosował Jules
Gonin, który uważany jest za jej autora. I słusznie, bo to jemu ją zawdzięczamy, choć być
może wcześniej jeszcze dziesięciu okulistów robiło to samo przed nikim się nie chwaląc. Tyl-
ko że to była ich prywatna sprawa.
– Czyli nie tylko wiedza, ale też walka.
– Pewnie, każdy walczy o swoje. Wie pan, jaki jest najwyższy stopień ludzkiej zawiści?
Homo homini profesor est. Musi być walka. I to jest walka ogólnoświatowa, bo nauka jest
tylko jedna – ogólnoświatowa. Nie ma nauki amerykańskiej, polskiej, warszawskiej, lubel-
skiej czy lubartowskiej. Jest jedna nauka przez duże N, a reszta jest tylko wtórnością, udawa-
niem nauki, puszeniem się.
9
– Panie Profesorze, chciałbym, żebyśmy wrócili do źródeł, do Pańskich korzeni. Zacznij-
my od naszkicowania obrazu świata, w którym zdobywał Pan swoje pierwsze życiowe do-
świadczenia. Jest rok 1910, Lwów. Rodzi się ktoś, kto pięćdziesiąt lat później dokonać ma
rewolucji w okulistyce. Jego ojciec jest waffenmeistrem armii Najjaśniejszego Pana Cesarza
Franciszka Józefa. Matka zapewne przy mężu. Jak wyglądał ich dom? Co Pan z niego pa-
mięta?
– Szczerze mówiąc, zbyt wiele z tego lwowskiego domu nie pamiętam, bo byłem jeszcze
dzieckiem, kiedy ojciec odszedł z armii i przenieśliśmy się do Niżniowa, gdzie otrzymał po-
sadę drogomistrza. Pamiętam przede wszystkim poczucie bezpieczeństwa, absolutnego bez-
pieczeństwa, które ojciec mi dawał. To było najważniejsze. Zawsze tak było. Sam dom nie
był nadzwyczajny. Raczej zupełnie średni, przeciętny – służbowe mieszkanie na cytadeli,
spokój, stabilizacja, matka, która się krząta. To wszystko. Ale właściwie wychowałem się na
Podolu, w Niżniowie. Wie pan, gdzie jest Niżniów? Nad Dniestrem, tuż nad Dniestrem, koło
Stanisławowa. Wie pan, gdzie jest Stanisławów? Jakieś sto kilometrów na południowy
wschód od Lwowa. Stanisławów był miastem wojewódzkim, przeszło pięćdziesięciotysięcz-
nym. Niżniów – małym, pięciotysięcznym miasteczkiem na końcu Rzeczypospolitej, na koń-
cu Kresów.
– Przyznam się Panu, że Kresy są dla mojego pokolenia pojęciem magicznym. Literackim,
może historycznym, ale w każdym razie zupełnie abstrakcyjnym i zarazem fascynującym. Nie
tylko dlatego, że już ich nie ma. Także dlatego, że tak dobrze znamy je z Miłosza, Konwic-
kiego, Wańkowicza. Ciekaw jestem, jak Pan wówczas tę kresowość odbierał? Czy rzeczywi-
ście w tamtejszej atmosferze była jakaś zauważalna emocjonalna zawiesina?
– Coś było na pewno, ale my tego wtedy jakoś szczególnie nie odbieraliśmy. Dopiero póź-
niej uświadomiłem sobie ów kresowy fenomen koegzystencji, fenomen pogranicza. Byli tam
przecież Polacy, byli mówiący językiem zbliżonym do polskiego Rusini, byli Żydzi, a nie
przypominam sobie, żeby z tej różnorodności wynikały jakieś kłopoty. Kiedy się przycho-
dziło do jakiejś wsi, a często chodziliśmy na takie wycieczki, zaraz człowieka ugościli, po-
częstowali mlekiem, chlebem, a kiedy się chciało zapłacić, to była wielka obraza. Ludzie byli
prości, żyjący w zgodzie z prawami natury, kultywujący tradycje, bardzo religijni, przestrze-
gający ewangelicznych zasad. Mężczyźni chodzili w wyrzucanych na spodnie koszulach i w
bardzo pięknych haftowanych toczkach, kobiety w zapaskach. Nie przypominam sobie, żeby
tamtejsi chłopi nosili miejskie ubrania.
– Nie czuł się Pan obco w tamtym świecie?
– Nie. To był nasz wspólny świat, w którym nikt nie czuł się obco.
– Pański ojciec był w Niżniowie drogomistrzem...
– Tak, ale właściwie prowadził kamieniołom. Kiedy przyszła pierwsza wojna światowa,
ojca wzięto do wojska. Jako drogomistrz otrzymał zadanie wysadzania mostów. Siedzieliśmy
z matką w naszym domu w Niżniowie nad Dniestrem i oglądaliśmy wojnę. Na zachodnim
brzegu byli nasi, Austriacy. Do wschodniego zbliżali się Rosja nie. Ojciec był przy moście.
Wszystko mieliśmy spakowane, konie zaprzęgnięte, czekaliśmy tylko, aż ojciec wysadzi most
i przyjdzie po nas, żeby wycofać się razem z armią.
– Powiedział Pan: „nasi Austriacy”.
– Tak, tak. Niech pan pamięta, że to były Austro-Węgry, rządzone przez miłościwie nam
panującego Franciszka Józefa. To wojsko, z którym szliśmy, było niby austriackie, ale w
gruncie rzeczy polskie, bo oficerami byli Polacy, żołnierzami też często byli Polacy, czasem
nasi Rusini. Dziś trudno nawet uwierzyć, jak dużo w tamtym zaborze było wolności. W
szkole, do której chodziłem, wisiały portrety cesarza, ale pod tymi portretami śpiewaliśmy
buntownicze piosenki:
10
„Boże Ojcze, Twoje dzieci
Płaczą, żebrzą lepszej doli.
Rok po roku marnie leci –
My w niewoli, my w niewoli...”
Widzieli to dyrektorzy, inspektorzy, i nikt się nie czepiał. Była jakaś taka tolerancja, a z
naszej strony poczucie stabilizacji, trwałości tych układów. I niech mi pan wierzy, że między
ludźmi nie było żadnych antagonizmów, chociaż był oczywiście „Sokół” i inne niepodległo-
ściowe przygotowania.
– Po wojnie, o ile wiem, Pańscy rodzice nie wrócili już do Niżniowa?
– Nie, ale osiedli w pobliskim Kałuszu, który był już średnim, jak na kresowe warunki, bo
dwunastotysięcznym miastem.
– Pan zaś ukończył gimnazjum w Kałuszu, a potem zaczął pracę w kopalni. Jak to się stało?
– Kałusz był miastem górniczym, skupionym wokół kopalni soli potasowych i soli jadal-
nej. Dookoła miasta widać było szyby kopalni gazu. Wśród ojców moich kolegów z gimna-
zjum najpotężniejsi byli właśnie dyrektorzy kopalni. Wśród dyrektorów zaś najpotężniejsi
byli inżynierowie górnicy, którzy mieli nie tylko pieniądze i władzę, ale też autorytet fachow-
ców. Moim marzeniem było zostać inżynierem górnikiem i wrócić do Kałusza w aureoli fa-
chowca, którego wszyscy muszą słuchać. Postanowiłem więc zdawać do krakowskiej Aka-
demii Górniczo-Hutniczej.
– Zdaje się, że nie byłby Pan pierwszym górnikiem w rodzinie Krwawiczów?
– Tak, w kopalni soli potasowych koło Kałusza całe życie spędził mój dziad po mieczu, Michał
Krwawicz, ale w czasie gdy ja kończyłem gimnazjum, on już nie żył. W każdym razie pracę w ko-
palni podjąłem, żeby zdobyć dodatkowe punkty na AGH. Wówczas dostanie się na Wydział Górni-
czy stanowiło jeszcze nie lada problem, bo przyjmowano zaledwie kilkanaście osób.
– O ile wiem, dostał się Pan od razu.
– Właśnie dzięki punktom za pracę w kopalni.
– Ale po roku zrezygnował Pan z tych studiów.
– Tak, bo zobaczyłem, że świat nie kończy się na kopalni soli. W Krakowie zostałem pre-
fektem w Bursie Rzemieślniczo-Rękodzielniczej księdza Kuznowicza przy ulicy Krupniczej.
Mieszkali tam też studenci Uniwersytetu Jagiellońskiego, między innymi medycy. W pro-
gramie pierwszego semestru miałem wykłady z higieny, które prowadził profesor Tomasz
Janiszewski. Dzięki tym wykładom popadłem w autentyczną fascynację medycyną. Górnic-
two przestało się dla mnie liczyć. Zacząłem chodzić na wykłady z medykami. Bardzo szybko
zrozumiałem, że popełniłem fatalny błąd i jak najprędzej muszę się przenieść na medycynę.
Wróciłem więc do Lwowa.
– Nie myślał Pan o studiach na Uniwersytecie Jagiellońskim?
– Nie, Lwów był znacznie bliżej moich rodzinnych stron, a poza tym wstydziłem się tej
dezercji przed kolegami z Wydziału Górniczego – wolałem ich nie spotykać.
– Jak te Pańskie studia wyglądały?
– O, to był bardzo piękny, miły okres. Studia nie były ciężkie. Wystarczyło, że w ciągu
czterech lat zaliczyło się pierwsze dwa lata studiów i już można było studiować bez końca.
Tylko ten jeden warunek przestrzegany był rygorystycznie. Nie musieliśmy więc tak bardzo
ślęczeć nad książkami. Życie studenckie to było przede wszystkim życie towarzyskie, kole-
żeńskie: korporacja, filistrzy, pojedynki. Student był we Lwowie kimś, to nie był pętak. Stu-
dent bez kompleksów rywalizował z oficerami garnizonu, a że oficerowie też mieli swoje
ambicje, często kończyło się na ubitym polu. Jednostronne protokoły, które spisywano w
przypadku niestawienia się pozwanego, właściwie się nie zdarzały, bo to oznaczało pełen
ostracyzm, bojkot towarzyski.
– Na uniwersytecie?
11
– Przede wszystkim w domu akademickim i w korporacji. Dla wielu z nas układem odnie-
sienia były korporacje, czyli kręgi towarzyskie w pewien sposób sformalizowane, tworzące
wspólnoty intelektualne, często także z udziałem profesorów. Profesorów mieliśmy wyśmie-
nitych. To byli ludzie europejskiego formatu. Uniwersytet Jana Kazimierza nie musiał mieć
kompleksu prowincjonalności – właśnie dzięki profesorom. Ale ta wielkość nie powodowała
puszenia się. Profesor poczytywał sobie za zaszczyt, jeżeli korporacja wybrała go na filistra.
Pan pewnie nie wie, kto to byli filistrzy. Filister to był profesor zaprzyjaźniony z korporacją.
Filistra zapraszało się na korporacyjne spotkania w tanich restauracyjkach, gdzie przy piwie
odbywały się dyskusje o wszystkim. I profesorowie bardzo chętnie przychodzili na te spotka-
nia. Korporacja była dla studenta jak rodzina. Oczywiście, były też korporacje endeckie, anty-
semickie, ale ich antysemityzm wyglądał w ten sposób, że głośno krzyczeli „precz z Żydami”,
a spotykali się w żydowskiej knajpie i nie przeszkadzało to ani im, ani Żydowi, u którego
brali na kredyt. Zdarzały się też burdy, rozruchy, utarczki z policją, kiedy kogoś zamknęli.
Ale wtedy między nas a policję wjeżdżał swoją bryczką rektor Uniwersytetu Jana Kazimierza,
ksiądz-biskup Adam Gerstmann, obiecywał załatwić sprawę, i do poważniejszych starć nie
dochodziło. To była kwestia autorytetu rektorskiego. Wszyscy ufali księdzu-rektorowi i
wszyscy go kochali. Profesorowie byli także otaczani niespotykanym dziś szacunkiem. Nie
wyobrażam sobie, żeby ktoś nie przepuścił profesora w drzwiach, nie ustąpił mu miejsca w
tramwaju albo nie ukłonił się – nawet jeżeli to był profesor z innego wydziału. Podziwialiśmy
profesorów jako ludzi nauki i byliśmy z nich dumni. Mieć w indeksie podpisy profesora Wła-
dysława Szymonowicza, profesora Adolfa Becka czy profesora Jakuba Parnasa – to był dla
nas zaszczyt.
– Kto był w tamtych latach Pańskim mistrzem?
– Mówiłem panu, że mieliśmy wielu znakomitych profesorów. Wszyscy byli mistrzami.
– A profesor Grek?
– To była całkiem inna sprawa. Profesora Greka poznałem już po absolutorium, w zupełnie
przypadkowych okolicznościach. Otóż na piątym czy szóstym roku studiów zaprzyjaźniłem
się z nieco starszym ode mnie kolegą, który był synem znanego, ale już dawno nieżyjącego
profesora interny. Razem uczyliśmy się i razem skończyliśmy studia. Ogromnie podobało się
to jego ojczymowi, profesorowi interny Grekowi, który nawet zaprosił mnie na rozmowę i
zaproponował mi adiutum, czyli rodzaj półasystentury. Nie było to dużo, ale pozwalało wy-
żyć. W każdym razie profesor Grek pomógł mi wówczas ustabilizować się w Klinice Chorób
Wewnętrznych.
– Dociekam tak Pańskich uniwersyteckich doświadczeń, bo przed Panem na tym samym
uniwersytecie studiował profesor Adam Gruca – również światowej sławy lekarz. Można by
zresztą wymienić jeszcze z tuzin wielkich lekarskich nazwisk związanych z Wydziałem Le-
karskim Uniwersytetu Jana Kazimierza...
– To już sprawił lwowski genius loci. Tam był wielki profesor Napoleon Gąsiorowski, tam
był wielki profesor Tadeusz Ostrowski. Byli sami wielcy profesorowie. Trudno nawet wyli-
czyć, bo niemal wszystkich moich ówczesnych profesorów uważałem za wielkich lekarzy i
uczonych. Dla mnie najważniejsze jest to, że takimi pamiętam ich do dzisiaj. Niełatwo było
się tam dostać, skończyć też było niełatwo. Mniej więcej połowa odpadała. Ci, którzy ukończyli
studia, musieli już rzeczywiście coś sobą reprezentować. W czasie ostatniej promocji na Wy-
dziale Lekarskim Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie oprócz mnie doktoraty otrzymali
późniejsi profesorowie Kędra i Wątorski. Trzech doktorów – trzech profesorów. To chyba o
czymś świadczy. Zresztą sama promocja była wówczas uroczystością bardzo podniosłą. Rektor,
senat, wszyscy profesorowie wydziału występowali oczywiście w togach. Wszyscy inni we
frakach. Było nie do pomyślenia, żeby przyjść w zwykłej marynarce, a w smokingu też przed
południem nie wypadało, więc jeżeli nawet ktoś nie miał własnego fraka, to musiał gdzieś po-
życzyć, chociażby w publicznej wypożyczalni. Obowiązywał zupełnie inny genre niż dziś.
12
– Po doktoracie przeniósł się Pan do Kliniki Okulistycznej. Jak do tego doszło?
– Właściwie nawet nie miałem się skąd przenosić, bo w Klinice Chorób Wewnętrznych nie
miałem przecież etatu. Natomiast wkrótce po uzyskaniu doktoratu dowiedziałem się, że pro-
fesor okulistyki Adam Bednarski chce przyjąć asystenta. Zazwyczaj, by dostać się do kliniki,
trzeba było mieć protekcję, ale Bednarski zawiódł się poprzednio na kimś protegowanym i
postanowił, że tym razem sam sobie kogoś znajdzie. Ja myślałem raczej o chirurgii, bo wy-
dawało mi się, że to właśnie jest dla lekarza najciekawsza praca. Wtedy wezwał mnie profe-
sor Grek. „Panie doktorze – zaczął mnie przekonywać – niech się pan dobrze zastanowi nad
propozycją profesora Bednarskiego. Ja wiem, że pan marzy o chirurgii, ale na asystenturę
chirurgiczną może pan czekać nawet dziesięć lat, a przecież musi pan z czegoś żyć. Wiem, że
ciężko jest rezygnować z tego, co wydaje się najbardziej interesujące, ale nie zawsze można
sobie wybrać specjalność. Czasem trzeba zgodzić się na tę, którą podsuwa los. Zresztą sam
znam kogoś, kto długo bronił się przed okulistyką, a kiedy już w nią wszedł, okazał się wy-
bitnym lekarzem i właśnie w tej dziedzinie znalazł swoje powołanie. Dlatego niech pan do-
brze przemyśli możliwość uzyskania asystentury u profesora Bednarskiego, niech pan tej
szansy nie lekceważy”.
– I nie zlekceważył jej Pan. Ciekaw jestem, jak wyglądało Pańskie spotkanie z profesorem
Bednarskim i przyjęcie Pana do pracy.
– Bardzo prosto. Poszedłem do gabinetu profesora i powiedziałem: „Bardzo przepraszam
pana dziekana, że mu przeszkadzam, ale zgłaszam się na wolne miejsce, którym pan dziekan
zdaje się w swojej klinice dysponuje. Chciałbym pozostać w tej klinice, z jednym wszakże
zastrzeżeniem, jeżeli pan dziekan zechce to łaskawie zrozumieć. Chciałbym, żeby pan dzie-
kan zgodził się, że jeżeli po dwóch miesiącach nie będę tu widział swojej przyszłości, to pan
dziekan pozwoli mi odejść i nie będzie się gniewał”.
– I co Panu Bednarski odpowiedział?
– „Dobrze, proszę pana, dobrze, do widzenia panu”.
– Został Pan więc okulistą mimo woli.
– Tak, podobnie jak wielu innych. Po dwóch miesiącach oczywiście nie chciałem już opu-
ścić kliniki. Okazało się, że rację miał profesor Grek.
– Ale przecież pierwszy kontakt z okulistyką nawiązał Pan już pisząc pracę doktorską na
temat własności kaliodopektycznych komórek rogówki. Ostateczny wybór nie był więc przy-
padkowy.
– Doktorat nie był kontaktem z okulistyką, tylko z okiem.
– O co dokładnie chodziło w tej pracy?
– Nie pamiętam.
– Dobry dowcip. Nie zdałby Pan egzaminu u samego siebie.
– Na szczęście jeszcze nie jest ze mną tak źle. Ale wie pan, pewien znany profesor zebrał
po cyklu wykładów wszystkich słuchaczy – studentów i lekarzy – i powiedział: „Panowie
(pań jeszcze wówczas w tym towarzystwie nie widywało się), powiedziałem wam wszystko
zgodnie z moją najlepszą wiedzą i dziękuję wam, że zechcieliście tego wysłuchać, ale za
dwadzieścia lat połowa z tego okaże się nieprawdziwa albo przestarzała. Sęk w tym, że nie
potrafię powiedzieć, która to będzie połowa”.
– Nie wykręci się Pan tą anegdotą, bo Pańską pracę doktorską wciąż jeszcze wymienia się
w bibliografiach.
– Tak, gdyż chodziło w niej o wykrycie pewnego występującego w warstwie właściwej ro-
gówki mechanizmu obronnego, którego istnienia można się było wcześniej domyślać, ale
którego nikt nie wyjaśnił.
– Mówi Pan o czynnej mezenchymie? Co to właściwie jest?
– Trudno nam o tym rozmawiać, bo nie jest pan lekarzem i nie wiem, na ile pan się orien-
tuje w anatomii mikroskopowej oka.
13
– Poświęciłem trochę czasu na przygotowanie się do tej rozmowy, ale przyjmijmy, że
wiem tyle, ile Pański przeciętny pacjent. Proszę sobie wyobrazić, że tłumaczy to Pan swoje-
mu choremu.
– To nie jest takie proste, jak się panu wydaje, ale niech będzie. Chodzi o to, że rogówka
nie jest ukrwiona. Zastanawialiśmy się, jak wobec tego przebiegają w niej reakcje odporno-
ściowe. Powstała hipoteza, że niektóre komórki tej błony są komórkami wędrującymi w sta-
nie spoczynku, w pewnych zaś okolicznościach, pod wpływem pewnych bodźców, stają się
wędrującymi komórkami żernymi, które pochłaniają i niszczą różne szkodliwe substancje.
– W jaki sposób doszedł Pan do takich wniosków?
– Podobny mechanizm występuje w skórze, wystarczyło to tylko skojarzyć.
– Nikt tego wcześniej nie skojarzył?
– Pewnie ktoś to skojarzył, ale problem polegał na dokonaniu odpowiednich obserwacji i
udokumentowaniu ich. Przede wszystkim trzeba było znaleźć jakiś czynnik pobudzający te
komórki. Ja zastosowałem roztwór azotanu srebra i powiodło się. Ale tego nie trzeba brać za
coś wielkiego. Nie trzeba uważać za coś nadzwyczajnego, jeżeli uczonemu uda się coś takie-
go odkryć, bo to jest jego praca. Raz się udaje, raz nie, ale jeżeli się udaje, jest to zupełnie
naturalne. Zgoda?
– Zgoda. Porozmawiajmy więc o czymś, co pewnie jest dla Pana jeszcze bardziej natural-
ne. Zdaje się, że zaczął Pan bardzo wcześnie operować – znacznie wcześniej niż okuliści,
którzy dziś zaczynają swoją pracę.
– Wcześnie zacząłem robić to, co było w granicach moich możliwości, to znaczy wszystko
poza gałką oczną. Nikt natomiast nie otwierał samego oka w pierwszym roku pobytu w klini-
ce. Operator musi wiedzieć, jak wszystko zaplanować, jak pokierować operacją, co z asystą,
co z tymi, którzy zasną przy stole. To jest walka i nie może jej prowadzić nikt, kto nie jest do
końca pewien swego, bo przy stole potrzebna jest bezwzględna stanowczość, absolutna suwe-
renność decyzji. Tego trzeba się nauczyć, zanim samemu weźmie się nóż. Potem, przed ope-
racją, trzeba jeszcze nie spać w nocy, żeby sobie wszystko uporządkować, i po operacji znów
trzeba nie spać, tylko czekać, żeby rano pójść do kliniki i zobaczyć, jak ten chory wygląda.
– Taka właśnie była ta Pańska pierwsza operacja okupiona nie przespanymi nocami?
– Nie, ja spałem w nocy, ale do dziś pamiętam tamte dni bardzo dokładnie, zadziwiająco
dokładnie. To było już na sali operacyjnej. Miałem – jak zwykle – asystować. Przed samą
operacją starszy lekarz, którego do dziś bardzo ciepło wspominam, zaproponował: „Panie
profesorze, może dziś doktor Krwawicz przeprowadzi operację zaćmy”. Profesor był akurat
zamyślony i nawet nie podnosząc oczu wyszeptał: „Tak, tak, bardzo proszę, oczywiście”.
– Więc zaczęło się niespodziewanie.
– Tak, i nie wyglądała ta operacja tak, jak ją sobie wyobrażałem. Wie pan, ja ją sobie
wcześniej wymarzyłem, wyrysowałem, wyćwiczyłem. To była katarakta – najpiękniejsza,
najbardziej fascynująca operacja, jaką się wówczas robiło, bardzo elegancka, ale wymagająca
perfekcji, dająca bardzo mały margines błędu. Profesor stał za mną cały czas, czułem, że jest
napięty, że gotów jest złapać za rękę, jeżeli wykonam jakiś fałszywy ruch. Bardzo trudno mi
się przez to operowało – jakbym miał drewniane palce.
– Ale dotrwał Pan do końca.
– Tak, dotrwałem, i co najważniejsze, operacja się udała. Nie przyniosła mi jednak tego
zadowolenia, tego spełnienia, którego oczekiwałem. To przyszło dopiero później. Wie pan,
przy katarakcie wydaje się, że jest dużo miejsca, ale wystarczy jeden nieprecyzyjny ruch, że-
by znikły wolne przestrzenie – wtedy każdy następny ruch musi być już absolutnie precyzyj-
ny, nie ma żadnego marginesu błędu. Dlatego później uważałem, że zawsze muszę być obec-
ny przy operacji – w końcu to ja odpowiadałem za pacjenta, a jeśli coś się nie uda, nie jest
ważne, kto był przy stole. Ważne, kto go tam postawił.
– I rzeczywiście, kiedy już został Pan kierownikiem kliniki, zawsze był Pan obecny przy operacji?
14
– Tak, to był mój obowiązek. Kiedy byłem w Lublinie i robiło się kataraktę, albo opero-
wałem sam, albo przynajmniej stałem przy stole. Oczywiście nie byłem obecny podczas
trwania całej operacji – to było niemożliwe, bo często operowaliśmy przeszło dwudziestu
chorych dziennie. Wchodziłem tylko na ten najważniejszy moment. Były czynności, które
zawsze wykonywano tylko w mojej obecności.
– Co to były za czynności?
– Przede wszystkim wykonywanie cięcia i uchwytywanie zaćmy.
– I zdążał Pan do tych wszystkich operacji?
– Jeżeli nie zdążałem, czekano na mnie. To są zbyt poważne sprawy, żeby się spieszyć.
Musiałem być, żeby w razie potrzeby krzyknąć, zatrzymać źle ułożoną rękę, pogonić asystę.
Niektórzy się potem obrażali, czuli się dotknięci, bo zdarzało mi się i mocniejsze słowo, i
szturchnięcie kogoś, i obsobaczenie, ale przy stole nie ma czasu na konwenanse. Sala opera-
cyjna to nie jest salon, to jest pole walki, bo operacja to jest walka i rządzą nią prawa walki.
Nawet mój profesor – człowiek o nienagannych manierach, układny, grzeczny, szanujący
młodych, koleżeński – przy stole operacyjnym to był czort! Jakby jakiś inny duch w niego
wstępował. Takie słowa, jakie tam można było od niego usłyszeć, gdzie indziej nawet by mu
do głowy nie przyszły. To jest zbyt wielkie napięcie, żeby je opanowywać. Kiedyś, pamiętam,
któryś asystent wyprowadził profesora z równowagi i ten wybuchnął: „Ja pana za to zastrze-
lę!” Wtedy ktoś, kto już wiedział, że profesorski gniew kończy się wraz z operacją, powie-
dział spokojnie, tak jakby zwracał się o skalpel czy igłę: „Siostro, proszę wygotować pistolet
dla pana profesora”. Profesor nawet tego nie usłyszał.
– Wróćmy do czasów lwowskich. Czy miał Pan jakiś przypadek, jakiegoś pacjenta, które-
go z tamtych czasów szczególnie dobrze Pan pamięta?
– Tych operacji i pacjentów były setki, może tysiące. Niech pan pamięta, że to była wojna.
Przez Lwów przetaczał się front, byliśmy zalewani urazami, często beznadziejnymi. Dużo
było dzieci, którym nie mogliśmy pomóc. To było najboleśniejsze, najtragiczniejsze.
Kiedyś przyjechała do nas matka z takim chłopcem. Wiedziałem, że nigdy już nie będzie
widział. Nie mogłem przywrócić mu wzroku, ale przecież nie mogłem też pozbawić go na-
dziei, bo bez nadziei żyć nie sposób. To był rozumny chłopiec, mądry, już dziesięcioletni.
Twarz miał zmasakrowaną przez jakiś niewypał. Nie wiedziałem, czy on w ogóle przeżyje,
ale wiedziałem, że jeżeli przeżyje, to kiedyś i tak zrozumie, i pogodzi się. Tymczasem jednak
musiałem powiedzieć coś, co nie odbierze mu nadziei, ale przygotuje do pogodzenia się z
losem. Uważałem, że w takiej chwili lekarz nie może zostawić pacjenta. Powiedziałem wtedy:
„Wiesz, nie jestem pewien, czy odzyskasz wzrok, ale nawet jeżeli nie – będziesz żył, będziesz
może wielkim poetą, może nawet bardzo wielkim poetą. Żył kiedyś taki pan, o którym mó-
wią, że był największym poetą na świecie. Mieszkał w starożytnej Grecji i do dziś nikt go nie
doścignął. Nazywał się Homer. Opisał podróże, morza, wyspy i chociaż był zupełnie ślepy,
zrobił to tak pięknie, że nikt nie może się z nim równać”. Dla tego chłopca, który wychował
się gdzieś na Podolu, Grecja i Homer musiały być pojęciami abstrakcyjnymi, lecz słuchał
mnie uważnie. Widziałem, że słuchałby jeszcze, ale musiałem już iść do innych chorych, więc
pogłaskałem go po głowie, ścisnąłem mu ramię i tak się rozstaliśmy. Czterdzieści lat później
przysłał mi zbiorek swoich wierszy z dedykacją, której fragment brzmi tak:
„Pewien Grek ociemniały z Hellady
Że się nie spotkał był z Krwawiczem
Homerem został od Iliady
A byłby widzem”.
Widzi pan, ten człowiek jest szczęśliwy – ślepy, ale szczęśliwy. To wielka rzecz. Ja się
nawet nie spodziewałem, że ten chłopiec to tak zapamięta, że tak bardzo weźmie sobie to do
15
serca, że znajdzie mnie po czterdziestu latach. On tu pisze: „Wiele zależy od ciasta w dzieży.
Są różni ludzie, jak trumny – Jeden się wstydzi, że nie widzi, A drugi dumny”.
On jest dumny. To jest taka smutna duma, ale to też jest sztuka – umieć żyć z tą świado-
mością. Nie zapominać, nie godzić się, tylko przyjąć to tak, jak przyjmuje się odmienność,
którą można się szczycić.
– To rzeczywiście bardzo piękne, tym bardziej że przecież nie był Pan jeszcze wówczas
starym doktorem. Był Pan młodym, początkującym lekarzem, a młodzi lekarze rzadko zdo-
bywają się na takie gesty – wierzą raczej w medycynę niż w psychologię.
– Teraz tak, ale wtedy, wobec powszechności tego nieszczęścia, wobec którego byliśmy
zupełnie bezradni – bo przecież chłopcom, którym niewypał zniszczył oczy, żaden lekarz nie
mógł już pomóc – wszyscy byliśmy szczególnie poruszeni. W klinice bardzo szybko zabrakło
starszych lekarzy. Zaraz na początku wojny umarł profesor Bednarski. Któregoś dnia zasłabł
po prostu w dorożce wiozącej go do kliniki. Zaalarmowany przez portiera zdążyłem jeszcze
zbiec na ulicę; wziąłem profesora na ręce, zaniosłem go do kliniki, ale kiedy doszedłem na
górę, już nie żył. Później zginął docent Grzędzielski – znakomity operator, który byłby dziś
światowej sławy okulistą. Zostało więc tylko trzech asystentów: Olech, Lapierre i ja. Przez to
czuliśmy się zobligowani do szczególnego wysiłku, poczuliśmy się starsi, znacznie bardziej
dojrzali, niż byliśmy w rzeczywistości. Wiedziałem, że mój profesor, gdyby żył, też by tak
postąpił. Skoro nie było profesora, musiałem go zastąpić, przynajmniej tam, gdzie umiałem.
To było oczywiste.
– Pracujący w klinice młody lekarz ma zawsze nad sobą profesorów, docentów. Pan ich
stracił. Była to szansa na usamodzielnienie, ale też było to chyba zagrożenie pewnym zasto-
jem, zagubieniem. Bez dostępu do prasy medycznej, bez profesora, w zalewie pracy tracił Pan
szansę na rozwój naukowy.
– W klinice nie było wówczas takiego nastroju, żeby myśleć o tym, jak by tu popracować
naukowo. Była ciężka praca, uczenie się zawodu. Zresztą, co to jest nauka? Nauka to jest nie-
pokój. Człowiek natrafia na jakiś fakt, nie wie, co on znaczy, więc chodzi, myśli, próbuje
znaleźć rozwiązanie. To właśnie jest nauka. Nie biblioteka, nie czasopisma. Czasopisma też
są oczywiście potrzebne, żeby wiedzieć, co się gdzie indziej robi, bo to zapładnia, i żeby nie
wyważać otwartych drzwi. Ale bez czasopism też można robić naukę, można robić odkrycia.
Nauka to jest myślenie, twórcze myślenie – tylko tyle, i to mogliśmy robić, tego nikt nie był
w stanie nam zabrać.
– W 1944 roku został Pan w klinice zupełnie sam. Miał Pan wówczas trzydzieści cztery
lata, pięć lat wcześniej uzyskał Pan doktorat, zaledwie pięć lat zajmował się Pan okulistyką.
Czy był Pan już w pełni samodzielny? Czy potrafił Pan sobie zupełnie sam poradzić?
– Nie byłem zupełnie sam. Miałem do pomocy lekarza ogólnego, który się u nas zaczepił, i
dobrze wyszkolone pielęgniarki. Co to znaczy: czy byłem samodzielny? Byłem samodzielny!
Wtedy, żeby zostać samodzielnym okulistą, nie trzeba było zdawać egzaminów i odpracowy-
wać staży. Okulistą był ten, kogo profesor uznał za okulistę. Jak komuś profesor zostawiał
ciężkie przypadki do zoperowania, to znaczy, że uważał go za okulistę. A mnie zostawiał,
czyli musiał mieć do mnie zaufanie. Zresztą byłem w sytuacji przymusowej, musiałem być
zupełnie samodzielny i musiałem robić wszystko to, co dotąd robił mój profesor. Później,
kiedy musiałem odejść z kliniki, ten lekarz ogólny został tam zupełnie sam i też musiał sobie
radzić.
– No właśnie, w 1944 roku znalazł się Pan w Lublinie. Jak to się stało?
– Całkiem po prostu: dostałem kartę powołania i rozkaz wyjazdu do Lublina, więc wzią-
łem plecak, trochę narzędzi, trochę bielizny i ruszyłem. Kląłem ten plecak na czym świat stoi,
bo ważył chyba ze dwadzieścia kilo, ale potem na miejscu błogosławiłem go, bo narzędzia
okazały się niezbędne. W szpitalu z początku nie mieli nic poza morzem roboty. Spędziłem
tam rok, kiedy więc mnie zdemobilizowano, do Lwowa nie miałem już powrotu.
16
– Mógł Pan jednak wyjechać do Wrocławia, Gdańska, Poznania. Dlaczego został Pan w Lublinie?
– Po pierwsze, wcale nie miałem tak wielu propozycji. Wrocław, Gdańsk, Poznań były już
obsadzone przez starszych kolegów ze Lwowa i z Wilna. Nikt tam na mnie z otwartymi ra-
mionami nie czekał. Po drugie, tutaj, w Lublinie, poznałem profesora Ignacego Abramowicza
z Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie. Zaprzyjaźniliśmy się, kiedy jeszcze byłem w woj-
sku. Profesor Abramowicz był teraz kierownikiem Kliniki Okulistycznej na Uniwersytecie
Lubelskim i często wpadał do mnie, na Oddział Oczny II Szpitala Okręgowego. Był to prze-
miły, przeuroczy człowiek, nawet jak na tamte czasy niezwykły. W wojsku, jak to w wojsku –
dostawałem pieniądze, nawet sporo, ale kiedy mnie zdemobilizowano, musiałem zacząć zara-
biać. Otworzyłem więc praktykę. To nie była dobra praktyka – tyle żeby przeżyć. Kiedyś się
rozchorowałem i profesor mnie zastępował. Do dziś pamiętam, jak przychodził potem do
mnie, wyciągał z kieszeni wszystkie pieniądze, które udało mu się zarobić, i kładł je na stole.
Próbowałem tłumaczyć, że te pieniądze należą do niego, że wedle wszelkich zasad powinien
wziąć przynajmniej połowę, ale zawsze w taki sam zdecydowany, kategoryczny sposób kładł
na blat tę garść monet i banknotów, nawet nie podejmując dyskusji. Potem zacząłem z nim
pracować i było to bardzo kształcące, ale to już nie był mój „rodzony” profesor. Zresztą
wkrótce wyjechał do Gdańska. Miałem tam jechać z nim, ale w końcu okazało się, że jestem
potrzebny w Lublinie, więc już tu zostałem.
– I zaczął Pan tutaj budować swoje nowe życie albo raczej odbudowywać stare na nowym
miejscu.
– Widzę, że się panu podoba ten Siemiradzki, ciągle pan na niego zerka.
– Wspaniały jest.
– Lubi pan Siemiradzkiego?
– Nie bardzo.
– To jest Siemiradzki, jak nie-Siemiradzki. To niebo, morze – coś tak wspaniałego, że
zawsze jestem poruszony, gdy na to patrzę. Jestem zafascynowany malarstwem, szczególnie
siedemnastowiecznym. Wie pan, czasami jestem chory na jakiś obraz. A pierwsza rzecz w
dobrym obrazie to jest to, czy on jest na sprzedaż. Czasem na jakiś obraz trzeba czekać i sto
lat. Muzea mogą sobie na to pozwolić, człowiek nie! Tego Siemiradzkiego nigdy pan nie ku-
pi. Ja go nie sprzedam i mój syn też go nie sprzeda. Nigdy nie będzie na sprzedaż. Druga
rzecz, musi pan mieć pieniądze akurat wtedy, kiedy sprzedają obraz, który chce pan kupić. Ja
do dziś nie mogę sobie darować, że nie kupiłem jednego pięknego Chełmońskiego. Nie mia-
łem wtedy dość pieniędzy. Był wspaniały, cudowny, chorowałem na niego całe lata. Chcieli
za niego pół miliona czy nawet sześćset pięćdziesiąt tysięcy. Ja wtedy tyle nie miałem. Mo-
głem dać sto pięćdziesiąt, resztę bym spłacił, ale nie chcieli gadać. „Daj pan trzysta to bę-
dziemy czekać na resztę”. Teraz myślę, że jednak trzeba się było wyprzedać. zebrać te trzysta
tysięcy i kupić go. Był tego wart.
– Kto jest Pańskim ulubionym malarzem?
– Bardzo lubię martwą naturę Petera Claesza, a z Polaków – bo pan pewnie pyta o polskich
malarzy – lubię Młodą Polskę: Józefa Chełmońskiego, Kazimierza Sichulskiego, Jacka Mal-
czewskiego.
– Do którego z Pańskich obrazów jest Pan najbardziej przywiązany?
– Może do Brandta.
– Rzeczywiście jest wspaniały.
– To jest cała Polska. Taka właśnie jest. Nie zielona, fioletowa, nie z różowymi elewacja-
mi. Polska jest czarna albo szarobiała, z chmurami, bez słońca. Dlatego sztuczny jest Siemi-
radzki, a prawdziwy Brandt. Dlatego w Polsce ściany powinny być białe. To jest jeden z lep-
szych obrazów Brandta. Może tylko „Bitwa pod Kołdynką” jest lepsza. To jest naprawdę
wielki obraz. Obraz, który jest jak wielka literatura. Niech pan spróbuje go opisać. Tego się
nie da zrobić. Po prostu się nie da.
17
– Jak się Panu udało go zdobyć?
– Kupiłem, po prostu kupiłem. Zapłaciłem dwa razy więcej niż powinien kosztować, ale
nie żałuję. Dałbym jeszcze więcej, gdybym miał. Wszystko, co zarobiłem, topiłem w tych
obrazach. Lubiłem estetycznie pracować i dobrze żyć, więc musiałem trochę więcej zarabiać.
Zamiast przyjąć pięciu chorych, zamknąć się na klucz i powiedzieć: „Nie ma mnie w domu”,
przyjmowałem wszystkich, którzy przychodzili. Potem się okazało, że praktyki nie można
regulować. Każdy ma prawo do mnie przyjść, jeżeli jest chory. Nie mogę przecież komuś
powiedzieć, że go nie przyjmę, bo już kończę. Nie zdążyłem rano, to przyjmowałem wieczo-
rem. Niektórzy mieli do mnie pretensję o to, że ja trochę lepiej od nich żyję, że kupuję te ob-
razy, że jeżdżę samochodem. Ale to była moja ciężka praca. Rano przyjmowałem od ósmej
do dziewiątej, więc musiałem wstać o szóstej. Pięć po dziewiątej byłem już w klinice. Wra-
całem z kliniki wieczorem i dalej musiałem przyjmować tych, których nie zdążyłem zbadać
rano. Czasem przyjmowałem do dziesiątej – jedenastej wieczorem. Coś mi się za to należało.
Niech pan spojrzy na tego Malczewskiego. Wspaniały, kojący – to jest moja rekompensata za
te godziny, które inni spędzali z rodzinami, nad wodą, przy książce. To jest mój wybór. Za-
cząłem zbierać przed wojną. Mój profesor też zbierał. Miał piękną kolekcję. Ja też już miałem
kilka drobiazgów, do których byłem bardzo przywiązany, ale wszystko przepadło we Lwo-
wie. Nic mi się nie udało odzyskać. W Lublinie zaczynałem od początku, od gołych ścian.
– Chciałbym, żebyśmy wrócili do medycyny. W 1949 roku obronił Pan pracę habilitacyjną
na temat immunologicznych właściwości oka. Wybrał Pan więc karierę lekarza naukowca.
Habilitacja czyniła Pana naukowo samodzielnym. Jaki był wówczas Pański życiowy pro-
gram?
– Nigdy nie miałem jakiegoś życiowego programu. Zajmowałem się wówczas histologią i
histochemią oka, czyli badaniami mikroskopowymi tkanek, ich czynności i składu chemicz-
nego. Próbowaliśmy wyjaśnić pewne mechanizmy występujące w rogówce, o których już
panu wspominałem. Były to prace, których znaczenie jest dziś niewielkie, ale trzeba było je
wówczas wykonać. W moim naukowym życiorysie był to okres wstępny i chyba zachęcający.
– Więc rozpoczęte nieco później prace związane z przeszczepianiem rogówki ceni Pan
wyżej?
– Tak, na dobrą sprawę badania nad możliwościami udoskonalenia keratoplastyki, czyli
właśnie przeszczepienia rogówki, rozpoczęły moją wielką naukową przygodę. To były lata
powojenne, bardzo mocno jeszcze piętnem tej wojny naznaczone. Na moim podwórku obja-
wiało się to w ten sposób, że musieliśmy się uporać z ogromną liczbą blizn. Trzeba było
otworzyć tym ludziom okno na świat – usunąć zbliznowaciałą rogówkę i w to miejsce wsta-
wić przejrzystą, która nie zawsze chciała przejrzysta w nowym środowisku pozostać. Zda-
rzały się więc niepowodzenia. Te niepowodzenia zaś stworzyły konieczność dalszych badań.
– O ile wiem, pierwszym poważnym odkryciem, którego dokonał Pan w tym okresie, była
metoda oszczędnej liofilizacji, czyli oryginalny sposób przechowywania pobranej do prze-
szczepu rogówki.
– W tym czasie przeszczepu rogówki można było dokonać tylko bezpośrednio od człowie-
ka do człowieka. U nas wprawdzie były przepisy, które pozwalały pobierać rogówki ze
zwłok, ale nie zawsze był odpowiedni materiał akurat wtedy, kiedy trzeba było robić opera-
cję. Wiele ośrodków zaczęło więc pracować nad sposobem takiego przechowywania pobranej
ze zwłok rogówki, żeby nadawała się ona do przeszczepienia także po upływie owych ma-
gicznych dwudziestu czterech godzin od chwili pobrania. Takim sposobem okazała się wła-
śnie opracowana przez nas oszczędna liofilizacja. Polegała ona na bardzo szybkim zamroże-
niu pobranej rogówki w temperaturze kilkudziesięciu stopni. Żeby to zamrożenie jak najbar-
dziej przyspieszyć, dokonywaliśmy go w płynnym izopentanie, co pozwalało uniknąć nie-
wielkiego nawet uszkodzenia przeszczepu. Z kolei wysuszanie go przeprowadzaliśmy bardzo
powoli, w niskiej temperaturze. Tak przygotowana rogówka mogła być bardzo długo, a prak-
18
tycznie przez czas nieograniczony, przechowywana w klinicznym laboratorium. Nawodnienie
jej następowało dopiero w warunkach fizjologicznych, to znaczy w oku chorego. Dzięki temu
mogliśmy założyć bank rogówek i przeprowadzać operacje wtedy, kiedy były one potrzebne,
nie zaś wtedy, kiedy udało nam się uzyskać odpowiedni materiał.
– Jakie to miało znaczenie dla chorych?
– Dawało im to znacznie większą szansę uzyskania przeszczepu, a poza tym większe
prawdopodobieństwo, że nie dojdzie do ponownego zmętnienia rogówki. Te przeszczepy rze-
czywiście przyjmowały się w nowym środowisku i pozostawały przejrzyste przez wiele lat.
– Mówi Pan „przyjmowały się”, „pozostawały”...
– Tak, bo później nauczyliśmy się nowych metod i z czasem ani keratoplastyka, ani liofili-
zacja nie były już potrzebne. Najpierw zmniejszyła się liczba ciężkich urazów. Uporaliśmy
się z wojennymi zaległościami, a nowych przypadków było niewiele.
Później dzięki antybiotykom nauczyliśmy się leczyć wrzody, które przedtem niszczyły ro-
gówki. Przez wiele lat nie umieliśmy sobie poradzić z wirusowym zapaleniem rogówki, ale w
końcu i na wirusy znalazł się sposób, więc ostatnio keratoplastykę wykonywałem już bardzo
rzadko. Zresztą muszę panu powiedzieć, że taki rozwój wydarzeń w genialny sposób przewi-
dział zmarły w 1956 roku wielki rosyjski chirurg oftalmolog Włodzimierz Fiłatow.
– Jednakże zanim keratoplastyka przestała być potrzebna, technika przeprowadzania tego
zabiegu uległa poważnej modyfikacji, której autorem był właśnie Pan. W odróżnieniu od kla-
sycznej keratoplastyki przeprowadzanej metodą Fiłatowa, Pańska technika nazywała się ke-
ratoplastyką warstwową śródrogówkową. Na czym polegała różnica?
– Otóż według Fiłatowa i Thomasa, którzy zaczęli to robić jednocześnie, keratoplastykę
warstwową przeprowadzało się od zewnątrz. Wycinało się część rogówki i w to miejsce, w tę
lożę, przyszywało pobrany ze zwłok przeszczep. Nasza modyfikacja polegała na tym, że na-
cinało się rogówkę poniżej blizny i pod tę bliznę wprowadzało się wszczep. Po tygodniu, cza-
sem po dziesięciu dniach, kiedy wszczep się przyjął, odcinało się zmętniałą rogówkę i chory
odzyskiwał widzenie. Dzięki keratoplastyce śródrogówkowej unikało się szycia przeszczepu,
co znacznie upraszczało samą operację i zmniejszało ryzyko niepowodzenia.
– O ile wiem, metoda ta znalazła powszechne zastosowanie kliniczne, i to nie tylko w Pol-
sce, ale właściwie na całym świecie. Jak Pan do niej doszedł? Czy było jakieś cudowne
olśnienie, czy raczej suma małych kroków?
– Ja jestem bardzo sceptyczny wobec olśnień. To się naprawdę bardzo rzadko zdarza.
Gdyby sposobem na postęp było olśnienie, to nie następowałby on tak szybko. Więc nie, to
nie było olśnienie, to była potrzeba. Miałem kłopoty, wszyscy mieli kłopoty z przyszywaniem
tych rogówek. Nie było przecież dobrych nici, to były jeszcze lata pięćdziesiąte, kiedy mikro-
chirurgia była w lesie. Dla każdego chirurga okulistycznego szycie rogówek było jedną z
większych zmór. Trzeba się było od tego uwolnić – wszyscy o tym myśleli. Ja pomyślałem,
żeby to zrobić właśnie tak i udało się. Takich modyfikacji zrobiłem więcej, wielu nawet nie
publikowałem. Tę opublikowałem, bo dla mnie była ona dużym ułatwieniem. Nie było to
jednak wielkie odkrycie, tylko właśnie modyfikacja.
– Ale na modyfikacjach opiera się postęp w chirurgii.
– Tak i dlatego czasami trzeba je publikować, także ze względu na dyskusję, która może
wykazać ich błędność albo doskonałość. Może też spowodować kolejne ulepszenie, inspiro-
wać kogoś do dokonania jakiegoś innego odkrycia. Dyskusja jest potrzebna. Rudolf Virchow
– słynny niemiecki przyrodnik żyjący w ubiegłym stuleciu – dziękując cesarzowi za środki na
druk wydawanego przez siebie „Virchows Archiw” powiedział: „Dzięki Waszej Wysokości
będę teraz mógł publikować wszystkie prace – także złe”. Tak, tak, złe prace też są nauce
potrzebne. Ja sam dzięki takiej złej pracy dokonałem zaskakującej obserwacji, którą uważam
za jedno ze swoich większych osiągnięć.
– Zamieniam się w słuch.
19
– Rzecz działa się już po odkryciu kriochirurgii. Znalazłem wówczas doniesienie, że przez
zamrażanie można przed keratoplastyką usunąć z rogówki naczynia. To było bardzo ważne,
bo przeszkadzały one w przeprowadzaniu operacji. Postanowiłem wysłać gratulacje autorowi
tej pracy, ale zdecydowałem, że przedtem wypróbuję jego metodę doświadczalnie. Zrobiłem
wszystko zgodnie z opisem i nic. Naczynia nie zanikały. Spróbowałem jeszcze raz – to samo.
Pomyślałem, że może robię coś źle. Przeczytałem jeszcze raz tę pracę. Przeprowadziłem jesz-
cze jedną próbę i nic. Naczynia tkwiły na swoim miejscu. Zawsze miałem do siebie zaufanie,
więc teraz byłem już absolutnie pewien, że robię dobrze, a doniesienie jest bezpodstawne,
błędne, nieprawdziwe. Postanowiłem spróbować ostatni raz. I wtedy zauważyłem, że pod
wpływem niskiej temperatury naczynia co prawda nie zanikają, ale zmętniała rogówka prze-
jaśnia się.
– I tak powstała krioterapia blizn i zwyrodnień rogówki, o której po raz pierwszy mówił
Pan na zjeździe Światowego Towarzystwa Kriochirurgów w styczniu 1969 roku w Miami
Beach. Chciałbym jednak, żebyśmy jeszcze wrócili do czasów sprzed krio. Metoda warstwo-
wego przeszczepiania rogówki była Pańskim pierwszym poważniejszym odkryciem. Ciekaw
jestem, jak Pan to wówczas przeżywał? Czy nie miał Pan obaw w rodzaju „a nuż o czymś
zapomniałem, o czymś nie pomyślałem i wszystko diabli wezmą, okaże się, że to jest niewy-
pał?”
– Nie, w chwili gdy przystępowałem do operacji na człowieku, żadne specjalne emocje nie
mogły już wchodzić w grę. Wszystko było wcześniej sprawdzone doświadczalnie, każdy krok
był wielokrotnie przemyślany, nie było żadnych wątpliwości. Oczywiście, że nie wszystkie
doświadczenia przeprowadzane na zwierzętach dają się bezpośrednio przenosić na człowieka,
ale ja przed pierwszymi operacjami zawsze publikowałem te doświadczalne wyniki i podda-
wałem je pod dyskusję. Pozwalało mi to uniknąć wątpliwości. Pod względem doświadczenia i
emocji pierwsza operacja na człowieku nigdy nie różniła się od następnych, bo przecież nie-
spodzianki zawsze mogą się zdarzyć.
– I nie przeżywał Pan takich emocji także później, już po operacji? Nie korciło Pana, żeby
jeszcze raz pobiec do chorego, sprawdzić, jak on się czuje, jaki jest wynik operacji?
– Nie, nigdy. W takich przypadkach kontrolę zostawiałem moim współpracownikom. Ja
mógłbym być zbyt mało obiektywny, mógłbym widzieć to, co chciałbym widzieć. Moich ope-
rowanych kontrolowali inni. Tak samo było ze statystyką. Ja nigdy nie robiłem statystyki.
Robili ją koledzy, dla których nie była ona sprawą tak bardzo osobistą. Wiadomo przecież, że
jeżeli klinika ma złą statystykę, jest to kłopot profesora, nie asystentów. Okulistyka zaś jest
zbyt obiektywną dziedziną, żeby można było pozwolić sobie na jakieś naciąganie. Jeśli wyci-
na się wyrostek, to nawet kiedy coś się nie uda, zawsze można choremu powiedzieć, że
wszystko jest w porządku, bo on i tak nie jest w stanie tego sprawdzić. W okulistyce taka sy-
tuacja jest niemożliwa. Chory powie: „Dobrze, dobrze, może operacja się udała, ale ja nie
widzę”.
– Więc pewnie nie zapamiętał Pan tej pierwszej swojej keratoplastyki warstwowej?
– Nie, łatwiej bym sobie przypomniał jakiś przypadek klasycznej keratoplastyki, bo tamta
operacja była dużo trudniejsza dla chirurga, dużo bardziej emocjonująca. W porównaniu z
metodą klasyczną moja była tak prosta, że operacja przechodziła niemal niezauważenie, a
łatwych chwil raczej się nie pamięta.
– Rzeczywiście nie czuł Pan przy tym żadnego napięcia, żadnego zdenerwowania?
– Przy zabiegu okulistycznym napięcie jest zawsze. Jeżeli, tak jak przy keratoplastyce, po-
rusza się pan w warstwie o grubości rzędu milimetra i operuje pan w pasie o szerokości dwu
milimetrów, jeżeli przy tym nie posługuje się pan mikroskopem, a my wówczas nie mieliśmy
mikroskopu, i używa pan tylko specjalnych okularów dających powiększenie dwukrotne, to
napięcie staje się nieodłącznym elementem zabiegu. Każdy wie o sobie tylko tyle, ile zdążył
się dowiedzieć, nic więcej, więc zawsze przed operacją staje się wobec pytania, czy i tym
20
razem nerwy wytrzymają, czy ręka nie zadrży, czy nóż nie zboczy o ten jeden milimetr. To są
pytania poważne, dla pacjenta często zasadnicze, a pan może na nie odpowiedzieć z prawdo-
podobieństwem dziewięćdziesięciopięcio-, może nawet
dziewięćdziesięciodziewięcioprocentowym, ale to prawdopodobieństwo nigdy nie osiąga stu
procent. Zawsze pozostaje niepewność, czyli emocje, stres, nerwy, które trzeba umieć opa-
nować. To jest specjalna umiejętność. Można mieć wyśmienitą rękę, można być doskonałym
okulistą, ale jeżeli nie umie się zapanować nad własnymi nerwami, to nie można być chirur-
giem. Takie przypadki się zdarzają.
– Pan, zdaje się, nie miał tego typu problemów. Słynął Pan przecież ze swojej pewnej ręki.
Zresztą najgłośniejszym Pańskim dokonaniem przed krio było opracowanie wymagającej
niezwykłej precyzji techniki operacyjnego leczenia krótkowzroczności.
– Rzeczywiście, była to bardzo sprytna operacja i bardzo trudna zarazem. Kiedy opowie-
działem o niej w Bogocie, wszyscy pytali mnie, jakiego używam mikroskopu. A ja nie mia-
łem mikroskopu, ale wstydziłem się przyznać, więc coś zacząłem kręcić i dali mi spokój.
Ta operacja rzeczywiście wymagała mistrzostwa ręki. Mało kto umiał ją zrobić. Pośrodku
rogówki z błony grubości trzech milimetrów trzeba było wyciąć półtora milimetra. To było
naprawdę emocjonujące i piękne, ale bardzo trudne. Na szczęście nie trzeba już tego robić, bo
tymczasem wymyślono inne sposoby – przede wszystkim miękkie soczewki kontaktowe. Ja tę
operację lubiłem i wielu ludziom tym sposobem pomogłem. Ale nie można było robić tego
masowo, nie miałem na to czasu. Zgłaszało się mnóstwo ludzi, którzy chcieli, żeby ich zope-
rować, ale zawsze wtedy pytałem: „Po co? Po co chcesz ryzykować operację (bo przy opera-
cji zawsze jest ryzyko, nie ma operacji absolutnie bezpiecznych), skoro możesz założyć
szkła?” I większość tych osób odsyłałem. Tylko w jednym wypadku robiłem tę operację chęt-
nie: jeżeli jedno oko było normalne, a drugie silnie krótkowzroczne. Wtedy okulary nie po-
magały. Różnica między szkłami może wynosić trzy dioptrie, więc okulary nie wystarczały
człowiekowi, który w jednym oku miał minus piętnaście dioptrii, a w drugim zero.
– Jak dokładnie wyglądał ten zabieg?
– Sam zabieg był bardzo prosty, bo chodziło o ścięcie krzywizny rogówki w taki sposób,
żeby wytworzyło się coś w rodzaju dodatkowej soczewki. Cały problem polegał na precyzji
ruchów, bo tolerancja była rzędu dziesiątych części milimetra. Oczywiście i tak nigdy nie
udawało się idealnie wymierzyć tego cięcia, więc potem trzeba było korygować wadę okula-
rami.
– Ile takich zabiegów Pan wykonał?
– Nie tak wiele, może kilkadziesiąt, bo, jak już mówiłem, ze względu na ryzyko starałem
się robić je tylko wtedy, kiedy były naprawdę konieczne.
– Jak duże było to ryzyko? Jak często zdarzały się niepowodzenia?
– Mnie nie zdarzyła się ani jedna nieudana operacja, ale każda mogła być tą pierwszą.
Zawsze miałem tę świadomość. Zawsze pamiętałem i przypominałem to innym, że wskazania
do tej operacji są ograniczone.
– A do operacji leczącej nadwzroczność?
– To też była bardzo trudna operacja i na szczęście też już nie trzeba jej robić. Polegała ona
na tym, że nacinało się rogówkę, rozwarstwiało ją i między warstwy wszczepiało plastikowy
krążek, który powodował uwypuklenie warstwy zewnętrznej. Po jakimś czasie trzeba było ten
krążek usunąć, ale rogówka na stałe zachowywała już wypukłość. Dzięki temu uzyskiwaliśmy
korekcję nadwzroczności. Reszty dokonywały okulary.
– Operacje, które wykonywał Pan wcześniej, miały na celu usunięcie tkanki zmienionej
przez chorobę. Operacje korygujące daleko- i krótkowzroczność wymagały naruszenia zdro-
wej tkanki, ingerowały też niejako w naturę, bo nieodwracalnie zmieniały sposób widzenia
21
świata przez Pańskich pacjentów. Naruszały więc jakieś tabu w takim sensie, w jakim na-
ruszały je pierwsze operacje na bijącym sercu. Czy te względy nie miały też wpływu na Pań-
ski chłodny do nich stosunek?
– Zawsze, kiedy miałem wejść nożem do zdrowego, przejrzystego oka, zastanawiałem się,
czy mam prawo podejmować to ryzyko. Czasami uznawałem, że jednak mam to prawo i wte-
dy podejmowałem się operacji. Niech pan sobie wyobrazi górnika, który przez wiele lat pra-
cował w kopalni, aż tu nagle jedną soczewkę zajęła mu katarakta. Przeprowadzono operację,
zdjęto kataraktę i to operowane oko stało się znacznie słabsze. Musiał więc nosić szkła, ale w
okularach nie mógł pracować pod ziemią. Żeby wrócić do pracy, musiał przejść operację,
musiał ponieść ryzyko. Chciał je ponieść. Czy miałem prawo przyłożyć do tego rękę? Miałem
i w takich sytuacjach podejmowałem się operacji. Ale nigdy nie operowałem dla urody. Ope-
rowałem tylko wtedy, kiedy było to człowiekowi potrzebne do życia.
– Myślałem o problemie bardziej metafizycznym niż praktycznym, raczej o kwestii inge-
rowania w naturę, w strukturę narządu, któremu przyznawane są znamiona cudowności.
– Oko rzeczywiście stanowi pewne tabu i słusznie przyznawane mu są znamiona cudow-
ności, bo przecież w bardzo małej masie koncentrują się wyjątkowo wysoko wyspecjalizowa-
ne, a przy tym przeważnie płynne tkanki. Dzięki nim, w odpowiednio sprzyjających warun-
kach, oko może zidentyfikować płomień jednej świecy nawet z odległości dwudziestu sied-
miu kilometrów.
Laikowi może się wydawać rzeczą niezrozumiałą, jak można operować tak subtelną i
skomplikowaną tkankę. Kiedy jednak dobrze pozna się oko i jego właściwości, kiedy umie się
rozumnie i delikatnie posługiwać narzędziami, to operowanie gałki ocznej nie wydaje się już
aż takie trudne. To, co laikowi wydaje się nieosiągalne, od okulisty często nie wymaga ani
nadzwyczajnego trudu, ani żadnych szczególnych cech, takich jak benedyktyńska cierpli-
wość, czy nadzwyczajne zdolności manualne. Mimo to uważam, że nasze działanie, nasza
chirurgiczna ingerencja w obrębie samej gałki ocznej muszą być bardzo delikatne i rozsądne,
przede wszystkim zaś muszą być w pełni uzasadnione. Jeżeli dzięki zabiegowi niewidomy
odzyska wzrok, jest to bezwzględne wskazanie do przeprowadzenia operacji. Natomiast moż-
liwość uzyskania poprawy, czy nawet znacznej poprawy wzroku lub wręcz przywrócenia wi-
dzenia obuocznego, daje już tylko wskazania względne. W takiej sytuacji trzeba dokładnie
rozważyć związane z operacją ryzyko i szanse uzyskania poprawy. Ja, przystępując do opera-
cyjnego leczenia daleko- i krótkowzroczności, wiedziałem już, że nie spowoduje ono utraty
przejrzystości oka. Już wcześniej stwierdziłem, że w warstwie właściwej rogówki można się
poruszać swobodnie.
– To też było Pańskie odkrycie.
– Raczej stwierdzenie niż odkrycie. Odkrycie to jest duża sprawa, taka jak na przykład
metoda doświadczalnego zapobiegania miedzicy oka drogą chemiczną i elektrochemiczną.
Pierwsze wyniki moich prac na ten temat były nawet notowane w światowej bibliografii osią-
gnięć roku. To był duży zaszczyt, sama zaś metoda wydawała się bardzo obiecująca i cieka-
wa. Usuwanie z oka odłamków miedzi stanowiło jeden z poważniejszych, nie rozwiązanych
problemów nowoczesnej okulistyki. Z czasem zranienia odłamkami miedzi i żelaza zdarzały
się coraz częściej. O ile jednak dość szybko nauczono się usuwać z oka żelazo za pomocą
magnesu, o tyle przez wiele lat usunięcie miedzi wydawało się niemożliwe, pozostawienie zaś
jej okruchów groziło miedzicą prowadzącą do ślepoty. Czasami próbowano usuwać odłamki
miedzi sposobami mechanicznymi, ale zazwyczaj wysiłki te kończyły się niepowodzeniem.
Praktycznie więc oko ugodzone odłamkami miedzi skazane było na ślepotę. Ja zacząłem pro-
wadzić badania nad możliwością rozpuszczania takich odłamków i udało mi się uzyskać bar-
dzo zachęcające wyniki laboratoryjne. Nie starczyło mi jednak czasu na doprowadzenie tych
badań do końca, a właściwie na wypracowanie techniki praktycznego wykorzystania ich wy-
ników. Po prostu pojawiły się sprawy, które bardziej mnie interesowały, wydawały się waż-
22
niejsze, bardziej uniwersalne. O ile wiem, nikt później tych moich badań nie podjął, powstały
natomiast nowe metody polegające na otaczaniu odłamków jakimiś otoczkami, które zapo-
biegały miedzicy.
– Jakie były te ważniejsze sprawy?
– Przede wszystkim badania moich kolegów, którzy dopiero zdobywali pozycję naukową.
Ja byłem już profesorem, byłem już kimś. Wydawało mi się więc, że powinienem więcej
uwagi poświęcić rozwojowi moich asystentów i adiunktów, ich doktoratom, habilitacjom. Dla
mnie to wszystko nie miało już tak dużego znaczenia. Jedna publikacja więcej czy mniej nie
mogła wpłynąć na moją sytuację. Dla nich natomiast ten jeden ogłoszony artykuł, jedno do-
niesienie liczyły się ogromnie ze względu na różne formalne wymagania przy zdobywaniu
stopni naukowych. Uważałem po prostu, że jestem już na tyle stary, iż powinienem się bar-
dziej zająć swoimi następcami niż samym sobą, że moja kariera naukowa już się właściwie
skończyła. W 1957 roku otrzymałem tytuł profesora zwyczajnego i to wydawało mi się ja-
kimś zwieńczeniem. Najważniejsze stało się wtedy zostawienie po sobie czegoś na kształt
szkoły okulistycznej.
– To, co w Pańskim dorobku okazało się naprawdę najważniejsze, było jednak dopiero
przed Panem. Myślę o kriochirurgii, o której powinniśmy teraz porozmawiać. – Tak, tylko że
to powinno być utrzymane w odpowiedniej konwencji...
– Konwencję chciałbym utrzymać tę samą.
– Ale ja nie potrafię w taki swobodny, gawędziarski sposób rozmawiać o krio. Widzi pan,
zimno jest znane, od kiedy człowiek żyje na świecie, czyli od milionów lat. Człowiek żyje z
tym zimnem, nie jest mu ono obce, dla nikogo nie ma w nim nic dziwnego, ale też nikt nie
potrafił go wcześniej wykorzystać. To jest jedna prawda. Druga prawda, również bardzo
istotna, jest taka, że ja z problemem katarakty żyłem całe moje dorosłe życie.
Wie pan, mój profesor mnie nie rozpieszczał. Szczyciłem się tym, że kilka razy podał mi
rękę, chociaż uważał mnie za swoje odkrycie i potrafił na przykład w czasie obchodu zwrócić
się do docenta: „Panie docencie, dla pana asystenta proszę sprowadzić to biurko, które stoi na
strychu”. Potem tak długo pilnował sprawy tego biurka, aż rzeczywiście zostało ono przynie-
sione. To był bardzo wielkiego formatu człowiek. Kiedy na przykład przychodził w sobotę do
czytelni, chociaż tego dnia nie miało go być w klinice, to nie zdejmował kapelusza i niemalże
stawiał kołnierz, żeby nas nie widzieć. My też nie kłanialiśmy się mu, bo wiedzieliśmy, że nie
chce, żebyśmy myśleli, iż przyszedł nas kontrolować. Otóż ten mój profesor, dla którego
miałem z czasem coraz więcej podziwu, wezwał mnie kiedyś do swego gabinetu. Kiedy
wszedłem, wyciągnął swoją pracę o dojrzewaniu zaćmy i powiedział: „Wie pan co, niech pan
przejrzy tę pracę, to jest nie dokończona sprawa, niech pan się tym zainteresuje. Niech pan się
zainteresuje ulepszeniem operacji katarakty, bo to jest przyszłość”. Odczułem w tych słowach
życzliwość, dobroć. W każdym razie wziąłem to sobie do serca.
– I chodził Pan z tym prawie dwadzieścia lat.
– Niestety, początkowo zabrałem się do tej katarakty w głupi sposób i oczywiście nie mo-
głem dać sobie z nią rady. W każdym razie odchodząc do wojska jeszcze nad tym siedziałem.
Zostawiłem we Lwowie dużo zwierząt przygotowanych do eksperymentów. Przez kataraktę
przeżywałem wielki zawód, bo była to chyba jedyna rzecz, która mi tak kompletnie nie wy-
chodziła.
Wiele lat później, gdy miałem już za sobą oszczędną liofilizację i warstwowe przeszczepianie
rogówki, pomyślałem, że zajętą przez kataraktę soczewkę można by, podobnie jak to robiliśmy z
uszkodzoną rogówką, usunąć, a na jej miejsce wszczepić inną, pobraną ze zwłok. Tego najważniej-
szego dnia szedłem do laboratorium zupełnie zniechęcony, bo nic się nie udawało. Katarakta wy-
dawała mi się jakąś potworną pułapką, jakimś labiryntem, z którego nie sposób się wydostać. Od
wielu miesięcy próbowaliśmy dziesiątków sposobów wyciągnięcia soczewki, ale za każdym razem
kończyło się tak samo: torebka soczewki pękała i cała praca szła na marne.
23
Barierą nie do przebycia okazało się pokonanie oporu więzadełek, na których zawieszona
jest soczewka. W żaden sposób nie mogliśmy ich osłabić. Uważałem, że prowadzimy te ba-
dania o wiele za długo, byłem już nimi znużony, i może bym nawet po obiedzie nie poszedł
do kliniki, ale wiedziałem, że tam na mnie czekają. Kiedyś zdarzyła mi się już taka chwila
zniechęcenia, spóźniłem się wówczas chyba z pół godziny. Kiedy przyszedłem do kliniki,
wszyscy byli już umyci. W drzwiach laboratorium czekała na mnie też już umyta, świeża,
gotowa do zabiegu profesor Szwarc – najwierniejsza towarzyszka mojej pracy. Kiedykolwiek
później byłem zniechęcony, zmęczony, znużony, kiedykolwiek przychodziło mi do głowy,
żeby może zrobić sobie dzień odpoczynku, zawsze przypominała mi się tamta sytuacja. Ona –
umyta, gotowa, czekająca, i ja – spóźniony, trochę zażenowany, zdopingowany tą jej nieza-
wodnością i wytrwałością. Wiedziałem, że oni tam na mnie czekają, że we mnie wierzą.
– Więc poszedł Pan tamtego dnia mimo woli.
– Tak, i znów nic się nie udawało. Znów soczewka nie dawała się wyciągnąć, więzadełka
trzymały. Czułem na sobie pełne nadziei spojrzenia innych, ale wiedziałem, że nic z tego nie
będzie, że jesteśmy w ślepej uliczce. W końcu zniechęcony odsunąłem się od stołu. „A gdyby
ją tak zamrozić – pomyślałem – to pewnie by stwardniała i wtedy można by ją wyjąć”. Mieli-
śmy w laboratorium oziębiającą mieszaninę dwutlenku węgla i alkoholu metylowego, służącą
do zamrażania pobieranych ze zwłok rogówek. Powiedziałem: „Musimy ją zamrozić na miej-
scu, w oku”. Zaczęliśmy się zastanawiać, czym to zrobić. „Może jest kawałek miedzi, to jest
dobry przewodnik”. „Da się znaleźć”. „Ale jak ją trzymać?” „Przylutuj ją do kolby. Chwycę
kolbę i zanurzę miedź w mieszaninie”.
– Do kolby lutownicy?
– Tak, nie mieliśmy żadnego lepszego uchwytu. Wziąłem więc tę kolbę, włożyłem ją do
mieszaniny, żeby się oziębiła do jakichś minus siedemdziesięciu stopni. Przytknąłem ją do
soczewki. I co? Oko nie chce się zamrozić. Znowu nic, myślę sobie, kolejna porażka. Wyco-
fuję rękę, ale soczewka trzyma się lodowatej miedzi. Już wiem, już wszystko wiem! Ten mo-
ment miałem zakodowany od lat, czekałem na niego od tamtej rozmowy z moim profesorem.
Zostawiam wszystko i odchodzę od stołu. Oni patrzą na mnie chyba trochę zdziwieni, jeszcze
nie wiedzą, co się stało, nie nosili w sobie tego kataraktowego kodu.
– I nie wyjął Pan wtedy tej soczewki?
– Nie, już mi nie zależało. Ale jeżeli pan pozwoli, chciałbym panu przeczytać, jak tę samą
sytuację opowiedziała pańskiemu koledze, redaktorowi Jerzemu Zieleńskiemu, moja najbliż-
sza współpracownica, pani profesor Szwarc: „Zaczęło się zresztą nie od soczewek ludzkich,
lecz króliczych. Były one potrzebne do doświadczeń z transplantacją soczewki. Do ich prze-
chowywania stosowało się niską lub skrajnie niską temperaturę. Trudno tylko było wyjąć so-
czewkę z gałki ocznej królika bez jej uszkodzenia. Rozważano i długo zastanawiano się. Pro-
fesor raz powiedział: Wykorzystajmy fizyczne właściwości zimna. Była w laboratorium mie-
szanina oziębiająca, drut miedziany przylutowany do kolby elektrycznej, który w ten sposób
przylutował profesor Zagórski, i tak powstał pierwszy «krioekstraktor». Soczewka królika
przylgnęła do «krioekstraktora». Wtedy profesor wyszedł natychmiast. A my poczuliśmy, że
ma ochotę pomyśleć w samotności, bo narodził się jakiś pomysł”.
– Ciągle nie rozumiem, dlaczego nie spróbował Pan jednak wyjąć tej soczewki.
– Już i tak wiedziałem, że to się da zrobić. I tak wiedziałem, że katarakta jest pokonana, że
ją w końcu zwyciężyłem. Proszę pana, to był chyba najważniejszy moment w moim życiu!
Wtedy wygrałem. Chwilę później zdałem sobie sprawę, że odniosłem to zwycięstwo za po-
mocą najzwyklejszej lutownicy, kawałka miedzi i zimna. To okazało się takie proste.
Wiadomo, że każdy uczony w trakcie swego doświadczenia może natrafić na zjawisko
nieprzewidziane. W moim przypadku takim nieprzewidzianym zjawiskiem było to, że so-
czewka wprawdzie nie zamarzła, ale nie mogła się oderwać od miedzi. Nazywa się to adhezja,
czyli przyleganie. Mnie to wystarczyło, bo natychmiast skojarzyłem to z czymś, co miałem w
24
sobie zakodowane przez mojego profesora. Umiałem znaleźć dla tego zjawiska, dla tej siły,
wytłumaczenie i zastosowanie. Żeby to zrobić, trzeba było spotkać się wcześniej z tymi
wszystkimi trudnościami, z którymi ja się spotkałem. W moim przypadku konieczne były
więc dwa elementy: przypadek i przygotowanie.
– Czyli przypadek podwójny. Polegający po pierwsze na napotkaniu tego zjawiska, a po
drugie na tym, że napotkał je akurat Pan, który miał szczególne predyspozycje do jego wyko-
rzystania.
– Tak, gdyby na moim miejscu stał szewc czy krawiec albo nawet jakikolwiek inny okuli-
sta, który by nie miał za sobą moich doświadczeń – i moich niepowodzeń – z kataraktą, to nie
mógłby wykorzystać tego zjawiska. Tam musiał być człowiek, który przeżył niepowodzenia
w rozwiązywaniu tego problemu, a teraz przypadkowo trafił na rozwiązanie.
Nie wiem, czy zna pan angielskie słowo serendipity?
– Nie. Nie znam.
– Mówią, że wzięło się ono od cejlońskich książąt, którzy bardzo chcieli robić różne dobre
uczynki, ale nic im się nie udawało. Tylko że to, co wychodziło z ich wysiłków, było lepsze
od zamierzeń. Otóż serendipity znaczy przypadkowy, lecz pożądany efekt jakiejś działalności,
albo specyficzny rodzaj odkrycia naukowego, w którym obok przypadku występuje przygo-
towanie i oczekiwanie – tak jak było z krio. Takie odkrycia zdarzają się bardzo rzadko. W
naszym wieku było ich zaledwie kilka. Istnieje zresztą specjalna literatura na ten temat, w
której kriochirurgia także jest wymieniona. Historycy i teoretycy nauki interesują się tymi
odkryciami, bo wymagają one szczególnie rzadkich predyspozycji. Ja sam byłem kiedyś o
krok od dokonania innego tego typu odkrycia, ale za mało wiedziałem, zabrakło mi przygo-
towania. Wkrótce potem dokonał tego ktoś inny.
– Chciałbym, żebyśmy wrócili do katarakty i do pierwszego okresu po odkryciu krio. Nie
było jeszcze wówczas całej nauki, którą z czasem nazwano kriooftalmologią, a później jesz-
cze szerzej – kriochirurgią. Tymczasem wiedział Pan tylko tyle, że soczewka mocno przylega
do oziębionego metalu.
– Wiedziałem też, że oznacza to rewolucję w leczeniu zaćmy, którą od dwustu kilkudzie-
sięciu lat operowaliśmy praktycznie tak samo. To i tak nie było długo, bo poprzednia, pierw-
sza metoda ekstrakcji katarakty utrzymała się kilka tysięcy lat, choć jej skuteczność była chy-
ba niewielka. Polegała ona na zepchnięciu soczewki w głąb oka, tak żeby zaćma nie przesła-
niała źrenicy. Robiono to bardzo prostymi narzędziami, oczywiście bez znajomości zasad
aseptyki. W rezultacie u większości chorych dochodziło do wtórnej jaskry, zakażeń i ślepoty.
Pożądany efekt zabiegu, jakim było przywrócenie widzenia, okazywał się więc bardzo nie-
pewny. Mimo to w Polsce takim sposobem operowano jeszcze na początku dziewiętnastego
wieku, choć na Zachodzie już od 1745 roku stosowano znacznie lepszą metodę Daviela.
Jacques Daviel przez wiele lat operował zaćmę klasyczną metodą spychania jej w głąb oka
i uważano, że robił to prawdziwie po mistrzowsku. Zresztą jego odkrycie też było w jakimś
stopniu wspólnym dziełem przypadku i przygotowania, też było serendipity. Otóż któregoś
dnia zdarzyło się Davielowi operować zaćmę u chorego, u którego poprzednia operacja nie
udała się, zaćma nie została zepchnięta, wystąpił natomiast silny wylew krwi do komory
przedniej oka. Przede wszystkim trzeba więc było usunąć tę krew. W osiemnastym wieku
robiło się to przecinając odpowiednio rogówkę. Daviel przeciął ją i wtedy wraz z krwią wy-
sunęły się z oka duże fragmenty uszkodzonej soczewki. Okazało się, że widzenie pacjenta nie
ucierpiało na tym bardziej, niż w przypadku najbardziej udanych zabiegów przeprowadza-
nych klasyczną techniką. Niewielkie zaburzenia widzenia wywołane brakiem soczewki dało
się, podobnie jak poprzednio, rekompensować za pomocą odpowiednich, znanych już wów-
czas, szkieł. Daviel przeprowadził więc następne takie zabiegi i przekonał się, że nowa meto-
da pozwala w zdecydowany sposób zmniejszyć liczbę tak częstych dotychczas powikłań.
– Co zatem wniosła Pańska metoda?
25
– Otóż ekstrakcja zaćmy metodą Daviela znalazła powszechne zastosowanie i uznawana
była za jedną z najpiękniejszych i najbardziej fascynujących operacji okulistycznych. Jej sła-
bą stroną był jednak zbyt duży wpływ przypadku na ostateczny wynik zabiegu. Jak pan może
wie, galaretowata istota soczewki otoczona jest przezroczystą torebką, której bryła ma prze-
krój zbliżony do elipsy. Stosując opracowaną przez Daviela metodę operacji zaćmy, należało
szczypczykami delikatnie uchwycić soczewkę i wyciągnąć ją z oka. Rezultat operacji zależał
zaś głównie od tego, czy udało się zerwać delikatne więzadełko, na którym utrzymuje się so-
czewka, zanim pękła jej jeszcze bardziej delikatna i wrażliwa torebka. W czasie gdy chory
dzięki znieczuleniu spokojnie oczekiwał operacji, lekarz brał więc nóż do ręki z poczuciem
pewnej obawy. Przy zastosowaniu tej metody nawet największym mistrzom chirurgii okuli-
stycznej nie udawało się wydobyć całej, nie uszkodzonej soczewki u więcej niż siedemdziesię-
ciu–osiemdziesięciu procent chorych. Powszechnie zaś przyjmowało się, że uzyskanie powo-
dzenia przy usuwaniu sześćdziesięciu–siedemdziesięciu procent soczewek jest już wynikiem,
którego nie trzeba się wstydzić. Tymczasem dotknięcie soczewki oziębionym do siedemdzie-
sięciu stopni krioekstraktorem powoduje silne przywarcie samej torebki, ale także zamrożenie,
utwardzenie i przywarcie do torebki części masy soczewkowej. Więzadełka ustępują zatem,
gdy torebka jest jeszcze nie zagrożona i ryzyko jej pęknięcia praktycznie nie istnieje.
Krioekstrakcja katarakty zdemokratyzowała więc chirurgię zaćmy. Zlikwidowała jej elitarny
charakter, dała równe szanse pacjentom, a przede wszystkim umożliwiła przywrócenia wzroku
wielu tym, którzy są zmuszeni do korzystania z pomocy mniej wytrawnych okulistów.
– Zdaje się jednak, że nie od razu znalazł Pan zrozumienie u wszystkich?
– Oczywiście. Przede wszystkim renomowane ośrodki, które słynęły z bardzo dobrych
wyników w klasycznej ekstrakcji zaćmy, ignorowały lub dyskredytowały moją metodę. Byli
też ludzie, którzy po prostu nie rozumieli, na czym ta krioekstrakcja polega. Dostałem na
przykład list od pewnego brytyjskiego profesora, który twierdził, że krio jednak zawodzi, bo
wiele godzin mroził ekstraktor w swojej lodówce, a mimo to operacja się nie powiodła. Mu-
siał po prostu nie zauważyć tego fragmentu mojego doniesienia, w którym pisałem, że tempe-
ratura wyjściowa krioekstraktora miedzianego powinna wynosić minus siedemdziesiąt stopni.
Oczywiście takiej temperatury nie mógł uzyskać w lodówce. Natomiast bardzo wielu zagra-
nicznych okulistów, szczególnie tych, którzy pracowali w gorszych warunkach, na przykład
w Trzecim Świecie, i dotychczas mieli słabe wyniki, przyjęło krioekstrakcję natychmiast.
Wkrótce zaczęli oni osiągać blisko sto procent powodzenia w krioekstrakcji zaćmy. Ich wyni-
ki okazały się lepsze od uzyskiwanych w operujących sposobem klasycznym renomowanych
klinikach, więc i one musiały się poddać.
– Była to jednak dopiero zapowiedź prawdziwej rewolucji najpierw w okulistyce, później
zaś w wielu innych specjalnościach.
– Tak, już pierwsze doniesienia o ekstrakcji zaćmy przy użyciu niskiej temperatury, które
ogłosiłem w 1960 roku, wywołały w świecie duże zainteresowanie możliwościami terapeu-
tycznego wykorzystania zimna. Z czasem krioterapia znalazła zastosowanie w leczeniu nie
tylko wielu chorób oczu, ale także na przykład w neurochirurgii, onkologii, ginekologii, la-
ryngologii czy urologii.
– Pan sam, poza ekstrakcją zaćmy, wprowadził także kilka innych metod terapii kriooftal-
mologicznej. Chciałbym, żebyśmy się teraz nad nimi zatrzymali. Pierwsza po katarakcie była
zdaje się krioterapia opryszczki.
– Tak, wie pan, zdarzało się czasami, że przy wykonywaniu krioekstrakcji zaćmy zamro-
żony krioekstraktor dotknął wewnętrznej strony rogówki. Po iluś takich przypadkach zauwa-
żyliśmy ze zdziwieniem, że nic złego się wówczas nie dzieje. Jakiś czas później mieliśmy
wielki kłopot z nie gojącą się opryszczką, czyli wirusowym zakażeniem rogówki. Próbowali-
śmy już wszystkich sposobów, które bywały wówczas stosowane, ale nie udawało nam się
uzyskać żadnej poprawy.
Aby rozpocząć lekturę, kliknij na taki przycisk , który da ci pełny dostęp do spisu treści książki. Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym LITERATURA.NET.PL kliknij na logo poniżej.
2 Jacek Żakowski Rozmowy z lekarzami
3 Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
4 Spis treści Od autora Mróz ujarzmiony Rozmowa z profesorem Tadeuszem Krwawiczem Koń stoi całe życie Rozmowa z profesorem Janem Mollem Lekarz wobec zagłady Rozmowa z profesorem Julianem Aleksandrowiczem Jeden z milionów małych kroków Rozmowa z profesorem Wiktorem Degą Nerka i sprawa polska Rozmowa z profesorem Tadeuszem Orłowskim
5 Od Autora Ta książka jest efektem mojej prywatnej ciekawości. Nikt jej u mnie nie zamawiał, w mo- ich wcześniejszych doświadczeniach nie było niczego, co mogłoby w jakiś szczególny sposób predestynować mnie do zainteresowania się najnowszą historią polskiej medycyny. Sądzę jednak, że czytelnikom należy się wyjaśnienie zasady, na jakiej dokonałem akurat takiego wyboru rozmówców. Otóż kiedy rozpoczynałem prace przygotowawcze, stanąłem wobec konieczności wybrania zaledwie kilku spośród kilkudziesięciu najwybitniejszych żyją- cych i mieszkających w Polsce profesorów medycyny. Ponieważ chodziło mi o ukazanie ogromnego skoku, jakiego medycyna praktyczna dokonała w ciągu ostatniego półwiecza, nie brałem pod uwagę tych, którzy pracę zawodową rozpoczęli po 1944 roku. W końcu, po trwa- jącym kilka miesięcy gromadzeniu dokumentacji, na mojej liście pozostało siedmiu kandy- datów: Julian Aleksandrowicz, Wiktor Dega, Adam Gruca, Tadeusz Koszarowski, Tadeusz Krwawicz, Jan Moll i Tadeusz Orłowski. Wszyscy oni dokonali w swoim życiu zawodowym czegoś, co nie tylko zwróciło na nich uwagę opinii publicznej, ale też zapewniło im trwałe miejsce w historii polskiej medycyny. Nie było to jednak jedyne ani może nawet główne kryterium, jakie stosowałem. Najważ- niejsze było na pewno wrażenie, jakie wyniosłem z lektury opublikowanych wcześniej wy- wiadów, reportaży, polemik z moimi rozmówcami. Wybierałem więc przede wszystkim tych, którzy wydawali mi się być ciekawymi i odważnymi rozmówcami, którzy (co nie jest w Pol- sce zbyt częste) nie zawahają się przed odsłonięciem swojej osobowości i nie zechcą ukrywać się za parawanem nic nie mówiących formułek. Szukałem więc ludzi, którzy mają własne zdanie i dość odwagi, aby się z nim nie kryć. Niemniej ważne było kryterium osobistej sym- patii lub antypatii, które wynosiłem z moich siłą rzeczy dość pobieżnych lektur. Choć selek- cjonując kandydatów starałem się uwzględniać takie dowody uznania środowisk medycznych, jak doktoraty honorowe, członkostwa akademii i stowarzyszeń, nagrody międzynarodowe, ani przez chwilę nie miałem zamiaru tworzyć czegoś w rodzaju „złotej księgi polskiej medycy- ny”. Po pierwsze, nie znajdowałem w sobie dość kompetencji. Po drugie, nie miałem na to najmniejszej ochoty. Rozmawiałem więc z ludźmi, z którymi miałem ochotę rozmawiać i którzy – to nie mniej ważne zastrzeżenie – mieli ochotę rozmawiać ze mną oraz skłonni byli nie tylko poświęcić mi swój czas (od pięciu do dwunastu godzin), ale też zdobyć się na pewną otwartość i szczerość. Bardzo żałuję, że nie miał na to ochoty profesor Koszarowski – nie- wątpliwie kluczowa obecnie postać polskiej onkologii. Za swój wielki błąd uważam to, że nie zdążyłem przeprowadzić wywiadu z prof. Adamem Grucą, z którym odbyliśmy dwie wielce obiecujące rozmowy wstępne, a którego bezsprzecznie uznać należy za najwybitniejszego polskiego ortopedę ostatnich kilkudziesięciu lat. Ostatecznie, niejednokrotnie po długim prze- konywaniu, namowach i prośbach, udało mi się więc uzyskać wywiady od pięciu spośród siedmiu osób, które znalazły się na mojej liście. Choć w dalszej części książki zapis tych spotkań został sprowadzony (z jednym wyjątkiem) do formy czystego, przeważnie pozbawio- nego nawet didaskaliów dialogu, każde z nich miało oczywiście swoją własną historię, pozo- stającą nie bez znaczenia dla ostatecznego kształtu rozmowy. Z profesorem Aleksandrowiczem spędziliśmy dwa urocze dni, dzieląc je między pracę, odpoczynek, posiłki i swobodną wymianę poglądów na tematy daleko wykraczające poza zakres tej książki. Z profesorem Orłowskim odbyliśmy w jego instytucie kilkanaście półgo- dzinnych – godzinnych rozmów, na które w przerwach między swymi licznymi zajęciami z trudem znajdował czas. Profesor Dega przyjął mnie dwukrotnie w swoim gabinecie, za każ- dym razem poświęcając mi tyle czasu, ile było niezbędnie konieczne. Z kolei profesor Moll poświęcił mi dwa długie wieczory, profesor Krwawicz zaś przez półtora dnia podejmował Bogusława Biegańskiego, autora zdjęć, i mnie w swoim pięknym domu w centrum Lublina.
6 Było to więc pięć zupełnie niepowtarzalnych spotkań z ludźmi, których wiedza, doświad- czenie życiowe, osobowości – tak przecież różne – okazały się jednak bez wyjątku fascynują- ce. Gdybym miał zaczynać całą pracę od początku, moje wybory byłyby zapewne dokładnie takie same. Może tylko poszerzyłbym moją listę o kilka nazwisk, może bogatszy o doświad- czenia tych pięciu rozmów odważyłbym się na spotkanie z którymś z wybitnych lekarzy pro- wadzących badania podstawowe. Może zresztą jeszcze kiedyś to zrobię... Jacek Żakowski Warszawa, 30 grudnia 1983 r.
7 Rozmowa profesorem Tadeuszem KRWAWICZEM Mróz ujarzmiony Prof. dr hab. Tadeusz Krwawicz urodził się w roku 1910 we Lwowie. Studia medyczne odbył na Wydziale Lekarskim Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie i tam też podjął pracę w Klinice Okulistycznej. W 1939 roku uzyskał stopień doktora na podstawie rozprawy o własnościach kaliodopektycznych komórek rogówki. W latach 1944–1945 odbywał służbę wojskową jako zastępca komendanta do spraw lecz- niczych i ordynator Oddziału Ocznego II Szpitala Okręgowego w Lublinie. Po demobilizacji podjął pracę (początkowo jako adiunkt) w Klinice Okulistycznej Uniwersytetu im. Marii Cu- rie-Skłodowskiej w Lublinie. W latach 1948–1980 był kierownikiem tej kliniki. Stopień doktora habilitowanego uzyskał w 1949 roku na podstawie pracy o immunolo- gicznych właściwościach oka. W 1951 roku otrzymał tytuł profesora nadzwyczajnego, a w 1957 – profesora zwyczajnego. W latach 1953–1955 pełnił funkcję prorektora do spraw nauki Akademii Medycznej w Lublinie. Jest autorem kilku nowatorskich metod chirurgicznych, między innymi metody warstwowego przeszczepiania rogówki oraz operacyjnego leczenia daleko- i krótkowzroczności. W 1959 roku jako pierwszy zwrócił uwagę na możliwość wyko- rzystania niskich temperatur przy usuwaniu zaćmy (krioekstrakcja). Odkrycie to stało się im- pulsem do powstania – nie tylko w okulistyce – różnorodnych metod chirurgicznych, opar- tych na zastosowaniu zimna (kriochirurgia). W 1966 roku został wybrany pierwszym preze- sem Światowego Towarzystwa Kriochirurgów. W tym samym roku otrzymał Nagrodę Pań- stwową I stopnia. Od 1966 roku jest członkiem Polskiej Akademii Nauk. Przez wiele lat peł- nił funkcję prezesa Lubelskiego Towarzystwa Naukowego i Polskiego Towarzystwa Okuli- stycznego. Uzyskał również godność członka Międzynarodowej Akademii Okulistycznej i Deutsche Akademie der Naturfersecher „Leopoldina”. Jest członkiem kilkunastu krajowych i zagranicznych towarzystw naukowych, między innymi Oksfordzkiego Kongresu Oftalmolo- gicznego, Towarzystwa Oftalmologicznego Zjednoczonego Królestwa, Polskiego Towarzy- stwa Endokrynologicznego, Polskiego Towarzystwa Histochemików i Cytochemików. Jest także członkiem honorowym Niemieckiego Towarzystwa Oftalmologicznego, Amerykań- skiego Instytutu Barraquera, Wszechrosyjskiego Towarzystwa Okulistycznego, Czechosło- wackiego Towarzystwa Okulistycznego, Węgierskiego Towarzystwa Okulistycznego. Za swoje osiągnięcia otrzymał między innymi najwyższe międzynarodowe odznaczenie okulistyczne – Złoty Medal Barraquera, Nagrodę Fundacji Alfreda Jurzykowskiego, nagrodę specjalną Towarzystwa Kriochirurgii, nagrodę im. Teodora Axenfelda, nagrodę światową im. Nessima Habifa oraz wiele nagród i odznaczeń krajowych. Jest doktorem honoris causa Akademii Medycznej w Lublinie i Uniwersytetu im. Ignacego Semmelweisa w Budapeszcie. W 1981 roku przeszedł na emeryturę. – Panie Profesorze, Pańskie największe odkrycie, jakim jest kriochirurgia, stało się nie- zwykle popularne. Pisała o nim prasa, mówiono o nim w radiu i telewizji. Odnoszę jednak wrażenie, że przez te wszystkie lata, które minęły od ogłoszenia Pańskiej metody, starał się Pan o utrzymanie swojej osoby w cieniu tego wielkiego odkrycia. Mimo to właśnie Pan został laureatem plebiscytu na największe osiągnięcie nauki polskiej, ogłoszonego przez „Trybunę Ludu” i Polską Akademię Nauk z okazji XXX-lecia PRL. Był to jeden z powodów dla któ-
8 rych tak usilnie zabiegałem o spotkanie z Panem. Chciałbym mianowicie zapisać w mojej książce to, czego Pan w swoich niezwykle zwięzłych doniesieniach naukowych nie zapisał: proces powstawania warunków sprzyjających dokonaniu odkrycia, moment jego dokonania, proces udoskonalenia i rozpowszechniania nowej metody leczenia. Interesuje mnie więc wła- ściwie wszystko, co jest związane z Pańską osobą i dorobkiem. Chcę prosić, żeby mi Pan to wszystko opowiedział. Chcę namówić Pana na takie zwierzenia – rzekę, w których moja rola będzie się ograniczała do ukierunkowania Pańskiej opowieści. – Jestem wdzięczny, że zainteresował się pan moją nauką i osobą, ale oczekuje pan ode mnie najgorszej rzeczy, jaką może zrobić uczony – dyktowania wspomnień. Nie, nie, uczony mówiący dobrze o swoich odkryciach – to wychodzi fatalnie, to się jeszcze nikomu nie uda- ło... Może tylko Einsteinowi. On jeden zrobił to na pewno dobrze. Dominował nad opowie- ścią, ale sam pozostał w cieniu. Nie mogę się zgodzić na mówienie dobrze o sobie, nie będę się przed panem chwalił. Do tego jestem najmniej powołany. – Nie nalegam, żeby się Pan chwalił. Niech mi Pan opowie to wszystko sucho i obiektyw- nie. Tylko tyle. Wystarczy mi wymowa faktów. – Pan myśli, że to jest takie proste? Mieć dystans do samego siebie, do tego, co się robiło przez całe życie, do tego, co jest tego życia dorobkiem? Ja mam do swojej nauki stosunek obiektywny, ale emocjonalny. Jestem do niej bardzo przywiązany. Wszystko, co robię, trak- tuję emocjonalnie. Obiektywnie mogę panu opowiedzieć o procesach biochemicznych, ale nie o tym, jak tworzyłem moją naukę. To jest zupełnie niemożliwe. Niech pan sobie wyobrazi moje pierwsze poważne spotkanie z amerykańskimi okulistami już po odkryciu krio. Największy wśród nich specjalista od operowania zaćmy po prostu od- wraca się do mnie plecami. Czy można o tym obiektywnie, spokojnie opowiadać? I niech pan sobie wyobrazi: kilka lat później jego uczniowie, młodzi okuliści, mniej od niego zdolni, nie mający tej cudownej ręki – przyjmują technikę krio. On, któremu za operację płacono dzie- sięć tysięcy dolarów, bo miał 84 procent udanych zabiegów, obserwuje tych młokosów. Oka- zuje się, że mają 95, 96, 97, potem 98 procent wyleczonych tą metodą chorych. Jeszcze się broni, próbuje jakichś modyfikacji, ale musi się poddać – przyjmuje krio. Mówi mi potem: „Miał pan rację, krio to rzeczywiście trzecia ręka”. Może pan sobie wyobrazić, jakie to były dla mnie emocje? Dla mnie to ciągle jeszcze są emocje. – Chyba wiedział Pan już wówczas, że racja jest po Pańskiej stronie? – Racja to jeszcze nie wszystko. Czy nauka ma sens wtedy, kiedy dokonuje odkryć, czy wtedy, kiedy te odkrycia wprowadza w życie? Każde odkrycie, choćby największe, musi zjednać sobie ludzi. Nie wystarczy, że uczony coś odkryje. Musi jeszcze umieć to spopulary- zować. Samo odkrycie dla odkrycia nie ma żadnego znaczenia. A historia polskiej nauki pełna jest zapomnianych odkryć i zapomnianych odkrywców. Słyszał pan pewnie, że dobrymi chę- ciami piekło jest brukowane. Piekło naukowe brukowane jest zapomnianymi odkryciami. Był kiedyś taki polski lekarz mieszkający w Paryżu, nazywał się Ksawery Gałęzowski, który jako pierwszy przeprowadził operację odwarstwienia siatkówki, ale nie starczyło mu sił, żeby dotrzeć z tym do ludzi. Raz o tym gdzieś napisał i zamilkł. Przeszedł nie zauważony, jego dorobek się zmarnował. Dwadzieścia parę lat po nim tę samą metodę zastosował Jules Gonin, który uważany jest za jej autora. I słusznie, bo to jemu ją zawdzięczamy, choć być może wcześniej jeszcze dziesięciu okulistów robiło to samo przed nikim się nie chwaląc. Tyl- ko że to była ich prywatna sprawa. – Czyli nie tylko wiedza, ale też walka. – Pewnie, każdy walczy o swoje. Wie pan, jaki jest najwyższy stopień ludzkiej zawiści? Homo homini profesor est. Musi być walka. I to jest walka ogólnoświatowa, bo nauka jest tylko jedna – ogólnoświatowa. Nie ma nauki amerykańskiej, polskiej, warszawskiej, lubel- skiej czy lubartowskiej. Jest jedna nauka przez duże N, a reszta jest tylko wtórnością, udawa- niem nauki, puszeniem się.
9 – Panie Profesorze, chciałbym, żebyśmy wrócili do źródeł, do Pańskich korzeni. Zacznij- my od naszkicowania obrazu świata, w którym zdobywał Pan swoje pierwsze życiowe do- świadczenia. Jest rok 1910, Lwów. Rodzi się ktoś, kto pięćdziesiąt lat później dokonać ma rewolucji w okulistyce. Jego ojciec jest waffenmeistrem armii Najjaśniejszego Pana Cesarza Franciszka Józefa. Matka zapewne przy mężu. Jak wyglądał ich dom? Co Pan z niego pa- mięta? – Szczerze mówiąc, zbyt wiele z tego lwowskiego domu nie pamiętam, bo byłem jeszcze dzieckiem, kiedy ojciec odszedł z armii i przenieśliśmy się do Niżniowa, gdzie otrzymał po- sadę drogomistrza. Pamiętam przede wszystkim poczucie bezpieczeństwa, absolutnego bez- pieczeństwa, które ojciec mi dawał. To było najważniejsze. Zawsze tak było. Sam dom nie był nadzwyczajny. Raczej zupełnie średni, przeciętny – służbowe mieszkanie na cytadeli, spokój, stabilizacja, matka, która się krząta. To wszystko. Ale właściwie wychowałem się na Podolu, w Niżniowie. Wie pan, gdzie jest Niżniów? Nad Dniestrem, tuż nad Dniestrem, koło Stanisławowa. Wie pan, gdzie jest Stanisławów? Jakieś sto kilometrów na południowy wschód od Lwowa. Stanisławów był miastem wojewódzkim, przeszło pięćdziesięciotysięcz- nym. Niżniów – małym, pięciotysięcznym miasteczkiem na końcu Rzeczypospolitej, na koń- cu Kresów. – Przyznam się Panu, że Kresy są dla mojego pokolenia pojęciem magicznym. Literackim, może historycznym, ale w każdym razie zupełnie abstrakcyjnym i zarazem fascynującym. Nie tylko dlatego, że już ich nie ma. Także dlatego, że tak dobrze znamy je z Miłosza, Konwic- kiego, Wańkowicza. Ciekaw jestem, jak Pan wówczas tę kresowość odbierał? Czy rzeczywi- ście w tamtejszej atmosferze była jakaś zauważalna emocjonalna zawiesina? – Coś było na pewno, ale my tego wtedy jakoś szczególnie nie odbieraliśmy. Dopiero póź- niej uświadomiłem sobie ów kresowy fenomen koegzystencji, fenomen pogranicza. Byli tam przecież Polacy, byli mówiący językiem zbliżonym do polskiego Rusini, byli Żydzi, a nie przypominam sobie, żeby z tej różnorodności wynikały jakieś kłopoty. Kiedy się przycho- dziło do jakiejś wsi, a często chodziliśmy na takie wycieczki, zaraz człowieka ugościli, po- częstowali mlekiem, chlebem, a kiedy się chciało zapłacić, to była wielka obraza. Ludzie byli prości, żyjący w zgodzie z prawami natury, kultywujący tradycje, bardzo religijni, przestrze- gający ewangelicznych zasad. Mężczyźni chodzili w wyrzucanych na spodnie koszulach i w bardzo pięknych haftowanych toczkach, kobiety w zapaskach. Nie przypominam sobie, żeby tamtejsi chłopi nosili miejskie ubrania. – Nie czuł się Pan obco w tamtym świecie? – Nie. To był nasz wspólny świat, w którym nikt nie czuł się obco. – Pański ojciec był w Niżniowie drogomistrzem... – Tak, ale właściwie prowadził kamieniołom. Kiedy przyszła pierwsza wojna światowa, ojca wzięto do wojska. Jako drogomistrz otrzymał zadanie wysadzania mostów. Siedzieliśmy z matką w naszym domu w Niżniowie nad Dniestrem i oglądaliśmy wojnę. Na zachodnim brzegu byli nasi, Austriacy. Do wschodniego zbliżali się Rosja nie. Ojciec był przy moście. Wszystko mieliśmy spakowane, konie zaprzęgnięte, czekaliśmy tylko, aż ojciec wysadzi most i przyjdzie po nas, żeby wycofać się razem z armią. – Powiedział Pan: „nasi Austriacy”. – Tak, tak. Niech pan pamięta, że to były Austro-Węgry, rządzone przez miłościwie nam panującego Franciszka Józefa. To wojsko, z którym szliśmy, było niby austriackie, ale w gruncie rzeczy polskie, bo oficerami byli Polacy, żołnierzami też często byli Polacy, czasem nasi Rusini. Dziś trudno nawet uwierzyć, jak dużo w tamtym zaborze było wolności. W szkole, do której chodziłem, wisiały portrety cesarza, ale pod tymi portretami śpiewaliśmy buntownicze piosenki:
10 „Boże Ojcze, Twoje dzieci Płaczą, żebrzą lepszej doli. Rok po roku marnie leci – My w niewoli, my w niewoli...” Widzieli to dyrektorzy, inspektorzy, i nikt się nie czepiał. Była jakaś taka tolerancja, a z naszej strony poczucie stabilizacji, trwałości tych układów. I niech mi pan wierzy, że między ludźmi nie było żadnych antagonizmów, chociaż był oczywiście „Sokół” i inne niepodległo- ściowe przygotowania. – Po wojnie, o ile wiem, Pańscy rodzice nie wrócili już do Niżniowa? – Nie, ale osiedli w pobliskim Kałuszu, który był już średnim, jak na kresowe warunki, bo dwunastotysięcznym miastem. – Pan zaś ukończył gimnazjum w Kałuszu, a potem zaczął pracę w kopalni. Jak to się stało? – Kałusz był miastem górniczym, skupionym wokół kopalni soli potasowych i soli jadal- nej. Dookoła miasta widać było szyby kopalni gazu. Wśród ojców moich kolegów z gimna- zjum najpotężniejsi byli właśnie dyrektorzy kopalni. Wśród dyrektorów zaś najpotężniejsi byli inżynierowie górnicy, którzy mieli nie tylko pieniądze i władzę, ale też autorytet fachow- ców. Moim marzeniem było zostać inżynierem górnikiem i wrócić do Kałusza w aureoli fa- chowca, którego wszyscy muszą słuchać. Postanowiłem więc zdawać do krakowskiej Aka- demii Górniczo-Hutniczej. – Zdaje się, że nie byłby Pan pierwszym górnikiem w rodzinie Krwawiczów? – Tak, w kopalni soli potasowych koło Kałusza całe życie spędził mój dziad po mieczu, Michał Krwawicz, ale w czasie gdy ja kończyłem gimnazjum, on już nie żył. W każdym razie pracę w ko- palni podjąłem, żeby zdobyć dodatkowe punkty na AGH. Wówczas dostanie się na Wydział Górni- czy stanowiło jeszcze nie lada problem, bo przyjmowano zaledwie kilkanaście osób. – O ile wiem, dostał się Pan od razu. – Właśnie dzięki punktom za pracę w kopalni. – Ale po roku zrezygnował Pan z tych studiów. – Tak, bo zobaczyłem, że świat nie kończy się na kopalni soli. W Krakowie zostałem pre- fektem w Bursie Rzemieślniczo-Rękodzielniczej księdza Kuznowicza przy ulicy Krupniczej. Mieszkali tam też studenci Uniwersytetu Jagiellońskiego, między innymi medycy. W pro- gramie pierwszego semestru miałem wykłady z higieny, które prowadził profesor Tomasz Janiszewski. Dzięki tym wykładom popadłem w autentyczną fascynację medycyną. Górnic- two przestało się dla mnie liczyć. Zacząłem chodzić na wykłady z medykami. Bardzo szybko zrozumiałem, że popełniłem fatalny błąd i jak najprędzej muszę się przenieść na medycynę. Wróciłem więc do Lwowa. – Nie myślał Pan o studiach na Uniwersytecie Jagiellońskim? – Nie, Lwów był znacznie bliżej moich rodzinnych stron, a poza tym wstydziłem się tej dezercji przed kolegami z Wydziału Górniczego – wolałem ich nie spotykać. – Jak te Pańskie studia wyglądały? – O, to był bardzo piękny, miły okres. Studia nie były ciężkie. Wystarczyło, że w ciągu czterech lat zaliczyło się pierwsze dwa lata studiów i już można było studiować bez końca. Tylko ten jeden warunek przestrzegany był rygorystycznie. Nie musieliśmy więc tak bardzo ślęczeć nad książkami. Życie studenckie to było przede wszystkim życie towarzyskie, kole- żeńskie: korporacja, filistrzy, pojedynki. Student był we Lwowie kimś, to nie był pętak. Stu- dent bez kompleksów rywalizował z oficerami garnizonu, a że oficerowie też mieli swoje ambicje, często kończyło się na ubitym polu. Jednostronne protokoły, które spisywano w przypadku niestawienia się pozwanego, właściwie się nie zdarzały, bo to oznaczało pełen ostracyzm, bojkot towarzyski. – Na uniwersytecie?
11 – Przede wszystkim w domu akademickim i w korporacji. Dla wielu z nas układem odnie- sienia były korporacje, czyli kręgi towarzyskie w pewien sposób sformalizowane, tworzące wspólnoty intelektualne, często także z udziałem profesorów. Profesorów mieliśmy wyśmie- nitych. To byli ludzie europejskiego formatu. Uniwersytet Jana Kazimierza nie musiał mieć kompleksu prowincjonalności – właśnie dzięki profesorom. Ale ta wielkość nie powodowała puszenia się. Profesor poczytywał sobie za zaszczyt, jeżeli korporacja wybrała go na filistra. Pan pewnie nie wie, kto to byli filistrzy. Filister to był profesor zaprzyjaźniony z korporacją. Filistra zapraszało się na korporacyjne spotkania w tanich restauracyjkach, gdzie przy piwie odbywały się dyskusje o wszystkim. I profesorowie bardzo chętnie przychodzili na te spotka- nia. Korporacja była dla studenta jak rodzina. Oczywiście, były też korporacje endeckie, anty- semickie, ale ich antysemityzm wyglądał w ten sposób, że głośno krzyczeli „precz z Żydami”, a spotykali się w żydowskiej knajpie i nie przeszkadzało to ani im, ani Żydowi, u którego brali na kredyt. Zdarzały się też burdy, rozruchy, utarczki z policją, kiedy kogoś zamknęli. Ale wtedy między nas a policję wjeżdżał swoją bryczką rektor Uniwersytetu Jana Kazimierza, ksiądz-biskup Adam Gerstmann, obiecywał załatwić sprawę, i do poważniejszych starć nie dochodziło. To była kwestia autorytetu rektorskiego. Wszyscy ufali księdzu-rektorowi i wszyscy go kochali. Profesorowie byli także otaczani niespotykanym dziś szacunkiem. Nie wyobrażam sobie, żeby ktoś nie przepuścił profesora w drzwiach, nie ustąpił mu miejsca w tramwaju albo nie ukłonił się – nawet jeżeli to był profesor z innego wydziału. Podziwialiśmy profesorów jako ludzi nauki i byliśmy z nich dumni. Mieć w indeksie podpisy profesora Wła- dysława Szymonowicza, profesora Adolfa Becka czy profesora Jakuba Parnasa – to był dla nas zaszczyt. – Kto był w tamtych latach Pańskim mistrzem? – Mówiłem panu, że mieliśmy wielu znakomitych profesorów. Wszyscy byli mistrzami. – A profesor Grek? – To była całkiem inna sprawa. Profesora Greka poznałem już po absolutorium, w zupełnie przypadkowych okolicznościach. Otóż na piątym czy szóstym roku studiów zaprzyjaźniłem się z nieco starszym ode mnie kolegą, który był synem znanego, ale już dawno nieżyjącego profesora interny. Razem uczyliśmy się i razem skończyliśmy studia. Ogromnie podobało się to jego ojczymowi, profesorowi interny Grekowi, który nawet zaprosił mnie na rozmowę i zaproponował mi adiutum, czyli rodzaj półasystentury. Nie było to dużo, ale pozwalało wy- żyć. W każdym razie profesor Grek pomógł mi wówczas ustabilizować się w Klinice Chorób Wewnętrznych. – Dociekam tak Pańskich uniwersyteckich doświadczeń, bo przed Panem na tym samym uniwersytecie studiował profesor Adam Gruca – również światowej sławy lekarz. Można by zresztą wymienić jeszcze z tuzin wielkich lekarskich nazwisk związanych z Wydziałem Le- karskim Uniwersytetu Jana Kazimierza... – To już sprawił lwowski genius loci. Tam był wielki profesor Napoleon Gąsiorowski, tam był wielki profesor Tadeusz Ostrowski. Byli sami wielcy profesorowie. Trudno nawet wyli- czyć, bo niemal wszystkich moich ówczesnych profesorów uważałem za wielkich lekarzy i uczonych. Dla mnie najważniejsze jest to, że takimi pamiętam ich do dzisiaj. Niełatwo było się tam dostać, skończyć też było niełatwo. Mniej więcej połowa odpadała. Ci, którzy ukończyli studia, musieli już rzeczywiście coś sobą reprezentować. W czasie ostatniej promocji na Wy- dziale Lekarskim Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie oprócz mnie doktoraty otrzymali późniejsi profesorowie Kędra i Wątorski. Trzech doktorów – trzech profesorów. To chyba o czymś świadczy. Zresztą sama promocja była wówczas uroczystością bardzo podniosłą. Rektor, senat, wszyscy profesorowie wydziału występowali oczywiście w togach. Wszyscy inni we frakach. Było nie do pomyślenia, żeby przyjść w zwykłej marynarce, a w smokingu też przed południem nie wypadało, więc jeżeli nawet ktoś nie miał własnego fraka, to musiał gdzieś po- życzyć, chociażby w publicznej wypożyczalni. Obowiązywał zupełnie inny genre niż dziś.
12 – Po doktoracie przeniósł się Pan do Kliniki Okulistycznej. Jak do tego doszło? – Właściwie nawet nie miałem się skąd przenosić, bo w Klinice Chorób Wewnętrznych nie miałem przecież etatu. Natomiast wkrótce po uzyskaniu doktoratu dowiedziałem się, że pro- fesor okulistyki Adam Bednarski chce przyjąć asystenta. Zazwyczaj, by dostać się do kliniki, trzeba było mieć protekcję, ale Bednarski zawiódł się poprzednio na kimś protegowanym i postanowił, że tym razem sam sobie kogoś znajdzie. Ja myślałem raczej o chirurgii, bo wy- dawało mi się, że to właśnie jest dla lekarza najciekawsza praca. Wtedy wezwał mnie profe- sor Grek. „Panie doktorze – zaczął mnie przekonywać – niech się pan dobrze zastanowi nad propozycją profesora Bednarskiego. Ja wiem, że pan marzy o chirurgii, ale na asystenturę chirurgiczną może pan czekać nawet dziesięć lat, a przecież musi pan z czegoś żyć. Wiem, że ciężko jest rezygnować z tego, co wydaje się najbardziej interesujące, ale nie zawsze można sobie wybrać specjalność. Czasem trzeba zgodzić się na tę, którą podsuwa los. Zresztą sam znam kogoś, kto długo bronił się przed okulistyką, a kiedy już w nią wszedł, okazał się wy- bitnym lekarzem i właśnie w tej dziedzinie znalazł swoje powołanie. Dlatego niech pan do- brze przemyśli możliwość uzyskania asystentury u profesora Bednarskiego, niech pan tej szansy nie lekceważy”. – I nie zlekceważył jej Pan. Ciekaw jestem, jak wyglądało Pańskie spotkanie z profesorem Bednarskim i przyjęcie Pana do pracy. – Bardzo prosto. Poszedłem do gabinetu profesora i powiedziałem: „Bardzo przepraszam pana dziekana, że mu przeszkadzam, ale zgłaszam się na wolne miejsce, którym pan dziekan zdaje się w swojej klinice dysponuje. Chciałbym pozostać w tej klinice, z jednym wszakże zastrzeżeniem, jeżeli pan dziekan zechce to łaskawie zrozumieć. Chciałbym, żeby pan dzie- kan zgodził się, że jeżeli po dwóch miesiącach nie będę tu widział swojej przyszłości, to pan dziekan pozwoli mi odejść i nie będzie się gniewał”. – I co Panu Bednarski odpowiedział? – „Dobrze, proszę pana, dobrze, do widzenia panu”. – Został Pan więc okulistą mimo woli. – Tak, podobnie jak wielu innych. Po dwóch miesiącach oczywiście nie chciałem już opu- ścić kliniki. Okazało się, że rację miał profesor Grek. – Ale przecież pierwszy kontakt z okulistyką nawiązał Pan już pisząc pracę doktorską na temat własności kaliodopektycznych komórek rogówki. Ostateczny wybór nie był więc przy- padkowy. – Doktorat nie był kontaktem z okulistyką, tylko z okiem. – O co dokładnie chodziło w tej pracy? – Nie pamiętam. – Dobry dowcip. Nie zdałby Pan egzaminu u samego siebie. – Na szczęście jeszcze nie jest ze mną tak źle. Ale wie pan, pewien znany profesor zebrał po cyklu wykładów wszystkich słuchaczy – studentów i lekarzy – i powiedział: „Panowie (pań jeszcze wówczas w tym towarzystwie nie widywało się), powiedziałem wam wszystko zgodnie z moją najlepszą wiedzą i dziękuję wam, że zechcieliście tego wysłuchać, ale za dwadzieścia lat połowa z tego okaże się nieprawdziwa albo przestarzała. Sęk w tym, że nie potrafię powiedzieć, która to będzie połowa”. – Nie wykręci się Pan tą anegdotą, bo Pańską pracę doktorską wciąż jeszcze wymienia się w bibliografiach. – Tak, gdyż chodziło w niej o wykrycie pewnego występującego w warstwie właściwej ro- gówki mechanizmu obronnego, którego istnienia można się było wcześniej domyślać, ale którego nikt nie wyjaśnił. – Mówi Pan o czynnej mezenchymie? Co to właściwie jest? – Trudno nam o tym rozmawiać, bo nie jest pan lekarzem i nie wiem, na ile pan się orien- tuje w anatomii mikroskopowej oka.
13 – Poświęciłem trochę czasu na przygotowanie się do tej rozmowy, ale przyjmijmy, że wiem tyle, ile Pański przeciętny pacjent. Proszę sobie wyobrazić, że tłumaczy to Pan swoje- mu choremu. – To nie jest takie proste, jak się panu wydaje, ale niech będzie. Chodzi o to, że rogówka nie jest ukrwiona. Zastanawialiśmy się, jak wobec tego przebiegają w niej reakcje odporno- ściowe. Powstała hipoteza, że niektóre komórki tej błony są komórkami wędrującymi w sta- nie spoczynku, w pewnych zaś okolicznościach, pod wpływem pewnych bodźców, stają się wędrującymi komórkami żernymi, które pochłaniają i niszczą różne szkodliwe substancje. – W jaki sposób doszedł Pan do takich wniosków? – Podobny mechanizm występuje w skórze, wystarczyło to tylko skojarzyć. – Nikt tego wcześniej nie skojarzył? – Pewnie ktoś to skojarzył, ale problem polegał na dokonaniu odpowiednich obserwacji i udokumentowaniu ich. Przede wszystkim trzeba było znaleźć jakiś czynnik pobudzający te komórki. Ja zastosowałem roztwór azotanu srebra i powiodło się. Ale tego nie trzeba brać za coś wielkiego. Nie trzeba uważać za coś nadzwyczajnego, jeżeli uczonemu uda się coś takie- go odkryć, bo to jest jego praca. Raz się udaje, raz nie, ale jeżeli się udaje, jest to zupełnie naturalne. Zgoda? – Zgoda. Porozmawiajmy więc o czymś, co pewnie jest dla Pana jeszcze bardziej natural- ne. Zdaje się, że zaczął Pan bardzo wcześnie operować – znacznie wcześniej niż okuliści, którzy dziś zaczynają swoją pracę. – Wcześnie zacząłem robić to, co było w granicach moich możliwości, to znaczy wszystko poza gałką oczną. Nikt natomiast nie otwierał samego oka w pierwszym roku pobytu w klini- ce. Operator musi wiedzieć, jak wszystko zaplanować, jak pokierować operacją, co z asystą, co z tymi, którzy zasną przy stole. To jest walka i nie może jej prowadzić nikt, kto nie jest do końca pewien swego, bo przy stole potrzebna jest bezwzględna stanowczość, absolutna suwe- renność decyzji. Tego trzeba się nauczyć, zanim samemu weźmie się nóż. Potem, przed ope- racją, trzeba jeszcze nie spać w nocy, żeby sobie wszystko uporządkować, i po operacji znów trzeba nie spać, tylko czekać, żeby rano pójść do kliniki i zobaczyć, jak ten chory wygląda. – Taka właśnie była ta Pańska pierwsza operacja okupiona nie przespanymi nocami? – Nie, ja spałem w nocy, ale do dziś pamiętam tamte dni bardzo dokładnie, zadziwiająco dokładnie. To było już na sali operacyjnej. Miałem – jak zwykle – asystować. Przed samą operacją starszy lekarz, którego do dziś bardzo ciepło wspominam, zaproponował: „Panie profesorze, może dziś doktor Krwawicz przeprowadzi operację zaćmy”. Profesor był akurat zamyślony i nawet nie podnosząc oczu wyszeptał: „Tak, tak, bardzo proszę, oczywiście”. – Więc zaczęło się niespodziewanie. – Tak, i nie wyglądała ta operacja tak, jak ją sobie wyobrażałem. Wie pan, ja ją sobie wcześniej wymarzyłem, wyrysowałem, wyćwiczyłem. To była katarakta – najpiękniejsza, najbardziej fascynująca operacja, jaką się wówczas robiło, bardzo elegancka, ale wymagająca perfekcji, dająca bardzo mały margines błędu. Profesor stał za mną cały czas, czułem, że jest napięty, że gotów jest złapać za rękę, jeżeli wykonam jakiś fałszywy ruch. Bardzo trudno mi się przez to operowało – jakbym miał drewniane palce. – Ale dotrwał Pan do końca. – Tak, dotrwałem, i co najważniejsze, operacja się udała. Nie przyniosła mi jednak tego zadowolenia, tego spełnienia, którego oczekiwałem. To przyszło dopiero później. Wie pan, przy katarakcie wydaje się, że jest dużo miejsca, ale wystarczy jeden nieprecyzyjny ruch, że- by znikły wolne przestrzenie – wtedy każdy następny ruch musi być już absolutnie precyzyj- ny, nie ma żadnego marginesu błędu. Dlatego później uważałem, że zawsze muszę być obec- ny przy operacji – w końcu to ja odpowiadałem za pacjenta, a jeśli coś się nie uda, nie jest ważne, kto był przy stole. Ważne, kto go tam postawił. – I rzeczywiście, kiedy już został Pan kierownikiem kliniki, zawsze był Pan obecny przy operacji?
14 – Tak, to był mój obowiązek. Kiedy byłem w Lublinie i robiło się kataraktę, albo opero- wałem sam, albo przynajmniej stałem przy stole. Oczywiście nie byłem obecny podczas trwania całej operacji – to było niemożliwe, bo często operowaliśmy przeszło dwudziestu chorych dziennie. Wchodziłem tylko na ten najważniejszy moment. Były czynności, które zawsze wykonywano tylko w mojej obecności. – Co to były za czynności? – Przede wszystkim wykonywanie cięcia i uchwytywanie zaćmy. – I zdążał Pan do tych wszystkich operacji? – Jeżeli nie zdążałem, czekano na mnie. To są zbyt poważne sprawy, żeby się spieszyć. Musiałem być, żeby w razie potrzeby krzyknąć, zatrzymać źle ułożoną rękę, pogonić asystę. Niektórzy się potem obrażali, czuli się dotknięci, bo zdarzało mi się i mocniejsze słowo, i szturchnięcie kogoś, i obsobaczenie, ale przy stole nie ma czasu na konwenanse. Sala opera- cyjna to nie jest salon, to jest pole walki, bo operacja to jest walka i rządzą nią prawa walki. Nawet mój profesor – człowiek o nienagannych manierach, układny, grzeczny, szanujący młodych, koleżeński – przy stole operacyjnym to był czort! Jakby jakiś inny duch w niego wstępował. Takie słowa, jakie tam można było od niego usłyszeć, gdzie indziej nawet by mu do głowy nie przyszły. To jest zbyt wielkie napięcie, żeby je opanowywać. Kiedyś, pamiętam, któryś asystent wyprowadził profesora z równowagi i ten wybuchnął: „Ja pana za to zastrze- lę!” Wtedy ktoś, kto już wiedział, że profesorski gniew kończy się wraz z operacją, powie- dział spokojnie, tak jakby zwracał się o skalpel czy igłę: „Siostro, proszę wygotować pistolet dla pana profesora”. Profesor nawet tego nie usłyszał. – Wróćmy do czasów lwowskich. Czy miał Pan jakiś przypadek, jakiegoś pacjenta, które- go z tamtych czasów szczególnie dobrze Pan pamięta? – Tych operacji i pacjentów były setki, może tysiące. Niech pan pamięta, że to była wojna. Przez Lwów przetaczał się front, byliśmy zalewani urazami, często beznadziejnymi. Dużo było dzieci, którym nie mogliśmy pomóc. To było najboleśniejsze, najtragiczniejsze. Kiedyś przyjechała do nas matka z takim chłopcem. Wiedziałem, że nigdy już nie będzie widział. Nie mogłem przywrócić mu wzroku, ale przecież nie mogłem też pozbawić go na- dziei, bo bez nadziei żyć nie sposób. To był rozumny chłopiec, mądry, już dziesięcioletni. Twarz miał zmasakrowaną przez jakiś niewypał. Nie wiedziałem, czy on w ogóle przeżyje, ale wiedziałem, że jeżeli przeżyje, to kiedyś i tak zrozumie, i pogodzi się. Tymczasem jednak musiałem powiedzieć coś, co nie odbierze mu nadziei, ale przygotuje do pogodzenia się z losem. Uważałem, że w takiej chwili lekarz nie może zostawić pacjenta. Powiedziałem wtedy: „Wiesz, nie jestem pewien, czy odzyskasz wzrok, ale nawet jeżeli nie – będziesz żył, będziesz może wielkim poetą, może nawet bardzo wielkim poetą. Żył kiedyś taki pan, o którym mó- wią, że był największym poetą na świecie. Mieszkał w starożytnej Grecji i do dziś nikt go nie doścignął. Nazywał się Homer. Opisał podróże, morza, wyspy i chociaż był zupełnie ślepy, zrobił to tak pięknie, że nikt nie może się z nim równać”. Dla tego chłopca, który wychował się gdzieś na Podolu, Grecja i Homer musiały być pojęciami abstrakcyjnymi, lecz słuchał mnie uważnie. Widziałem, że słuchałby jeszcze, ale musiałem już iść do innych chorych, więc pogłaskałem go po głowie, ścisnąłem mu ramię i tak się rozstaliśmy. Czterdzieści lat później przysłał mi zbiorek swoich wierszy z dedykacją, której fragment brzmi tak: „Pewien Grek ociemniały z Hellady Że się nie spotkał był z Krwawiczem Homerem został od Iliady A byłby widzem”. Widzi pan, ten człowiek jest szczęśliwy – ślepy, ale szczęśliwy. To wielka rzecz. Ja się nawet nie spodziewałem, że ten chłopiec to tak zapamięta, że tak bardzo weźmie sobie to do
15 serca, że znajdzie mnie po czterdziestu latach. On tu pisze: „Wiele zależy od ciasta w dzieży. Są różni ludzie, jak trumny – Jeden się wstydzi, że nie widzi, A drugi dumny”. On jest dumny. To jest taka smutna duma, ale to też jest sztuka – umieć żyć z tą świado- mością. Nie zapominać, nie godzić się, tylko przyjąć to tak, jak przyjmuje się odmienność, którą można się szczycić. – To rzeczywiście bardzo piękne, tym bardziej że przecież nie był Pan jeszcze wówczas starym doktorem. Był Pan młodym, początkującym lekarzem, a młodzi lekarze rzadko zdo- bywają się na takie gesty – wierzą raczej w medycynę niż w psychologię. – Teraz tak, ale wtedy, wobec powszechności tego nieszczęścia, wobec którego byliśmy zupełnie bezradni – bo przecież chłopcom, którym niewypał zniszczył oczy, żaden lekarz nie mógł już pomóc – wszyscy byliśmy szczególnie poruszeni. W klinice bardzo szybko zabrakło starszych lekarzy. Zaraz na początku wojny umarł profesor Bednarski. Któregoś dnia zasłabł po prostu w dorożce wiozącej go do kliniki. Zaalarmowany przez portiera zdążyłem jeszcze zbiec na ulicę; wziąłem profesora na ręce, zaniosłem go do kliniki, ale kiedy doszedłem na górę, już nie żył. Później zginął docent Grzędzielski – znakomity operator, który byłby dziś światowej sławy okulistą. Zostało więc tylko trzech asystentów: Olech, Lapierre i ja. Przez to czuliśmy się zobligowani do szczególnego wysiłku, poczuliśmy się starsi, znacznie bardziej dojrzali, niż byliśmy w rzeczywistości. Wiedziałem, że mój profesor, gdyby żył, też by tak postąpił. Skoro nie było profesora, musiałem go zastąpić, przynajmniej tam, gdzie umiałem. To było oczywiste. – Pracujący w klinice młody lekarz ma zawsze nad sobą profesorów, docentów. Pan ich stracił. Była to szansa na usamodzielnienie, ale też było to chyba zagrożenie pewnym zasto- jem, zagubieniem. Bez dostępu do prasy medycznej, bez profesora, w zalewie pracy tracił Pan szansę na rozwój naukowy. – W klinice nie było wówczas takiego nastroju, żeby myśleć o tym, jak by tu popracować naukowo. Była ciężka praca, uczenie się zawodu. Zresztą, co to jest nauka? Nauka to jest nie- pokój. Człowiek natrafia na jakiś fakt, nie wie, co on znaczy, więc chodzi, myśli, próbuje znaleźć rozwiązanie. To właśnie jest nauka. Nie biblioteka, nie czasopisma. Czasopisma też są oczywiście potrzebne, żeby wiedzieć, co się gdzie indziej robi, bo to zapładnia, i żeby nie wyważać otwartych drzwi. Ale bez czasopism też można robić naukę, można robić odkrycia. Nauka to jest myślenie, twórcze myślenie – tylko tyle, i to mogliśmy robić, tego nikt nie był w stanie nam zabrać. – W 1944 roku został Pan w klinice zupełnie sam. Miał Pan wówczas trzydzieści cztery lata, pięć lat wcześniej uzyskał Pan doktorat, zaledwie pięć lat zajmował się Pan okulistyką. Czy był Pan już w pełni samodzielny? Czy potrafił Pan sobie zupełnie sam poradzić? – Nie byłem zupełnie sam. Miałem do pomocy lekarza ogólnego, który się u nas zaczepił, i dobrze wyszkolone pielęgniarki. Co to znaczy: czy byłem samodzielny? Byłem samodzielny! Wtedy, żeby zostać samodzielnym okulistą, nie trzeba było zdawać egzaminów i odpracowy- wać staży. Okulistą był ten, kogo profesor uznał za okulistę. Jak komuś profesor zostawiał ciężkie przypadki do zoperowania, to znaczy, że uważał go za okulistę. A mnie zostawiał, czyli musiał mieć do mnie zaufanie. Zresztą byłem w sytuacji przymusowej, musiałem być zupełnie samodzielny i musiałem robić wszystko to, co dotąd robił mój profesor. Później, kiedy musiałem odejść z kliniki, ten lekarz ogólny został tam zupełnie sam i też musiał sobie radzić. – No właśnie, w 1944 roku znalazł się Pan w Lublinie. Jak to się stało? – Całkiem po prostu: dostałem kartę powołania i rozkaz wyjazdu do Lublina, więc wzią- łem plecak, trochę narzędzi, trochę bielizny i ruszyłem. Kląłem ten plecak na czym świat stoi, bo ważył chyba ze dwadzieścia kilo, ale potem na miejscu błogosławiłem go, bo narzędzia okazały się niezbędne. W szpitalu z początku nie mieli nic poza morzem roboty. Spędziłem tam rok, kiedy więc mnie zdemobilizowano, do Lwowa nie miałem już powrotu.
16 – Mógł Pan jednak wyjechać do Wrocławia, Gdańska, Poznania. Dlaczego został Pan w Lublinie? – Po pierwsze, wcale nie miałem tak wielu propozycji. Wrocław, Gdańsk, Poznań były już obsadzone przez starszych kolegów ze Lwowa i z Wilna. Nikt tam na mnie z otwartymi ra- mionami nie czekał. Po drugie, tutaj, w Lublinie, poznałem profesora Ignacego Abramowicza z Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie. Zaprzyjaźniliśmy się, kiedy jeszcze byłem w woj- sku. Profesor Abramowicz był teraz kierownikiem Kliniki Okulistycznej na Uniwersytecie Lubelskim i często wpadał do mnie, na Oddział Oczny II Szpitala Okręgowego. Był to prze- miły, przeuroczy człowiek, nawet jak na tamte czasy niezwykły. W wojsku, jak to w wojsku – dostawałem pieniądze, nawet sporo, ale kiedy mnie zdemobilizowano, musiałem zacząć zara- biać. Otworzyłem więc praktykę. To nie była dobra praktyka – tyle żeby przeżyć. Kiedyś się rozchorowałem i profesor mnie zastępował. Do dziś pamiętam, jak przychodził potem do mnie, wyciągał z kieszeni wszystkie pieniądze, które udało mu się zarobić, i kładł je na stole. Próbowałem tłumaczyć, że te pieniądze należą do niego, że wedle wszelkich zasad powinien wziąć przynajmniej połowę, ale zawsze w taki sam zdecydowany, kategoryczny sposób kładł na blat tę garść monet i banknotów, nawet nie podejmując dyskusji. Potem zacząłem z nim pracować i było to bardzo kształcące, ale to już nie był mój „rodzony” profesor. Zresztą wkrótce wyjechał do Gdańska. Miałem tam jechać z nim, ale w końcu okazało się, że jestem potrzebny w Lublinie, więc już tu zostałem. – I zaczął Pan tutaj budować swoje nowe życie albo raczej odbudowywać stare na nowym miejscu. – Widzę, że się panu podoba ten Siemiradzki, ciągle pan na niego zerka. – Wspaniały jest. – Lubi pan Siemiradzkiego? – Nie bardzo. – To jest Siemiradzki, jak nie-Siemiradzki. To niebo, morze – coś tak wspaniałego, że zawsze jestem poruszony, gdy na to patrzę. Jestem zafascynowany malarstwem, szczególnie siedemnastowiecznym. Wie pan, czasami jestem chory na jakiś obraz. A pierwsza rzecz w dobrym obrazie to jest to, czy on jest na sprzedaż. Czasem na jakiś obraz trzeba czekać i sto lat. Muzea mogą sobie na to pozwolić, człowiek nie! Tego Siemiradzkiego nigdy pan nie ku- pi. Ja go nie sprzedam i mój syn też go nie sprzeda. Nigdy nie będzie na sprzedaż. Druga rzecz, musi pan mieć pieniądze akurat wtedy, kiedy sprzedają obraz, który chce pan kupić. Ja do dziś nie mogę sobie darować, że nie kupiłem jednego pięknego Chełmońskiego. Nie mia- łem wtedy dość pieniędzy. Był wspaniały, cudowny, chorowałem na niego całe lata. Chcieli za niego pół miliona czy nawet sześćset pięćdziesiąt tysięcy. Ja wtedy tyle nie miałem. Mo- głem dać sto pięćdziesiąt, resztę bym spłacił, ale nie chcieli gadać. „Daj pan trzysta to bę- dziemy czekać na resztę”. Teraz myślę, że jednak trzeba się było wyprzedać. zebrać te trzysta tysięcy i kupić go. Był tego wart. – Kto jest Pańskim ulubionym malarzem? – Bardzo lubię martwą naturę Petera Claesza, a z Polaków – bo pan pewnie pyta o polskich malarzy – lubię Młodą Polskę: Józefa Chełmońskiego, Kazimierza Sichulskiego, Jacka Mal- czewskiego. – Do którego z Pańskich obrazów jest Pan najbardziej przywiązany? – Może do Brandta. – Rzeczywiście jest wspaniały. – To jest cała Polska. Taka właśnie jest. Nie zielona, fioletowa, nie z różowymi elewacja- mi. Polska jest czarna albo szarobiała, z chmurami, bez słońca. Dlatego sztuczny jest Siemi- radzki, a prawdziwy Brandt. Dlatego w Polsce ściany powinny być białe. To jest jeden z lep- szych obrazów Brandta. Może tylko „Bitwa pod Kołdynką” jest lepsza. To jest naprawdę wielki obraz. Obraz, który jest jak wielka literatura. Niech pan spróbuje go opisać. Tego się nie da zrobić. Po prostu się nie da.
17 – Jak się Panu udało go zdobyć? – Kupiłem, po prostu kupiłem. Zapłaciłem dwa razy więcej niż powinien kosztować, ale nie żałuję. Dałbym jeszcze więcej, gdybym miał. Wszystko, co zarobiłem, topiłem w tych obrazach. Lubiłem estetycznie pracować i dobrze żyć, więc musiałem trochę więcej zarabiać. Zamiast przyjąć pięciu chorych, zamknąć się na klucz i powiedzieć: „Nie ma mnie w domu”, przyjmowałem wszystkich, którzy przychodzili. Potem się okazało, że praktyki nie można regulować. Każdy ma prawo do mnie przyjść, jeżeli jest chory. Nie mogę przecież komuś powiedzieć, że go nie przyjmę, bo już kończę. Nie zdążyłem rano, to przyjmowałem wieczo- rem. Niektórzy mieli do mnie pretensję o to, że ja trochę lepiej od nich żyję, że kupuję te ob- razy, że jeżdżę samochodem. Ale to była moja ciężka praca. Rano przyjmowałem od ósmej do dziewiątej, więc musiałem wstać o szóstej. Pięć po dziewiątej byłem już w klinice. Wra- całem z kliniki wieczorem i dalej musiałem przyjmować tych, których nie zdążyłem zbadać rano. Czasem przyjmowałem do dziesiątej – jedenastej wieczorem. Coś mi się za to należało. Niech pan spojrzy na tego Malczewskiego. Wspaniały, kojący – to jest moja rekompensata za te godziny, które inni spędzali z rodzinami, nad wodą, przy książce. To jest mój wybór. Za- cząłem zbierać przed wojną. Mój profesor też zbierał. Miał piękną kolekcję. Ja też już miałem kilka drobiazgów, do których byłem bardzo przywiązany, ale wszystko przepadło we Lwo- wie. Nic mi się nie udało odzyskać. W Lublinie zaczynałem od początku, od gołych ścian. – Chciałbym, żebyśmy wrócili do medycyny. W 1949 roku obronił Pan pracę habilitacyjną na temat immunologicznych właściwości oka. Wybrał Pan więc karierę lekarza naukowca. Habilitacja czyniła Pana naukowo samodzielnym. Jaki był wówczas Pański życiowy pro- gram? – Nigdy nie miałem jakiegoś życiowego programu. Zajmowałem się wówczas histologią i histochemią oka, czyli badaniami mikroskopowymi tkanek, ich czynności i składu chemicz- nego. Próbowaliśmy wyjaśnić pewne mechanizmy występujące w rogówce, o których już panu wspominałem. Były to prace, których znaczenie jest dziś niewielkie, ale trzeba było je wówczas wykonać. W moim naukowym życiorysie był to okres wstępny i chyba zachęcający. – Więc rozpoczęte nieco później prace związane z przeszczepianiem rogówki ceni Pan wyżej? – Tak, na dobrą sprawę badania nad możliwościami udoskonalenia keratoplastyki, czyli właśnie przeszczepienia rogówki, rozpoczęły moją wielką naukową przygodę. To były lata powojenne, bardzo mocno jeszcze piętnem tej wojny naznaczone. Na moim podwórku obja- wiało się to w ten sposób, że musieliśmy się uporać z ogromną liczbą blizn. Trzeba było otworzyć tym ludziom okno na świat – usunąć zbliznowaciałą rogówkę i w to miejsce wsta- wić przejrzystą, która nie zawsze chciała przejrzysta w nowym środowisku pozostać. Zda- rzały się więc niepowodzenia. Te niepowodzenia zaś stworzyły konieczność dalszych badań. – O ile wiem, pierwszym poważnym odkryciem, którego dokonał Pan w tym okresie, była metoda oszczędnej liofilizacji, czyli oryginalny sposób przechowywania pobranej do prze- szczepu rogówki. – W tym czasie przeszczepu rogówki można było dokonać tylko bezpośrednio od człowie- ka do człowieka. U nas wprawdzie były przepisy, które pozwalały pobierać rogówki ze zwłok, ale nie zawsze był odpowiedni materiał akurat wtedy, kiedy trzeba było robić opera- cję. Wiele ośrodków zaczęło więc pracować nad sposobem takiego przechowywania pobranej ze zwłok rogówki, żeby nadawała się ona do przeszczepienia także po upływie owych ma- gicznych dwudziestu czterech godzin od chwili pobrania. Takim sposobem okazała się wła- śnie opracowana przez nas oszczędna liofilizacja. Polegała ona na bardzo szybkim zamroże- niu pobranej rogówki w temperaturze kilkudziesięciu stopni. Żeby to zamrożenie jak najbar- dziej przyspieszyć, dokonywaliśmy go w płynnym izopentanie, co pozwalało uniknąć nie- wielkiego nawet uszkodzenia przeszczepu. Z kolei wysuszanie go przeprowadzaliśmy bardzo powoli, w niskiej temperaturze. Tak przygotowana rogówka mogła być bardzo długo, a prak-
18 tycznie przez czas nieograniczony, przechowywana w klinicznym laboratorium. Nawodnienie jej następowało dopiero w warunkach fizjologicznych, to znaczy w oku chorego. Dzięki temu mogliśmy założyć bank rogówek i przeprowadzać operacje wtedy, kiedy były one potrzebne, nie zaś wtedy, kiedy udało nam się uzyskać odpowiedni materiał. – Jakie to miało znaczenie dla chorych? – Dawało im to znacznie większą szansę uzyskania przeszczepu, a poza tym większe prawdopodobieństwo, że nie dojdzie do ponownego zmętnienia rogówki. Te przeszczepy rze- czywiście przyjmowały się w nowym środowisku i pozostawały przejrzyste przez wiele lat. – Mówi Pan „przyjmowały się”, „pozostawały”... – Tak, bo później nauczyliśmy się nowych metod i z czasem ani keratoplastyka, ani liofili- zacja nie były już potrzebne. Najpierw zmniejszyła się liczba ciężkich urazów. Uporaliśmy się z wojennymi zaległościami, a nowych przypadków było niewiele. Później dzięki antybiotykom nauczyliśmy się leczyć wrzody, które przedtem niszczyły ro- gówki. Przez wiele lat nie umieliśmy sobie poradzić z wirusowym zapaleniem rogówki, ale w końcu i na wirusy znalazł się sposób, więc ostatnio keratoplastykę wykonywałem już bardzo rzadko. Zresztą muszę panu powiedzieć, że taki rozwój wydarzeń w genialny sposób przewi- dział zmarły w 1956 roku wielki rosyjski chirurg oftalmolog Włodzimierz Fiłatow. – Jednakże zanim keratoplastyka przestała być potrzebna, technika przeprowadzania tego zabiegu uległa poważnej modyfikacji, której autorem był właśnie Pan. W odróżnieniu od kla- sycznej keratoplastyki przeprowadzanej metodą Fiłatowa, Pańska technika nazywała się ke- ratoplastyką warstwową śródrogówkową. Na czym polegała różnica? – Otóż według Fiłatowa i Thomasa, którzy zaczęli to robić jednocześnie, keratoplastykę warstwową przeprowadzało się od zewnątrz. Wycinało się część rogówki i w to miejsce, w tę lożę, przyszywało pobrany ze zwłok przeszczep. Nasza modyfikacja polegała na tym, że na- cinało się rogówkę poniżej blizny i pod tę bliznę wprowadzało się wszczep. Po tygodniu, cza- sem po dziesięciu dniach, kiedy wszczep się przyjął, odcinało się zmętniałą rogówkę i chory odzyskiwał widzenie. Dzięki keratoplastyce śródrogówkowej unikało się szycia przeszczepu, co znacznie upraszczało samą operację i zmniejszało ryzyko niepowodzenia. – O ile wiem, metoda ta znalazła powszechne zastosowanie kliniczne, i to nie tylko w Pol- sce, ale właściwie na całym świecie. Jak Pan do niej doszedł? Czy było jakieś cudowne olśnienie, czy raczej suma małych kroków? – Ja jestem bardzo sceptyczny wobec olśnień. To się naprawdę bardzo rzadko zdarza. Gdyby sposobem na postęp było olśnienie, to nie następowałby on tak szybko. Więc nie, to nie było olśnienie, to była potrzeba. Miałem kłopoty, wszyscy mieli kłopoty z przyszywaniem tych rogówek. Nie było przecież dobrych nici, to były jeszcze lata pięćdziesiąte, kiedy mikro- chirurgia była w lesie. Dla każdego chirurga okulistycznego szycie rogówek było jedną z większych zmór. Trzeba się było od tego uwolnić – wszyscy o tym myśleli. Ja pomyślałem, żeby to zrobić właśnie tak i udało się. Takich modyfikacji zrobiłem więcej, wielu nawet nie publikowałem. Tę opublikowałem, bo dla mnie była ona dużym ułatwieniem. Nie było to jednak wielkie odkrycie, tylko właśnie modyfikacja. – Ale na modyfikacjach opiera się postęp w chirurgii. – Tak i dlatego czasami trzeba je publikować, także ze względu na dyskusję, która może wykazać ich błędność albo doskonałość. Może też spowodować kolejne ulepszenie, inspiro- wać kogoś do dokonania jakiegoś innego odkrycia. Dyskusja jest potrzebna. Rudolf Virchow – słynny niemiecki przyrodnik żyjący w ubiegłym stuleciu – dziękując cesarzowi za środki na druk wydawanego przez siebie „Virchows Archiw” powiedział: „Dzięki Waszej Wysokości będę teraz mógł publikować wszystkie prace – także złe”. Tak, tak, złe prace też są nauce potrzebne. Ja sam dzięki takiej złej pracy dokonałem zaskakującej obserwacji, którą uważam za jedno ze swoich większych osiągnięć. – Zamieniam się w słuch.
19 – Rzecz działa się już po odkryciu kriochirurgii. Znalazłem wówczas doniesienie, że przez zamrażanie można przed keratoplastyką usunąć z rogówki naczynia. To było bardzo ważne, bo przeszkadzały one w przeprowadzaniu operacji. Postanowiłem wysłać gratulacje autorowi tej pracy, ale zdecydowałem, że przedtem wypróbuję jego metodę doświadczalnie. Zrobiłem wszystko zgodnie z opisem i nic. Naczynia nie zanikały. Spróbowałem jeszcze raz – to samo. Pomyślałem, że może robię coś źle. Przeczytałem jeszcze raz tę pracę. Przeprowadziłem jesz- cze jedną próbę i nic. Naczynia tkwiły na swoim miejscu. Zawsze miałem do siebie zaufanie, więc teraz byłem już absolutnie pewien, że robię dobrze, a doniesienie jest bezpodstawne, błędne, nieprawdziwe. Postanowiłem spróbować ostatni raz. I wtedy zauważyłem, że pod wpływem niskiej temperatury naczynia co prawda nie zanikają, ale zmętniała rogówka prze- jaśnia się. – I tak powstała krioterapia blizn i zwyrodnień rogówki, o której po raz pierwszy mówił Pan na zjeździe Światowego Towarzystwa Kriochirurgów w styczniu 1969 roku w Miami Beach. Chciałbym jednak, żebyśmy jeszcze wrócili do czasów sprzed krio. Metoda warstwo- wego przeszczepiania rogówki była Pańskim pierwszym poważniejszym odkryciem. Ciekaw jestem, jak Pan to wówczas przeżywał? Czy nie miał Pan obaw w rodzaju „a nuż o czymś zapomniałem, o czymś nie pomyślałem i wszystko diabli wezmą, okaże się, że to jest niewy- pał?” – Nie, w chwili gdy przystępowałem do operacji na człowieku, żadne specjalne emocje nie mogły już wchodzić w grę. Wszystko było wcześniej sprawdzone doświadczalnie, każdy krok był wielokrotnie przemyślany, nie było żadnych wątpliwości. Oczywiście, że nie wszystkie doświadczenia przeprowadzane na zwierzętach dają się bezpośrednio przenosić na człowieka, ale ja przed pierwszymi operacjami zawsze publikowałem te doświadczalne wyniki i podda- wałem je pod dyskusję. Pozwalało mi to uniknąć wątpliwości. Pod względem doświadczenia i emocji pierwsza operacja na człowieku nigdy nie różniła się od następnych, bo przecież nie- spodzianki zawsze mogą się zdarzyć. – I nie przeżywał Pan takich emocji także później, już po operacji? Nie korciło Pana, żeby jeszcze raz pobiec do chorego, sprawdzić, jak on się czuje, jaki jest wynik operacji? – Nie, nigdy. W takich przypadkach kontrolę zostawiałem moim współpracownikom. Ja mógłbym być zbyt mało obiektywny, mógłbym widzieć to, co chciałbym widzieć. Moich ope- rowanych kontrolowali inni. Tak samo było ze statystyką. Ja nigdy nie robiłem statystyki. Robili ją koledzy, dla których nie była ona sprawą tak bardzo osobistą. Wiadomo przecież, że jeżeli klinika ma złą statystykę, jest to kłopot profesora, nie asystentów. Okulistyka zaś jest zbyt obiektywną dziedziną, żeby można było pozwolić sobie na jakieś naciąganie. Jeśli wyci- na się wyrostek, to nawet kiedy coś się nie uda, zawsze można choremu powiedzieć, że wszystko jest w porządku, bo on i tak nie jest w stanie tego sprawdzić. W okulistyce taka sy- tuacja jest niemożliwa. Chory powie: „Dobrze, dobrze, może operacja się udała, ale ja nie widzę”. – Więc pewnie nie zapamiętał Pan tej pierwszej swojej keratoplastyki warstwowej? – Nie, łatwiej bym sobie przypomniał jakiś przypadek klasycznej keratoplastyki, bo tamta operacja była dużo trudniejsza dla chirurga, dużo bardziej emocjonująca. W porównaniu z metodą klasyczną moja była tak prosta, że operacja przechodziła niemal niezauważenie, a łatwych chwil raczej się nie pamięta. – Rzeczywiście nie czuł Pan przy tym żadnego napięcia, żadnego zdenerwowania? – Przy zabiegu okulistycznym napięcie jest zawsze. Jeżeli, tak jak przy keratoplastyce, po- rusza się pan w warstwie o grubości rzędu milimetra i operuje pan w pasie o szerokości dwu milimetrów, jeżeli przy tym nie posługuje się pan mikroskopem, a my wówczas nie mieliśmy mikroskopu, i używa pan tylko specjalnych okularów dających powiększenie dwukrotne, to napięcie staje się nieodłącznym elementem zabiegu. Każdy wie o sobie tylko tyle, ile zdążył się dowiedzieć, nic więcej, więc zawsze przed operacją staje się wobec pytania, czy i tym
20 razem nerwy wytrzymają, czy ręka nie zadrży, czy nóż nie zboczy o ten jeden milimetr. To są pytania poważne, dla pacjenta często zasadnicze, a pan może na nie odpowiedzieć z prawdo- podobieństwem dziewięćdziesięciopięcio-, może nawet dziewięćdziesięciodziewięcioprocentowym, ale to prawdopodobieństwo nigdy nie osiąga stu procent. Zawsze pozostaje niepewność, czyli emocje, stres, nerwy, które trzeba umieć opa- nować. To jest specjalna umiejętność. Można mieć wyśmienitą rękę, można być doskonałym okulistą, ale jeżeli nie umie się zapanować nad własnymi nerwami, to nie można być chirur- giem. Takie przypadki się zdarzają. – Pan, zdaje się, nie miał tego typu problemów. Słynął Pan przecież ze swojej pewnej ręki. Zresztą najgłośniejszym Pańskim dokonaniem przed krio było opracowanie wymagającej niezwykłej precyzji techniki operacyjnego leczenia krótkowzroczności. – Rzeczywiście, była to bardzo sprytna operacja i bardzo trudna zarazem. Kiedy opowie- działem o niej w Bogocie, wszyscy pytali mnie, jakiego używam mikroskopu. A ja nie mia- łem mikroskopu, ale wstydziłem się przyznać, więc coś zacząłem kręcić i dali mi spokój. Ta operacja rzeczywiście wymagała mistrzostwa ręki. Mało kto umiał ją zrobić. Pośrodku rogówki z błony grubości trzech milimetrów trzeba było wyciąć półtora milimetra. To było naprawdę emocjonujące i piękne, ale bardzo trudne. Na szczęście nie trzeba już tego robić, bo tymczasem wymyślono inne sposoby – przede wszystkim miękkie soczewki kontaktowe. Ja tę operację lubiłem i wielu ludziom tym sposobem pomogłem. Ale nie można było robić tego masowo, nie miałem na to czasu. Zgłaszało się mnóstwo ludzi, którzy chcieli, żeby ich zope- rować, ale zawsze wtedy pytałem: „Po co? Po co chcesz ryzykować operację (bo przy opera- cji zawsze jest ryzyko, nie ma operacji absolutnie bezpiecznych), skoro możesz założyć szkła?” I większość tych osób odsyłałem. Tylko w jednym wypadku robiłem tę operację chęt- nie: jeżeli jedno oko było normalne, a drugie silnie krótkowzroczne. Wtedy okulary nie po- magały. Różnica między szkłami może wynosić trzy dioptrie, więc okulary nie wystarczały człowiekowi, który w jednym oku miał minus piętnaście dioptrii, a w drugim zero. – Jak dokładnie wyglądał ten zabieg? – Sam zabieg był bardzo prosty, bo chodziło o ścięcie krzywizny rogówki w taki sposób, żeby wytworzyło się coś w rodzaju dodatkowej soczewki. Cały problem polegał na precyzji ruchów, bo tolerancja była rzędu dziesiątych części milimetra. Oczywiście i tak nigdy nie udawało się idealnie wymierzyć tego cięcia, więc potem trzeba było korygować wadę okula- rami. – Ile takich zabiegów Pan wykonał? – Nie tak wiele, może kilkadziesiąt, bo, jak już mówiłem, ze względu na ryzyko starałem się robić je tylko wtedy, kiedy były naprawdę konieczne. – Jak duże było to ryzyko? Jak często zdarzały się niepowodzenia? – Mnie nie zdarzyła się ani jedna nieudana operacja, ale każda mogła być tą pierwszą. Zawsze miałem tę świadomość. Zawsze pamiętałem i przypominałem to innym, że wskazania do tej operacji są ograniczone. – A do operacji leczącej nadwzroczność? – To też była bardzo trudna operacja i na szczęście też już nie trzeba jej robić. Polegała ona na tym, że nacinało się rogówkę, rozwarstwiało ją i między warstwy wszczepiało plastikowy krążek, który powodował uwypuklenie warstwy zewnętrznej. Po jakimś czasie trzeba było ten krążek usunąć, ale rogówka na stałe zachowywała już wypukłość. Dzięki temu uzyskiwaliśmy korekcję nadwzroczności. Reszty dokonywały okulary. – Operacje, które wykonywał Pan wcześniej, miały na celu usunięcie tkanki zmienionej przez chorobę. Operacje korygujące daleko- i krótkowzroczność wymagały naruszenia zdro- wej tkanki, ingerowały też niejako w naturę, bo nieodwracalnie zmieniały sposób widzenia
21 świata przez Pańskich pacjentów. Naruszały więc jakieś tabu w takim sensie, w jakim na- ruszały je pierwsze operacje na bijącym sercu. Czy te względy nie miały też wpływu na Pań- ski chłodny do nich stosunek? – Zawsze, kiedy miałem wejść nożem do zdrowego, przejrzystego oka, zastanawiałem się, czy mam prawo podejmować to ryzyko. Czasami uznawałem, że jednak mam to prawo i wte- dy podejmowałem się operacji. Niech pan sobie wyobrazi górnika, który przez wiele lat pra- cował w kopalni, aż tu nagle jedną soczewkę zajęła mu katarakta. Przeprowadzono operację, zdjęto kataraktę i to operowane oko stało się znacznie słabsze. Musiał więc nosić szkła, ale w okularach nie mógł pracować pod ziemią. Żeby wrócić do pracy, musiał przejść operację, musiał ponieść ryzyko. Chciał je ponieść. Czy miałem prawo przyłożyć do tego rękę? Miałem i w takich sytuacjach podejmowałem się operacji. Ale nigdy nie operowałem dla urody. Ope- rowałem tylko wtedy, kiedy było to człowiekowi potrzebne do życia. – Myślałem o problemie bardziej metafizycznym niż praktycznym, raczej o kwestii inge- rowania w naturę, w strukturę narządu, któremu przyznawane są znamiona cudowności. – Oko rzeczywiście stanowi pewne tabu i słusznie przyznawane mu są znamiona cudow- ności, bo przecież w bardzo małej masie koncentrują się wyjątkowo wysoko wyspecjalizowa- ne, a przy tym przeważnie płynne tkanki. Dzięki nim, w odpowiednio sprzyjających warun- kach, oko może zidentyfikować płomień jednej świecy nawet z odległości dwudziestu sied- miu kilometrów. Laikowi może się wydawać rzeczą niezrozumiałą, jak można operować tak subtelną i skomplikowaną tkankę. Kiedy jednak dobrze pozna się oko i jego właściwości, kiedy umie się rozumnie i delikatnie posługiwać narzędziami, to operowanie gałki ocznej nie wydaje się już aż takie trudne. To, co laikowi wydaje się nieosiągalne, od okulisty często nie wymaga ani nadzwyczajnego trudu, ani żadnych szczególnych cech, takich jak benedyktyńska cierpli- wość, czy nadzwyczajne zdolności manualne. Mimo to uważam, że nasze działanie, nasza chirurgiczna ingerencja w obrębie samej gałki ocznej muszą być bardzo delikatne i rozsądne, przede wszystkim zaś muszą być w pełni uzasadnione. Jeżeli dzięki zabiegowi niewidomy odzyska wzrok, jest to bezwzględne wskazanie do przeprowadzenia operacji. Natomiast moż- liwość uzyskania poprawy, czy nawet znacznej poprawy wzroku lub wręcz przywrócenia wi- dzenia obuocznego, daje już tylko wskazania względne. W takiej sytuacji trzeba dokładnie rozważyć związane z operacją ryzyko i szanse uzyskania poprawy. Ja, przystępując do opera- cyjnego leczenia daleko- i krótkowzroczności, wiedziałem już, że nie spowoduje ono utraty przejrzystości oka. Już wcześniej stwierdziłem, że w warstwie właściwej rogówki można się poruszać swobodnie. – To też było Pańskie odkrycie. – Raczej stwierdzenie niż odkrycie. Odkrycie to jest duża sprawa, taka jak na przykład metoda doświadczalnego zapobiegania miedzicy oka drogą chemiczną i elektrochemiczną. Pierwsze wyniki moich prac na ten temat były nawet notowane w światowej bibliografii osią- gnięć roku. To był duży zaszczyt, sama zaś metoda wydawała się bardzo obiecująca i cieka- wa. Usuwanie z oka odłamków miedzi stanowiło jeden z poważniejszych, nie rozwiązanych problemów nowoczesnej okulistyki. Z czasem zranienia odłamkami miedzi i żelaza zdarzały się coraz częściej. O ile jednak dość szybko nauczono się usuwać z oka żelazo za pomocą magnesu, o tyle przez wiele lat usunięcie miedzi wydawało się niemożliwe, pozostawienie zaś jej okruchów groziło miedzicą prowadzącą do ślepoty. Czasami próbowano usuwać odłamki miedzi sposobami mechanicznymi, ale zazwyczaj wysiłki te kończyły się niepowodzeniem. Praktycznie więc oko ugodzone odłamkami miedzi skazane było na ślepotę. Ja zacząłem pro- wadzić badania nad możliwością rozpuszczania takich odłamków i udało mi się uzyskać bar- dzo zachęcające wyniki laboratoryjne. Nie starczyło mi jednak czasu na doprowadzenie tych badań do końca, a właściwie na wypracowanie techniki praktycznego wykorzystania ich wy- ników. Po prostu pojawiły się sprawy, które bardziej mnie interesowały, wydawały się waż-
22 niejsze, bardziej uniwersalne. O ile wiem, nikt później tych moich badań nie podjął, powstały natomiast nowe metody polegające na otaczaniu odłamków jakimiś otoczkami, które zapo- biegały miedzicy. – Jakie były te ważniejsze sprawy? – Przede wszystkim badania moich kolegów, którzy dopiero zdobywali pozycję naukową. Ja byłem już profesorem, byłem już kimś. Wydawało mi się więc, że powinienem więcej uwagi poświęcić rozwojowi moich asystentów i adiunktów, ich doktoratom, habilitacjom. Dla mnie to wszystko nie miało już tak dużego znaczenia. Jedna publikacja więcej czy mniej nie mogła wpłynąć na moją sytuację. Dla nich natomiast ten jeden ogłoszony artykuł, jedno do- niesienie liczyły się ogromnie ze względu na różne formalne wymagania przy zdobywaniu stopni naukowych. Uważałem po prostu, że jestem już na tyle stary, iż powinienem się bar- dziej zająć swoimi następcami niż samym sobą, że moja kariera naukowa już się właściwie skończyła. W 1957 roku otrzymałem tytuł profesora zwyczajnego i to wydawało mi się ja- kimś zwieńczeniem. Najważniejsze stało się wtedy zostawienie po sobie czegoś na kształt szkoły okulistycznej. – To, co w Pańskim dorobku okazało się naprawdę najważniejsze, było jednak dopiero przed Panem. Myślę o kriochirurgii, o której powinniśmy teraz porozmawiać. – Tak, tylko że to powinno być utrzymane w odpowiedniej konwencji... – Konwencję chciałbym utrzymać tę samą. – Ale ja nie potrafię w taki swobodny, gawędziarski sposób rozmawiać o krio. Widzi pan, zimno jest znane, od kiedy człowiek żyje na świecie, czyli od milionów lat. Człowiek żyje z tym zimnem, nie jest mu ono obce, dla nikogo nie ma w nim nic dziwnego, ale też nikt nie potrafił go wcześniej wykorzystać. To jest jedna prawda. Druga prawda, również bardzo istotna, jest taka, że ja z problemem katarakty żyłem całe moje dorosłe życie. Wie pan, mój profesor mnie nie rozpieszczał. Szczyciłem się tym, że kilka razy podał mi rękę, chociaż uważał mnie za swoje odkrycie i potrafił na przykład w czasie obchodu zwrócić się do docenta: „Panie docencie, dla pana asystenta proszę sprowadzić to biurko, które stoi na strychu”. Potem tak długo pilnował sprawy tego biurka, aż rzeczywiście zostało ono przynie- sione. To był bardzo wielkiego formatu człowiek. Kiedy na przykład przychodził w sobotę do czytelni, chociaż tego dnia nie miało go być w klinice, to nie zdejmował kapelusza i niemalże stawiał kołnierz, żeby nas nie widzieć. My też nie kłanialiśmy się mu, bo wiedzieliśmy, że nie chce, żebyśmy myśleli, iż przyszedł nas kontrolować. Otóż ten mój profesor, dla którego miałem z czasem coraz więcej podziwu, wezwał mnie kiedyś do swego gabinetu. Kiedy wszedłem, wyciągnął swoją pracę o dojrzewaniu zaćmy i powiedział: „Wie pan co, niech pan przejrzy tę pracę, to jest nie dokończona sprawa, niech pan się tym zainteresuje. Niech pan się zainteresuje ulepszeniem operacji katarakty, bo to jest przyszłość”. Odczułem w tych słowach życzliwość, dobroć. W każdym razie wziąłem to sobie do serca. – I chodził Pan z tym prawie dwadzieścia lat. – Niestety, początkowo zabrałem się do tej katarakty w głupi sposób i oczywiście nie mo- głem dać sobie z nią rady. W każdym razie odchodząc do wojska jeszcze nad tym siedziałem. Zostawiłem we Lwowie dużo zwierząt przygotowanych do eksperymentów. Przez kataraktę przeżywałem wielki zawód, bo była to chyba jedyna rzecz, która mi tak kompletnie nie wy- chodziła. Wiele lat później, gdy miałem już za sobą oszczędną liofilizację i warstwowe przeszczepianie rogówki, pomyślałem, że zajętą przez kataraktę soczewkę można by, podobnie jak to robiliśmy z uszkodzoną rogówką, usunąć, a na jej miejsce wszczepić inną, pobraną ze zwłok. Tego najważniej- szego dnia szedłem do laboratorium zupełnie zniechęcony, bo nic się nie udawało. Katarakta wy- dawała mi się jakąś potworną pułapką, jakimś labiryntem, z którego nie sposób się wydostać. Od wielu miesięcy próbowaliśmy dziesiątków sposobów wyciągnięcia soczewki, ale za każdym razem kończyło się tak samo: torebka soczewki pękała i cała praca szła na marne.
23 Barierą nie do przebycia okazało się pokonanie oporu więzadełek, na których zawieszona jest soczewka. W żaden sposób nie mogliśmy ich osłabić. Uważałem, że prowadzimy te ba- dania o wiele za długo, byłem już nimi znużony, i może bym nawet po obiedzie nie poszedł do kliniki, ale wiedziałem, że tam na mnie czekają. Kiedyś zdarzyła mi się już taka chwila zniechęcenia, spóźniłem się wówczas chyba z pół godziny. Kiedy przyszedłem do kliniki, wszyscy byli już umyci. W drzwiach laboratorium czekała na mnie też już umyta, świeża, gotowa do zabiegu profesor Szwarc – najwierniejsza towarzyszka mojej pracy. Kiedykolwiek później byłem zniechęcony, zmęczony, znużony, kiedykolwiek przychodziło mi do głowy, żeby może zrobić sobie dzień odpoczynku, zawsze przypominała mi się tamta sytuacja. Ona – umyta, gotowa, czekająca, i ja – spóźniony, trochę zażenowany, zdopingowany tą jej nieza- wodnością i wytrwałością. Wiedziałem, że oni tam na mnie czekają, że we mnie wierzą. – Więc poszedł Pan tamtego dnia mimo woli. – Tak, i znów nic się nie udawało. Znów soczewka nie dawała się wyciągnąć, więzadełka trzymały. Czułem na sobie pełne nadziei spojrzenia innych, ale wiedziałem, że nic z tego nie będzie, że jesteśmy w ślepej uliczce. W końcu zniechęcony odsunąłem się od stołu. „A gdyby ją tak zamrozić – pomyślałem – to pewnie by stwardniała i wtedy można by ją wyjąć”. Mieli- śmy w laboratorium oziębiającą mieszaninę dwutlenku węgla i alkoholu metylowego, służącą do zamrażania pobieranych ze zwłok rogówek. Powiedziałem: „Musimy ją zamrozić na miej- scu, w oku”. Zaczęliśmy się zastanawiać, czym to zrobić. „Może jest kawałek miedzi, to jest dobry przewodnik”. „Da się znaleźć”. „Ale jak ją trzymać?” „Przylutuj ją do kolby. Chwycę kolbę i zanurzę miedź w mieszaninie”. – Do kolby lutownicy? – Tak, nie mieliśmy żadnego lepszego uchwytu. Wziąłem więc tę kolbę, włożyłem ją do mieszaniny, żeby się oziębiła do jakichś minus siedemdziesięciu stopni. Przytknąłem ją do soczewki. I co? Oko nie chce się zamrozić. Znowu nic, myślę sobie, kolejna porażka. Wyco- fuję rękę, ale soczewka trzyma się lodowatej miedzi. Już wiem, już wszystko wiem! Ten mo- ment miałem zakodowany od lat, czekałem na niego od tamtej rozmowy z moim profesorem. Zostawiam wszystko i odchodzę od stołu. Oni patrzą na mnie chyba trochę zdziwieni, jeszcze nie wiedzą, co się stało, nie nosili w sobie tego kataraktowego kodu. – I nie wyjął Pan wtedy tej soczewki? – Nie, już mi nie zależało. Ale jeżeli pan pozwoli, chciałbym panu przeczytać, jak tę samą sytuację opowiedziała pańskiemu koledze, redaktorowi Jerzemu Zieleńskiemu, moja najbliż- sza współpracownica, pani profesor Szwarc: „Zaczęło się zresztą nie od soczewek ludzkich, lecz króliczych. Były one potrzebne do doświadczeń z transplantacją soczewki. Do ich prze- chowywania stosowało się niską lub skrajnie niską temperaturę. Trudno tylko było wyjąć so- czewkę z gałki ocznej królika bez jej uszkodzenia. Rozważano i długo zastanawiano się. Pro- fesor raz powiedział: Wykorzystajmy fizyczne właściwości zimna. Była w laboratorium mie- szanina oziębiająca, drut miedziany przylutowany do kolby elektrycznej, który w ten sposób przylutował profesor Zagórski, i tak powstał pierwszy «krioekstraktor». Soczewka królika przylgnęła do «krioekstraktora». Wtedy profesor wyszedł natychmiast. A my poczuliśmy, że ma ochotę pomyśleć w samotności, bo narodził się jakiś pomysł”. – Ciągle nie rozumiem, dlaczego nie spróbował Pan jednak wyjąć tej soczewki. – Już i tak wiedziałem, że to się da zrobić. I tak wiedziałem, że katarakta jest pokonana, że ją w końcu zwyciężyłem. Proszę pana, to był chyba najważniejszy moment w moim życiu! Wtedy wygrałem. Chwilę później zdałem sobie sprawę, że odniosłem to zwycięstwo za po- mocą najzwyklejszej lutownicy, kawałka miedzi i zimna. To okazało się takie proste. Wiadomo, że każdy uczony w trakcie swego doświadczenia może natrafić na zjawisko nieprzewidziane. W moim przypadku takim nieprzewidzianym zjawiskiem było to, że so- czewka wprawdzie nie zamarzła, ale nie mogła się oderwać od miedzi. Nazywa się to adhezja, czyli przyleganie. Mnie to wystarczyło, bo natychmiast skojarzyłem to z czymś, co miałem w
24 sobie zakodowane przez mojego profesora. Umiałem znaleźć dla tego zjawiska, dla tej siły, wytłumaczenie i zastosowanie. Żeby to zrobić, trzeba było spotkać się wcześniej z tymi wszystkimi trudnościami, z którymi ja się spotkałem. W moim przypadku konieczne były więc dwa elementy: przypadek i przygotowanie. – Czyli przypadek podwójny. Polegający po pierwsze na napotkaniu tego zjawiska, a po drugie na tym, że napotkał je akurat Pan, który miał szczególne predyspozycje do jego wyko- rzystania. – Tak, gdyby na moim miejscu stał szewc czy krawiec albo nawet jakikolwiek inny okuli- sta, który by nie miał za sobą moich doświadczeń – i moich niepowodzeń – z kataraktą, to nie mógłby wykorzystać tego zjawiska. Tam musiał być człowiek, który przeżył niepowodzenia w rozwiązywaniu tego problemu, a teraz przypadkowo trafił na rozwiązanie. Nie wiem, czy zna pan angielskie słowo serendipity? – Nie. Nie znam. – Mówią, że wzięło się ono od cejlońskich książąt, którzy bardzo chcieli robić różne dobre uczynki, ale nic im się nie udawało. Tylko że to, co wychodziło z ich wysiłków, było lepsze od zamierzeń. Otóż serendipity znaczy przypadkowy, lecz pożądany efekt jakiejś działalności, albo specyficzny rodzaj odkrycia naukowego, w którym obok przypadku występuje przygo- towanie i oczekiwanie – tak jak było z krio. Takie odkrycia zdarzają się bardzo rzadko. W naszym wieku było ich zaledwie kilka. Istnieje zresztą specjalna literatura na ten temat, w której kriochirurgia także jest wymieniona. Historycy i teoretycy nauki interesują się tymi odkryciami, bo wymagają one szczególnie rzadkich predyspozycji. Ja sam byłem kiedyś o krok od dokonania innego tego typu odkrycia, ale za mało wiedziałem, zabrakło mi przygo- towania. Wkrótce potem dokonał tego ktoś inny. – Chciałbym, żebyśmy wrócili do katarakty i do pierwszego okresu po odkryciu krio. Nie było jeszcze wówczas całej nauki, którą z czasem nazwano kriooftalmologią, a później jesz- cze szerzej – kriochirurgią. Tymczasem wiedział Pan tylko tyle, że soczewka mocno przylega do oziębionego metalu. – Wiedziałem też, że oznacza to rewolucję w leczeniu zaćmy, którą od dwustu kilkudzie- sięciu lat operowaliśmy praktycznie tak samo. To i tak nie było długo, bo poprzednia, pierw- sza metoda ekstrakcji katarakty utrzymała się kilka tysięcy lat, choć jej skuteczność była chy- ba niewielka. Polegała ona na zepchnięciu soczewki w głąb oka, tak żeby zaćma nie przesła- niała źrenicy. Robiono to bardzo prostymi narzędziami, oczywiście bez znajomości zasad aseptyki. W rezultacie u większości chorych dochodziło do wtórnej jaskry, zakażeń i ślepoty. Pożądany efekt zabiegu, jakim było przywrócenie widzenia, okazywał się więc bardzo nie- pewny. Mimo to w Polsce takim sposobem operowano jeszcze na początku dziewiętnastego wieku, choć na Zachodzie już od 1745 roku stosowano znacznie lepszą metodę Daviela. Jacques Daviel przez wiele lat operował zaćmę klasyczną metodą spychania jej w głąb oka i uważano, że robił to prawdziwie po mistrzowsku. Zresztą jego odkrycie też było w jakimś stopniu wspólnym dziełem przypadku i przygotowania, też było serendipity. Otóż któregoś dnia zdarzyło się Davielowi operować zaćmę u chorego, u którego poprzednia operacja nie udała się, zaćma nie została zepchnięta, wystąpił natomiast silny wylew krwi do komory przedniej oka. Przede wszystkim trzeba więc było usunąć tę krew. W osiemnastym wieku robiło się to przecinając odpowiednio rogówkę. Daviel przeciął ją i wtedy wraz z krwią wy- sunęły się z oka duże fragmenty uszkodzonej soczewki. Okazało się, że widzenie pacjenta nie ucierpiało na tym bardziej, niż w przypadku najbardziej udanych zabiegów przeprowadza- nych klasyczną techniką. Niewielkie zaburzenia widzenia wywołane brakiem soczewki dało się, podobnie jak poprzednio, rekompensować za pomocą odpowiednich, znanych już wów- czas, szkieł. Daviel przeprowadził więc następne takie zabiegi i przekonał się, że nowa meto- da pozwala w zdecydowany sposób zmniejszyć liczbę tak częstych dotychczas powikłań. – Co zatem wniosła Pańska metoda?
25 – Otóż ekstrakcja zaćmy metodą Daviela znalazła powszechne zastosowanie i uznawana była za jedną z najpiękniejszych i najbardziej fascynujących operacji okulistycznych. Jej sła- bą stroną był jednak zbyt duży wpływ przypadku na ostateczny wynik zabiegu. Jak pan może wie, galaretowata istota soczewki otoczona jest przezroczystą torebką, której bryła ma prze- krój zbliżony do elipsy. Stosując opracowaną przez Daviela metodę operacji zaćmy, należało szczypczykami delikatnie uchwycić soczewkę i wyciągnąć ją z oka. Rezultat operacji zależał zaś głównie od tego, czy udało się zerwać delikatne więzadełko, na którym utrzymuje się so- czewka, zanim pękła jej jeszcze bardziej delikatna i wrażliwa torebka. W czasie gdy chory dzięki znieczuleniu spokojnie oczekiwał operacji, lekarz brał więc nóż do ręki z poczuciem pewnej obawy. Przy zastosowaniu tej metody nawet największym mistrzom chirurgii okuli- stycznej nie udawało się wydobyć całej, nie uszkodzonej soczewki u więcej niż siedemdziesię- ciu–osiemdziesięciu procent chorych. Powszechnie zaś przyjmowało się, że uzyskanie powo- dzenia przy usuwaniu sześćdziesięciu–siedemdziesięciu procent soczewek jest już wynikiem, którego nie trzeba się wstydzić. Tymczasem dotknięcie soczewki oziębionym do siedemdzie- sięciu stopni krioekstraktorem powoduje silne przywarcie samej torebki, ale także zamrożenie, utwardzenie i przywarcie do torebki części masy soczewkowej. Więzadełka ustępują zatem, gdy torebka jest jeszcze nie zagrożona i ryzyko jej pęknięcia praktycznie nie istnieje. Krioekstrakcja katarakty zdemokratyzowała więc chirurgię zaćmy. Zlikwidowała jej elitarny charakter, dała równe szanse pacjentom, a przede wszystkim umożliwiła przywrócenia wzroku wielu tym, którzy są zmuszeni do korzystania z pomocy mniej wytrawnych okulistów. – Zdaje się jednak, że nie od razu znalazł Pan zrozumienie u wszystkich? – Oczywiście. Przede wszystkim renomowane ośrodki, które słynęły z bardzo dobrych wyników w klasycznej ekstrakcji zaćmy, ignorowały lub dyskredytowały moją metodę. Byli też ludzie, którzy po prostu nie rozumieli, na czym ta krioekstrakcja polega. Dostałem na przykład list od pewnego brytyjskiego profesora, który twierdził, że krio jednak zawodzi, bo wiele godzin mroził ekstraktor w swojej lodówce, a mimo to operacja się nie powiodła. Mu- siał po prostu nie zauważyć tego fragmentu mojego doniesienia, w którym pisałem, że tempe- ratura wyjściowa krioekstraktora miedzianego powinna wynosić minus siedemdziesiąt stopni. Oczywiście takiej temperatury nie mógł uzyskać w lodówce. Natomiast bardzo wielu zagra- nicznych okulistów, szczególnie tych, którzy pracowali w gorszych warunkach, na przykład w Trzecim Świecie, i dotychczas mieli słabe wyniki, przyjęło krioekstrakcję natychmiast. Wkrótce zaczęli oni osiągać blisko sto procent powodzenia w krioekstrakcji zaćmy. Ich wyni- ki okazały się lepsze od uzyskiwanych w operujących sposobem klasycznym renomowanych klinikach, więc i one musiały się poddać. – Była to jednak dopiero zapowiedź prawdziwej rewolucji najpierw w okulistyce, później zaś w wielu innych specjalnościach. – Tak, już pierwsze doniesienia o ekstrakcji zaćmy przy użyciu niskiej temperatury, które ogłosiłem w 1960 roku, wywołały w świecie duże zainteresowanie możliwościami terapeu- tycznego wykorzystania zimna. Z czasem krioterapia znalazła zastosowanie w leczeniu nie tylko wielu chorób oczu, ale także na przykład w neurochirurgii, onkologii, ginekologii, la- ryngologii czy urologii. – Pan sam, poza ekstrakcją zaćmy, wprowadził także kilka innych metod terapii kriooftal- mologicznej. Chciałbym, żebyśmy się teraz nad nimi zatrzymali. Pierwsza po katarakcie była zdaje się krioterapia opryszczki. – Tak, wie pan, zdarzało się czasami, że przy wykonywaniu krioekstrakcji zaćmy zamro- żony krioekstraktor dotknął wewnętrznej strony rogówki. Po iluś takich przypadkach zauwa- żyliśmy ze zdziwieniem, że nic złego się wówczas nie dzieje. Jakiś czas później mieliśmy wielki kłopot z nie gojącą się opryszczką, czyli wirusowym zakażeniem rogówki. Próbowali- śmy już wszystkich sposobów, które bywały wówczas stosowane, ale nie udawało nam się uzyskać żadnej poprawy.