kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 827 047
  • Obserwuję1 347
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 650 532

Alexandra Belinda - Dzika lawenda

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :3.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
A

Alexandra Belinda - Dzika lawenda .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu A ALEXANDRA BELINDA
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 445 stron)

Belinda Alexandra Dzika lawenda

Rozdział 1 – Simone, lawenda czeka! Biiip! Biiip! – Simone! Simone! Nie wiem, co mnie obudziło: klakson nowego samochodu Bernarda czy wołanie ojca z kuchni. Podniosłam głowę i zmarszczyłam brwi. W pokoju unosił się zapach przypalonej bawełny. Poranne słońce wlewające się przez otwarte okiennice było białe z gorąca. – Simone, lawenda czeka! W głosie ojca słychać było radość. Klakson w samochodzie Bernarda teŜ wydawał się wesoły. Usiadłam na łóŜku i za oknem zobaczyłam rdzawoczerwony samochód turystyczny z opuszczonym dachem, który toczył się drogą biegnącą pośród sosen. Za kierownicą siedział rozpromieniony Bernard. Szprychy w kołach pasowały do lśniącej bieli jego garnituru i słomkowego kapelusza na głowie. Zastanawiałam się, czy Bernard dobiera stroje do samochodów. Rok wcześniej, kiedy modne były brytyjskie auta, przyjechał do nas w czarnym garniturze i meloniku. Dziś zaparkował na podwórzu, obok wistarii i obejrzał się przez ramię. Drogą wlekła się cięŜarówka. Za kierownicą siedział męŜczyzna o smagłej twarzy, a pasaŜerowie usadowieni na przyczepie mieli śniadą skórę. Wygramoliłam się z łóŜka i zaczęłam biegać po pokoju w poszukiwaniu sukienki, którą wkładałam do pracy. Szafa była pusta. Moje ubrania leŜały w nieładzie pod łóŜkiem albo zwisały z szuflad komody. Uczesałam się i próbowałam sobie przypomnieć, gdzie połoŜyłam tę sukienkę. – Simone! – ponownie zawołał ojciec. – Byłoby miło zobaczyć cię tu jeszcze w 1922 roku. – JuŜ idę, Papa! – Och, czyŜbym zakłócił spokój naszej Śpiącej Królewny? Uśmiechnęłam się. Oczyma wyobraźni widziałam, jak siedzi przy kuchennym stole i w jednej ręce trzyma kubek kawy, a w drugiej widelec z kawałkiem kiełbasy. Laska stała oparta o nogę, a zdrowe oko cierpliwie wpatrywało się w schody w oczekiwaniu na jakiś znak Ŝycia. ZauwaŜyłam sukienkę wiszącą na drzwiach i przypomniałam sobie, Ŝe rzeczywiście powiesiłam ją tam ubiegłego wieczoru. WłoŜyłam ją przez głowę i udało mi się pozapinać haftki, nie wplątując w nie swoich długich włosów. Ponownie ryknął klakson samochodu Bernarda. Zdziwiłam się, Ŝe nikt nie zaprosił go do środka, i wyjrzałam przez okno, Ŝeby zobaczyć, co się dzieje. Ale to nie Bernard naciskał klakson. Trąbił chłopiec stojący na stopniu samochodu. Jego oczy były okrągłe niczym śliwki. Kobieta w chustce na głowie odciągnęła go na bok i pogroziła mu palcem. Jednak jej złość była tylko pozorna. Chłopiec uśmiechnął się i matka okryła jego czoło pocałunkami. Trzech

pasaŜerów ściągało z cięŜarówki kufry i worki. Patrzyłam, jak najwyŜszy z nich zdejmuje gitarę i kołysze ją w ramionach delikatnie niczym matka dziecko. Wujek Gerome w kapeluszu naciągniętym na siwe włosy rozmawiał z kierowcą. Widząc oklapnięte końcówki jego wąsów, domyśliłam się, Ŝe mówią o pieniądzach. Wujek wyciągnął palec w kierunku lasu, a kierowca wzruszył ramionami. Wymiana gestów trwała kilka minut, lecz w końcu kierowca pokiwał głową. Wujek Gerome sięgnął do kieszeni i wyjął z niej sakiewkę, po czym odliczał kaŜdą monetę, którą kładł na dłoni męŜczyzny. Zadowolony kierowca uścisnął mu rękę, ale zanim wdrapał się do cięŜarówki, aby wyruszyć w dalszą drogę, pomachał na poŜegnanie swoim pasaŜerom. Wujek Gerome wyszarpał z kieszeni notes, sięgnął po spoczywający za uchem ołówek i nagryzmolił kwotę zapłaconą kierowcy w swoim rejestrze – w tym samym, w którym spisane były wszystkie długi mojego ojca. Pocałowałam krucyfiks wiszący obok drzwi i wybiegłam z pokoju. Byłam w połowie korytarza, kiedy przypomniałam sobie o amulecie. Pobiegłam z powrotem, wyjęłam z komody saszetkę z lawendą i schowałam ją do kieszeni. Ojciec był dokładnie tam, gdzie się go spodziewałam, z kawą i widelcem w dłoni. Obok siedział Bernard sączący kieliszek wina. Podczas wojny Bernard walczył z ojcem w okopach. Byli ludźmi, którzy nigdy by się nie spotkali, gdyby nie wybuchła wojna i którzy dzięki niej stali się najwierniejszymi przyjaciółmi. Ojciec wiedział, Ŝe Bernarda wyparła się rodzina, więc przyjął go do naszej. Złote włosy Bernarda wydawały się jeszcze jaśniejsze niŜ poprzednim razem. Zanim napił się wina, powąchał je, podobnie jak czynił zawsze, gdy chciał czegoś skosztować. Kiedy po raz pierwszy zobaczyłam Bernarda na podwórzu, stał, węsząc niczym pies. – Powiedz mi, Simone, czy za tym wzgórzem, obok jałowców, płynie strumyk? – Miał rację, chociaŜ z miejsca, w którym staliśmy, nie było widać jałowców, a strumyk był jedynie maleńką struŜką. Mama i ciocia Yvette krzątały się w kuchni, sprzątając ze stołu resztki śniadania: kiełbasę, kozi ser, gotowane jajka i chleb maczany w oliwie. Ciocia Yvette wyciągnęła z kieszeni fartucha okulary i nałoŜyła je na nos, Ŝeby zobaczyć, czy pomiędzy resztkami na stole nie pozostało nic, co warto by schować. – A ja? – krzyknęłam, chwytając kawałek chleba, zanim mama zdąŜyła zabrać talerz. Uśmiechnęła się do mnie. Czarne włosy miała upięte w kok na czubku głowy. Tata nazywał ją swoją señoritą – ze względu na ciemną karnację, którą po niej odziedziczyłam. Skóra mojej mamy była jaśniejsza niŜ u przybyłych robotników, lecz ciemna w porównaniu z Fleurierami, którzy z wyjątkiem mnie zawsze mieli jasne włosy i niebieskie oczy. Białe brwi i pozbawiona pigmentu skóra cioci Yvette znajdowała się na przeciwległym krańcu skali. Ona była solą, a moja matka pieprzem. Tata wyciągnął do mnie ramiona i zrobił uraŜoną minę. – Ach, myślisz o jedzeniu, zamiast najpierw przywitać się ze swoimi męŜczyznami – powiedział. Ucałowałam go w obydwa

policzki, a potem jeszcze w bliznę po lewym oku. Następnie pochyliłam się i pocałowałam równieŜ Bernarda. – UwaŜaj na garnitur – upomniała mnie ciocia Yvette. – Nie ma się czym przejmować – odparł Bernard. Odwrócił się do mnie i powiedział: – AleŜ ty wyrosłaś, Simone! Ile juŜ masz lat? – W przyszłym miesiącu skończę czternaście. – Usiadłam obok taty i odrzuciłam włosy na plecy. Mama i ciocia wymieniły uśmiechy. Tata podsunął mi swój talerz. – Dziś nałoŜyłem sobie dwie porcje – powiedział. – Jedną dla siebie, a drugą dla ciebie. Ucałowałam go jeszcze raz. Na stole stała miseczka z suszonym rozmarynem, więc posypałam nim chleb. – Dlaczego nie obudziliście mnie wcześniej? Ciocia Yvette musnęła moje ramiona palcami. – Pomyśleliśmy, Ŝe trochę snu dobrze ci zrobi. – Jej nadgarstek pachniał róŜami i domyśliłam się, Ŝe testowała perfumy, które Bernard przywoził z Grasse. Ciocia Yvette i Bernard wnosili do naszego domu powiew cywilizacji. ChociaŜ wujek Gerome był najbogatszym farmerem w okolicy, to gdyby nie oni, nie mielibyśmy pojęcia, czym jest bidet czy croissant. Mama nalała tacie lampkę wina i uzupełniła w połowie pusty kieliszek Bernarda. Wracając w stronę kredensu, spojrzała na moje espadryle. – Bernard ma rację – powiedziała. – Rośniesz tak szybko! Kiedy w przyszłym miesiącu odwiedzi nas domokrąŜca, kupimy ci porządne buty. Jeśli nadal będziesz chodziła w starych, poranisz sobie palce. Wymieniłyśmy uśmiechy. Wprawdzie nie odziedziczyłam po mamie zdolności czytania w myślach, ale kiedy patrzyłam na jej twarz – spokojną, powściągliwą, dumną – zawsze czułam, jak bardzo kocha swoje jedyne dziecko. – Za rok zgromadzi tyle butów, Ŝe nie będzie wiedziała, co z nimi robić – oświadczył tata. Stuknęli się z Bernardem kieliszkami. Jego słowa dosłyszał wujek Gerome, który właśnie wchodził do kuchni. – Pod warunkiem, Ŝe w końcu weźmiemy się za lawendę. – Ach, tak – powiedział Bernard, wstając z krzesła. – Lepiej juŜ pojadę. Przed południem muszę jeszcze odwiedzić dwie inne farmy. – MoŜe wezmę trochę jedzenia dla Cyganów? – spytałam. – Pewnie są głodni po podróŜy. Tata zmierzwił mi włosy, nie zwaŜając na to, Ŝe właśnie je uczesałam. – To nie są Ŝadni Cyganie, Simone. To Hiszpanie. I w przeciwieństwie do ciebie wstają wcześnie rano. Są juŜ po śniadaniu. Odwróciłam się w stronę mamy, która pokiwała głową. Mimo to wsadziłam do kieszeni kawałek chleba. Kiedyś powiedziała mi, Ŝe Cyganie robią tak na szczęście. Na zewnątrz czekali robotnicy uzbrojeni w sierpy i grabie. Ciocia Yvette nałoŜyła czepek,

opuściła rękawy i włoŜyła rękawiczki chroniące dłonie przed słońcem. Czekoladka, jej cocker spaniel, buszował w trawie, a za nim biegał mój kot, Olly. Ponad wysokimi źdźbłami widać było tylko jego rude uszy i ogon. – Chodźcie tutaj, maluchy! – zawołałam. Dwie futrzane kulki przybiegły do mnie truchtem. Olly otarł się o nogi. Kiedy był mały, uwolniłam go z sideł na ptaki. Wujek Gerome powiedział, Ŝe mogę go zatrzymać pod warunkiem, Ŝe potrafi łapać myszy i nie będzie trzeba go karmić. Jednak my wszyscy: rodzice, ciocia Yvette i ja, dokarmialiśmy go bez przerwy, rzucając pod stół kawałki sera i mięsa za kaŜdym razem, kiedy się ocierał o nasze nogi. W rezultacie Olly był wielki jak melon i nie bardzo nadawał się do łapania myszy. – Przyjadę jutro na destylację, Pierre – powiedział Bernard do taty. Ucałował mamę, ciocię Yvette i mnie. – Udanych Ŝniw – dodał, wsiadając do samochodu. Pomachał wujkowi, ale on nie miał czasu dla naszego pośrednika. Jak tylko Bernard i jego samochód zniknęli za drzewami migdałowca, wujek Gerome zaczął naśladować afektowany chód naszego gościa. Nikt nie zwrócił na niego uwagi. To Bernard pośród świszczących kul biegł przez błoto, niosąc tatę do szpitala polowego. W okopach wybuchł pocisk, zabijając ich dowódcę i wszystkich towarzyszy w promieniu dziesięciu metrów. Gdyby nie ofiarność Bernarda, z którą wujek Gerome nie miał nic wspólnego, nasza część rodziny byłaby teraz bez grosza. Przekroczyliśmy wąski strumyk. Przed nami, niczym oceany fioletu, rozpościerały się pola lawendy. Ta roślina nigdy nie była piękniejsza, a jej zapach słodszy niŜ tuŜ przed Ŝniwami. Letnie upały wydobywały jej bogaty aromat, a kolor zyskiwał największą głębię, przeobraziwszy się z fioletoworóŜowych, wiosennych kłosów w snopy purpurowego kwiecia. Na myśl, Ŝe za kilka dni na polach pozostaną jedynie kępy zmasakrowanych krzaczków, zrobiło mi się smutno. Tata oparł się na lasce i przydzielał kaŜdemu robotnikowi jego rewir, podczas gdy wujek Gerome wjeŜdŜał na pole wozem zaprzęgniętym w muła. Robotnicy dostali od ojca chusty i wiązali ich rogi, przemieniając je w wiszące u pasa torby na kłosy lawendy. Chłopiec usiadł pod drzewem. Podniosłam Olly'ego i zawołałam Czekoladkę. – Chciałbyś je pogłaskać? – spytałam, kładąc obok niego kota. Wyciągnął rękę i pogłaskał zwierzęta po głowach. Czekoladka polizała jego palce, a Olly ułoŜył mu pyszczek na kolanach. Chłopiec zachichotał i uśmiechnął się do mnie. Wskazałam palcem swoją pierś i powiedziałam: Simone, ale albo nie zrozumiał, co mówię, albo był zbyt nieśmiały, Ŝeby się przedstawić. Spojrzałam na jego wielkie oczy i postanowiłam nazwać go Goya, gdyŜ wydał mi się wraŜliwy niczym artysta. Usiadłam obok i obserwowaliśmy rozproszonych po polu robotników. Nie potrafiłam spytać Goi o ich imiona, więc wymyśliłam je sama, wykorzystując kilka hiszpańskich słów, które poznałam wcześniej. Chudego Hiszpana nazwałam Rafael. Najmłodszy ze wszystkich miał

wyraźnie zarysowany podbródek, proste brwi i zdrowe zęby. Był przystojny i kroczył po polu tak dumnie, jak gdyby wiedział wszystko o ścinaniu lawendy, lecz od czasu do czasu odwracał się, Ŝeby popatrzeć na Rosę – bo takie imię nadałam kobiecie – i zobaczyć, jak jej idzie. Krępego męŜczyznę nazwałam Fernandez. Był bliźniaczo podobny do wujka Gerome. Obydwaj szarŜowali na krzewy niczym byk na matadora. Trzeci Hiszpan był ojcem Goi, łagodnym olbrzymem, który szedł swoją ścieŜką i nie wydawał się zbytnio poruszony Ŝniwami. To on tak uroczo trzymał gitarę. Nazwałam go Jose. Ciocia Yvette wycofała się z pola i podeszła do nas. – NajwyŜszy czas zabrać się za przygotowanie jedzenia – powiedziała. Wstałam i otrzepałam sukienkę z trawy. – Myślisz, Ŝe on teŜ chciałby z nami pójść? – spytałam, pokazując na Goyę. Czekoladka wtuliła się w jego ramię, a Olly spał mu na kolanach. Goya z osłupieniem wpatrywał się w platynowe kosmyki włosów, które wystawały cioci spod kapelusza. Byłam tak przyzwyczajona do jej wyglądu, Ŝe czasami zapominałam, jak bardzo innych ludzi dziwi widok albinoski. – On myśli, Ŝe jesteś wróŜką – powiedziałam. Ciocia Yvette uśmiechnęła się do Goi i pogładziła go po głowie. – Wygląda na to, Ŝe tutaj jest mu dobrze. Poza tym myślę, Ŝe jego mama wolałaby mieć go na oku. Wieczorem zjedliśmy kolację na podwórzu oddzielającym nasze dwa domy i zostaliśmy tam pomimo zapadającego zmroku. Powietrze było cięŜkie od aromatu lawendy. Odetchnęłam pełną piersią i poczułam ten zapach głęboko w gardle. Mama zszywała jedną z koszul taty, przyświecając sobie sztormową lampą. Z jakiegoś tajemniczego powodu, który znała tylko ona sama, zawsze zszywała porwane ubrania czerwoną nitką, jak gdyby naderwania i pęknięcia były ranami tkanin. Na jej dłoniach roiło się od skaleczeń, ale Ŝniwiarze nigdy nie przejmowali się drobnymi zadrapaniami. Olejek eteryczny stanowił naturalny środek odkaŜający i rany goiły się w ciągu kilku dni. Ciocia Yvette czytała ze mną Nędzników. Szkołę w naszej wiosce zamknięto dwa lata wcześniej, kiedy rozbudowano sieć kolejową i wielu ludzi przeniosło się do miast. Gdyby nie zaangaŜowanie cioci w moje kształcenie, najprawdopodobniej skończyłabym jako osoba równie niepiśmienna, co reszta rodziny. Wujek Gerome umiał czytać księgi rachunkowe i instrukcje stosowania nawozów, ale mama nie czytała wcale, chociaŜ jej znajomość ziół i roślin dorównywała wiedzy farmaceutów. Jedynie tata potrafił czytać gazety. Coś, co przeczytał w jednej z nich w 1914, roku sprawiło, Ŝe zaciągnął się do wojska i poszedł walczyć w wielkiej wojnie. – „Hulaki śpiewały swą piosenkę – czytałam na głos – a dziecko siedzące pod stołem nuciło

własną... ". – Phi! – zadrwił wuj Gerome, dłubiąc noŜem w zębach. – Czytanie głupich ksiąŜek to wspaniałe zajęcie, zwłaszcza dla kogoś, kto nie harował w polu przez cały dzień. Dłonie mamy zamarły w bezruchu i nasze oczy się spotkały. Widziałam, jak tęŜeją mięśnie jej karku. Ciocia i ja przysunęłyśmy się bliŜej, uniosłyśmy brzeg materiału i zaczęłyśmy oglądać go z udawanym zainteresowaniem. ChociaŜ Ŝadna z nas nie potrafiła przeciwstawić się wujkowi Gerome, zawsze przychodziłyśmy z pomocą tej, której akurat dokuczał. Ciocia Yvette nie mogła pracować w polu ze względu na stan swojej skóry. Godzina spędzona w południowym słońcu przyprawiłaby ją o poparzenia trzeciego stopnia. Pochodziła z Sault i przesądy dotyczące albinosów stanowiły według mnie jedyny powód, dla którego tak mądra i atrakcyjna kobieta mogła wyjść za wujka Gerome. Był wystarczająco bystry, Ŝeby wiedzieć, iŜ jako kucharka i gospodyni ciocia Yvette nadrabia z nawiązką niemoŜność pracy w polu, a jednak nigdy nie słyszałam, Ŝeby ją za cokolwiek pochwalił. JeŜeli o mnie chodzi, zwyczajnie nie nadawałam się do Ŝniw. Nazywali mnie „flamingiem", bo moje kościste nogi były dwa razy dłuŜsze od ciała i nawet mój jednooki, kulawy ojciec ścinał lawendę szybciej niŜ ja. Usłyszeliśmy śmiech dobiegający ze stodoły. Zastanawiałam się, skąd Hiszpanie czerpią siłę na radość po całym dniu spędzonym w polu. W powietrzu rozbrzmiewał dźwięk gitary. Wyobraziłam sobie trącającego struny Jose z oczami pełnymi pasji. Pozostali wybijali rytm, klaszcząc i zawodząc w stylu flamenco. Ciocia Yvette spojrzała w górę, po czym wróciła do powieści. Wujek Gerome sięgnął po koc i owinął nim głowę, manifestując swoje niezadowolenie z powodu muzyki. Tata patrzył w niebo, zatopiony w myślach. Mama szyła w skupieniu, jak gdyby w ogóle nie słyszała odgłosów zabawy. Jej sylwetka od pasa w górę była tak wyprostowana, Ŝe przypominała statuę. Mój wzrok powędrował pod stół. Zobaczyłam, Ŝe jej stopy wysunęły się z butów i jedna z nich wybija zmysłowy rytm, unosząc się i opadając w tańcu. To małe oszustwo przypomniało mi o tym, Ŝe mama jest kobietą pełną tajemnic. Podczas gdy zdjęcia dziadka i babci Fleurierów stały na gzymsie kominka, w całym domu nie moŜna było znaleźć Ŝadnej podobizny rodziców mojej mamy. Kiedy byłam mała, mama pokazała mi ich dawną chatę stojącą u stóp wzgórza. Prosta konstrukcja z kamienia i drewna stała tam dopóty, dopóki pewnego roku wąwozu nie nawiedził poŜar lasu i porywisty mistral. Florette, naczelniczka wiejskiej poczty, powiedziała mi, Ŝe babcia słynęła z leczniczych zdolności i kiedy zawodziły konwencjonalne środki i modlitwa, zwracała się do niej nawet Ŝona burmistrza i stary cure.[ Proboszcz (przyp. tłum. ).] Powiedziała mi, Ŝe pewnego dnia dziadkowie, którzy w tamtym czasie byli juŜ ludźmi w średnim wieku, pojawili się w wiosce wraz z moją mamą. Kiedy mieszkańcy wsi zobaczyli ją po raz pierwszy, czarująca dziewczynka o imieniu Marguerite miała juŜ trzy lata. ChociaŜ para przysięgała, Ŝe to ich rodzona córka, wielu

uwaŜało, Ŝe moja matka jest dzieckiem porzuconym przez Cyganów. Tajemnicze pochodzenie i pogłoski na temat leczniczych zdolności mojej matki nie zaskarbiły jej sympatii surowej katolickiej rodziny Fleurierów, która sprzeciwiała się małŜeństwu ukochanego syna. Jednak nikt nie mógł zaprzeczyć, Ŝe to właśnie dzięki jej zabiegom wrócił do zdrowia, kiedy wszyscy wojskowi lekarze spisali go na straty. Hiszpanie śpiewali jeszcze długo po tym, jak wujek Gerome i ciocia Yvette poszli do domu, a rodzice i ja udaliśmy się na spoczynek. LeŜałam z szeroko otwartymi oczami, patrzyłam na belki w suficie I czułam, jak pot spływa mi po zagłębieniach między Ŝebrami. Światło księŜyca przebijające się przez cyprysy rzucało na ścianę falujące cienie. WyobraŜałam sobie, Ŝe te ruchome kształty są tancerzami poruszającymi się w takt zmysłowej muzyki. Musiałam zasnąć, bo jakiś czas później poderwałam się z miejsca i stwierdziłam, Ŝe muzyka ucichła. Usłyszałam szczekanie Czekoladki. Wyślizgnęłam się z łóŜka i wyjrzałam przez okno. Bryza schłodziła powietrze i srebrzyste światło rozprysło się po dachówkach i budynkach. Spojrzałam w stronę muru na końcu ogrodu i zamrugałam ze zdziwienia. Był tam krąg tańczących łudzi. Poruszali się cicho, bez muzyki i śpiewu, ich ręce wirowały ponad głowami, a stopy stąpały w takt niesłyszalnej melodii. Wpatrzyłam się w mrok i rozpoznałam Jose, który tańczył, trzymając na ramionach Goyę, a odsłonięte w uśmiechu białe zęby chłopca wyglądały niczym pęknięcie na jego ciemnej twarzy. Moje stopy równieŜ uniosły się do tańca. Zapragnęłam zbiec po schodach i dołączyć do nich. Chwyciłam ramę okna, zastanawiając się, czy tancerze rzeczywiście są Hiszpanami, czy moŜe jakimiś złymi duchami, które przybrały ich postać, Ŝeby wystraszyć mnie na śmierć. Słyszałam, jak stara kobieta ze wsi opowiadała podobne historie. Moje serce zamarło. Oprócz Goi było tam jeszcze pięcioro tancerzy: trzech męŜczyzn i dwie kobiety. Moje usta otworzyły się ze zdziwienia, gdy ujrzałam długie, ciemne włosy i smukłe kończyny drugiej z nich. Pod jej skórą tlił się ogień, a kiedy stopy dotykały ziemi, sypały się iskry. Fałdy sukienki płynęły wokół jej ciała niczym strumień. Moja matka. Chciałam ją zawołać, ale zamiast tego osunęłam się z powrotem na łóŜko i zapadłam w sen. Kiedy otworzyłam oczy, zaczynało świtać. Miałam sucho w gardle. Ścisnęłam twarz dłońmi, nie mając pewności, czy to, co widziałam, było jawą czy snem. WłoŜyłam sukienkę i na palcach zeszłam po schodach, a potem minęłam pokój rodziców. Spali. ChociaŜ nie odziedziczyłam po matce jej tajemniczych zdolności, byłam równie ciekawska jak ona. Zakradłam się na skraj podwórza, pod mur, przy którym rosły drzewa migdałowca. Letnia trawa była wysoka i wyglądała na nietkniętą. Przyglądałam się drzewom i roślinom w poszukiwaniu jakiegoś śladu po tancerzach, ale niczego nie znalazłam. Nie było tam Ŝadnych związanych patyczków, kawałków kości czy świętych kamieni. Brak jakichkolwiek pozostałości po magicznych obrządkach. Wzruszyłam ramionami i odwróciłam się w stronę domu, lecz wtedy

dostrzegłam coś kątem oka. Wyciągnęłam rękę i dotknęłam rosnącej nisko gałęzi drzewa. Na jednym z liści spoczywała samotna czerwona nitka. Blada skóra cioci i moje długie nogi nie wybawiały nas od pracy przy destylacji. Tata i wujek Gerome krzywiąc się z wysiłku, wyciągali z destylatora parującą tubę sprasowanych kłosów lawendy. Wraz z mamą podbiegałyśmy do niej i rozgrzebywałyśmy zioła widłami. Rzucałyśmy kłosy na rozłoŜone maty, a potem wywlekałyśmy je na słońce, Ŝeby wyschły. – Nie ma czasu do stracenia – powiedział tata. – Dzięki nowej destylarni będziemy mogli uŜywać suchych kłosów jako paliwa. Wraz z mamą obracałyśmy lawendę na drugą stronę, Ŝeby nie dopuścić do fermentacji, a ciocia Yvette pomagała męŜczyznom władować do destylarni następną partię. Kiedy nie było juŜ więcej miejsca, tata kazał mi wskoczyć na szczyt sterty, Ŝeby ugnieść kłosy i „przynieść nam trochę szczęścia!". – Jest zbyt chuda, Ŝeby to cokolwiek pomogło – natrząsał się wujek Gerome, ale i tak wyciągnął ręce, aby pomóc mi wdrapać się na górę. – UwaŜaj na krawędzie – ostrzegł mnie. – Są piekielnie gorące. Mówią, Ŝe lawenda pobudza zmysły. Zastanawiałam się, czy to ten cudowny zapach unoszący się w powietrzu sprawia, Ŝe nawet wujek Gerome wydaje się weselszy. Ugniatałam lawendę stopami, nie zwaŜając na skwar i zadrapania na nogach. Jeśli plan ojca i Bernarda, aby uprawiać lawendę na szeroką skalę, wypali, tata będzie mógł odzyskać swoją część farmy. WyobraŜałam sobie, Ŝe z kaŜdym moim stąpnięciem jest o krok bliŜej do spełnienia tego marzenia. Kiedy wujek Gerome pomógł mi wydostać się z destylatora i szczelnie zamknął pokrywę, tata zszedł po drabinie na niŜsze piętro. Słyszałam, jak dokłada do ognia. Gdy wrócił, oznajmił z uśmiechem: – JuŜ po pierwszej partii mogę powiedzieć, Ŝe olejek jest wyśmienity. Wujek Gerome podrapał się po wąsie. – Wyśmienity czy nie, najwaŜniejsze jest to, czy się sprzeda. W południe, kiedy destylator opuściła czwarta partia lawendy, tata zarządził przerwę. Wszyscy opadli na wilgotne siano albo przykucnęli ze zmęczenia. Mama zanurzała kawałki materiału w wodzie, a my przykładaliśmy je do ogorzałych twarzy i rąk. Usłyszeliśmy dźwięk silnika i poszliśmy powitać Bernarda. Na fotelu pasaŜera siedział monsieur Poulet, burmistrz wioski i kierownik lokalnej kawiarni. Tylne siedzenie zajmowała siostra monsieur Pouleta, Odile, wraz z męŜem, Jules'em Fournierem. – Bonjour! Bonjour! – zawołał monsieur Poulet, wysiadając z samochodu i ocierając twarz chusteczką. Miał na sobie czarny garnitur, który wkładał tylko na specjalne okazje. Był on o numer za mały i uwierał monsieur Pouleta w ramiona, upodabniając go do rozwieszonej na sznurku koszuli.

Odile i Jules wysiedli z samochodu i wszyscy skierowali swe kroki do destylarni. Monsieur Poulet i Fournierowie z uwagą oglądali destylator, który był znacznie większy od maszyny uŜywanej w regionie od lat. ChociaŜ Ŝadne z nich nie trudniło się uprawą, sukces naszego przedsięwzięcia leŜał równieŜ w ich interesie. Mnóstwo ludzi opuszczało Pays de Sault i wyprowadzało się do miast, więc mieli nadzieję, Ŝe dzięki lawendzie w naszej wiosce znowu rozkwitnie przedsiębiorczość. – Przyniosę butelkę wina – powiedziała ciocia Yvette, ruszając w kierunku domu. Bernard zaproponował, Ŝe pomoŜe jej przynieść kieliszki. Patrzyłam, jak idą ścieŜką, a ich twarze zwracają się ku sobie. Bernard coś powiedział i ciocia Yvette wybuchnęła śmiechem. Tata wyjaśnił mi kiedyś, Ŝe Bernard jest dobrym człowiekiem, który nie interesuje się kobietami, lecz on był tak miły dla cioci Yvette, Ŝe czasami zastanawiałam się, czy nie jest w niej zakochany. Spojrzałam na wuja Gerome, ale był zbyt zajęty wychwalaniem nowego destylatora, Ŝeby cokolwiek zauwaŜyć. – Takich destylatorów uŜywają wielkie przedsiębiorstwa w Grasse – powiedział. – Jest bardziej wydajny niŜ przenośne urządzenia, z których korzystaliśmy do tej pory. Słysząc jego słowa, moŜna było pomyśleć, Ŝe to on wpadł na pomysł zakupu nowego destylatora. Jednak wujek Gerome był finansistą, a nie marzycielem: zainwestował w drogi destylator i miał zainkasować połowę zysków. Mimo to z obliczeń taty i Bernarda wynikało, Ŝe jeśli trzy kolejne lata okaŜą się urodzajne, destylator uda się spłacić w ciągu dwóch lat, a naszą część farmy – w ciągu trzech następnych. Odile wciągnęła przez nos zapach powietrza i podeszła do mnie. – Olejek pachnie wyśmienicie – szepnęła. – Mam nadzieję, Ŝe dzięki niemu wszyscy będziemy bogaci, a twojemu ojcu uda się spłacić długi. Pokiwałam głową, ale postanowiłam nic nie mówić. Zbyt dobrze znałam Ŝałosną sytuację mojej rodziny. Po śmierci dziadka gospodarstwo zostało podzielone pomiędzy jego dwóch synów. Kiedy tata walczył na wojnie, wujek Gerome poŜyczał mamie pieniądze na prowadzenie farmy. Gdy jednak ojciec wrócił okaleczony, a skromna wojskowa renta nie wystarczyła na spłacenie długów, wujek zabrał połowę naszej farmy. Kiedy tata wyzdrowiał, wujek Gerome oznajmił mu, Ŝe moŜe odkupić swoją ziemię w ratach, do których co roku będą doliczane odsetki. Było to haniebne posunięcie wobec własnego brata, któremu podczas choroby nawet najbiedniejsi mieszkańcy wioski przynosili pod drzwi kosze pełne warzyw. Jednak w obecności ojca nigdy nie moŜna było powiedzieć złego słowa na wujka Gerome. – Zrozumiałabyś wszystko, gdybyś wiedziała, jak traktowali go nasi rodzice – tłumaczył mi. – Nie przypominam sobie, Ŝeby kiedykolwiek go za coś pochwalili. Za bardzo przypominał twojemu dziadkowi jego własnego ojca. Kiedy Gerome był dzieckiem, wystarczyło, by spojrzał na ojca i juŜ dostawał w ucho. Zgodnie z prawem, cała farma powinna przypaść jemu, lecz rodzice zawsze mnie

faworyzowali. Nie martw się, odzyskamy naszą połowę. – Kto jeszcze będzie destylował u was lawendę? – zapytał Jules. – Bousquetowie, Negrowie i Tourbillonowie – odpowiedział ojciec. – Inni teŜ do nas przyjadą, kiedy dowiedzą się, jakie to korzystne – dodał wujek Gerome, dumnie wypychając do przodu podbródek, jak gdyby właśnie wyobraŜał sobie siebie w roli obrotnego pośrednika. Brwi monsieur Pouleta powędrowały w górę. Być moŜe pomyślał, Ŝe wujek Gerome wyobraŜa sobie siebie w roli nowego burmistrza. Na twarzy mamy pojawił się grymas niezadowolenia. Domyśliłam się dlaczego. Wujek Gerome po raz pierwszy pochlebnie wypowiadał się o naszym projekcie. Podczas gdy on zgarniał połowę zysków, mój ojciec brał na siebie całe ryzyko. Nasza farma niemal zupełnie przestawiła się na uprawę lawendy, a wujek Gerome nadal siał owies i sadził ziemniaki. – Na wypadek, jeśli plan nie wypali i będę musiał was wszystkich karmić – powiedział. Kiedy Ŝniwa dobiegły końca, przyjechała cięŜarówka, Ŝeby zabrać robotników na inną farmę. Stałam na podwórzu i patrzyłam, jak Hiszpanie pakują swój dobytek na przyczepę. Był to ten sam proces, co w dzień ich przyjazdu, tylko Ŝe odbywał się w odwrotnej kolejności. Rafael podawał Fernandezowi i Jose worki i kufry, a oni upychali je z przodu cięŜarówki, Ŝeby później moŜna było usiąść z tyłu i wyrównać obciąŜenie. Kiedy wszystko zostało zapakowane, Jose wziął gitarę i zaczął grać jakąś melodię, czekając, aŜ kierowca cięŜarówki dopije wino, które ciocia Yvette nalała mu do wysokiej szklanki. Goya tańczył wokół nóg swojej matki. Wyjęłam saszetkę z lawendą, którą trzymałam w kieszeni podczas Ŝniw i dałam mu ją. Widocznie zrozumiał, Ŝe ten podarunek ma mu przynosić szczęście, bo wyciągnął z kieszeni kawałek sznurka i przewlókł go przez wstąŜkę. Kiedy usadowiono go przy mamie, na cięŜarówce, zobaczyłam, Ŝe saszetka wisi na jego szyi. Jeśli wujek Gerome nie był pewien, czy wytwarzanie olejku się opłaci, to jego wątpliwości rozwiały się kilka dni później, kiedy za sprawą Bernarda pewna firma z Grasse kupiła wszystko, co zdołaliśmy wyprodukować. – To z pewnością najlepszy olejek, jaki widziałem od wielu lat – oznajmił Bernard, kładąc na kuchennym stole rachunek. Na widok sumy nabazgranej na samym dole wszyscy wydaliśmy stłumiony okrzyk. śałowaliśmy, Ŝe wujek Gerome jest akurat w polu i nie moŜemy zobaczyć jego zaskoczonej miny. – Papa! – krzyknęłam, zarzucając ojcu ręce na szyję. – Niedługo odzyskamy farmę i będziemy bogaci! – O, BoŜe – powiedział Bernard, zakrywając uszy dłońmi. – Nie wiedziałem, Ŝe Simone ma taki donośny głos. – Nie wiedziałeś? – zapytała mama z radosnym błyskiem w oczach.

– Kiedy się urodziła, jej babka oznajmiła nam, Ŝe ma niespotykaną pojemność płuc i przepowiedziała jej karierę piosenkarki. Wszyscy się roześmiali. Pod powściągliwością mojej matki kryło się figlarne poczucie humoru. W odpowiedzi na jej słowa wskoczyłam na krzesło i na całe gardło zaśpiewałam A la claire fontaine. Raz w miesiącu tata wybierał się do Sault, by kupić produkty, których nie moŜna było dostać w wiosce i przy okazji sprzedać trochę naszych wyrobów. Na farmie powoŜenie wozem zaprzęgniętym w muła nie sprawiało mu Ŝadnego problemu, nawet pomimo braku jednego oka. Jednak droga do Sault zbudowana była ze śliskiej, wapiennej skały i wiodła wzdłuŜ urwiska Gorges de la Nesque. Jakikolwiek błąd w ocenie dystansu mógł być tragiczny w skutkach. W październiku wujek Gerome był zajęty swoim stadem owiec, więc nasz sąsiad, Jean Grimaud, zgodził się towarzyszyć ojcu podczas wyprawy. Musiał kupić w mieście uprzęŜe i linę. Kiedy pomagałam tacie załadować na wóz migdały na sprzedaŜ, ustępowała poranna mgła. Z daleka usłyszeliśmy wołanie Jeana i patrzyliśmy, jak jego olbrzymia postać zmierza drogą w naszym kierunku. – Gdyby Jean zamienił się w drzewo, z pewnością stałby się dębem – mawiał ojciec. Miał rację, ręce Jeana były grubsze niŜ nogi przeciętnego człowieka, a jego dłonie tak wielkie, Ŝe gdyby tylko zechciał, mógłby nimi kruszyć skały. Jean pokazał na niebo. – Myślisz, Ŝe będzie burza? Tata przyjrzał się nielicznym, strzępiastym chmurom unoszącym się nad naszymi głowami. – Chyba raczej zanosi się na upał. Ale o tej porze roku niczego nie moŜna być pewnym. Głaskałam muła, podczas gdy mama i ciocia wręczały tacie listę zakupów. Ciocia Yvette wskazała jedną z pozycji i szepnęła coś ojcu na ucho. Odwróciłam się w stronę wzgórz, udając, Ŝe nic nie zauwaŜyłam. Wiedziałam jednak, o co chodzi. Poprzedniego wieczoru podsłuchałam rozmowę między mamą i ciocią. Ciocia Yvette chciała kupić materiał, Ŝeby uszyć mi sukienkę, w której mogłabym chodzić do kościoła i spacerować po mieście. Wiedziałam, Ŝe pragnie, aby moje Ŝycie było inne niŜ jej. – MęŜczyzna, który szczerze kocha kobietę, szanuje jej umysł – mawiała. – Jesteś inteligentna. Nigdy nie poślubiaj gorszego od siebie. I rób wszystko, co w twojej mocy, Ŝeby nie zostać Ŝoną farmera. – ChociaŜ tata zawsze powtarzał, Ŝe mogę wybrać sobie męŜa, kiedy tylko zechcę, podejrzewałam, Ŝe ciocia Yvette juŜ upatrzyła dla mnie synów lekarza albo notariuszy z Sault. Chłopcy zupełnie mnie nie interesowali – w przeciwieństwie do nowej sukienki... Na podwórzu zjawił się wujek Gerome ubrany w skórzane bryczesy i ze strzelbą przewieszoną przez ramię. – UwaŜaj na drogę – ostrzegł tatę. – Ostatnie deszcze mocno ją zniszczyły. – Będziemy jechać powoli – obiecał mu ojciec. – Jeśli nie zdąŜymy przed zmrokiem,

przenocujemy gdzieś po drodze. Jesień w Prowansji była równie piękna jak wiosna i lato. Oczyma wyobraźni widziałam, jak tata i Jean mijają zielonkawe, sosnowe lasy i ognistoczerwone pnącza dzikiego wina. Chciałam jechać z nimi, ale było za mało miejsca. Pomachali nam na poŜegnanie i chwilę później patrzyliśmy na wóz, który podskakuje i kołysze się na drodze. W powietrzu rozbrzmiewał śpiew mojego ojca: Hej, góry wysokie Niebo zasłaniają, Przed mym tęsknym wzrokiem Dziewczę ukrywają. Mama i ciocia skierowały się w stronę kuchni w domu wujka Gerome, z której korzystaliśmy częściej niŜ z własnej, gdyŜ była większa i miała piec opalany drewnem. Poszłam za nimi, śpiewając ostatnią zwrotkę piosenki: JuŜ góry znikają, Widzę miłą mą, Gdy statek dopłynie, Będę tylko z nią. Myślałam o tym, co powiedziała mama o przepowiedni babki. Jeśli rzeczywiście czekała mnie kariera piosenkarki, to talent z pewnością odziedziczyłam po ojcu. Miał głos anioła. Bernard mówił, Ŝe kiedy stali w okopach, po kolana w błocie, a wokół unosił się odór śmierci, Ŝołnierze prosili tatę, Ŝeby coś zaśpiewał. – Tylko jego śpiew dawał nam jakąś nadzieję. Wytarłam buty i otworzyłam drzwi do kuchni. Mama i ciocia rozkładały na stole porcelanowe miski. Obok stał kosz z ziemniakami, więc usiadłam i zaczęłam je obierać. Mama tarła ser, a ciocia siekała czosnek. Robiły moją ulubioną potrawę, aligot: puree z ziemniaków, ser, śmietana, czosnek i pieprz połączone razem w smakowitą papkę. Kiedy wujek Gerome szedł na polowanie, mogłyśmy być sobą. Podczas gotowania ciocia opowiadała historie przeczytane w ksiąŜkach i magazynach, a mama powtarzała wiejskie legendy. Najbardziej lubiłam opowieść o pewnym cure, który na starość zwariował i pewnego ranka przyszedł do kościoła zupełnie nagi. Ja śpiewałam, a mama z ciocią biły mi brawo. Uwielbiałam kuchnię cioci Yvette, panującą w niej mieszankę nieładu i porządku. Drewniane ściany były przesycone zapachem oliwy i czosnku. śeliwne garnki i miedziane rondle przeróŜnych rozmiarów wisiały na drąŜkach zamocowanych nad osmalonym kominkiem. Na środku pomieszczenia stał wielki stół, a na ławach spoczywały poduszki, nad którymi unosiły się obłoczki mąki za kaŜdym razem, kiedy ktoś na nich siadał. Moździerze i tłuczki, dzbany i wiklinowe kosze przeplatane muślinowymi wstąŜkami leŜały porozrzucane na kaŜdej półce i

ławce. Zgodnie z przewidywaniami ojca w południe było gorąco i naszą małą ucztę urządziłyśmy przy stole na podwórzu. Jednak po południu, kiedy poszłam po wodę do studni, chmury zaczęły rzucać na dolinę złowrogie cienie. – Całe szczęście, Ŝe zabrali ze sobą trochę ubrań na wypadek deszczu – zauwaŜyła ciocia, rzucając kurom obierki ziemniaków. – Teraz są juŜ chyba w drodze powrotnej. Jeśli rozpęta się burza, przemokną do suchej nitki. Zaczęło mŜyć, ale chmury napływające od strony Sault wyglądały bardziej złowieszczo. Usiadłam przy kuchennym oknie, Ŝycząc ojcu i Jeanowi bezpiecznej drogi do domu. Kiedy w sierpniu pojechałam z tatą i wujkiem Gerome na Lawendowy Targ, złapała nas straszna ulewa i jedno z kół wozu ugrzęzło w błocie. Potrzebowaliśmy trzech godzin, Ŝeby je stamtąd wydostać i ruszyć w dalszą drogę. Niebo przecięła błyskawica. Uderzenie pioruna, które nastąpiło później, było tak silne, Ŝe aŜ podskoczyłam. – Odejdź od okna – powiedziała ciocia Yvette, wychylając się, aby zamknąć okiennice. – Patrzenie na drogę nie przyspieszy ich powrotu. Posłuchałam jej rady i usiadłam przy stole. Mama siedziała na krześle ze wzrokiem utkwionym w jednym punkcie. Spojrzałam przez ramię i zobaczyłam, Ŝe zegar na kominku stanął. Twarz mamy była biała jak kreda. – Dobrze się czujesz, Maman ? Nie usłyszała mnie. Czasami przypominała mi kota, który kryje się w cieniu, skąd niewidoczny dla innych moŜe wszystko obserwować i wychodzi z ciemności dopiero wtedy, kiedy sam uzna za stosowne. – Maman! – szepnęłam. Chciałam, Ŝeby coś powiedziała, Ŝeby dała mi jakąś nadzieję, lecz ona milczała jak grób. Podczas kolacji wujek Gerome dźgał warzywa widelcem i nerwowo rozrywał mięso. – Pewnie postanowili zostać w mieście – mruknął. Ciocia Yvette zapewniała mnie, Ŝe wujek Gerome ma rację i ojciec z Jeanem przenocują w stodole zduna albo w szopie kowala. Pościeliła mi w jednym z pokojów na piętrze, Ŝebym nie musiała biec w strugach deszczu do własnego domu. Mama i wujek Gerome siedzieli przy kominku. Zaciśnięte zęby wujka świadczyły o tym, Ŝe sam nie do końca wierzy w swoje słowa. LeŜałam w łóŜku słuchając, jak krople deszczu biją o dachówki i cichutko nuciłam piosenkę. Wkrótce musiałam zasnąć, bo następną rzeczą, którą usłyszałam, było głośne łomotanie w kuchenne drzwi. Wyskoczyłam z łóŜka i podbiegłam do okna. W strugach deszczu stał muł, ale nie było ani śladu wozu. Z dołu dobiegły mnie jakieś głosy i szybko się ubrałam. W drzwiach stał Jean Grimaud, a krople wody z jego ubrania kapały na kamienną posadzkę.

Na czole miał ranę i krew spływała mu na oczy. Twarz wujka Gerome była szara jak papier. – Mów! – zwrócił się do Jeana. – Powiedz coś. Jean spojrzał umęczonym wzrokiem na moją matkę. Kiedy otworzył usta, Ŝeby coś powiedzieć i nie wydostało się z nich ani jedno słowo, juŜ wiedziałam. Nie było nic do powiedzenia. Straciłam ojca.

Rozdział 2 – śadnych dyskusji! – wrzasnął wujek Gerome, waląc dłonią w kuchenny stół. – Simone będzie pracować u ciotki Augustyny w Marsylii. Mama, ciocia Yvette i ja podskoczyłyśmy poraŜone siłą jego gniewu. Czy to był ten sam człowiek, który tydzień wcześniej, z twarzą wykrzywioną bólem, stał nad grobem mojego ojca? Wyglądało na to, Ŝe po śmierci brata doszedł do siebie równie szybko, jak inni po grypie. Przez ostatnie dwa dni studiował księgi rachunkowe i podliczał koszty. – Nie potrzebuję dwóch gospodyń – powiedział, odwracając się w stronę kominka i grzebiąc kijem w ogniu. Płomień rozbłysnął i przygasł, pogrąŜając kuchnię w półmroku. – Skoro Simone nie potrafi pracować na farmie, musi zarabiać na chleb gdzieś indziej. Nie jest juŜ dzieckiem, a ja mam wystarczająco wiele gęb do wyŜywienia. MoŜe gdyby Pierre nie zostawił po sobie tylu długów... Wujek Gerome wyrecytował koszty uprawy lawendy, cenę destylarni, kwotę, jaką poŜyczył naszej farmie. Mama i ja wymieniłyśmy znaczące spojrzenia. Niedługo wujek Gerome miał zgarnąć zysk z projektu, który zrodził się w umyśle mojego ojca. CóŜ teraz znaczyły te wszystkie sumy? Przez moje myśli przemknął pewien obraz. Nie było to Ŝadne rzeczywiste wspomnienie, lecz scena, która prześladowała mnie od tygodnia: ojciec leŜący na plecach na półce skalnej w Gorges de la Nesque. Razem z Jeanem przeczekali w Sault popołudniową burzę i ruszyli w powrotną drogę w dół stoku. Kiedy pokonali najbardziej niebezpieczny odcinek trasy, zatrzymali się, Ŝeby zjeść trochę chleba i dać odpocząć mułowi. Jednak gdy tylko Jean wyprzągł muła i zaprowadził go na trawę, usłyszał trzask. Po stoku pędziło rozmiękczone przez deszcz rumowisko. Jakaś gałąź odrzuciła Jeana i muła na bok. Mojego ojca zmiotło w dół wraz z wozem. – Bernard nam pomoŜe – powiedziała ciocia Yvette. – Skoro juŜ musisz wysyłać Simone do Marsylii, to niech przynajmniej zdobędzie tam wykształcenie. Nie rób z niej niewolnicy twojej ciotki. Po raz pierwszy słyszałam, jak ciocia Yvette przeciwstawia się wujkowi Gerome, i zaczęłam się o nią bać. ChociaŜ wujek nigdy nie uderzył Ŝadnej z nas, zastanawiałam się, czy po śmierci ojca nic się w tym względzie nie zmieni. Wujek Gerome był teraz głową rodziny i zajmował niezwykle silną pozycję, a my nie mogłyśmy na to nic poradzić. Jednak on tylko szyderczo się uśmiechnął. – Kształcenie kobiety jest jeszcze większą stratą czasu niŜ kształcenie męŜczyzny. A co do Bernarda, to nie łudźcie się, Ŝe ma jakieś pieniądze. Wszystko, co kiedykolwiek zarobił, juŜ dawno wydał na samochody i Cóte d'Azur. Tamtej nocy leŜałam przytulona do mamy jak za czasów poprzedzających wypadek.

Słuchałyśmy wycia mistrala. Zrodzony z lekkiego powiewu pod drzwiami, przeobraził się w kapryśnego ducha, który wyginał cyprysy i zawodził ponad polami. Obydwie tak bardzo płakałyśmy po śmierci taty, Ŝe myślałam, iŜ oślepnę od łez. Zerknęłam na krucyfiks wiszący obok drzwi i odwróciłam wzrok. To, Ŝe mój ojciec przezwycięŜył rany zadane przez szrapnel tylko po to, by zostać zgładzonym przez naturę, wydało mi się okrutne. – Wszystko stało się tak szybko, Ŝe niczego nawet nie poczuł – to było jedyne pocieszenie, jakie mógł nam zaoferować cure. Wszystko stało się tak szybko, Ŝe wciąŜ nie mogłam w to uwierzyć. Wszędzie widziałam ojca: zarys jego sylwetki pochylającej się nad studnią albo siedzącej na krześle i czekającej, aŜ do niego dołączę i wspólnie zjemy śniadanie. Przez kilka radosnych sekund jego śmierć wydawała mi się jedynie nocnym koszmarem, lecz później postać znikała i zdawałam sobie sprawę, Ŝe widziałam tylko cień drzewa lub zarys miotły. Mama, zawsze cicha, stała się jeszcze bardziej milcząca. Chyba zastanawiała się nad tym, dlaczego zawiodły ją jej moce, dlaczego nie potrafiła przewidzieć śmierci taty i w porę go ostrzec. Jednak nawet ona mawiała, Ŝe istnieją rzeczy, do których nie mamy dostępu, sprawy, których nie moŜna przewidzieć ani im zapobiec. Dotknęłam jej ręki, była zimna jak lód. Zamknęłam oczy i zdusiłam jeszcze bardziej bolesne łzy, bojąc się dnia, w którym stracę równieŜ ją. Przynajmniej będzie przy niej ciocia Yvette. A kim jest ciotka Augustyna? Tata nigdy o niej nie wspominał. Wujek Gerome powiedział nam tylko, Ŝe to siostra ich ojca, która poślubiła marynarza i wkrótce potem została wdową. Ciotka Augustyna prowadziła pensjonat, lecz teraz, kiedy była juŜ stara i cierpiała na artretyzm, potrzebowała gosposi. W zamian miałam dostawać jedzenie, ale o Ŝadnych pieniądzach nie było mowy. Zastanawiałam się nad tym, skąd się wzięła dobroć i szczodrość mojego ojca. Wszyscy pozostali Fleurierowie przypominali potomków Judasza: byli gotowi sprzedać własnych krewnych za trzydzieści srebrników. Tydzień później przyjechał Bernard, Ŝeby zawieźć mnie do Carpentras, skąd ruszał pociąg do Marsylii. Ciocia Yvette rozpłakała się i ucałowała mnie. – Nie martw się o Olly'ego – szepnęła. – Zaopiekuję się nim. – Z trudem zdobyłam się na to, Ŝeby spojrzeć na mojego kota, który właśnie siusiał na koła samochodu, a przecieŜ czekało mnie jeszcze poŜegnanie z mamą. Stała w kuchennych drzwiach z posępną miną, a jej oczy wypełniał smutek. Zacisnęłam dłonie i wbiłam paznokcie w skórę. Obiecałam sobie, Ŝe ze względu na nią nie będę płakać. Musiałam ze sobą zabrać jedynie trochę ubrań zawiniętych w chustę. Bernard wziął je ode mnie i włoŜył do samochodu. Mama podeszła bliŜej i ścisnęła moją dłoń. Poczułam lekkie ukłucie. Kiedy cofnęła palce zobaczyłam, Ŝe dała mi medalion i kilka monet. Wsunęłam je do kieszeni i ucałowałam ją. Przez chwilę trzymałyśmy się w objęciach, ale Ŝadna z nas nie była w stanie wydusić z siebie słowa.

Bernard otworzył drzwi samochodu i pomógł mi usadowić się w fotelu pasaŜera. Wujek Gerome obserwował nas z podwórza. Miał surową minę, lecz w jego postawie było coś dziwnego. Stał przygarbiony, z twarzą wykrzywioną niczym człowiek, który odczuwa ból. MoŜe siedział w nim jakiś demon, który zmuszał go do tych wszystkich podłych czynów? MoŜe marzył o tym, aby być bardziej podobnym do mojego ojca niŜ do siebie samego? Moje złudzenia rozwiały się, kiedy krzyknął: – Pracuj cięŜko, Simone. Ciotka Augustyna nie będzie tolerować Ŝadnych głupstw, a jeśli cię wyrzuci, tutaj teŜ nie masz czego szukać. Dworzec w Carpentras przypominał Ŝywe targowisko. PasaŜerowie pierwszej i drugiej klasy zajmowali miejsca w cywilizowany sposób, ale ci z trzeciej wykłócali się o to, gdzie usiąść i gdzie umieścić kurczaki, króliki i inne „bagaŜe", które zamierzali ze sobą zabrać. Jak w Arce Noego, pomyślałam, usiłując ominąć prosiaka. Bernard pokazał konduktorowi mój bilet. – Ta dziewczynka podróŜuje sama – powiedział. – Nigdy wcześniej nie jechała pociągiem. Czy jeśli pokryję róŜnicę w cenie, będzie pan mógł zaprowadzić ją do wagonu drugiej klasy i posadzić obok jakichś dam? Konduktor pokiwał głową. – Będzie musiała wytrzymać w trzeciej klasie do stacji w Sorgues – powiedział. – Tam znajdę dla niej jakieś miejsce w drugiej klasie. Jak to moŜliwe, Ŝe Bernard dbał o moją wygodę i bezpieczeństwo, podczas gdy wujek z radością posyłał mnie w nieznane w wagonie trzeciej klasy? Bernard wsunął w dłoń konduktora pieniądze i męŜczyzna pomógł mi wejść po schodkach i zająć miejsce z przodu wagonu. Rozległ się gwizd lokomotywy, zakwiczały świnie i zagdakały kury. Bernard machał mi z peronu. – Znajdę jakiś sposób, Ŝeby ci pomóc, Simone – usłyszałam przez otwarte okno. – Kiedy tylko zarobię trochę więcej pieniędzy, wyślę je do ciebie. Nad dworcem uniosła się chmura sadzy i dymu. Pociąg ruszał w drogę. Nie odrywałam oczu od Bernarda, dopóki nie wyjechaliśmy ze stacji. Kiedy usiadłam, przypomniałam sobie o medalionie, który dostałam od mamy. Wyciągnęłam go z kieszeni i odchyliłam wieczko. W środku było ślubne zdjęcie rodziców. Kiedy tata wyruszył na wielką wojnę, miałam zaledwie pięć lat i prawie nie pamiętałam, jak wyglądał, zanim został ranny. Na widok przystojnego męŜczyzny o pogodnej twarzy, który spoglądał na mnie ze zdjęcia, do oczu napłynęły mi łzy. Odwróciłam się w stronę okna i patrzyłam na oddalające się farmy i lasy. Skwar panujący w wagonie, smród niemytych ciał i mój własny smutek sprawiły, Ŝe po chwili zapadłam w drzemkę. Koła pociągu miarowo stukały o tory, a stopniowe obniŜanie się terenu było ledwie odczuwalne. Do Marsylii dotarliśmy późnym popołudniem. Pomimo hałasu I smrodu zwierząt, podróŜ w trzeciej klasie była przyjemniejsza niŜ czas, jaki spędziłam w drugiej. Kiedy dojechaliśmy do Sorgues, konduktor zaprowadził mnie do pociągu jadącego do Marsylii i kazał innemu konduktorowi przydzielić mi miejsce w drugim przedziale. Ten posadził mnie obok dwóch

kobiet, które właśnie wracały z ParyŜa. – Ta dziewczynka jest sama – wyjaśnił. – Proszę się nią zaopiekować. Nie mogłam oderwać wzroku od ich ubrań. Jedwabne sukienki nie miały okrągłych dekoltów, lecz były wycięte w kształcie litery V. Paski nie oplatały talii, ale luźno opadały na biodra. Sukienki były tak krótkie, Ŝe kiedy zakładały nogę na nogę, widziałam ich łydki. Kapelusze miały jednak płaskie i oklapnięte, co przywodziło mi na myśl powoje. Kiedy poprosiłam kobiety, Ŝeby opowiedziały mi o Marsylii, udały, Ŝe nie rozumieją. I widziałam, jak wywracały oczami, kiedy wyciągnęłam czosnkową kiełbasę, którą ciocia Yvette zapakowała mi na lunch. – Miejmy nadzieję, Ŝe nie będzie chciała nas częstować – szepnęła jedna do drugiej. Spuściłam wzrok, a moje policzki zapłonęły ze wstydu. Byłam biedną dziewczyną, lecz przed podróŜą porządnie się wyszorowałam i włoŜyłam najlepszą sukienkę. Jednak w chwili kiedy pociąg wtoczył się na Gare Saint Charles, zapomniałam o podłości tych kobiet. Nigdy wcześniej nie widziałam tylu ludzi zgromadzonych w jednym miejscu. Miałam wraŜenie, Ŝe tłoczą się tu mieszkańcy całego mojego regionu. Obserwowałam kobiety biegające w tę i z powrotem w poszukiwaniu swojego bagaŜu, ulicznych sprzedawców kwiatów i papierosów, marynarzy taszczących na plecach płócienne worki oraz dzieci i psy usadowione na walizkach. Jednak najbardziej zaskoczyła mnie rozmaitość języków w otaczającym mnie gwarze, kiedy wyszłam na peron. Słowa hiszpańskie i włoskie wydawały mi się znajome, ale zupełnie nie rozumiałam Greków, Armeńczyków i Turków. Otworzyłam mapę, którą dał mi wujek Gerome, i usiłowałam obliczyć, jak długo trzeba iść do Vieux Port, gdzie mieszkała ciotka Augustyna. ZbliŜał się zachód słońca, a perspektywa nocnej włóczęgi ulicami obcego miasta nie wydawała się zbyt kusząca. – To za daleko na pieszą wycieczkę – powiedział marynarz z papierosem zwisającym z kącika ust, kiedy pokazałam mu mapę. – Lepiej weź taksówkę. – Nie stać mnie na taksówkę – odparłam. Przysunął się bliŜej, odsłaniając w uśmiechu rekinie zęby. Jego oddech cuchnął whisky. Wstrząsnął mną dreszcz i wycofałam się w stronę tłumu. Obok wejścia na dworzec jakaś kobieta sprzedawała miniaturki katedry Notre Dame de la Garde, kopulastej bazyliki z dzwonnicą zwieńczoną pozłacaną figurą Świętej Dziewicy. Wiedziałam, Ŝe matka Chrystusa opiekowała się z tego miejsca ludźmi zagubionymi na morzu. Gdybym miała pieniądze, kupiłabym jedną z tych miniaturek z nadzieją, Ŝe Święta Dziewica zaopiekuje się równieŜ mną. – Pojedź tramwajem – powiedziała kobieta, kiedy spytałam ją, jak dostać się do starego portu. Ruszyłam w stronę wskazanego mi miejsca. Podskoczyłam ze strachu, kiedy nagle rozległ się hałas głośny niczym uderzenie pioruna. Podniosłam głowę i ujrzałam tramwaj pędzący w

stronę przystanku. Po bokach i na stopniach stało pełno bosych dzieci o brudnych twarzach, które kurczowo trzymały się pojazdu. Tramwaj stanął i dzieci zeskoczyły na ziemię. Wręczyłam konduktorowi jedną z monet, które dostałam od mamy, i zajęłam miejsce za motorniczym. Do wagonu wpakowało się jeszcze więcej pasaŜerów, a inne dzieci – i paru dorosłych równieŜ – uczepiło się pojazdu. Później dowiedziałam się, Ŝe w ten sposób moŜna podróŜować za darmo. Tramwaj ruszył i powoli nabierał prędkości, kołysząc się i telepiąc na boki. Jedną ręką chwyciłam się parapetu, a drugą złapałam za krawędź siedzenia. Marsylia była miejscem, którego nigdy wcześniej nie widziałam i byłam pewna, Ŝe nie potrafiłabym go sobie wyobrazić. Ogromne budynki z dachami pokrytymi dachówką i eleganckimi balkonami stały obok domów z obdrapanymi, drewnianymi okiennicami i mokrymi plamami na ścianach. Wyglądało to tak, jak gdyby jakieś potęŜne trzęsienie ziemi upchnęło tu elementy róŜnych miasteczek. W oknie tramwaju nie było szyby i czułam chłodną bryzę we włosach i na policzkach. Całe szczęście, Ŝe wagon był dobrze wietrzony, bo człowiek siedzący obok mnie cuchnął cebulą i stęchłym tytoniem. – Jesteś tu po raz pierwszy? – spytał, widząc moją zmartwioną minę, kiedy tramwaj piszcząc i szarpiąc pędził po zakręcie. Pokiwałam głową. – No cóŜ – odparł, ziejąc mi paskudnym oddechem prosto w twarz. – Zatem witaj w Marsylii, siedlisku złodziei, podrzynaczy gardeł i dziwek. Ucieszyłam się, kiedy w końcu dojechaliśmy do Vieux Port. Nogi trzęsły mi się tak bardzo, jakbym miesiącami Ŝeglowała po morzach. Zarzuciłam tłumoczek z ubraniami na plecy. Na powierzchni morza połyskiwały ostatnie promienie słońca, a niebo miało kolor akwamaryny. Nigdy wcześniej nie widziałam morza i jego widok połączony ze skrzekiem mew szybujących nad moją głową sprawił, Ŝe poczułam mrowienie w palcach. Ruszyłam wzdłuŜ Quai des Beiges, mijając Afrykańczyków sprzedających przyprawy koloru złota i ochry oraz ozdóbki z brązu. Czytałam o czarnych ludziach w ksiąŜkach, które dawała mi ciocia Yvette, ale nigdy nie widziałam ich na własne oczy. Zafascynowały mnie ich białe paznokcie i blade wnętrza dłoni, ale przypomniawszy sobie, jak potraktowały mnie kobiety w pociągu, starałam się im za bardzo nie przyglądać. Poszłam wzdłuŜ portu aŜ do Quai de Rive Neuve. Kawiarnie i bary otwierano na noc i powietrze pachniało smaŜonymi sardynkami, tymiankiem i pomidorami. Ten aromat sprawił, Ŝe nagle poczułam głód i tęsknotę za domem. Mama i ciocia szykowały teraz pewnie kolację i przystanęłam na chwilę, Ŝeby wyobrazić sobie, jak nakrywają do stołu. PoŜegnałam się z nimi rano, a juŜ zaczynały mi się wydawać postaciami ze snu. Z oczami pełnymi łez z trudem odnajdowałam drogę w labiryncie krętych uliczek. W rynsztokach leŜały rybie ości, a bruk cuchnął ludzkimi odchodami. Z jakiejś szczeliny wychynął szczur, Ŝeby poucztować w śmietniku. – Wynoś się stąd! – Usłyszałam za sobą szorstki kobiecy głos. – Ten róg jest mój! Odwróciłam się i zobaczyłam kobietę przyczajoną w drzwiach. W półmroku było widać

tylko jej podarte pończochy i czerwoną poświatę papierosa. Przyspieszyłam kroku. Rue Sainte, przy której mieścił się pensjonat ciotki Augustyny, stanowiła tę samą, eklektyczną mieszankę architektoniczną, co reszta miasta. Obok ogromnych domów pamiętających czasy świetności marsylskiego portu stały przysadziste szeregowce. Dom mojej ciotki mieścił się prawie na samym końcu i przylegał do innego budynku, nad którym unosił się zapach kadzideł i mydła do prania. Z jego okna wychylały się trzy skąpo odziane kobiety, ale na szczęście Ŝadna z nich na mnie nie nakrzyczała. Podeszłam do drzwi, uniosłam kołatkę, a kiedy ją puściłam, rozległo się nieśmiałe stuknięcie. Spojrzałam w górę na pokryte solą okna, ale w Ŝadnym z nich nie dostrzegłam światła. – Spróbuj jeszcze raz – poradziła mi jedna z kobiet. – Ona jest prawie głucha. Byłam zbyt nieśmiała, by na nią spojrzeć, ale postąpiłam za jej radą. Chwyciłam kołatkę i pchnęłam ją z całych sił. Uderzyła o drewno z tak wielkim hukiem, Ŝe zatrzęsły się okna i dźwięk odbił się rykoszetem o sąsiednie domy. Kobiety parsknęły śmiechem. Tym razem w głębi domu dał się słyszeć odgłos otwieranych drzwi I na schodach rozległy się czyjeś cięŜkie kroki. Szczęknęła zasuwa i drzwi stanęły otworem. Ujrzałam przed sobą starą kobietę. Miała kanciastą twarz i haczykowaty nos, a jej broda była tak spiczasta, Ŝe mogłabym nią pielić grządki. – Po co tak hałasujesz? – warknęła. – Nie jestem głucha. Zrobiłam krok do tyłu i omal się nie przewróciłam. – Ciotka Augustyna? Kobieta zmierzyła mnie wzrokiem od stóp do głów i najwidoczniej nie przypadłam jej do gustu. – Tak, jestem twoją stryjeczną babką Augustyną – powiedziała, splatając mięsiste ręce na piersiach. – Wytrzyj buty zanim wejdziesz do środka. Przeszłyśmy przez salon, składający się z wytartego dywanu, dwóch krzeseł i zakurzonego pianina, po czym dotarłyśmy do jadalni. Na małej powierzchni upchnięto tam stół, oszkloną szafkę i kredens. Obrazy przedstawiające morskie przygody gryzły się z pasiastą tapetą. Jedynym źródłem światła było okno w sąsiedniej kuchni. Nad stołem dyndał ozdobiony frędzlami abaŜur, więc czekałam, aŜ ciotka zapali światło. Jednak niczego takiego nie zrobiła i w półmroku usiadłyśmy przy stole. – Herbaty? – spytała, wskazując dzbanek i stojącą obok niego zbieraninę róŜnych filiŜanek. – Poproszę. Miałam sucho w gardle i moje kubki smakowe pobudziły się do Ŝycia na myśl o kojącym naparze z ziół. JuŜ czułam, jak jedwabisty rumianek ślizga mi się po gardle, a orzeźwiający rozmaryn rozbudza mój język. Ciotka Augustyna chwyciła sękatymi palcami ucho od dzbanka i napełniła filiŜankę. – Masz – powiedziała, kładąc ją na spodku i przesuwając w moją stronę. Spojrzałam na ciemny płyn. Był kompletnie pozbawiony aromatu i kiedy upiłam łyk, poczułam, Ŝe jest zimny i smakuje jak stęchła woda. Musiał tam stać od rana albo i dłuŜej. Wypiłam

herbatę, bo byłam spragniona, ale do oczu napłynęły mi łzy. Czy ciotka Augustyna nie mogła mi zaparzyć świeŜej herbaty? AŜ do tej chwili jakaś cząstka mnie śmiała mieć nadzieję, Ŝe ciotka będzie bardziej przypominała mojego ojca niŜ wujka Gerome. Ciotka rozsiadła się na krześle i zaczęła skubać włos na brodzie. Wyprostowałam się, postanawiając dać jej jeszcze jedną szansę. Z pewnością pamiętała o tym, Ŝe obydwie jesteśmy Fleurierami, Ŝe płynie w nas ta sama krew. Jednak zanim zdąŜyłam cokolwiek powiedzieć, oznajmiła: – Trzy posiłki dziennie. I uwaŜaj na to, co jesz. Nie jesteś tutaj gościem. Wskazała kawałek papieru zawieszony na gwoździu wbitym we framugę. – Inni wpisują tam swoje nazwiska, Ŝebyś wiedziała, czy będą obecni podczas posiłku. Monsieur Roulin nigdy ich nie opuszcza, a tamta z góry – nigdy nie przychodzi. Zresztą i tak nie pozwoliłabym komuś takiemu usiąść przy moim stole. – Tamta? – spytałam. Oczy ciotki Augustyny powędrowały w stronę sufitu, więc i ja spojrzałam w górę. Nie było tam nic oprócz pajęczyn, lecz grymas na twarzy ciotki świadczył o tym, Ŝe ma na myśli coś naprawdę okropnego. W powietrzu nadal unosił się złowieszczy wydźwięk słowa „t a m t a". – Dosyć tego – powiedziała ciotka Augustyna, chwytając moją pustą filiŜankę i stawiając ją do góry dnem na spodku. – PokaŜę ci twój pokój. Jutro obudzisz się o piątej i pójdziesz na targ rybny. Kiełbasa, którą zjadłam w pociągu, była ostatnim posiłkiem, jaki miałam w ustach, ale bałam się powiedzieć, Ŝe jestem głodna. Mój pokój mieścił się na tyłach domu, dokładnie naprzeciwko kuchni. Drzwi były wypaczone i kiedy je popchnęłam, dolna listwa otarła się o podłogę. Półkoliste zadrapania na podłodze świadczyły o tym, Ŝe od dawna porusza się tym torem. Straciłam wszelką nadzieję, kiedy zobaczyłam cementowe ściany. Komplet mebli składał się z rozklekotanego krzesła stojącego w rogu pokoju oraz z szafy I łóŜka, którego narzuta upstrzona była wysepkami pleśni. Za brudnym zakratowanym oknem udało mi się dostrzec drewniany ustęp i zachwaszczony zielnik. – Przyjdę za godzinę i powiem ci, jakie masz obowiązki – oznajmiła ciotka Augustyna, zamykając za sobą drzwi. Nie zachowywała się jak krewna. Była zwyczajną pracodawczynią. Na drzwiach wisiała lista obowiązków. Kartka, na której ją nagryzmolono, była poŜółkła ze starości. „Czyścić kafelki olejem lnianym i pszczelim woskiem. Trzepać pościel. Myć podłogę... ". Zastanawiałam się, ile czasu upłynęło, odkąd jakaś osoba wykonywała te wszystkie obowiązki, a ten obskurny pokój zajmowała gosposia. Osunęłam się na krzesło i patrzyłam przez okno, a kiedy porównałam serdeczność mojego ojca z oziębłością ciotki, po policzkach popłynęły mi łzy. Spojrzałam na zapadnięty materac. Proste łóŜko, na którym spałam w domu, nagle wydało mi się sofą godną królowej. Zamknęłam oczy i wyobraŜając sobie jego miękkość, podciągnęłam kolana

pod brodę, po czym zwinięta w kłębek niczym płód zapadłam w sen. Pierwszym posiłkiem, jaki miałam przygotować następnego dnia, był lunch. W kuchni panowała równie przygnębiająca atmosfera jak w moim pokoju. Kamienne płytki na podłodze i ścianach utrzymywały chłód, który dodatkowo powiększał przeciąg wiejący od pękniętej szyby w oknie. Ciotka Augustyna wcisnęła się w wiklinowy fotel, Ŝeby mnie nadzorować, a swoje spuchnięte stopy zanurzyła w wiadrze z ciepłą wodą. Wlałam do niej lalka kropli olejku z lawendy, mówiąc jej, Ŝe to złagodzi ból. Cudowny aromat uniósł się w powietrzu i zaczął walczyć ze stęchłym smrodem kuchennych szmat. Wyobraziłam sobie pola lawendy falujące na lekkim wietrze, zalane purpurą zachodzącego słońca. Słyszałam, jak ojciec nuci Se canto, i juŜ miałam zaśpiewać razem z nim, kiedy odezwała się ciotka Augustyna i cały czar prysł: – Skup się, dziewczyno! Zdjęłam rondel z haka. Miał otłuszczoną rączkę, a w środku tkwiły zaschnięte resztki jedzenia. Kiedy ciotka Augustyna nie patrzyła, wytarłam go ściereczką. Przeraziłam się, kiedy nieco wcześniej posłała mnie do piwnicy po wino. Drzwi otworzyły się ze zgrzytem i zobaczyłam wielką pajęczynę, na której wisiał czarny pająk. Odgarnęłam ją miotłą i powoli ruszyłam w głąb dusznego pomieszczenia, mając lampę za jedynego przewodnika. W piwnicy cuchnęło błotem, a na podłodze leŜały szczurze odchody. Przeszły mnie ciarki i wzdrygnęłam się na myśl, Ŝe coś moŜe mnie tu pogryźć. Panicznie bałam się ugryzień szczurów, gdyŜ Marsylia słynęła z wywoływanych przez nie chorób, na które od czasów epidemii dŜumy naraŜony był kaŜdy port. Chwyciłam dwie pierwsze z brzegu zakurzone butelki, nie zwaŜając na to, Ŝe najpierw powinnam była sprawdzić ich zawartość. Napuściłam wody z pompy umieszczonej za kuchennymi drzwiami i zajrzałam do kosza z warzywami, który stał na ławie. Jego zawartość mile mnie zaskoczyła. Jak na tę porę roku pomidory były wyjątkowo jędrne i czerwone, oberŜyny cięŜkie i mięsiste, pory świeŜe, a czarne oliwki wyglądały na bardzo soczyste. W tej brudnej kuchni zapach świeŜych warzyw był niczym oaza na pustyni. Ciotka Augustyna dostrzegła mój podziw. – Zawsze tu dobrze jadaliśmy. Moja kuchnia z tego słynęła. Rzecz jasna nie jestem juŜ taką kucharką jak dawniej – powiedziała, podnosząc powykrzywiane dłonie. Patrzyłam na nią, próbując dostrzec za tą ponurą twarzą kobietę, młodą dziewczynę o ognistym temperamencie, która sprzeciwiła się rodzicom i uciekła z marynarzem. Cień tamtej osoby czaił się jeszcze w jej szerokich ramionach i męskim podbródku, lecz w oczach miała juŜ tylko gorycz. Kiedy zgromadziłam wszystkie potrzebne produkty, ciotka Augustyna zaczęła wykrzykiwać polecenia, zagłuszając bulgotanie garnków i syk patelni. Co chwila musiałam pokazywać jej

jedzenie, Ŝeby mogła poddać je inspekcji: rybę, aby zobaczyła, Ŝe dokładnie zdarłam z niej skórę, ziemniaki, aby udowodnić, Ŝe odpowiednio je utłukłam, oliwki, aby pokazać jej, Ŝe pomimo tępości noŜa, drobno je posiekałam, a nawet czosnek, aby przekonać ją, Ŝe rozgniotłam go zgodnie z jej zaleceniami. Kiedy potrawy zaczęły nabierać kształtu, ciotka Augustyna dostała wypieków. Z początku myślałam, Ŝe to dlatego, iŜ wszystko robię nie tak, jak trzeba. „OdłóŜ to, porwałaś te liście jak chłopka. Za duŜo oliwy, idź i wytrzyj to, na miłość boską. Ile mięty tu wpakowałaś? Czy kazałam ci zrobić płukankę do ust?". Pomyślałam, Ŝe ma spore wymagania jak na kogoś, komu nie chciało się nawet zaparzyć świeŜej herbaty. Jednak kiedy w kuchni zrobiło się cieplej, a ton jej poleceń stał się bardziej gorączkowy, doszłam do wniosku, Ŝe rumieniec na twarzy ciotki Augustyny jest oznaką skrywanej namiętności, którą dotąd bezskutecznie próbowałam w niej odnaleźć. Była dyrygentem łączącym nuty smaŜonej ryby, masła i rozmarynu w kulinarną symfonię. Aromaty wydobywające się z kuchni wywabiły lokatorów z pokojów. Usłyszałam ich głosy i kroki na schodach pół godziny przed ustaloną porą obiadu. Do nakrytego stołu zasiadło pięć osób. Oprócz mnie i ciotki Augustyny była jeszcze Ghislaine, kobieta w średnim wieku, która zajmowała się sprzedaŜą ryb, oraz dwóch lokatorów: monsieur Roulin, emerytowany marynarz, i monsieur Bellot, młody nauczyciel z liceum dla chłopców. Monsieur Roulin miał przerwę w miejscu, gdzie powinny były znajdować się dwa przednie zęby i nie licząc kilku kosmyków na pokrytym słonecznymi plamami karku, był niemal całkiem łysy. W dodatku brakowało mu lewego przedramienia, które zostało odcięte na wysokości łokcia. Wymachiwał pomarszczonym kikutem, przemawiając głosem, który przypominał nienaoliwiony silnik. – Miło zasiadać do stołu w towarzystwie młodej damy. Jest opalona jak czekoladka, ale i tak całkiem ładna. Uśmiechnęłam się grzecznie, uznając, Ŝe skoro siedzę w rogu stołu, tuŜ przy kuchennych drzwiach, to jestem tylko słuŜącą i nie powinnam zabierać głosu w dyskusjach. Monsieur Bellot nieustannie tarmosił swoje ucho i nie mówił nic oprócz: „proszę" i „dziękuję". Podczas posiłku, który monsieur Roulin uznał za najlepszy od wielu miesięcy, wyraz twarzy monsieur Bellota zmieniał się z zaskoczonego w rozmarzony, a potem w surowy, jak gdyby właśnie odbywał jakiś oŜywiony, wewnętrzny dialog. To, czego brakowało monsieur Roulinowi, monsieur Bellot posiadał w dwójnasób: jego zęby były długie jak u osła, włosy formowały wokół głowy zmierzwioną aureolę, a kończyny były tak długie, Ŝe nie musiał się trudzić, aby sięgnąć po wodę, nawet kiedy dzbanek stał na drugim końcu stołu. Ghislaine siedziała obok mnie. Zdziwiłam się, Ŝe ktoś, kto pracuje na targu rybnym, tak przyjemnie pachnie. Jej skóra wydzielała delikatny zapach świeŜej brzoskwini, a włosy pachniały wysokogatunkową oliwą uŜywaną do produkcji marsylskiego mydła. Ghislaine zmruŜyła oczy w uśmiechu, kiedy monsieur Roulin przyłapał mnie na wpatrywaniu się w jego kikut i wykrzyknął:

– Ten rekin był wielki jak statek wycieczkowy, który pływa u wybrzeŜy Madagaskaru! Słysząc śmiech pozostałych i widząc ich znaczące spojrzenia, domyśliłam się, Ŝe historia z rekinem nie jest prawdziwa. Krawędź kikuta była zbyt regularna i mogła powstać albo na skutek wypadku przy jakiejś maszynie, albo teŜ w wyniku pracy chirurga. Nie patrzyłam na nią z odrazą, lecz ze zwykłą ciekawością. Guzowata blizna po oku mojego ojca nauczyła mnie tego, Ŝe oszpecone ciało moŜe skrywać dobre serce. Kiedy pozmywałam naczynia, ciotka Augustyna zapędziła mnie do innych obowiązków, z których jeden polegał na opróŜnianiu stojących na piętrze kubłów z pokrywką w ubikacji na podwórzu. Potem przejechała palcem po kredensie w jadalni i przyjrzała się pyłkowi kurzu, który osadził się na jego koniuszku. – Kurz z parteru ma zniknąć – powiedziała, jak gdybym to ja była winna niechlujstwa panującego w tym domu. – Najpierw posprzątaj w pokoju monsieur Bellota, a kiedy Ghislaine wyjdzie do pracy, zamieć jej podłogę. W pokoju monsieur Roulina sprząta jego córka. Czwartym piętrem się nie przejmuj. Tamta nie „Ŝyczy sobie", Ŝeby ktokolwiek dotykał jej rzeczy. Tamta? Nareszcie mogłam przypisać płeć tej tajemniczej istocie z czwartego piętra, o której ciotka Augustyna mówiła z taką odrazą, choć jednocześnie skwapliwie przyjmowała od niej pieniądze na czynsz. – Po południu zwykle odpoczywam, ale zejdę na dół, Ŝeby nadzorować przygotowanie kolacji – powiedziała ciotka Augustyna, chwytając się poręczy i wolnym krokiem wdrapując się po schodach. Kiedy weszłam do kuchni po miotłę, pod moimi stopami zatrzeszczał piasek. Wzdrygnęłam się na myśl, Ŝe znowu będę przygotowywać posiłek w tych niehigienicznych warunkach. Wbrew poleceniu ciotki Augustyny, aby zacząć od ścierania kurzu, najpierw posprzątałam kuchnię. Napełniłam wiadro wodą i zagrzałam ją na piecu, a potem szorowałam stół i ławy wodą z mydłem, usiłując wyobrazić sobie tajemniczą lokatorkę z góry. Z początku przedstawiałam ją sobie jako pomarszczoną kobietę w wieku mojej ciotki, która z zapadniętą, schorowaną twarzą leŜy przykuta do łóŜka. Była jej dawną rywalką, w miłości lub sztuce kulinarnej, lecz szczęście się od niej odwróciło i teraz ciotka Augustyna pozwalała jej tu dogorywać w brudzie i głodzie. Kiedy zaczęłam myć podłogę, twarz staruszki nabrała delikatności, a jej zmarszczki zniknęły. Uschła jej jedna noga i przeobraziła się w kulawą kobietę z bogatej rodziny, która wstydziła się swojego kalectwa i płaciła ciotce Augustynie za schronienie. Mój umysł zwolnił obroty. MoŜe była jakąś krewną – nieznaną członkinią rodziny Fleurierów – którą ciotka Augustyna ukrywała przed światem, wstydząc się przyznać, Ŝe łączą je więzy krwi. Tak bardzo pochłonęły mnie te fantazyjne scenariusze i szszszsz! szszszsz! szszszsz! szuranie szczotki do szorowania o kafelki, Ŝe w pierwszej chwili nie zwróciłam uwagi na skrzypnięcie otwieranych drzwi i trzask towarzyszący ich zamykaniu. Po chwili usłyszałam, Ŝe ktoś nuci