kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 870 134
  • Obserwuję1 390
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 680 134

Alexandra Belinda - Toskańska róża

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :2.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
A

Alexandra Belinda - Toskańska róża .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu A ALEXANDRA BELINDA
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 491 stron)

Wydanie elektroniczne

BELINDA ALEXANDRA Współczesna pisarka australijska, autorka pięciu powieści historycznych: Belinda Alexandra. Współczesna pisarka australijska, autorka pięciu powieści historycznych: Dzika lawenda, Biała gardenia, Toskańska róża oraz Silver Wattle i Golden Earrins. Jej matka jest Rosjanką, ojciec - rodowitym Australijczykiem. Belinda jest zapaloną podróżniczką. Jako wolontariuszka pracuje dla NSW Wildlife Information and Rescue Service w Australii; pełni też funkcję ambasadorki World League for the Protection of Animals. www.facebook.com/BelindaAlexandraAuthor

Tej autorki TOSKAŃSKA RÓŻA ZŁOTE KOLCZYKI

Rodzinie i przyjaciołom w podziękowaniu za Waszą miłość i wsparcie

Prolog Florencja, 1914 Mężczyzna zatrzymuje się w drzwiach, chwiejąc się na nogach, po czym wybiega na krętą ulicę i kieruje się w stronę rzeki. Odległość, jaką pokonuje, przemierzając miasto, przyprawia go o zadyszkę. To od niego zależy los niemowlęcia, które ukrywa pod płaszczem. Przeraża go myśl, że jeśli nie zaniesie dziewczynki w bezpieczne miejsce i nie zdąży wrócić, zanim zaczną coś podejrzewać, to oboje będą zgubieni. Na odgłos uderzających o bruk kopyt jeżą mu się włosy. Odwraca się, żeby stawić czoło pościgowi, ale dostrzega jedynie wóz kupiecki załadowany świecami i workami mąki. Chowa się w przejściu pomiędzy dwoma domami. Chociaż w powietrzu czuć chłód, niemowlę przytulone do jego piersi ogrzewa mu ciało. Mężczyzna odsłania płaszcz i zerka na twarz dziewczynki. - Dzięki ci, Boże, za głęboki sen niemowląt - szepcze i głaszcze policzek dziecka szorstką dłonią bez rękawiczki. Spogląda w niebo i usiłuje wymazać z pamięci obrazy ostatnich kilku godzin, drży na wspomnienie bladej twarzy matki i... krzyków - tak przerażających, że wydawało mu się nieprawdopodobne, aby pochodziły z ust człowieka. Skradając się ulicami, spotyka grupę nastolatków kręcących się przy fontannie. Jego uwagę zwraca wyróżniający się spośród całej reszty wychudzony chłopak w pogryzionym przez mole szaliku. Mężczyzna oblizuje usta i szczerzy zęby, lecz po namyśle rezygnuje z konfrontacji i skręca w zaułek. - E allora! - zawołał za nim młody człowiek, nie ruszając się z miejsca. Może ten chłopak chciał tylko przypalić papierosa. To jednak nie czas na ryzyko, Florencja jest na krawędzi wojny. Wyłania się z uliczki. Widzi przed sobą wolno płynącą rzekę Arno, lśniącą w blasku zachodzącego słońca. Ponte Vecchio, most nad Arno, mieni się złotem promieni słonecznych. Pamięta, że gdy po raz pierwszy zobaczył Florencję, był pewien, że jest to najpiękniejsze miasto na świecie. Lecz wtedy był zbyt naiwny i nie zdawał sobie sprawy, że piękno ma dwa oblicza i że wspaniała fasada może ukrywać zgniliznę. Biegnie przez most, ignoruje nawoływania złotników, którzy pakują swoje towary, licząc na ostatni utarg. Podąża brzegiem rzeki Arno, dopóki jego przedwcześnie posiwiałe włosy i obszerny płaszcz nie zaczynają przyciągać uwagi par młodych kochanków na wieczornym spacerze. Szybko więc skręca w ulicę zabudowaną wąskimi kamienicami, po czym cofa się

do via Maggio, a następnie do placu, na którym czuć zapach płonących węgli i wilgotnych kamieni. Wiatr rozwiewa liście po bruku. Mężczyzna staje przed wysokimi murami klasztoru. W zapadającym zmierzchu uważnie przygląda się kamieniom, z nadzieją szuka okna życia. Nie znalazł go. Klasztor w mieście, w którym dorastał, miał w ścianie drzwi obrotowe, w których można było zostawić dziecko zakonnicom, nie pokazując im swojej twarzy. Ponieważ średniowieczne praktyki wyszły z mody, wyparte przez współczesnego ducha włoskiego liberalizmu, mężczyzna nie ma wyboru: musi zastukać do drzwi. Nie otrzymując żadnej odpowiedzi, puka mocniej. Słychać odgłos kroków po drugiej stronie muru i po chwili ktoś otwiera kraty. Wie, że ten ktoś bacznie mu się przygląda, ale jest zbyt ciemno, żeby dojrzeć twarz obserwatora. Drzwi się otwierają, widzi przed sobą postać w czarnej szacie. Wyczuwa u zakonnicy niezdecydowanie. Siostry zakonne nie mają zwyczaju przyjmować obcych mężczyzn w środku nocy. - Przyniosłem dziecko - mówi. Boi się, że zakonnica go odeśle. Istnieje specjalny przytułek dla podrzutków, Ospedale degli Innocenti, ale jest zatłoczony i panują w nim złe warunki higieniczne, dzieci często tam umierają. Dlatego najlepszą szansą dla niemowlęcia jest klasztor. Mężczyzna odczuwa ulgę, gdy zakonnica oświetla schody i daje mu znak, żeby wszedł do środka. Ogląda się za siebie, po czym idzie za siostrą w kierunku przedsionka. Drzwi zamykają się za nim z trzaskiem, uniemożliwiając nocy wtargnięcie do środka. W klasztorze rozbrzmiewają śpiewy - siostry odprawiają modlitwy. Zakonnica prowadzi go do rozmównicy i zapala światło. Jest młodą dziewczyną, ma nie więcej niż dwadzieścia lat i sympatyczną twarz. Spogląda na niego, a on dostrzega w jej oczach dobroć. Raptownie opuszcza go cała siła, która pozwoliła mu wykraść niemowlę, aby znaleźć dla niego bezpieczne schronienie. Ledwie widzi przez łzy. - Proszę, niech pan wejdzie - mówi siostra zakonna, wskazując mu krzesło. Wyostrzonym węchem mężczyzna wyczuwa na jej rękawach zapach rozmarynu i tymianku. Może pracuje w ogrodzie klasztornym? A może w kuchni? Mężczyzna odsłania płaszcz, pokazując ukryte pod nim dziecko. Dziewczynka właśnie się obudziła. Ma zaciśnięte piąstki i otwartą buzię; cicho popłakuje. Gdy zakonnica bierze dziecko w ramiona, w jej oczach pojawia się blask. - Ćśśś, ćśśś - uspokaja niemowlę. - Jesteś głodna, tak, maleńka? Odwraca się do mężczyzny. - A matka? - pyta delikatnie. - Czy może przyjść i ją nakarmić? - Nie - odpowiada mężczyzna, unikając jej wzroku. Dochodzi do wniosku, że kobieta

krzywi się, bo uznała go za ojca dziecka. A on stracił rodzinę dawno temu. Czy zakonnica pomyśli, że jego żona zmarła przy porodzie? Albo że go zostawiła? Lub że są, jak wiele innych ludzi w mieście, zbyt biedni i schorowani, żeby wykarmić kolejne dziecko? - Jest u nas mamka karmiąca dzieci, których matki są chore - oznajmia zakonnica. - Nie będziemy musieli zanosić tego maleństwa do balie. - Nasłuchał się różnych historii na ten temat: kobiety, tak zwane balie, na zlecenie klasztorów opiekują się porzuconymi noworodkami, ale nie zawsze w higienicznych warunkach. Wygląda na to, że dziewczynka ma podwójne szczęście. Sam jest zdumiony tą odmianą losu. Pod czarną szatą zakonnicy dostrzega jej ładną figurę. Gdyby nie była poślubiona Chrystusowi, na pewno okazałaby się wspaniałą matką. Dziecko jest w dobrych rękach. - Będzie ją pan odwiedzał? - pyta. Mężczyzna kręci głową, na co zakonnica się wzdryga. Przybysz patrzy, jak kobieta wodzi palcem po smagłej buzi niemowlęcia. To delikatne dziecko, urodzone do lepszego życia, myśli mężczyzna. Teraz będzie żyło w biedzie, ale lepsza bieda niż... Znów słychać śpiew zakonnic. Podniosłe dźwięki poruszają jego serce. Spełnił swą powinność. - Jeśli zmieni pan zdanie, zawsze może pan przyjść. Zapamiętam pana - mówi zakonnica. Przez chwilę oboje milczą. Po czym mężczyzna odpowiada: - Najlepiej byłoby dla niej, gdyby pozostała anonimowa. Nie znając imienia, jakie nadano jej po urodzeniu, i swego pochodzenia, będzie bezpieczniejsza. Siostra zbladła. Według niej miała prawo znać imię matki dziecka, ale przyjęła do wiadomości, że kontynuowanie tego tematu jest ryzykowne. Mężczyzna kieruje się do przedsionka. Siostra podąża za nim. Przybysz chwyta za klamkę i otwiera drzwi, wpuszczając do środka zimny powiew wiatru. Odwraca się, żeby po raz ostatni spojrzeć na zakonnicę i dziecko. I wtedy zauważa jedyny obraz, który zdobi białą ścianę za nimi: Madonnę z Dzieciątkiem. - Niech was obie ma w swojej opiece - mówi. - Pana również - odpowiada zakonnica. Mężczyzna kiwa głową i wyrusza w noc. Siostra zanosi dziecko do refektarza, gdzie płonie ciepły ogień. Kładzie niemowlę na kolanach, sprawdza pieluszki, czy nie są mokre. Wyczuwa coś twardego na udzie dziecka: mały srebrny kluczyk. - To jakieś czary - mówi do siebie. Powiedziała nieznajomemu, że go zapamięta, i jest pewna, że tak będzie. Z czujnym spojrzeniem, posiwiały, przypominał wilka, który przybrał ludzką postać. Lecz nie uosobienie zła, co przypisuje się temu zwierzęciu w legendach.

Ten wilk był poczciwy. I bardzo potrzebował odkupienia.

CZĘŚĆ I

1 Rosa Bellocchi czuła się, jakby powoli umierała. Jej życie wkrótce miało się zmienić, a wszystko, co znajome, wymykało jej się z rąk. Siedziała z siostrą Maddaleną w klasztornej kuchni, jak co rano, odkąd ukończyła swoją edukację w klasztorze Santo Spirito. Okna wyłożonej terakotą kuchni, z drewnianą ławką pośrodku, wychodziły na dziedziniec i figurę świętego Augustyna. Pomimo ognia płonącego w żeliwnym piecyku czuło się chłód wczesnej wiosny, dlatego kobiety przesunęły krzesła w stronę słońca, którego promienie wpadały przez okno. Siostra Maddalena obierała ziemniaki, Rosa siedziała wyprostowana, z napiętymi mięśniami brzucha, trzymając na kolanach flet. Udawała, że uczy się hymnu, którego nuty rozłożyła sobie na pulpicie, ale myślami była gdzie indziej. Czy dzisiaj po raz ostatni siedzimy tutaj razem? - pytała sama siebie. Siostra Maddalena miała zwyczaj śpiewania podczas pracy w kuchni. Choć klasztor był miejscem medytacji, przestronne sale i labirynty korytarzy niosły dźwięki i co rano piękny śpiew siostry Maddaleny ze słodkim akompaniamentem fletu Rosy docierał do najdalszych zakątków klasztoru. Zakonnice pracujące w ogrodzie warzywnym podnosiły głowy i wytężały słuch, aby usłyszeć niebiańską muzykę, a starszym siostrom udającym się po śniadaniu na spoczynek śniły się anioły. Lecz tego ranka siostra Maddalena pracowała w ciszy, ogarnięta żalem, którego nie pozwalała jej uzewnętrznić głęboka wiara. Rosie serce krajało się na myśl, że zostanie rozdzielona z osobą, która była jej bliska jak matka. Ich zażyłość, więź, jaka zrodziła się pomiędzy nimi w ciągu tych lat spędzonych wspólnie w kuchni, przestanie istnieć i wszystkie przyszłe rozmowy będą odbywały się w rozmównicy, przez kratkę, w obecności „siostry słuchającej”. Opuszczę jedyny dom, jaki kiedykolwiek miałam, rozmyślała Rosa. Jej spojrzenie padło na słowa hymnu: Największą radością jest poświęcić siebie samego dla dobra innych. Przypomniała sobie wtedy swoją rozmowę z Badessą sprzed kilku dni. - Chociaż świat zewnętrzny uważa, że nasze życie jest bardzo ubogie, my czerpiemy z niego radość - powiedziała jej Badessa. - Nasza wiara jest pełna uniesień, a my w naszej wspólnocie okazujemy sobie zrozumienie, jakiego brakuje w wielu rodzinach. Jednak do tego życia trzeba zostać powołanym... a ty, Roso, nie zostałaś do niego powołana. Rosa, której ciemnoniebieskie oczy skupiły się na obrazie wiszącym za biurkiem Badessy i przedstawiającym Wniebowstąpienie, otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale po

chwili je zamknęła. Usiłowała poczuć w sobie „powołanie”, lecz nigdy nie usłyszała spokojnego głosu, o którym siostry opowiadały z takim uniesieniem. - Czuję w sobie powołanie - odpowiedziała Badessie - do czegoś... Badessa zdjęła okulary, przetarła oczy i znów je włożyła. - Biorąc po uwagę twoją inteligencję i bystrość, Roso, nie wątpię, że Bóg ma wobec ciebie wielkie zamiary. Ale nie tutaj, wśród klasztornych ścian. Nie z nami wypełnisz jego plany. Serce Rosy zaczęło gwałtownie bić. Wiedziała, że ten moment kiedyś nadejdzie, ale nie była przygotowana, że to może się stać już teraz. Starsze dziewczęta, które zdobyły wykształcenie w klasztorze, zostały wydane za mąż za kawalerów z porządnych florenckich rodzin. Ale w przypadku Rosy - sieroty - nie było takiej możliwości. - Rozmawiałam z don Marzolim - podjęła Badessa. - Również nasz ksiądz jest zgodny co do tego, że byłabyś dobrą guwernantką, dlatego zasięga informacji w rodzinach naszych patronów, żeby dowiedzieć się, czy nie potrzebują kogoś do pracy w tym charakterze. Przecież zdałaś z wyróżnieniem matematykę i muzykę, do tego znasz angielski, francuski i niemiecki. - Mogłabym uczyć... w naszej szkole - wyrzuciła z siebie Rosa, po czym umilkła na widok podniesionych brwi Badessy. To, żeby zamieszkała w klasztorze, nie będąc zakonnicą, nie wchodziło w rachubę. Nie mogłaby udawać, że ma powołanie, nawet w obliczu konieczności opuszczenia klasztoru. - Kiedy zostajesz zakonnicą, nadal możesz być matką i panną młodą, tylko w inny sposób - powiedziała jej kiedyś siostra Maddalena. - Na uroczystość mojego wyświęcenia przyjechała do mnie rodzina, a ja byłam w białym welonie. Niektóre z sióstr zakonnych miały braci i siostry, z którymi spotykały się w rozmównicach w różne święta lub z innych specjalnych okazji. Życie, jakie prowadziło ich rodzeństwo, było jednak dalekie od odosobnienia klasztornej egzystencji. Siostrze Maddalenie tylko raz pozwolono odwiedzić rodzinę - kiedy umierała jej matka. Pomimo zapewnień Badessy, że klasztor to pełne, autentyczne życie, Rosa nie mogła pojąć sensu wyrzekania się szczęścia posiadania prawdziwej rodziny i nazwiska. Siostra Maddalena zakaszlała, przywołując myśli Rosy, zaprzątnięte rozmową z Badessą, z powrotem do kuchni. Po policzkach siostry spływały ciche łzy. Ich widok sprawił, że Rosa także zaczęła płakać. - Don Marzoli znajdzie ci dobrą posadę - powiedziała, po części do Rosy, a po części do samej siebie. - Niezbyt daleko. Zawsze będziesz mogła tu przyjść i mnie odwiedzić. Drżenie w głosie siostry chwyciło Rosę za serce. W dzieciństwie, za każdym razem

gdy przyśnił jej się koszmar, siostra Maddalena przychodziła ją utulić, trzymała ją również za rękę podczas tych nielicznych okazji, kiedy wolno im było razem opuścić klasztor. Badessa często ostrzegała siostry przed nawiązywaniem zbyt bliskich relacji z sierotami. - One są jak małe ptaszki, które wypadły z gniazda w czasie burzy. Karminy je, dajemy im ciepłe schronienie, kształcimy, ale pewnego dnia musimy pozwolić im odejść. Rosa wiedziała, że siostra Maddalena będzie się czuła samotna, kiedy jej „mały ptaszek” wyfrunie z gniazda, i że nigdy tego po sobie nie pokaże. Spojrzała na jej dłonie i pomyślała o swej prawdziwej matce. Nie pamiętała jej, ale wyobrażała ją sobie jako kobietę w lazurowej szacie, z anielskim uśmiechem, jak na wiszącym w przedsionku obrazie Madonny z Dzieciątkiem. - O czym myślisz? - zapytała siostra Maddalena - Dlaczego nie grasz? Będzie nam raźniej na duchu. Rosa przyłożyła flet do ust, ale nie była w stanie wydobyć z niego żadnego dźwięku. Niespodziewanie poczuła ogromne pragnienie powrotu do chwil wspólnie spędzonych z siostrą Maddaleną. - Opowiedz mi jeszcze raz, jak znalazłam się w klasztorze - poprosiła. Siostra Maddalena, siekająca właśnie rozmaryn, nie odpowiedziała na jej pytanie. - Proszę. Gdy Rosa była jeszcze dzieckiem, często męczyła siostrę, aby opowiedziała jej historię tej nocy, kiedy to nieznajomy mężczyzna przyniósł ją do klasztoru. Za każdym razem głowiła się, kto to mógł być. Ojciec? Służący? Lecz tej zagadki nie dało się rozwiązać i kiedy dorosła, przestała o to pytać. - Opowiedz mi - błagała siostrę. - Muszę to po raz ostatni usłyszeć. Opowiedz mi o wilku. Kilka dni później siostra Maddalena dostała gorączki i Badessa kazała jej zostać w łóżku. Siostry Dorotea i Valeria przejęły obowiązki w kuchni, a Rosa, słysząc ich bezmyślną gadaninę, uciekła z fletem do kaplicy. W przeciwieństwie do lekcji gry na fortepianie nigdy nie musiała zmuszać się do fletu. Jego dźwięki zabierały ją do niebiańskiego królestwa, w to samo miejsce, do którego siostry zakonne przenosiły się w swych modlitwach. Gdy nie grała, miała objawy przypominające uczucie głodu - zaciśnięty żołądek i markotny nastrój.

W trakcie wykonywania arii Handla Rosa usłyszała wjeżdżający na dziedziniec samochód. Wyjrzała przez okno, spodziewając się fiata don Marzolego, lecz zobaczyła czarne bugatti, które zatrzymało się pod świętą figurą. Oprócz don Marzolego i lekarza nikt nie przyjeżdżał do klasztoru samochodem, dlatego zastanawiała się, kto mógł zakłócić ich spokój. Z trudem zza ostrokrzewu wypatrywała gości. Zobaczyła, że z samochodu wysiadł szofer i otworzył tylne drzwi. Wyłonił się z nich mężczyzna w kapeluszu, z przewieszonym przez ramię płaszczem. Miał wysportowaną sylwetkę i opaloną twarz. W samochodzie był ktoś jeszcze, ale tę osobę zasłaniała kołysząca się na wietrze gałąź. Rosie udało się dostrzec jedynie srebrny brokatowy rękaw i białą dłoń dotykającą ramienia dżentelmena. Kilka minut później w drzwiach kaplicy pojawiła się siostra nowicjuszka. - Badessa chce cię natychmiast widzieć. Rosa przełknęła ślinę i spakowała flet. Przyzwyczaiła się dbać o swój instrument, uważając, aby nie przyciskać za mocno klawiszy ani nie rozkładać go na siłę, ponieważ wiedziała, jak wiele kosztowało siostry kupienie fletu. Ale teraz trzęsły się jej ręce na myśl o tym, że mężczyzna w kapeluszu zjawił się tu, żeby zaproponować jej pracę. Upuściła ustnik i powstało na nim wgniecenie. Normalnie uszkodzenie najcenniejszej rzeczy bardzo by ją przygnębiło, ale w tej sytuacji ledwo zauważyła, że coś się stało. Poszła za siostrą nowicjuszką do pokoju Badessy. Nagle poczuła, że ma tak pełny pęcherz, jakby za chwilę miał pęknąć. Przeprosiła, że musi skorzystać z toalety, ale gdy już się w niej znalazła, nie była w stanie oddać moczu. Gdyby próbowała dłużej, mogłaby wystawić na próbę cierpliwość Badessy, każąc jej na siebie czekać. Wstała i poprawiła pończochy, bez jakiegokolwiek uczucia ulgi, za to z bolesnym kłuciem w boku. Badessa siedziała za biurkiem. W pokoju był również mężczyzna, którego widziała, jak wysiadał z bugatti, ale nie było towarzyszącej mu kobiety. Wygląd mężczyzny, kwadratowa szczęka i grube brwi, przykuwał uwagę. Miał świeżą jak na swój wiek cerę; Rosa oceniła, że ma około czterdziestu lat. Wyglądałby jeszcze młodziej, gdyby nie głębokie zmarszczki na czole i wokół oczu. Po jego drogim jedwabnym garniturze i złotym sygnecie wywnioskowała, że jest ważną osobistością. Badessa mówiła powoli, jakby chciała podkreślić wagę sytuacji. - Roso, chciałabym ci przedstawić markiza Scarfiottiego. Markiza? Rosa była zaskoczona arystokratycznym tytułem, jaki usłyszała. Ukłoniła się grzecznie. - Markiz Scarfiotti wraz z żoną poszukują guwernantki dla swojej córki - wyjaśniła Badessa. - Są pod wrażeniem twoich zdolności muzycznych i talentu do języków.

- Zarówno moja matka, jak i babcia uczęszczały do tej szkoły i obie wspaniale rozwinęły tu swoje talenty muzyczne - powiedział markiz, zakładając nogę na nogę i opierając łokieć na kolanie. - Chociaż moja siostra kształciła się w domu, jako dziecko pobierała lekcje muzyki właśnie w tym klasztorze. Rodzina zawsze była dumna z naszych osiągnięć muzycznych. Chciałbym, aby moja córka kontynuowała tę tradycję. - Może zagrasz coś dla pana markiza? - zapytała Badessa. Rosa przytuliła do piersi futerał i ścisnęła nogi. Jej pęcherz był u kresu wytrzymałości. Mimo to posłusznie wyjęła flet i zagrała utwór Handla, który ostatnio ćwiczyła. Pomimo dyskomfortu, jaki czuła, zagrała lepiej niż kiedykolwiek. Kiedy skończyła, widziała zadowolenie na twarzy markiza. - To wykonanie było wspaniałe - powiedział. - Don Marzoli nie przesadził, wspominając o twoim talencie. - Markiz mówiący mile modulowanym głosem przyjął niemal ojcowską pozę. - Rodzina Scarfiottich to hojni patroni muzyki i sztuki we Florencji - podsumowała Badessa, patrząc bacznie na Rosę. - To dla nas wielki honor, że zainteresowali się tobą. Wszyscy w klasztorze wiedzieli, że don Marzoli ma o Rosie bardzo wysokie mniemanie i że uważają za wyjątkowo dojrzałą osobę jak na jej wiek. Na pewno zrobił wszystko, żeby załatwić jej posadę w rodzinie Scarfiottich. Chociaż Rosie to pochlebiało, nie chciała opuszczać klasztoru, więc to, do czyjego domu trafi, nie miało dla niej większego znaczenia. Badessa kiwnęła w stronę siostry nowicjuszki i Rosa zdała sobie sprawę, że to koniec rozmowy. Decyzja ojej losie została już podjęta. Markiz musiał być zdecydowany, zanim się tu pojawił, chciał tylko z ciekawości posłuchać jej gry. Rosa wróciła do kaplicy i uklękła w ławce. Wpatrywała się w wiszący przy ołtarzu obraz Chrystusa na krzyżu, czuła się jak skazaniec czekający na odroczenie egzekucji. Czy jest szansa, że zdarzy się cud, nastąpi jakaś zmiana w procedurach i pozwolą jej zostać? Czuła zainteresowanie i jednocześnie rozpacz. Markiz? Gdzie on mieszka - w zamku czy w willi? I dlaczego żona nie towarzyszyła mu podczas rozmowy? Przecież jako matka powinna mieć wpływ na decyzję o wyborze guwernantki dla córki. Rosa wstała i podeszła do okna. Samochód markiza nadal stał na dziedzińcu. Pewnie uzgadnia z Badessą ostatnie szczegóły. Otworzyła futerał i rozłożyła flet, zamierzała zagrać Ave Maria. Pomyślała, że dźwięk instrumentu ją ukoi, ale gdy przyłożyła ustnik do warg, poczuła, że brak jej tchu i nie jest w stanie zagrać tak, jak kilka dni temu w kuchni. Dotknęła kciukiem wgięcia w górnej części instrumentu i westchnęła. Pragnęła opowiedzieć siostrze

Maddalenie, co się wydarzyło. Na myśl o tym, że zostaną rozdzielone, ogarniała ją panika. Rosa spakowała flet i pobiegła do celi siostry Maddaleny, lecz jej nie zastała. Na korytarzu stała siostra Eugenia. - Dzisiaj rano u siostry Maddaleny był lekarz i zalecił przeniesienie jej do izby chorych. - Do infirmerii?! - zawołała Rosa, wiedząc, że wysyłane są tam siostry w naj cięższym stanie. - Muszę się z nią zobaczyć. Siostra Eugenia pokręciła głową. - Nikt nie może się do niej zbliżać. Istnieje ryzyko zarażenia się zapaleniem płuc. - Zapaleniem płuc? - W piersiach siostry Maddaleny rozwinęła się infekcja i w żadnym wypadku nie można niepokoić chorej. Rosa zbladła. A jeśli nie będzie mogła w ogóle pożegnać się z siostrą Maddaleną? Pobiegła do swojej celi i wykrzyknęła na widok siostry nowicjuszki pakującej jej ubrania do niewielkiej walizki. - Wyjeżdżasz dzisiaj rano - powiedziała siostra nowicjuszka. - Markiz czeka na ciebie na dziedzińcu. Badessa powiedziała, że też tam będzie. - Ale siostra Maddalena jest chora. Nie mogę teraz wyjechać. Siostra nowicjuszka pogłaskała Rosę po ramieniu. - Bądź dzielna - powiedziała. Rosa szybkim krokiem podeszła do biurka i napisała liścik do siostry Maddaleny, po czym wzięła swoją walizkę i wybiegła na dziedziniec. Badessa stała z markizem przy samochodzie. Mężczyzna sprawiał wrażenie zniecierpliwionego. Rosa od kilku dni wiedziała, że będzie musiała opuścić klasztor, ale to wszystko działo się zbyt szybko. - Chciałabym wielebną matkę bardzo prosić o przekazanie tego listu siostrze Maddalenie. Nie miałam czasu pożegnać się z nią ani z nikim innym. Badessa odwróciła wzrok. - Siostra Maddalena będzie zadowolona, że otrzymałaś taką prestiżową posadę. Dopilnowała, żebyś uzyskała jak najlepsze wykształcenie. Serce Rosy zamarło po tych słowach. Czyżby jej droga siostra nie była aż tak chora, jak mówiła siostra Eugenia? Czy celowo odsunięto ją od Rosy na czas jej wyjazdu? Chciała zapytać, czy będzie mogła porozmawiać z siostrą Maddaleną przez okienko infirmerii, ale tymczasem markiz podał szoferowi swój kapelusz i płaszcz, a Badessa ponagliła ją, żeby wsiadała do samochodu.

- Nie pozwól swojemu nowemu pracodawcy czekać - wyszeptała. - Dobrze się zachowuj i ciężko pracuj, Roso. To największy wyraz wdzięczności, jaki możesz okazać siostrze Maddalenie. Szofer, niewysoki mężczyzna w średnim wieku, wziął od Rosy walizkę, gdy wtem okazało się, że zamki nie były właściwie dopięte i wysypały się z niej książki i ubrania. - Proszę mi wybaczyć, panienko. - Szofer schylił się, żeby zebrać rozsypane rzeczy. Gdy podnosił z ziemi sukienkę, coś wypadło z kieszeni. Była to zwinięta kartka. Rosa szybko wsunęła ją w mankiet rękawa, zanim ktokolwiek zdążył to zauważyć. Czyżby to był liścik od siostry Maddaleny? Szofer otworzył drzwi i Rosa wsiadła do samochodu. Pachniało w nim jaśminem. Wzdrygnęła się na widok siedzącej tam damy w brokatowym płaszczu, ładnej kobiety o jasnej cerze i rudawych włosach wystających spod kapelusza. Nieznajoma przyglądała się Rosie z uśmiechem. - Przysuń się, proszę - powiedziała, rozpościerając narzutę z gronostaja, którą trzymała na kolanach, tak by przykryć nią również nogi Rosy. Rosa skuliła się, opanowując silną chęć zrzucenia z siebie tej narzuty. Dotyk futra odrzucał ją. Podobało jej się tylko wtedy, gdy czuła poprzez nie ciepło żywego zwierzęcia. Dostrzegała początki rzeczy, podczas gdy inni widzieli jedynie samą rzecz. Kiedyś widok kobiety z przewieszonym przez ramię szalem z lisa, którą zobaczyła w przedsionku klasztornym, wywołał u niej strach i przyśpieszone bicie serca, jakby to ona była tym ściganym przez myśliwego, uciekającym przed śmiercią zwierzęciem. Oprawiona w skórę Biblia w kaplicy przyprawiała ją o mdłości za każdym razem, gdy don Marzoli ją otwierał: wyobrażała sobie garbarza zeskrobującego zwierzęce tkanki, podczas gdy inni widzieli wyłącznie Słowo Boże. Markiz usadowił się obok owej kobiety, a Rosa przesunęła się, żeby zrobić mu więcej miejsca. - To jest signora Corvetto - powiedział. - Towarzyszy mi dzisiaj. - Na tym zakończył wyjaśnienia. A więc ta kobieta nie była markizą. W takim razie kim ona mogła być? Miała na sobie eleganckie ubranie, na szyi perły, a na palcach pierścionki ze szmaragdami. Może to sekretarka markiza? Samochód ruszył i Rosa pomachała Badessie na pożegnanie. Była zaskoczona, gdy stara zakonnica, zawsze odnosząca się do niej oficjalnie, niespodziewanie posłała jej całusa. Postać Badessy w otoczeniu jedynego znanego Rosie świata wywołała w jej oczach łzy. - A więc przez całe życie mieszkałaś w klasztorze, tak? - zapytała signora Corvetto.

- Tak, signora. Signora Corvetto zapaliła papierosa i przez smugę dymu przypatrywała się Rosie. - Słyszałam, że doskonale grasz. Clementina kocha muzykę. Signora Corvetto przez chwilę robiła wrażenie, że chce zapytać Rosę o coś jeszcze, ale nagle zmieniła zdanie. W jej niebieskich oczach widać było smutek. Markiz wsunął dłoń w jej rękę, a Rosa odwróciła się, żeby popatrzeć na znikający w oddali klasztor. Wprawdzie jej życie wypełniały spokój i bezpieczeństwo, ale budziły się w niej podejrzenia, że signora Corvetto nie jest sekretarką markiza. Szofer wiózł ich wzdłuż rzeki Arno do mostu Trójcy Świętej - najdalej, dokąd Rosa zawędrowała podczas swoich klasztornych wycieczek. Po drugiej stronie rzeki leżała ta Florencja, którą kiedyś widziała tylko z daleka, a w której samym centrum teraz się znajdowała. Na chwilę zapomniała o swoim krwawiącym sercu i przyglądała się wąskim uliczkom, które z powodu cieni rzucanych przez wznoszące się wzdłuż nich domy sprawiały wrażenie mrocznych. Niektóre ulice były niczym więcej jak tylko zaułkami i pasażami. Szofer musiał uważnie manewrować na głównych ulicach, żeby uniknąć zderzenia z tramwajami, wózkami z chlebem i służbą niosącą na głowach kosze warzyw. Od czasu do czasu, kiedy mijali jakiś plac, do samochodu wpadało słońce. Rosa nie mogła nadziwić się bogactwom, jakie widziała na wystawach sklepów otaczających otwarte place - antykwariatów, pracowni ramiarskich, perfumerii z flakonikami z ozdobnego szkła i złotymi ręcznymi lusterkami z ażurowymi ornamentami czy sklepów spożywczych, przed którymi stały skrzynki pełne szparagów, marchewek, karczochów i buraków. Nigdy wcześniej nie widziała takiego przepychu. Klasztor szczycił się prostotą i samowystarczalnością. Siostry zakonne same tłoczyły olej i wyrabiały tkaniny. Żyło się skromnie. Markiz włożył rękę do kieszeni, wyciągnął srebrną papierośnicę i nachylił się przed signorą Corvetto. - Zapalisz? - zapytał Rosę. Rosa była zaskoczona jego nagłą poufałością. Pokręciła głową. - To Duomo - powiedział, wskazując widok za oknem. - Pewnie nie widziała pani tego obiektu z tak bliska, prawda signorino Bellocchi? Najwięksi włoscy artyści pracowali nad tym wspaniałym zabytkiem: Giotto, Orcagna, Gaddi. Rosa spojrzała w tamtą stronę i zobaczyła katedrę Santa Maria del Fiore, znaną wśród

mieszkańców Florencji jako Duomo. Górowała nad innymi budynkami, a jej ściany wyłożone różową i zieloną markieterią oraz słynna czerwona kopuła Brunelleschiego wprawiły ją w zachwyt. Wcześniej widziała ten kościół jedynie na czarno-białym obrazku. - Białe kafelki pochodzą z Carrary, zielone z Prato, a czerwone ze Sieny - wyjaśnił markiz, zaczesując włosy do tyłu. - Chociaż niektórzy twierdzą, że przytłacza przepychem, można dostrzec harmonię pomiędzy katedrą, dzwonnicą i baptysterium. Na twarzy markiza pojawiły się rumieńce, gdy opowiadał o trudnościach, jakie napotykali przeróżni artyści na kolejnych etapach budowy katedry, i jak pewnego razu, po kłótni z dyrekcją budowy Brunelleschi został wyrzucony przez odźwiernych. Kiedy mówił o walorach artystycznych i o historii tego budynku, stawał się inną osobą - mniej powściągliwą. Rosa zaczynała czuć do niego sympatię. Szofer zatrzymał samochód i otworzył drzwi markizowi i signorze Corvetto, by mogli wysiąść. Rosa nie bardzo wiedziała, czy ma iść za nimi. Markiz odwrócił się i wsadził głowę do samochodu. - Giuseppe zawiezie cię do willi - powiedział i skinął na szofera. - Ufam, że będziesz zadowolona z posady. Nim Rosa zdążyła pojąć, co się właściwie dzieje, szofer zamknął drzwi, zasiadł za kierownicą i wrzucił wsteczny bieg. Spoglądała przez tylną szybę na markiza i signorę Corvetto idących przez plac, przytulonych do siebie głowami i pochłoniętych rozmową. Nie wiedziała, co ma myśleć o tej sytuacji. - Czy jest panience wygodnie, signorino Bellocchi? - zapytał Giuseppe. - Tak, dziękuję. Rosa miała ochotę podpytać szofera o rodzinę Scarfiotttich, o których tak niewiele wiedziała, lecz owładnięta nieśmiałością milczała. Giuseppe z powrotem skupił się na prowadzeniu samochodu. Rosa wyjęła ukrytą w rękawie kartkę papieru. Gdy ją rozwinęła, jej oczom ukazał się malutki srebrny kluczyk z główką w kształcie serca. Sprawdziła, czy siostra Maddalena nie zostawiła na kartce jakiegoś wyjaśnienia, ale nic nie znalazła. Trzymała kluczyk w dłoni, wyobrażając sobie, co też mógł otwierać. Był zbyt lekki, więc nie pasował do drzwi domu lub szafy. A może nadawałby się do zamka niedużej walizki? Zawinęła kluczyk w papier i wsunęła go z powrotem do rękawa. Chwilę później samochód minął znak drogowy z napisem Do Fiesole. - Ach, ci Anglicy - skomentował Giuseppe, wskazując na stojącą przed cmentarzem grupę kobiet z irysami w rękach. Ich blond włosy, koronkowe sukienki i praktyczne buty przywodziły Rosie na myśl nauczycielkę angielskiego, panią Richards, która czasem zastępowała siostry, pomagając uczennicom klasztoru w nauce wymowy.

- Via Tornabuoni roi się od Anglików - oznajmił Giuseppe. Zobaczy panienka. Można poczuć się tam jak w Londynie. Zobaczę, pomyślała Rosa. Nie było żadnych wątpliwości, że jej stary świat powoli odchodził i otwierało się przed nią nowe życie. Pomimo lęku odczuwała dreszcz emocji. Samochód mknął w górę, gdzie roztaczał się widok przepięknych usytuowanych wzdłuż drogi willi, jedna bardziej wyszukana od drugiej. Rosa dostrzegła rozciągającą się na rozległym terenie rezydencję z kolumnami z piaskowca pietra serena i lodżią wychodzącą na ogród porośnięty magnoliami i oliwkami; następnie ukazała się inna posiadłość, z ozdobną wieżą, kamiennymi obramowaniami okiennymi oraz sztukaterią. Zastanawiała się, czy właśnie tak mieszkała rodzina Scarfiottich. Mijali kolejne wille, a potem pola, poniżej których Rosa zobaczyła panoramę Florencji. Giuseppe spojrzał przez ramię. - Chciałaby panienka popatrzeć? - zapytał. Rosa odpowiedziała, że tak, i wówczas szofer zatrzymał samochód na poboczu i otworzył jej drzwi. Lekki wiaterek poruszał trawą, która łaskotała jej kolana, gdy szła w kierunku zbocza. Przed nią rozpościerała się Florencja w całej swej wspaniałości - budynki o czerwonych dachach, kościoły i klasztory skupione blisko siebie wraz z górującą nad miastem katedrą i kopułą Brunelleschiego. Chociaż nie dostrzegła klasztoru, usłyszała bijące dzwony kościołów i wiedziała, że siostry właśnie zbierały się na modlitwy. Aż trudno uwierzyć, że jeszcze kilka godzin temu grała na flecie w klasztornej kaplicy. Łzy napłynęły jej do oczu, gdy uświadomiła sobie, że już nigdy tam nie zagra. - Będzie panienka tęsknić za zakonnicami, prawda? - zapytał Giuseppe, spoglądając ze współczuciem na Rosę. - Tak - odparła. Szofer pokiwał głową, nic więcej nie mówiąc. Rosie wydało się dziwne, że nawet nie próbował jej zapewniać, jak wspaniale będzie się jej żyło w rodzinie Scarfiottich. Wrócili do samochodu i chwilę później wjechali na drogę z obu stron otoczoną kamiennymi murami. Rosa wyciągała szyję, aby dojrzeć za murami drzewa lub inne elementy krajobrazu, ale nie była w stanie nic zobaczyć. Miała wrażenie, jakby samochód przejeżdżał przez tunel. To uczucie utrzymywało się, dopóki nie znaleźli się przy bramie z kutego żelaza, z umieszczonymi po obu jej stronach kamiennymi figurkami mastyfów i odsuniętą od ogrodzenia stróżówką, otoczoną wysokim żywopłotem. Giuseppe zatrąbił. Otworzyły się drzwi do stróżówki i wyłonił się z niej nieogolony mężczyzna z włosami do ramion, ubrany w koszulę i kamizelkę. Podszedł do bramy i chwycił wielkimi dłońmi rygiel, otworzył go

i pozwolił Giuseppe wjechać. Mężczyzna ten, pomimo zaniedbanego wyglądu, miał okazałą posturę i wyprostowaną sylwetkę. Giuseppe przejechał przez bramę. Rosa spojrzała na stróża, zaintrygowana wrażeniem pewnego dostojeństwa, jakie w nim dostrzegła, lecz on ani razu nie popatrzył w ich stronę. Droga dojazdowa do posiadłości prowadziła przez las. Nagle drzewa ustąpiły i ukazała się willa Scarfiottich. Był to czteropiętrowy dom, ze środkową częścią cofniętą względem bocznych skrzydeł. Na każdym piętrze znajdowało się osiem okien, które wychodziły na trawnik. Balustrady i wykończenia z blachy pokrywała patyna. Jej niebieskozielony odcień widoczny był również na fontannie usytuowanej pośrodku podjazdu, a także na kolumnach i zdobionych urnach, które przylegały do zewnętrznej krawędzi schodów prowadzących do ogromnych, wykonanych z brązu drzwi wejściowych. Trawnik usiany był dziesiątkami klasycznych posągów dziewcząt z urnami i mężczyzn z mieczami. Każda figura sprawiała wrażenie zastygłej w trakcie wykonywanej przez siebie czynności, jak gdyby kiedyś była człowiekiem, którego czarownica zamieniła w kamień. Rosa nie spostrzegła nigdzie drzew cytrynowych w ceramicznych donicach czy kwietników porośniętych cyniami i białymi lewkoniami, jakie widziała na tarasach willi położonych wzdłuż drogi. Ogród willi Scarfiottich był całkowicie pozbawiony drzew, porośnięty jedynie geometrycznie wystrzyżonym żywopłotem i oleandrami, mającymi złagodzić jego surowość. Wille, które mijali wcześniej, prezentowały się wdzięcznie, były mniejsze i pozostawały w harmonii z otaczającym je wiejskim krajobrazem. Willa Scarfiottich wydawała się przytłaczająca, jak gdyby ten, kto ją zaprojektował, miał na celu odstraszenie, a nie powitanie przybywających tu gości. Giuseppe zatrzymał samochód, wyjął futerał z fletem i walizkę Rosy, a następnie otworzył jej drzwi. Rosa usłyszała, jak odblokowują się zamki w wysokich na ponad trzy metry drzwiach, i czekając razem z Giuseppe na kamiennych schodach, zbierała siły na spotkanie z markizą. Lecz zamiast arystokratki pojawiła się gospodyni w czarnym uniformie. - Gdzie jest markiz? - gospodyni zapytała Giuseppe, z grymasem niezadowolenia na twarzy. - Jest jeszcze w mieście. Kobieta utkwiła w Giuseppe srogi wzrok. Miała włosy w kolorze popielatego blondu, dokładnie odgarnięte z twarzy, i skórę pomarszczoną niczym bibułka. - Kto to jest? - zapytała szofera, wskazując na Rosę. - Nowa guwernantka. - Zmarszczki wokół ust gosposi nerwowo zadrgały. - Co ona tu robi? Markizy nie będzie do jutra. Są nadal w Wenecji.

Oschłość służącej sprawiła, że Rosie minęła chęć obejrzenia willi Scarfiottich. Zastanawiała się, czy don Marzoli i Badessa zdawali sobie sprawę z chaosu, jaki panował w domostwie Scarfiottich. Wtem nawiedziła ją niepokojąca myśl: przebywała teraz poza murami klasztoru, don Marzoli i Badessa już za nią nie odpowiadali. Była zdana sama na siebie. - Markiza uznała, że byłoby wygodniej, gdyby signorina Bellocchi przyjechała już dzisiaj - odpowiedział Giuseppe. - Żeby się zadomowić. Na wspomnienie nazwiska Rosy na twarzy gospodyni pojawił się złośliwy grymas. Dosłownie oznaczało ono „piękne oczy” i wybrały je Rosie zakonnice, jako że nie miała rodziców, po których mogłaby odziedziczyć nazwisko. Wprawdzie znajdom nadawano zazwyczaj nazwiska Innocenti i Nocentini, ale Rosa domyśliła się, że jej osobliwe nazwisko wzbudziło w gospodyni podejrzenia, i wzdrygnęła się w duchu. Sugestia, że jest sierotą, albo nawet gorzej - nieślubnym dzieckiem - wywołałaby jeszcze większą pogardę tej kobiety. Rosa przypomniała sobie słowa markiza, zgodnie z którymi miała ona podlegać bezpośrednio jemu, i poczuła wdzięczność, że gospodyni nie będzie nadzorować jej pracy. - Wygodniej dla kogo? - kobieta zwróciła się do Giuseppe. - Nikt mi nie powiedział, który pokój mam jej przygotować. - Umieść ją w pokoju niani - zaproponował. Giuseppe mówił ze spokojem, ale błysk w jego oku podpowiadał Rosie, że drażnienie się z gospodynią sprawiało mu przyjemność. - Ten pokój jest na czwartym piętrze - podkreśliła kobieta. - Nie zrobię tego bez zgody markizy. Może spać w pokoju pomywaczki, dopóki nie otrzymam informacji, że ma być inaczej. Giuseppe spojrzał na Rosę i wzruszył ramionami. - Chodź więc - powiedziała do Rosy gospodyni, skinąwszy głową w kierunku drzwi. - Będziesz musiała bez mojej pomocy przygotować sobie pokój. Jestem tu dzisiaj sama. Mam nadzieję, że to zadanie cię nie przerośnie, signorina Bellocchi. Rosa posłusznie podążyła za gospodynią. Jako obiekt kpin ze strony prywatnych uczennic klasztoru była przyzwyczajona do pogardy okazywanej sierotom, szczególnie gdy zakonnice zabraniały sadzania jej w ostatniej ławce, gdzie według tych dziewczyn, a także ich rodziców powinny siedzieć znajdy. - Jesteś zdecydowanie najzdolniejszą uczennicą. Siostry Camilla i Grazia chciałyby, żeby inni brali z ciebie przykład, a nie odwrotnie - tłumaczyła jej kiedyś siostra Maddalena. Z chwilą gdy Rosa przekroczyła próg willi, zapomniała o wrogim nastawieniu

gospodyni. Fasada domu była renesansowa z barokowymi dodatkami, natomiast jego wnętrze ultranowoczesne i lśniące. Błyski świateł oślepiały. Podłoga w holu wejściowym wyłożona była białym marmurem i sięgała szerokich schodów. Ściany miały kolor ametystowego fioletu z kinkietami w formie oświetlonych od środka kryształów górskich. Były tam lustra różnego kształtu, rozmiaru i gatunku: kwadratowe, z ramami z masy perłowej; okrągłe, z drobnymi srebrnymi zdobieniami, a także tuziny owalnych, w kształcie oczu. Rosa wykrzyknęła na widok swego odbicia w ogromnym pozłacanym lustrze: nigdy wcześniej nie widziała siebie tak wyraźnie. W klasztorze lustra były zakazane jako symbol próżności, dlatego Rosa mogła jedynie oglądać swoją zacienioną postać w szybie okiennej bądź w falującej tafli wody w fontannie. Zaskoczył ją widok jej czarnych jak węgiel włosów, pociągłej twarzy i przestraszonych oczu. Była wyższa od gospodyni i miała znacznie dłuższe od niej nogi. Stojąc tak obok siebie, przypominały jelenia i jeża. - Cicho! Musisz tak hałasować? - skarciła gospodyni Rosę. Gniewny grymas tej kobiety przerodził się w chichot. - Skąd ty jesteś? Nigdy nie widziałaś takich eleganckich przedmiotów? Rosa była zbyt pochłonięta przyglądaniem się swemu odbiciu, by móc cokolwiek odpowiedzieć. - Bellocchi. To twoje prawdziwe nazwisko? - drążyła gospodyni. Rosa oprzytomniała i szybko pojęła, dokąd zmierza ta rozmowa. Widok własnego odbicia nie tylko ją przestraszył, lecz także obudził. Znów przyjrzała się sobie. Patrząc w lustro po raz drugi, zupełnie nie przypominała niewinnej sarenki. Tak czuła się tylko w środku. Jej wygląd zewnętrzny sugerował coś wręcz przeciwnego. Choć oczy Rosy były duże i ciemne, osłonięte długimi rzęsami, to w ich niebieskiej głębi kryła się dzikość. Miała długie kończyny, umięśnione ciało i opadające ramiona - niczym pantera. - Tak - odpowiedziała - Bellocchi to moje nazwisko. Gospodyni zdrętwiała. - Bellocchi to moje nazwisko, signora Guerrini. - Słucham? - Masz się do mnie zwracać signora Guerrini. Tam, skąd przyjechałaś, nie nauczyli cię dobrych manier? - Gospodyni pociągnęła nosem, po czym skupiła wzrok na futerale na flet, który Rosa trzymała w ręce razem z walizką. - I nie myśl sobie, że tutaj będziesz mogła na tym grać. Markiza jest wrażliwa na każdy hałas. Choć niektóre zakonnice z klasztoru były marudne, a Badessa surowa, Rosa nigdy

wcześniej nie spotkała nikogo o tak nieprzyjemnym usposobieniu, jak signora Guerrini. Przecież ta kobieta nie ma nic wspólnego z tak słodkim zwierzęciem jak jeż, pomyślała. Jest całkowicie inna. Rosa udała się z signorą Guerrini do głównych schodów, za którymi znajdowały się drzwi. Gdy gospodyni je otworzyła, Rosa zobaczyła klatkę schodową prowadzącą do piwnicy. Czy właśnie tutaj spała pomywaczka? Rosę przeszły ciarki, gdy signora Guerrini poprowadziła ją schodami w dół, do miejsca przypominającego loch. Chłód kamiennej posadzki przenikał podeszwy jej butów. Przez zasłony z pajęczyn dostrzegła setki zakurzonych butelek na stojakach z kutego żelaza. Gospodyni otworzyła drzwi, które wychodziły na korytarz zakończony pomieszczeniem z łóżkiem i komodą. Ku uldze Rosy był to miły kącik. Wzorzysta tapeta, usiana kwiatami cytryny i wykończona dekoracyjnym paskiem w słoneczniki, współgrała z przykrywającą żelazne łóżko narzutą. Złoty motyw biegł aż do sufitu, gdzie kończył się rozetą w kształcie gwiazdy. Tapeta maskowała szafkę wnękową, którą signora Guerrini otworzyła, wskazując Rosie miejsce na walizkę i flet. Gospodyni wyciągnęła z szafki pościel i rzuciła na łóżko. - Możesz pościelić sobie sama - powiedziała. - Ja mam co robić, a ciebie się nie spodziewałam. - Dziękuję, signora Guerrini - odpowiedziała Rosa, widząc, jak gospodyni wyciąga z szafki ogrzewacz na węgiel drzewny i stawia go pod łóżkiem. Może jednak nie gardziła Rosą tak bardzo, jak jej się wydawało. - Ładnie tu. Signora Guerrini rozsunęła zasłony, odsłaniając widok na ogródek warzywny. - Dobrze go odremontowali, prawda? - odrzekła, a na jej twarzy pojawił się złośliwy uśmiech. - To kiedyś był pokój szpitalny. Jak ktoś ze służby złapał zarazę, to go tu odsyłali. Pomywaczka nie chce tu spać. Twierdzi, że tu straszy. Signora Guerrini zostawiła Rosę samą, aby rozpakowała swoje rzeczy, a że miała ich tak niewiele, to uporała się z tym w kilka minut. Powlokła pościel i usiadła na łóżku, rozmyślając o mijającym dniu. Rano obudziła się w klasztornej celi, a teraz była w tym oto pomieszczeniu, które, choć o wiele ładniejsze, wywoływało w niej niepokój. Za parawanem znalazła zlew i wiadro z drewnianym siedziskiem. Odkręciła kran. Woda była lodowata i pachniała mułem. Rosa odczekała chwilę, po czym wypłukała usta i obmyła twarz, a następnie wróciła na łóżko. Pragnęła zagrać na flecie, którego brzmienie by ją uspokoiło, lecz nie chciała wzbudzać w signorze Guerrini jeszcze większej wrogości. Przyłożyła do ust wyimaginowany flet i zatraciła się w dźwiękach Allemande Jana Sebastiana

Bacha i innych wydobywanych z pamięci utworów. Minęło popołudnie i nadszedł wieczór. Rosa czekała, aż signora Guerrini zawoła ją na obiad bądź oprowadzi po domu, ale gdy na niebie pojawił się księżyc, a w pokoju zrobiło się zimno, zrozumiała, że nic takiego się nie zdarzy. Wyciągnęła spod łóżka ogrzewacz i położyła go na kolanach. Bez węgla drzewnego był bezużyteczny. Przypomniała sobie ogrzewacz, który siostra Maddalena dawała jej zimą, gdy Rosa była jeszcze dzieckiem. Łagodne ciepło, jakie się z niego wydobywało, przepełniało ją szczęściem. Wyjęła z rękawa kluczyk i włożyła go do futerału na flet. Przeszedł ją dreszcz; rozebrała się przy zapalonym świetle. To nie myśl o duchach tak ją przeraziła, a dochodzące z piwnicy skrobanie szczurów. Uklękła przy łóżku, aby się pomodlić, lecz miała poczucie, że słowa, które przez całe życie powtarzała przed snem i które przynosiły jej pocieszenie i spokój, stały się puste i płytkie. Kładąc się do łóżka, zastanawiała się, czy nie jest w stanie się modlić, bo tak nagle rozstała się z siostrą Maddaleną, czy może dlatego, że znalazła się w miejscu, z którego Bóg jej nie słyszy.