kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 870 134
  • Obserwuję1 390
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 680 134

Archer Jeffrey - 05. Potężniejszy od miecza - (Kroniki Cliftonów)

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
A

Archer Jeffrey - 05. Potężniejszy od miecza - (Kroniki Cliftonów) .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu A ARCHER JEFFREY Cykl: Kroniki Cliftonów
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 373 stron)

Tego autora również: ALE TO NIE WSZYSTKO CO DO GROSZA CÓRKA MARNOTRAWNA CZY POWIEMY PANI PREZYDENT? FAŁSZYWE WRAŻENIE JEDENASTE PRZYKAZANIE KANE I ABEL KOŁCZAN PEŁEN STRZAŁ KRÓTKO MÓWIĄC NA KOCIĄ ŁAPĘ PIERWSZY MIĘDZY RÓWNYMI SPRAWA HONORU STAN CZWARTY SYNOWIE FORTUNY ŚCIEŻKI CHWAŁY WIĘZIEŃ URODZENIA ZŁODZIEJSKI HONOR CZAS POKAŻE ZA GRZECHY OJCA SEKRET NAJPILNIEJ STRZEŻONY OSTROŻNIE Z MARZENIAMI a także EWANGELIA WEDŁUG JUDASZA

Dla Harry’ego

Za bezcenne rady i pomoc w zbieraniu materiałów pragnę podziękować wymienionym niżej osobom: Simon Bainbridge, Alan Gard, profesor Ken Howard, członek Akademii Królewskiej, Alison Prince, Catherine Richards, Mari Roberts, dr Nick Robins i Susan Watt. Dziękuję również Simonowi Sebagowi Montefiore, autorowi książek Stalin. Dwór czerwonego cara i Stalin. Młode lata despoty, za jego rady i wiedzę.

Pod rządami prawdziwie wielkich ludzi pióro to oręż potężniejszy od miecza. Edward Bulwer-Lytton, 1803–1873

Prolog Październik 1964 Brendan nie zapukał do drzwi kabiny, tylko obrócił gałkę i wśliznął się do środka, zerknąwszy do tyłu, by się upewnić, że nikt go nie widzi. Nie chciał tłumaczyć, co młody człowiek z drugiej klasy robi w kabinie starego para o nocnej porze. Nie żeby ktoś to komentował. – Czy ktoś może nam przeszkodzić? – spytał Brendan, zamknąwszy drzwi. – Nikt tu nie wejdzie przed siódmą rano, a wtedy nie będzie nic, czemu by można przeszkodzić. – Dobrze – powiedział Brendan. Ukląkł, otworzył zamek wielkiego kufra, podniósł wieko i przyjrzał się skomplikowanemu mechanizmowi, którego skonstruowanie zajęło mu ponad miesiąc. Przez pół godziny sprawdzał, czy wszystkie przewody są podłączone, czy każda wskazówka jest w odpowiednim położeniu i czy zegar startuje przy uruchomieniu przełącznika. Dopiero kiedy uznał, że wszystko działa idealnie, podniósł się z kolan. – Wszystko gotowe – oznajmił. – Kiedy chcesz to uruchomić? – O trzeciej rano. I będę potrzebował trzydziestu minut, żeby to wszystko usunąć – dodał stary par, dotknąwszy podwójnego podbródka – i mieć dość czasu, żeby się dostać do drugiej kabiny. Brendan odwrócił się do kufra i nastawił urządzenie zegarowe na trzecią. – Wystarczy, że tuż przed wyjściem włączysz przełącznik i sprawdzisz, czy chodzi wskazówka sekundowa. – To co może pójść źle? – Nic, jeżeli lilie są wciąż w kabinie pani Clifton. Nikt w tym korytarzu i prawdopodobnie na pokładzie poniżej nie przeżyje. W ziemi pod kwiatami są prawie trzy kilogramy dynamitu, dużo więcej niż potrzebujemy, ale dzięki temu

możemy być pewni, że zgarniemy forsę. – Masz mój klucz? – Tak – odparł Brendan. – Kabina numer siedemset sześć. Nowy paszport i bilet znajdziesz pod poduszką. – Jest jeszcze coś, o co powinienem się martwić? – Nie. Tylko przed wyjściem się upewnij, czy chodzi wskazówka sekundowa. Doherty się uśmiechnął. – Do zobaczenia w Belfaście – rzucił. Harry otworzył drzwi kabiny i usunął się na bok, żeby przepuścić Emmę. Pochyliła się i powąchała lilie, które przysłała Królowa Matka dla upamiętnienia ceremonii wodowania Buckinghama. – Jestem wyczerpana – powiedziała, prostując się. – Nie wiem, jak Królowa Matka radzi sobie z obowiązkami dzień po dniu. – Jest w tym dobra, ale założę się, że byłaby u kresu sił, gdyby przez kilka dni próbowała pełnić rolę prezeski firmy Barringtona. – Już wolę swoją pracę – powiedziała Emma, zrzucając sukienkę i wieszając ją w szafie, a potem znikając w łazience. Harry jeszcze raz przeczytał kartę od Jej Królewskiej Wysokości Królowej Matki. Taki osobisty ton. Emma już zdecydowała, że postawi wazon w swoim biurze, kiedy wrócą do Bristolu, i w każdy poniedziałek rano włoży do niego świeże lilie. Harry się uśmiechnął. Czemu nie? Gdy Emma wyszła z łazienki, Harry zajął jej miejsce i zamknął za sobą drzwi. Emma zrzuciła szlafrok i położyła się do łóżka, zbyt zmęczona, żeby przeczytać choćby kilka stron poleconej przez Harry’ego powieści Szpieg, który przyszedł z zimnej strefy pióra nowego autora. Zgasiła światło po swojej stronie łóżka i szepnęła: – Dobranoc, kochanie – chociaż wiedziała, że Harry jej nie słyszy. Gdy Harry wyszedł z łazienki, Emma mocno spała. Opatulił ją jak dziecko, pocałował w czoło i szepnął: – Dobranoc, ukochana. – a potem położył się do łóżka, ubawiony jej delikatnym mruczeniem. Nigdy nie przyszłoby mu do głowy nazwać tego chrapaniem. Leżał, nie śpiąc, bardzo z niej dumny. Wodowanie statku było nadzwyczaj udane. Obrócił się na bok, przypuszczając, że zaraz zmorzy go sen, ale choć powieki mu ciążyły i czuł się wyczerpany, nie mógł zasnąć. Coś było nie tak.

Inny mężczyzna, teraz bezpieczny po powrocie do kabiny drugiej klasy, też czuwał. Chociaż była trzecia rano, a on wykonał swoje zadanie, nie próbował zasnąć. Właśnie szykował się do roboty. Zawsze ten sam niepokój, kiedy trzeba czekać. Czy zostawiłeś jakiś ślad, który prowadzi prosto do ciebie? Czy popełniłeś jakieś błędy, które spowodują klęskę operacji i uczynią cię pośmiewiskiem w ojczyźnie? Nie uspokoi się, dopóki się nie znajdzie w łodzi ratunkowej, a jeszcze lepiej na innym statku płynącym do innego portu. Pięć minut czternaście sekund... Wiedział, że jego rodacy, bojownicy tej samej sprawy, są równie zdenerwowani jak on. Czekanie jest zawsze najgorsze, poza kontrolą, już nic nie można zrobić. Cztery minuty jedenaście sekund... To gorzej niż na meczu piłki nożnej, kiedy prowadzisz jeden do zera, ale wiesz, że druga strona jest silniejsza i ma szansę strzelić gola w doliczonym czasie. Przypomniał sobie instrukcje dowódcy okręgu: pamiętajcie, kiedy wybuchnie bomba, bądźcie pierwsi na pokładzie i pierwsi w łodzi ratunkowej, bo jutro o tej porze będą poszukiwać wszystkich poniżej trzydziestu pięciu lat z akcentem irlandzkim, toteż, chłopaki, trzymajcie buzie zamknięte na kłódkę. Trzy minuty czterdzieści sekund... trzydzieści dziewięć. Wlepił wzrok w drzwi kabiny i wyobraził sobie najgorsze, co może się zdarzyć. Bomba nie wybuchnie, drzwi się otworzą i kilkunastu, a może więcej zbirów z policji wpadnie do środka, wymachując pałkami na wszystkie strony, nie bacząc, ile razy ci przywalą. Ale jedyne, co słyszał, to rytmiczne dudnienie silnika Buckinghama, który kontynuował spokojną podróż przez Atlantyk do Nowego Jorku. Miasta, do którego nigdy nie dopłynie. Dwie minuty trzydzieści cztery sekundy... trzydzieści trzy... Zaczął sobie wyobrażać, jak to będzie, gdy znów się znajdzie na Falls Road. Kiedy chłopaczki w krótkich spodenkach zobaczą go na ulicy, będą spoglądać na niego z podziwem i marzyć, że gdy dorosną, staną się tacy jak on. Bohater, który wysadził w powietrze Buckinghama zaledwie w kilka tygodni po chrzcie przez Królową Matkę. Nikt nie wspomni o utraconym życiu niewinnych ludzi; nie ma niewinnych ludzi, kiedy wierzysz w sprawę. W gruncie rzeczy nigdy nie spotkał żadnego z pasażerów z kabin na górnych pokładach. Dowie się o nich wszystkiego z jutrzejszych gazet, a jeżeli dobrze wykonał robotę, nie będzie tam

jego nazwiska. Minuta dwadzieścia dwie sekundy... dwadzieścia jeden... Co może teraz pójść źle? Czy urządzenie skonstruowane w sypialni na piętrze w Dungannon zawiedzie w ostatniej minucie? Czy czeka go cisza porażki? Sześćdziesiąt sekund... Zaczął odliczać szeptem. Pięćdziesiąt dziewięć, pięćdziesiąt osiem, pięćdziesiąt siedem, pięćdziesiąt sześć... Czy ten pijany facet rozwalony w fotelu w holu czekał na niego cały czas? Czy oni idą już do jego kabiny? Czterdzieści dziewięć, czterdzieści osiem, czterdzieści siedem, czterdzieści sześć... Czy lilie zmieniono, wyrzucono, zabrano? Może pani Clifton jest uczulona na pyłki kwiatowe? Trzydzieści dziewięć, trzydzieści osiem, trzydzieści siedem, trzydzieści sześć... Czy otworzyli kabinę jego lordowskiej mości i znaleźli otwarty kufer? Dwadzieścia dziewięć, dwadzieścia osiem, dwadzieścia siedem, dwadzieścia sześć... Czy już szukają na statku mężczyzny, który wymknął się z łazienki w salonie pierwszej klasy? Dziewiętnaście, osiemnaście, siedemnaście, szesnaście... Przestał liczyć i otworzył oczy. Nic. Tylko upiorna cisza, która zawsze następuje po klęsce. Schylił głowę i pomodlił się do Boga, w którego nie wierzył, i natychmiast nastąpił wybuch tak wściekły, że padł na ścianę kabiny jak liść miotany wichrem. Z trudem powstał na nogi i uśmiechnął się, gdy usłyszał krzyk. Mógł się tylko domyślać, ilu pasażerów na najwyższym pokładzie zdołało przeżyć.

HARRY I EMMA 1964–1965

1 – JotKaWu – wymamrotał Harry, ocknąwszy się z drzemki. Nagle usiadł i zapalił lampkę nocną, potem wstał z łóżka i szybko podszedł do wazonu z liliami. Drugi raz odczytał kartę od Królowej Matki. „Dziękuję za pamiętny dzień w Bristolu. Mam nadzieję, że dziewiczy rejs mojego drugiego domu będzie szczęśliwy”. Podpisano: JKW Królowa Elżbieta Królowa Matka. – Taki zwyczajny błąd – rzekł Harry. – Jak mogłem go nie zauważyć? Schwycił szlafrok i zapalił światło w kabinie. – Czy już czas wstawać? – zapytał zaspany głos. – Tak, już czas – odparł Harry. – Mamy problem. Emma zerknęła na zegarek przy łóżku. – Ale dopiero minęła trzecia – zaprotestowała, spojrzawszy na męża, który wciąż uważnie wpatrywał się w lilie. – Więc co to za problem? – JKW to nie jest tytuł Królowej Matki. – Wszyscy to wiedzą – powiedziała Emma, ciągle w półśnie. – Wszyscy oprócz tego, kto przysłał te kwiaty. Czemu nie wiedział, że tytuł należny Królowej Matce brzmi Jej Królewska Mość, nie Jej Królewska Wysokość. Tak się tytułuje księżniczkę. Emma z ociąganiem wstała z łóżka, podeszła do męża i sama przyjrzała się karcie. – Poproś kapitana, żeby natychmiast tu przyszedł – powiedział Harry. – Musimy się dowiedzieć, co jest w tym wazonie – dodał, po czym przyklęknął. – To prawdopodobnie tylko woda – powiedziała Emma, wyciągając rękę. Harry schwycił ją za przegub. – Przypatrz się bliżej, kochanie. Wazon jest o wiele za duży na coś tak delikatnego jak kilkanaście lilii. Wezwij kapitana – powtórzył, tym razem z naciskiem.

– To tylko kwiaciarka mogła się pomylić. – Miejmy nadzieję – rzucił Harry, kierując się do drzwi – ale nie możemy sobie pozwolić na takie ryzyko. – Dokąd idziesz? – spytała Emma, sięgając po telefon. – Obudzić Gilesa. On ma większe niż ja doświadczenie z materiałami wybuchowymi. Spędził dwa lata, zakładając miny przeciw nacierającym Niemcom. Kiedy Harry wyszedł na korytarz, jego uwagę zwrócił starszy człowiek zmierzający ku głównym schodom. Porusza się o wiele za szybko jak na starca, pomyślał. Mocno zastukał w drzwi kabiny Gilesa, ale dopiero po drugim uderzeniu pięścią odezwał się zaspany głos: – Kto tam? – Harry. Naglący ton jego głosu sprawił, że Giles wyskoczył z łóżka i natychmiast otworzył drzwi. – Co się dzieje? – Chodź ze mną – powiedział Harry bez wyjaśnienia. Giles włożył szlafrok i podążył za szwagrem korytarzem do prywatnej kabiny. – Dzień dobry, siostrzyczko – rzucił Emmie, a tymczasem Harry podał mu kartę i rzekł: – JKW. – Rozumiem – powiedział Giles, obejrzawszy kartę. – Królowa Matka nie mogła przysłać tych kwiatów. Ale jeśli nie ona, to kto? – Schylił się i przyjrzał bliżej wazonowi. – Ktokolwiek to był, mógł tu napakować mnóstwo semteksu. – Albo litr wody – zauważyła Emma. – Czy przypadkiem nie zamartwiacie się na próżno? – Jeśli to woda, to czemu kwiaty już więdną? – spytał Giles. Rozległo się pukanie do drzwi i do kabiny wszedł kapitan Turnbull. – Pani prezes, chciała mnie pani widzieć? Emma zaczęła tłumaczyć, dlaczego jej mąż i brat klęczą. – Mamy na pokładzie czterech oficerów jednostki antyterrorystycznej – kapitan przerwał tłumaczenie pani prezes. – Któryś z nich powinien móc odpowiedzieć na każde pytanie pana Cliftona. – Przypuszczam, że to nie przypadek, że są na pokładzie – rzekł Giles. – Nie uwierzę, że wszyscy czterej postanowili wyruszyć na wakacje do Nowego Jorku w tym samym czasie. – Płyną z nami na żądanie sekretarza Gabinetu – odparł kapitan. – Ale sir

Alan Redmayne zapewnił mnie, że to tylko środki zapobiegawcze. – Jak zwykle ten człowiek wie coś, o czym my nie wiemy – powiedział Harry. – Chyba czas się dowiedzieć, co to jest. Kapitan wyszedł z kabiny i prędko przemierzywszy korytarz, zatrzymał się dopiero przed kabiną numer sto dziewiętnaście. Pułkownik Scott-Hopkins zareagował na pukanie do drzwi o wiele szybciej niż Giles kilka minut wcześniej. – Czy ma pan w swojej drużynie specjalistę od rozbrajania bomb? – Tak, sierżanta Robertsa. Był w brygadzie antyterrorystycznej w Palestynie. – Potrzebuję go teraz w prywatnej kabinie pani prezes. Pułkownik nie tracił czasu na pytania. Popędził korytarzem i wpadł na główne schody, gdzie ujrzał kapitana Hartleya, który biegł do niego. – Przed chwilą zauważyłem Liama Doherty’ego, jak wychodził z łazienki w salonie pierwszej klasy. – Jesteś pewien? – Tak. Wszedł tam jako par, a po dwudziestu minutach wyszedł jako Liam Doherty. Potem skierował się do drugiej klasy. – To może wszystko tłumaczyć – uznał Scott-Hopkins, zbiegając ze schodów z Hartleyem o krok z tyłu. – W której kabinie jest Roberts? – zapytał w biegu. – Siedem cztery dwa – rzucił Hartley, przeskakując z pułkownikiem przez czerwony łańcuch, skąd zaczynały się węższe schody. Nie zatrzymywali się, dopóki nie dotarli na pokład siódmy, gdzie ujrzeli kaprala Cranna, który wyłonił się z ukrycia. – Czy Doherty nie mijał cię w ciągu kilku ostatnich minut? – Cholera – mruknął Crann. – Byłem pewien, że widziałem tego drania, jak paradował po Falls Road. Wszedł do kabiny siedem zero sześć. – Hartley – powiedział pułkownik, krocząc korytarzem – ty i Crann miejcie na oku Doherty’ego. Dopilnujcie, żeby nie wyszedł z kabiny. Jeśli wyjdzie – aresztujcie go. Pułkownik uderzył pięścią w drzwi kabiny numer siedemset czterdzieści dwa. Sierżantowi Robertsowi to wystarczyło. Nie minęło kilka sekund, jak otworzył drzwi i tak przywitał pułkownika Scott-Hopkinsa, jakby dowódca regularnie budził go w środku nocy ubranego w piżamę. – Roberts, zabieraj komplet narzędzi i chodź ze mną. Nie mamy chwili do stracenia – powiedział pułkownik już w biegu. Dopiero po pokonaniu półtora piętra Roberts dogonił swojego dowódcę. Kiedy znaleźli się w korytarzu pierwszej klasy, Roberts pojął, o jaki rodzaj jego

szczególnych umiejętności chodziło pułkownikowi. Wpadł do kabiny pani prezes i przez chwilę przyglądał się z bliska wazonowi, a potem wolno go okrążył. – Jeżeli to jest bomba – odezwał się w końcu – to jest wielka. Nawet nie wyobrażam sobie, ilu ludzi by straciło życie, gdybyśmy nie rozbroili tego draństwa. – Ale czy potrafi pan to zrobić? – zapytał kapitan niezwykle opanowanym głosem. – Bo ja ponoszę odpowiedzialność za życie moich pasażerów. Nie chcę, żeby tę podróż porównywano z innym katastrofalnym dziewiczym rejsem. – Nic nie mogę zrobić, dopóki nie dotknę pulpitu sterowniczego. Musi być gdzieś tu na statku – powiedział Roberts – prawdopodobnie całkiem blisko. – Uważam, że w kabinie jego lordowskiej mości – rzekł pułkownik – bo teraz wiemy, że zajmował ją zamachowiec IRA, Liam Doherty. – Czy ktoś wie, w której był kabinie? – Numer trzy – powiedział Harry, przypominając sobie starego człowieka, który za szybko się poruszał. – Dalej w tym korytarzu. Kapitan i sierżant wypadli na korytarz, za nimi biegli Scott-Hopkins, Harry i Giles. Kapitan otworzył drzwi kabiny swoim kluczem i odstąpił na bok, przepuszczając Robertsa. Sierżant podszedł szybko do wielkiego kufra stojącego na środku kabiny. Ostrożnie uniósł wieko i zajrzał do środka. – Chryste, wybuch nastąpi za osiem minut i trzydzieści dziewięć sekund. – Roberts, czy możesz rozłączyć jeden z tych – spytał kapitan Turnbull, wskazując niezliczone mnóstwo przewodów. – Tak, ale który? – spytał Roberts, nie podnosząc głowy, żeby spojrzeć na kapitana, tylko ostrożnie rozdzielając czerwone, czarne, niebieskie i żółte przewody. – Wielokrotnie miałem do czynienia z tego typu urządzeniem. To jest zawsze szansa jak jeden do czterech, ale ja nie będę ryzykował. Mógłbym się zastanowić, gdybym był sam na środku pustyni – dodał – ale nie na statku w środku oceanu, ryzykując życie setek ludzi. – Więc ściągnijmy tu co żywo Doherty’ego – zaproponował kapitan. – On będzie wiedział, który przewód przeciąć. – Wątpię – powiedział Roberts – bo podejrzewam, że nie Doherty skonstruował to urządzenie. Mają pewnie na statku kogoś od tej roboty, ale Bóg wie, gdzie on jest. – Czas ucieka – przypomniał pułkownik, spoglądając na nieubłaganie posuwającą się do przodu wskazówkę sekundową. – Siedem minut, trzy, dwa, jeden...

– No więc, Roberts, co radzisz? – zapytał spokojnym głosem kapitan. – Nie spodoba się to panu, ale w tej sytuacji możemy zrobić tylko jedną rzecz. I nawet to jest cholernie ryzykowne, skoro mamy mniej niż siedem minut. – Wyduś to z siebie, człowieku – ponaglił go pułkownik. – Wziąć to draństwo, wyrzucić za burtę i się modlić. Harry i Giles pobiegli z powrotem do apartamentu pani prezes i stanęli po obu stronach wazonu. Było kilka pytań, które Emma, już ubrana, miała ochotę zadać, ale jak każdy rozsądny prezes wiedziała, kiedy trzeba milczeć. – Podnieście go delikatnie – powiedział Roberts. – Jakby to była miska pełna gotującej wody. Harry i Giles, niczym ciężarowcy, przysiedli i wolno podnieśli ciężki wazon ze stołu, prostując się. Gdy byli pewni, że trzymają go mocno, przesunęli się bokiem ku otwartym drzwiom kabiny. Scott-Hopkins i Roberts prędko usuwali przed nimi wszelkie przeszkody. – Idźcie za mną – polecił kapitan, gdy dwaj mężczyźni wyszli na korytarz i powoli kierowali się ku głównym schodom. Harry wprost nie wierzył, że wazon jest tak potwornie ciężki. Wtem przypomniał sobie olbrzyma, który wniósł wazon do kabiny. Nic dziwnego, że nie ociągał się, żeby dostać napiwek. Pewno teraz był już w drodze do Belfastu albo siedział gdzieś przy odbiorniku radiowym, czekając na nowiny o losie Buckinghama i o tym, jak wielu pasażerów straciło życie. Kiedy ruszyli od podnóża wielkich schodów, Harry zaczął głośno liczyć każdy pokonany stopień. Po szesnastu przystanął, żeby zaczerpnąć tchu, a tymczasem kapitan i pułkownik otworzyli i przytrzymali wahadłowe drzwi wiodące na pokład słoneczny, radość i dumę Emmy. – Musimy iść jak najdalej ku rufie – powiedział kapitan. – Dzięki temu unikniemy zniszczenia kadłuba. Harry nie wyglądał na przekonanego. – Nie bójcie się, to już niedaleko. Czy niedaleko nie znaczy za daleko, pomyślał Harry, który chętnie zrzuciłby to paskudztwo za burtę. Ale nic nie powiedział, kiedy posuwali się krok za krokiem ku rufie. – Wiem, jak się czujesz – odezwał się Giles, odczytując myśli szwagra. Idąc ślimaczym tempem, mijali basen kąpielowy, kort tenisowy i leżaki porządnie ustawione w oczekiwaniu na śpiących teraz gości, którzy pojawią się

później tego rana. Harry próbował nie myśleć, ile im zostało czasu do... – Dwie minuty – powiedział nie w porę sierżant Roberts, spoglądając na zegarek. Kątem oka Harry spostrzegł poręcz rufową statku. Dzieliło ich od niej tylko kilka kroków, ale on wiedział, że jak przy zdobyciu Everestu, ten ostatni odcinek pokonuje się najwolniej. – Pięćdziesiąt sekund – rzucił Roberts, kiedy stanęli przy relingu sięgającym pasa. – Czy pamiętasz, jak wrzuciliśmy Fishera do rzeki pod koniec trymestru? – spytał Giles. – Jak mógłbym zapomnieć? – Więc jak policzę do trzech, wrzućmy go do oceanu i pozbądźmy się drania raz na zawsze – rzekł Giles. – Raz – obaj mężczyźni cofnęli ramiona, ale tylko o parę centymetrów – dwa – może trochę więcej – trzy – tak daleko, jak mogli, a potem z całych sił wyrzucili wazon w powietrze ponad relingiem. Gdy spadał, Harry był przekonany, że wyląduje na pokładzie lub w najlepszym wypadku uderzy w barierkę, ale ominął ją o kilkanaście centymetrów i wpadł do oceanu z nikłym pluskiem. Giles wzniósł triumfalnie ramiona i krzyknął: – Alleluja! Po kilku sekundach nastąpił wybuch, a jego siła rzuciła ich obu na pokład.

2 Z chwilą gdy Kevin Rafferty zobaczył, że Martinez wychodzi ze swojego domu na Eaton Square, włączył znak „Wolny”. Otrzymał wyraźne rozkazy. Jeżeli klient będzie próbował uciekać, należy uznać, że nie ma zamiaru zapłacić drugiej raty za podłożenie bomby na Buckinghamie, i trzeba go ukarać. Rozkaz został zatwierdzony przez dowódcę okręgowego IRA w Belfaście. Dowódca zgodził się tylko, żeby to Kevin zdecydował, który z dwóch synów Don Pedra Martineza powinien zostać wyeliminowany. Ponieważ jednak Diego i Luis już zbiegli do Argentyny i najwyraźniej nie mieli zamiaru wracać do Anglii, Don Pedro był jedynym kandydatem do szczególnej wersji rosyjskiej ruletki w wykonaniu szofera. – Heathrow – polecił Martinez, wsiadłszy do taksówki. Rafferty wyjechał z Eaton Square i podążył Sloane Street w stronę mostu Battersea, nie zważając na głośne protesty z tyłu. O czwartej rano, przy ulewnym deszczu, minął tylko kilkanaście samochodów, zanim dotarł do mostu. Kilka minut później zahamował przed opuszczonym magazynem w Lambeth. Upewniwszy się, że w pobliżu nie ma nikogo, wyskoczył z samochodu, prędko otworzył zardzewiałą kłódkę na drzwiach magazynu i wjechał do środka. Obrócił samochód, żeby był gotów do szybkiej ucieczki po zakończeniu roboty. Rafferty zaryglował drzwi i zapalił gołą zakurzoną żarówkę zwisającą z belki na środku pomieszczenia. Wyjął rewolwer z kieszeni i wrócił do taksówki. Chociaż był o połowę młodszy od Martineza i dwa razy od niego silniejszy, nie mógł ryzykować. Kiedy człowiek myśli, że za chwilę umrze, odczuwa przypływ adrenaliny i może się wykazać nadludzką siłą, walcząc o życie. Poza tym Rafferty podejrzewał, że nie pierwszy raz Martinezowi zagraża śmierć. Ale tym razem to nie będzie tylko groźba. Otworzył tylne drzwi taksówki i wycelował broń w Martineza, pokazując, że

ma wysiąść. – To są pieniądze, które dla ciebie przygotowałem – powiedział Martinez, podnosząc plecak. – Z nadzieją, że złapiesz mnie na Heathrow, no nie? – Rafferty wiedział, że jeśli to jest cała suma, to musi darować mu życie. – Dwieście pięćdziesiąt tysięcy funtów? – Nie, ponad dwadzieścia trzy tysiące. To zadatek, rozumiesz. Reszta jest w domu i jeśli tam wrócimy... Szofer wiedział, że dom przy Eaton Square wraz z innymi majętnościami Martineza został zajęty przez bank. Najwyraźniej Martinez zamierzał dotrzeć na lotnisko, zanim IRA odkryje, że nie ma zamiaru dotrzymać umowy. Rafferty schwycił plecak i rzucił go na tył taksówki. Postanowił, że zada Martinezowi dłuższą śmierć, niż pierwotnie planował. I tak nie miał nic do roboty podczas najbliższej godziny. Wskazał rewolwerem drewniane krzesło ustawione wprost pod żarówką. Okrywała je zaschnięta krew po wcześniejszych egzekucjach. Pchnął swoją ofiarę z wielką siłą i zanim Don Pedro miał szansę zareagować, skrępował mu ręce za plecami – ale przecież wykonywał tę szczególną czynność już kilkakrotnie. Na koniec związał nogi Martinezowi, a potem cofnął się, by podziwiać swoje dzieło. Teraz Rafferty musiał zdecydować, jak długo ofiara ma żyć. Jedyne, co go ograniczało, to fakt, że musi być na czas na Heathrow, żeby zdążyć na poranny lot do Belfastu. Spojrzał na zegarek. Zawsze sprawiał mu przyjemność wyraz twarzy ofiary spodziewającej się, że ma szansę przeżyć. Wrócił do taksówki, otworzył plecak Martineza i policzył pliki szeleszczących pięciofuntowych banknotów. Przynajmniej tu powiedział prawdę, nawet jeżeli brakowało więcej niż dwieście dwadzieścia sześć tysięcy funtów. Zamknął plecak i schował do bagażnika. W końcu Martinezowi te pieniądze już nie będą potrzebne. Rozkazy dowódcy były wyraźne: po skończeniu zadania ciało ma zostawić w magazynie i inny członek IRA zajmie się jego usunięciem. Rafferty miał jedynie zatelefonować i przekazać wiadomość: „Paczka gotowa do odebrania”. Później miał pojechać na lotnisko i zostawić taksówkę i pieniądze na najwyższym poziomie bezterminowego parkingu. Jeszcze ktoś inny weźmie i rozdysponuje pieniądze. Rafferty wrócił do Don Pedra, który nie spuszczał z niego oczu. Gdyby szofer

miał wybór, toby mu strzelił w brzuch, potem odczekał kilka minut, aż ucichnie krzyk, i wtedy by wpakował mu drugą kulę w krocze. Znowu krzyk, pewnie głośniejszy, aż wreszcie wepchnąłby mu gnata do ust. Przez kilka sekund by patrzył w oczy ofiary, a potem, znienacka, pociągnąłby za spust. Ale to by oznaczało trzy strzały. Jeden mógłby zostać niezauważony, ale trzy niewątpliwie zwróciłyby uwagę w środku nocy. Zatem posłucha rozkazu dowódcy. Jeden strzał i żadnych krzyków. Szofer uśmiechnął się do Don Pedra, który spojrzał na niego z nadzieją, ale wtem spostrzegł broń zbliżającą się do jego ust. – Otwórz buzię – polecił Rafferty niczym przyjacielski dentysta zachęcający oporne dziecko. Wszystkie jego ofiary miały jedną rzecz wspólną: szczękające zęby. Martinez opierał się i w nierównej walce połknął jeden z przednich zębów. Pot spływał mu wzdłuż mięsistych fałdów twarzy. Czekał zaledwie kilka sekund na strzał, ale usłyszał tylko trzask. Jedni mdleli, inni patrzyli z niedowierzaniem, inni znów dostawali gwałtownych torsji, gdy pojmowali, że jeszcze żyją. Rafferty nie cierpiał tych, którzy tracili przytomność. Musiał wtedy czekać, aż przyjdą do siebie, zanim mógł zacząć wszystko od nowa. Lecz Martinez był tak uprzejmy, że zachowywał całkowitą przytomność. Gdy Rafferty wyjmował rewolwer – kojarzył to sobie z obciąganiem druta – ofiary często się uśmiechały, przekonane, że najgorsze minęło. Ale kiedy znów pociągnął za spust, Don Pedro wiedział, że umrze. Pozostawało tylko pytanie kiedy. Bo gdzie i jak – już postanowiono. Rafferty zawsze był rozczarowany, kiedy udawało mu się pozbawić życia ofiarę za pierwszym strzałem. Jego osobisty rekord wynosił dziewięć, ale średnia to było cztery do pięciu. Nie dbał o statystykę. Znów wepchnął Martinezowi lufę do ust i cofnął się o krok. Nie chciał przecież, żeby obryzgała go krew. Argentyńczyk był tak głupi, że znów się opierał, i stracił drugi ząb, tym razem złoty. Rafferty schował go do kieszeni, po czym ponownie nacisnął spust, ale nagrodził go tylko kolejny trzask. Wyciągnął lufę z nadzieją, że wypadnie jeszcze jeden ząb, właściwie pół zęba. – Do trzech razy sztuka – rzekł Rafferty, wepchnął wylot lufy ponownie do ust Martineza i pociągnął za spust. Znowu nic. Szofer zaczął się niecierpliwić i liczył, że skończy tę poranną robotę za czwartą próbą. Przekręcił bębenek z trochę większym entuzjazmem, ale gdy podniósł głowę, przekonał się, że Martinez

stracił przytomność. Co za rozczarowanie! Lubił, żeby jego ofiary były w pełni świadome, kiedy pocisk trafiał w ich mózg. Wprawdzie żyły tylko przez sekundę, ale on znajdował w tym przyjemność. Schwycił Martineza za czuprynę, siłą mu otworzył usta i wepchnął lufę. Miał nacisnąć spust czwarty raz, kiedy zaczął dzwonić telefon w kącie pomieszczenia. Uporczywy metaliczny dźwięk rozlegający się echem w zimnym nocnym powietrzu go zaskoczył. Nie pamiętał, żeby telefon wcześniej dzwonił. W przeszłości skorzystał z niego tylko po to, żeby wykręcić pewien numer i przekazać komunikat składający się z czterech słów. Niechętnie wyjął lufę rewolweru z ust Martineza, podszedł do aparatu telefonicznego i podniósł słuchawkę. Nic nie mówił, tylko słuchał. – Operacja się nie powiodła – powiedział głos o starannej wymowie człowieka wykształconego. – Nie musisz egzekwować drugiej płatności. Trzask, a potem terkot. Rafferty odłożył słuchawkę. Może powinien jeszcze raz spróbować, a gdyby się udało, zaraportować, że Martinez już był martwy, kiedy zadzwonił telefon. Tylko raz okłamał dowódcę okręgu, czego dowodem był brak palca u lewej dłoni. Każdemu, kto pytał, opowiadał, że palec obciął mu brytyjski policjant podczas śledztwa, ale niewielu po obu stronach mu wierzyło. Z ociąganiem wsadził rewolwer do kieszeni i wolno wrócił do Martineza, który teraz siedział bezwładnie, z głową opuszczoną na kolana. Rafferty pochylił się i rozwiązał linę krępującą ofierze przeguby rąk i kostki nóg. Martinez zwalił się na podłogę. Szofer szarpnął go za czuprynę, przerzucił go sobie przez ramię, jakby to był worek kartofli, i wrzucił do taksówki. Przez chwilę miał nadzieję, że będzie się opierał, a wtedy... ale niestety, nic takiego się nie wydarzyło. Wyjechał z magazynu, zaryglował drzwi i ruszył w stronę Heathrow, dołączając do innych porannych taksówek. Kilka kilometrów przed lotniskiem Martinez powrócił do tego świata. Szofer obserwował w lusterku wstecznym, jak pasażer zaczyna odzyskiwać przytomność. Martinez kilkakrotnie zmrużył oczy, a potem patrzył przez okno na mijane szeregi podmiejskich domów. Kiedy uświadomił sobie swoją sytuację, pochylił się i zwymiotował na tylne siedzenie samochodu. Kolega Rafferty’ego nie będzie zadowolony. Don Pedro w końcu zdołał się wyprostować. Uchwycił się obiema rękami brzegu siedzenia i wbił wzrok w swego niedoszłego kata. Co sprawiło, że zmienił zdanie? A może nie zmienił? Może tylko nastąpiła zmiana miejsca? Don Pedro ostrożnie przesunął się w przód, mając nadzieję, że nadarzy się szansa ucieczki,

ale był w pełni świadom, że Rafferty co kilka sekund podejrzliwie zerka w lusterko wsteczne. Rafferty zjechał z głównej drogi i ruszył, kierując się znakami, w stronę bezterminowego parkingu. Wjechał na najwyższy poziom i zaparkował w odległym kącie. Wysiadł z samochodu, otworzył bagażnik i rozsunął suwak torby podróżnej, usatysfakcjonowany widokiem równo ułożonych szeleszczących banknotów pięciofuntowych. Chciałby wziąć te pieniądze do ojczyzny i użyć ich dla dobra sprawy, ale nie mógł ryzykować, że zostanie schwytany z taką sumą, skoro teraz liczni dodatkowi strażnicy obserwowali każdy lot do Belfastu. Wyjął z torby argentyński paszport, bilet pierwszej klasy do Buenos Aires oraz dziesięć funtów w gotówce, potem wrzucił swój rewolwer do torby: z tym też nie mógł zostać schwytany. Zamknął bagażnik, otworzył drzwi od strony kierowcy i umieścił kluczyki i kwit parkingowy pod siedzeniem dla kolegi, który rano zgłosi się po samochód. Następnie otworzył tylne drzwi i odsunął się, żeby Martinez mógł wyjść, ale tamten się nie poruszył. Czy chce uciec? Nie powinien, jeśli ceni swoje życie. Przecież nie wie, że szofer nie ma już broni. Rafferty schwycił mocno Martineza za łokieć, wyciągnął go z samochodu i doprowadził do najbliższego wyjścia. Kiedy schodzili na parter, na schodach minęło ich dwóch mężczyzn. Rafferty nie zwrócił na nich uwagi. Żaden z nich nie odezwał się w trakcie długiej wędrówki do budynku terminalu. Kiedy znaleźli się w hali odlotów, Rafferty podał Martinezowi paszport, bilet i dwa banknoty pięciofuntowe. – A reszta? – burknął Don Pedro. – Bo twoim kolegom widocznie nie udało się zatopić Buckinghama. – Ciesz się, że żyjesz – rzucił Rafferty, prędko się odwrócił i przepadł w tłumie. Przez moment Don Pedro chciał wrócić do taksówki i odzyskać pieniądze. Ale tylko przez moment. Zamiast tego z ociąganiem skierował się w stronę południowoamerykańskiego stanowiska British Airways i podał bilet kobiecie siedzącej za kontuarem. – Dzień dobry panu, panie Martinez – powiedziała. – Mam nadzieję, że pański pobyt w Anglii był przyjemny.

3 – Kto ci podbił oko, tato? – spytał Sebastian, który później rano dołączył do rodziny na śniadanie w restauracji serwującej dania z grilla. – Twoja matka mnie uderzyła, kiedy ośmieliłem się sugerować, że chrapie – odparł Harry. – Ja nie chrapię – stwierdziła Emma, smarując masłem drugą grzankę. – Skąd możesz wiedzieć, że nie chrapiesz, kiedy śpisz? – zagadnął Harry. – A co tobie się przydarzyło, wujku Giles? Czy moja matka złamała ci rękę, gdy ty też powiedziałeś, że chrapie? – spytał Seb. – Ja nie chrapię! – powtórzyła Emma. – Seb – powiedziała stanowczo Samantha – nie powinieneś nigdy nikomu zadawać pytania, wiedząc, że ta osoba nie chce udzielić odpowiedzi. – Mówisz jak córka dyplomaty – rzekł Giles, uśmiechając się przez stół do dziewczyny Seba. – Mówisz jak polityk, który nie chce odpowiedzieć na moje pytanie – odparł Seb. – Ale ja zdecydowanie chcę się dowiedzieć... – Dzień dobry, mówi do państwa wasz kapitan – odezwał się przez megafon głos wśród trzasków. – Obecnie płyniemy z prędkością dwudziestu dwóch węzłów. Temperatura wynosi sześćdziesiąt dziewięć stopni Fahrenheita i nie spodziewamy się zmiany pogody w ciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin. Mam nadzieję, że będziecie mieć przyjemny dzień i z pewnością skorzystacie ze wszystkich wspaniałych urządzeń, jakie są do dyspozycji na Buckinghamie, a szczególnie ze znajdujących się na tym statku leżaków i basenu kąpielowego na najwyższym pokładzie. Nastąpiła długa pauza, po której kapitan znów przemówił: – Kilku pasażerów zagadnęło mnie o głośny huk, który ich zbudził w środku nocy. Wydaje się, że około trzeciej rano Flota Ojczyźniana odbywała nocne