Spis treści
Polowania na dziewczyny
Królowe nocy
Kuźnie Gwiazd
Znajome z estrady
Miss-Karada
Panie na planie
Sekretne życie prowincji
Przyjechała telewizja
Sportowe życie
Piękne i bogate
...Najlepszym dniem mojego życia
był ten, w którym pognałem moją
trzecią żonę...
Arthur Miller
Dla Ewy
W
Polowania na dziewczyny
życiu dorastającego, w miarę normalnego, mężczyzny nadchodzi taki
moment, że zaczyna się oglądać za dziewczynami. Jest jeszcze pełen
wstydu i strachu przed nieznanym, ale już odczuwa silną, coraz silniejszą,
potrzebę zderzenia z kobietką. Dobrowolnie. W moim przypadku ten
wybór, jak zresztą kilka jeszcze (wódka, papierosy), okazał się zgubny. O
ile jednak lata doświadczeń nauczyły mnie sposobów na kaca, a fujarki są
przyjemną namiętnością, to od bab zawsze dostawałem po łbie. I tak już
zostało. Ten pierwszy raz?
To był obóz harcerski nad Jeziorem Drawskim, gdzie nie wiedzieć
czemu mianowano mnie tajemniczym „przybocznym”, a to oznaczało, że
mam dostarczać jedzenie dla rozłożonego pod namiotami zgrupowania
ciekawych życia chłopców. Nie sam, tylko pod opieką dorosłego druha
Wiesława, nauczyciela chyba, ale ważnego głównie z tego powodu, że
posiadał motocykl „Junak” z przyczepą.
Harcerz, jak wiadomo, nie pije, ale druh Wiesław nie był typowym
harcerzem, tylko wysoką szarżą – Harcmistrzem Polski Ludowej i
prawdopodobnie alkoholikiem, bo na okrągło jeździł tym motorem pijany.
A ja z nim, wtulony na tylnym siedzeniu i nawet nie przestraszony, gdyż
nie wiedziałem wtedy jeszcze, że wódka przeszkadza w jakiejkolwiek
trzeźwej pracy.
Mniej więcej co trzy dni opuszczaliśmy obozowisko przed wieczorem,
żeby po kilkunastu kilometrach zatrzymać się w miasteczku o pięknej
nazwie Drawsko Pomorskie, od razu przed gospodą ludową. Druh Wiesław
miał jakieś swoje rozliczenia i bardziej kalkulowało mu się załatwiać
zaopatrzenie w knajpie, niż w pobliskim sklepie Gminnej Spółdzielni.
Zresztą, kiedy dojeżdżaliśmy na miejsce, sklep był już dawno zamknięty.
Żywiliśmy zatem harcerzyków restauracyjnie: śledzikami w cebulce,
dorszem po grecku, pulpetami i bigosem, co bardzo nie spodobało się
Kwaterze Głównej ZHP, ale znacznie za późno, po kontroli, która
rozwiązała zgrupowanie. Kompletnie bez sensu, gdyż i tak mieliśmy już
wracać do domów. Tyle, że nikomu nie zaliczono starannie gromadzonych
„sprawności”. Zależy, komu...
Mnie akurat całkiem nowych sprawności nauczał druh Wiesław. Ledwie
zsiedliśmy z motoru, a już mój pryncypał westernowym kopem otwierał
drzwi szynku i dostojnie kroczył w kierunku baru. Tam zaś, za ladą,
czekała właścicielka (kierowniczka) pani Jadzia, którą pamiętam dość
stereotypowo, bo jako korpulentną, wymalowaną blondynę. Jadzia, poza
tym, że miała wspólne finansowe interesy z Wiesławem, była też jego
kochanicą. Ale ponieważ miała pracę, towarzyszyliśmy jej przy barze do
dwudziestej pierwszej. Ja piłem ogromne ilości, do wyrzygania, tzw.
„płynnego owocu”, natomiast druh Wiesław raczył się wódeczką. Po
wyrzuceniu codziennych gości udawaliśmy się na zaplecze, gdzie te
śledzie, dorsze, ale także kiełbasy i bigos pakowaliśmy do wielkich
wojskowych termosów. Pani Jadzia wypisywała rachunek, druh Wiesław
płacił gotówką, a potem wdrapywaliśmy się na pięterko, gdzie Jadzia
zajmowała pokój z kuchnią. W tej kuchni stało połowę łóżko i obok sterta
starych gazet. Tam miałem drzemać, aż mnie druh Wiesław obudzi i
„Junakiem” z przyczepą wypełnioną termosami z żarciem wrócimy nad
jezioro. To czekanie trochę trwało, ponieważ w pokoju druh z
kierowniczką silnie bankietowali.
Ja siedziałem w kuchni, podjadając szyneczkę z prywatnych zapasów
pani Jadzi (na obozie luksusów nie mieliśmy), zapijałem herbatką i po raz
kolejny odczytywałem w tygodniku „Zarzewie” sprawozdanie z pogrzebu
Przewodniczącego Rady Państwa, Aleksandra Zawadzkiego. Po paru takich
wizytach byłem chyba najlepszym w kraju ekspertem od życiorysu tego
dzielnego syna Czerwonego Zagłębia, żarliwego komunisty i
internacjonalisty. O generale Zawadzkim czytywałem aż do znudzenia i
aby zasnąć, a tym samym zaoszczędzić cierpień młodemu organizmowi.
Albowiem po gorzale Wiesław z Jadzią pakowali się do wyra i on głośno
sapał, a ona darła się jakby była torturowana. A tak naprawdę, to oboje
mnie torturowali! W końcu wszyscy troje zasypialiśmy, ale czujny druh
Wiesław szarpał mnie nad ranem i wracaliśmy do naszych harcerzyków. I
znowu, ledwo złożyłem skroń na plecaku, budzono mnie i zaczynał się
normalny harcerski dzień, pełen podchodów, zasadzek i zawodów
sportowych. Dla mnie zaś nie były to żadne wakacje, tylko obóz pracy
przymusowej i taki pozostałby w mojej pamięci, gdyby nie jedno
zdarzenie...
Tego wieczoru druh Wiesław upił się fest już na dole, w knajpie, więc
przy stole u Jadzi zdążył odśpiewać tylko „Stokrotkę polną” i zasnął snem
sprawiedliwego. Ja też już zasypiałem, gdy nagle w ciemności zaczęło się
ze mną dziać coś dziwnego. To była Jadzia i właśnie ona dostarczyła mi
wrażeń do tej pory zupełnie nie znanych. Jak już skończyła (bo to ona
mnie, a nie ja ją!), zapytała – ile mam lat? Harcerz nie kłamie, więc
odpowiedziałem uprzejmie, że czternaście. Ona na to, że dwadzieścia
osiem i że bardzo jej przyjemnie. I wróciła do Wiesława.
Nad ranem obudził mnie mój nowy szwagier, wróciliśmy do obozu i ani
przypuszczałem, że pani Jadzi nie zobaczę już nigdy. Okazało się bowiem,
że dzień wcześniej na zgrupowanie niespodziewanie zjechała inspekcja z
KG ZHP, dobrała się do kwitów i do kotła z bigosem i śledziami. A jeszcze
ktoś podkablował i zaczęło się wielogodzinne śledztwo, po którym całemu
zgrupowaniu wydano rozkaz pakowania manatków. Wróciłem do
Warszawy w środku lata i bardzo rozczarowany wypisałem się z
harcerstwa. Na dalszej drodze życia trzeba było sobie radzić w pojedynkę.
Jakiś czas później szczęśliwym trafem zapoznałem grupę dziewcząt z
Powiśla. Jola, Iwonka, Bozia, Krycha i Majeczka, która w końcu wyszła za
mąż za Murzyna i odjechała do ciepłych krajów. Były to panienki
przyzwoite, ale ciekawe życia i dlatego lubiły poznawać nowych ludzi. A
ponieważ chodziliśmy grupą, więc ja także załapywałem się na te
znajomości. Tak trafiłem do Peły, pierwszego baletmistrza za późnej
gomułkowszczyzny. To się wyprawiało w dużym mieszkaniu w starej
kamienicy w Alejach Jerozolimskich. Gospodarz mieszkał z tatusiem
bardzo już chyba leciwym, skoro sam Peła miał, jak mi się wydawało, lat z
sześćdziesiąt. Prawdopodobnie w rzeczywistości nie miał nawet
czterdziestu, ale nie oszczędzał organizmu i z dnia na dzień robił się coraz
bardziej siwy. Jeszcze nie interesowały mnie aktorki, nie miałem z nimi do
czynienia, ale w wielkim mieszkaniu Peły pierwszy raz poczułem zapach
„lepszego towarzystwa”. To były modelki „Mody Polskiej”, doskonale
ubrane, całe w laminatach, śliczne panienki. Całe to towarzystwo było
świetne, bo nie pamiętam, aby ktokolwiek chodził do pracy! Kiedy my –
„grupa z Powiśla” – wymykaliśmy się bladym rankiem do szkoły, tam w
najlepsze trwał bankiet, a kiedy powracaliśmy o zmierzchu, po odrobieniu
lekcji, właśnie zaczynał się nowy. I tak codziennie. Wspaniałe czasy, kiedy
nikt się nie bał niczego. Może poza funkcjonariuszami Milicji
Obywatelskiej, którzy mogli narobić gnoju. Tak właśnie mówił za każdym
razem starszy posterunkowy, kiedy po interwencjach sąsiadów w środku
nocy stawał w drzwiach: Panie Peła, bo w końcu narobię panu gnoju... . Ale
nie robił, tylko wypijał kielicha i dalej szedł na obchód, grożąc palcem na
odchodnym: Najpierw kurwy, a potem za was się wezmę!
W dniach wolnych od bankietów towarzystwo spotykało się w Sali
Kongresowej, która była najbardziej zwodniczym miejscem pod naszą
szerokością geograficzną. Parę razy w roku bezpośrednie transmisje
przeprowadzała raczkująca dopiero telewizja i to były spektakle fatalne:
zjazdy PZPR albo radzieckie akademie. Ale widziana naocznie i od środka,
Kongresowa była śliczna, elegancka i pachnąca. Złapałem się na takim
odbiorze pewnego listopadowego wieczoru, kiedy bardzo wielu
znakomitych ludzi zebrało się w Kongresowej na uroczystym koncercie.
Najpierw pojawił się młody Lucjan Kydryński w smokingu, a jak skończył
mówić, podniosła się kurtyna i zaczęła grać orkiestra, fatalnie zresztą, za
głośno i jakieś nudne kawałki, za to pod kierownictwem Eddiego Vartana.
Konferansjer zawczasu objaśnił nam, że to jest brat słynnej francuskiej
piosenkarki Sylvie Vartan, więc musi być świetny. Ale nie był. Po godzinie
łupania skołowana akustyką publiczność wybiegła poplotkować w kuluary,
nabita w butelkę, ale i tak zadowolona, bo dopiero po przerwie miało
nastąpić wielkie wydarzenie: zaśpiewać miał osobiście Paul Anka!
Trochę to potrwało zanim ludzie z powrotem usadowili się w fotelach i
znowu pojawił się pan Kydryński, podenerwowany czemuś, ale wywołał
do mikrofonu gościa-artystę. Wyszedł tedy Paul Anka, ale nie zaśpiewał,
tylko zaczął mówić, po angielsku zresztą. Tak to „Warszawka” dowiedziała
się o zabójstwie w Dallas Johna F. Kennedy’ego. Ale dlaczego odmówił
śpiewania Kanadyjczyk Anka, gdy zamordowany był prezydent USA, tego
już pan Kydryński nie wyjaśnił...
Wracałem do domu, gdy na placu, tuż obok gmachu ówczesnej telewizji,
dobijało się do knajpy „Stolica” towarzystwo Peły, też wcześniej obecne na
tym nieudanym koncercie. Lecz zanim tych ludzi wpuszczono do środka,
portier wykopał na schody jakąś postać. Na dokładkę – kobietę. To była
znajoma całego tego towarzystwa i w ogóle znajoma całej Warszawy, bo
modelka Teresa, która wcześniej zrobiła króciutką, ale najbardziej może
brawurową karierę filmową, a to był dobry czas dla „szkoły polskiej” i
ludzie chętnie chodzili do kina. Teresa znacznie była pijana, a na jej ślicznej
buzi pozostały dość widoczne ślady walki. I zszokowało mnie, że nikt z
towarzystwa się nią, dobrą znajomą, nie zainteresował. Przykry incydent z
cieniem ktoś skwitował chamskim żartem i drzwi „Stolicy” za
wchodzącymi zatrzasnęły się. Teresa została sama. Po chwili ze
spuszczoną głową odeszła. Później spotykałem ją jeszcze „na szlaku”, w
okolicach coraz tańszych knajp, coraz bardziej samotną i coraz bardziej
pijaną. Jej śliczna buzia coraz bardziej była obrzękła i już coraz trudniej
dopatrzyć się można było śladów dawnej urody. Tak to, niejako na moich
oczach, Teresa wypadła z gry. Już jej nikt nie zapraszał na przyjęcia, a
atrakcją towarzyską stały się opowiadania o jej kolejnych, coraz bardziej
skandalicznych wyczynach alkoholowych. Już nawet nie w „Stolicy”, tylko
w „Roxanie”, gdzie spotykały się wycofane z obiegu prostytutki, byli
piłkarze i właśnie ta jedna była modelka i jednosezonowa gwiazda
polskiego filmu, nikomu już do niczego niepotrzebna.
Innym spędem w „Kongresowej” była premiera „Popiołów”,
kontrowersyjnego – jak się wówczas mówiło i pisało – filmu Andrzeja
Wajdy. Mistrz miał wówczas lat czterdzieści, nosił tużurki z żabotami i był
w pełni sił twórczych. Nie miałem pojęcia, czym się będę zajmować w
przyszłości, nie myślałem o pisaniu, ale przecież jakoś rejestrowałem
nastrój wielkiej awantury, jaka się po tych „Popiołach” szykowała. Film był
długi, wyświetlano go z przerwą i właśnie w tej przerwie po foyer
„Kongresowej” latali jacyś faceci, szur-szur-szur, naradzali się pod
kandelabrami, i to (jak się później okazało) pracowała awangarda polskiej
krytyki filmowej. Po paru dniach „Popioły” dostały recenzje miażdżące.
Pojawił się w nich koronny w latach sześćdziesiątych zarzut
„bohaterszczyzny”, poza tym – kosmopolityzmu i cholera wie, czego
jeszcze. Młodzieży, do której się wówczas zaliczałem, ten film podobał się, i
to bardzo, niezależnie od opinii krytyki. I chociaż przed kinami ustawiały
się tłumy, to było za mało. Bo gdzieś za plecami aktorów toczyła się
całkiem inna gra...
Pamiętam, że w szkole odwiedził nas w zapełnionej szczelnie sali
gimnastycznej pułkownik Wojska Polskiego. Dobre i to, kiedy spotkanie „z
ciekawym człowiekiem” odbywa się kosztem lekcji. Wojskowy to co
prawda nudziarz i mundur mu cuchnie, ale lepszy on niż klasówka.
Okazało się, że to pisarz! Książki wydaje. Zbigniew Załuski, kędzierzawy
blondyn w okularach. Pan pułkownik Z., co było dziwne, przemówił
spokojnym, ciepłym głosem i posługiwał się pięknym polskim językiem.
Szkoda, co prawda, że nikt nie czytał jego książek, ale on opowie, co w nich
pomieścił. I naprawdę bardzo interesująco opowiedział o błędach historii,
jaką znaliśmy z podręczników. A na zakończenie dostał wielkie brawa i
kwiaty, bo okazał się rzeczywiście ciekawym człowiekiem. Dużo, dużo
później, poniekąd znajome stało mi się określenie „partyzanci” i
dowiedziałem się, że pułkownik Z. był głównym ideologiem tego
narodowosocjalistycznego ruchu. No, to trzeba przyznać, że „partyzanci”
wiedzieli, czego chcą w tej przeraźliwie nudnej Polsce lat sześćdziesiątych.
Ich scenariusz przejęcia władzy w Peerelu był przemyślany i dopracowany.
Dlatego się im udało w 1968.
Do „Kongresowej” miałem wybitnego pecha, bo kiedyś znowu
pofatygowałem się na koncert – Johnny’ego Hallidaya, rockowca-Francuza
i szwagra tego cholernego Vartana, co rzępolił zamiast śpiewającego Anki.
I znowu była pełna sala wyfraczonej publiczności, ale Halliday nawet się
nie pokazał, żeby choć przemówić. W tym czasie bowiem siedział w
areszcie w Krakowie w następstwie rozróby, jaką spowodował w
hotelowej knajpie. Zwolniony za kaucją, szybciutko wyjechał do Paryża,
pozostawiając w nieutulonym żalu swoich licznych fanów. Ale przyjeżdżali
z wielkiego świata inni jeszcze sławni artyści i nawet występowali:
Marlena Dietrich, Ella Fitzgerald, Brell i Aznavour, brytyjskie grupy big-
beatowe. Najsławniejsi byli jednak „The Rolling Stones” w legendarnym,
pierwszym składzie, czyli – obok Jaeggera – z Brianem Jonesem. To był
jeden z ostatnich występów blondynka w damskim boa na szyi,
notorycznie znarkotyzowanego, bo w parę miesięcy później „na haju”
utopił się we własnym basenie. Impreza była ważna nie tylko z
artystycznego, lecz także towarzyskiego punktu widzenia, bo na ten
koncert przyszły najładniejsze, młodsze i starsze dziewczyny warszawskie.
I tak ukrywając się między jednym a drugim koncertem w jakiejś
pakamerze, na pierwszym piętrze, poznałem Anię G., która już za moment
miała zostać modelką i ozdobić buzią w ogóle pierwszą polską reklamę
piwa.
Ania była skończenie piękna, więc nasza na chybcika zadzierzgnięta
przyjaźń nie miała szans na przetrwanie. Kibicowałem jej później z oddali,
tak jak kibicowałem polskim piłkarzom na mistrzostwach świata w RFN,
gdzie Ania – już na międzynarodowym wybiegu – gościnnie pracowała
jako tłumaczka. Ta kooperacja urody z piłką futbolową źle się zresztą
skończyła, bo działacze PZPN zapragnęli wciągnąć tę naprawdę piękną
dziewczynę do składu kierownictwa. A Ania była bezpartyjna, więc
odjechała w siną dal. Ja tymczasem udałem się na wakacje nad morze.
Międzyzdroje to było takie czarowne miejsce, gdzie raz do roku, w lecie,
spotykali się dziewczęta i chłopcy z całego kraju. Niewykluczone, że
spotykali się również w innych miejscach, ale Międzyzdroje to była
ekstraklasa. Jednego sezonu prawdziwymi gwiazdorami byli na przykład
dwaj gwałciciele, wcześniej znani jako organizatorzy bardzo dobrych
prywatek na Mokotowie. I już na tym Mokotowie zostali, tyle że za kratami,
kiedy po imprezie zatrzymali sobie modelkę Ewę, a potem ona, nad ranem,
zastukała na milicję.
To był proces poszlakowy, bo Ewa znana była jako panienka
nieprzesadnej konduity i wiele razy wcześniej bynajmniej nie trzeba było
jej gwałcić. Ale tego jednego razu coś się musiało nieoczekiwanego
zdarzyć, skoro Marusia z Rysiem zapuszkowano... Przez salę gmachu na
Lesznie przeszło kilkudziesięciu świadków płci obojga, żarliwie broniąc
oskarżonych. Sąd jednak usłuchał pokrzywdzonej i gwałciciele dostali po
dwa lata. Ale za dobre sprawowanie już po roku byli na wolności i zadawali
szyku w Międzyzdrojach. Do czasu, aż pojawił się kolega Bieranowski...
Był to młodzieniec o urodzie cherubinka, ale z bardzo dorosłym
podejściem do życia. Miłość – miłością, a jeść coś trzeba i to najlepiej kilka
razy dziennie. Akurat napatoczyła się fabrykantka biustonoszy z Poznania
– Aleksandra J. Pani, jak by to powiedzieć, dobrze odżywiona, i jeszcze
młoda, niezmiernie chwaliła sobie towarzystwo chłopców, jakimi wówczas
byliśmy. Jak na rozsądną poznaniankę przystało, przyjechała na wakacje z
przyzwoitką, niejaką Iką i właśnie Ikę najpierw trzeba było rozprowadzić,
żeby dobrać się do konta upatrzonej fundatorki. Z powierzonego mi przez
kolegę B. zadania starałem wywiązać się jak najlepiej umiałem i – jak to
bywa – przedobrzyłem! łka okazała się uczennicą aż tak pojętną, że po
paru wieczorach w lokalu „Astoria” znalazła sobie towarzystwo nowych, aż
dwóch fundatorów i pewnego dnia odjechała z nimi szybkim autem na
Mazury. Wróciła po dwóch tygodniach cokolwiek złachana i już nikomu
niepotrzebna, ponieważ Aleksandra J. miała wobec mężczyzn duże
wymagania i nawet my dwaj z kolegą B. ledwie wyrabialiśmy się. Za to
czekały nas nagrody, głównie w postaci dancingów w wykwintnych
nadmorskich restauracjach. Tam występowali artyści. Modny był na
przykład Edward Hulewicz, śpiewający w szafirowych garniturkach.
Niestety, do południa chuliganił z innymi pederastami na plaży i samotnym
chłopcom ściągał slipy. Dlatego chodziliśmy z kolegą B. zawsze we dwójkę,
uzbrojeni w kije, co tych kulturystów z mniejszości seksualnej jeszcze
bardziej rajcowało, bo myśleli, że jesteśmy tacy sami i szukamy fartu. Nam
zaś zaczynało być coraz głodniej, ponieważ Aleksandra J. wróciła już do
Wielkopolski pilnować interesu, a w ogóle kończył się sezon i o nowe
znajomości było coraz trudniej. I wtedy kolega Bieranowski wpadł na
szatański pomysł poderwania najszpetniejszej dziewczyny na coraz
bardziej pustej plaży. Trafił bezbłędnie, bo w kucharkę WOW
(Wojskowego Ośrodka Wczasowego). Panna Maria miała dopiero lat
dwadzieścia pięć, za to już cały garnitur złotych zębów i co rano przynosiła
nam śniadanie, a przyjmowała na zapleczu WOW dość późnym wieczorem,
za to wykwintną kolacją na koszt Sił Zbrojnych. Niekiedy również
nocowaliśmy z wojskowymi przez ścianę, w towarzystwie innych paru
jeszcze doproszonych kucharek, i nawet z przyjemnością, ale także ze
strachem, czy aby ktoś z naszych znajomych nie wykrył, jak bardzo się
deklasujemy.
Najczęściej jednak noce spędzaliśmy na hulankach w „Astorii”, gdzie
dorabiali graniem do kotleta „Czerwono-Czarni” i śpiewał Jacek Lech,
podówczas idol młodzieży i Basi Karskiej w szczególności. Basia była
bardzo śliczną panienką i na tej swojej urodzie – bardzo słusznie –
postanowiła zbudować pomyślną przyszłość. Już po roku była studentką
prawa i żoną premierowicza. Ale ani to małżeństwo, ani studia nie
zaspokajały jej ambicji twórczych, więc zagrała w paru, bardzo jeszcze
nieśmiałych, filmach erotycznych i wybyła na Zachód. Później, przy jakichś
politycznych porachunkach z komunistycznym establishmentem,
przypomniano sobie o Basi, jako o sztandarowej postaci z kręgu
„bananowej” młodzieży, i tej, która premierowicza wyprowadziła na
manowce. Co może było prawdą, ale nie do końca. Basię K. zresztą te plotki
nie obchodziły już wcale, ponieważ gubiła w tym czasie resztki wielkiej
urody jako małżonka jakiegoś miliardera w Republice Południowej Afryki.
Dziś nie ma po niej śladu, chyba że w rocznikach starych pism trafi się
przypadkowo na fotos reklamowy Bumaru czy Huty Stalowa Wola. Bo
tylko takie osiągnięcia przemysłu PRL mogły reklamować piękne
dziewczyny z tamtych lat.
Nadeszła jesień i dlatego z kolegą Bieranowskim przenieśliśmy się znad
morza w góry, do Zakopanego. Jak to było możliwe przy nader skromnych
zasobach finansowych, nie mam pojęcia, ale tak się właśnie stało. Pokoje
wynajmowało się u góralek, które nie miały jeszcze pokręcone w głowach i
przy zachowaniu higieny posiłków (mleko, bułka) dało się za kilkaset
złotych przeżyć nawet tydzień. Inna sprawa, że ze spożywaniem tych
higienicznych posiłków nie było tak łatwo, gdyż zaczęliśmy z kolegą B.
zaglądać do kieliszka. Dobiła zresztą do nas Aleksandra J. i kiedy wydawało
się już, że żyć będziemy w dobrobycie, w ślad za nią pojawił się
narzeczony. To był emerytowany sportowiec, lekkoatleta, na dokładkę
zmotoryzowany i właśnie „na dzień dobry” bardzo drogim zagranicznym
autem wpakował się w ścianę „Warty”, ponieważ z zazdrości postanowił
był nas przejechać, kiedy po tańcach udawaliśmy się na kwaterę na dalsze
swawole. Aleksandra J. została już z osobistym narzeczonym-sportowcem,
a my z kolegą B. zaczęliśmy przymierać głodem. Aliści pewnego dnia
Mareczek wypatrzył na Krupówkach sklep z kosmetykami i za jego ladą
właścicielkę. To była osoba starsza wiekiem, bo chyba
trzydziestopięcioletnia, ale z temperamentem, którego nastolatki mogłyby
jej pozazdrościć. Brunetka. Znowu zrobiło się bardzo wesoło i znowu na
krótko, gdyż o koledze B. przypomniała sobie osobista narzeczona i
niespodziewanie pojawiła się w willi „Śnieżka”. W tak wymuszonej sytuacji
odziedziczyłem po koledze B. ognistą Sklepową i wszystko byłoby dobrze,
gdyby po pijaku Mareczek potrafił zachować trzeźwość umysłu. Tego,
niestety, nie dało się o nim powiedzieć, więc ładował się Sklepowej do
łóżka, mnie zostawiając na pastwę narzeczonej. W końcu ona, biedna,
zaczęła odchodzić od zmysłów, gubiąc się w układach i tak, jak
niespodziewanie nas nawiedziła, tak niespodziewanie odjechała. Na
domiar złego musieliśmy także pożegnać się ze Sklepową, do której wrócił
z dalekiego rejsu mąż-marynarz, a po przygodzie z emerytowanym
sportowcem nie mieliśmy już ochoty na waśnie z zazdrośnikami.
Po powrocie do Warszawy nasze drogi z kolegą B. o tyle się rozeszły, że
trzeba było sobie radzić z trudami życia codziennego, ale jakoś tak się
stało, że zaniosło nas na praski bazar, od niepamiętnych czasów zwany
„ciuchami”. Tym razem moim wynalazkiem była „Królowa kożuchów”.
Miała buzię niewiniątka, ale bynajmniej nie była niewiniątkiem. Cały
interes, mieszczący .się w drewnianej budzie, należał do grubej matki
Iwonki, bo tak miała na imię ta dziewczynka, ale stara handlara kochała
bez pamięci swoje jedyne dziecko i córeczka miała nieograniczony dostęp
do kasy. Nam sprzedawała kożuchy hurtowo, w wielkich parcianych
worach, przywożone przez producentów gdzieś z Podlasia. To były bardzo
korzystne transakcje, bo za sztukę płaciliśmy chyba nie więcej niż tysiąc
złotych. Ale coś z tymi kożuchami trzeba było zrobić i właśnie Iwonka była
niezbędna, bo lekceważąc interes mamusi, prowadziła nas do innej budy,
gdzie urzędował niejaki Miecio i kupował te wory „na pniu”, płacąc po
tysiąc pięćset od sztuki. Poza tym ubieraliśmy koleżanki i kolegów, gdyż
właśnie nadeszła moda na furmańskie okrycia, i na każdej takiej transakcji
przebitka była już stuprocentowa.
Ponieważ jednak nic na tym świecie nie ma za darmo, musieliśmy z
Iwonką utrzymywać stosunki towarzyskie, i nie tylko. Była to
dwudziestolatka wyjątkowo rozpustna, typowy produkt starej, handlowej
Pragi. Mieszkała z mamusią w wielkim, ale podzielonym na klitki dla
sześciu chyba rodzin, przedwojennym mieszkaniu na rogu Targowej i
Ząbkowskiej, i całe dnie i noce, od rana do świtu, bankietowała. To właśnie
dzięki Iwonce zacząłem bywać w bardzo podejrzanych spelunach, w
jakichś „Oazach” i „Portowych”, gdzie normalni ludzie z drugiej strony
Wisły nie mieli czego szukać. Zwyczajowo obcy brali po ryju, w perfidnych
zresztą okolicznościach. Bo zwyczaj był taki, że do knajpy wpuszczano
wszystkich. Obcy, który nie wyczuł w porę, że zbłądził gdzie nie należy,
bardzo potem tego żałował.
W takich knajpach bez przerwy pije się wódkę, o co zresztą łatwo, bo z
reguły wszyscy goście się znają i jak im za nudno usiedzieć na jednym
miejscu, kursują po sali, od stolika do stolika. A do obcych dosiadały się
dziewczyny. To były dopiero adeptki kurewskiego zawodu, z reguły bardzo
porządne panny. Tyle, że trunkowe. Szybko zaprzyjaźniały się z
nieznajomymi, ale nie dawały im żadnych szans, bo zanim butelka była
pusta, dosiadali się ich koledzy, których wygląd nie pozostawiał
wątpliwości. Facet, który raz się nabrał, wpadał w matnię. Musiał stawiać,
dopóki miał forsę, a potem jeszcze zastawiać zegarek i w ogóle wszystkie
cenności, jakie miał przy sobie. A i tak na pożegnanie brał po mordzie. W
towarzystwie Iwonki z kolegą B. byliśmy bezpieczni, ale też nie do końca.
Bo kiedyś nieostrożnie umówiliśmy się z nią właśnie w knajpie na
Brzeskiej. Panna się spóźniała, tymczasem dosiadali się coraz to nowi
młodzi mężczyźni i snuli realistyczne opowieści o więzieniach, z których
dopiero co wyszli. A im bardziej byli pijani, tym bardziej nienawidzili
frajerów całe życie skazanych na wolność, więc nie znających
prawdziwego życia. Za kratą. Kiedy Iwonka wreszcie dotarła do
„Marynarza”, towarzysze przy stoliku namawiali już nas usilnie, żebyśmy
swoje zegarki zanieśli do baru. Dziewczyna z Pragi błyskawicznie i
bezbłędnie oceniła sytuację, postawiła kolegom z dzielnicy następne pół
litra, ale pod warunkiem, że się od nas odpieprzą. Mrucząc z
niezadowolenia w końcu się zgodzili, a my w trójkę zmieniliśmy lokal.
Gdyby nie Iwonka, nigdy zapewne nie poznałbym praskich melin, takich
prawdziwych, jak na przykład w piwnicy, pod starą księgarnią Gebethnera
i Wolfa. Tam ludzi było zawsze jeszcze więcej niż w knajpie. Bo taniej. I
całkiem inny świat. Mety musiał wymyślić ktoś bardzo mądry i wrażliwy
na krzywdę ludzką. Biednym też należy się jakaś rozrywka, a na melinach
zabawiały się postaci przerażająco biedne: łachmaniarze i zniszczone
nielekką pracą bezzębne prostytutki. Śliczny, wymuskany Mareczek B. w
tym towarzystwie traktowany był jak książę z bajki. Kurwy na skrzynce po
piwie stawiały butelki i wtykały mu równie brudne jak one banknoty. Nic
od niego nie chciały. Tylko – popatrzeć. Że taki inny niż wszystko w ich
parszywym życiu. Czasami wpadał gruby dzielnicowy. Fachowym okiem
taksował norę, komuś wypatrzonemu kazał się zmywać, zanim go
zamknie, a nam z kolegą B. ubliżał od gnojów i skurwysynów, którym
zachciało się egzotycznych przygód. Poczekajcie – przestrzegał – przylecą
tu kiedyś ich alfonsy i porżną żyletkami. Ja was nie będę, gnoje, zszywać...
Nie musiał. Skończyła się zima, kożuchy nie miały już wzięcia, więc
pewnego wieczoru podaliśmy sobie z kolegą B. prawice i każdy poszedł w
swoją stronę. Iwonka została na mecie, i jak się należało spodziewać, na
dłużej. Parę lat temu spotkałem ją na bazarze Różyckiego. Piła piwo z
butelki i bełkotała nieprzyjemnie. Już dawno nie ma kożuchowej budy.
Mamusia umarła, a Iwonka cały spadek przepiła. Nie ma już lat dwudziestu
i nie wygląda na czterdzieści, tylko na sto. Jeżeli jeszcze żyje.
Wchodząc w dorosłe życie w Warszawie, trzeba przejść przez kluby
studenckie, co na szczęście z wiekiem mija. Tak naprawdę, to liczyły się
tylko dwa: „Hybrydy” i „Stodoła”. Ważne też były miejsca, gdzie się te kluby
znajdowały. Dzisiejsi bezzębni staruszkowie upierają się, że najważniejsza
była „Stodoła” w drewnianym niebieskim baraku po budowniczych Pałacu
Kultury, na ulicy Emilii Plater. Całkiem być może, tyle tylko, że to był
prawdziwy klub studencki, w którym młodzież zbierała się na
wieczornicach, deklamowała wiersze, bawiła się w amatorski teatrzyk i
prowadziła poważne dyskusje. Tak zostali wychowani w stalinizmie i
zachłysnąwszy się popaździernikową odwilżą, chcieli robić to samo, tylko
mądrzej, ale cały czas – na chwałę socjalizmu. Ta „Stodoła” padła, kiedy
ojcowie stolicy postanowili uszczęśliwić ludność tutejszą pawilonem
meblowym. I tak zaczęło się w dziejach „Stodoły” dziesięciolecie
przeprowadzek. Ja tam trafiłem na gaszenie świec, czyli do nory po byłym
kinie „Oka”. To było kiedyś świetne kino, bo wyświetlało wyłącznie filmy
radzieckie i w dodatku silnie socrealistyczne. To właśnie tam słynny
rewolucjonista Kotowski z naganami w obu dłoniach wołał z ekranu do
swoich wrogów: Nóżki na stół, łotry! A w „Sekretarzu rej komu” jeden
ranny żołnierz w parę sekund obezwładniał cały posterunek SS i uciekał
do lasu, w którym czekali już wspaniale zorganizowani partyzanci i tylko
komisarza politycznego brakowało im do szczęścia. Pojawił się również,
bardzo na czasie, film „Ogniste wiorsty” o pogoni dzielnych chłopców z
CzeKa za szpiegami zachodniego imperializmu. No i złapali ich! Już nigdy
później tak dobrze nie bawiłem się w kinie. I pewnie dlatego „Okę”
przerobiono na „Stodołę”.
W latach sześćdziesiątych nie było już klimatu na polityczne dyskusje,
natomiast ciągle jeszcze działały kabarety i właśnie w „Stodole” był
najlepszy. Pisał toto już wtedy szybciej niż myśl bolszewicka młodziutki
Marcin Wolski, autorem lirycznych piosenek był Andrzej Woyciechowski, a
wyśpiewywały je Magda Umer i Ela Jodłowska. Program był po to, żeby go
zobaczyć raz. I starczy! Ale na każdy kolejny występ przychodziły nowe
dziewczyny i, dziwnym trafem, one najbardziej były podatne na podryw
właśnie po piosenkach Magdy. Dlatego naoglądałem się i nasłuchałem tego
kabaretu do wyrzygania. Ale nie było rady. Nasze pokolenie to była bardzo
ambitna młodzież – łaknąca wiedzy i kultury. Zresztą wyraźny był już
podział. Studentki-panienki stołeczne nie były ciekawe klubowego życia.
One miały swoich narzeczonych i stałe spędy prywatkowe. Przy okazji
kabaretu można było zapolować na „akademiczki” z prowincji, nie znające
jeszcze miasta i ludzi. I bardzo słusznie, bo były to niewiasty nie zepsute,
niewinne i naiwne, a przy tym ciekawe życia w dużym mieście. Na tej
naiwności udawało się niekiedy budować kruche szczęście, ale nie bez
przeciwności losu. Jednym z najobrzydliwszych miejsc na ziemi jest
studencka noclegownia, bo przecież nie sposób nazwać tego pensjonatem
czy hotelem. Wszystkie domy akademickie, jakie kiedykolwiek udało mi się
wizytować, były okropne. I to niezależnie od okoliczności – czy wejść na
dłuższą chwilę można było jawnie, drzwiami, czy oknem albo przez
kotłownię, samotnie czy w tłumie. Pamiętam akademik – żeński – na
Narbutta, a jeszcze lepiej – na Madalińskiego: klitki jak w klasztorze i
dziewczyny, jak z klasztoru. One nie pchały się do klubów studenckich,
brakowało im śmiałości. To były „zasadniczki”, które natychmiast po
powrocie z wykładów przebierały się we flanelowe szlafroki i zawzięcie
wkuwały ledwie co przyswojoną wiedzę. Prawie wszystkie nienawidziły
obcych. Nie potrafię powiedzieć, czy dlatego, że były brzydkie, i czy –
rzeczywiście – były brzydkie. Ich się po prostu nie zauważało, nie dawały
szansy, z łbami wiecznie zakutanymi w ręczniki, z nie umalowanymi, złymi
oczami. Notorycznie kapowały te zaradniejsze życiowo koleżanki, które
umiały zapewnić sobie męskie towarzystwo. Kiedyś na skutek takiego
donosu musiałem uciekać z pierwszego piętra oknem i z tego, co
pamiętam, byłem przekonany, że się zabiję. A wiele lat później tę samą
donosicielkę spotkałem na milicji: po drugiej stronie stołu prowadziła
przesłuchanie. Jakim cudem znalazła się w milicji: skoro studiowała
inżynierię sanitarną?
Może właśnie przez te wspomnienia z akademików źle reaguję na
„Stodołę”. „Hybrydy” to było jednak całkiem inne miejsce. Wiąże mnie z
tym klubem pierwsze w życiu zdarzenie pornograficzne. No, ale do tego
niezbędna była Iza B., postury filigranowej, chyba tylko dla zmyłki. Izunia
przychodząc do „Hybryd” miała zawsze tylko jeden cel – poderwać faceta,
a najlepiej – kilku facetów. I nie miała wcale zamiaru używać typowych dla
młodych panienek chwytów – przewracać oczami albo wzdychać, albo
udawać, że jest nieszczęśliwa, bo nie udaje się jej spotkać prawdziwej
miłości. Nic z tych rzeczy! Iza krążyła po sali tanecznej, wystawała przy
barze, albo opierała się o bilard i jak już sobie upatrzyła chłopców, którzy
jej pasowali, to bez zbędnych ceregieli proponowała balecik, u siebie.
Zaraz, natychmiast, bez straty czasu, ba całkiem niepotrzebnych zalotów.
Dla zachęty Izunia zabierała ze sobą na takie polowania Klempę – dziewczę
cokolwiek osowiałe i nieśmiałe, za to doskonale zbudowane, istną maszynę
do wycinania lasu, czyli – rżnięcia. Nigdy nie można się było zorientować,
czy Klempie te różne harce sprawiają jakąś szczególną przyjemność. Raczej
poddawała się im rutynowo, traktując jako stały fragment gry i to też było
na swój sposób fascynujące. Natomiast Iza wprowadzała do tej zabawy
niezbędny element szaleństwa, i to prawdziwego, z rozbijaniem mebli i
tłuczeniem szyb w oknach włącznie. Była, jak na owe czasy, bardzo
szczęśliwą posiadaczką dwupokojowego mieszkanka i w ogóle osobą
wolną od trosk natury finansowej, bowiem rodzice nader udanie
produkowali różne elementy plastykowe, niezbędne widać gospodarce
narodowej. Układ Izy z rodzicami też był taki bardziej niecodzienny, bo
zdarzało się, że rankiem drzwi mieszkania własnym kluczem otwierała
starsza pani B., a widząc co się dzieje, mówiła potulnie przepraszam i
zatrzaskiwała zamek od zewnątrz. Później prawdopodobnie wracała ze
szklarzem, stolarzem, żeby jakoś ten prywatny burdel ogarnąć. Bo nie
przypominam sobie, aby Iza kiedykolwiek oddawała się zajęciom
domowym.
Nic wiadomo, jak długo kontynuowane byłyby te balety, gdyby nie
młodzieniec, poderwany w „Hybrydach” właśnie, któremu puściły nerwy i
w Izie się zakochał. Najnormalniej, żarliwie, właściwie dla swego wieku.
Zdobył się jeszcze na tyle, że poważnie się oświadczył o jej rękę. Niestety,
oświadczyny zostały odrzucone, więc chłopiec udał się do łazienki w celu
podcięcia sobie żył. I to mu się nawet udało, z tym, że nie do końca. Musiało
jednak przyjechać pogotowie, a podejrzliwy lekarz zawiadomił milicję.
Prawdopodobnie przypuszczał, że dostał wezwanie na melinę
narkomanów. Z tego powodu lokal został zamknięty, zresztą towarzystwu
już jakby odeszła ochota. Iza zniknęła. Może zakochani bez pamięci rodzice
zamknęli ją w swoim domku jednorodzinnym, a może wysłali za granicę,
na przeczekanie śledztwa. W każdym razie wymazała się z pejzażu. Na
placu boju w „Hybrydach” pozostała Klempa jak zawsze nudna i bezwolna.
Każdy wtajemniczony mógł ją w dowolnej chwili wyprowadzić, wywieźć
dokądkolwiek i wtulić się w jej obszerne ciało z coraz bardziej stygnącą
satysfakcją.
Po jakimś czasie inny porządny chłopiec też poczuł, że kocha i się z
Klempą ożenił. Ona ani się cieszyła, ani nie oponowała, czyli zachowywała
się jak zawsze. Niestety, po ślubie nie zmieniła się choćby na jotę. Nadal
przychodziła do „Hybryd” i kto tylko chciał, to ją zabierał. Jej młody mąż
coraz wyraźniej wariował, dopuszczał się odrażającego, bo publicznego,
mordobicia, ale to nic nie pomagało. W końcu rozwiódł się, ale nadal miał
żal, wymyślając Klempie od kurew, a ona nie wyprowadzała go z błędu.
Zaczęła mi nawet imponować, ponieważ nie podejrzewałem, że w ogóle
może mieć jakiś pomysł na życie. A ona właśnie na taki pomysł wpadła.
Klempa bez ostrzeżenia zaczęła odwiedzać znajomych i dość
jednoznacznie proponować im ekscesy erotyczne. Bez natręctwa, ale i bez
zwłoki rozbierała się i kładła do wyra. Naprawdę dla świętego spokoju
kładłem się przy niej. I nie tylko ja, ale cały zastęp kolegów z takich samych
pobudek.
Mniej więcej po godzinie baraszkowania Klempa podnosiła się,
niespiesznie ubierała i na odchodnym prosiła o stówę na taksówkę. Nigdy
więcej, ale też nigdy mniej. Sto złotych to nie było w tamtych czasach tak
mało, bo równowartość butelki wódki, ale czego się nie robi dla uprzejmej
kobiety. Ani komu do głowy nie przyszło, że takie właśnie wyproszone
stówy są podstawą egzystencji Klempy. Wydało się bowiem, że robiła
codzienne obchody po znajomych mieszkaniach w tej samej dzielnicy i tak
przespacerowawszy się piechotką wracała nocą do własnego mieszkania
bogatsza o pięć–sześć stów.
Przyzwyczajenie jest drugą naturą kobiety. Z czasem Klempa, jakby nie
było studentka filologii angielskiej, zaczęła zawierać znajomości z
obcokrajowcami, coraz liczniej nawiedzającymi ludową ojczyznę i też ich
naciągać na stówy. Jeden z nich, znowu pierwszy naiwny, dał więcej i sam z
siebie zaproponował małżeństwo. Tak to Klempa zniknęła z horyzontu,
przeniosła się do zielonej Irlandii, nie wyrzekając się wszakże starych
przyzwyczajeń. Pewien mój znajomy całkiem niedawno pochwalił się, że
nawiedziła go przyjaciółka z dawnych lat, bez szemrania rozebrała się, a po
wszystkim poprosiła na taksówkę. Oczywiście – Klempa! Zgodziliśmy się,
że należy się jej pochwała za to, że nie zeszła na złą drogę, chociaż mogła.
Z
Królowe nocy
najomy wydawca z prowincji zadzwonił, że ma pomysł. Spotkaliśmy się
w „Czytelniku” i on, zastrzegając wyłączność informacji, powiedział, że
przyśnił mu się pomysł na bestseller. Trzeba sporządzić poczet kurew
polskich! Nie w przekroju całego tysiąclecia, ale historię współczesną z
wychynięciem w przeszłość; taką, którą najstarsi ludzie pamiętają.
Co ja na to? Ja na to, że nie mam danych. On jest z Krakowa, to wie, co
się działo i dzieje pod Wawelem, a ja tam tylko raz miałem do czynienia z
kurwą, i nawet nie osobiście, bo to była miłośniczka reżysera Stefana Sz. i
do niego miała sprawę erotyczną w numerze Hotelu Francuskiego. A ja
przycupnąłem przy nocnej szafce wyłącznie w celach bankietowych.
Inna sprawa, że męczyłem się strasznie. Okazja trafiła się szpanerska –
festiwal krótkich filmów w nowo pobudowanym kinie „Kijów”. Artyści,
twórcy, kwiaty, wystawne bankiety. To właśnie wtedy gwiazdora Piwnicy
pod Baranami rozpoznały na parkingu hotelowym dwie mało chlujne
ulicznice, a kiedy im odburknął: Kurwy won! natychmiast zajechał
radiowóz i całe towarzystwo wywiózł na dołek. Tam dopiero gwiazdor
dowiedział się od ulicznic, że zaczepiły go bynajmniej nie w celach
zarobkowych, ale za sprawą platonicznego uwielbienia, bo często spadają
do Piwnicy wyłącznie dla niego, dla tych jaj, jakie sadzi ze sceny. Więc
raczej z nim powinien dogadywać się wydawca pocztu. Ewentualnie z
reżyserem Sz.
Stefan urodził się w Krakowie i tamże wychował, następnie podrósł i –
co całkiem naturalne – zainteresował się płcią odmienną. Miał zresztą po
temu wyśmienite warunki. Nic zatem dziwnego, że bardzo szybko stał się
ulubieńcem całych zastępów młodych krakowianek. Wreszcie opuścił
rodzinne miasto, ale nie tylko z racji artystycznych zainteresowań i w celu
podjęcia stosownych studiów wyższych, lecz także z uzasadnioną obawą,
że w młodym wieku może bezpowrotnie utracić zdrowie. I jeżeli w
późniejszych latach wracał do Krakowa, to tylko na kilka dni i wtedy
właśnie pod hotelem wystawały w długiej kolejce młode i stęsknione
kobiety, a Stefan przyjmował je niczym urzędnik, pojedynczo albo po
dwie–trzy. Kiedy ja, najzupełniej przypadkowo, znalazłem się w ów
czerwcowy wieczór we „Francuskim”, pierwszą napotkaną osobą był
niejaki Witold R., odrobinę faszyzujący twórca telewizyjny. Los
meldunkowy połączył go nieszczęśliwie jednym i tym samym pokojem ze
Stefanem i Wicio nieustannie cierpiał, ponieważ młode krakowianki za
żadne skarby nie chciały zadawać się z początkującym faszystą. Rad
nierad, wyganiany z pokoju, albo od rana do nocy oglądał filmy krótkie i
dostawał obłędu, albo krążył po korytarzach „Francuza”, co i raz
zahaczając o knajpę i też był bliski obłędu. Demolował sprzęty, próbował
nawet niszczyć sztukaterię tego wyjątkowego zabytku architektonicznego,
nade wszystko zaś odgrażał się, że lada moment rozwali zamek w
drzwiach i fińskim nożem poderżnie gardło reżyserowi Sz. z tymi
wszystkimi jego kurwami.
Stefan te pogróżki puszczał mimo uszu, a nosa nie wystawiał spod
pierzyny. Równocześnie wykańczał psychicznie Wicia R., bo oprócz
łatwych dla siebie kobiet przyjmował całe tabuny gości z tzw. światka
artystycznego i z dobrze wyreżyserowaną dezynwolturą omawiał jakieś
nowe projekty filmowe. Między jednym figlem a drugim poprawiał teksty
scenariuszy i domagał się ustnych sprawozdań z tego, co się aktualnie
działo w kinie „Kijów”, gdyż do konkursu również wystawił jedno ze
swoich dzieł. Żeby było zabawniej, na tym festiwalu reżyser Stefan Sz.
znalazł się w gronie laureatów, ale nagrody nie odebrał osobiście, bo nie
miał czasu.
To jest jednak margines tej opowieści, bo to co najważniejsze, działo się
w pokoju hotelowym na drugim piętrze.
Łatwe kobiety reżysera Sz. przynosiły ze sobą alkohol, więc inni goście,
odsunięci od łóżka, dość obficie ten alkohol spożywali; a im obficiej, tym
gwałtowniej gotowała się w nich krew. I sam tego właśnie doświadczyłem.
Niestety, kobiety Stefana ani dla mnie, ani dla żadnego innego statysty nie
miały litości. Wyglądało na to, że torturując nas odczuwały dodatkową
przyjemność. I dlatego ten festiwal wspominam jako koszmar.
Nie zawsze jednak było tak źle. Oto w następnym sezonie, w tym samym
hotelu „Francuskim”, w nocnym klubie przygrywała do baru orkiestra big-
beatowa. I jako solistkę wypatrzyłem średnio popularną piosenkareczkę –
Elę. Jej produkcje zniknęły już z list przebojów i nikt jej już nie zapraszał
do Opola, niemniej była to ciągle bardzo atrakcyjna i niestara niewiasta. Na
krótko, bo na krótko, ale zostałem jej spowiednikiem. I wyśpiewała mi
swoją historię, dość smutną, lecz przecież pouczającą.
Jako bardzo młoda dziewczyna Ela zgłosiła się na eliminacje konkursu z
cyklu „Mikrofon dla wszystkich”. Zaśpiewała cudzy, znany przebój i zanim
jury ogłosiło wyniki, już została zaczepiona przez znanego machera
rozrywkowego, który zaproponował jej pracę. O tym, że na początek
powinna się z nim przespać, nie omieszkali przypomnieć życzliwi ludzie:
To nawet nie było takie obrzydliwe, zwłaszcza, że to był poważny menago i
obietnicę spełnił. Ela dowiedziała się, że z całym tłumem już znanych
artystów wystąpi w popularnej „Zgaduj-Zgaduli”. I zaśpiewała ten cudzy
przebój, i nie tylko dostała brawa, ale ktoś kazał jej zgłosić się do kasy po
pierwsze uczciwie zarobione pieniądze. Tak przez tydzień jeździła
wesołym autobusem po kraju, a menago jej nawet nie niepokoił, bo zajęty
był lansowaniem innych, utalentowanych debiutantek. Aliści po tych
pierwszych sukcesach poinformował Elę, że chyba będzie musiała
zrezygnować i wracać do domu. A to dlatego, że nie ma repertuaru. Cudzy
przebój należy do kogo innego i ten ktoś wykonuje go przecież lepiej.
Chyba, że... Tak to w młodym życiu Eli pojawił się kompozytor, a po nim
wzięty tekściarz, a trzeci w kolejce czekał już kierownik big-beatowej
kapeli. Młoda artystka przechodziła z rąk do rąk, z łóżka do łóżka, aż się
zorientowała, że ten tryb życia, aczkolwiek męczący, całkiem jej
odpowiada. Po pierwsze – ma własne piosenki, a po drugie – zarabia jakieś
pieniądze. Już nawet przemyśliwała o wybiciu się na samodzielność, kiedy
jej powiedziano, że wypada z gry. Chyba, że... Potrzebne były nagrania
radiowe i szybko postawiono ją do oczu faceta, który to mógł załatwić.
Znowu się udało, lecz nie na długo. Wypadało, żeby pokazała się w
telewizji. Proszę bardzo, znalazł się odpowiedni człowiek. A później trzeba
się było zmieścić na liście wykonawców festiwalu opolskiego. O tym
decydowała tzw. Komisja Repertuarowa, czyli znowu kilku – kilkunastu
chartów showbiznesu. Łatwo się było zorientować, jak dzielą między siebie
wpływy, czyli którzy-którą z młodych artystek obstawiają. Ela trafiła na tę
listę. Lecz i na tym koniec...
Już miała całkiem innego menedżera i poinstruowana, co i jak trzeba
zrobić, sądziła, że przez parę tygodni będzie spokój. Ale na miejscu, w
Projekt okładki Marek Zadworny Zdjęcia na okładce Andrzej Machnowski Redaktor Piotr Oziębło Redakcja techniczna Joanna Krawczykiewicz Halina Staszkiewicz Korekta Zespół © Copyright by Janusz Atlas © Copyright by Polska Oficyna Wydawnicza „BGW” ISBN 83-7066-529-2 Polska Oficyna Wydawnicza „BGW” Warszawa 1993 Wydanie I
Spis treści Polowania na dziewczyny Królowe nocy Kuźnie Gwiazd Znajome z estrady Miss-Karada Panie na planie Sekretne życie prowincji Przyjechała telewizja Sportowe życie Piękne i bogate
...Najlepszym dniem mojego życia był ten, w którym pognałem moją trzecią żonę... Arthur Miller Dla Ewy
W Polowania na dziewczyny życiu dorastającego, w miarę normalnego, mężczyzny nadchodzi taki moment, że zaczyna się oglądać za dziewczynami. Jest jeszcze pełen wstydu i strachu przed nieznanym, ale już odczuwa silną, coraz silniejszą, potrzebę zderzenia z kobietką. Dobrowolnie. W moim przypadku ten wybór, jak zresztą kilka jeszcze (wódka, papierosy), okazał się zgubny. O ile jednak lata doświadczeń nauczyły mnie sposobów na kaca, a fujarki są przyjemną namiętnością, to od bab zawsze dostawałem po łbie. I tak już zostało. Ten pierwszy raz? To był obóz harcerski nad Jeziorem Drawskim, gdzie nie wiedzieć czemu mianowano mnie tajemniczym „przybocznym”, a to oznaczało, że mam dostarczać jedzenie dla rozłożonego pod namiotami zgrupowania ciekawych życia chłopców. Nie sam, tylko pod opieką dorosłego druha Wiesława, nauczyciela chyba, ale ważnego głównie z tego powodu, że posiadał motocykl „Junak” z przyczepą. Harcerz, jak wiadomo, nie pije, ale druh Wiesław nie był typowym harcerzem, tylko wysoką szarżą – Harcmistrzem Polski Ludowej i prawdopodobnie alkoholikiem, bo na okrągło jeździł tym motorem pijany. A ja z nim, wtulony na tylnym siedzeniu i nawet nie przestraszony, gdyż nie wiedziałem wtedy jeszcze, że wódka przeszkadza w jakiejkolwiek trzeźwej pracy. Mniej więcej co trzy dni opuszczaliśmy obozowisko przed wieczorem, żeby po kilkunastu kilometrach zatrzymać się w miasteczku o pięknej nazwie Drawsko Pomorskie, od razu przed gospodą ludową. Druh Wiesław miał jakieś swoje rozliczenia i bardziej kalkulowało mu się załatwiać zaopatrzenie w knajpie, niż w pobliskim sklepie Gminnej Spółdzielni. Zresztą, kiedy dojeżdżaliśmy na miejsce, sklep był już dawno zamknięty. Żywiliśmy zatem harcerzyków restauracyjnie: śledzikami w cebulce, dorszem po grecku, pulpetami i bigosem, co bardzo nie spodobało się Kwaterze Głównej ZHP, ale znacznie za późno, po kontroli, która
rozwiązała zgrupowanie. Kompletnie bez sensu, gdyż i tak mieliśmy już wracać do domów. Tyle, że nikomu nie zaliczono starannie gromadzonych „sprawności”. Zależy, komu... Mnie akurat całkiem nowych sprawności nauczał druh Wiesław. Ledwie zsiedliśmy z motoru, a już mój pryncypał westernowym kopem otwierał drzwi szynku i dostojnie kroczył w kierunku baru. Tam zaś, za ladą, czekała właścicielka (kierowniczka) pani Jadzia, którą pamiętam dość stereotypowo, bo jako korpulentną, wymalowaną blondynę. Jadzia, poza tym, że miała wspólne finansowe interesy z Wiesławem, była też jego kochanicą. Ale ponieważ miała pracę, towarzyszyliśmy jej przy barze do dwudziestej pierwszej. Ja piłem ogromne ilości, do wyrzygania, tzw. „płynnego owocu”, natomiast druh Wiesław raczył się wódeczką. Po wyrzuceniu codziennych gości udawaliśmy się na zaplecze, gdzie te śledzie, dorsze, ale także kiełbasy i bigos pakowaliśmy do wielkich wojskowych termosów. Pani Jadzia wypisywała rachunek, druh Wiesław płacił gotówką, a potem wdrapywaliśmy się na pięterko, gdzie Jadzia zajmowała pokój z kuchnią. W tej kuchni stało połowę łóżko i obok sterta starych gazet. Tam miałem drzemać, aż mnie druh Wiesław obudzi i „Junakiem” z przyczepą wypełnioną termosami z żarciem wrócimy nad jezioro. To czekanie trochę trwało, ponieważ w pokoju druh z kierowniczką silnie bankietowali. Ja siedziałem w kuchni, podjadając szyneczkę z prywatnych zapasów pani Jadzi (na obozie luksusów nie mieliśmy), zapijałem herbatką i po raz kolejny odczytywałem w tygodniku „Zarzewie” sprawozdanie z pogrzebu Przewodniczącego Rady Państwa, Aleksandra Zawadzkiego. Po paru takich wizytach byłem chyba najlepszym w kraju ekspertem od życiorysu tego dzielnego syna Czerwonego Zagłębia, żarliwego komunisty i internacjonalisty. O generale Zawadzkim czytywałem aż do znudzenia i aby zasnąć, a tym samym zaoszczędzić cierpień młodemu organizmowi. Albowiem po gorzale Wiesław z Jadzią pakowali się do wyra i on głośno sapał, a ona darła się jakby była torturowana. A tak naprawdę, to oboje mnie torturowali! W końcu wszyscy troje zasypialiśmy, ale czujny druh Wiesław szarpał mnie nad ranem i wracaliśmy do naszych harcerzyków. I znowu, ledwo złożyłem skroń na plecaku, budzono mnie i zaczynał się normalny harcerski dzień, pełen podchodów, zasadzek i zawodów sportowych. Dla mnie zaś nie były to żadne wakacje, tylko obóz pracy
przymusowej i taki pozostałby w mojej pamięci, gdyby nie jedno zdarzenie... Tego wieczoru druh Wiesław upił się fest już na dole, w knajpie, więc przy stole u Jadzi zdążył odśpiewać tylko „Stokrotkę polną” i zasnął snem sprawiedliwego. Ja też już zasypiałem, gdy nagle w ciemności zaczęło się ze mną dziać coś dziwnego. To była Jadzia i właśnie ona dostarczyła mi wrażeń do tej pory zupełnie nie znanych. Jak już skończyła (bo to ona mnie, a nie ja ją!), zapytała – ile mam lat? Harcerz nie kłamie, więc odpowiedziałem uprzejmie, że czternaście. Ona na to, że dwadzieścia osiem i że bardzo jej przyjemnie. I wróciła do Wiesława. Nad ranem obudził mnie mój nowy szwagier, wróciliśmy do obozu i ani przypuszczałem, że pani Jadzi nie zobaczę już nigdy. Okazało się bowiem, że dzień wcześniej na zgrupowanie niespodziewanie zjechała inspekcja z KG ZHP, dobrała się do kwitów i do kotła z bigosem i śledziami. A jeszcze ktoś podkablował i zaczęło się wielogodzinne śledztwo, po którym całemu zgrupowaniu wydano rozkaz pakowania manatków. Wróciłem do Warszawy w środku lata i bardzo rozczarowany wypisałem się z harcerstwa. Na dalszej drodze życia trzeba było sobie radzić w pojedynkę. Jakiś czas później szczęśliwym trafem zapoznałem grupę dziewcząt z Powiśla. Jola, Iwonka, Bozia, Krycha i Majeczka, która w końcu wyszła za mąż za Murzyna i odjechała do ciepłych krajów. Były to panienki przyzwoite, ale ciekawe życia i dlatego lubiły poznawać nowych ludzi. A ponieważ chodziliśmy grupą, więc ja także załapywałem się na te znajomości. Tak trafiłem do Peły, pierwszego baletmistrza za późnej gomułkowszczyzny. To się wyprawiało w dużym mieszkaniu w starej kamienicy w Alejach Jerozolimskich. Gospodarz mieszkał z tatusiem bardzo już chyba leciwym, skoro sam Peła miał, jak mi się wydawało, lat z sześćdziesiąt. Prawdopodobnie w rzeczywistości nie miał nawet czterdziestu, ale nie oszczędzał organizmu i z dnia na dzień robił się coraz bardziej siwy. Jeszcze nie interesowały mnie aktorki, nie miałem z nimi do czynienia, ale w wielkim mieszkaniu Peły pierwszy raz poczułem zapach „lepszego towarzystwa”. To były modelki „Mody Polskiej”, doskonale ubrane, całe w laminatach, śliczne panienki. Całe to towarzystwo było świetne, bo nie pamiętam, aby ktokolwiek chodził do pracy! Kiedy my –
„grupa z Powiśla” – wymykaliśmy się bladym rankiem do szkoły, tam w najlepsze trwał bankiet, a kiedy powracaliśmy o zmierzchu, po odrobieniu lekcji, właśnie zaczynał się nowy. I tak codziennie. Wspaniałe czasy, kiedy nikt się nie bał niczego. Może poza funkcjonariuszami Milicji Obywatelskiej, którzy mogli narobić gnoju. Tak właśnie mówił za każdym razem starszy posterunkowy, kiedy po interwencjach sąsiadów w środku nocy stawał w drzwiach: Panie Peła, bo w końcu narobię panu gnoju... . Ale nie robił, tylko wypijał kielicha i dalej szedł na obchód, grożąc palcem na odchodnym: Najpierw kurwy, a potem za was się wezmę! W dniach wolnych od bankietów towarzystwo spotykało się w Sali Kongresowej, która była najbardziej zwodniczym miejscem pod naszą szerokością geograficzną. Parę razy w roku bezpośrednie transmisje przeprowadzała raczkująca dopiero telewizja i to były spektakle fatalne: zjazdy PZPR albo radzieckie akademie. Ale widziana naocznie i od środka, Kongresowa była śliczna, elegancka i pachnąca. Złapałem się na takim odbiorze pewnego listopadowego wieczoru, kiedy bardzo wielu znakomitych ludzi zebrało się w Kongresowej na uroczystym koncercie. Najpierw pojawił się młody Lucjan Kydryński w smokingu, a jak skończył mówić, podniosła się kurtyna i zaczęła grać orkiestra, fatalnie zresztą, za głośno i jakieś nudne kawałki, za to pod kierownictwem Eddiego Vartana. Konferansjer zawczasu objaśnił nam, że to jest brat słynnej francuskiej piosenkarki Sylvie Vartan, więc musi być świetny. Ale nie był. Po godzinie łupania skołowana akustyką publiczność wybiegła poplotkować w kuluary, nabita w butelkę, ale i tak zadowolona, bo dopiero po przerwie miało nastąpić wielkie wydarzenie: zaśpiewać miał osobiście Paul Anka! Trochę to potrwało zanim ludzie z powrotem usadowili się w fotelach i znowu pojawił się pan Kydryński, podenerwowany czemuś, ale wywołał do mikrofonu gościa-artystę. Wyszedł tedy Paul Anka, ale nie zaśpiewał, tylko zaczął mówić, po angielsku zresztą. Tak to „Warszawka” dowiedziała się o zabójstwie w Dallas Johna F. Kennedy’ego. Ale dlaczego odmówił śpiewania Kanadyjczyk Anka, gdy zamordowany był prezydent USA, tego już pan Kydryński nie wyjaśnił... Wracałem do domu, gdy na placu, tuż obok gmachu ówczesnej telewizji, dobijało się do knajpy „Stolica” towarzystwo Peły, też wcześniej obecne na
tym nieudanym koncercie. Lecz zanim tych ludzi wpuszczono do środka, portier wykopał na schody jakąś postać. Na dokładkę – kobietę. To była znajoma całego tego towarzystwa i w ogóle znajoma całej Warszawy, bo modelka Teresa, która wcześniej zrobiła króciutką, ale najbardziej może brawurową karierę filmową, a to był dobry czas dla „szkoły polskiej” i ludzie chętnie chodzili do kina. Teresa znacznie była pijana, a na jej ślicznej buzi pozostały dość widoczne ślady walki. I zszokowało mnie, że nikt z towarzystwa się nią, dobrą znajomą, nie zainteresował. Przykry incydent z cieniem ktoś skwitował chamskim żartem i drzwi „Stolicy” za wchodzącymi zatrzasnęły się. Teresa została sama. Po chwili ze spuszczoną głową odeszła. Później spotykałem ją jeszcze „na szlaku”, w okolicach coraz tańszych knajp, coraz bardziej samotną i coraz bardziej pijaną. Jej śliczna buzia coraz bardziej była obrzękła i już coraz trudniej dopatrzyć się można było śladów dawnej urody. Tak to, niejako na moich oczach, Teresa wypadła z gry. Już jej nikt nie zapraszał na przyjęcia, a atrakcją towarzyską stały się opowiadania o jej kolejnych, coraz bardziej skandalicznych wyczynach alkoholowych. Już nawet nie w „Stolicy”, tylko w „Roxanie”, gdzie spotykały się wycofane z obiegu prostytutki, byli piłkarze i właśnie ta jedna była modelka i jednosezonowa gwiazda polskiego filmu, nikomu już do niczego niepotrzebna. Innym spędem w „Kongresowej” była premiera „Popiołów”, kontrowersyjnego – jak się wówczas mówiło i pisało – filmu Andrzeja Wajdy. Mistrz miał wówczas lat czterdzieści, nosił tużurki z żabotami i był w pełni sił twórczych. Nie miałem pojęcia, czym się będę zajmować w przyszłości, nie myślałem o pisaniu, ale przecież jakoś rejestrowałem nastrój wielkiej awantury, jaka się po tych „Popiołach” szykowała. Film był długi, wyświetlano go z przerwą i właśnie w tej przerwie po foyer „Kongresowej” latali jacyś faceci, szur-szur-szur, naradzali się pod kandelabrami, i to (jak się później okazało) pracowała awangarda polskiej krytyki filmowej. Po paru dniach „Popioły” dostały recenzje miażdżące. Pojawił się w nich koronny w latach sześćdziesiątych zarzut „bohaterszczyzny”, poza tym – kosmopolityzmu i cholera wie, czego jeszcze. Młodzieży, do której się wówczas zaliczałem, ten film podobał się, i to bardzo, niezależnie od opinii krytyki. I chociaż przed kinami ustawiały się tłumy, to było za mało. Bo gdzieś za plecami aktorów toczyła się całkiem inna gra...
Pamiętam, że w szkole odwiedził nas w zapełnionej szczelnie sali gimnastycznej pułkownik Wojska Polskiego. Dobre i to, kiedy spotkanie „z ciekawym człowiekiem” odbywa się kosztem lekcji. Wojskowy to co prawda nudziarz i mundur mu cuchnie, ale lepszy on niż klasówka. Okazało się, że to pisarz! Książki wydaje. Zbigniew Załuski, kędzierzawy blondyn w okularach. Pan pułkownik Z., co było dziwne, przemówił spokojnym, ciepłym głosem i posługiwał się pięknym polskim językiem. Szkoda, co prawda, że nikt nie czytał jego książek, ale on opowie, co w nich pomieścił. I naprawdę bardzo interesująco opowiedział o błędach historii, jaką znaliśmy z podręczników. A na zakończenie dostał wielkie brawa i kwiaty, bo okazał się rzeczywiście ciekawym człowiekiem. Dużo, dużo później, poniekąd znajome stało mi się określenie „partyzanci” i dowiedziałem się, że pułkownik Z. był głównym ideologiem tego narodowosocjalistycznego ruchu. No, to trzeba przyznać, że „partyzanci” wiedzieli, czego chcą w tej przeraźliwie nudnej Polsce lat sześćdziesiątych. Ich scenariusz przejęcia władzy w Peerelu był przemyślany i dopracowany. Dlatego się im udało w 1968. Do „Kongresowej” miałem wybitnego pecha, bo kiedyś znowu pofatygowałem się na koncert – Johnny’ego Hallidaya, rockowca-Francuza i szwagra tego cholernego Vartana, co rzępolił zamiast śpiewającego Anki. I znowu była pełna sala wyfraczonej publiczności, ale Halliday nawet się nie pokazał, żeby choć przemówić. W tym czasie bowiem siedział w areszcie w Krakowie w następstwie rozróby, jaką spowodował w hotelowej knajpie. Zwolniony za kaucją, szybciutko wyjechał do Paryża, pozostawiając w nieutulonym żalu swoich licznych fanów. Ale przyjeżdżali z wielkiego świata inni jeszcze sławni artyści i nawet występowali: Marlena Dietrich, Ella Fitzgerald, Brell i Aznavour, brytyjskie grupy big- beatowe. Najsławniejsi byli jednak „The Rolling Stones” w legendarnym, pierwszym składzie, czyli – obok Jaeggera – z Brianem Jonesem. To był jeden z ostatnich występów blondynka w damskim boa na szyi, notorycznie znarkotyzowanego, bo w parę miesięcy później „na haju” utopił się we własnym basenie. Impreza była ważna nie tylko z artystycznego, lecz także towarzyskiego punktu widzenia, bo na ten koncert przyszły najładniejsze, młodsze i starsze dziewczyny warszawskie. I tak ukrywając się między jednym a drugim koncertem w jakiejś
pakamerze, na pierwszym piętrze, poznałem Anię G., która już za moment miała zostać modelką i ozdobić buzią w ogóle pierwszą polską reklamę piwa. Ania była skończenie piękna, więc nasza na chybcika zadzierzgnięta przyjaźń nie miała szans na przetrwanie. Kibicowałem jej później z oddali, tak jak kibicowałem polskim piłkarzom na mistrzostwach świata w RFN, gdzie Ania – już na międzynarodowym wybiegu – gościnnie pracowała jako tłumaczka. Ta kooperacja urody z piłką futbolową źle się zresztą skończyła, bo działacze PZPN zapragnęli wciągnąć tę naprawdę piękną dziewczynę do składu kierownictwa. A Ania była bezpartyjna, więc odjechała w siną dal. Ja tymczasem udałem się na wakacje nad morze. Międzyzdroje to było takie czarowne miejsce, gdzie raz do roku, w lecie, spotykali się dziewczęta i chłopcy z całego kraju. Niewykluczone, że spotykali się również w innych miejscach, ale Międzyzdroje to była ekstraklasa. Jednego sezonu prawdziwymi gwiazdorami byli na przykład dwaj gwałciciele, wcześniej znani jako organizatorzy bardzo dobrych prywatek na Mokotowie. I już na tym Mokotowie zostali, tyle że za kratami, kiedy po imprezie zatrzymali sobie modelkę Ewę, a potem ona, nad ranem, zastukała na milicję. To był proces poszlakowy, bo Ewa znana była jako panienka nieprzesadnej konduity i wiele razy wcześniej bynajmniej nie trzeba było jej gwałcić. Ale tego jednego razu coś się musiało nieoczekiwanego zdarzyć, skoro Marusia z Rysiem zapuszkowano... Przez salę gmachu na Lesznie przeszło kilkudziesięciu świadków płci obojga, żarliwie broniąc oskarżonych. Sąd jednak usłuchał pokrzywdzonej i gwałciciele dostali po dwa lata. Ale za dobre sprawowanie już po roku byli na wolności i zadawali szyku w Międzyzdrojach. Do czasu, aż pojawił się kolega Bieranowski... Był to młodzieniec o urodzie cherubinka, ale z bardzo dorosłym podejściem do życia. Miłość – miłością, a jeść coś trzeba i to najlepiej kilka razy dziennie. Akurat napatoczyła się fabrykantka biustonoszy z Poznania – Aleksandra J. Pani, jak by to powiedzieć, dobrze odżywiona, i jeszcze młoda, niezmiernie chwaliła sobie towarzystwo chłopców, jakimi wówczas byliśmy. Jak na rozsądną poznaniankę przystało, przyjechała na wakacje z przyzwoitką, niejaką Iką i właśnie Ikę najpierw trzeba było rozprowadzić,
żeby dobrać się do konta upatrzonej fundatorki. Z powierzonego mi przez kolegę B. zadania starałem wywiązać się jak najlepiej umiałem i – jak to bywa – przedobrzyłem! łka okazała się uczennicą aż tak pojętną, że po paru wieczorach w lokalu „Astoria” znalazła sobie towarzystwo nowych, aż dwóch fundatorów i pewnego dnia odjechała z nimi szybkim autem na Mazury. Wróciła po dwóch tygodniach cokolwiek złachana i już nikomu niepotrzebna, ponieważ Aleksandra J. miała wobec mężczyzn duże wymagania i nawet my dwaj z kolegą B. ledwie wyrabialiśmy się. Za to czekały nas nagrody, głównie w postaci dancingów w wykwintnych nadmorskich restauracjach. Tam występowali artyści. Modny był na przykład Edward Hulewicz, śpiewający w szafirowych garniturkach. Niestety, do południa chuliganił z innymi pederastami na plaży i samotnym chłopcom ściągał slipy. Dlatego chodziliśmy z kolegą B. zawsze we dwójkę, uzbrojeni w kije, co tych kulturystów z mniejszości seksualnej jeszcze bardziej rajcowało, bo myśleli, że jesteśmy tacy sami i szukamy fartu. Nam zaś zaczynało być coraz głodniej, ponieważ Aleksandra J. wróciła już do Wielkopolski pilnować interesu, a w ogóle kończył się sezon i o nowe znajomości było coraz trudniej. I wtedy kolega Bieranowski wpadł na szatański pomysł poderwania najszpetniejszej dziewczyny na coraz bardziej pustej plaży. Trafił bezbłędnie, bo w kucharkę WOW (Wojskowego Ośrodka Wczasowego). Panna Maria miała dopiero lat dwadzieścia pięć, za to już cały garnitur złotych zębów i co rano przynosiła nam śniadanie, a przyjmowała na zapleczu WOW dość późnym wieczorem, za to wykwintną kolacją na koszt Sił Zbrojnych. Niekiedy również nocowaliśmy z wojskowymi przez ścianę, w towarzystwie innych paru jeszcze doproszonych kucharek, i nawet z przyjemnością, ale także ze strachem, czy aby ktoś z naszych znajomych nie wykrył, jak bardzo się deklasujemy. Najczęściej jednak noce spędzaliśmy na hulankach w „Astorii”, gdzie dorabiali graniem do kotleta „Czerwono-Czarni” i śpiewał Jacek Lech, podówczas idol młodzieży i Basi Karskiej w szczególności. Basia była bardzo śliczną panienką i na tej swojej urodzie – bardzo słusznie – postanowiła zbudować pomyślną przyszłość. Już po roku była studentką prawa i żoną premierowicza. Ale ani to małżeństwo, ani studia nie zaspokajały jej ambicji twórczych, więc zagrała w paru, bardzo jeszcze nieśmiałych, filmach erotycznych i wybyła na Zachód. Później, przy jakichś
politycznych porachunkach z komunistycznym establishmentem, przypomniano sobie o Basi, jako o sztandarowej postaci z kręgu „bananowej” młodzieży, i tej, która premierowicza wyprowadziła na manowce. Co może było prawdą, ale nie do końca. Basię K. zresztą te plotki nie obchodziły już wcale, ponieważ gubiła w tym czasie resztki wielkiej urody jako małżonka jakiegoś miliardera w Republice Południowej Afryki. Dziś nie ma po niej śladu, chyba że w rocznikach starych pism trafi się przypadkowo na fotos reklamowy Bumaru czy Huty Stalowa Wola. Bo tylko takie osiągnięcia przemysłu PRL mogły reklamować piękne dziewczyny z tamtych lat. Nadeszła jesień i dlatego z kolegą Bieranowskim przenieśliśmy się znad morza w góry, do Zakopanego. Jak to było możliwe przy nader skromnych zasobach finansowych, nie mam pojęcia, ale tak się właśnie stało. Pokoje wynajmowało się u góralek, które nie miały jeszcze pokręcone w głowach i przy zachowaniu higieny posiłków (mleko, bułka) dało się za kilkaset złotych przeżyć nawet tydzień. Inna sprawa, że ze spożywaniem tych higienicznych posiłków nie było tak łatwo, gdyż zaczęliśmy z kolegą B. zaglądać do kieliszka. Dobiła zresztą do nas Aleksandra J. i kiedy wydawało się już, że żyć będziemy w dobrobycie, w ślad za nią pojawił się narzeczony. To był emerytowany sportowiec, lekkoatleta, na dokładkę zmotoryzowany i właśnie „na dzień dobry” bardzo drogim zagranicznym autem wpakował się w ścianę „Warty”, ponieważ z zazdrości postanowił był nas przejechać, kiedy po tańcach udawaliśmy się na kwaterę na dalsze swawole. Aleksandra J. została już z osobistym narzeczonym-sportowcem, a my z kolegą B. zaczęliśmy przymierać głodem. Aliści pewnego dnia Mareczek wypatrzył na Krupówkach sklep z kosmetykami i za jego ladą właścicielkę. To była osoba starsza wiekiem, bo chyba trzydziestopięcioletnia, ale z temperamentem, którego nastolatki mogłyby jej pozazdrościć. Brunetka. Znowu zrobiło się bardzo wesoło i znowu na krótko, gdyż o koledze B. przypomniała sobie osobista narzeczona i niespodziewanie pojawiła się w willi „Śnieżka”. W tak wymuszonej sytuacji odziedziczyłem po koledze B. ognistą Sklepową i wszystko byłoby dobrze, gdyby po pijaku Mareczek potrafił zachować trzeźwość umysłu. Tego, niestety, nie dało się o nim powiedzieć, więc ładował się Sklepowej do łóżka, mnie zostawiając na pastwę narzeczonej. W końcu ona, biedna,
zaczęła odchodzić od zmysłów, gubiąc się w układach i tak, jak niespodziewanie nas nawiedziła, tak niespodziewanie odjechała. Na domiar złego musieliśmy także pożegnać się ze Sklepową, do której wrócił z dalekiego rejsu mąż-marynarz, a po przygodzie z emerytowanym sportowcem nie mieliśmy już ochoty na waśnie z zazdrośnikami. Po powrocie do Warszawy nasze drogi z kolegą B. o tyle się rozeszły, że trzeba było sobie radzić z trudami życia codziennego, ale jakoś tak się stało, że zaniosło nas na praski bazar, od niepamiętnych czasów zwany „ciuchami”. Tym razem moim wynalazkiem była „Królowa kożuchów”. Miała buzię niewiniątka, ale bynajmniej nie była niewiniątkiem. Cały interes, mieszczący .się w drewnianej budzie, należał do grubej matki Iwonki, bo tak miała na imię ta dziewczynka, ale stara handlara kochała bez pamięci swoje jedyne dziecko i córeczka miała nieograniczony dostęp do kasy. Nam sprzedawała kożuchy hurtowo, w wielkich parcianych worach, przywożone przez producentów gdzieś z Podlasia. To były bardzo korzystne transakcje, bo za sztukę płaciliśmy chyba nie więcej niż tysiąc złotych. Ale coś z tymi kożuchami trzeba było zrobić i właśnie Iwonka była niezbędna, bo lekceważąc interes mamusi, prowadziła nas do innej budy, gdzie urzędował niejaki Miecio i kupował te wory „na pniu”, płacąc po tysiąc pięćset od sztuki. Poza tym ubieraliśmy koleżanki i kolegów, gdyż właśnie nadeszła moda na furmańskie okrycia, i na każdej takiej transakcji przebitka była już stuprocentowa. Ponieważ jednak nic na tym świecie nie ma za darmo, musieliśmy z Iwonką utrzymywać stosunki towarzyskie, i nie tylko. Była to dwudziestolatka wyjątkowo rozpustna, typowy produkt starej, handlowej Pragi. Mieszkała z mamusią w wielkim, ale podzielonym na klitki dla sześciu chyba rodzin, przedwojennym mieszkaniu na rogu Targowej i Ząbkowskiej, i całe dnie i noce, od rana do świtu, bankietowała. To właśnie dzięki Iwonce zacząłem bywać w bardzo podejrzanych spelunach, w jakichś „Oazach” i „Portowych”, gdzie normalni ludzie z drugiej strony Wisły nie mieli czego szukać. Zwyczajowo obcy brali po ryju, w perfidnych zresztą okolicznościach. Bo zwyczaj był taki, że do knajpy wpuszczano wszystkich. Obcy, który nie wyczuł w porę, że zbłądził gdzie nie należy, bardzo potem tego żałował. W takich knajpach bez przerwy pije się wódkę, o co zresztą łatwo, bo z reguły wszyscy goście się znają i jak im za nudno usiedzieć na jednym
miejscu, kursują po sali, od stolika do stolika. A do obcych dosiadały się dziewczyny. To były dopiero adeptki kurewskiego zawodu, z reguły bardzo porządne panny. Tyle, że trunkowe. Szybko zaprzyjaźniały się z nieznajomymi, ale nie dawały im żadnych szans, bo zanim butelka była pusta, dosiadali się ich koledzy, których wygląd nie pozostawiał wątpliwości. Facet, który raz się nabrał, wpadał w matnię. Musiał stawiać, dopóki miał forsę, a potem jeszcze zastawiać zegarek i w ogóle wszystkie cenności, jakie miał przy sobie. A i tak na pożegnanie brał po mordzie. W towarzystwie Iwonki z kolegą B. byliśmy bezpieczni, ale też nie do końca. Bo kiedyś nieostrożnie umówiliśmy się z nią właśnie w knajpie na Brzeskiej. Panna się spóźniała, tymczasem dosiadali się coraz to nowi młodzi mężczyźni i snuli realistyczne opowieści o więzieniach, z których dopiero co wyszli. A im bardziej byli pijani, tym bardziej nienawidzili frajerów całe życie skazanych na wolność, więc nie znających prawdziwego życia. Za kratą. Kiedy Iwonka wreszcie dotarła do „Marynarza”, towarzysze przy stoliku namawiali już nas usilnie, żebyśmy swoje zegarki zanieśli do baru. Dziewczyna z Pragi błyskawicznie i bezbłędnie oceniła sytuację, postawiła kolegom z dzielnicy następne pół litra, ale pod warunkiem, że się od nas odpieprzą. Mrucząc z niezadowolenia w końcu się zgodzili, a my w trójkę zmieniliśmy lokal. Gdyby nie Iwonka, nigdy zapewne nie poznałbym praskich melin, takich prawdziwych, jak na przykład w piwnicy, pod starą księgarnią Gebethnera i Wolfa. Tam ludzi było zawsze jeszcze więcej niż w knajpie. Bo taniej. I całkiem inny świat. Mety musiał wymyślić ktoś bardzo mądry i wrażliwy na krzywdę ludzką. Biednym też należy się jakaś rozrywka, a na melinach zabawiały się postaci przerażająco biedne: łachmaniarze i zniszczone nielekką pracą bezzębne prostytutki. Śliczny, wymuskany Mareczek B. w tym towarzystwie traktowany był jak książę z bajki. Kurwy na skrzynce po piwie stawiały butelki i wtykały mu równie brudne jak one banknoty. Nic od niego nie chciały. Tylko – popatrzeć. Że taki inny niż wszystko w ich parszywym życiu. Czasami wpadał gruby dzielnicowy. Fachowym okiem taksował norę, komuś wypatrzonemu kazał się zmywać, zanim go zamknie, a nam z kolegą B. ubliżał od gnojów i skurwysynów, którym zachciało się egzotycznych przygód. Poczekajcie – przestrzegał – przylecą tu kiedyś ich alfonsy i porżną żyletkami. Ja was nie będę, gnoje, zszywać... Nie musiał. Skończyła się zima, kożuchy nie miały już wzięcia, więc
pewnego wieczoru podaliśmy sobie z kolegą B. prawice i każdy poszedł w swoją stronę. Iwonka została na mecie, i jak się należało spodziewać, na dłużej. Parę lat temu spotkałem ją na bazarze Różyckiego. Piła piwo z butelki i bełkotała nieprzyjemnie. Już dawno nie ma kożuchowej budy. Mamusia umarła, a Iwonka cały spadek przepiła. Nie ma już lat dwudziestu i nie wygląda na czterdzieści, tylko na sto. Jeżeli jeszcze żyje. Wchodząc w dorosłe życie w Warszawie, trzeba przejść przez kluby studenckie, co na szczęście z wiekiem mija. Tak naprawdę, to liczyły się tylko dwa: „Hybrydy” i „Stodoła”. Ważne też były miejsca, gdzie się te kluby znajdowały. Dzisiejsi bezzębni staruszkowie upierają się, że najważniejsza była „Stodoła” w drewnianym niebieskim baraku po budowniczych Pałacu Kultury, na ulicy Emilii Plater. Całkiem być może, tyle tylko, że to był prawdziwy klub studencki, w którym młodzież zbierała się na wieczornicach, deklamowała wiersze, bawiła się w amatorski teatrzyk i prowadziła poważne dyskusje. Tak zostali wychowani w stalinizmie i zachłysnąwszy się popaździernikową odwilżą, chcieli robić to samo, tylko mądrzej, ale cały czas – na chwałę socjalizmu. Ta „Stodoła” padła, kiedy ojcowie stolicy postanowili uszczęśliwić ludność tutejszą pawilonem meblowym. I tak zaczęło się w dziejach „Stodoły” dziesięciolecie przeprowadzek. Ja tam trafiłem na gaszenie świec, czyli do nory po byłym kinie „Oka”. To było kiedyś świetne kino, bo wyświetlało wyłącznie filmy radzieckie i w dodatku silnie socrealistyczne. To właśnie tam słynny rewolucjonista Kotowski z naganami w obu dłoniach wołał z ekranu do swoich wrogów: Nóżki na stół, łotry! A w „Sekretarzu rej komu” jeden ranny żołnierz w parę sekund obezwładniał cały posterunek SS i uciekał do lasu, w którym czekali już wspaniale zorganizowani partyzanci i tylko komisarza politycznego brakowało im do szczęścia. Pojawił się również, bardzo na czasie, film „Ogniste wiorsty” o pogoni dzielnych chłopców z CzeKa za szpiegami zachodniego imperializmu. No i złapali ich! Już nigdy później tak dobrze nie bawiłem się w kinie. I pewnie dlatego „Okę” przerobiono na „Stodołę”. W latach sześćdziesiątych nie było już klimatu na polityczne dyskusje, natomiast ciągle jeszcze działały kabarety i właśnie w „Stodole” był najlepszy. Pisał toto już wtedy szybciej niż myśl bolszewicka młodziutki Marcin Wolski, autorem lirycznych piosenek był Andrzej Woyciechowski, a
wyśpiewywały je Magda Umer i Ela Jodłowska. Program był po to, żeby go zobaczyć raz. I starczy! Ale na każdy kolejny występ przychodziły nowe dziewczyny i, dziwnym trafem, one najbardziej były podatne na podryw właśnie po piosenkach Magdy. Dlatego naoglądałem się i nasłuchałem tego kabaretu do wyrzygania. Ale nie było rady. Nasze pokolenie to była bardzo ambitna młodzież – łaknąca wiedzy i kultury. Zresztą wyraźny był już podział. Studentki-panienki stołeczne nie były ciekawe klubowego życia. One miały swoich narzeczonych i stałe spędy prywatkowe. Przy okazji kabaretu można było zapolować na „akademiczki” z prowincji, nie znające jeszcze miasta i ludzi. I bardzo słusznie, bo były to niewiasty nie zepsute, niewinne i naiwne, a przy tym ciekawe życia w dużym mieście. Na tej naiwności udawało się niekiedy budować kruche szczęście, ale nie bez przeciwności losu. Jednym z najobrzydliwszych miejsc na ziemi jest studencka noclegownia, bo przecież nie sposób nazwać tego pensjonatem czy hotelem. Wszystkie domy akademickie, jakie kiedykolwiek udało mi się wizytować, były okropne. I to niezależnie od okoliczności – czy wejść na dłuższą chwilę można było jawnie, drzwiami, czy oknem albo przez kotłownię, samotnie czy w tłumie. Pamiętam akademik – żeński – na Narbutta, a jeszcze lepiej – na Madalińskiego: klitki jak w klasztorze i dziewczyny, jak z klasztoru. One nie pchały się do klubów studenckich, brakowało im śmiałości. To były „zasadniczki”, które natychmiast po powrocie z wykładów przebierały się we flanelowe szlafroki i zawzięcie wkuwały ledwie co przyswojoną wiedzę. Prawie wszystkie nienawidziły obcych. Nie potrafię powiedzieć, czy dlatego, że były brzydkie, i czy – rzeczywiście – były brzydkie. Ich się po prostu nie zauważało, nie dawały szansy, z łbami wiecznie zakutanymi w ręczniki, z nie umalowanymi, złymi oczami. Notorycznie kapowały te zaradniejsze życiowo koleżanki, które umiały zapewnić sobie męskie towarzystwo. Kiedyś na skutek takiego donosu musiałem uciekać z pierwszego piętra oknem i z tego, co pamiętam, byłem przekonany, że się zabiję. A wiele lat później tę samą donosicielkę spotkałem na milicji: po drugiej stronie stołu prowadziła przesłuchanie. Jakim cudem znalazła się w milicji: skoro studiowała inżynierię sanitarną? Może właśnie przez te wspomnienia z akademików źle reaguję na „Stodołę”. „Hybrydy” to było jednak całkiem inne miejsce. Wiąże mnie z tym klubem pierwsze w życiu zdarzenie pornograficzne. No, ale do tego
niezbędna była Iza B., postury filigranowej, chyba tylko dla zmyłki. Izunia przychodząc do „Hybryd” miała zawsze tylko jeden cel – poderwać faceta, a najlepiej – kilku facetów. I nie miała wcale zamiaru używać typowych dla młodych panienek chwytów – przewracać oczami albo wzdychać, albo udawać, że jest nieszczęśliwa, bo nie udaje się jej spotkać prawdziwej miłości. Nic z tych rzeczy! Iza krążyła po sali tanecznej, wystawała przy barze, albo opierała się o bilard i jak już sobie upatrzyła chłopców, którzy jej pasowali, to bez zbędnych ceregieli proponowała balecik, u siebie. Zaraz, natychmiast, bez straty czasu, ba całkiem niepotrzebnych zalotów. Dla zachęty Izunia zabierała ze sobą na takie polowania Klempę – dziewczę cokolwiek osowiałe i nieśmiałe, za to doskonale zbudowane, istną maszynę do wycinania lasu, czyli – rżnięcia. Nigdy nie można się było zorientować, czy Klempie te różne harce sprawiają jakąś szczególną przyjemność. Raczej poddawała się im rutynowo, traktując jako stały fragment gry i to też było na swój sposób fascynujące. Natomiast Iza wprowadzała do tej zabawy niezbędny element szaleństwa, i to prawdziwego, z rozbijaniem mebli i tłuczeniem szyb w oknach włącznie. Była, jak na owe czasy, bardzo szczęśliwą posiadaczką dwupokojowego mieszkanka i w ogóle osobą wolną od trosk natury finansowej, bowiem rodzice nader udanie produkowali różne elementy plastykowe, niezbędne widać gospodarce narodowej. Układ Izy z rodzicami też był taki bardziej niecodzienny, bo zdarzało się, że rankiem drzwi mieszkania własnym kluczem otwierała starsza pani B., a widząc co się dzieje, mówiła potulnie przepraszam i zatrzaskiwała zamek od zewnątrz. Później prawdopodobnie wracała ze szklarzem, stolarzem, żeby jakoś ten prywatny burdel ogarnąć. Bo nie przypominam sobie, aby Iza kiedykolwiek oddawała się zajęciom domowym. Nic wiadomo, jak długo kontynuowane byłyby te balety, gdyby nie młodzieniec, poderwany w „Hybrydach” właśnie, któremu puściły nerwy i w Izie się zakochał. Najnormalniej, żarliwie, właściwie dla swego wieku. Zdobył się jeszcze na tyle, że poważnie się oświadczył o jej rękę. Niestety, oświadczyny zostały odrzucone, więc chłopiec udał się do łazienki w celu podcięcia sobie żył. I to mu się nawet udało, z tym, że nie do końca. Musiało jednak przyjechać pogotowie, a podejrzliwy lekarz zawiadomił milicję. Prawdopodobnie przypuszczał, że dostał wezwanie na melinę narkomanów. Z tego powodu lokal został zamknięty, zresztą towarzystwu
już jakby odeszła ochota. Iza zniknęła. Może zakochani bez pamięci rodzice zamknęli ją w swoim domku jednorodzinnym, a może wysłali za granicę, na przeczekanie śledztwa. W każdym razie wymazała się z pejzażu. Na placu boju w „Hybrydach” pozostała Klempa jak zawsze nudna i bezwolna. Każdy wtajemniczony mógł ją w dowolnej chwili wyprowadzić, wywieźć dokądkolwiek i wtulić się w jej obszerne ciało z coraz bardziej stygnącą satysfakcją. Po jakimś czasie inny porządny chłopiec też poczuł, że kocha i się z Klempą ożenił. Ona ani się cieszyła, ani nie oponowała, czyli zachowywała się jak zawsze. Niestety, po ślubie nie zmieniła się choćby na jotę. Nadal przychodziła do „Hybryd” i kto tylko chciał, to ją zabierał. Jej młody mąż coraz wyraźniej wariował, dopuszczał się odrażającego, bo publicznego, mordobicia, ale to nic nie pomagało. W końcu rozwiódł się, ale nadal miał żal, wymyślając Klempie od kurew, a ona nie wyprowadzała go z błędu. Zaczęła mi nawet imponować, ponieważ nie podejrzewałem, że w ogóle może mieć jakiś pomysł na życie. A ona właśnie na taki pomysł wpadła. Klempa bez ostrzeżenia zaczęła odwiedzać znajomych i dość jednoznacznie proponować im ekscesy erotyczne. Bez natręctwa, ale i bez zwłoki rozbierała się i kładła do wyra. Naprawdę dla świętego spokoju kładłem się przy niej. I nie tylko ja, ale cały zastęp kolegów z takich samych pobudek. Mniej więcej po godzinie baraszkowania Klempa podnosiła się, niespiesznie ubierała i na odchodnym prosiła o stówę na taksówkę. Nigdy więcej, ale też nigdy mniej. Sto złotych to nie było w tamtych czasach tak mało, bo równowartość butelki wódki, ale czego się nie robi dla uprzejmej kobiety. Ani komu do głowy nie przyszło, że takie właśnie wyproszone stówy są podstawą egzystencji Klempy. Wydało się bowiem, że robiła codzienne obchody po znajomych mieszkaniach w tej samej dzielnicy i tak przespacerowawszy się piechotką wracała nocą do własnego mieszkania bogatsza o pięć–sześć stów. Przyzwyczajenie jest drugą naturą kobiety. Z czasem Klempa, jakby nie było studentka filologii angielskiej, zaczęła zawierać znajomości z obcokrajowcami, coraz liczniej nawiedzającymi ludową ojczyznę i też ich naciągać na stówy. Jeden z nich, znowu pierwszy naiwny, dał więcej i sam z siebie zaproponował małżeństwo. Tak to Klempa zniknęła z horyzontu,
przeniosła się do zielonej Irlandii, nie wyrzekając się wszakże starych przyzwyczajeń. Pewien mój znajomy całkiem niedawno pochwalił się, że nawiedziła go przyjaciółka z dawnych lat, bez szemrania rozebrała się, a po wszystkim poprosiła na taksówkę. Oczywiście – Klempa! Zgodziliśmy się, że należy się jej pochwała za to, że nie zeszła na złą drogę, chociaż mogła.
Z Królowe nocy najomy wydawca z prowincji zadzwonił, że ma pomysł. Spotkaliśmy się w „Czytelniku” i on, zastrzegając wyłączność informacji, powiedział, że przyśnił mu się pomysł na bestseller. Trzeba sporządzić poczet kurew polskich! Nie w przekroju całego tysiąclecia, ale historię współczesną z wychynięciem w przeszłość; taką, którą najstarsi ludzie pamiętają. Co ja na to? Ja na to, że nie mam danych. On jest z Krakowa, to wie, co się działo i dzieje pod Wawelem, a ja tam tylko raz miałem do czynienia z kurwą, i nawet nie osobiście, bo to była miłośniczka reżysera Stefana Sz. i do niego miała sprawę erotyczną w numerze Hotelu Francuskiego. A ja przycupnąłem przy nocnej szafce wyłącznie w celach bankietowych. Inna sprawa, że męczyłem się strasznie. Okazja trafiła się szpanerska – festiwal krótkich filmów w nowo pobudowanym kinie „Kijów”. Artyści, twórcy, kwiaty, wystawne bankiety. To właśnie wtedy gwiazdora Piwnicy pod Baranami rozpoznały na parkingu hotelowym dwie mało chlujne ulicznice, a kiedy im odburknął: Kurwy won! natychmiast zajechał radiowóz i całe towarzystwo wywiózł na dołek. Tam dopiero gwiazdor dowiedział się od ulicznic, że zaczepiły go bynajmniej nie w celach zarobkowych, ale za sprawą platonicznego uwielbienia, bo często spadają do Piwnicy wyłącznie dla niego, dla tych jaj, jakie sadzi ze sceny. Więc raczej z nim powinien dogadywać się wydawca pocztu. Ewentualnie z reżyserem Sz. Stefan urodził się w Krakowie i tamże wychował, następnie podrósł i – co całkiem naturalne – zainteresował się płcią odmienną. Miał zresztą po temu wyśmienite warunki. Nic zatem dziwnego, że bardzo szybko stał się ulubieńcem całych zastępów młodych krakowianek. Wreszcie opuścił rodzinne miasto, ale nie tylko z racji artystycznych zainteresowań i w celu podjęcia stosownych studiów wyższych, lecz także z uzasadnioną obawą, że w młodym wieku może bezpowrotnie utracić zdrowie. I jeżeli w późniejszych latach wracał do Krakowa, to tylko na kilka dni i wtedy właśnie pod hotelem wystawały w długiej kolejce młode i stęsknione
kobiety, a Stefan przyjmował je niczym urzędnik, pojedynczo albo po dwie–trzy. Kiedy ja, najzupełniej przypadkowo, znalazłem się w ów czerwcowy wieczór we „Francuskim”, pierwszą napotkaną osobą był niejaki Witold R., odrobinę faszyzujący twórca telewizyjny. Los meldunkowy połączył go nieszczęśliwie jednym i tym samym pokojem ze Stefanem i Wicio nieustannie cierpiał, ponieważ młode krakowianki za żadne skarby nie chciały zadawać się z początkującym faszystą. Rad nierad, wyganiany z pokoju, albo od rana do nocy oglądał filmy krótkie i dostawał obłędu, albo krążył po korytarzach „Francuza”, co i raz zahaczając o knajpę i też był bliski obłędu. Demolował sprzęty, próbował nawet niszczyć sztukaterię tego wyjątkowego zabytku architektonicznego, nade wszystko zaś odgrażał się, że lada moment rozwali zamek w drzwiach i fińskim nożem poderżnie gardło reżyserowi Sz. z tymi wszystkimi jego kurwami. Stefan te pogróżki puszczał mimo uszu, a nosa nie wystawiał spod pierzyny. Równocześnie wykańczał psychicznie Wicia R., bo oprócz łatwych dla siebie kobiet przyjmował całe tabuny gości z tzw. światka artystycznego i z dobrze wyreżyserowaną dezynwolturą omawiał jakieś nowe projekty filmowe. Między jednym figlem a drugim poprawiał teksty scenariuszy i domagał się ustnych sprawozdań z tego, co się aktualnie działo w kinie „Kijów”, gdyż do konkursu również wystawił jedno ze swoich dzieł. Żeby było zabawniej, na tym festiwalu reżyser Stefan Sz. znalazł się w gronie laureatów, ale nagrody nie odebrał osobiście, bo nie miał czasu. To jest jednak margines tej opowieści, bo to co najważniejsze, działo się w pokoju hotelowym na drugim piętrze. Łatwe kobiety reżysera Sz. przynosiły ze sobą alkohol, więc inni goście, odsunięci od łóżka, dość obficie ten alkohol spożywali; a im obficiej, tym gwałtowniej gotowała się w nich krew. I sam tego właśnie doświadczyłem. Niestety, kobiety Stefana ani dla mnie, ani dla żadnego innego statysty nie miały litości. Wyglądało na to, że torturując nas odczuwały dodatkową przyjemność. I dlatego ten festiwal wspominam jako koszmar. Nie zawsze jednak było tak źle. Oto w następnym sezonie, w tym samym hotelu „Francuskim”, w nocnym klubie przygrywała do baru orkiestra big- beatowa. I jako solistkę wypatrzyłem średnio popularną piosenkareczkę –
Elę. Jej produkcje zniknęły już z list przebojów i nikt jej już nie zapraszał do Opola, niemniej była to ciągle bardzo atrakcyjna i niestara niewiasta. Na krótko, bo na krótko, ale zostałem jej spowiednikiem. I wyśpiewała mi swoją historię, dość smutną, lecz przecież pouczającą. Jako bardzo młoda dziewczyna Ela zgłosiła się na eliminacje konkursu z cyklu „Mikrofon dla wszystkich”. Zaśpiewała cudzy, znany przebój i zanim jury ogłosiło wyniki, już została zaczepiona przez znanego machera rozrywkowego, który zaproponował jej pracę. O tym, że na początek powinna się z nim przespać, nie omieszkali przypomnieć życzliwi ludzie: To nawet nie było takie obrzydliwe, zwłaszcza, że to był poważny menago i obietnicę spełnił. Ela dowiedziała się, że z całym tłumem już znanych artystów wystąpi w popularnej „Zgaduj-Zgaduli”. I zaśpiewała ten cudzy przebój, i nie tylko dostała brawa, ale ktoś kazał jej zgłosić się do kasy po pierwsze uczciwie zarobione pieniądze. Tak przez tydzień jeździła wesołym autobusem po kraju, a menago jej nawet nie niepokoił, bo zajęty był lansowaniem innych, utalentowanych debiutantek. Aliści po tych pierwszych sukcesach poinformował Elę, że chyba będzie musiała zrezygnować i wracać do domu. A to dlatego, że nie ma repertuaru. Cudzy przebój należy do kogo innego i ten ktoś wykonuje go przecież lepiej. Chyba, że... Tak to w młodym życiu Eli pojawił się kompozytor, a po nim wzięty tekściarz, a trzeci w kolejce czekał już kierownik big-beatowej kapeli. Młoda artystka przechodziła z rąk do rąk, z łóżka do łóżka, aż się zorientowała, że ten tryb życia, aczkolwiek męczący, całkiem jej odpowiada. Po pierwsze – ma własne piosenki, a po drugie – zarabia jakieś pieniądze. Już nawet przemyśliwała o wybiciu się na samodzielność, kiedy jej powiedziano, że wypada z gry. Chyba, że... Potrzebne były nagrania radiowe i szybko postawiono ją do oczu faceta, który to mógł załatwić. Znowu się udało, lecz nie na długo. Wypadało, żeby pokazała się w telewizji. Proszę bardzo, znalazł się odpowiedni człowiek. A później trzeba się było zmieścić na liście wykonawców festiwalu opolskiego. O tym decydowała tzw. Komisja Repertuarowa, czyli znowu kilku – kilkunastu chartów showbiznesu. Łatwo się było zorientować, jak dzielą między siebie wpływy, czyli którzy-którą z młodych artystek obstawiają. Ela trafiła na tę listę. Lecz i na tym koniec... Już miała całkiem innego menedżera i poinstruowana, co i jak trzeba zrobić, sądziła, że przez parę tygodni będzie spokój. Ale na miejscu, w