Projekt okładki: Marek Trojanowski
Foto na okładce: Jacek Domiński
Redaktor: Kazimierz Pasek
Copyright by Janusz Atlas and Agencja „Reporter”
Warszawa 1992
ISBN 83-85189-19-X
Wydawca: Oficyna wydawnicza „Reporter”
Warszawa, ul. Aleksandra Zelwerowicza 19 tel/fax: 42-01-32
Dystrybucja: Agencja „Autograf”
02-928 Warszawa
ul. Aleksandra Zelwerowicza 19
tel./fax 42-01-32
W książce wykorzystano zdjęcia ze zbiorów CAF, KAW, PAI, PAP autorów: Baranow‐
skiego, Bilewicza, Feliksiaka, Jabłonowskiego, Jakubowskiego, Krassowskiego, Kwiat‐
kowskiego, Matuszewskiego, Radkiewicza, Rozmysłowicza, Sabary, Sęki, Szczęsnego,
Walczaka, Wdowińskiego, Zagoździńskiego, Zbranieckiego, reprodukcje Jacka Domiń‐
skiego.
Spis treści
ZAMIAST WSTĘPU
MŁOTEK PARAMONOWA
IZBA DZIECKA
TATUAŻ
SPOTKANIE ZE SZPIEGIEM
DZIEWCZYNA Z PRYWATKI
AKTORZY
PLAYBOY POLSKIEGO SPORTU
KOŃSKIE GÓWNO
JAŚNIE PAN PIŁKARZ
SOLO NA PRĄD ELEKTRYCZNY
ZŁOTA STARUSZKA
PRZECENA
GWAŁT
PODPAŁ
PIERWSZA SZABLA PEERELU
OFERTA MATRYMONIALNA
PRZEMYTNICY
MATKA I SYN
CUKRZYK
BANDA TROJANKI
OAZA
NAGONKA
SĄD KOLEŻEŃSKI
DUŻY WSTYD
ROZWÓD PO POLSKU
GOŁĄBEK
WYPADEK PRZY PRACY
STRACH
Z GŁOWY
STATUT
AFERA „MINEX-u”
DZIENNIK TELEWIZYJNY
WICEMINISTER
BRYLANTY PANA ROMKA
SPOD CIEMNEJ GWIAZDY
SĄSIEDZI GIERKA
DZIWEX
TELE-ECHO
REKTOR
SZCZEPAŃSKI I INNI
PAN COGITO
WIERSZYK
WYŻSZE SFERY
PROCES O BUTY
KLUB DŻENTELMENÓW
CZARNY PIOTRUŚ
ŚCIGANY
ŚLEDŹ
GRA W BUTELKĘ
NAGŁE ZASTĘPSTWO
DOCENT S.
ZABÓJCY PRZEMYKA
NAJMRODZKI
SKORPION
PIES HOMO
ŚWIĘTOKRADCY
NA ŁAŃCUCHU
PORYWACZ
NADREDAKTOR
OPLUCIE
PROCES O KOLCZYK I KOŃSKI OGON
BEZ CENZURY
BOHATER DEKADY
SUPERPOLICJANT
TAŃCZĄCY Z NOŻAMI
MILICJANCI I ZŁODZIEJE
GROBELNY
CZŁOWIEK Z ŻELAZA
AMNESTI
OSTATNI WIĘZIEŃ PEERELU
ARTYSTA BIZNESU
Michałowi – mojemu Synowi
ZAMIAST WSTĘPU
Wbrew obiegowym opiniom ludzie wcale nie lubią czytać
książek dobrych, a dokładniej – o dobrej, uspakajającej treści. Ich
życie, owszem, ma być dobre, spokojne i szczęśliwe. Ale – jak już
coś przeczytać, to – o podłości, zbrodni i aferze.
Dlatego z myślą o Moich Zacnych Czytelnikach skomponowa‐
łem tę książeczkę – na miarę oczekiwań i potrzeb. O niecnych
sprawach i sprawkach. Miłej lektury.
J. A.
MŁOTEK PARAMONOWA
(Warszawa, ul. Płocka, rok 1955)
W połowie lat pięćdziesiątych stolica naszego kraju była mia‐
stem nie tylko widocznie zrujnowanym przez wojnę, ale także o
połowę mniejszym. Jej dzielnica północna – robotnicza Wola koń‐
czyła się na ulicy Płockiej, no – najwyżej na Sokołowskiej. Tam
mieściła się baza samochodowa, dzięki której Marek Hłasko tak
pięknie mógł zadebiutować jako prozaik. Ale na Sokołowskiej,
mimo wszystko, jednak się pracowało, a miejscem odpoczynku
po robocie była Płocka, gdzie co prawda nie było knajp, ale aż
tłoczno było od melin. Pijaków powinien odstraszać ponury
gmach szpitala dla gruźlików, lecz nie odstraszał, gdyż właśnie
tam, w kotłowni znajdowała się największa i najlepiej zaopa‐
trzona meta: dla pacjentów i dla gości z miasta. Takim najsław‐
niejszym gościem był murarz Wacuś, o którym wszystko można
było powiedzieć, tylko nie to, żeby kiedykolwiek był trzeźwy. W
dzień i w nocy, bez różnicy, albo toczył się na metę, albo się z niej
turlał, niezmiennie wymyślając od „kurwów” milicjantom z po‐
bliskiego komisariatu na Górczewskiej. Milicjanci także inaczej
wyglądali niż dzisiaj, bo ich umundurowanie nie było niebiesko-
czarne, tylko brudno granatowe, niczym się nie różniące od uni‐
formów poprzedniczki – policji okupacyjnej. I niby słusznie, bo
jeżeli nawet nie byli to ci sami ludzie, to zakres obowiązków po‐
został bez zmian.
Paramonow i Gaszczyński na ławie oskarżonych
Dzieci robotniczej Woli milicjantów nie znosiły, nie tylko dla‐
tego, że edukowane były przez Wacusia, lecz przez rodziców ta‐
koż. Unikaliśmy więc spotkań bliskiego stopnia z „granatowymi”
aż do pewnego letniego (a może – jesiennego?) wieczoru, kiedy to
na ulice przedmieścia wylegli nie tylko ci z komisariatu na Gór‐
czewskiej, ale zajechały budy z posiłkami z całego chyba miasta i
obstawiły Płocką szczelnym kordonem. Dorośli mieszkańcy wpa‐
dli w popłoch i krzycząc, że to wywózka, pochowali się w miesz‐
kaniach. Dzieci, nie mając pojęcia o zagrożeniu, odwrotnie – wy‐
legły na ulicę. I tak, zza kół milicyjnych ciężarówek oglądaliśmy
pacyfikację jednego tylko domu n? Płockiej, z którego po jakimś
czasie „granatowi” wyprowadzili faceta w kajdankach. Wsadzili
do budy i odjechali. To wszystko.
Nazajutrz cała dzielnica nie mówiła o niczym innym, jak
tylko o tym, że tak właśnie wpadł Paramonow. Nie tylko ban‐
dzior, który mordował bijąc ofiary młotkiem po głowach, ale w
dodatku Ruski!
Wiele lat później spróbowałem zweryfikować tę plotkę. Nie
wszystko odpowiadało prawdzie. Więc rzeczywiście żył sobie w
połowie lat pięćdziesiątych w Warszawie dwudziestojednoletni
chyba robotnik – Jurek Paramonow. Ten blondynek, poza brzmie‐
niem nazwiska, nic jednak wspólnego z Ruskimi nie miał. Było to
typowe dziecko wojny, czyli element napływowy, który po wy‐
zwoleniu Pragi przez prawdziwych Ruskich osiadł na dłużej w
okolicach Targowej. Jak na dziecko wojny przystało, Jurek Para‐
monow alkoholizował się od wczesnych lat i popadł w nałóg. Je‐
żeli pracował jako robotnik niewykwalifikowany, to mało-wiele,
natomiast wódkę pił codziennie. I właśnie latem ’55 pod wpły‐
wem alkoholu, lecz tak jakoś przez przypadek kogoś zamordował,
zdaje się – kobietę. Jak się zorientował, co zrobił, zaczął się bawić z
milicją w chowanego, ale nie opuszczał miasta, tylko co parę dni
wpadał do sklepów spożywczych w różnych dzielnicach i grożąc
młotkiem (bo to był instrument jego pracy) rabował kasę oraz
różne produkty. Coraz bardziej zdeterminowany i przerażony
własną sytuacją, załatwił jeszcze parę osób, ekspedientkę i jakie‐
goś przechodnia, po czym zupełnie już wolny od wyobraźni ko‐
czował po melinach. Na Płockiej musiał go ktoś przykapować i
tak go milicja unieszkodliwiła. Po paru miesiącach odbył się pro‐
ces i Jurek Paramonow jak najsłuszniej zawisł na szubienicy. Ale
jeszcze przez wiele lat później ulubioną warszawską piosenką po‐
dwórkową była ta, której refren brzmiał następująco:
Tu leży ręka, tam leży głowa
To jest robota Paramonowa!
Dla mnie ten incydent na ulicy Płockiej miał znaczenie
ogromne. Wszedłem bowiem w kryminalny pejzaż PRL i miał
mnie on już nie opuścić, rokując dobre widoki na przyszłość.
IZBA DZIECKA
(Warszawa, ul. Wiśniowa, rok 1958)
Jakoś tak na samym początku roku szkolnego zawiązaliśmy
silną grupą – w klasie trzeciej – bandę złodziejską. Pomysłodawcą
był niejaki „Myszka”, rodem z najbardziej bandyckiej ulicy lewo‐
brzeżnej Warszawy, czyli niejakiego Gibalskięgo. Na „Gibalaku”
młodzież męska mordowała się wzajemnie w biały dzień i wcale
niekoniecznie za zamkniętymi drzwiami mieszkań bez wygód;
tylko bezpośrednio na wolskim bruku. Doprawdy, niepowta‐
rzalna ulica. Jak sobie dziś liczę, to aż przerażenie bierze, że tak
dużo nieco starszych kolegów trafiło pod szubienicę. No, ale oni
byli prawie dorośli, mieli po siedemnaście–osiemnaście lat, i
swoje sprawy. My, prawie dziesięciolatkowie – mieliśmy swoje.
„Myszka” więc wykombinował, że jest taki sklep, w którym
leży ogromna forsa i to wcale me w kasie, tylko na wyciągnięcie
ręki. Sklep nazywał się „Cezas” i ulokowany został na rogu skrzy‐
żowania Trasy N–S z ulicą Generała Świerczewskiego, którą to
ulicę dorośli nazwali Lesznem. Bardzo śmieszny był to sklep, bo
pełen spreparowanych kościotrupów, tablic, map, i rybek w
akwariach. Bardzo szybko zorientowaliśmy się, że to nie jest
sklep dla ludzi, tylko dla szkół i od razu zrozumieliśmy, że to le‐
piej, bo szkoły mają więcej forsy do wydania niż zwyczajni uliczni
przechodnie. „Myszka” to był bystrzak nieprzytomny! Wszedł
któregoś dnia do środka, żeby sobie popatrzeć, jak rybki-welony
żrą suszone dafnie i natychmiast zobaczył, że sprzedający po‐
moce szkolne facet nie ma koło siebie kasy, tylko wielkie pudło z
dykty i tam wrzuca szmal, jak leci. To była stara forsa, po oszu‐
kańczej wymianie z roku ’50, więc bardzo duże, kolorowe bank‐
noty: brązowa pięćsetka z górnikiem, i czerwona setka z przo‐
downikiem pracy. I w dodatku tej forsy było tak dużo, że ostre
kolory aż gryzły w oczy. Lecz całkiem inne spostrzeżenie naszego
prowodyra (tak potem mówiła o „Myszce” pani sędzia dla nielet‐
nich) było dużo bardziej istotne. Otóż sprzedawca po zainkaso‐
waniu wielkiej forsy i wrzuceniu jej do pudła, natychmiast mu‐
siał się zabrać za robotę papierkową, czyli wypełnić fakturkę, bo
przecież każda szkoła musiała dać podkładkę na poczynione wy‐
datki. I ten moment wypisywania idiotycznych rachunków to
był czas dla nas.
Kradzież okazała się fraszką! W dziesięć minut sklep zaroił się
niewinnie wyglądającymi chłopcami. Było nas w środku sześciu,
i jeszcze dwóch „na lipie” – przed sklepem. Mieliśmy się zachowy‐
wać głośno, zachwycać rybkami w akwarium, szczerzyć zęby do
kościotrupów i zarzucać sprzedawcę pytaniami o ceny. Inna
dwójka w tym samym czasie obstawiała drugą ekspedientkę.
„Myszka” natomiast zachowywał się tak, jakby go w ogóle nie
było, powoli przesuwając się w stronę pudła z forsą. Kiedy miał ją
już za pazuchą, najspokojniej wychodził ze sklepu i skręcał w naj‐
bliższą bramę. Ale to jeszcze nie był koniec „operacji Cezas”. Dla
zapewnienia alibi pozostałym w sklepie chłopcom, do sklepu
wchodzili „stój karze”, niby też zachwyceni rybkami czy wypcha‐
nym ptactwem. Chodziło o to, żeby sprzedawca oglądał nowe
twarze. W tym czasie niepostrzeżenie ulatniali się ci, którzy do tej
pory byli najgłośniejsi. A po kwadransie – nie było już nikogo,
poza – oczywiście – dorosłymi klientami, których i tak zawsze
było w środku sporo. To było naprawdę proste do zrobienia.
Łupy dzieliliśmy w gruzach getta. „Myszka” brał grubo, bo po
pierwsze – cały ten „skok” wymyślił, a po drugie – ryzykował jed‐
nak najwięcej. Jak sobie przypominam, z tej pierwszej kradzieży
dostałem coś ponad 300 złotych. To były ogromne pieniądze, bo
np. bilet do kina kosztował 1,80!
Mieliśmy, trzeba przyznać, wyobraźnię, ale jednak nie do
końca. Bo przecież czystym szaleństwem był powrót na miejsce
przestępstwa już po kilku dniach, kiedy skończyła się forsa. W
ciągu trzech dni obejrzeliśmy po dziesięć filmów, nażarliśmy się
czekolady i postrzelaliśmy sobie z korkowców. A jednak – na‐
prawdę zrobiliśmy w identyczny sposób drugi „skok”! I znowu
bezkarnie. Dziś myślę sobie, że albo personel „Cezasu” też okradał
firmę, ale w bardziej przemyślny dorosły sposób, albo tam w fi‐
nansach burdel mieli nieprawdopodobny. Tyle, że to nie było na‐
sze zmartwienie.
W trzecim „skoku” udziału nie brałem, prawdopodobnie dla‐
tego, że „Myszka” doszedł do wniosku, że za dużo jest klientów do
podziału. A była to kradzież wyjątkowo już zuchwała, bo po wyj‐
ściu chłopców sprzedawca zobaczył dno pudła. Myszka wyczyścił
całą forsę! Niestety, chwilowy sukces przemienił się w totalną
klęskę.
To się zdarzyło w sobotę, a nazajutrz cała Warszawa wyległa
na ulice, gdyż z okazji 400-lecia Poczty Polskiej z Łodzi zmierzał w
kierunku stolicy zabytkowy dyliżans. Personel „Cezasu” zawiado‐
mił milicję, podał już jednak trochę znane rysopisy i słusznie do‐
mniemywał, że to muszą być chłopcy z dzielnicy. No i tak nas po‐
jedynczo wyłapano z tłumu. Myślę „nas”, chociaż ja nie wpadłem,
i dyliżans sobie obejrzałem. Co z tego, kiedy koledzy na przesłu‐
chaniu zakapowali mnie natychmiast i późnym popołudniem
przerażeni rodzice mieli milicjantów na karku w domu. Sam
przerażony byłem jeszcze bardziej i, oczywiście, natychmiast
przyznałem się do wszystkiego. Miałem co prawda tylko dziewięć
lat, ale jak prawdziwy przestępca, wyprowadzony zostałem na
oczach sąsiadów do radiowozu i wywieziony do mamra.
Dla takich jak ja więzieniem była Izba Dziecka (z przymiotni‐
kiem „milicyjna” w tytule) na Mokotowie, przy Wiśniowej. Tam
nas zamknięto w jednej sali z okratowanymi oknami i dano czas
do namysłu – całą noc. Przerażenie trochę zelżało i wspominam
prawdziwą radość, że w poniedziałek nie trzeba będzie wstawać
do szkoły. O ile dla mnie, i dla jeszcze paru kolegów, pobyt w Izbie
był przeżyciem, to dla „Myszki” i jego najbliższych pomagierów –
chlebem powszednim. Dlatego zostaliśmy rozdzieleni na tych „z
dobrych domów” i tych „zdegenerowanych”. Była to jawna nie‐
sprawiedliwość, ale widocznie już zaczynali swoimi układami
bombardować rodzice. Tatuś „Myszki” nie interweniował, ponie‐
waż akurat przebywał w więzieniu ze sporym wyrokiem za roz‐
bój.
Pomimo nie opuszczającego mnie strachu chłonąłem Izbę z
ciekawością daną tylko dziecku. Niezwykle pouczająca była np.
wyprawa do toalety, czyli – jak to się wówczas mówiło – do ubika‐
cji.
Wypuszczano nas spod klucza po dwóch i określano czas: 10
minut, po których mieliśmy zameldować się u wychowawcy.
Teoretycznie w ciągu dziesięciu minut można uciec. Ale – tylko
teoretycznie. Albowiem od razu na wejście pozbawiono nas oso‐
bistych ubrań, dostaliśmy za to cuchnące lizolem nocne koszule,
ale nadzwyczaj krótkie, czyli – nie zasłaniające niczego. Tak więc
do ubikacji zasuwało się biegiem, żeby nie narazić się na drwiny
pół-wolnościowych dziewczyn, które tuż obok miały świetlicę.
Były to szesnastoletnie kurewki, zwijane przez milicję z całkiem
dorosłych melin, albo z dworców, albo z napadów, w których ro‐
biły „na wabia”.
W ubikacji koleżka mój Rygiel wyjął przemyconego pod kusą
koszulką „sporta”, zapałkę i draskę – kawałeczek wielkości pa‐
znokcia. Do tej pory nie miałem jakoś okazji zapalić, więc oczy
wyszły mi z orbit i odrzuciłem peta ze wstrętem. I wtedy w
drzwiach męskiej ubikacji stanęła Ona, wulgarna i chrypiąca,
wyższa od nas obu o głowę i zażądała, żeby jej dać zajarać. Wska‐
zując tlący się niedopałek, odparłem, że z chęcią, ale już nie mamy
co. Jednocześnie giąłem się wpół, żeby zasłonić się kusą koszulką.
A ta dziewczyna, niewątpliwie zdeprawowana ze szczętem, od‐
rzekła ironicznie: „Co ty, nie pierdol, to kilo palenia!”.
TATUAŻ
(Plaża nad Wisłą, Warszawa-Praga Płd., rok 1966)
Minęło parę ładnych lat, kiedy – po wielu cierpieniach egza‐
minacyjnych – zostałem studentem Wydziału Prawa Uniwersy‐
tetu Warszawskiego. Tak to było pomyślane, że przez cały rok
studiowało się w zabytkowych budynkach na Krakowskim
Przedmieściu, a latem wyznaczano nam praktyki zawodowe w
organach wymiaru sprawiedliwości. Tak naprawdę z przyszłym
zawodem niewiele to miało wspólnego, gdyż na miesiąc dosta‐
waliśmy posady drobnych urzędników, na posyłki. Przed wojną
taka parszywa funkcja miała chociaż ładną nazwę: młodszy ofi‐
cjał sądowy. W ustroju sprawiedliwości społecznej zwało się to
dużo banalniej: protokolant.
Zatem protokółowałem przebieg rozpraw. Przedmiotem
osądu była sieczka: drobne kradzieże, pobicia, jakieś magazy‐
nowe oszustwa. Oto Polska właśnie! – trawestując czwartego czy
piątego wieszcza. Ale czasami trafiała się perełka! Praca protoko‐
lanta stawała się ciekawa, kiedy wypadło osądzić gwałt. Prze‐
ciętny człowiek o tym słyszy, ale nie wie, jak to się robi. Zaś robi
się otóż tak:
Tadek B., lat dwadzieścia jeden, po czterech latach spędzo‐
nych w zakładzie poprawczym, trzy następne przekiwał w zakła‐
dzie karnym w Rawiczu. Wyszedł stamtąd cały w wężach i smo‐
kach, czyli z ciałkiem pokrytym misternym tatuażem. Malunkom
towarzyszyły stosowne inskrypcje. I tak, poniżej pępka, na pod‐
brzuszu Tadek B. nosił wykaligrafowane zdanko: „Każdy huj ma
swój strój”. Cytuję je w drodze wyjątku, jako że najbardziej cenzu‐
ralne. Teraz historyjka kryminalna Tadeusza B., syna kogoś tam,
bez zawodu, trzykrotnie uprzednio karanego z całej litanii ko‐
deksu karnego.
Wieczorową wiosenną porą Tadek B. pił wino oraz wódkę z
dwoma kolesiami w krzakach nad Wisłą, po praskiej stronie. Wy‐
padkiem ulicą za nasypem wracała do domu uczennica zawodo‐
wej szkoły gastronomicznej, już dorosła, dwudziestoletnia po‐
wiedzmy, Ilona. Niespodziewanie brutalnie ściągnięta z nasypu,
po otrzymaniu paru ciosów pięścią w twarz, ale bez utraty przy‐
tomności, poproszona została o rozebranie się do naga. Ilona
zdjęta strachem uczyniła to bezzwłocznie, zwłaszcza, że usłyszała
groźby, co do spełnienia których nie mogła mieć najmniejszej
wątpliwości. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa powinna
natychmiast stać się ofiarą gwałtu zbiorowego, ale tak się nie
stało. Nad leżącą nago, jak jej przykazano, dziewczyną Tadzio B.
postanowił rozprawić się z kolesiami, więc zaczął ich tłuc, tak
długo aż zakrwawieni uciekli. Dopiero wtedy Tadzio złapał Ilonę
za włosy i powlókł w inne zarośla, gdzie zgwałcił wymyślnie,
więc nie tylko waginalnie, lecz także oralnie i analnie. Na tym nie
koniec. Umyślił sobie, że tę zabawę można kontynuować, więc bi‐
jąc i kopiąc i tak już zmaltretowaną dziewczynę, prowadził ją
brzegiem Wisły w kierunku Błot, gdzie zamieszkiwał. Trwało to
całe godziny, był środek nocy, a na postojach Tadzio B. dokony‐
wał kolejnych gwałtów. Tymczasem nad Wisłę zaczęli się zjeż‐
dżać wędkarze i któryś z nich przyuważył tę zabawę. On też spro‐
wadził milicję, która Tadzia B. przyłapała dosłownie na gorącym
uczynku.
Następnych wiele tygodni Ilona spędziła w szpitalu, nato‐
miast Tadzio B. w wariatkowie w Tworkach, gdzie biegli lekarze
sądowi badali jego poczytalność, lecz nie tylko. Między innymi
obfotografowali Tadzia ze wszystkich stron, bez ubranka, i dla‐
tego w teczce jego sprawy sądowej znalazł się zestaw, nazwijmy
to – aktów całej sylwetki oskarżonego oraz zbliżeń organów ana‐
tomicznych, wszystko w zdobnych tatuażach.
To, że Tadzio B. doprowadzony został na rozprawę w kajdan‐
kach wskazuje, iż biegli lekarze sądowi uznali go za normalnego,
więc zdolnego do ponoszenia odpowiedzialności za swoje czyny.
Sprawa toczyła się przed sądem rejonowym w kilku termi‐
nach gdyż poszkodowana, występująca także jako oskarżycielka
posiłkowa, opowiadając ze szczegółami jak było, niekiedy słabła i
podczas przerw trzeba było ją cucić. Nie zazdrościłem pani mece‐
nas, obrończyni Tadzia B., gdyż jego dossier dobitnie przekony‐
wało, iż mamy do czynienia z człowiekiem tylko z pozoru, a tak
naprawdę – z potworem w ludzkiej powłoce. Lecz pani mecenas
szukała dla siebie szansy, czyli rozbieżności w szczegółach relacji
oskarżonego z jednej strony, a poszkodowanej z drugiej. I taka
rozbieżność zaistniała. Otóż Ilona opowiadając, jak to ją Tadzio
złapał za głowę i przystawił do sterczącego z rozporka członka
męskiego, zauważyła kątem oka, że napastnik na czubku tegoż
członka ma wytatuowaną trupią czaszkę.
– To nieprawda! – krzyknął z ławy oskarżonych Tadzio B. Pani
mecenas poszeptała z nim chwilkę i także wniosła do sądu sprze‐
ciw przeciw nieprawdziwym wyjaśnieniom poszkodowanej.
Znowu poszeptała ze swoim klientem i nagle, całkiem niespo‐
dziewanie dla wszystkich obecnych w sali Tadzio B. podniósł się,
błyskawicznie rozpiął spodnie i wywalił przed oblicze Wysokiego
Sądu owego będącego przedmiotem sporu członka, aby każdy
mógł sobie obejrzeć tatuaż na czubku. Nie była to trupia czaszka,
bynajmniej. Odwrotnie – to była twarz aniołka.
Puenta tej opowiastki jest zaskakująca. Oto po pełnym obu‐
rzenia przemówieniu prokuratora, który zażądał dla oskarżonego
kary wieloletniego więzienia, głos zabrała poszkodowana.
Zrazu nieśmiało, ale coraz dobitniej, Ilona opowiedziała o
wielu przykrościach, jakimi ten gwałt odcisnął się na jej młodym
życiu. Ale wcale nie akcentowała bestialstwa zbrodni, nie to ją
bolało szczególnie. Największą otóż nieprzyjemnością były dla
niej komentarze rodziny, znajomych, koleżanek. Tak więc złożyła
przed sądem propozycję oskarżonemu. Jeżeli zobowiąże się w ma‐
jestacie prawa, że po pohańbieniu ożeni się z nią – Iloną bez‐
zwłocznie, ona puści w niepamięć cały ten, przykry przecież, in‐
cydent!
Po naradzie z obrończynią Tadzio B. uroczyście ślubował do
mojego protokółu, że poślubi Ilonkę najszybciej, jak to tylko sta‐
nie się możliwe. Osobą, która najbliżej była zwariowania po tej se‐
rii oświadczyn, była niewątpliwie pani sędzia Góralczyk. Ener‐
gicznie zamknęła posiedzenie sądu i zarządziła naradę. Biorąc
pod uwagę wszystkie okoliczności przeprowadzonego postępo‐
wania uznała Tadzia B. winnym zbrodni, podkreśliła wredność
jego sylwetki osobniczej, lecz nie mogła nie zauważyć okoliczno‐
ści łagodzącej, czyli obopólnej woli stron założenia rodziny. W
tym stanie rzeczy Tadzio B. osądzony został na trzy lata pozba‐
wienia wolności i jednocześnie zobowiązany w ciągu najbliższego
miesiąca do zawarcia w warunkach więziennych związku mał‐
żeńskiego z Iloną. Już po dwóch tygodniach odpis stosownego
dokumentu znalazł się w aktach egzekucyjnych. A ja przestałem
się dziwić czemukolwiek.
SPOTKANIE ZE SZPIEGIEM
(Lublin, rok 1967)
Ciągle praktykując w sądzie wyjechałem kiedyś w delegację,
jako protokolant rozprawy wyjazdowej Okręgowego Sądu Ubez‐
pieczeń Społecznych. Chodziło o to, aby w majestacie prawa
przyznać, lub nie, prawo do renty inwalidom, którzy z braku do‐
kumentów mieli trudności z poświadczeniem faktycznego wy‐
konywania w przeszłości pracy, jakiejkolwiek.
To bardzo smutna strona wymiaru sprawiedliwości, bo ogół
społeczeństwa pojęcia nie ma – jak wielki procent naszych bliź‐
nich boryka się z takimi, najbardziej życiowymi problemami.
Pojechałem więc do Lublina z pewną panią sędzią pociągiem i
prawie natychmiast, po opuszczeniu rogatek Warszawy, dosiadł
się do nas w przedziale pan mecenas. Jak się szybko okazało – za‐
interesowany wydaniem przychylnej decyzji w jakiejś jednostko‐
wej sprawie, którą mieliśmy rozpoznawać. Mecenas miał pełno‐
mocnictwa. Już na wstępie studiów nauczono mnie, że sąd jest
niezawisły i orzeka w oparciu o dowody oraz własny rozum i do‐
świadczenie.
Nowopoznany mecenas jakby o tym zapomniał, choć pamię‐
tać musiał, i całą drogę usiłował „rozmiękczać” przystojną zresztą
panią sędziego, proponując nawet kolację w hotelu, bo – okazało
się – stanął w tym samym. Nic z tego nie wyszło i nazajutrz pan
mecenas sprawę przerżnął. Wspominam ten epizod bez znacze‐
nia, ale wówczas po raz pierwszy chyba zetknąłem się z taką mie‐
szaniną nachalstwa i tupetu. Pojąłem, że adwokat to wcale nie
musi być elegancki pan o nienagannych manierach, za to prostak
wyłącznie wietrzący własny interes. W każdym razie zapamięta‐
łem sobie mecenasa Cendrzaka i słusznie, bo minęło dziesięć lat i
prasa codzienna pomieściła komunikat MSW o wykryciu i aresz‐
towaniu szpiega, działającego na szkodę interesów państwowych
PRL, ale za to na zlecenie służb wywiadowczych państw bloku
NATO. I to był właśnie mecenas C.
Z tymi aferami szpiegowskimi w Peerelu różnie bywało. W
latach sześćdziesiątych–siedemdziesiątych nie miało to już cha‐
rakteru „stalinowskiej epidemii”, kreowanej sztucznie, a jednak
co jakiś czas pojawiały się takie sprawy. Pamiętam z telewizji pła‐
czącego na rozprawie inżyniera Strawę, który najpierw coś tam
ujawniał Amerykanom, a potem dostał czapę. Propaganda przed‐
stawiała tych przyłapanych ludzi jako sprzedawczyków „za juda‐
szowe srebrniki” i coś w tym było, bo przodujący ustrój od tych
knowań się nie zawalił, a ciągle ktoś przyznawał się do spiskowa‐
nia. Mecenas C. był, zdaje się, klasycznym przykładem takiego
szpiega, który niewiele wiedział, ale połakomił się na kilkaset do‐
larów, bo bardzo lubił forsę.
W ogóle to szpiegowanie przeciwko ludowej ojczyźnie wy‐
maga poważnych studiów i opracowań naukowych, żeby dla
świętego spokoju oddzielić niepodległościowych patriotów od
zwykłych cwaniaków, którzy dla nowego samochodu gotowi byli
sprzedać własnych rodziców. W każdym razie mecenas C. bojow‐
nikiem o wolność ojczyzny nie był na pewno!
DZIEWCZYNA Z PRYWATKI
(Warszawa, ul. Matejki 12, rok 1969)
Mój uniwersytecki kolega Arek zaproponował mi pewnego
dnia bankiet. Prywatkę organizowała Małgosia, jego przyjaciółka
jeszcze ze szkoły, ale nie taka zwykła Małgosia, tylko córka redak‐
tora naczelnego tygodnika „Forum” – Jana Gerharda. Sam Ger‐
hard jawił się nam jako ważny dygnitarz, facet wielce ustosunko‐
wany, ktoś z elity. Ponadto wiedzieliśmy, że w okresie błędów i
wypaczeń siedział w pudle z wyrokiem śmierci i że wcześniej
jeszcze był adiutantem Karola Świerczewskiego w chwili śmierci
generała – „który się kurwom nie kłaniał” – pod Baligrodem. Ta
śmierć to było legendarne zdarzenie, o którym uczono nas w
szkole od maleńkości, a jak już dorośliśmy, uświadamiano nas o
tym, jako o fakcie politycznym. Śmierć generała ciągle była
owiana tajemnicą, a Gerhard miał wiedzieć, jak to było na‐
prawdę. Niewykluczone, że właśnie z uwagi na tę wiedzę, miał
zostać zlikwidowany w politycznym procesie. Ale potem został
zrehabilitowany, wysłano go do Francji, skąd wrócił już jako
ważny redaktor i poczytny pisarz. Interesował nas więc również
jako intelektualista.
Na tej prywatce córki pojawił się jednak tylko na moment, a
potem zamknął się za jakimiś drzwiami, chyba sąsiadującego
mieszkania; bo jako ważny człowiek miał dwa lokale w tym sa‐
mym domu w środku miasta.
Prywatka tymczasem rozwijała się jak zwykle i nawet kroił
mi się romans z czarnooką Małgosią. Nic jednak z tego nie wyszło,
prawdopodobnie dlatego, że pojawiło się za dużo gości i tak miło
rozpoczęta znajomość gwałtownie się urwała. Potem minął rok a
nawet więcej, i społeczeństwo polskie zelektryzowane zostało
wiadomością o morderstwie na Gerhardzie w jednym z tych jego
mieszkań. Natychmiast rozpoczęło się rozwinięte na szeroką
skalę śledztwo i w pewnym momencie „sprawdzony” zostałem
również ja, zapisany w którymś z notesów Małgosi. Nawet mnie
formalnie nie przesłuchiwano, ot, odfajkowany zostałem w bar‐
dzo licznym gronie bardzo dalekich znajomych rodziny G. Minął
jeszcze rok, gdy odbył się głośny proces morderców Jana Ger‐
harda – Garbackiego i Wojtasika.
Tak sprawa, którą postrzegano zrazu jako polityczną dintojrę
sprowadzona została do właściwych wymiarów, czyli prymityw‐
nego rozboju.
O ile mnie nie udał się romans z Małgosią G., to jakoś w tym
samym czasie popadła ona w romans z czarnookim Garbackim,
wiecznym studentem i nieudanym kandydatem na playboya. Pa‐
miętam Garbackiego z różnych miejsc, wakacji w nadmorskich
kurortach i zabaw w raptem trzech ówczesnych klubach stu‐
denckich Warszawy. Strasznie się wysilał, żeby zaszpanować, ale
był golasem, więc ciągle mu się nie wiodło. Dopiero w trakcie
procesu wyszło na jaw, że swojej wielkiej szansy upatrywał w
małżeństwie z Małgosią, ale ona po chwilowej fascynacji posta‐
nowiła zerwać tę znajomość, zwłaszcza, że swoje życiowe plany
wiązała już z Francją, w której się wychowała i zamierzała studio‐
wać, czy nawet – już studiowała. Wtedy Garbacki w skrajnej de‐
speracji wpadł na doprawdy szalony pomysł. Postanowił obrabo‐
wać Gerharda, o którym wiedział, że jest człowiekiem zamoż‐
nym, ale nie tylko... Właściwie od początku Garbacki zdawał so‐
bie sprawę z tego, że będzie musiał zamordować niedoszłego te‐
ścia, żeby nie zostać rozpoznanym. Ale i na tym nie koniec. Sza‐
leństwo bandyckiego planu szło tak daleko, że po śmierci Ger‐
harda Garbacki miał zaoferować opiekę rodzinie G. przez małżeń‐
stwo z Małgosią. Coś takiego mógł wymyślić człowiek niespełna
rozumu, ale Garbacki zagoniony własnym szpanerstwem od ja‐
kiegoś już czasu nie był normalny. Przyciskała go najzwyklejsza
bieda, a nie wyobrażał sobie nawet, że mógłby pójść do jakiejś ro‐
boty i zarabiać na życie. Więc wymyślił, że zagarnie cały spadek
po Gerhardzie. O tym, że musi zamordować, przekonany był z in‐
nego jeszcze powodu. Inteligentny Jan Gerhard bardzo szybko zo‐
rientował się, że leniwy i cwany Garbacki nie jest odpowiednim
kandydatem na zięcia i radził Małgosi, żeby jak najszybciej z nim
zerwała. Śmierć Gerharda miała zgnieść opór narzeczonej.
Projekt okładki: Marek Trojanowski Foto na okładce: Jacek Domiński Redaktor: Kazimierz Pasek Copyright by Janusz Atlas and Agencja „Reporter” Warszawa 1992 ISBN 83-85189-19-X Wydawca: Oficyna wydawnicza „Reporter” Warszawa, ul. Aleksandra Zelwerowicza 19 tel/fax: 42-01-32 Dystrybucja: Agencja „Autograf” 02-928 Warszawa ul. Aleksandra Zelwerowicza 19 tel./fax 42-01-32 W książce wykorzystano zdjęcia ze zbiorów CAF, KAW, PAI, PAP autorów: Baranow‐ skiego, Bilewicza, Feliksiaka, Jabłonowskiego, Jakubowskiego, Krassowskiego, Kwiat‐ kowskiego, Matuszewskiego, Radkiewicza, Rozmysłowicza, Sabary, Sęki, Szczęsnego, Walczaka, Wdowińskiego, Zagoździńskiego, Zbranieckiego, reprodukcje Jacka Domiń‐ skiego.
Spis treści ZAMIAST WSTĘPU MŁOTEK PARAMONOWA IZBA DZIECKA TATUAŻ SPOTKANIE ZE SZPIEGIEM DZIEWCZYNA Z PRYWATKI AKTORZY PLAYBOY POLSKIEGO SPORTU KOŃSKIE GÓWNO JAŚNIE PAN PIŁKARZ SOLO NA PRĄD ELEKTRYCZNY ZŁOTA STARUSZKA PRZECENA GWAŁT PODPAŁ PIERWSZA SZABLA PEERELU OFERTA MATRYMONIALNA PRZEMYTNICY MATKA I SYN CUKRZYK BANDA TROJANKI OAZA NAGONKA SĄD KOLEŻEŃSKI
DUŻY WSTYD ROZWÓD PO POLSKU GOŁĄBEK WYPADEK PRZY PRACY STRACH Z GŁOWY STATUT AFERA „MINEX-u” DZIENNIK TELEWIZYJNY WICEMINISTER BRYLANTY PANA ROMKA SPOD CIEMNEJ GWIAZDY SĄSIEDZI GIERKA DZIWEX TELE-ECHO REKTOR SZCZEPAŃSKI I INNI PAN COGITO WIERSZYK WYŻSZE SFERY PROCES O BUTY KLUB DŻENTELMENÓW CZARNY PIOTRUŚ ŚCIGANY ŚLEDŹ GRA W BUTELKĘ
NAGŁE ZASTĘPSTWO DOCENT S. ZABÓJCY PRZEMYKA NAJMRODZKI SKORPION PIES HOMO ŚWIĘTOKRADCY NA ŁAŃCUCHU PORYWACZ NADREDAKTOR OPLUCIE PROCES O KOLCZYK I KOŃSKI OGON BEZ CENZURY BOHATER DEKADY SUPERPOLICJANT TAŃCZĄCY Z NOŻAMI MILICJANCI I ZŁODZIEJE GROBELNY CZŁOWIEK Z ŻELAZA AMNESTI OSTATNI WIĘZIEŃ PEERELU ARTYSTA BIZNESU
Michałowi – mojemu Synowi
ZAMIAST WSTĘPU Wbrew obiegowym opiniom ludzie wcale nie lubią czytać książek dobrych, a dokładniej – o dobrej, uspakajającej treści. Ich życie, owszem, ma być dobre, spokojne i szczęśliwe. Ale – jak już coś przeczytać, to – o podłości, zbrodni i aferze. Dlatego z myślą o Moich Zacnych Czytelnikach skomponowa‐ łem tę książeczkę – na miarę oczekiwań i potrzeb. O niecnych sprawach i sprawkach. Miłej lektury. J. A.
MŁOTEK PARAMONOWA (Warszawa, ul. Płocka, rok 1955) W połowie lat pięćdziesiątych stolica naszego kraju była mia‐ stem nie tylko widocznie zrujnowanym przez wojnę, ale także o połowę mniejszym. Jej dzielnica północna – robotnicza Wola koń‐ czyła się na ulicy Płockiej, no – najwyżej na Sokołowskiej. Tam mieściła się baza samochodowa, dzięki której Marek Hłasko tak pięknie mógł zadebiutować jako prozaik. Ale na Sokołowskiej, mimo wszystko, jednak się pracowało, a miejscem odpoczynku po robocie była Płocka, gdzie co prawda nie było knajp, ale aż tłoczno było od melin. Pijaków powinien odstraszać ponury gmach szpitala dla gruźlików, lecz nie odstraszał, gdyż właśnie tam, w kotłowni znajdowała się największa i najlepiej zaopa‐ trzona meta: dla pacjentów i dla gości z miasta. Takim najsław‐ niejszym gościem był murarz Wacuś, o którym wszystko można było powiedzieć, tylko nie to, żeby kiedykolwiek był trzeźwy. W dzień i w nocy, bez różnicy, albo toczył się na metę, albo się z niej turlał, niezmiennie wymyślając od „kurwów” milicjantom z po‐ bliskiego komisariatu na Górczewskiej. Milicjanci także inaczej wyglądali niż dzisiaj, bo ich umundurowanie nie było niebiesko- czarne, tylko brudno granatowe, niczym się nie różniące od uni‐ formów poprzedniczki – policji okupacyjnej. I niby słusznie, bo jeżeli nawet nie byli to ci sami ludzie, to zakres obowiązków po‐ został bez zmian.
Paramonow i Gaszczyński na ławie oskarżonych Dzieci robotniczej Woli milicjantów nie znosiły, nie tylko dla‐ tego, że edukowane były przez Wacusia, lecz przez rodziców ta‐ koż. Unikaliśmy więc spotkań bliskiego stopnia z „granatowymi” aż do pewnego letniego (a może – jesiennego?) wieczoru, kiedy to na ulice przedmieścia wylegli nie tylko ci z komisariatu na Gór‐ czewskiej, ale zajechały budy z posiłkami z całego chyba miasta i obstawiły Płocką szczelnym kordonem. Dorośli mieszkańcy wpa‐ dli w popłoch i krzycząc, że to wywózka, pochowali się w miesz‐ kaniach. Dzieci, nie mając pojęcia o zagrożeniu, odwrotnie – wy‐ legły na ulicę. I tak, zza kół milicyjnych ciężarówek oglądaliśmy pacyfikację jednego tylko domu n? Płockiej, z którego po jakimś czasie „granatowi” wyprowadzili faceta w kajdankach. Wsadzili do budy i odjechali. To wszystko. Nazajutrz cała dzielnica nie mówiła o niczym innym, jak tylko o tym, że tak właśnie wpadł Paramonow. Nie tylko ban‐ dzior, który mordował bijąc ofiary młotkiem po głowach, ale w dodatku Ruski! Wiele lat później spróbowałem zweryfikować tę plotkę. Nie
wszystko odpowiadało prawdzie. Więc rzeczywiście żył sobie w połowie lat pięćdziesiątych w Warszawie dwudziestojednoletni chyba robotnik – Jurek Paramonow. Ten blondynek, poza brzmie‐ niem nazwiska, nic jednak wspólnego z Ruskimi nie miał. Było to typowe dziecko wojny, czyli element napływowy, który po wy‐ zwoleniu Pragi przez prawdziwych Ruskich osiadł na dłużej w okolicach Targowej. Jak na dziecko wojny przystało, Jurek Para‐ monow alkoholizował się od wczesnych lat i popadł w nałóg. Je‐ żeli pracował jako robotnik niewykwalifikowany, to mało-wiele, natomiast wódkę pił codziennie. I właśnie latem ’55 pod wpły‐ wem alkoholu, lecz tak jakoś przez przypadek kogoś zamordował, zdaje się – kobietę. Jak się zorientował, co zrobił, zaczął się bawić z milicją w chowanego, ale nie opuszczał miasta, tylko co parę dni wpadał do sklepów spożywczych w różnych dzielnicach i grożąc młotkiem (bo to był instrument jego pracy) rabował kasę oraz różne produkty. Coraz bardziej zdeterminowany i przerażony własną sytuacją, załatwił jeszcze parę osób, ekspedientkę i jakie‐ goś przechodnia, po czym zupełnie już wolny od wyobraźni ko‐ czował po melinach. Na Płockiej musiał go ktoś przykapować i tak go milicja unieszkodliwiła. Po paru miesiącach odbył się pro‐ ces i Jurek Paramonow jak najsłuszniej zawisł na szubienicy. Ale jeszcze przez wiele lat później ulubioną warszawską piosenką po‐ dwórkową była ta, której refren brzmiał następująco: Tu leży ręka, tam leży głowa To jest robota Paramonowa! Dla mnie ten incydent na ulicy Płockiej miał znaczenie ogromne. Wszedłem bowiem w kryminalny pejzaż PRL i miał mnie on już nie opuścić, rokując dobre widoki na przyszłość.
IZBA DZIECKA (Warszawa, ul. Wiśniowa, rok 1958) Jakoś tak na samym początku roku szkolnego zawiązaliśmy silną grupą – w klasie trzeciej – bandę złodziejską. Pomysłodawcą był niejaki „Myszka”, rodem z najbardziej bandyckiej ulicy lewo‐ brzeżnej Warszawy, czyli niejakiego Gibalskięgo. Na „Gibalaku” młodzież męska mordowała się wzajemnie w biały dzień i wcale niekoniecznie za zamkniętymi drzwiami mieszkań bez wygód; tylko bezpośrednio na wolskim bruku. Doprawdy, niepowta‐ rzalna ulica. Jak sobie dziś liczę, to aż przerażenie bierze, że tak dużo nieco starszych kolegów trafiło pod szubienicę. No, ale oni byli prawie dorośli, mieli po siedemnaście–osiemnaście lat, i swoje sprawy. My, prawie dziesięciolatkowie – mieliśmy swoje. „Myszka” więc wykombinował, że jest taki sklep, w którym leży ogromna forsa i to wcale me w kasie, tylko na wyciągnięcie ręki. Sklep nazywał się „Cezas” i ulokowany został na rogu skrzy‐ żowania Trasy N–S z ulicą Generała Świerczewskiego, którą to ulicę dorośli nazwali Lesznem. Bardzo śmieszny był to sklep, bo pełen spreparowanych kościotrupów, tablic, map, i rybek w akwariach. Bardzo szybko zorientowaliśmy się, że to nie jest sklep dla ludzi, tylko dla szkół i od razu zrozumieliśmy, że to le‐ piej, bo szkoły mają więcej forsy do wydania niż zwyczajni uliczni przechodnie. „Myszka” to był bystrzak nieprzytomny! Wszedł któregoś dnia do środka, żeby sobie popatrzeć, jak rybki-welony żrą suszone dafnie i natychmiast zobaczył, że sprzedający po‐ moce szkolne facet nie ma koło siebie kasy, tylko wielkie pudło z dykty i tam wrzuca szmal, jak leci. To była stara forsa, po oszu‐ kańczej wymianie z roku ’50, więc bardzo duże, kolorowe bank‐ noty: brązowa pięćsetka z górnikiem, i czerwona setka z przo‐ downikiem pracy. I w dodatku tej forsy było tak dużo, że ostre kolory aż gryzły w oczy. Lecz całkiem inne spostrzeżenie naszego prowodyra (tak potem mówiła o „Myszce” pani sędzia dla nielet‐ nich) było dużo bardziej istotne. Otóż sprzedawca po zainkaso‐ waniu wielkiej forsy i wrzuceniu jej do pudła, natychmiast mu‐
siał się zabrać za robotę papierkową, czyli wypełnić fakturkę, bo przecież każda szkoła musiała dać podkładkę na poczynione wy‐ datki. I ten moment wypisywania idiotycznych rachunków to był czas dla nas. Kradzież okazała się fraszką! W dziesięć minut sklep zaroił się niewinnie wyglądającymi chłopcami. Było nas w środku sześciu, i jeszcze dwóch „na lipie” – przed sklepem. Mieliśmy się zachowy‐ wać głośno, zachwycać rybkami w akwarium, szczerzyć zęby do kościotrupów i zarzucać sprzedawcę pytaniami o ceny. Inna dwójka w tym samym czasie obstawiała drugą ekspedientkę. „Myszka” natomiast zachowywał się tak, jakby go w ogóle nie było, powoli przesuwając się w stronę pudła z forsą. Kiedy miał ją już za pazuchą, najspokojniej wychodził ze sklepu i skręcał w naj‐ bliższą bramę. Ale to jeszcze nie był koniec „operacji Cezas”. Dla zapewnienia alibi pozostałym w sklepie chłopcom, do sklepu wchodzili „stój karze”, niby też zachwyceni rybkami czy wypcha‐ nym ptactwem. Chodziło o to, żeby sprzedawca oglądał nowe
twarze. W tym czasie niepostrzeżenie ulatniali się ci, którzy do tej pory byli najgłośniejsi. A po kwadransie – nie było już nikogo, poza – oczywiście – dorosłymi klientami, których i tak zawsze było w środku sporo. To było naprawdę proste do zrobienia. Łupy dzieliliśmy w gruzach getta. „Myszka” brał grubo, bo po pierwsze – cały ten „skok” wymyślił, a po drugie – ryzykował jed‐ nak najwięcej. Jak sobie przypominam, z tej pierwszej kradzieży dostałem coś ponad 300 złotych. To były ogromne pieniądze, bo np. bilet do kina kosztował 1,80! Mieliśmy, trzeba przyznać, wyobraźnię, ale jednak nie do końca. Bo przecież czystym szaleństwem był powrót na miejsce przestępstwa już po kilku dniach, kiedy skończyła się forsa. W ciągu trzech dni obejrzeliśmy po dziesięć filmów, nażarliśmy się czekolady i postrzelaliśmy sobie z korkowców. A jednak – na‐ prawdę zrobiliśmy w identyczny sposób drugi „skok”! I znowu bezkarnie. Dziś myślę sobie, że albo personel „Cezasu” też okradał firmę, ale w bardziej przemyślny dorosły sposób, albo tam w fi‐ nansach burdel mieli nieprawdopodobny. Tyle, że to nie było na‐ sze zmartwienie. W trzecim „skoku” udziału nie brałem, prawdopodobnie dla‐ tego, że „Myszka” doszedł do wniosku, że za dużo jest klientów do podziału. A była to kradzież wyjątkowo już zuchwała, bo po wyj‐ ściu chłopców sprzedawca zobaczył dno pudła. Myszka wyczyścił całą forsę! Niestety, chwilowy sukces przemienił się w totalną klęskę. To się zdarzyło w sobotę, a nazajutrz cała Warszawa wyległa na ulice, gdyż z okazji 400-lecia Poczty Polskiej z Łodzi zmierzał w kierunku stolicy zabytkowy dyliżans. Personel „Cezasu” zawiado‐ mił milicję, podał już jednak trochę znane rysopisy i słusznie do‐ mniemywał, że to muszą być chłopcy z dzielnicy. No i tak nas po‐ jedynczo wyłapano z tłumu. Myślę „nas”, chociaż ja nie wpadłem, i dyliżans sobie obejrzałem. Co z tego, kiedy koledzy na przesłu‐ chaniu zakapowali mnie natychmiast i późnym popołudniem przerażeni rodzice mieli milicjantów na karku w domu. Sam przerażony byłem jeszcze bardziej i, oczywiście, natychmiast
przyznałem się do wszystkiego. Miałem co prawda tylko dziewięć lat, ale jak prawdziwy przestępca, wyprowadzony zostałem na oczach sąsiadów do radiowozu i wywieziony do mamra. Dla takich jak ja więzieniem była Izba Dziecka (z przymiotni‐ kiem „milicyjna” w tytule) na Mokotowie, przy Wiśniowej. Tam nas zamknięto w jednej sali z okratowanymi oknami i dano czas do namysłu – całą noc. Przerażenie trochę zelżało i wspominam prawdziwą radość, że w poniedziałek nie trzeba będzie wstawać do szkoły. O ile dla mnie, i dla jeszcze paru kolegów, pobyt w Izbie był przeżyciem, to dla „Myszki” i jego najbliższych pomagierów – chlebem powszednim. Dlatego zostaliśmy rozdzieleni na tych „z dobrych domów” i tych „zdegenerowanych”. Była to jawna nie‐ sprawiedliwość, ale widocznie już zaczynali swoimi układami bombardować rodzice. Tatuś „Myszki” nie interweniował, ponie‐ waż akurat przebywał w więzieniu ze sporym wyrokiem za roz‐ bój. Pomimo nie opuszczającego mnie strachu chłonąłem Izbę z ciekawością daną tylko dziecku. Niezwykle pouczająca była np. wyprawa do toalety, czyli – jak to się wówczas mówiło – do ubika‐ cji. Wypuszczano nas spod klucza po dwóch i określano czas: 10 minut, po których mieliśmy zameldować się u wychowawcy. Teoretycznie w ciągu dziesięciu minut można uciec. Ale – tylko teoretycznie. Albowiem od razu na wejście pozbawiono nas oso‐ bistych ubrań, dostaliśmy za to cuchnące lizolem nocne koszule, ale nadzwyczaj krótkie, czyli – nie zasłaniające niczego. Tak więc do ubikacji zasuwało się biegiem, żeby nie narazić się na drwiny pół-wolnościowych dziewczyn, które tuż obok miały świetlicę. Były to szesnastoletnie kurewki, zwijane przez milicję z całkiem dorosłych melin, albo z dworców, albo z napadów, w których ro‐ biły „na wabia”. W ubikacji koleżka mój Rygiel wyjął przemyconego pod kusą koszulką „sporta”, zapałkę i draskę – kawałeczek wielkości pa‐ znokcia. Do tej pory nie miałem jakoś okazji zapalić, więc oczy wyszły mi z orbit i odrzuciłem peta ze wstrętem. I wtedy w
drzwiach męskiej ubikacji stanęła Ona, wulgarna i chrypiąca, wyższa od nas obu o głowę i zażądała, żeby jej dać zajarać. Wska‐ zując tlący się niedopałek, odparłem, że z chęcią, ale już nie mamy co. Jednocześnie giąłem się wpół, żeby zasłonić się kusą koszulką. A ta dziewczyna, niewątpliwie zdeprawowana ze szczętem, od‐ rzekła ironicznie: „Co ty, nie pierdol, to kilo palenia!”.
TATUAŻ (Plaża nad Wisłą, Warszawa-Praga Płd., rok 1966) Minęło parę ładnych lat, kiedy – po wielu cierpieniach egza‐ minacyjnych – zostałem studentem Wydziału Prawa Uniwersy‐ tetu Warszawskiego. Tak to było pomyślane, że przez cały rok studiowało się w zabytkowych budynkach na Krakowskim Przedmieściu, a latem wyznaczano nam praktyki zawodowe w organach wymiaru sprawiedliwości. Tak naprawdę z przyszłym zawodem niewiele to miało wspólnego, gdyż na miesiąc dosta‐ waliśmy posady drobnych urzędników, na posyłki. Przed wojną taka parszywa funkcja miała chociaż ładną nazwę: młodszy ofi‐ cjał sądowy. W ustroju sprawiedliwości społecznej zwało się to dużo banalniej: protokolant. Zatem protokółowałem przebieg rozpraw. Przedmiotem osądu była sieczka: drobne kradzieże, pobicia, jakieś magazy‐ nowe oszustwa. Oto Polska właśnie! – trawestując czwartego czy piątego wieszcza. Ale czasami trafiała się perełka! Praca protoko‐ lanta stawała się ciekawa, kiedy wypadło osądzić gwałt. Prze‐ ciętny człowiek o tym słyszy, ale nie wie, jak to się robi. Zaś robi się otóż tak: Tadek B., lat dwadzieścia jeden, po czterech latach spędzo‐ nych w zakładzie poprawczym, trzy następne przekiwał w zakła‐ dzie karnym w Rawiczu. Wyszedł stamtąd cały w wężach i smo‐ kach, czyli z ciałkiem pokrytym misternym tatuażem. Malunkom towarzyszyły stosowne inskrypcje. I tak, poniżej pępka, na pod‐ brzuszu Tadek B. nosił wykaligrafowane zdanko: „Każdy huj ma swój strój”. Cytuję je w drodze wyjątku, jako że najbardziej cenzu‐ ralne. Teraz historyjka kryminalna Tadeusza B., syna kogoś tam, bez zawodu, trzykrotnie uprzednio karanego z całej litanii ko‐ deksu karnego. Wieczorową wiosenną porą Tadek B. pił wino oraz wódkę z dwoma kolesiami w krzakach nad Wisłą, po praskiej stronie. Wy‐ padkiem ulicą za nasypem wracała do domu uczennica zawodo‐ wej szkoły gastronomicznej, już dorosła, dwudziestoletnia po‐
wiedzmy, Ilona. Niespodziewanie brutalnie ściągnięta z nasypu, po otrzymaniu paru ciosów pięścią w twarz, ale bez utraty przy‐ tomności, poproszona została o rozebranie się do naga. Ilona zdjęta strachem uczyniła to bezzwłocznie, zwłaszcza, że usłyszała groźby, co do spełnienia których nie mogła mieć najmniejszej wątpliwości. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa powinna natychmiast stać się ofiarą gwałtu zbiorowego, ale tak się nie stało. Nad leżącą nago, jak jej przykazano, dziewczyną Tadzio B. postanowił rozprawić się z kolesiami, więc zaczął ich tłuc, tak długo aż zakrwawieni uciekli. Dopiero wtedy Tadzio złapał Ilonę za włosy i powlókł w inne zarośla, gdzie zgwałcił wymyślnie, więc nie tylko waginalnie, lecz także oralnie i analnie. Na tym nie koniec. Umyślił sobie, że tę zabawę można kontynuować, więc bi‐ jąc i kopiąc i tak już zmaltretowaną dziewczynę, prowadził ją brzegiem Wisły w kierunku Błot, gdzie zamieszkiwał. Trwało to całe godziny, był środek nocy, a na postojach Tadzio B. dokony‐ wał kolejnych gwałtów. Tymczasem nad Wisłę zaczęli się zjeż‐ dżać wędkarze i któryś z nich przyuważył tę zabawę. On też spro‐ wadził milicję, która Tadzia B. przyłapała dosłownie na gorącym uczynku. Następnych wiele tygodni Ilona spędziła w szpitalu, nato‐ miast Tadzio B. w wariatkowie w Tworkach, gdzie biegli lekarze sądowi badali jego poczytalność, lecz nie tylko. Między innymi obfotografowali Tadzia ze wszystkich stron, bez ubranka, i dla‐ tego w teczce jego sprawy sądowej znalazł się zestaw, nazwijmy to – aktów całej sylwetki oskarżonego oraz zbliżeń organów ana‐ tomicznych, wszystko w zdobnych tatuażach. To, że Tadzio B. doprowadzony został na rozprawę w kajdan‐ kach wskazuje, iż biegli lekarze sądowi uznali go za normalnego, więc zdolnego do ponoszenia odpowiedzialności za swoje czyny. Sprawa toczyła się przed sądem rejonowym w kilku termi‐ nach gdyż poszkodowana, występująca także jako oskarżycielka posiłkowa, opowiadając ze szczegółami jak było, niekiedy słabła i podczas przerw trzeba było ją cucić. Nie zazdrościłem pani mece‐ nas, obrończyni Tadzia B., gdyż jego dossier dobitnie przekony‐
wało, iż mamy do czynienia z człowiekiem tylko z pozoru, a tak naprawdę – z potworem w ludzkiej powłoce. Lecz pani mecenas szukała dla siebie szansy, czyli rozbieżności w szczegółach relacji oskarżonego z jednej strony, a poszkodowanej z drugiej. I taka rozbieżność zaistniała. Otóż Ilona opowiadając, jak to ją Tadzio złapał za głowę i przystawił do sterczącego z rozporka członka męskiego, zauważyła kątem oka, że napastnik na czubku tegoż członka ma wytatuowaną trupią czaszkę. – To nieprawda! – krzyknął z ławy oskarżonych Tadzio B. Pani mecenas poszeptała z nim chwilkę i także wniosła do sądu sprze‐ ciw przeciw nieprawdziwym wyjaśnieniom poszkodowanej. Znowu poszeptała ze swoim klientem i nagle, całkiem niespo‐ dziewanie dla wszystkich obecnych w sali Tadzio B. podniósł się, błyskawicznie rozpiął spodnie i wywalił przed oblicze Wysokiego Sądu owego będącego przedmiotem sporu członka, aby każdy mógł sobie obejrzeć tatuaż na czubku. Nie była to trupia czaszka, bynajmniej. Odwrotnie – to była twarz aniołka. Puenta tej opowiastki jest zaskakująca. Oto po pełnym obu‐ rzenia przemówieniu prokuratora, który zażądał dla oskarżonego kary wieloletniego więzienia, głos zabrała poszkodowana. Zrazu nieśmiało, ale coraz dobitniej, Ilona opowiedziała o wielu przykrościach, jakimi ten gwałt odcisnął się na jej młodym życiu. Ale wcale nie akcentowała bestialstwa zbrodni, nie to ją bolało szczególnie. Największą otóż nieprzyjemnością były dla niej komentarze rodziny, znajomych, koleżanek. Tak więc złożyła przed sądem propozycję oskarżonemu. Jeżeli zobowiąże się w ma‐ jestacie prawa, że po pohańbieniu ożeni się z nią – Iloną bez‐ zwłocznie, ona puści w niepamięć cały ten, przykry przecież, in‐ cydent! Po naradzie z obrończynią Tadzio B. uroczyście ślubował do mojego protokółu, że poślubi Ilonkę najszybciej, jak to tylko sta‐ nie się możliwe. Osobą, która najbliżej była zwariowania po tej se‐ rii oświadczyn, była niewątpliwie pani sędzia Góralczyk. Ener‐ gicznie zamknęła posiedzenie sądu i zarządziła naradę. Biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności przeprowadzonego postępo‐
wania uznała Tadzia B. winnym zbrodni, podkreśliła wredność jego sylwetki osobniczej, lecz nie mogła nie zauważyć okoliczno‐ ści łagodzącej, czyli obopólnej woli stron założenia rodziny. W tym stanie rzeczy Tadzio B. osądzony został na trzy lata pozba‐ wienia wolności i jednocześnie zobowiązany w ciągu najbliższego miesiąca do zawarcia w warunkach więziennych związku mał‐ żeńskiego z Iloną. Już po dwóch tygodniach odpis stosownego dokumentu znalazł się w aktach egzekucyjnych. A ja przestałem się dziwić czemukolwiek.
SPOTKANIE ZE SZPIEGIEM (Lublin, rok 1967) Ciągle praktykując w sądzie wyjechałem kiedyś w delegację, jako protokolant rozprawy wyjazdowej Okręgowego Sądu Ubez‐ pieczeń Społecznych. Chodziło o to, aby w majestacie prawa przyznać, lub nie, prawo do renty inwalidom, którzy z braku do‐ kumentów mieli trudności z poświadczeniem faktycznego wy‐ konywania w przeszłości pracy, jakiejkolwiek. To bardzo smutna strona wymiaru sprawiedliwości, bo ogół społeczeństwa pojęcia nie ma – jak wielki procent naszych bliź‐ nich boryka się z takimi, najbardziej życiowymi problemami. Pojechałem więc do Lublina z pewną panią sędzią pociągiem i prawie natychmiast, po opuszczeniu rogatek Warszawy, dosiadł się do nas w przedziale pan mecenas. Jak się szybko okazało – za‐ interesowany wydaniem przychylnej decyzji w jakiejś jednostko‐ wej sprawie, którą mieliśmy rozpoznawać. Mecenas miał pełno‐ mocnictwa. Już na wstępie studiów nauczono mnie, że sąd jest niezawisły i orzeka w oparciu o dowody oraz własny rozum i do‐ świadczenie. Nowopoznany mecenas jakby o tym zapomniał, choć pamię‐ tać musiał, i całą drogę usiłował „rozmiękczać” przystojną zresztą panią sędziego, proponując nawet kolację w hotelu, bo – okazało się – stanął w tym samym. Nic z tego nie wyszło i nazajutrz pan mecenas sprawę przerżnął. Wspominam ten epizod bez znacze‐ nia, ale wówczas po raz pierwszy chyba zetknąłem się z taką mie‐ szaniną nachalstwa i tupetu. Pojąłem, że adwokat to wcale nie musi być elegancki pan o nienagannych manierach, za to prostak wyłącznie wietrzący własny interes. W każdym razie zapamięta‐ łem sobie mecenasa Cendrzaka i słusznie, bo minęło dziesięć lat i prasa codzienna pomieściła komunikat MSW o wykryciu i aresz‐ towaniu szpiega, działającego na szkodę interesów państwowych PRL, ale za to na zlecenie służb wywiadowczych państw bloku NATO. I to był właśnie mecenas C. Z tymi aferami szpiegowskimi w Peerelu różnie bywało. W
latach sześćdziesiątych–siedemdziesiątych nie miało to już cha‐ rakteru „stalinowskiej epidemii”, kreowanej sztucznie, a jednak co jakiś czas pojawiały się takie sprawy. Pamiętam z telewizji pła‐ czącego na rozprawie inżyniera Strawę, który najpierw coś tam ujawniał Amerykanom, a potem dostał czapę. Propaganda przed‐ stawiała tych przyłapanych ludzi jako sprzedawczyków „za juda‐ szowe srebrniki” i coś w tym było, bo przodujący ustrój od tych knowań się nie zawalił, a ciągle ktoś przyznawał się do spiskowa‐ nia. Mecenas C. był, zdaje się, klasycznym przykładem takiego szpiega, który niewiele wiedział, ale połakomił się na kilkaset do‐ larów, bo bardzo lubił forsę. W ogóle to szpiegowanie przeciwko ludowej ojczyźnie wy‐ maga poważnych studiów i opracowań naukowych, żeby dla świętego spokoju oddzielić niepodległościowych patriotów od zwykłych cwaniaków, którzy dla nowego samochodu gotowi byli sprzedać własnych rodziców. W każdym razie mecenas C. bojow‐ nikiem o wolność ojczyzny nie był na pewno!
DZIEWCZYNA Z PRYWATKI (Warszawa, ul. Matejki 12, rok 1969) Mój uniwersytecki kolega Arek zaproponował mi pewnego dnia bankiet. Prywatkę organizowała Małgosia, jego przyjaciółka jeszcze ze szkoły, ale nie taka zwykła Małgosia, tylko córka redak‐ tora naczelnego tygodnika „Forum” – Jana Gerharda. Sam Ger‐ hard jawił się nam jako ważny dygnitarz, facet wielce ustosunko‐ wany, ktoś z elity. Ponadto wiedzieliśmy, że w okresie błędów i wypaczeń siedział w pudle z wyrokiem śmierci i że wcześniej jeszcze był adiutantem Karola Świerczewskiego w chwili śmierci generała – „który się kurwom nie kłaniał” – pod Baligrodem. Ta śmierć to było legendarne zdarzenie, o którym uczono nas w szkole od maleńkości, a jak już dorośliśmy, uświadamiano nas o tym, jako o fakcie politycznym. Śmierć generała ciągle była owiana tajemnicą, a Gerhard miał wiedzieć, jak to było na‐ prawdę. Niewykluczone, że właśnie z uwagi na tę wiedzę, miał zostać zlikwidowany w politycznym procesie. Ale potem został zrehabilitowany, wysłano go do Francji, skąd wrócił już jako ważny redaktor i poczytny pisarz. Interesował nas więc również jako intelektualista. Na tej prywatce córki pojawił się jednak tylko na moment, a potem zamknął się za jakimiś drzwiami, chyba sąsiadującego mieszkania; bo jako ważny człowiek miał dwa lokale w tym sa‐ mym domu w środku miasta. Prywatka tymczasem rozwijała się jak zwykle i nawet kroił mi się romans z czarnooką Małgosią. Nic jednak z tego nie wyszło, prawdopodobnie dlatego, że pojawiło się za dużo gości i tak miło rozpoczęta znajomość gwałtownie się urwała. Potem minął rok a nawet więcej, i społeczeństwo polskie zelektryzowane zostało wiadomością o morderstwie na Gerhardzie w jednym z tych jego mieszkań. Natychmiast rozpoczęło się rozwinięte na szeroką skalę śledztwo i w pewnym momencie „sprawdzony” zostałem również ja, zapisany w którymś z notesów Małgosi. Nawet mnie formalnie nie przesłuchiwano, ot, odfajkowany zostałem w bar‐
dzo licznym gronie bardzo dalekich znajomych rodziny G. Minął jeszcze rok, gdy odbył się głośny proces morderców Jana Ger‐ harda – Garbackiego i Wojtasika. Tak sprawa, którą postrzegano zrazu jako polityczną dintojrę sprowadzona została do właściwych wymiarów, czyli prymityw‐ nego rozboju. O ile mnie nie udał się romans z Małgosią G., to jakoś w tym samym czasie popadła ona w romans z czarnookim Garbackim, wiecznym studentem i nieudanym kandydatem na playboya. Pa‐ miętam Garbackiego z różnych miejsc, wakacji w nadmorskich kurortach i zabaw w raptem trzech ówczesnych klubach stu‐ denckich Warszawy. Strasznie się wysilał, żeby zaszpanować, ale był golasem, więc ciągle mu się nie wiodło. Dopiero w trakcie procesu wyszło na jaw, że swojej wielkiej szansy upatrywał w małżeństwie z Małgosią, ale ona po chwilowej fascynacji posta‐ nowiła zerwać tę znajomość, zwłaszcza, że swoje życiowe plany wiązała już z Francją, w której się wychowała i zamierzała studio‐ wać, czy nawet – już studiowała. Wtedy Garbacki w skrajnej de‐ speracji wpadł na doprawdy szalony pomysł. Postanowił obrabo‐ wać Gerharda, o którym wiedział, że jest człowiekiem zamoż‐ nym, ale nie tylko... Właściwie od początku Garbacki zdawał so‐ bie sprawę z tego, że będzie musiał zamordować niedoszłego te‐ ścia, żeby nie zostać rozpoznanym. Ale i na tym nie koniec. Sza‐ leństwo bandyckiego planu szło tak daleko, że po śmierci Ger‐ harda Garbacki miał zaoferować opiekę rodzinie G. przez małżeń‐ stwo z Małgosią. Coś takiego mógł wymyślić człowiek niespełna rozumu, ale Garbacki zagoniony własnym szpanerstwem od ja‐ kiegoś już czasu nie był normalny. Przyciskała go najzwyklejsza bieda, a nie wyobrażał sobie nawet, że mógłby pójść do jakiejś ro‐ boty i zarabiać na życie. Więc wymyślił, że zagarnie cały spadek po Gerhardzie. O tym, że musi zamordować, przekonany był z in‐ nego jeszcze powodu. Inteligentny Jan Gerhard bardzo szybko zo‐ rientował się, że leniwy i cwany Garbacki nie jest odpowiednim kandydatem na zięcia i radził Małgosi, żeby jak najszybciej z nim zerwała. Śmierć Gerharda miała zgnieść opór narzeczonej.