kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 872 495
  • Obserwuję1 392
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 681 817

Atwood Margaret - Moralny nieład

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
A

Atwood Margaret - Moralny nieład .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu A ATWOOD MARGARET
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 127 stron)

Tytuł oryginału Moral Disorder Copyright © O.W. Toad 2006 Opracowanie graficzne Witold Siemaszkiewicz Fotografia na pierwszej stronie okładki Copyrigth © Elisa Lazo de Valdez/Corbis Fotografia autorki na czwartej stronie okładki Copyright © KC Armstrong/Corbis Opieka redakcyjna Karolina Macios Adiustacja Anastazja Oleśkiewicz Korekta Barbara Gąsiorowska Barbara Wójcik Projekt typograficzny Irena Jagocha Łamanie Ryszard Baster Copyright © for the translation by Zofia Uhrynowska–Hanasz ISBN 978-83-240-0939-8 Zamówienia: Dział Handlowy, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37 Bezpłatna infolinia: 0800-130-082 Zapraszamy do naszej księgarni internetowej: www.znak.com.pl

Mojej rodzinie

Podziękowania dla wszystkich, którzy pomogli mi w tworzeniu tej książki: dla pierwszych czytelników niektórych opowiadań – Jess Atwood Gibson i Graeme Gibson; moich agentów – Phoebe Larmore, Vivienne Schuster i Diany MacKay; moich wydawców – Nan Talese z Doubleday USA, Liz Calder z Bloomsbury UK i Ellen Seligman z McClelland & Stewart Canada; Heather Sangster – niestrudzonej redaktorki; Lucii Cino i Laury Stenberg z O.W. Toad; Penny Kavannaugh, Sarah Cooper, Michaela Bradleya, Coleen Quinn, Johna Notarianni, Scotta Silke’a, Gene Goldberg, Joela Rubinovicha, Sheldon Shoib, Alice Limy i wreszcie Eileen Allen i Melindy Dabaay. Chciałabym również podziękować Ruth, Haroldowi i Leonore, Matthew i Graeme, Maksowi, Bonnie i Finnowi, Xandrze Bingley oraz Paulette Jiles, która jest zaklinaczem koni i bez wątpienia postacią z tej książki.

Złe wiadomości Jest ranek. Póki co noc się skończyła. Czas na złe wiadomości. Złą wiadomość wyobrażam sobie jako wielkie ptaszysko ze skrzydłami wrony i twarzą mojej nauczycielki z czwartej klasy, z nędznym koczkiem, zepsutymi zębami, marsem na czole i ustami w ciup. Widzę ją, jak pod osłoną nocy krąży nad światem, rada z tego, że jest zwiastunem złych wieści. Ma kosz pełen zgniłych jaj i kiedy zaczyna się wschód słońca, wie dokładnie, gdzie je zrzucić. Na przykład na mnie. U nas w domu złe wiadomości przychodzą pod postacią złej gazety, którą Tig przynosi na górę. Prawdziwe imię Tiga brzmi Gilbert. Obcojęzycznym ludziom trudno wyjaśnić przezwiska, lecz jakoś szczególnie nie muszę tego robić. – Właśnie zabili lidera tymczasowej rady rządzącej – oznajmia Tig. Nie dlatego, że złe wiadomości nie robią na nim wrażenia; wręcz przeciwnie. Ale Tig jest chudy, ma mniej tłuszczu ode mnie, a tym samym mniejszą zdolność przyswajania, amortyzowania, przetwarzania kalorii złych wiadomości: bo zła wiadomość ma kalorie, podnosi ciśnienie krwi – w substancję własnego ciała. Ja to potrafię, on nie. Stara się przekazać dalej złą wiadomość, najszybciej jak tylko może, pozbyć się jej niby gorącego kartofla, który go parzy w ręce. Dalej jestem w łóżku, jeszcze nie całkiem obudzona. Troszkę się byczyłam – aż do tej chwili rozkoszowałam się rankiem. – Tylko nie przed śniadaniem – mówię. Ale nie dodaję: „Wiesz przecież, że nie mogę tak wcześnie rano”. Powtarzałam to dawniej, ale działało ze zmiennym szczęściem. Kiedy ludzie są ze sobą tak długo, obie głowy wypełniają małe napomnienia, pomocne drobiazgi dotyczące tej drugiej osoby – tego, co ona lubi, a czego nie, preferencje i tabu. Nie zachodź mnie tak od tyłu, kiedy czytam. Nie używaj moich noży kuchennych. Nie rozrzucaj wszystkiego dokoła. Każde uważa, że to drugie powinno respektować ów zestaw często powtarzanych poleceń, tyle że one się zwykle nawzajem wykluczają: no bo jeśli Tig ma uszanować moje prawo do bezmyślnego byczenia się, w stanie wolnym od złych wiadomości, aż do pierwszej kawy, to czy ja nie powinnam okazać zrozumienia dla jego potrzeby jak najszybszego wyrzucenia z siebie tych potworności? – Och, tak mi przykro – mówi, patrząc na mnie z wyrzutem. Dlaczego muszę go tak rozczarowywać? Czy nie wiem, że jeśli nie przekaże mi tej złej wiadomości już teraz, natychmiast, to pęknie mu w środku jakiś zielony gruczoł czy pęcherzyk żółciowy i dostanie zapalenia otrzewnej duszy? A wtedy to mnie będzie przykro. Jasne, że będzie mi przykro. Stracę kogoś, w czyich myślach mogę czytać. – Już wstaję – wołam, mając nadzieję, że mój komunikat zabrzmiał pocieszająco. – Zaraz schodzę. Ale „już” i „zaraz” nie znaczą dziś tego samego co kiedyś. Wszystko trwa teraz dłużej niż dawniej. Daję sobie jednak radę z codzienną rutyną. Z przebraniem się z nocnej koszuli w sukienkę, z zapięciem butów, posmarowaniem twarzy kremem, zażyciem odpowiednich witamin. „Lider” – myślę. „Tymczasowej rady rządzącej”. Przywódca zabity przez „nich”. Za rok nie będę już pamiętała, który to lider, o jaką tymczasową radę rządzącą chodzi i co to za oni. Tym bardziej że takie rzeczy się mnożą. Wszystko jest tymczasowe, nikt już nie potrafi rządzić i dosłownie roi się od

„nich”. A oni zawsze są gotowi zabijać przywódców. I mają najlepsze intencje. Przynajmniej tak utrzymują. Przywódcy też mają najlepsze intencje. Stoją w świetle jupiterów, a zabójcy strzelają z ukrycia; w tej sytuacji nietrudno trafić. Co zaś do innych liderów, liderów tak zwanych przodujących krajów, to oni nie są żadnymi liderami, oni już tylko biją pianę – widać to w ich oczach, otoczonych białą obwódką jak u ogarniętej paniką trzody. Zresztą jak tu być przywódcą, skoro nie ma komu przewodzić. Ludzie wyrzucają w górę ręce, a potem na nich siadają. Po prostu chcą żyć. A liderzy w kółko powtarzają: „Potrzebujemy silnego przywództwa”, i biegną sprawdzać wyniki sondaży. Zła wiadomość polega na tym, że jest tego za dużo: ludzie mają już dość. Ale złe wiadomości bywały już wcześniej i jakoś sobie z tym radziliśmy. Tak się mówi o rzeczach, które działy się, zanim przyszliśmy na świat albo kiedy jeszcze nosiliśmy koszulę w zębach. Uwielbiam to sformułowanie: „jakoś sobie radziliśmy”. To gówno znaczy, kiedy chodzi o coś, w czym się nie uczestniczyło osobiście. „Radziliśmy sobie”. Jakbyśmy byli w jakimś klubie „My” i nosili na piersi tandetną plakietkę z „My” dla odróżnienia. A jednak to „radziliśmy sobie” jest mimo wszystko mobilizujące. Kojarzy się z jakimś marszem czy pochodem – konie paradują, kostiumy podarte i zabłocone w wyniku oblężenia, bitwy czy jakiejś okupacji, krwawej rozprawy ze smokami czy czterdziestoletniej wędrówki przez pustynię. Musi być oczywiście brodaty przywódca dzierżący sztandar i wskazujący przed siebie. Przywódca zawczasu dostałby złą wiadomość. Dostałby ją, zrozumiał i wiedział, co robić. Atak z flanki! Walka na śmierć i życie! Precz z Egiptu! Tego rodzaju rzeczy. – Gdzie jesteś? – woła z dołu Tig. – Kawa stygnie! – Jestem tutaj! – odpowiadam. Często używamy tego swoistego „walkie-talkie”. Komunikacja nas nie zawiodła. Jeszcze nie. „Jeszcze nie” mówimy na przydechu, cicho. Nie wypowiadamy tego głośno. To są czasy, które nas w tej chwili określają: czas przeszły – kiedyś; czas przyszły – jeszcze nie. Żyjemy w małym okienku między jednym a drugim, w przestrzeni, którą ostatnio zaczęliśmy nazywać w myśli „jeszcze”, i szczerze mówiąc, to okienko jest nie mniejsze niż czyjekolwiek inne. Oczywiście, że są drobiazgi, z którymi mamy kłopoty – tu jakieś kolano, tam jakieś oko – ale jak dotąd są to drobiazgi. W dalszym ciągu bywa nam razem miło – pod warunkiem, że potrafimy się skoncentrować na jednej rzeczy. Pamiętam, jak kiedyś droczyłam się z naszą nastoletnią wówczas córką. Udawałam, że jestem stara. Wpadałam na ściany, upuszczałam sztućce, symulowałam utratę pamięci. A potem obie się śmiałyśmy. Teraz to już nie jest takie zabawne. Nasza nieżyjąca już kotka Drumlin wkroczyła w wiek starczy, kiedy miała siedemnaście lat. Drumlin – dlaczego ją tak nazwaliśmy? Druga kotka, ta, która umarła wcześniej, miała na imię Morena. Kiedyś wydawało nam się zabawne nadawanie naszym kotom imion „geologicznych”, chociaż w tej chwili już nie pamiętam dlaczego. Tig uważał, że Drumlin powinna się nazywać Fekalia, pewnie dlatego, że to do jego obowiązków należało opróżnianie jej kuwety. Nie sądzę, żebyśmy jeszcze kiedykolwiek mieli kota. Kiedyś myślałam, zresztą zupełnie na spokojnie, że po śmierci Tiga – bo przecież mężczyźni żyją krócej, prawda? – znów wezmę sobie kota do towarzystwa. Ale teraz już nie biorę tego pod uwagę. Będę wtedy z pewnością na pół ślepa i kot by mi się tylko plątał pod nogami, a ja mogłabym się o niego potknąć, przewrócić i skręcić sobie kark. Biedna Drumlin nocami myszkowała po domu i niemiłosiernie miauczała. W żaden sposób nie dało

się jej uspokoić. Najwyraźniej szukała czegoś, co zgubiła, ale już nie pamiętała, co to było. (Pewnie rozum, o ile oczywiście koty mają coś takiego jak rozum). Rano znajdowaliśmy nadgryzione pomidory czy gruszki – po prostu zapominała, że jest mięsożerna, i co powinna jeść. Widziałam w tym obraz własnej przyszłości: widziałam siebie, jak chodzę nocami po domu, w białej nocnej koszuli, drąc się w poszukiwaniu sama nie wiem czego. To jest nie do wytrzymania. Budzę się po nocach i macam ręką, sprawdzając, czy Tig jeszcze jest koło mnie. Ale jak na razie jest. Kuchnia, kiedy wreszcie do niej docieram, pachnie tostem i kawą; i nic w tym dziwnego, bo właśnie obie te rzeczy przygotowuje Tig. Otulona tym zapachem jak kocem, jem konkretnego tosta i popijam konkretną kawę. A na stole – zła wiadomość. – Lodówka okropnie hałasuje – mówię. Mało dbamy o swój sprzęt. Oboje. Do lodówki jest przylepione zdjęcie naszej córki sprzed kilku lat. Zajęta swoim życiem gdzieś indziej, jest jak promień uciekającej gwiazdy. – Zerknij do gazety – zachęca mnie Tig. Są zdjęcia. Czy zła wiadomość ze zdjęciami jest jeszcze gorsza? Tak sądzę. Zdjęcia zmuszają do patrzenia, czy tego chcesz, czy nie. Widzę wypalony samochód – jak do tej pory już jeden z wielu – powykręcany szkielet z metalu. W środku czai się jakiś zwęglony cień. Na tego rodzaju zdjęciach są zawsze puste buty. I to właśnie buty robią na mnie największe wrażenie. Ta codzienna czynność ma swoją smutną wymowę: wkładasz buty w silnym przekonaniu, że dokądś pójdziesz. Nie lubimy złych wiadomości, ale ich potrzebujemy. Musimy być ich świadomi, na wypadek gdyby coś złego miało nas dotknąć. Jesteśmy jak stado jeleni pasących się spokojnie na łące, z pochylonymi głowami, kiedy nagle – hau, hau – słychać w lesie dzikie psy. Głowy w górę; uszy do przodu. Pełna gotowość do ucieczki. Czy, powiedzmy, woły piżmowe. Zła wiadomość: uwaga wilki! Szybko formować koło! Samice i młode do środka! Parskać i grzebać w ziemi kopytami! Szykować rogi do ataku! – Oni nigdy nie przestaną – mówi Tig. – To okropne. A gdzie była ochrona? – myślę głośno. Jest takie powiedzenie, że kiedy Bóg rozdawał rozum, niektórzy ludzie – często możemy ich wskazać palcem – byli ostatni w kolejce. – Jeżeli ktoś się uprze, żeby cię zabić, to prędzej czy później cię zabije – mówi Tig, powiększając w ten sposób grono fatalistów. Nie zgadzam się z nim i najbliższy kwadrans spędzamy na przywoływaniu, każde swoich, nieżyjących już przykładów. On – arcyksięcia Ferdynanda i Johna Kennedy’ego; ja królową Wiktorię (osiem nieudanych zamachów) i Józefa Stalina, który uniknął losu zamordowanego, sam mordując na prawo i lewo. Kiedyś taka różnica zdań mogła stać się zarzewiem kłótni; dziś jest po prostu sposobem na spędzanie czasu, jak gra w remika. – Mamy szczęście – mówi Tig. Wiem, co chce przez to powiedzieć. Chce powiedzieć, że możemy tu sobie siedzieć w kuchni we dwójkę. Że żadne z nas nie umarło. Jeszcze. – Owszem, mamy – zgadzam się. – Uważaj, tost się pali. No właśnie. Stawiliśmy czoło złym wiadomościom i nic nam się nie stało. Nie odnieśliśmy ran, nie leje się z nas krew, nie jesteśmy oparzeni. I mamy buty na nogach. Słońce świeci, ptaki śpiewają, nie ma powodu, żeby nie czuć się całkiem dobrze. Na ogół złe wiadomości przychodzą z bardzo daleka – w postaci komunikatów o wybuchach, wyciekach ropy, ludobójstwie, głodzie itd. Później

nadejdą te inne wiadomości. Zawsze nadchodzą. Ale będziemy się martwili wtedy, kiedy nadejdą. Ileś lat temu – ile? – byliśmy z Tigiem na południu Francji w miejscowości Glanum. Spędzaliśmy tam coś w rodzaju wakacji. A tak naprawdę chcieliśmy zobaczyć zakład dla psychicznie chorych, w którym van Gogh namalował słynne irysy, i rzeczywiście zobaczyliśmy. Glanum to była wycieczka, którą sobie zrobiliśmy przy okazji. Od lat o tym nie myślałam, ale teraz – jestem właśnie w Glanum, zanim jeszcze zostało zburzone w trzecim wieku, zanim stało się tylko ruiną, którą można zwiedzać po wykupieniu biletu. W Glanum są obszerne wille, łaźnie publiczne, amfiteatry i świątynie, jednym słowem, wszystkie te budynki, które wznosili Rzymianie, gdziekolwiek się pojawili, by poczuć, że są w cywilizowanym świecie, u siebie. Glanum jest bardzo przyjemnym miejscem; osiedla się tu po przejściu na emeryturę wielu wojskowych wysokiej rangi. Jest to ośrodek wielokulturowy, bardzo pod tym względem zróżnicowany: lubimy nowości, egzotykę, ale nie aż tak jak oni tam w Rzymie. Jesteśmy tu trochę prowincjonalni. Mimo to mamy, oczywiście nie licząc bóstw oficjalnych, różnych bogów, praktycznie ze wszystkich stron świata. Jest na przykład niewielka świątynia Cybele, ozdobiona uszami na znak tego, że na cześć bóstwa jesteśmy gotowi obciąć sobie uszy. Mężczyźni lubią sobie z tego żartować. Całe szczęście – mówią – że można się wykpić obcięciem ucha, a nie czego innego. Lepszy mężczyzna bez uszu niż w ogóle niemężczyzna. Wśród rzymskich budynków pozostało jeszcze trochę starszych, greckich, zachowały się też niektóre greckie obyczaje. Do miasta napływają Celtowie, którzy, tak jak i my, noszą tuniki i płaszcze i całkiem nieźle mówią po łacinie. Teraz, kiedy przestali polować na głowy, nasze wzajemne stosunki stały się przyjacielskie. Kiedyś gościłam w naszej willi na obiedzie jednego z przywódców celtyckich. Miał ciekawe włosy – kręcone i rudawe – a na szyi tradycyjny metalowy naszyjnik, ale nie wydawał się bardziej dziki niż inni mężczyźni, których mogłabym wymienić z imienia, mimo pewnej dość dziwacznej uprzejmości, jaką prezentował. Jem właśnie śniadanie w porannym pokoju z malowidłami ściennymi, przedstawiającymi Pomonę i Zefiry. Malarz musiał być nie najwyższych lotów – Pomona jest trochę zezowata i ma ogromne piersi – ale co zrobić, nie wszystko jest tu z najwyższej półki. Co będę jadła na śniadanie? Chleb, miód, suszone figi. Sezon na świeże owoce jeszcze się nie zaczął. Co gorsza, nie ma kawy – podejrzewam, że jeszcze nie została wynaleziona. Na poprawę trawienia popijam sfermentowane kobyle mleko. Wierna niewolnica przynosi mi na srebrnej tacy śniadanie. Mam w swojej posiadłości dobrych niewolników – cichych, dyskretnych, pracowitych. Boją się, żeby ich, broń Boże, nie sprzedać – lepiej być służbą domową, niż pracować w kamieniołomie. Pojawia się Tig ze zwojem. Tig to zdrobnienie od Tigris, które się wywodzi z czasów jego służby w wojsku. Tylko nieliczni koledzy tak go nazywają. Tig ma na czole marsa. – Jakieś złe wieści? – pytam. – Inwazja barbarzyńców – odpowiada. – Przekroczyli Ren. – Tylko nie przed śniadaniem – proszę. Tig wie, że na poważne tematy nie potrafię rozmawiać zaraz po wstaniu z łóżka. Ale moja reakcja jest zbyt gwałtowna. Na widok jego urażonej miny łagodnieję. – Wiecznie tylko przekraczają Ren. Że też im się nie znudzi. Ale nasze legiony zrobią z nimi porządek. Jak zawsze. – Nie wiem – mówi Tig. – Uważam, że nie powinniśmy przyjmować do armii tylu barbarzyńców. Nie można na nich polegać. Tig wystarczająco długo służył w wojsku, żeby wiedzieć, co mówi. Z drugiej strony uważa, że dni

Rzymu są policzone. Zauważyłam, że ten pogląd reprezentuje większość emerytów: bez nich świat po prostu nie może funkcjonować. Nie żeby się czuli bezużyteczni; oni się czują nieużywani. – Usiądź – zachęcam go. – Zaraz każę przynieść dla ciebie przyzwoity kawałek chleba z miodem i figami. Tig siada. Nie proponuję mu kobylego mleka, mimo że z pewnością zrobiłoby mu dobrze. Wie, że ja wiem, że on nie lubi mleka. Jest zły, kiedy mu zawracam głowę sprawami zdrowia, z którym ostatnio ma kłopoty. Och, niech już będzie, tak jak jest – modlę się w myślach. –  Słyszałeś? – przerywam milczenie. – Ostatnio koło starego wotywnego źródła Celtów znaleziono wiszącą świeżo odciętą głowę. – Podobno jakiegoś robotnika z kamieniołomu, który zbiegł do lasu, przed czym ostrzegano. – Czy sądzisz, że to nawrót do pogaństwa? Ze strony Celtów? – Oni nas nienawidzą – mówi Tig. – A ten łuk pamiątkowy w tym nie pomaga. Nie powiem, żeby postawienie go było taktowne. Pobici Celtowie i Rzymianie trzymający buty na ich głowach. Nie zauważyłaś, jak pożądliwie patrzą na nasze szyje? Chętnie by w każdą z nich wbili nóż. Tyle że w tej chwili zmiękli, przyzwyczajeni do wygód. Nie to co barbarzyńcy północni. Celtowie wiedzą, że jeśli my pójdziemy na dno, oni pójdą na dno razem z nami. Tig ogranicza się do tylko jednego kęsa wspaniałego chleba. Po czym wstaje i zaczyna się przechadzać. Robi wrażenie podnieconego. – Idę do łaźni – oznajmia. – Tam się dowiem czegoś więcej. Plotki i pogłoski – myślę. Złe znaki, przeczucia; ptaki w locie i wnętrzności owiec. Nigdy nie wiadomo, czy wieści są autentyczne, dopóki nie trafią w ciebie. Dopóki to wszystko nie wyląduje na twojej głowie. Dopóki nie przyjdzie taka noc, że sięgasz ręką i okazuje się, iż nie ma jak oddychać, a ty zaczynasz błądzić w ciemności po pustych pokojach w białej nocnej koszuli i wyć. – Jakoś sobie z tym poradzimy – mówię. Tig milczy. Dzień jest piękny; w powietrzu unosi się zapach tymianku, kwitną drzewa owocowe. Dla barbarzyńców jednak to nic nie znaczy; w gruncie rzeczy wolą napadać w ładną pogodę. Mają do plądrowania i mordowania lepszą widoczność. Są to ci sami barbarzyńcy, którzy – jak słyszałam – wpędzają ludzi do wiklinowych klatek i potem je podpalają, składając w ten sposób ofiarę swoim bogom. Ale nawet jeśli przekroczą Ren, nawet jeśli nie będą ginęli tysiącami, nawet jeśli rzeka nie zaczerwieni się od ich krwi, to i tak nieprędko tu przyjdą. Nie za naszego życia, być może. Glanum nie jest zagrożone, jeszcze.

Sztuka gotowania i podawania Kiedy miałam jedenaście lat, spędzałam w lecie wiele czasu, robiąc na drutach. Pracowałam z uporem, w milczeniu, pochylona w niełatwej pozie nad kłębkami włóczki, stalowymi drutami i systematycznie wydłużającą się robótką. Nauczyłam się robić na drutach za wcześnie na to, żeby opanować sztuczkę z nawijaniem włóczki na palec wskazujący – który był wtedy za krótki – i wobec tego musiałam wbijać prawy drut, przytrzymywać go dwoma palcami lewej ręki, a następnie podnosić całą prawą rękę, żeby nabrać nić na czubek drutu. Widywałam kobiety, które przy tym rozmawiały, prawie nie patrząc na robótkę, ale ja tego nie potrafiłam. Mój sposób robienia na drutach nie tylko wymagał pełnej koncentracji, lecz także wywoływał ból ramion i irytację. A robiłam wyprawkę. Czyli komplet ubranek dla noworodka, żeby nie zmarzł w drodze ze szpitala do domu. Należało więc wykonać co najmniej parę rękawiczek bez palców, parę butków, śpioszki, kaftanik i czapeczkę, a do tego, jeśli się miało cierpliwość, można było dorobić kocyk i coś, co się nazywało majtasami i przypominało krótkie spodenki z nogawkami jak dynie, podobne do tego, co można było zobaczyć na obrazkach przedstawiających sir Francisa Drake’a. Zarówno pieluchy z materiału, jak i ceratowe majtki przeciekały i po to właśnie były siąkliwe majtasy. Ale ja nie zamierzałam ich robić. Jeszcze wtedy nie wyobrażałam sobie fontann, strumieni czy wręcz rzek siusiek, które takie maleństwo było zdolne wyprodukować. Kocyk był kuszącą perspektywą – miałam wielką ochotę zrobić taki w zajączki – ale wiedziałam, że gdzieś muszę ustanowić granicę: nie miałam przecież aż tyle czasu! Jak zacznę marudzić, to dziecko się urodzi, zanim zdążę z wyprawką, i będzie musiało nosić jakąś zbieraninę tego, co kto ofiaruje. Zaczęłam od śpioszków i rękawiczek jako stosunkowo prostych – tylko rządki na przemian prawym i lewym, z jakimś nieskomplikowanym szlaczkiem, i to wszystko. W ten sposób mogłam nabrać wprawy przed nieco trudniejszym kaftanikiem. Na koniec postanowiłam zostawić czapeczkę – miała być moim chef-d’oeuvre. Zamierzałam ją ozdobić atłasowymi wstążeczkami zawiązywanymi pod brodą malucha – jeszcze wtedy nie brało się pod uwagę możliwości uduszenia dziecka w ten sposób – i dwiema rozetkami z tej samej wstążeczki, które miały sterczeć po bokach jak miniaturowe główki kapusty. Ubrany w taką wyprawkę niemowlak – zgodnie z tym, co lansowała wydana przez Beehive’a książka z wzorami dla robiących na drutach – miał przypominać cukiereczek: czyściutki, słodki i apetyczny jak ciasteczko z pastelowym lukrem. Wybrałam kolor biały, klasyczny, chociaż widziałam w żurnalu i jasną zieleń, i praktyczną żółć. Biały wydał mi się jednak najlepszy: kiedy już wiadomo, czy urodziła się dziewczynka czy chłopiec, dodajemy wstążeczki niebieskie albo różowe. Miałam wizję całej wyprawki już po jej skończeniu – będzie wyglądała uroczo, nieskazitelnie, lśniąc czystością i stanowiąc świadectwo mojej dobrej woli i pracowitości. Nie zdawałam sobie jeszcze sprawy z tego, że może też być ich substytutem. Robiłam wyprawkę, ponieważ moja matka oczekiwała dziecka. Unikałam, tak jak inni, słowa „ciąża”. Było tępe, bulwiaste i obwisłe, i jak się tak zastanowić, przygważdżało człowieka do ziemi, podczas gdy „oczekiwanie” miało charakter radosny, kojarzyło się z jakąś niespodzianką. Tyle że moja matka była już trochę za stara na coś takiego. Domyśliłam się tego, podsłuchując jej rozmowy z przyjaciółkami; ich zatroskane miny, zaciśnięte usta, kiwanie głowami i lekko współczujący ton, a

także jej zapewnienia, że jakoś sobie poradzi, były wiele mówiące. Z tych rozmów wywnioskowałam też, że w związku z wiekiem matki może być z dzieckiem coś nie tak. Ale co, bliżej, miałoby znaczyć „nie tak”, nie wiedziałam. Podsłuchiwałam, ile się dało, ale sama niewiele z tego rozumiałam, a nie miałam kogo zapytać. Czy dziecko urodzi się bez rąk, głupawe, a może będzie debilem? Słowo „debil” uchodziło w szkole za obraźliwe. Nie byłam pewna, co ono znaczy, ale widywałam czasem na ulicy dzieci, na które nie należało się gapić, bo to nie ich wina, one się po prostu takie urodziły. O tym, że matka spodziewa się dziecka, dowiedziałam się w maju, od ojca. Byłam bardzo niespokojna, bo powiedział mi jednocześnie, że do urodzenia się mojego nowego braciszka czy siostrzyczki mama będzie w stanie zagrożenia. W każdej chwili mogło jej się stać coś strasznego – co groziło bardzo poważną chorobą – szczególnie jeśli okaże się nie dość uważna. Ojciec nie powiedział mi wyraźnie, o co w tym wszystkim chodzi, ale z jego zatroskania i lakonicznych odpowiedzi wywnioskowałam, że sprawa musi być niebłaha. Mama, powiedział ojciec, nie może zamiatać podłóg, dźwigać ciężkich rzeczy, takich jak na przykład wiadra wody, schylać się ani podnosić ciężarów. Każde z nas musi coś z siebie dać, oświadczył ojciec, na wszystkich nakłada to dodatkowe obowiązki. Do mojego brata na przykład miało należeć strzyżenie trawy aż do czerwca, kiedy to wybieraliśmy się na północ. (A na północy nie było trawników. Miało też nie być mojego brata, który udawał się na letni obóz dla chłopców, gdzie czekał go las i rąbanie drzewa). Co do mnie, to oczekiwano, że będę po prostu jak najwięcej pomagać. Więcej niż zwykle – dodał ojciec w sposób, który wyraźnie miał mnie zachęcić. On oczywiście też będzie pomagał. Ale nie może być z nami przez cały czas. Ma pilną pracę do wykonania, kiedy będziemy, jak to inni nazywają, na działce, a my – na wyspie. (Na działkach są lodówki, generatory prądu i narty wodne; myśmy tego wszystkiego nie mieli). Przez jakiś czas niestety go z nami nie będzie – ciągnął ojciec – ale ma nadzieję, że nie potrwa to długo i że ja stanę na wysokości zadania. Nie byłam tego jednak taka pewna. Ojciec zawsze uważał, że wiem więcej, niż wiedziałam w rzeczywistości, że jestem większa, starsza i twardsza, niż byłam. To, co brał za zrównoważenie i dojrzałość, oznaczało w gruncie rzeczy lęk: dlatego wpatrzona w niego, w milczeniu kiwałam głową. Niebezpieczeństwo, które się czaiło, było nieokreślone, a co za tym idzie – wielkie. Jak więc mogłam się na nie przygotować? W podświadomości miałam przekonanie, że robienie na drutach było czymś w rodzaju czaru, jak ubrania z pokrzyw, które w bajkach robiły nieme księżniczki, by swoim zaklętym w łabędzie braciom przywrócić ludzką postać. Jeśli tylko uda mi się skończyć całą wyprawkę, dziecko, dla którego jest przeznaczona, przyjdzie na świat i tym samym wydostanie się z mojej mamy. A kiedy już znajdzie się na zewnątrz, kiedy będę je mogła zobaczyć – jednym słowem, kiedy zyska twarz – jakoś sobie z nim poradzę. A tak, stanowiło tylko groźbę. Robiłam więc dalej na drutach w stanie najwyższej koncentracji. Skończyłam rękawiczki, bez większych błędów, jeśli nie liczyć jednego spartaczonego oczka, i śpioszki, które miały jedną nogawkę krótszą, ale uznałam, że da się ją naciągnąć. Nie robiąc żadnej przerwy, zaczęłam kaftanik, który miał mieć kilka szlaczków. Było to niemałe wyzwanie, uznałam jednak, że mu sprostam. A tymczasem mama nie nadawała się do niczego. Na początku mojego trykotarskiego maratonu postanowiła wziąć na siebie zrobienie butków. Umiała robić na drutach, w przeszłości od tego nie stroniła. Żurnal, z którego korzystałam, należał kiedyś do niej. Potrafiła wyrobić piętę, której to

sztuki ja nie zdołałam do końca opanować. Ale mimo wysokich umiejętności nie przykładała się do pracy – wykonała zaledwie pół jednego bucika. Zaniedbując robótkę, albo leżała na leżaku, z nogami opartymi o kłodę drzewa, i czytała romanse historyczne, w których było dużo jazdy konnej, otruć i wymachiwania mieczem – wiem, bo sama te książki czytałam – albo drzemała z głową na poduszce, z twarzą bladą, zroszoną potem, z włosami w mokrych strąkach i sterczącym brzuchem, na którego widok robiło mi się słabo, tak jak czasem, kiedy ktoś się przy mnie skaleczył w palec. Zaczęła nosić stary fartuch, który już dawno schowała do kufra; pamiętam, że przebrałam się kiedyś w niego na Halloween, kiedy występowałam jako gruba dama z torebką. Wyglądała w nim żałośnie. Z przerażeniem patrzyłam, jak matka śpi w środku dnia. To było zupełnie do niej niepodobne. Należała do osób, które chodzą szybkim krokiem na długie spacery, zimą w zawrotnym tempie jeżdżą na łyżwach, pływają, energicznie wierzgając nogami, albo dzwonią garami; tak, nazywała to dzwonieniem garami. W razie jakiegoś wypadku zawsze wiedziała, co zrobić – z reguły spokojna i wesoła, w sytuacji krytycznej potrafiła ująć sprawę w swoje ręce. Teraz jakby unikała wszelkiej odpowiedzialności. Kiedy nie robiłam na drutach, pilnie zamiatałam podłogę. Napełniałam wiadra wodą z ręcznej pompy, a następnie, po jednym, targałam je pod górę, oblewając sobie bose stopy. W cynkowanej balii robiłam prania, używając mydła Sunlight i tary, a następnie taszczyłam to wszystko do jeziora, gdzie płukałam bieliznę, po to by ją następnie wnieść na górę i rozwiesić na sznurze. Poza tym pieliłam ogródek i przynosiłam drewno – przerażona całkowitą biernością matki. Raz dziennie chodziła się kąpać, chociaż nie pływała już tak energicznie jak dawniej, po prostu utrzymywała się na wodzie. Towarzyszyłam jej w tych wyprawach, czy chciałam, czy nie chciałam. Moim zadaniem było nie dać jej się utopić. Na myśl o tym, że matka nagle zaczyna tonąć, ogarniał mnie lęk – oczyma duszy widziałam, jak idzie na dno, pogrążając się stopniowo w brunatnej wodzie, wpatrzona we mnie przerażonym wzrokiem, a jej włosy unoszą się na powierzchni jak wodorosty. Wiedziałam, że w tej sytuacji muszę zanurkować, żeby ją złapać za szyję i przyholować do brzegu. Ale jak miałam to zrobić? Była taka duża. Do tej pory szczęśliwie nic takiego się nie wydarzyło, a matka lubiła te kąpiele, które dodatkowo działały na nią jakby rozbudzająco. Kiedy wystawała jej z wody tylko głowa, bardziej przypominała dawną siebie. W takich chwilach nawet się uśmiechała, a ja miałam złudzenie, że znów wszystko jest tak, jak być powinno. Ale potem wychodziła, ociekająca wodą, pokazując żylaki na łydkach, których nie mogłam nie widzieć, choć mnie to krępowało, i wlokła się noga za nogą do naszego domku, żeby przygotować lunch. Były to zwykle sardynki, krakersy z masłem z orzeszków ziemnych albo ser, jeśli akurat miałyśmy go w domu, i pomidory z naszego ogródka czy marchew, którą sama wyrywałam i myłam. Matka nie robiła wrażenia zainteresowanej tym lunchem, po prostu skubała coś od niechcenia. Czasem próbowała nawiązać ze mną jakąś rozmowę – pytała, jak mi idzie robota na drutach, ale ja nie wiedziałam, co mam jej odpowiedzieć. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego zrobiła ze sobą coś takiego, dlaczego zamieniła się w apatyczną, bladą, rozdętą wersję samej siebie, sprawiając, że przyszłość – moja przyszłość – jawiła mi się jako coś przesłoniętego cieniem i niepewnego. Uważałam to za celowe działanie z jej strony. Nie przyszło mi do głowy, że sama wpadła w pułapkę. Była połowa sierpnia; morderczy upał. W drzewach grały cykady, suche kolki sosnowe trzeszczały pod nogami. Jezioro, złowieszczo spokojne, zachowywało się jak przed burzą. Matka drzemała. Siedziałam na brzegu, tłukłam muchy i martwiłam się. Chciało mi się płakać, ale wiedziałam, że nie

mogę sobie na to pozwolić. Miałam poczucie całkowitego osamotnienia. Co zrobię, jeśli ta niebezpieczna historia – cokolwiek to było – zacznie się dziać? W gruncie rzeczy wiedziałam, na czym polegało zagrożenie: dziecko mogło się zacząć rodzić za wcześnie. I co wtedy? Przecież nie wepchnę go matce z powrotem! Znajdowałyśmy się na wyspie; w zasięgu wzroku nie było żywego ducha ani nawet telefonu, a od najbliższego miasteczka dzieliło nas ponad dziesięć kilometrów łódką. W razie czego musiałabym sama uruchomić zaburtowy silnik naszej starej niezdarnej łódki – wiedziałam nawet, jak się to robi: trzeba z całej siły pociągnąć za specjalną linkę – jeślibym dała radę – i popłynąć do miasteczka, co zajęłoby i z godzinę. Stamtąd dopiero mogłabym wezwać pomoc. A jeśli silnik nie zaskoczy? To się już przecież zdarzało. Albo jeśli w drodze nawali? Jest wprawdzie w łodzi zestaw narzędzi, ale wiedziałam tylko podstawowe rzeczy. Poradziłabym sobie na przykład z wyrywką do wyłączania silnika czy sprawdziłabym linkę gazu. Gdyby jednak chodziło o co innego, musiałabym wiosłować albo wymachiwać rękami i wołać o pomoc do napotkanych rybaków, o ile by tacy byli. Albo mogłabym użyć kanoe – obciążyłabym rufę kamieniem, a sama usiadłabym i wiosłowała na dziobie – tak jak mnie uczono. Ale ten plan w razie wiatru, nawet niewielkiego, okazałby się bezużyteczny. Byłabym za słaba na to, żeby utrzymać kurs, bardzo szybko by mnie zniosło. Wymyśliłam więc wariant, który byłby ostatnią deską ratunku: dopłynę kanoe do jednej z małych przybrzeżnych wysepek – z tym bez trudu dam sobie radę – i rozpalę ognisko. Strażnik na pewno zobaczy dym i wyśle wodnopłatowiec, a ja, widoczna na brzegu, będę podskakiwała, machając białą poszewką. To się nie może nie powieść. Istniało jednak ryzyko, że niechcący zaprószę ogień również na głównej wyspie. A wtedy wyląduję w więzieniu jako podpalaczka. Niestety, w razie czego muszę to zrobić. Albo to, albo moja matka... Że niby co matka? Tutaj wyobraźnia odmówiła mi posłuszeństwa, więc wbiegłam na wzgórze, cicho minęłam drzemiącą matkę i weszłam do domku, skąd wzięłam słoik rodzynek i udałam się z nim pod wielką topolę, gdzie lądowałam zawsze, ilekroć moje myśli prowadziły mnie na skraj niewyobrażalnego. Usiadłam wsparta o topolę, wrzuciłam sobie do ust garść rodzynek i pogrążyłam się w lekturze ulubionej książki. A była to książka kucharska pod tytułem Sztuka gotowania i podawania. Ostatnio zarzuciłam i powieści, i nawet Atlas grzybów leśnych, i całkowicie się jej poświęciłam. Autorką była Sara Field Splint – to nazwisko budziło we mnie zaufanie. Imię „Sara” wydawało mi się staroświeckie, można było na nim polegać. „Field” kojarzyło się z sielskością i kwiatami, a co do „Splint”1, to mając u swego boku kogoś o takim nazwisku, można się było nie obawiać o żadne nonsensy, płacze, histerie czy wątpliwości co do właściwego toku akcji. Ta książka pochodziła z dawnych czasów – napisano ją na dziesięć lat przed moim urodzeniem – i została wydana przez firmę Crisco, producenta tłuszczu roślinnego z początków Wielkiej Depresji, kiedy masło było drogie – powiedziała matka – i we wszystkich przepisach zostało zastąpione przez crisco. Zawsze mieliśmy na wyspie duże zapasy tego tłuszczu, bo masło szybko by się psuło w upale, a crisco było praktycznie niezniszczalne. Dawno temu, zanim matka zaczęła spodziewać się dziecka, używała go do pieczenia ciast i gdzieniegdzie między przepisami natykałam się na skreślone jej ręką uwagi, w rodzaju „Dobre!”. Albo: „Używać pół na pół białe z brązowym”. Ale to nie same przepisy tak mnie intrygowały, tylko dwa rozdziały na początku książki. Pierwszy nosił tytuł Dom bez służby, drugi – Dom ze służbą. Oba stanowiły okna na inny świat, a ja wyglądałam przez nie z wielkim zainteresowaniem. Wiedziałam, że są to okna, a nie drzwi, ponieważ

do tamtego świata nie mogłam wejść. A jakiż był on ekscytujący! Sara Field Splint miała bardzo sprecyzowane i jasne poglądy na to, jak powinno wyglądać życie. Trzymała się zasad, przestrzegała porządku. Gorące potrawy musiały być podawane na gorąco, a zimne na zimno. Tak być musi – podkreślała – obojętne, jak to osiągniemy. Taką uwagę chciałam usłyszeć. W sprawach czystości bielizny stołowej i polerowania sztućców była nieprzejednana. „Lepiej używać tylko papierowych serwetek, za to nieskazitelnych, niż obrusa z choćby jedną plamą” – utrzymywała. Na naszym stole leżała cerata i sztućce ze stali nierdzewnej. Papierowe serwetki były całkowicie poza moim doświadczeniem, ale uważałam, że ich posiadanie świadczyło o pewnej elegancji. Mimo że w sprawach zasadniczych Sara Field Splint wydawała się bardzo surowa, to w innych potrafiła zdobyć się na większą elastyczność. Uważała na przykład, że wspólne posiłki powinny być radosne i mieć urok. Każdy stół wymagał środka w postaci kwiatków czy kompozycji z owoców; ostatecznie mogła być kombinacja „delikatnych listków paproci z gałązką bluszczu czy jakimiś kolorowymi leśnymi elementami w niskiej czarce albo w wiklinowym koszyczku”. Jakżeż marzyłam o śniadaniowej tacy z kilkoma żonkilami w wazonie, tak jak to widziałam na zdjęciach, albo o ładnie nakrytym stole, przy którym można przyjąć „grono przyjaciół” – ciekawe, co by to byli za przyjaciele – czy, jeszcze lepiej, o śniadaniu na bocznej werandzie z uroczym widokiem na „wijącą się rzekę i białą wieżę kościelną, wyłaniającą się spośród drzew na przeciwległym brzegu”. Lubiłam określenie „wyłaniająca się” – tchnął z niego jakiś spokój. Wszystkie te rzeczy były dostępne w domu bez służby. Potem następował rozdział ze służbą. I tu pani Splint była solidna, wręcz drobiazgowa, i nie szczędziła informacji. (Nietrudno było zgadnąć, że jest mężatką, choć bez takich kłopotliwych konsekwencji jak u mojej matki). „Można przemienić nieporządną, niedoświadczoną dziewczynę w dobrze ułożoną, profesjonalną służącą – trzeba tylko być uprzejmym, sprawiedliwym, no i cierpliwym” – dowiedziałam się od pani Splint. Uczepiłam się słowa „przemienić”. Czy chcę sama przemieniać, czy podlegać przemianom? Czy mam być uprzejmą, sprawiedliwą twórczynią domu czy początkowo nieporządną, niedoświadczoną dziewczyną? Tego nie wiedziałam. W książce były dwa zdjęcia przedstawiające tę samą pokojówkę – jedno w dziennym stroju, w białych pantoflach, białych pończochach i w białym muślinowym fartuszku – co to takiego jest muślin? – i drugie w stroju popołudniowym, podwieczorkowo-obiadowym: czarne pończochy, organdynowy kołnierzyk i mankiety. Na obu zdjęciach dziewczyna ma ten sam wyraz twarzy: łagodny półuśmiech i szczere, choć pełne rezerwy wbite w przestrzeń spojrzenie, jakby oczekiwała poleceń. Pod oczami – delikatne cienie. Na dobrą sprawę nie wiedziałam, czy robi wrażenie sympatycznej, wyzyskiwanej czy po prostu otępiałej. To ona będzie odpowiadała, jeśli na obrusie znajdzie się plama czy któryś ze sztućców okaże się nie dość błyszczący. Ale i tak jej zazdrościłam. Ona już była po przemianie i nie musiała podejmować żadnych decyzji. Skończyłam rodzynki, zamknęłam książkę i wytarłam w szorty lepkie ręce. Uznałam, że czas zająć się robótką na drutach. Czasem zapominałam umyć ręce i na białej włóczce zostawały rodzynkowe plamy, ale doszłam do wniosku, że to można zlikwidować później. Pani Splint zawsze używała mydła Ivory; dobrze było wiedzieć takie rzeczy. Najpierw jednak poszłam do ogrodu nazrywać groszku i innych kolorowych kwiatków, żeby przystroić środek stołu, co teraz należało do moich obowiązków. Jednak urok mojej dekoracji nie był w stanie ukryć nędzy naszych papierowych serwetek: matka upierała się, żeby dla oszczędności używać ich co najmniej dwa razy, i nawet napisała na każdej

ołówkiem stosowne inicjały. Wyobrażałam sobie, co by pomyślała o tej żenującej praktyce pani Splint. Jak długo to wszystko mogło trwać? Wydawało mi się, że wiecznie, ale niewykluczone, że zaledwie tydzień czy dwa. Wreszcie przyjechał ojciec; kilka liści klonu zrobiło się pomarańczowych, potem kilka kolejnych; zaczęły się zbierać żurawie, nawołując się nocami przed jesiennym odlotem. Wkrótce wróciliśmy do miasta i mogłam zacząć normalnie chodzić do szkoły. Skończyłam wyprawkę, z wyjątkiem bucika, który miała zrobić matka – czy dziecko będzie miało łapę łabędzia? – zapakowałam w białą bibułkę i schowałam do szuflady. Wszystko wyszło trochę krzywe i nie całkiem czyste z powodu rodzynek, ale kiedy ubranka leżały złożone, nie było nic widać. Moja siostra urodziła się w październiku na dwa tygodnie przed moimi dwunastymi urodzinami. Miała wszystkie palce u rąk i nóg. Nawlokłam w specjalnie zrobione dziurki różową wstążeczkę, wykonałam rozetki do czapeczki i dziecko przybyło ze szpitala do domu we właściwy sposób i w stosownej oprawie. Przyjaciółki mamy przyszły z wizytą i podziwiały moją robotę, a przynajmniej tak się wydawało. „Sama to wszystko zrobiłaś?” – pytały. – „Prawie wszystko” – odpowiadałam skromnie, nie wspominając, że matka nie mogła skończyć nawet tak drobnej rzeczy jak buciki. Mama powiedziała, że nie musiała nawet kiwnąć palcem, że pracowałam jak szalona. „Co za słodki mały pracuś” – powiedziały przyjaciółki, ale odniosłam wrażenie, że uważają mnie za trochę nienormalną. Mała była rozkoszna, ale bardzo szybko wyrosła z mojej wyprawki. I nie chciała spać. Kiedy tylko się ją kładło do łóżeczka, natychmiast szeroko otwierała oczki i zaczynała kwilić. Chmury niepokoju, jakie ją otaczały przed urodzeniem, jak gdyby weszły do jej wnętrza i budziła się sześć, siedem, osiem czy nawet dziewięć razy w ciągu nocy, płacząc żałośnie. Niestety, nie przeszło jej to po kilku miesiącach, jak obiecywał doktor Spock w swojej książce Dziecko. Pielęgnowanie i wychowanie. Przeciwnie, było z nią coraz gorzej. Matka ze zbyt grubej stała się zbyt chuda. Z niewyspania zmizerniała, jej włosy straciły połysk, pod oczami pojawiły się ciemne podkowy; przygarbiła się. Lekcje odrabiałam teraz leżąc na wznak, z nogami opartymi o kołyskę, którą bez przerwy kołysałam, żeby matka mogła choć trochę odpocząć. Albo po przyjściu ze szkoły przewijałam małą, ubierałam, wkładałam do wózka i szłyśmy na spacer, to znów chodziłam z nią tam i z powrotem, jedną ręką przytulając do ramienia jej ciepłe, pachnące, miękkie, ruchliwe ciałko, a w drugiej trzymając książkę, czy po prostu zamykałam się z nią w swoim pokoju i kołysałam ją w ramionach, śpiewając jej jakąś piosenkę. Śpiewanie było szczególnie skuteczne. „Och, Nellie Gray, kochanie moje, zabrali mi cię i co ja zrobię...” – śpiewałam. Czasem była to kolęda z Coventry, którą wykonywałam w szkolnym chórze: Król Herod dnia onego Siepaczy wysłał swych, Zabijać niewiniątka, Rozkosz dla oczu złych. Melodia była ponura, ale działała na nią usypiająco. Kiedy nie zajmowałam się małą, sprzątałam łazienkę albo zmywałam naczynia. Moja siostra skończyła rok, a mnie stuknęła trzynastka; poszłam do szkoły średniej. Kiedy ona

miała dwa latka, ja miałam czternaście. Moje szkolne koleżanki – niektóre już piętnastolatki – nie spieszyły się ze szkoły do domu; często po drodze rozmawiały z chłopakami. Albo chodziły do kina, gdzie podrywały chłopaków z innych szkół; niektóre robiły to samo na łyżwach. Wymieniały poglądy na temat chłopców – którzy są cool, a którzy beznadziejni – chodziły do barów drive-in na randki w dwie pary ze swoimi nowymi chłopakami, jadły popcorn i obściskiwały się na tylnych siedzeniach samochodów, przymierzały sukienki bez pleców, bywały na imprezach, gdzie przy romantycznej muzyce i przyciemnionych światłach sal gimnastycznych tańczyły wklejone w swoich partnerów i całowały się na kanapach w pokojach do zabaw przy włączonych telewizorach. W przerwie na lunch wysłuchiwałam tych wszystkich opowieści, ale jakoś nie mogłam się w to włączyć. Unikałam chłopców, którzy się mną interesowali – odwracałam się i odchodziłam, musiałam zająć się dzieckiem, które w dalszym ciągu nie chciało spać. Matka snuła się po domu, jakby była chora czy zagłodzona. W sprawie bezsenności małej radziła się nawet lekarza, ale jej nie pomógł. Powiedział tylko: „No cóż, trafiło się pani jedno z t y c h dzieci”. O ile dotychczas byłam zatroskana, o tyle teraz zrobiłam się opryskliwa. Co wieczór po obiedzie wstawałam od stołu, najszybciej jak tylko mogłam, i zamykałam się w swoim pokoju, na pytania rodziców odpowiadając burkliwie, monosylabami. Kiedy nie odrabiałam lekcji, nie wykonywałam różnych prac domowych ani nie zajmowałam się dzieckiem, leżałam z głową zwisającą z łóżka i przeglądałam się w lusterku, żeby zobaczyć, jak wyglądam do góry nogami. Pewnego wieczoru stałam za matką. Pewnie czekałam, aż wyjdzie z łazienki, żeby móc wypróbować coś nowego, najprawdopodobniej szampon. Matka pochylała się nad koszem i wyciągała z niego brudną bieliznę. Mała zaczęła płakać. – Czy mogłabyś iść ją uśpić? – powiedziała matka, jak zwykle. Normalnie powlokłabym się bez słowa, utuliła moją siostrzyczkę, zaśpiewała jej, pohuśtała. Ale nie tym razem. – A to niby dlaczego? – burknęłam. – To nie m o j e dziecko. Nie ja je urodziłam. Tylko ty. – Jeszcze nigdy nie odezwałam się do matki tak ordynarnie. Ale już w chwili kiedy to mówiłam, wiedziałam, że posunęłam się za daleko, chociaż powiedziałam przecież tylko prawdę czy może nawet niecałą prawdę. Matka obróciła się błyskawicznie i uderzyła mnie w twarz. Nigdy dotychczas jej się to nie zdarzyło ani nawet nic w najmniejszym choćby stopniu podobnego. Nie odezwałam się słowem. Ona też się nie odezwała. Każda z nas była w szoku z powodu zachowania zarówno własnego, jak i tej drugiej. Powinnam być dotknięta i rzeczywiście byłam. Ale jednocześnie poczułam się wyzwolona, jakby prysł jakiś czar. Wiedziałam, że od tej pory już nie muszę się matce wysługiwać. Owszem, będę jej dalej pomagać – tego nie potrafiłabym zmienić. Przede mną jednak roztaczało się, jak ciemna tkanina, zupełnie nowe, tajemnicze życie. Ja też wkrótce zacznę chodzić do kina na świeżym powietrzu, też będę jadła popcorn. W duchu już tam biegłam – do kina, na łyżwy, na imprezy z przyciemnionym światłem i romantyczną muzyką. Gnało mnie do tych wszystkich kuszących, tanich i zarazem przerażających przyjemności, których nawet nie byłam w stanie sobie wyobrazić.

Jeździec bez Głowy Moja siostra miała dwa lata, kiedy na Halloween przebrałam się za Jeźdźca bez Głowy. Do tej pory byłam zawsze duchem albo damą – nic łatwiejszego. Wystarczyło mieć prześcieradło i dużo talku albo sukienkę i kapelusz, ewentualnie coś do wypchania się tu i tam. Ale tamten rok był ostatni, kiedy jeszcze mogłam się przebrać – w każdym razie tak wtedy uważałam. Robiłam się już na to za duża – miałam prawie czternaście lat – i wobec tego postanowiłam się szczególnie postarać. Halloween było moim ulubionym świętem. Ciekawe, dlaczego tak za nim przepadałam? Może dlatego, że wtedy brałam coś w rodzaju urlopu od bycia sobą czy od własnego wizerunku, który wydawał mi się wprawdzie coraz korzystniejszy, ale także coraz bardziej uciążliwy do prezentowania na zewnątrz. Pomysł Jeźdźca bez Głowy wziął się z lektury szkolnej. Była to budząca strach legenda, ale także żart, i o ten właśnie efekt mi chodziło. Pomyślałam, że tę postać rozpoznają wszyscy: skoro ja się uczyłam tego w szkole, to znaczy, że rzecz jest ogólnie znana. Nie zdawałam sobie wtedy jeszcze sprawy, że żyłam jakby w przezroczystym balonie unoszącym się nad światem, prawie bez kontaktu z nim, i że na ludzi, których znałam, patrzyłam pod zupełnie innym kątem, niż oni sami siebie widzieli, i że taka odwrotność też może być prawdziwa. Tam w górze, w balonie, innym wydawałam się znacznie mniejsza niż sobie samej. Byłam też mniej wyraźna. Wyobrażałam sobie, jak powinien wyglądać Jeździec bez Głowy. W książce snuł się po nocy, nie mając na karku nic poza szyją. Głowę trzymał w ręce, przygważdżając każdego, kto stanął mu na drodze, upiornym spojrzeniem. Zaczęłam więc od głowy – zrobiłam ją z papier mâché, używając do tego kawałków gazet i klajstru z mąki i wody, który sama ugotowałam według wskazówek zawartych w Księdze zajęć na deszczowe dni. Kiedy byłam młodsza, dawno – co najmniej dwa lata temu – bardzo pragnęłam wykonać wszystkie rzeczy z tej książki – zwierzaki z powyginanych wyciorów do fajek, łódki z drzewa balsa, które śmigały, gdy się w specjalny otworek na środku wlało kroplę oleju jadalnego, czy traktor z pustej szpulki po niciach, dwóch zapałek i kawałka gumki – nigdy jakoś jednak nie mogłam znaleźć w domu odpowiednich materiałów. Ale ugotowanie klajstru było proste – wystarczyła do tego tylko mąka i woda. A potem trzeba go było upichcić, cały czas mieszając, aż masa zrobi się przezroczysta. Kluchami się nie przejmowałam; uznałam, że można je potem porozduszać. Po zaschnięciu klej robił się twardy i rano żałowałam, że do garnka, w którym go przygotowywałam, nie nalałam wody. Matka zawsze powtarzała: „Dobra kucharka sama po sobie zmywa”. Doszłam wtedy do wniosku, że klajster i kucharka niewiele mają ze sobą wspólnego. Głowa wyszła mi zbyt kanciasta. Przygniotłam ją trochę na czubku, żeby bardziej przypominała głowę, i zostawiłam przy piecu, żeby wyschła. Schnięcie zajęło więcej czasu, niż sobie wyobrażałam, i w jego trakcie nos się skurczył, a całość zaczęła jakoś dziwnie śmierdzieć. Wyraźnie za mało czasu poświęciłam brodzie, ale było już za późno, żeby cokolwiek zmieniać. Kiedy głowa już wyschła, przynajmniej z zewnątrz, pomalowałam ją na kolor, jak mi się wydawało, cielisty – w każdym razie był to wodnisty szlafrokowy róż. Następnie namalowałam dwie wielkie białe gałki oczne z czarnymi źrenicami. Oczy lekko zezowały, ale nic na to nie mogłam poradzić – nie chciałam, żeby od majstrowania przy czarnych źrenicach na mokrej jeszcze białej farbie zrobiły się szare. Pod

oczami dodałam cienie, a na czole nad nimi nakreśliłam czarne brwi i kruczoczarne włosy, które wyglądały jak pociągnięte brylantyną. Z kącika czerwonych ust sączył się strumyk krwistej emalii. Nie zapomniałam o tym, żeby wetknąć w głowę kikut szyi, który też pomalowałam na czerwono w miejscu, gdzie głowa została odcięta. Białe kółko pośrodku dolnej części miało imitować kość. Ciało Jeźdźca wymagało większej pomysłowości. Pelerynę zrobiłam z kawałka czarnego materiału, jaki mi został z nieistniejącego już teatru lalkowego. U góry zmarszczyłam materiał, tak żeby mi się trzymał na głowie, z przodu przyszyłam guziki i wycięłam dwie nierzucające się w oczy dziurki do patrzenia. Od matki pożyczyłam bryczesy i buty do konnej jazdy, których od dnia ślubu nie tknęła – jak podkreślała z dumą czy może z żalem. Prawdopodobnie z jednym i drugim. Ale wtedy nie przywiązywałam większej wagi do tonu matki, musiałam się wyłączać, jeśli miałam iść pełną parą z moimi przygotowaniami. Buty do konnej jazdy były na mnie za duże, ale wybrnęłam z tego, wkładając skarpety hokejowe, a bryczesy pospinałam w talii agrafkami, żeby mi nie spadały. Znalazłam jakieś czarne zimowe rękawiczki, a z kijka i kawałka skóry, skradzionego z pudła ze sprzętem łuczniczym, wykombinowałam bat. Kiedyś ojciec, a potem brat uprawiali łucznictwo; ojciec zarzucił ten sport, a brat miał ostatnio za dużo nauki, więc cały sprzęt wylądował w piwnicy w rupieciarni. Przymierzyłam strój przed lustrem, trzymając głowę w zagięciu ręki. Szczerze mówiąc, niewiele przez te dziury mogłam zobaczyć, ale majacząca w lustrze ciemna postać z parą ponurych oczu, spoglądających złowrogo gdzieś znad łokcia, całkiem mi się podobała. Tamtej świątecznej nocy wyszłam po omacku z domu i spotkałam się z moją ówczesną najlepszą przyjaciółką, która miała na imię Annie. Annie przebrała się za Annie Szmaciankę – na głowie miała perukę z czerwonej włóczki z warkoczykami. Wzięłyśmy latarki, ale i tak Annie musiała mnie trzymać pod rękę, żeby mnie przeprowadzić przez różne ciemne miejsca, bardzo liczne na źle oświetlonym przedmieściu, przez które się przedzierałyśmy. Szkoda, że nie wycięłam większych dziur na oczy. Chodziłyśmy od drzwi do drzwi, wykrzykując: „Wyłazić! Wyłazić!”, i zbierając popcorn, cukierki w kształcie jabłuszek, lukrecjowe grajcarki i halloweenowe toffi, pakowane w pomarańczowo- czarne woskowane papierki w dynie i nietoperze. Te ostatnie były moje ulubione. Uwielbiałam myszkować w ciemnościach – sama niewidoczna, nieznana, ale potencjalny straszak na innych, mimo że w środku dalej pozostawałam zwykłą, przyziemną, nieszkodliwą i sumienną sobą. Była chyba pełnia, a w każdym razie powinna być. Powietrze wydawało się rześkie, ziemię przykrywały suche liście. Na werandach płonęły lampiony, w powietrzu unosił się podniecający zapach przypieczonej dyni. Wszystko układało się tak, jak sobie to wcześniej wyobraziłam, chociaż czułam, że cała sprawa wymyka mi się z rąk. Zrobiłam się już za dorosła na tego typu rzeczy i chyba na tym polegał problem. Halloween to była zabawa dla małych dzieci. A ja już z tego wyrosłam, patrzyłam na to z wysokości swojego balonu. Teraz, kiedy już osiągnęłam to, co tak starannie zaplanowałam, zaczęłam się zastanawiać, po kiego licha zadałam sobie tyle trudu. Byłam też rozczarowana reakcją dorosłych, kiedy nam otwierali drzwi. Wszyscy wiedzieli, za kogo przebrała się moja przyjaciółka Annie: „Annie Szmacianka!” – wykrzykiwali z zachwytem, doceniając nawet żart polegający na zbieżności imion. Mnie natomiast z reguły pytali: „A ty za kogo się przebrałaś?”, a że peleryna tłumiła mój głos, często musiałam powtarzać: „Za Jeźdźca bez Głowy”. – „Za kogo bez głowy?” – dziwili się. I potem: „A tam co trzymasz?”. – „To jest głowa. Jeźdźca bez Głowy”. – „Aha, rozumiem” – mówili. I dopiero wtedy zaczynało się podziwianie

głowy, ale w przesadny sposób, jak to często robią dorośli, kiedy w gruncie rzeczy uważają tę rzecz za prymitywną i nieudaną. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, że jeśli chcę, aby moje przebranie zostało od razu zidentyfikowane, to powinnam wybrać coś bardziej oczywistego. Jednakże znalazł się ktoś, na kim wywarłam odpowiednio silne wrażenie. Była to moja młodsza siostra, która jeszcze nie spała, kiedy paradowałam przez cały living room do drzwi wyjściowych. Rzuciła okiem na człapiącą czarną postać, na wielkie buty i przylizaną chmurną głowę bez ciała i zaczęła się drzeć. Wrzeszczała i wrzeszczała, i nie chciała się uspokoić nawet wtedy, kiedy podniosłam pelerynę, żeby jej pokazać, że pod spodem nie ma nikogo poza mną. Ale jeśli w ogóle się cokolwiek zmieniło, to tylko na gorsze. – Pamiętasz tamtą głowę? – pytam moją siostrę. Siedzimy w jej hałaśliwym samochodzie w drodze do matki, która jest teraz bardzo stara, przykuta do łóżka i niewidoma. Moja siostra nie pyta: „Jaką głowę?”. Wie, o jaką chodzi. –  Wyglądała jak głowa alfonsa – mówi. – Z tymi wypomadowanymi włosami. – I dodaje: – Ruszaj się, Fred. – Kiedy prowadzi samochód, a robi to bardzo zręcznie, mówi głośno do innych, pośledniejszych, kierowców. Do wszystkich kierowców, nawet jeśli są to kobiety, zwraca się „Fred”. – A skąd wiesz, jak wygląda alfons? – Rozumiesz, co mam na myśli. – I to jeszcze martwy alfons. –  Nie całkiem martwy. Te oczy wodziły za mną po całym pokoju, jak oczy trójwymiarowych Jezusów. Bałam się tej głowy. – Ale później się nią bawiłaś – mówię. – Kiedy byłaś starsza. Bawiłaś się, że ona mówi. – Mimo to bałam się jej. Pięknie, Fred, zajmuj całą drogę, dlaczego nie? – Może cię w dzieciństwie wypaczyłam – mówię. – Na pewno coś mnie wypaczyło – odpowiada ze śmiechem. Przez jakiś czas po tamtym Halloween głowa mieszkała w rupieciarni, gdzie były nie tylko dwa kufry pełne rzeczy matki z jej poprzedniego życia – obrusy, które sama haftowała do swojej ślubnej wyprawy, długie rękawiczki z koźlęcej skórki, które się jakoś zachowały – ale także sporo pustych walizek, metalowa skrzynka ze sprzętem wędkarskim i łuczniczym oraz najróżniejsze szpargały, w których lubiłam grzebać, od czasu do czasu coś podkradając. Głowa leżała na górnej półce, razem ze zdezelowanymi łyżwami i skórzanymi butami ojca, ale także i matki. Noga, noga, noga, noga, głowa, noga, noga, noga – jeśli ktoś nie był przygotowany na taki porządek i nagle spojrzał na półkę, mógł się poczuć głupio. W tym czasie mieliśmy już w domu drugi telefon i mogłam rozmawiać ze swoimi chłopakami albo uprawiać coś, co uchodziło za rozmowę, tak żeby zbytnio nie denerwować ojca, który uważał, że rozmowa telefoniczna powinna być krótka i służyć tylko do przekazywania informacji. Zamykałam wtedy znajdujące się tuż przy telefonie drzwi do rupieciarni. W przeciwnym razie widziałam, jak z mroku głowa gapi się na mnie i jak z kącika jej ust sączy się strumyk krwi. Z gładkimi lśniącymi czarnymi włosami i za małym podbródkiem przypominała mi komiksowy stereotyp kelnera, który wdał się w bójkę. Jednocześnie robiła wrażenie złośliwie czujnej, jakby chłonęła każde moje słowo, przypisując mu nieżyczliwy podtekst.

Po okresie zesłania do rupieciarni głowa trafiła do pudła ze starymi ubraniami do zabawy mojej siostry. Miałam wtedy szesnaście lat, ona cztery. Była w dalszym ciągu dzieckiem nerwowym, nawet bardziej nerwowym niż dotychczas. Źle sypiała – budziła się po pięć, sześć, siedem czy nawet dziewięć, dziesięć albo i jedenaście razy w ciągu nocy, jak utrzymywała matka. Mimo że nasze pokoje ze sobą sąsiadowały, nigdy nie słyszałam jej żałosnych nawoływań ani podszytego lękiem płaczu. Spałam jak zabita. Ale podobno matki słyszą przez sen płacz swoich dzieci. To jest silniejsze od nich. Tak wynika z badań. Moja matka nie była wyjątkiem: poprzez senne otępienie słyszała wołający ją głos i wtedy na pół rozbudzona, szła do pokoju mojej siostry, machinalnie ją uspokajała, przynosiła jej wodę do picia, od nowa ją otulała, a następnie wracała do siebie i zasypiała, po to tylko jednak, by za chwilę znów się zrywać ze snu jeszcze raz i jeszcze, i tak w kółko bez końca. W ciągu ostatnich czterech lat matka chudła coraz bardziej, jej cera robiła się papierowobiała, coraz bardziej siwiejące włosy – matowe, a oczy – nienaturalnie wielkie. Prawdziwą przyczyną tego stanu rzeczy była choroba tarczycy. Matka złapała ją od chomika, którego wcisnęliśmy mojej siostrze w próżnej nadziei, że odgłosy skrzypienia kółka do ćwiczeń i codziennej krzątaniny tego miłego zwierzątka podziałają na nią uspokajająco. Wychudzenie matki i jej tępy wzrok były więc skutkiem choroby, która bez trudu dała się wyleczyć, kiedy tylko została rozpoznana. Ten szczegół jednak w dalszych naszych opowieściach na ogół pomijałyśmy – zarówno matka, jak i ja. Dziecko z ponurej bajki, podrzutek, który zachowując się zupełnie inaczej niż wszystkie inne normalne dzieci, wyssał z matki przez swoje niezdrowe nocne praktyki całą energię, stanowiło znacznie atrakcyjniejszy temat rozmów niż pochodząca od chomika choroba tarczycy. Moja siostra rzeczywiście wyglądała trochę jak podrzutek z bajki. Była drobniutka, miała blond warkoczyki, duże niebieskie oczy i skubała zębami dolną wargę, jakby ją chciała powstrzymać przed drżeniem, w czym przypominała królika. Jej podejście do życia było nacechowane niepewnością. Nowi ludzie, nowe jedzenie, nowe sytuacje – wszystko to wprawiało ją w stan zdenerwowania. Stała z boku, wyciągała palec, dotykała lękliwie nowej rzeczy i – najczęściej uciekała. Jednym z najwcześniej poznanych przez nią słów było „nie”. Podczas dziecięcych przyjęć z trudem włączała się do wspólnej zabawy, a po urodzinowym torcie z reguły wymiotowała. Szczególnie lękliwie reagowała na wszelkie drzwi, nękana myślą, kto mógłby przez nie wejść. Dlatego zabawa w udawanie niedźwiedzia, jaką ojciec z powodzeniem stosował wobec dwójki swoich starszych dzieci, w przypadku mojej młodszej siostry okazała się całkowitym niewypałem. Owszem, ją też ta zabawa fascynowała, ale w zupełnie inny sposób. Nie rozumiała mianowicie, że ma to być przyjemność – pretekst do tego, żeby się pośmiać, pokrzyczeć, pogonić. Ona chciała obserwować niedźwiedzia, sama nie będąc przez niego widzianą. Dlatego w długich od sufitu do podłogi zasłonach matki wycięła nożyczkami na poziomie oczu dwie dziury. Chowała się za taką zasłonę i wyglądając przez dziury, zdjęta śmiertelnym strachem, wyczekiwała powrotu ojca. Czy będzie niedźwiedziem czy ojcem? A nawet jeśli będzie wyglądał jak ojciec, to czy się nagle, bez ostrzeżenia, nie zamieni w niedźwiedzia? Co do tego nigdy nie miała pewności. Matka nie była zachwycona, kiedy odkryła dziury w zasłonach. Sama je układała w fałdy i obszywała – nie żeby lubiła szycie; w ten sposób po prostu było znacznie taniej. Ale co miała robić? Z takim dzieckiem żadne kary nie wchodziły w grę: biedactwo i tak nieustannie cierpiało z tego czy innego powodu. Jej reakcje zawsze wydawały się nieproporcjonalne do przyczyn. Jaka była na to rada? A szczególnie jaka była rada na nocne budzenie się mojej siostry? Oczywiście, że nie mieściło

się to w normie. Rodzice chodzili więc z nią do lekarza, który jednak nie potrafił pomóc. „Wyrośnie z tego” – obiecywał, ale nie mówił kiedy. Z powodu tej nadwrażliwości i z powodu ogólnego wyczerpania matki mojej siostrze uchodziły na sucho rzeczy, na które ja nigdy bym sobie nie mogła pozwolić, a przynajmniej takie miałam odczucie. Większość posiłków na przykład spędzała pod stołem, zamiast siedzieć z nami na krześle, i zabawiała się, związując nam razem sznurowadła. –  Pamiętasz te twoje numery ze sznurowadłami? – zwracam się do mojej siostry. – Nigdy nie wiedzieliśmy, dlaczego to robiłaś. –  Nie cierpiałam siedzenia przy stole. Śmiertelnie mnie nudziło. Tak naprawdę to nie miałam siostry ani brata, czułam się jedynaczką, która ma dwie matki i dwóch ojców. Dwoje i dwoje, i ja. – Ale co miały do tego sznurowadła? – Kto wie? Może to miał być taki żart? – W tym wieku nie miałaś specjalnych skłonności do żartów. – Chciałam, żebyście wy dwoje mnie kochali. Chciałam być śmieszna. – Jesteś śmieszna. Przecież myśmy cię kochali! – Wiem. Ale to było wtedy. Nie zwracałaś na mnie uwagi. Zawsze mówiłaś o dorosłych rzeczach. – To jest niesprawiedliwe – oburzam się. – Poświęcałam ci masę czasu. – Bo musiałaś. Kazali ci. – Uważali, że wyjątkowo dobrze sobie z tobą radzę. Zawsze to powtarzali: „Ty sobie wyjątkowo dobrze z nią radzisz”. – No, jedź, Fred. Cała droga należy do ciebie, kretynie! – mówi moja siostra. – Widziałaś? Nawet nie raczy dać kierunkowskazu. Jest kompletnie nieprzewidywalny. – Robiłam ci ogrody z mchu – bronię się. Była to dla niej wyjątkowa atrakcja. Budowałam te ogrody w piaskownicy. Z mchu były drzewa i krzewy, sztachetki płotu z patyków, a pośród tego królowały obłożone kamykami domy z mokrego piasku i ścieżki z płatków kwiatów. Moja siostra przyglądała się temu, oczarowana, z rozjaśnioną twarzą, bardzo cicha, jakby w coś zasłuchana. Prawdziwy ogród wywierał na nią podobny wpływ. Wtedy przeżywała szczyty takich uniesień. Potrafiła stać bez ruchu wśród irysów i maków, jak zaczarowana. – Ogrody z mchu – powtarzam. – I ogrody z muszelkami. Takie ci też robiłam. Uwielbiałaś je. –  Ale to wszystko było nie przy stole. W porządku, masz zielone. Jedź – mówi siostra. – Po obiedzie potrafiłaś mnie wyrzucić ze swego pokoju i zamknąć drzwi. – Musiałam się uczyć. Nie mogłam bawić się z tobą bez przerwy. – Po prostu bałaś się, że ci coś zniszczę. A poza tym nie zawsze się uczyłaś. Czytałaś książki o Perrym Masonie i wypróbowywałaś nowe szminki. A potem się na mnie wypięłaś, kiedy miałam osiem lat. Opuściłaś mnie. – Dziewięć – sprostowałam. – A poza tym cię nie o p u ś c i ł a m. Miałam dwadzieścia jeden lat i po prostu wyprowadziłam się z domu, i zaczęłam pracować. Tak robią wszyscy. – Fred, debilu, do szóstej nie ma tu skrętu w lewo! Szkoda, że nie wzięłam aparatu – piekli się moja siostra. – Chodzi o to, że nie mogłam się zorientować, kim zamierzałaś b y ć. Moja siostra miała bardzo podobną do siebie przyjaciółkę, też dziecko jak z bajki, ciche, nieśmiałe,

nadwrażliwe, o wielkich oczach i tej samej porcelanowej kruchości, tyle że – w odróżnieniu od mojej siostry – ciemne. Leonie. Obie od dżinsów wolały zwiewne spódnice i obie za najpiękniejszą bajkę uważały Dwanaście tańczących księżniczek. Zawsze chciały, żebym je przebierała w różne zaimprowizowane stroje z pudła ze starymi ciuchami. Upinałam im wtedy włosy, malowałam usta szminką i pożyczałam swoje klipsy. Paradowały wówczas dumnie w moich pantoflach na wysokich obcasach, unosząc do góry zbyt długie spódnice i układając czerwone usteczka w ciup. – A pamiętasz pocięty aksamit? – pyta moja siostra. Znów siedzimy w jej samochodzie i znów jedziemy odwiedzić matkę. Wolimy robić to razem. Popadający w ruinę dom z płatami odpadającej farby, kłębowisko chwastów tam, gdzie kiedyś był ogród, i nasza stara wychudzona matka – wszystkiemu temu łatwiej było stawić czoło we dwie. Obie miałyśmy w papierowych torbach miękkie bułeczki z rodzynkami i kawę z automatu w niezdrowych styropianowych kubkach. Dla dodania sobie otuchy zaopatrywałyśmy się w takie drobne smakołyki. – Ona w ogóle nie powinna nam była tego dawać – powiedziałam. – Powinna była zachować tę suknię. Mówiąc o pociętym aksamicie, moja siostra miała na myśli czarno-biało-srebrną wieczorową suknię matki z lat trzydziestych. Dlaczego nam ją dała – dlaczego wyrzuciła taki skarb, jakby całkowicie rezygnowała ze swojego poprzedniego życia młodej kobiety, pełnego przygód i zabawy? Obie po kolei podziwiałyśmy tę suknię i obie w wyniku tego podziwu przykładałyśmy się do procesu jej niszczenia. – Teraz byśmy tego nie zrobiły – powiedziałam. – To znaczy nie zmarnowałybyśmy takiej sukni. – Nie, nie zmarnowałybyśmy. Potrafiłybyśmy docenić jej wartość dla siebie. Byłybyśmy bardziej egoistyczne. Wyrzucaj śmieci na tylne siedzenie, ja tak zawsze robię, żeby odstraszyć złodziei. – Nie nazwałabym tego egoizmem w ścisłym tego słowa znaczeniu – mówię. – A zresztą nie sądzę, żeby chcieli kraść tego zardzewiałego grata. Jeśli nie egoizmem, to może po prostu śmieciarstwem. Będziemy takimi staruszkami, co to mają w domu stosy starych gazet, słoiki po ogórkach konserwowych i puszki po kociej karmie. – To nie ja. Mnie kocia karma nie interesuje. – Starość to dno – mówi moja siostra. – Ale ja zachowałam kawałek tej sukni. – Naprawdę? – Naprawdę. I kawałek tamtej twojej spódnicy w duże czerwone róże też zachowałam. I kawałek tej twojej niebieskiej brokatowej wizytowej sukienki. Wydawała mi się taka wspaniała! Uważałam, że wszystko, co robisz, jest wspaniałe. Fred, ty gnoju! Widziałaś, jak mi zajechał drogę? – A co z tą różową tiulową? – Mama zrobiła z niej chyba ściereczki do kurzu. – Mała strata – powiedziałam. – Wyglądała jak ciastko. – A dla mnie ona była fantastyczna. Obiecywałam sobie, że kiedy dorosnę, będę miała taką samą. Ale jak poszłam do szkoły średniej, to już nikt nie chodził na oficjalne potańcówki. Moja siostra i Leonie wymyślały sobie eleganckie zabawy, w których życie było przyjemne, ludzie uprzejmi i solidni, a czas upływał wśród różnych przewidywalnych zajęć i obowiązków. Uwielbiały miniatury: maleńkie szklane wazoniki z miniaturowymi kwiatkami, maciupeńkie filiżaneczki z takimiż łyżeczkami, pudełeczka – wszystko, co było małe i filigranowe. Zajmowały się urządzaniem herbatek dla pluszowych króliczków i przebieraniem lalek. Tym dziwniejsze, że kiedy znalazły w rupieciarni

na półce z butami głowę Jeźdźca bez Głowy, zabrały ją i traktowały jak swoją. Straszyła zezem i sączącym się z kącika ust strumyczkiem krwi, łypiąc ze swojego nowego miejsca między białym kłapouchym królikiem a lalą Sparkle Plenty o gumowej skórze, która za moich czasów prowadziła znacznie bardziej ryzykowne i mniej cnotliwe życie. Głowa była tu wyraźnie nie na miejscu, chociaż dziewczynki zrobiły wszystko, żeby miała wygodnie i dobrze się czuła. Kikut szyi obetkały bibułkową serwetką, podając głowie filiżanki z herbatą i ciasteczkami „na niby”, jakby miała ciało. A co więcej, kiedy się do niej mówi, głowa odpowiadała. Potrafiła powiedzieć na przykład: „Bardzo dziękuję” i „Poproszę o jeszcze jedno ciasteczko”. Odpowiadała też króliczkowi i lalce, kiedy pytały, czy się dobrze bawi. Czasem na zawołanie kiwała sobą. Kiedy przyjęcie robiło się dla niej zbyt męczące, dziewczynki kładły ją spać do łóżka dla lalek, podciągając maleńką kołderkę aż po cofniętą brodę. Kiedyś zauważyłam głowę na poduszce mojej siostry. Szyję miała owiniętą najlepszą lnianą ściereczką matki, a dokoła na lalkowych talerzykach leżały kawałki pokruszonego ciasteczka, pomieszane z jagodami kolczastego żywopłotu niby ofiara złożona zagniewanemu bóstwu. Głowa została przystrojona w wianek, który moja siostra i Leonie uplotły z pędów marchewki i margerytek, zerwanych przez dziewczynki w ogrodzie. Kwiaty zwiędły, wianek się przekrzywił, a ogólny efekt był zdumiewająco wyuzdany: jakby na scenę przybył po jakiejś orgii cesarz rzymski i w dziewczęcym buduarze w akcie ostatecznej rozkoszy seksualnej odciął sobie własne ciało. – Dlaczego tak ją lubicie? – zapytałam moją siostrę i Leonie. Sama jeszcze ciągle interesowałam się głową. Ostatecznie było to moje dzieło, mimo że ją zrobiłam jako całkiem jeszcze mała dziewczynka – a przynajmniej tak mi się teraz wydawało. Patrząc na nią krytycznie, musiałam przyznać, że nie była przekonująca. Nos i brodę miała zdecydowanie za małe, czaszkę zbyt kanciastą, włosy za czarne. Powinnam się bardziej postarać. Spojrzały na mnie nieufnie. – My go nie lubimy – powiedziała moja siostra. – My się nim opiekujemy – dodała Leonie. – On jest chory – wyjaśniła moja siostra. – A my jesteśmy pielęgniarkami. – Dzięki nam czuje się lepiej – zawtórowała jej Leonie. – A czy on ma jakieś imię? – zapytałam. Dziewczynki spojrzały po sobie. – On ma na imię Bob – odpowiedziała Leonie. Wydało mi się to dziwne, ale zdołałam powstrzymać śmiech. Moja siostra czuła się dotknięta, kiedy śmiałam się z czegoś, co miało z nią jakikolwiek związek. – Bob Głowacki, tak? Tak brzmi jego pełne nazwisko? – Nie powinnaś się z niego śmiać – powiedziała moja siostra urażonym tonem. – Niby dlaczego? – Bo to nie jego wina. – Co nie jest jego winą? – No to, że nie ma... że nie ma... – Że nie ma ciała? – Tak – odparła moja siostra dramatycznym tonem. – To nie jest jego wina! On tylko tak wygląda! – I po jej buzi popłynęły strumienie łez.

Leonie spojrzała na mnie z oburzeniem. Wzięła głowę na ręce i przytuliła. – Nie bądź taka wredna – powiedziała. – Masz rację, już nie będę. – Musiałam się jednak zamknąć w swoim pokoju, bo albo bym się roześmiała, albo zadławiła. To znów innym razem wymagały ode mnie, żebym była wredna. Dosłownie mnie zadręczały, żeby się z nimi bawić w potwora. A potworem miałam być właśnie ja – miałam się skradać po domu i ogrodzie – z rękami i nogami sztywnymi jak u zombi – wołając głuchym głosem: „Gdzie jesteście? Gdzie jesteście?”, podczas gdy one, dygocząc ze strachu i trzymając się za ręce, uciekały i chowały się za krzaki albo meble. Kiedy wracałam ze szkoły, czekały już na mnie i patrząc błagalnie swoimi oczętami jak fiołki, prosiły: „Bądź potworem! Bądź potworem!”. Ich apetyt na moją „potworność” wydawał się wprost nienasycony. Jak długo były razem i trzymały się za ręce, mogły jej stawić czoło, mogły uciec, mogły rzucić mi wyzwanie. Jednak czasami, kiedy wracałam do domu, moja siostra była sama. Przez „sama” rozumiem bez Leonie, bo oczywiście matka była. Ale nie za długo. Niemal natychmiast, wykorzystując okazję, wypadała z domu jak z procy i biegła do sklepu czy gdzieś indziej pod jakimkolwiek pozorem, zostawiając mnie w roli niańki „z łapanki”. Bo tak naprawdę potrzebowała otwartej przestrzeni przed sobą, prędkości i ruchu, i tego, żeby chociaż przez chwilę zostać sam na sam z własnymi myślami. Chciała być sama, bez nas – bez nas wszystkich – choćby tylko na godzinę. Ale wtedy nie zdawałam sobie z tego sprawy. – Posłuchaj – mówiłam do siostry. – Muszę odrobić lekcje. A ty się możesz tutaj bawić. Urządź sobie małe przyjęcie dla lalek. Ale ledwie zdążyłam rozłożyć książki, moja siostra zaczynała: – Bądź potworem! Bądź potworem! – Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł. Nie ma Leonie. Zaraz zaczniesz płakać. – Nie, nie zacznę. – Owszem, zaczniesz. Zawsze płaczesz. – Zobaczysz, tym razem nie będę płakała. Proszę cię! Proszę! – No więc dobrze – mówiłam, chociaż wiedziałam, jak to się skończy. – Liczę do dziesięciu i idę po ciebie. – To ostatnie mówiłam już głuchym „potworowym” głosem. Ledwie zdążałam doliczyć do dziesięciu, a już moja siostra siedziała zamknięta w schowku z zimowymi paltami i odkurzaczem, wołając stłumionym głosem: „Koniec gry! Koniec gry!”. –  W porządku – komunikowałam rzeczowo, ale mój ton był dalej niesamowity. – Koniec gry. Możesz wychodzić. – Nie! Jeszcze ciągle jesteś potworem! – Nie jestem potworem. Jestem twoją siostrą. Możesz bezpiecznie wyjść z kryjówki. – Przestań! Dość! Koniec gry! – Ale co mam przestać? Nie ma żadnej gry. – Przestań! Przestań! Nie powinnam była tego robić. Siostra udająca potwora? Czy potwór udający siostrę? Tego nie była w stanie zrozumieć. Małe dzieci mają kłopot z nie dość wyraźnie zakreślonymi granicami, a moja siostra miała większy kłopot niż jej rówieśnicy. Wiedziałam doskonale, jakie będą skutki mojej obłudy: szlochy, histeria, a potem, wiele godzin później, nocne koszmary. Wiedziałam, że w środku