kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 870 134
  • Obserwuję1 390
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 680 134

Atwood Margaret - Namiot

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :505.5 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
A

Atwood Margaret - Namiot .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu A ATWOOD MARGARET
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 81 stron)

Tytuł oryginalny The Tent Ilustracja na okładce Michał Minor Okładkę wykonał Michał Bernaciak Redaktor prowadzący Bartłomiej Zborski Redakcja Łukasz Malinowski Copyright © by O.W. Toad Copyright © for the Polish edition by Dom Wydawniczy Bellona, Warszawa 2007 Dom Wydawniczy Bellona prowadzi sprzedaż wysyłkową swoich książek za zaliczeniem pocztowym z rabatem do 20 procent od ceny detalicznej. Nasz adres: Dom Wydawniczy Bellona ul. Grzybowska 77, 00-844 Warszawa Dział Wysyłki: tel. 022 45 70 306, 022 652 27 01, fax 022 620 42 71 e-mail: biuro@bellona.pl Internet: http://www.bellona.pl www.ksiegarnia.bellona.pl ISBN 9788311106833

Dla Graeme’a

Historie życia Skąd ten ich głód? Jeśli to w ogóle głód. Może to raczej potrzeba władzy. Może po prostu chcemy rządzić – życiem, nieważne czyim. Przydają się jakieś zdjęcia. Ludzie nie mają już na nich wyboru – wybierz tego, rzuć tę. Ci, którzy wiedli owe życia, mieli różne szanse, ale większość przepuścili. Trzeba było wypatrzeć wtedy fotografa w krzakach, nie trzeba było jeść z otwartą buzią, nie trzeba było nosić bluzeczki bez ramiączek, nie trzeba było ziewać, nie trzeba było się śmiać: sztuczna szczęka nie prezentuje się ładnie. Więc ona tak wyglądała, mówimy, kojarząc zdjęcie z okresem płomiennego romansu. Twarz jak niedojedzona pizza, a to on, ten, co się gapi jej w dekolt? Co on takiego w niej widział, oprócz taniego obiadu? Już wtedy zaczynał łysieć. O co ten cały szum? Pracuję nad historią mojego własnego życia. Nie, nie – nie układam jej, dokonuję jej rozbioru. Przeważnie to kwestia właściwego montażu. Jeśli chcieliście ciągu narracji, trzeba było prosić wcześniej, kiedy jeszcze wszystko wiedziałam i bardzo chciałam opowiedzieć. Jeszcze zanim odkryłam zalety nożyczek, korzyści z zapałek. Przyszłam na świat. Tak bym kiedyś zaczęła. Ale ciach, ciach i już po matce i ojcu, biała wstążka papieru unoszona wiatrem, a na dokładkę dorzuceni dziadkowie. Spędziłam dzieciństwo. Tego też już wystarczy. Żegnajcie brudne sukieneczki, żegnajcie zdarte butki, przyczyno wielkich udręk, żegnajcie wybrudzone palcami łzy i kolana w strupach, i smutek przetarty na brzegach. Okres dorastania też można wyrzucić, z tą jego słoną, opaloną skórą, nieporadnością, marnymi romansami i okresowym wyciekaniem krwi. Jakie to było uczucie dyszeć ciężko, jak otumaniona lekami, ocierając się o obce skórzane płaszcze w bocznych uliczkach? Nie pamiętam. Kiedy już raz człowiek zacznie, robi się ciekawie. Otwiera się tyle przestrzeni. Trach, zmiąć, do ognia, za okno. Przyszłam na świat, dorastałam, studiowałam, kochałam, wyszłam za mąż, rodziłam, mówiłam, pisałam, już po wszystkim. Chodziłam, widziałam, robiłam. Żegnajcie walące się historyczne wieżyce, żegnajcie góry lodowe i wojenne pomniki, ci wszyscy młodzi mężczyźni z kamienia, z wywróconymi oczami, i ryzykowne podróże, gdzie aż roiło się od zarazków, i wątpliwe hotele, i drzwi, co otwierały się w obydwie strony, do środka i na zewnątrz. Żegnajcie przyjaciele i kochankowie, zniknęliście mi z oczu, zatarliście się, zamazali: wiem, że kiedyś nosiliście jakieś fryzury i opowiadaliście kawały, ale nie potrafię ich sobie przypomnieć. Do piachu z wami, moje mięciutkie kotki i pieski z mózgami z

futra, konie i myszy też: uwielbiałam was, całymi tuzinami, ale jak ja na was wołałam? Coś wreszcie się klaruje, jest mi lżej. Wreszcie odklejam się od zeszytów z wycinkami, od albumów, od pamiętników i dzienników, od przestrzeni, od czasu. Został ledwie akapit, ledwie zdanie, czy dwa, ledwie szept. Przyszłam na świat dawno temu. Przyszłam na świat. Przyszłam.

Sny z ubraniami O nie. Tylko nie to. Znowu sen z ubraniami. Śni mi się od pięćdziesięciu lat. Alejka za alejką, szafa za szafą, wieszak za wieszakiem pełne ubrań, ciągnących się w oddali, w poświacie jarzeniówek – tak krzykliwe i strojne, i peszące, a przez to ponure i opresyjne, jak sny starego palacza opium. Skąd u mnie przymus przebierania w tych strojach, plątania wieszaków, potykania się o tasiemki, zaczepiania o haczyk czy guzik, a wtedy pióra, cekiny i sztuczne perły odpadają na podłogę jak mrówki z płonącego drzewa? Co to za okazja? Na kim mam zrobić wrażenie? Czuć zapach niemytych pach. Wszystko już było noszone. Nic nie pasuje. Za małe, za duże, za cyklamenowe. Te falbanki, obręcze, marszczenia, usztywniane kołnierzyki, pelerynki z gładkiego aksamitu – żadne z tych przebrań nie należy do mnie. Ile mam lat w tej sukience? Mam jakiś biust? Czyim życiem żyję? Czyim życiem żyć mi się nie udaje?

Butelka – Chcę tylko być jak wszyscy inni – powiedziałam. – Ale nie jesteś – odparł. – Nie jesteś jak inni. – Dlaczego? – zapytałam. Na ogół raczej go słuchałam. Miał duży dar przekonywania. – Bo cię kocham. – I co? – Ja nie jestem każdy inny – powiedział. – Nikt nie jest – odparłam. – Widzisz – ciągnął – właśnie o to mi chodzi, nie jesteś jak wszyscy inni. Ty dostrzegasz szczegóły, bierzesz pod uwagę typowe właściwości, zauważasz tendencje. Właśnie takich cech szukam. – Próbujesz mnie uwieść? – zapytałam. – Nie. Uwiedzenie nastąpiło jakiś czas temu; nawet go nie zauważyłaś. Mamy to już za sobą. Teraz jesteśmy na etapie zatrudniania. Negocjujemy wynagrodzenie. – Co mam robić? – spytałam. – Oczywiście przespać się ze mną. Zobaczysz, warto. – I co jeszcze? – Cenię w ludziach lojalność. Pamiętaj, nie jesteś prawnikiem: nie próbuj wydymać klientów. – Nigdy bym tego nie zrobiła. Oni zawsze mają złą karmę. Co jeszcze? – To, co już i tak robisz. Zwykłe rutynowe sprawy. Powdychaj trochę dymu, pożuj wybrany materiał roślinny, zadaj kilka zagadek, napisz coś tam na liściach. Od czasu do czasu wypowiedz jakieś zaklęcie; oprowadź kilka krajoznawczych wycieczek po piekle. Podtrzymuj atmosferę instytucji. – Żadnych zabaw z wężami? Jeśli będą węże, nie dam rady. Mam fobię. – Węże były w zeszłym roku. – Dobrze. Gdzie mam podpisać? Ale zaraz – co dostanę w zamian? – Kobiety są takie interesowne. – Pytam poważnie. – Zmądrzejesz. To znaczy, będziesz mądrzejsza, niż jesteś. – To za mało. – Dobrze: dostaniesz nieśmiertelność. Proszę. Jest w tej butelce. Widzisz? – Ta kupka ziemi?

– Przyjrzyj się bliżej. – Aaa. Tak. Zawsze tak błyszczy? – Tylko na początku. – To na pewno nieśmiertelność? – Na pewno. Wystarczy jej trochę, żebyś zawsze miała głos. – Miała głos, czy była głosem? – Albo tak, albo tak. – No dobrze, w porządku, bardzo dziękuję. – Nie upuść butelki. Obchodź się z nią ostrożnie. Musisz uważać na takie rzeczy, często potrafią rozrosnąć się w bardzo duże. Wielkie jak niebo. Mogą cię wciągnąć, zanim się zorientujesz. Tak zwany efekt próżniowy. Postaw ją teraz, tam w rogu, zrzuć ten ciężki płaszcz i mnie obejmij... – Kręci mi się w głowie. I to coraz bardziej. Za dużo zjadłam na obiad. Chyba wrócę do domu i się położę. – Tutaj się połóż! Jesteś mi coś winna, pamiętasz? Nie ma jak teraźniejszość. Poderżnij gardło, wylej ofiarne wino, opróżnij umysł, zrób dla mnie nieco miejsca, pomyśl o jaskiniach... – Auć. Puszczaj! Nie mam czym oddychać. Brakuje mi powietrza. Może w przyszłym tygodniu? – Nie kochasz mnie? – Nie o to chodzi. Tylko, że – naprawdę jesteś tym, za kogo się podajesz? – Jestem, który jestem. Jestem także tym, za kogo ty mnie uważasz. Tak to już jest z bogami, a ja w końcu jestem bogiem. – Czyli nic nie znaczysz. Istniejesz tylko w mojej głowie. Jesteś – jesteś niczym. – Mniej więcej. – Tak myślałam. Zaczekaj, wróć! – Nie jestem głupi, rozumiem słowo nie. – Nie chciałam być niedelikatna. Porozmawiajmy. – Nie możesz rozmawiać z niczym. – Ale...

Nieprzebyty las Osoba, o którą pani chodzi, zgubiła się. Taki widzę obraz. On myśli, że zgubił się w samym środku nieprzebytego lasu. W głowie ma pełno drzew. Gałęzi, na które wpada. Cierni, w które się zaplątał. Ścieżek prowadzących donikąd. Zwierząt, które drwią z niego i uciekają. Tu i ówdzie mignie przelotnie dziewica ubrana w suknię z jakiejś białej gazy. Widzę też insekty, żądlące. Paskudna sprawa. Słońce już zachodzi. Cienie kładą się coraz ciemniejsze. Chyba gorzej już nie mógł trafić. Nagle zjawia się pani. Którędy tam pani weszła? Nie potrafi się pani oprzeć takiej okazji – takiej okazji jak on. Niektórzy uznaliby to za wtrącanie się w nieswoje sprawy, ale według pani to szczera chęć pomocy. Przepraszam za moją otwartość, ja tylko przekazuję. Proszę, opuszcza się pani coraz niżej w różowawym obłoku, jarząc się jak słaba żarówka albo akwarium w jakimś tandetnym barze. Z ramion wyrastają pani pióra, z ciała wystrzelają promienie światła, srebrno-złote konfetti opada z pani jak metaliczny łupież. Nie przychodzi pani do głowy, że suknia pokryta jest maleńkimi haczykami na ryby. Na niektórych z nich ciągle jeszcze wisi przynęta: skrzydełka świerszczy, odwłoki robaków, stare kwity wpłat bankowych. Proszę, proszę – mówi pani. Tu machnie pani ręką, tam skinie czarodziejską różdżką – taką z przezroczystego plastiku z miniaturką samochodu w środku, który potrząśnięty pływa w górę i w dół w migotliwym płynie – i ciernie znikają. Słońce odwraca bieg, ścieżki prostują się, nastaje świt. Voilà – mówi pani. – Masz zapłacone długi, problemy emocjonalne rozwiązane, wyleczone wszystkie choroby. Co więcej, wszelkie smutki dzieciństwa – te, które hamowały twój rozwój i w których grzęzłeś jak w błocie – zostały wymazane. Teraz możesz już ruszać do przodu. On patrzy na panią z wdzięcznością. Z czym mam ruszać do przodu? – pyta. To nie wiesz? – pyta pani w odpowiedzi, ze skrywaną irytacją. Zjawiłam się aż w tych głupich zaroślach, zadałam sobie tyle trudu, uprzątnęłam ci całe życie ze śmieci, a ty ciągle nie wiesz? Jakoś niewiele rozumiesz – stwierdza. – Po pierwsze, dlaczego w ogóle myślałaś, że zgubiłem się w lesie?

Zachęcanie młodzieży Postanowiłam zachęcać młodzież. Kiedyś bym nie zachęcała, ale teraz nie mam już nic do stracenia. Młodzież nie jest dla mnie rywalem. Ryby nie są rywalami kamieni. Zatem będę jej wielkodusznie rozdawać zachęty. Będę ją zachęcać en masse. Obsypywać zachętami jak ryżem na ślubie. Stanowią młodzież, rzeczownik zbiorowy, jak elektorat. Będę zachęcać ich absolutnie wszystkich, czy zasługują, czy nie. Zresztą i tak ich nie odróżniam. Stanę zatem i będę wznosiła ogólne zawołania, jak ślepy na meczu futbolu: trzeba wrzawy, fal wrzasku, okrzyków zagrzewających do boju, aby natchnąć ich do większych starań, a kogo obchodzi po czyjej stronie i z jakim skutkiem? Nie chodzi mi o tych bardzo młodziutkich, którzy ciągle mogą wypinać brzuchy, nie narażając się na drwiny. Ich pancerzem jest nuda: dla nich jestem dymkiem, w którym powinny być jakieś słowa, ale nie ma. Nie. Chodzi mi o tych młodych, którzy niedawno przejrzeli na oczy, tych z ambicją i dopiero co zrodzonym brakiem pewności siebie, tych, którzy nauczyli się na własnej skórze, że w dziewięciu przypadkach na dziesięć marzenia są nierealne. Jakże są wtedy rozczarowani! I jeśli – i kiedy odniosą swój pierwszy sukces, jak się robią nerwowi! Zaczynają cierpieć na bezsenność albo klaustrofobię, albo bulimię, albo na lęk wysokości. Teraz będą musieli sami dorosnąć do własnych wyobrażeń. Fatalnie. Ale proszę, chętnie pomogę! Rozdam wokół zachętę, ciasteczko dla każdego. No właśnie, młodzi. Czym jest wielki, głupi, nieskładny mętlik, jakiego właśnie narobiliście – powiem inaczej – czymże jest zrozumiały ludzki błąd, jeśli nie kształcącym doświadczeniem? Spróbujcie jeszcze raz! Spełniajcie swoje marzenia! Nie ma rzeczy niemożliwych! Jaką jestem teraz wspaniałą, wielkoduszną osobą, dużo bardziej życzliwą niż wtedy, kiedy sama ledwo co zakończyłam bycie młodą. Wtedy byłam surowa, bardzo wymagająca, jeśli chodzi o własne standardy. Młodym – tak czułam – pozwala się na stanowczo zbyt wiele, ze mną też tak było. Ale teraz jestem uosobieniem wielkoduszności. Słodko uśmiecham się i wspomagam. Gdy się głębiej zastanowić, moje motywy nie są może aż tak czyste, jak się wydaje. Są mętne. Pokrętne. Łapię czasem własny obraz, wewnętrznym okiem, które nie zawsze pozwala na błogą samotność, i widzę, że zachowuję się podejrzanie. Skradam się od krzaka do krzaka, na skraju ciemnego lasu, wystawiam głowę. Hej, hej! Młody! Tutaj! Wołam, kiwając palcem, coraz bardziej guzowatym. Tak, właśnie tutaj! Oto wystawna

chatka z piernika, a ze światełek ułożone twoje imię. Może wejdziesz do środka? Nie chciałbyś zatrzymać chatki dla siebie, napchać się do syta cukrową sławą? Pewnie, że byś chciał! Nie będę ich jednak tuczyła w klatkach. Nie będę w nich wpychała zatrutych owoców. Nie zmienię ich w mechaniczne obrazy ani w mówiące cienie. Nie wysączę z nich całej krwi. Wszystko to zrobią sobie sami.

Głos Zostałam obdarowana darem głosu. Tak mówili o mnie ludzie. Pielęgnowałam swój głos, bo wstyd byłoby zmarnować taki dar. Wyobrażałam sobie ten głos jako cieplarnianą roślinę, jakąś wspaniałą, z błyszczącym listowiem, ze słowem bulwiasta w nazwie, a wieczorami pachnącą piżmem. Pilnowałam, by zapewniać głosowi odpowiednią temperaturę, odpowiedni stopień wilgotności i właściwy klimat. Koiłam jego lęki; mówiłam, by nie drżał. Odżywiałam go, szkoliłam, patrzyłam, jak wspina się po mojej szyi niczym winorośl. Głos rozkwitał. Ludzie mówili, że dorosłam do swojego głosu. Niedługo potem moja osoba, czy też raczej mój głos stał się poszukiwany. Wszędzie chodziliśmy razem. Ludzie widzieli mnie, ja widziałam swój głos, wydymający się z przodu mojego ciała jak przejrzysta zielonkawa błona rozrechotanej żaby. Mój głos adorowano. Obrzucano go bukietami. Obdarowywano pieniędzmi. Mężczyźni padali przed nim na kolana. Oklaski fruwały wokół niego jak stada czerwonych ptaków. Zalewały nas kaskady zaproszeń na występy. Chciały nas wszystkie najlepsze sale i to wszystkie naraz, bowiem, jak mówili ludzie – choć nie do mnie – mój głos pozostanie tak wspaniały tylko przez pewien czas. Potem, jak to z głosami bywa, zacznie usychać. W końcu odpadnie i zostanę sama, ogołocona – uschły krzew, odnośnik na dole strony. To usychanie już się zaczęło. Jak dotąd tylko ja je dostrzegłam. Jest już w moim głosie maluteńka fałdka, tycia zmarszczka. Wdarł się we mnie strach, igła z eterem, wkłuwająca się w coś, co u innych byłoby sercem. Teraz jest wieczór; zapalają się neony, na ulicach rośnie podniecenie. Siedzimy w pokoju hotelowym, mój głos i ja; lub też raczej w hotelowym apartamencie, nadal bowiem proponują nam jedynie to, co najlepsze. Zbieramy razem siły. Ile jeszcze zostało mi życia? To znaczy ile jeszcze zostało z tego, co zostało: głos zabrał większość. Ja dałam mu całą swoją miłość, ale to tylko głos, nigdy nie odwzajemni miłości. Choć już zaczął niszczeć, mój głos nadal jest chciwy jak zawsze. Jeszcze bardziej chciwy: chce coraz więcej, więcej i więcej, więcej wszystkiego, co miał do tej pory. Nie puści mnie tak łatwo. Niedługo oboje będziemy musieli już wyjść. Weźmiemy udział w prześwietnej imprezie, on i ja, skuci ze sobą jak zawsze. Założę jego ulubioną suknię, jego ulubiony

naszyjnik. Owinę wokół niego futro, żeby chronić go przed przeciągami. Potem zejdziemy do foyer, lśniąc jak lód, a głos będzie wczepiony w moją szyję jak niewidzialny wampir.

Żadnych zdjęć Żadnych zdjęć. Już ich wystarczy. Żadnych więcej cieni, które rzucam przez światło na kartkę papieru, na kwadraty plastiku. Koniec z moimi oczami, ustami, nosami, nastrojami pod niekorzystnym kątem. Żadnych więcej ziewnięć, zębów, zmarszczek. Cierpię na własną wielokrotność. Dwa czy trzy obrazy już by starczyły, albo cztery, albo pięć. Akurat tyle, by mieć ustalone pojęcie: to ona. Ale tak jestem rozwodniona, pokryta zmarszczkami jak woda, z chwili na chwilę rozpuszczam się w moich innych ja. Kiedy patrzysz na kolejną stronę – znowu masz mętlik w głowie. Znasz mnie zbyt dobrze, by mnie znać. Lub może nie zbyt dobrze: zbyt bardzo.

Opowieści sieroce i) Jak rączo sieroty stawiają żagle! Ledwie strzał z pistoletu startowego, a już śmigają! Ich łodzie zwinniejsze, ich linie smuklejsze niż nasze niezgrabne barki. Nie ciągną kotwic, nie wloką balastu, wyrzucają cały bagaż za burtę, a jedyna bandera na ich maszcie nie ma barw. Nic dziwnego, że wypływają z zatoki przed całą resztą, nic dziwnego, że tak chyżo opływają przylądek. Ale potem co? Nie będą płynąć stałym kursem, nie będą grać według wiadomych reguł, gardzą nagrodą. Płyną na otwarte morze. Żeglują w stronę słońca. Już ich nie ma. ii) Sieroty mają złe doświadczenia: w oborach, piwnicach, samochodach, leśnych chatach, na pustych polach, w pustych klasach. To dlatego, że są tak kuszące. To dlatego, że są tak skrzywdzone. To dlatego, że są tak wychudłe. To dlatego, że tak łatwo je złamać. To dlatego, że są do dyspozycji. To dlatego, że są tak zmysłowe. To dlatego, że nikt nie uwierzy ich słowom. iii) Sieroty ustawiają się w kolejce po kaszkę. Wszystkie rodzaje sierot – sieroty z wypadków samochodowych, sieroty z katastrof na morzu, sieroty po atakach serca, sieroty po matkach bez ślubu, sieroty wojenne – wszystkim zapewniamy kaszkę, z dobroci naszych serc. Nie dostają dużo, łyżkę tu, łyżkę tam, ale tak to już jest w sierocińcach. Czekają na tę łyżkę, stojąc cichutko w swoich tanich szarych mundurkach, które także im zapewniamy. Jakże jesteśmy dobroduszni, jak się czujemy szlachetni! Pewnego dnia sieroty zaczynają walić swoimi tanimi blaszanymi łyżkami w tanie blaszane talerze. Mówiono im, że mają być wdzięczne, zobowiązane, nie mają być chciwe, ale one chcą więcej. Chcą coraz więcej i więcej, i więcej. Chcą tego, co my mamy! Jak one śmieją? Jak mają czelność wymachiwać przed nami swoim głodem jak mieczem? iv) Jak mają na imię? Imiona są umowne, a imiona sierot są bardziej umowne niż większość innych. Wymyślają swoje imiona po drodze. Mówcie do mnie Izmael, mówią. Albo: Mówcie do mnie Izmael, ale mówcie często. Albo też: Nie mówcie do mnie Izmael, mówcie Anonim. Mówcie do mnie Bezimienny. Mówcie do mnie Na Próżno. Z sierot są tacy flirciarze, poderwą każdego, a potem drą książki telefoniczne, rzucają na oślep. Nie znają litości.

v) Nie jesteście moimi prawdziwymi rodzicami – myślało każde dziecko. – Nie jestem waszym prawdziwym dzieckiem. Ale z sierotami to prawda. Jakaż to wolność, swobodnie dłubać w nosie przy wszystkich! Przed sierotami wszystkie drogi stoją otworem. Dla sierot wszystkie drogi nie są drogami z wyboru. Dla sierot wszystkie drogi są konieczne. Nie sposób wyrzucić ich z domu. One już z domu wyszły. Jadą autostopem przez życie, jedna niezobowiązująca podwózka za drugą. Kierują się regułą kciuka. vi) Z drugiej strony jakie to smutne poruszać się jak ślimak, bardzo szybki ślimak, niemniej jednak ślimak, bez żadnego domu oprócz tego na grzbiecie, czyli pustej muszli. Dom wypełniony wyłącznie tobą samym. Ciężka jest taka lekkość. Przygniatająca taka pustka. vii) Lecz jaką miłość wzbudzają te sieroty! Sieroce maleństwa zostawiane w reklamówkach, na schodach, na zimnie. Sieroce maleństwa zostawiane w koszykach, pod liśćmi kapusty, przez ptaki, przez amorki, przez gnomy. Ludzie ustawiają się po nie w kolejce, aż zezowaci z litości, z pieniędzmi w kieszeniach, z wilgotnymi chusteczkami w zaciśniętych dłoniach, z ratunkiem w myślach, z kocykami w plecakach, z otwartymi ciepłymi ramionami, czekając, by sieroty w nie wziąć. Skąd się tu wziąłeś, kochany skarbie? Z ciemności. Z przestrachu. viii) Niemniej jednak ostrzega się nas przed nimi, przed tymi sierotami. Są cwane, są chytre. Trudno się o nich czegokolwiek dowiedzieć. Kim byli ich rodzice? Ryglujcie drzwi, chowajcie srebra! Jeśli znajdziecie niemowlę w sitowiu, zostawcie! Nie zapraszajcie sierot za próg! Poderżną wam gardło za marny grosz, uciekną z waszą córką, uwiodą wam syna, zrujnują dom, bo tam dom twój, gdzie serce twoje, a sieroty są bez serca. ix) Nie, coś wam się pomyliło. To zupełnie nie tak. Sieroty nie kradną, tylko są kradzione; nie zabijają, tylko są zabijane. Widać, gdzie sieroty się błąkały, po śladach, jakie zostawiają: po okruszkach chleba w lesie, kropelkach krwi, łzach, które zmieniły się w małe białe grzybki, kopczykach kruchych kości pośród korzeni i mchu. Czytajcie statystyki: wcale nie mają w życiu wielkich szans. Macochy żądają ich języków na tacy; ojcowie zwiali z miasta; wujowie wysłali zbirów z poduszkami, by udusili je we śnie. To tylko w książkach – w niektórych książkach – szczodrzy dobroczyńcy zjawiają się w jednej chwili, by uratować sieroty przed siłami zła, które przeciw nim powstały. Co to za siły? Spójrz w magiczne lustro, czytelniku drogi. Zajrzyj głęboko w niezmąconą studnię życzeń. Zapytaj sam siebie.

x) Chociaż właściwie to dobra wymówka, osierocenie. Wszystko tłumaczy – każdy błąd, czy fałszywy krok. Jak stwierdzał Sherlock Holmes: Nie miała matki, która wspierałaby radą. Jakże my tego pragniemy, tego braku rad! Również naszym udziałem mogła być nierozwaga. Namiętne romanse. Szalone przygody. Oczywiście, jesteśmy wdzięczni za stateczne wychowanie, za hordy pouczających krewnych, za przygody ocieplane wełnianą podszewką, za brak dramatycznych wątków. Ale i tak w każdym z nas gdzieś w głębi kryje się zawiść. Dlaczego nic interesującego nigdy nie przytrafia się nam, takim rozpieszczonym? Dlaczego wszystkie ciekawe kwestie trafiły do sierot? xi) Zaczynają teraz nadchodzić listy, od sierot. – Jak mogliście potraktować sierocy los tak lekceważąco? – będą pytać. – Nie rozumiecie, jak to jest być sierotą. Jesteście jak ci, co szydzą z takich bez nóg. Jesteście bezmyślni i okrutni. Traktujecie nas po macoszemu. Ależ tak, drogie sieroty. Rozumiem, dlaczego możecie tak się czuć. Lecz zauważanie czegoś nie oznacza krytycznego osądu. Wszelkie obserwacje na temat życia są przykre, bo życie jest przykre. Ubolewam nad tym, ale nic nie poradzę. (Pomyślcie też: To do braku wszystko napływa, to w nieobecności wszystko rozkwita. To wy, nie my, zawsze byliście dziećmi bogów.)

Brama Spodziewałeś się drogi, rzeki, łódki, bramy, strażnika. Wszystko to zorganizowano, choć nie tak, jak sobie wyobrażałeś. Drogi nie sposób było odróżnić od wielu chodników wydeptanych mozolnie w tę i z powrotem: lany beton i brudy jak zwykle – zaschła guma do żucia, niedawne strzyknięcie śliną, tu i ówdzie psia kupa. Bolały cię już nogi – czyje miałeś wtedy buty? – ale nie było gdzie usiąść. Rzeka, kiedy do niej doszedłeś, była kanałem, zastałą wodą pełną glonów i unoszących się plastikowych torebek. Cumowała tam zniszczona barka, ale nie prowadziła do niej żadna ścieżka. Zamiast tego chodnik poprowadził cię przez wielki żelazny most, pomalowany na szaro. Potem doszedłeś do muru z czerwonej cegły, który ciągnął się dość długo. Na murze porozklejane były plakaty – afisz jakiejś sztuki albo filmu – ten sam, powielony. Była na nim kobieta o zdziwionym wyrazie twarzy, z dłonią podniesioną, jakby w obronnym geście, wielki napis na niebiesko i pomarańczowo i linijki drobniejszym drukiem: pochlebne cytaty z gazet, bez wątpienia, ale jakoś nie mogłeś ich przeczytać. Oprócz plakatów na ceglanym murze wypisane były sprayem nazwiska – żadnego nie znałeś – i jaskraworóżowy znak, który przypominał zwierzątka, jakie klauni na kinderbalach skręcają z baloników. W końcu dochodziło się do bramy. Były w niej drzwi, stalowe drzwi w ceglanym murze. Powgniatane, jakby ludzie kopali w nie buciorami. O drzwi opierał się strażnik. Wyglądał jak człowiek, który od kilku lat żyje jak włóczęga. Stare dżinsy, kilkudniowy zarost, rozklejające się sandały; u stóp przedarty plecak. Wreszcie się tu zjawiłeś – powiedział. – To twoje rzeczy. Przechowałem je dla ciebie. Moje rzeczy? – zapytałeś. Przyjrzałeś się plecakowi. Nie wyglądał znajomo. Co miał na myśli, mówiąc „rzeczy”? Szczoteczkę do zębów, bieliznę? Rzeczy, które zachowałeś – powiedział. – Na tę okazję. Podniosłeś plecak. Był bardzo lekki. Zastanawiałeś się, czy jest w nim kanapka. Nie byłeś głodny, ale mogłeś poczuć głód później. Zbadałeś drzwi. Nie było w nich okienka. Nie było zamka. Mam tam wejść? – zapytałeś. Najpierw muszę ci zadać kilka pytań – odparł. – Pomyśl dobrze, zanim odpowiesz. Zgoda – odrzekłeś. Chyba wiedziałeś, co to za pytania: poprosi cię, żebyś zdał mu sprawę ze swoich poczynań i bez ogródek przyznał się do złych uczynków. Pomyślałeś, że jesteś gotów. Nie byłeś idealny, ale przecież nikt nie oczekiwał ideału. Na pewno

nie, bo inaczej kogo w ogóle wpuszczaliby do środka? Oto pytania – powiedział. – Jaki jest twój ulubiony kolor? Kochałeś swojego kota? Znalazłeś kiedyś monetę na chodniku? Byłeś szczęśliwy? Nagle jest czas teraźniejszy. Pierwsze pytanie zbija cię z tropu. Masz ulubiony kolor, czy nie? Nie pamiętasz. Wszystko, co chciałeś powiedzieć na swoją obronę, zupełnie wyleciało ci z głowy. Zaczyna wiać wiatr: pomięte plakaty wirują wzdłuż ulicy, otwarte usta, ręce, oczy. Może powinieneś otworzyć plecak? Nigdy nie miałeś kota. Co mają do tego monety? To musi być jakaś pomyłka.

Butelka II Nadstaw bliżej ucha. Drugie zakryj dłonią. Pomyśl o muszlach. Właśnie. Teraz mnie słyszysz. Chyba cię to zaskoczyło, odkrycie, że w butelce jest jakiś głos. Myślałeś, że kupujesz jakąś osobliwość, bo większość ludzi tak określiłaby okrągły w kształcie, szklany przedmiot, ozdobny, zakurzony, staromodny, wypełniony warstwami kolorowego piasku. Taka jakaś ozdoba. Taka jakaś pamiątka z miejsca, w którym tak naprawdę nigdy nie byłeś. Potem zobaczyłeś, że wewnątrz butli zatkanej korkiem rusza się piach. Najpierw pomyślałeś, że może to trzęsienie ziemi, niewielkie, takie, od którego ledwie brzęczą filiżanki. Ale nie. Patrzyłeś uważnie. Nie myliłeś się: tak, widziałeś falowanie, drżenie, maleńką falkę na liliowym piasku. Może jakiś owad. Wyjąłeś korek. Właśnie wtedy usłyszałeś głos. A dokładnie mój głos. Świszczący głos, jak szelest starych łusek zboża poruszanych wiatrem albo suszonych liści, leżących w pieczarze przez całe eony. Syczenie, jakby para niespokojnie strzelała szczeliną w mokrym błocie. Podziemny odgłos, skrycie szepczący o nieznanych naporach, o nieznanych siłach. Kuszący szept. Pytaj, o co tylko chcesz – głos ten, mój głos, zapewniał. – Pytaj, a odpowiem. Twoje kluczyki? Są pod łóżkiem. Twoje akcje? Widzę złoto, ale czy jest twoje? Twoja śmierć, kiedy i gdzie? Głos proponował ci wiedzę, ale też i strach. Strach jest synonimem przyszłości, a przyszłość składa się z wielu rozwidleń, a właściwie z wielu rozwidlających się dróg, bo drogi rozwidlają się bez przerwy, jak powolna błyskawica. Droga to proces, nie miejsce. Mogę dotknąć koniuszkami palców tej drogi, tych dróg, tych drżących rozgałęzień, moimi koniuszkami palców, tak teraz delikatnymi i pajęczymi. Jak do tego doszło? Jak znalazłam się w moim obecnym pajęczym stanie. Kiedyś byłam młoda, byłam piękna, byłam ceniona, miałam barwne szaty i niezwykłe zdolności. W pieczarach wygłaszałam przepowiednie: tworzyły się kolejki, listy oczekujących. Jak

to się stało, że jestem taka drobniutka, taka przezroczysta, taka wątła, taka szepcząca? Jak to się stało, że zamknięto mnie w butelce? To niezwykła historia, niewiarygodna historia, historia, która nie mogłaby się dzisiaj wydarzyć. Nadal chyba sama w nią nie wierzę, choć opowiem każdemu, kto zechce słuchać. Czyli teraz tobie. Nie jestem osobliwością, druhu mój. Lub też jestem, ale trzeba by dodać, że jedyną w swoim rodzaju, najwspanialszą ze wszystkich. Tylko najciekawsi nabywają takie osobliwości. A ty jesteś ciekawą osobą, zaglądasz do apteczek w łazienkach ludzi, których prawie nie znasz, jesteś zapalonym słuchaczem, lubisz się przysłuchiwać, słuchasz wszystkiego. Rozumiem cię: ja też byłam kiedyś ciekawa jak ty. Obydwoje należymy do osób, które wyjmują korki z butelek. Nie z butelek wina: z butelek piasku.

Zimowa opowieść Dawno, dawno temu, mówisz, były sobie rogate zarazki. Mieszkały w toalecie i można je było zwalczyć tylko wiadrami chloru. Pijąc taki chlor, można było popełnić samobójstwo i kilka kobiet tak zrobiło. Młodzież patrzy na ciebie z podziwem szeroko otwartymi oczami. Albo może patrzy na ciebie z góry: wyrosła na bardzo wysoką. Na ile młodzi są dzisiaj młodzi? To zależy. Niektórzy z nich wcale nie są tacy młodzi. Ale nadal są łatwowierni, bo tam, wtedy, dawno, dawno temu, ty byłaś na świecie, a ich jeszcze nie było. I to nie wszystko – mówisz – podoba ci się to – wtedy nie było żadnych gołych brzuchów i tylko marynarze albo skazańcy mieli tatuaże. Nie było telefonów, nie było szczepionek; więc nie można było wezwać lekarza, kiedy ktoś umierał na pękające gruczoły, na puchlinę brzuszną, na pajęczynę w gardle, na gorączkę mózgową. Jeśli odbyłaś stosunek bez zabezpieczeń, nos odpadał ci dużo szybciej, niż odpada teraz. Młodzi słuchają dalej. Czy ci wierzą? Czy to, co mówisz jest dla nich wystarczająco sensacyjne? Masz wielką nadzieję. Jeśli byłaś kobietą zamężną, życie kończyło się dla ciebie po trzydziestce – mówisz. – Byłaś skazana na suknię w rzucik i elastyczny pas, i musiałaś siedzieć w bujanym fotelu na ganku – wtedy jeszcze były ganki – wachlując się, bo nie było klimatyzacji, i rozmawiać o swoim płaskostopiu, o rwie kulszowej, o żylakach i o tym, jak twój mąż chrapie i czyje koszule musisz prasować co czwartek – całe góry koszul. Wszystko to było metaforą nieudanego seksu. Na to tu i ówdzie rozlega się chichot. Ale ty nie chcesz, żeby przeszłość traktowano niepoważnie: jej koszt był zbyt wysoki. Przeszłość zasługuje na szacunek. Czas więc wytoczyć ciężkie działa. Teraz opowiem wam o bryzolu – mówisz, ściszając głos, kiedy twarze wokół, i tak już blade, stają się szare jak popiół. – Tak – o bryzolu! O bryzolu, lewatywach i strzykawkach z gruszkowatą końcówką, używanych do, jak to nazywano, „higieny kobiecej” – te trzy sprawy wcale nie są takie niepowiązane – mówisz pełnym napięcia szeptem. Zafascynowana młodzież już teraz wpatruje się w ciebie z przerażeniem, jakbyś miała oderwać sobie jedną nogę, ukazując zielony, omszały kikut po amputacji. Opowieści wojennych, tego chcą – opowieści wojennych i obrzydliwych jadłospisów. Chcą cierpienia i szram. Opowiesz im o kotletach pożarskich? To chyba jednak byłoby zbyt dużo. Zresztą i tak zafundowałaś sobie sporo przeżyć