I
Niemal od roku fotografuje porzucone rzeczy. Robi to co
najmniej dwa razy dziennie, czasami nawet sześć, siedem, za
każdym razem wchodzi z ekipą do innego domu, natrafia na
przedmioty, niepotrzebne rzeczy pozostawione przez rodziny,
które odeszły. Ludzie wyszli stamtąd w pośpiechu, z poczuciem
wstydu i zagubienia i gdziekolwiek teraz przebywają (jeśli
znaleźli jakieś miejsce do życia i nie koczują na ulicy), ich
mieszkania są z pewnością mniejsze niż domy, które utracili.
Każdy dom to historia jakiegoś upadku - bankructwa,
niewypłacalności, zadłużenia, licytacji — on wziął na siebie
obowiązek, by zachować ostatnie ślady pojedynczych ludzkich
istnień i pokazać, że kiedyś żyły tu rodziny, że duchy ludzi,
których nigdy nie zobaczy i nie pozna, są w porzuconych
rzeczach walających się po ich opuszczonych domach.
Tę czynność nazywają opróżnianiem mieszkań, on należy do
czteroosobowej załogi zatrudnionej przez Dunbar Realty
Corporation współpracującą z lokalnymi bankami,
które teraz są właścicielami pustych posesji. Na ciągnących
się bez końca równinach południowej Florydy pełno jest
osieroconych budynków, które banki chcą jak najszybciej
sprzedać, więc wolne od mieszkańców domy muszą zostać
oczyszczone, wyremontowane i przygotowane dla potencjalnych
nabywców. W czasach ekonomicznej zapaści i agresywnej,
wszechobecnej biedy opróżnianie mieszkań jest jednym z
nielicznych rozkwitających interesów w okolicy. Bez wątpienia
miał szczęście, że na to trafił. Nie wie, jak długo wytrzyma, ale
płacą mu uczciwie i w całym tym świecie, gdzie coraz trudniej o
jakąkolwiek pracę, to zajęcie jest naprawdę niezłe.
Na początku przeżywał wstrząs na widok nieładu, brudu,
zapuszczenia. Rzadko trafia się dom pozostawiony przez
ostatnich właścicieli w przyzwoitym stanie. O wiele częściej w
oczy rzucają się przejawy gniewu i agresji, wybuchy
przedziwnego wandalizmu na odchodnym — począwszy od
odkręconych kranów w przelewających się umywalkach i
wannach po porozwalane albo pokryte obscenicznymi graffiti
ściany, czasem całe w dziurach od kul, wyrwane miedziane rury,
dywany polane wybielaczem, odchody na podłodze w salonie.
Może są to krańcowe przypadki, akty zniszczenia wyzwolone
gniewem ludzi odartych z własności, odrażające, lecz zrozumiałe
przejawy rozpaczy. Nawet jeśli wchodząc, nie zawsze odczuwa
wstręt, nigdy nie otwiera drzwi bez uczucia strachu. Pierwszą
rzeczą, z jaką się nieuchronnie styka, jest zapach, w nozdrza
wdziera się kwaśne powietrze, mieszanina woni wszechobecnej
stęchlizny, zepsutego mleka, kociego żwirku, zarośniętych
brudem
muszli klozetowych, gnijącego na stole w kuchni jedzenia.
Strumień świeżego powietrza płynący przez otwarte okna nie jest
w stanie wywiać zapachów i nawet najbardziej drobiazgowe
opróżnienie pomieszczeń nie usuwa odoru klęski.
Potem zawsze przychodzi kolej na przedmioty, zapomniany
dobytek, porzucone rzeczy. Dziś jego zdjęcia można liczyć
w tysiącach, w puchnących archiwach zebrał fotografie, na
których są książki, buty, obrazy olejne, pianina i tostery, lalki,
filiżanki do herbaty, brudne skarpetki, telewizory i gry
planszowe, eleganckie suknie i rakiety do tenisa, kanapy,
jedwabna bielizna, młotki, pinezki, plastikowe figurki postaci
filmowych, szminki, zabawki, wypłowiałe materace, widelce i
noże, żetony do pokera, zbiór znaczków i martwy kanarek na dnie
klatki. Nie ma pojęcia, dlaczego odczuwa potrzebę robienia tych
zdjęć. Wie, że to nikomu nic nie przynoszące, bezsensowne
zajęcie, a jednak za każdym razem, gdy wchodzi do jakiegoś
domu, doznaje uczucia, że przedmioty wołają do niego, zwracają
się głosem ludzi, których tu nie ma, proszą go o ostatnie
spojrzenie, zanim zostaną wywiezione. Pozostali członkowie
ekipy żartują z jego obsesyjnego fotografowania, ale on na to nie
zważa. Nie liczy się z ich opiniami, gardzi tymi ludźmi. Tępawy
Victor, szef ekipy; jąkający się gaduła Paco; gruby Freddy, który
sapie - trzej muszkieterowie od przeznaczenia. Według prawa
wszystkie przedmioty stanowiące jakąś wartość muszą zostać
zwrócone bankowi, który zobowiązany jest oddać je
właścicielom, ale jego koledzy biorą, co im się podoba, i nie mają
z tego powodu żadnych wyrzutów
sumienia. Uważają, że jest głupi, skoro nie obchodzą go żadne
łupy - butelki whisky, radia, odtwarzacze CD, sprzęt łuczniczy,
pisma porno - on chce tylko robić swoje zdjęcia, nie potrzebuje
rzeczy, dla niego ważne są zdjęcia rzeczy. Od jakiegoś' czasu
postanowił, że w pracy będzie się starał jak najmniej odzywać.
Paco z Freddym zaczęli o nim mówić El Mudo.
Ma dwadzieścia osiem lat i jest świadomy braku
jakichkolwiek ambicji. Nie przejawia ambicji w związku z żadną
konkretną dziedziną ani nie ma pojęcia, co powinien dać z siebie,
aby zadbać o bezpieczną przyszłość. Wie, że długo nie zostanie
na Florydzie, że bliska jest chwila, kiedy znowu odczuje potrzebę
pójścia dalej, i póki potrzeba nie przerodzi się w czyn, jest
zadowolony z teraźniejszości i nie ma zamiaru wybiegać myślą
naprzód. Jeśli w ciągu siedmiu i pół roku, które upłynęły, odkąd
porzucił college i poszedł własną drogą, udało mu się cokolwiek
osiągnąć, to jest to zdolność do życia w teraźniejszości, do
ograniczenia się do tu i teraz, i mimo że nie jest to najbardziej
chwalebne osiągnięcie, jakie można sobie wyobrazić, wymagało
od niego dużej dyscypliny i samokontroli. By nie mieć żadnych
planów, czyli nie mieć tęsknot i nadziei, być zadowolonym z
tego, co niesie los, by przyjmować, co wydziela ci świat od
jednego wschodu słońca do drugiego - aby tak właśnie żyć,
musisz chcieć bardzo mało, tak mało, jak jest to w ludzkiej mocy.
Stopniowo ograniczał swoje pragnienia, aż zbliżył się do
absolutnego minimum. Całkowicie rzucił picie i palenie, nie
chodzi do restauracji, nie posiada radia, telewizora ani
komputera. Chętnie zamieniłby samochód na rower, ale nie
może, bo do pracy musi pokonywać dużą odległość. Telefon
komórkowy, który ma stale w kieszeni, też z najwyższą chęcią
wyrzuciłby na śmietnik, lecz w pracy nie może się obejść bez
niego. Aparat cyfrowy był raczej słabością, ale czuje, że przy
całym trudzie i monotonii pracy w jakiś sposób ocala mu życie.
Czynsz płaci niski, bo wynajmuje małe mieszkanie w biednej
dzielnicy, i poza wydatkami na podstawowe potrzeby jedynym
luksusem, na jaki sobie pozwala, jest kupowanie książek, w
miękkich oprawach, głównie powieści, amerykańskich,
brytyjskich, tłumaczonych z obcych języków, w sumie jednak
książki nie są aż takim luksusem, raczej koniecznością, bo
czytanie stało się uzależnieniem, z którego nie ma ochoty się
wyleczyć.
Gdyby nie dziewczyna, prawdopodobnie wyjechałby jeszcze
przed końcem miesiąca. Ma wystarczające oszczędności, żeby
przenieść się, dokąd zechce, i już wie, że do tego stopnia nasycił
się słońcem Florydy, by przekonać się, że bardziej szkodzi duszy,
niż w czymkolwiek pomaga. Uważa, że słońce jest w swojej
naturze makiaweliczne, ma w sobie jakąś hipokryzję, a jego
światło niczego nie rozjaśnia, tylko zaciemnia - oślepia tępym,
jaskrawym blaskiem, osacza masą oparów wilgoci, wprowadza w
stan niepokoju, kiedy tworzy miraże i fale drgającego nicością
powietrza. Samo w sobie jest błyskiem i lśnieniem, ale nie daje
niczego wymiernego, żadnego spokoju ani ukojenia. Jednak to w
tym słońcu po raz pierwszy zobaczył dziewczynę i ponieważ nie
potrafi sam siebie przekonać, by z nią zerwać, nie przestaje żyć w
słońcu i próbuje się z nim pogodzić.
Dziewczyna nazywa się Pilar Sanchez, zobaczył ją w parku
sześć miesięcy temu, zupełnie przypadkowe spotkanie pewnego
późnego sobotniego popołudnia w połowie maja, najmniej
prawdopodobne, jakie można sobie wyobrazić. Siedziała na
trawie i czytała książkę, on siedział niedaleko i także czytał, jak
się potem okazało, tę samą książkę, w tej samej miękkiej
oprawie, Wielkiego Gatsbyego, po raz trzeci, odkąd dostał go od
ojca na szesnaste urodziny. Siedział tak może od pół godziny,
zatopiony w czytaniu, odcięty od otoczenia i nagle usłyszał czyjś
śmiech. Odwrócił się i po tym pierwszym decydującym
spojrzeniu, gdy złapał ją, jak uśmiecha się do niego i wskazuje
tytuł swojej książki, domyślił się, że ma nawet mniej niż
szesnaście lat, jest po prostu dorastającą dziewczyną, nastolatką
w obcisłych szortach, sandałach i skąpym topie zawiązanym na
szyi, ubraną jak niemal wszystkie mało atrakcyjne dziewczyny
przewijające się w rozgrzanych słońcem miejscowościach
południowej Florydy. Jeszcze dziecko, powiedział do siebie,
jednak ona dalej tam była, miała gładkie, odsłonięte ciało i bystrą,
śmiejącą się twarz, a on, który rzadko do kogokolwiek i
czegokolwiek się uśmiecha, popatrzył w jej ciemne, ożywione
oczy i uśmiechnął się.
Sześć miesięcy później dalej jest nieletnia. Jej prawo jazdy
mówi, że ma siedemnaście lat, nie skończy osiemnastu aż do
maja, więc musi zachować ostrożność, pokazując się z nią
publicznie, za wszelką cenę unikać wszystkiego, co mogłoby
wzbudzić podejrzenie o ich nieczyste relacje, bo przez jeden
telefon jakiegoś rozjuszonego wścibskiego typa mógłby łatwo
wylądować w więzieniu. Codziennie rano, jeśli nie jest to
weekend albo jakieś święto, odwozi ją do Liceum Johna F.
Kennedy'ego, gdzie uczy się w starszej klasie i nieźle sobie radzi,
myśli poważnie o college'u i w przyszłości chce zostać
pielęgniarką, ale nie podrzuca jej pod główne wejście. Byłoby to
zbyt niebezpieczne. Jakiś nauczyciel lub inny pracownik szkoły
mógłby ich przyuważyć razem w samochodzie i podnieść alarm,
więc woli zjechać w boczną uliczkę kilka przecznic przed szkołą i
tam ją wyrzucić. Nie całuje jej na pożegnanie. Nie dotyka jej.
Jego powściągliwość ją zasmuca, uważa się bowiem za w pełni
dojrzałą kobietę, lecz akceptuje tę pozorną obojętność, ponieważ
powiedział jej, że musi tak być.
Rodzice Pilar zginęli w wypadku samochodowym dwa lata
temu i póki nie przeprowadziła się do niego w czerwcu po
zakończeniu roku szkolnego, mieszkała w domu rodzinnym z
trzema siostrami. Dwudziestoletnią Marią, dwudziestotrzyletnią
Teresą i dwudziestopięcioletnią Angelą. Maria zapisała się do
miejscowego college'u i chce zostać kosmetyczką. Teresa pracuje
jako kasjerka w lokalnym banku. Angela, najładniejsza z sióstr,
jest hostessą w klubie. Pilar uważa, że czasami sypia z klientami
za pieniądze. Zaraz potem dodaje, że kocha Angelę, kocha
wszystkie swoje siostry, ale teraz cieszy się z wyprowadzki z
domu, w którym pozostało zbyt wiele wspomnień o matce i ojcu,
a poza tym nie może zapanować nad sobą, bo jest zła na Angelę
za to, co robi, według niej to grzech, gdy kobieta sprzedaje
własne ciało, i czuje ulgę, że nie musi się z nią już o to sprzeczać.
Tak, mówi, jego mieszkanie jest dość nędznym miejscem, dom
był o wiele większy i wygodniejszy, ale u niego nie ma
osiemnastomiesięcznego
Carlosa Juniora i to także jest ogromną ulgą. Jasne, że synek
Teresy w porównaniu z innymi dziećmi nie jest wcale nieznośny i
co Teresa ma zrobić, gdy jej mąż stacjonuje w Iraku, a ona całe
dnie pracuje w banku, jednak to nie uprawnia jej do tego, żeby
niemal co drugi dzień całą opiekę nad dzieckiem przerzucać na
młodszą siostrę. Pilar powinna być pomocna, ale nie potrafi
ukryć, że nie ma na to ochoty. Musi czasem być sama, żeby się
pouczyć, chce coś osiągnąć, a jak ma to zrobić, skoro ciągle tylko
zmienia brudne pieluchy? Niech inni zajmują się dziećmi, ona na
razie nie chce mieć z nimi do czynienia. Nie, mówi, dziękuję, ale
nie.
Jest zdumiony jej otwartością i inteligencją. Już pierwszego
dnia, kiedy siedzieli i rozmawiali o Wielkim Gatsbym, był pod
wrażeniem, że czyta książkę sama dla siebie, a nie jako lekturę
zaleconą w szkole przez nauczyciela, a potem jeszcze bardziej go
zadziwiła, gdy przekonywała, że najważniejszą postacią w
książce nie jest Daisy ani Tom, ani nawet sam Gatsby, tylko Nick
Carraway. Poprosił, żeby mu to wyjaśniła. Dlatego, że to on
opowiada całą historię, mówiła. Jest jedyną postacią, która
mocno stoi na ziemi i tylko on potrafi widzieć więcej niż siebie
samego. Wszyscy pozostali są zagubieni i powierzchowni, gdyby
nie Nick, jego zrozumienie i współczucie, niczego byśmy wobec
nich nie czuli. Cała książka zbudowana jest na Nicku. Gdyby
historię opowiadał wszystkowiedzący narrator, nawet w połowie
nie byłaby tak dobra, jak jest.
Wszystkowiedzący narrator. Wie, co ten termin
oznacza, tak jak rozumie, kiedy mówi się o zawieszeniu niewiary,
biogenezie, antylogarytmie, decyzji Brown
v. Board of Education. Jak to możliwe, zastanawia się, żeby
taka młoda dziewczyna jak Pilar Sanchez, której kubański ojciec
przez całe życie pracował jako listonosz, a trzy starsze siostry z
zadowoleniem tkwią w trzęsawisku nudnej codzienności, tak
odstawała od reszty rodziny? Pilar chce poznawać świat, ma
plany, ciężko pracuje, a on się bardzo cieszy, że może ją w tym
wspierać, robić wszystko, aby umożliwić jej dalszą naukę. Odkąd
wyszła z domu i wprowadziła się do niego, pracuje nad nią, by
zdobyła jak najwięcej punktów za testy końcowe, sprawdza
każdą pracę domową, uczy podstaw algebry (której nie ma w
szkole) i głośno czyta jej całe mnóstwo powieści, opowiadań i
wierszy. On, młody człowiek bez ambicji, wyrzucony z collegeu,
uciekinier z pułapki uprzywilejowanego życia, jakie kiedyś
prowadził, postanowił być ambitny za nią, wypchnąć ją tak
daleko, jak sama zechce. Najważniejszy jest college, dobry
college z pełnym stypendium, a kiedy już się tam dostanie, reszta
przyjdzie sama. Teraz marzy, aby zostać dyplomowaną
pielęgniarką, ale przecież wszystko się zmienia, jest absolutnie
przekonany, że w końcu wybierze medycynę i zostanie lekarką.
To ona zaproponowała, że się do niego wprowadzi. Nigdy nie
przyszłoby mu do głowy, aby samemu złożyć tak śmiałą
propozycję, ale Pilar była zdeterminowana, owładnięta chęcią
ucieczki z domu i równocześnie zafascynowana perspektywą
spania z nim co noc, i po tym, jak go w końcu ubłagała, żeby
poszedł do Angeli, głównej żywicielki całego klanu i mającej z
tego powodu ostatnie słowo w ważnych sprawach rodziny,
spotkał się z najstarszą z dziewczyn Sanchezów i zdołał ją
przekonać. Na początku była oporna, uważając, że Pilar jest
zbyt młoda i niedoświadczona, by podejmować tak poważny
krok. Tak, wiedziała, że jej siostra jest w nim zakochana, ale nie
akceptowała tej miłości ze względu na różnicę wieku, bo to
oznaczało, że wcześniej czy później znudzi mu się nieletnia
zabawka i zostawi ją ze złamanym sercem. Odparł, że raczej
może być odwrotnie i złamane serce jemu przypadnie w udziale.
Potem, ignorując wszystkie dalsze rozmowy o sercu i uczuciach,
przedstawił całą sprawę z praktycznego punktu widzenia. Pilar
nie miała pracy, mówił, korzystała z pieniędzy rodziny, a on mógł
ją utrzymywać i zdjąć z nich ten ciężar. W końcu nie wywoził jej
do Chin. Z ich domu szło się do niego tylko piętnaście minut i
mogły się z nią widywać tak często, jak chciały. By zakończyć
negocjacje, zaoferował im prezenty, każdą ilość rzeczy, które
pragnęły posiadać, ale nie mogły sobie na nie pozwolić. Ku
zaskoczeniu i drwiącej radości trzech błaznów, z którymi
pracował, czasowo zawiesił swój prywatny kodeks opróżniacza
mieszkań i spokojnie podebrał dla siebie nowy telewizor
plazmowy, świetnej jakości ekspres do kawy, czerwony rowerek
na trzech kółkach, trzydzieści sześć filmów (w tym zestaw
wszystkich części Ojca chrzestnego), profesjonalne lustro do
makijażu i komplet kryształowych kieliszków do wina, wszystko
zgodnie ze swoim zamysłem podarował Angeli i jej siostrom jako
wyraz swojej wdzięczności. Innymi słowy Pilar mieszka z nim,
bo przekupił jej rodzinę. Zapłacił za nią.
Tak, jest w nim zakochana, a on, mimo wszystkich wahań i
wątpliwości, też ją kocha, jakkolwiek jeszcze niedawno
wydawałoby mu się to nieprawdopodobne. W gruncie rzeczy nie
jest typem, który ugania się za młodymi dziewczętami.
Aż do teraz wszystkie kobiety w jego życiu były mniej więcej
w jego wieku. Pilar zatem wcale nie uosabia jego ideału
kobiecości - jest jedynie sobą, odrobiną szczęścia, jakie napotkał
pewnego popołudnia w miejskim parku, wyjątkiem od każdej
reguły. Nie potrafi też znaleźć wytłumaczenia, dlaczego jest dla
niej pociągający. Tak, podziwia jej inteligencję, ale ostatecznie
nie ma to większego znaczenia, bo przed nią też fascynował się
inteligencją innych kobiet i nie odczuwał, że w jakimkolwiek
stopniu je pociąga. Uważa, że jest ładna, lecz nie jakoś
szczególnie, obiektywnie nie jest piękna (choć każdą
siedemnastoletnią dziewczynę można uznać za piękność, bo
każda młodość jest piękna). Nieważne. Nie zakochał się w niej z
powodu jej ciała czy zalet umysłu. Więc dlaczego? Co go tu
trzyma, skoro wszystko przemawia za tym, żeby wyjechał? Może
sposób, w jaki na niego patrzy, czystość jej spojrzenia,
przejmujący wyraz oczu, gdy go słucha, poczucie, że jest w pełni
obecna, kiedy są razem, że to on jest dla niej jedyną osobą, jaka
istnieje na całym tym świecie.
Czasem, kiedy wyjmuje aparat fotograficzny i pokazuje jej
zdjęcia porzuconych rzeczy, w jej oczach pojawiają się łzy. Jest
w niej, czuje, jakaś miękka, sentymentalna, niemal śmieszna
cecha, wzrusza go ta miękkość, ta wrażliwość na krzywdę
innych, a że czasem potrafi dużo mówić, być nieustępliwa i
wybuchać śmiechem, nigdy nie umie przewidzieć, która z jej
cech weźmie w danym momencie górę. Na krótszą metę jest to
męczące, ale potem czuje, że ma to tylko dobre strony. On, który
przez tyle lat negował siebie, pozostawał w swojej abnegacji
zupełnie nijaki, który nauczył się
panować nad emocjami i żyć w chłodnym, zapamiętałym
oderwaniu od świata, powoli wraca do życia w zetknięciu z
porywami jej uczuć, wybuchowością, jej ckliwymi łzami na
widok porzuconego misia, zepsutego rowerka albo zwiędłych
kwiatów w wazonie.
Kiedy pierwszy raz poszli do łóżka, zapewniała go, że nie jest
już dziewicą. Uwierzył jej, lecz gdy miał w nią wejść, odepchnęła
go i powiedziała, że tego nie wolno mu robić. Szparka jest
zakazana, mówiła, członkom męskim wstęp wzbroniony. Język i
palce tak, ale nie członek, pod żadnym warunkiem, pod żadnym
pozorem, nigdy. Nie miał pojęcia, o co jej chodzi. Przecież
nałożył prezerwatywę, czyż nie? Byli zabezpieczeni, nie było
powodu do niepokoju. Ach, powiedziała, właśnie tu się myli.
Teresa z mężem też zawsze wierzyli w prezerwatywę i niech
zobaczy, co się stało. Nic bardziej nie przerażało Pilar niż myśl,
że mogłaby zajść w ciążę, więc nigdy nie zaufa tym podejrzanym
gumkom. Prędzej podetnie sobie żyły albo skoczy z mostu, niż da
sobie zrobić dziecko. Czy on to rozumie? Tak, rozumie, ale jaka
jest alternatywa? Dziurka, powiedziała. Angela ją tego nauczyła i
musi przyznać, że z punktu widzenia biologii i medycyny jest to
jedyna pewna forma antykoncepcji na świecie.
Od sześciu miesięcy stosuje się do jej życzenia, ograniczając
penetrację wyłącznie do dziurki, a waginę pieści jedynie palcami
i językiem. Takie są anomalie i osobliwości ich miłosnego życia,
które mimo to jest życiem bogatym, wspaniałym związkiem
erotycznym nie zdradzającym żadnych oznak, by miał wygasnąć
w najbliższym czasie. W końcu to właśnie
życie seksualne tak szybko go do niej przywiązało i
podtrzymuje go w całej tej namiętnej nicości zrujnowanych i
opustoszałych domów. Jest zauroczony jej skórą. Jest
niewolnikiem jej żarliwych, młodych warg. W jej ciele czuje się
bezpieczny i jeśli kiedykolwiek odważy się ją zostawić, wie, że
będzie tego żałował do końca swoich dni.
2
Niczego nie opowiedział jej o sobie. Nawet tego pierwszego
dnia w parku, kiedy rozmawiali i domyśliła się, że jest z daleka,
nie powiedział jej, że daleko oznacza Nowy Jork, a ściśle
mówiąc, West Village na Manhattanie, lecz mętnie wyjaśnił, że
jego życie zaczęło się „gdzieś na północy". Chwilę później, kiedy
zaczął przerabiać z nią testy i uczyć ją algebry, Pilar szybko
pojęła, że był kimś więcej niż robotnikiem dorywczo pracującym
przy opróżnianiu domów, że w rzeczywistości był błyskotliwym,
świetnie wykształconym człowiekiem o tak ogromnej miłości do
literatury, takim oczytaniu, że jej nauczyciele angielskiego ze
szkoły wydawali się przy nim bladymi pozerami. Gdzie chodził
do szkoły?, spytała pewnego dnia. Wzruszył ramionami, nie
chcąc wymieniać Stuyvesanta i trzech lat spędzonych na
Uniwersytecie Browna. Gdy nie przestała nalegać, patrząc w
podłogę, wymamrotał coś na temat małego stanowego college'u
w Nowej Anglii. W następnym tygodniu, gdy podarował jej
powieść Renza Michaelsona, który był akurat jego ojcem
chrzestnym, zauważyła,
że została wydana przez Heller Books, i zapytała go, czy ma to
z nim jakiś związek. Nie, powiedział, to zbieg okoliczności,
Heller to dość popularne nazwisko. Stąd wyniknęło jej następne,
dość proste i logiczne pytanie o rodzinę Hellerów, z której
pochodzi. Kim są jego rodzice i gdzie mieszkają? Oboje odeszli,
odpowiedział. Odeszli na tamten świat? Niestety tak. Tak jak
moi, powiedziała i jej oczy wypełniły się łzami. Tak, odparł, jak
twoi. Jacyś bracia czy siostry? Nie, jestem jedynakiem.
Tego rodzaju kłamstwa pozwalały mu chronić się przed
nieprzyjemną koniecznością mówienia o tym, czego od lat starał
się unikać. Nie chce, aby wiedziała, że sześć miesięcy po
wydaniu go na świat matka opuściła ojca i rozwiodła się z nim, by
wyjść za innego mężczyznę. Nie chce, by wiedziała, że od
wakacji po trzecim roku studiów nie widział się ani nie
rozmawiał z ojcem, Morrisem Hellerem, założycielem
wydawnictwa Heller Books. Najbardziej jednak nie chce, aby
czegokolwiek dowiedziała się o jego macosze Willi Parks, która
wyszła za ojca w półtora roku po jego rozwodzie, i niczego,
absolutnie niczego o jego nieżyjącym przybranym bracie
Bobbym. Te kwestie nie dotyczą Pilar. To jego prywatne sprawy i
dopóki nie znajdzie wyjścia ze stanu zawieszenia, w którym tkwi
od siedmiu lat, z nikim się nimi nie będzie dzielił.
Nawet teraz nie jest pewien, czy zrobił to celowo, czy nie. Nie
ma wątpliwości, że w złości popchnął Bobbyego, kiedy się
kłócili, ale nie wie, czy zrobił to, zanim usłyszał nadjeżdżający
samochód, czy potem, innymi słowy, nie jest pewien, czy Bobby
zginął w wypadku, czy też było to z jego strony
zamierzone zabójstwo. Cala historia jego życia zawiesza się
na tym, co tamtego dnia wydarzyło się w Berkshires, i wciąż nie
jest w stanie dotrzeć do prawdy, wciąż nie jest pewien, czy jest
winny, czy nie.
Było lato 1996, jakiś miesiąc po tym, jak ojciec podarował mu
na szesnaste urodziny Wielkiego Gatsbyego i jeszcze pięć innych
książek. Bobby miał osiemnaście lat i raczej nie ukończyłby
liceum, gdyby nie wzmożone wysiłki jego przybranego brata,
który napisał mu trzy końcowe prace po zniżonej cenie dwóch
dolarów za stronę, czyli siedemdziesiąt sześć za wszystko. Na
sierpień rodzice wynajęli dom z dala od Great Barrington i
chłopcy byli w drodze, by spędzić z nimi weekend. Był za młody,
by prowadzić samochód, prawo jazdy miał Bobby i do niego
należało, zanim wyjadą, sprawdzenie oleju i zatankowanie
benzyny, czego rzecz jasna nie zrobił. Po przejechaniu krętej,
górzystej, wąskiej drogi jakieś piętnaście mil od domu skończyła
im się benzyna. Może nie wściekłby się aż tak bardzo, gdyby
Bobby okazał jakąkolwiek skruchę, gdyby ten tępy luzak
zechciał chociaż przeprosić, lecz jak zwykle Bobbyemu cała
sytuacja wydała się bardzo zabawna i pierwsze, co zrobił, to
wybuchnął śmiechem.
Telefony komórkowe już wtedy istniały, ale nie mieli ich przy
sobie, więc nie pozostawało nic innego, jak wysiąść z samochodu
i pójść na piechotę. Panował nieznośny upał, było parno, nad ich
głowami roiło się od komarów, był w podłym nastroju, drażniła
go kretyńska nonszalancja Bobby'ego, skwar, natrętne owady i
to, że musi iść tą parszywą, wąską dróżką, więc wkrótce ogarnęła
go wściekłość na przybranego brata, zaczął go wyzywać i
usiłował sprowokować do walki. Bobby ignorował go i
konsekwentnie nie odpowiadał na zaczepki. Nie denerwuj się
byle czym, powiedział, życie pełne jest niespodzianek, może coś
fajnego im się przytrafi, bo znaleźli się na tej właśnie drodze,
może akurat za następnym zakrętem zobaczą dwie piękne,
całkiem nagie dziewczyny, które zabiorą ich do lasu i będą się z
nimi kochać przez szesnaście godzin non stop. Normalnie zawsze
się śmiał, gdy Bobby zaczynał tak mówić, bez oporu ulegał
zwariowanym nastrojom przybranego brata, jednak tym razem w
ogóle nie było normalnie i w ogóle nie miał nastroju do śmiechu.
Wszystko było takie idiotyczne, miał ochotę przywalić
Bobbyemu pięścią w twarz.
Zawsze gdy myśli teraz o tamtym dniu, wyobraża sobie, jak
inaczej by się wszystko potoczyło, gdyby szedł z prawej strony
Bobbyego zamiast z lewej. Bobby poleciałby na bok, a nie na
środek drogi i na tym cała historia by się zakończyła, bo żadna by
się nie zaczęła, nie byłoby w ogóle o czym mówić, kłótnia szybko
poszłaby w niepamięć. Jednak obaj się tam znaleźli, bez powodu
ustawieni w parę, on po zewnętrznej stronie, Bobby po
wewnętrznej, szli skrajem drogi w kierunku nadjeżdżających z
przeciwka samochodów, których w ogóle nie było, przez dziesięć
minut nie pojawiła się też żadna ciężarówka ani nawet motocykl i
po dziesięciu minutach nieprzerwanych wrzasków na Bobbyego
żartobliwy stosunek przybranego brata do całej sytuacji przeszedł
w draż-liwość, potem w agresję i po dwóch milach wspólnej
drogi obaj na cały głos obrzucali się wyzwiskami.
Jak często kłócili się w przeszłości? Niezliczoną ilość razy,
więcej, niż był w stanie zapamiętać i, tak to czuje, nic
nadzwyczajnego w tym nie było, ponieważ bracia zawsze się
kłócą i nawet jes'li Bobby nie był jego rodzonym bratem, od
początku istniał w całym jego świadomym życiu. Miał dwa lata,
kiedy ojciec ożenił się z matką Bobby'ego i w czwórkę rozpoczęli
życie pod wspólnym dachem, co pozostaje poza zdolnością jego
pamięci, jest czasem niemożliwym do odtworzenia w jego
umyśle, w pełni więc można stwierdzić, że zawsze uważał
Bobby'ego za brata, nawet jeśli do końca tak nie było. Potem
zdarzały się zwykłe sprzeczki i konflikty, a że był młodszy o dwa
i pół roku, na jego ciało spadała większa ilość razów. Pamięta jak
przez mgłę, jak w jakiś deszczowy dzień na wsi ojciec wkracza
między nich i ściąga z niego wrzeszczącego Bobby'ego, jak
macocha krzyczy na Bobby'ego, że „zbyt gwałtownie się bawi",
jak sam kopie Bobby'ego po kostkach za to, że wyrwał mu z rąk
zabawkę. Nie prowadzili jednak między sobą wojny ani walki,
czasem panował rozejm i spokój, były dobre chwile, pamięta, że
kiedy miał siedem, osiem lat, a Bobby dziewięć, dziesięć czy
jedenaście, naprawdę lubił swojego brata, a nawet go kochał i
jego uczucia były odwzajemniane. Nigdy jednak nie byli sobie
bliscy, nie w taki sposób, jak zdarza się to niektórym braciom,
nawet jeśli walczą i współzawodniczą między sobą, i z pewnością
wynikało to stąd, że tworzyli sztucznie zbudowaną rodzinę i
każdy z nich najgłębszą lojalność zachowywał wobec
rzeczywistego rodzica. Wcale nie chodziło o to, że Willa była dla
niego złą matką albo ojciec źle traktował Bobby'ego. Wręcz
przeciwnie. Dwoje dorosłych tworzyło mocny związek, ich
małżeństwo było trwałe i, co należy podkreślić, niezwykle
zgodne, oboje starali się zawsze mieć na uwadze przeszłość,
by żadne z ich dzieci nie straciło do nich zaufania. Jednak
pojawiały się niemal niewidoczne rysy, mikroskopijne szczeliny
przypominające im, że stanowią zlepiony, pozszywany organizm,
coś, co nie jest zupełną całością. Na przykład kwestia nazwiska
Bobby'ego. Willa pozostała Willą Parks, lecz jej pierwszy mąż,
który w wieku trzydziestu sześciu lat zmarł na raka, miał na
nazwisko Nordstrom i Bobby przez pierwsze cztery i pół roku
swojego życia zachował nazwisko ojca, a potem trudno jej było
zmienić je na Heller. Wyczuwała, że Bobby mógł się w tym czuć
zagubiony, ale im problem stawał się poważniejszy, tym bardziej
nie potrafiła zetrzeć śladów obecności pierwszego męża, który ją
kochał i nie zmarł z własnej winy, więc gdy miała pozbawić syna
jego nazwiska, czuła się, jakby umierał po raz drugi. Przeszłość
zatem była częścią teraźniejszości i duch Karla Nordstroma był
ich piątym domownikiem, nieobecną postacią, która pozostawiła
piętno na swoim synu Bobbym, będącym bratem i nie bratem,
synem i nie synem, zarówno przyjacielem, jak i wrogiem.
Mieszkali pod jednym dachem, ale prócz tego, że ich rodzice
byli małżeństwem, niewiele ich łączyło. Wszystko -temperament
i wygląd, upodobania i zachowanie, wszelkie cechy
charakteryzujące, kim i czym jest dana osoba - wszystko było u
nich głęboko i niezmiennie różne. Z biegiem lat każdy z nich
znalazł się w swoim świecie i gdy musieli zderzyć się z
doświadczeniami wczesnej młodości, ich drogi rzadko się
schodziły z wyjątkiem wspólnych posiłków i rodzinnych
wyjazdów. Bobby był żywy, błyskotliwy i zabawny, ale
potwornie źle się uczył i nie znosił szkoły, zachowywał się
lekkomyślnie, arogancko i potrafił nieźle intrygować, stanowił
więc tak zwany p r o b 1 e m. W przeciwieństwie do niego
młodszy przybrany brat konsekwentnie zbierał najwyższe oceny
w klasie. Heller był spokojny i wycofany, Nordstrom hałaśliwy i
otwarty, o sobie nawzajem zaś myśleli bardzo krytycznie. Co
gorsza, matka Bobby'ego, kobieta ogromnie kochająca książki i
naukę, była profesorem literatury angielskiej na nowojorskim
uniwersytecie, więc jej syn raczej z trudem musiał znosić
pochwały wygłaszane pod adresem Hellera i jego osiągnięć w
szkole, jej wybuchy radości na wieść o przyjęciu go do
Stuyvesanta i rozmowy, jakie z nim prowadziła przy stole na
temat cholernego egzystencjalizmu. W wieku piętnastu lat
Bobby był już niezłym ćpunem, jednym z wiecznie upalonych
licealistów o szklanym wzroku, którzy na weekendowych
imprezach rzygają po kątach i rozprowadzają niewielkie ilości
narkotyków, by mieć dodatkową gotówkę. Mułowaty Heller,
nieznośny Nordstrom, między nimi dwoma nigdy nie było zgody.
Słowne ataki zdarzały się po obu stronach, lecz fizyczne ustały
zupełnie, głównie za sprawą tajemnic genetyki. Kiedy dwanaście
lat temu stanęli obok siebie na drodze w Berkshires,
szesnastoletni Heller miał niewiele poniżej sześciu stóp wzrostu i
ważył sto siedemdziesiąt funtów. Nordstrom, gorszego chowu,
mierzył około sześciu stóp i ważył sto czterdzieści pięć funtów.
Ta rozbieżność w wyglądzie wyeliminowała wszelkie pojedynki.
Od pewnego czasu wyraźnie było widać, że pochodzili z dwóch
różnych światów.
O co pokłócili się tamtego dnia? Jakie słowo lub zdanie, jakie
ich sekwencje doprowadziły go do takiej wściekłości,
że przestał panować nad sobą i pchnął Bobby'ego na ziemię?
Nie pamięta tego dokładnie. Tak wiele słów padło podczas tamtej
kłótni, tak wiele popłynęło wzajemnych oskarżeń, tyle głęboko
skrywanej niechęci wypłynęło gwałtownie na powierzchnię, że
nie jest w stanie dokładnie określić jednej szczególnej odzywki,
która uwolniła jego agresję. Najpierw wszystko było zwykłą
dziecinadą. Po jego stronie irytacja na niefrasobliwość
Bobby'ego, na jego któreś z kolei niedbalstwo, jak mógł być tak
lekkomyślny i nierozsądny, niech teraz zobaczy, w co ich
wpuścił. Po stronie Bobby'ego złość na sztywniactwo brata z
powodu drobnej niewygody, na jego przemądrzałość, wieczne
zadzieranie nosa i świętosz-kowatą wyniosłość, z którą od lat się
obnosił. Sprawa między chłopakami, młodość, porywcze
charaktery, nic co budziłoby niepokój. Jednak potem, gdy nie
przestali się ścierać i Miles dalej parł do walki, kłótnia sięgnęła
głębiej, poruszyła ciemną strunę goryczy, odsłoniła drzemiącą w
nich krwawą waśń. Z nich dwóch przeszła na całą rodzinę. Bobby
mówił, jak nie chciał być wyrzutkiem świętej czwórki, jak nie
mógł znieść bliskiej więzi łączącej matkę z Milesem, jak miał
dosyć wszystkich kar i zakazów wydawanych przez bezdusz-
nych, mściwych dorosłych, jak nie wytrzymywał już tych
okrągłych rozmów o naukowych konferencjach, umowach
wydawniczych i dlaczego jakaś tam książka jest lepsza od innej -
był chory od tego wszystkiego, chory przez Milesa, przez matkę i
ojczyma, chory przez wszystkich, którzy przebywali w tym
cuchnącym domu, i nie mógł się doczekać, żeby w przyszłym
miesiącu znaleźć się już w college'u i nawet jakby miał z niego
wylecieć, to z domem kończy raz
na zawsze i nigdy tam nie wróci. Adios, cholerne dupki.
Pierdoli Morrisa Hellera i jego cholernego synka. Pierdoli cały
ten świat.
Nie potrafi sobie przypomnieć, które słowo czy też słowa
pchnęły go na krawędź. Może nie jest to ważne, może nigdy nie
dojdzie do tego, która zniewaga z całego potoku wyzwisk
doprowadziła go do czynu, ale co na pewno jest istotne, co liczy
się ponad wszystko, to, czy słyszał nadjeżdżający samochód, czy
nie, samochód, który nagle stał się widoczny, kiedy wyjechał zza
ostrego zakrętu z prędkością pięćdziesięciu mil na godzinę,
widoczny dopiero wtedy, gdy było już za późno, by nie dopuścić
do potrącenia jego brata. Pewne było tylko to, że Bobby
wrzeszczał na niego, a on mu odpowiadał, wrzeszcząc, żeby
przestał, żeby się zamknął, toczyli cały ten obłąkany pojedynek
wyzwisk i szli dalej drogą, nie zważając na wszystko, co ich
otaczało, las po lewej stronie drogi, łąki po prawej, zamglone
niebo nad nimi, ptaki śpiewające w zaroślach, drozdy, kosy,
rudziki, nic z tego dla nich nie istniało, pozostała tylko
wściekłość w ich głosach. Wydaje się pewne, że Bobby nie
usłyszał nadjeżdżającego samochodu albo go to nie obchodziło,
bo szedł poboczem drogi i nie czuł się zagrożony. A co z tobą?
Miles sam sobie stawia pytanie. Wiedziałeś czy nie wiedziałeś?
To było silne, zdecydowane pchnięcie. Sprawiło, że Bobby
zachwiał się, zatoczył na środek drogi i upadł, uderzając głową o
asfalt. Niemal natychmiast usiadł, rozcierając uderzone miejsce i
przeklinając, ale nie stanął na nogi, bo samochód właśnie
rozjeżdżał go na miejscu, miażdżąc jego życie i na zawsze
zmieniając życie ich wszystkich.
To pierwsza sprawa, którą nie chce dzielić się z Pilar. Drugą
jest list, jaki napisał do rodziców pięć lat po śmierci Bobby'ego.
Skończył wtedy trzeci rok na Uniwersytecie Browna i lato
zamierzał spędzić w Providence, zbierając materiały dla jednego
ze swoich profesorów (praca na zlecenie, noce i weekendy w
bibliotece), a na pełny etat rozwożąc towary ze sklepu ze
sprzętem gospodarstwa domowego (montować klimatyzatory i
wąskimi, stromymi schodami wnosić telewizory i lodówki). Na
horyzoncie pojawiła się dziewczyna, a ponieważ mieszkała na
Brooklynie, na jeden z czerwcowych weekendów urwał się z
biblioteki i pojechał do Nowego Jorku, żeby się z nią spotkać.
Wciąż miał klucze od mieszkania rodziców na Downing Street,
jego pokój stał nietknięty i odkąd wyjechał na studia, było
wiadomo, że mógł przyjeżdżać, kiedy chciał, i nie musiał
anonsować swoich wizyt. W piątek późno skończył pracę w
sklepie i dotarł do mieszkania dopiero po północy. Rodzice już
spali. Wcześnie rano obudziły go odgłosy ich rozmowy
dochodzące z kuchni. Wstał z łóżka, otworzył drzwi od pokoju i
nagle się zawahał. Tym razem rozmawiali donośniej i
agresywniej, w głosie Willi pobrzmiewał udręczony, bolesny ton
i skoro się nie kłócili (a kłócili się bardzo rzadko), musiało dziać
się coś ważnego, pewnie załatwiali jakiś niezwykle poważny
interes albo nad czymś istotnym dyskutowali, więc nie chciał im
przeszkadzać.
Prawidłową reakcją byłby powrót do pokoju i zamknięcie
drzwi. Kiedy stał tak w holu i słuchał, wiedział, że nie ma prawa
się tam znajdować, że powinien się wycofać, jednak nie mógł się
powstrzymać, by nie zostać, był zbyt ciekawy,
AUSTER PAUL SUNSET PARK
MILES HELLER
I Niemal od roku fotografuje porzucone rzeczy. Robi to co najmniej dwa razy dziennie, czasami nawet sześć, siedem, za każdym razem wchodzi z ekipą do innego domu, natrafia na przedmioty, niepotrzebne rzeczy pozostawione przez rodziny, które odeszły. Ludzie wyszli stamtąd w pośpiechu, z poczuciem wstydu i zagubienia i gdziekolwiek teraz przebywają (jeśli znaleźli jakieś miejsce do życia i nie koczują na ulicy), ich mieszkania są z pewnością mniejsze niż domy, które utracili. Każdy dom to historia jakiegoś upadku - bankructwa, niewypłacalności, zadłużenia, licytacji — on wziął na siebie obowiązek, by zachować ostatnie ślady pojedynczych ludzkich istnień i pokazać, że kiedyś żyły tu rodziny, że duchy ludzi, których nigdy nie zobaczy i nie pozna, są w porzuconych rzeczach walających się po ich opuszczonych domach. Tę czynność nazywają opróżnianiem mieszkań, on należy do czteroosobowej załogi zatrudnionej przez Dunbar Realty Corporation współpracującą z lokalnymi bankami,
które teraz są właścicielami pustych posesji. Na ciągnących się bez końca równinach południowej Florydy pełno jest osieroconych budynków, które banki chcą jak najszybciej sprzedać, więc wolne od mieszkańców domy muszą zostać oczyszczone, wyremontowane i przygotowane dla potencjalnych nabywców. W czasach ekonomicznej zapaści i agresywnej, wszechobecnej biedy opróżnianie mieszkań jest jednym z nielicznych rozkwitających interesów w okolicy. Bez wątpienia miał szczęście, że na to trafił. Nie wie, jak długo wytrzyma, ale płacą mu uczciwie i w całym tym świecie, gdzie coraz trudniej o jakąkolwiek pracę, to zajęcie jest naprawdę niezłe. Na początku przeżywał wstrząs na widok nieładu, brudu, zapuszczenia. Rzadko trafia się dom pozostawiony przez ostatnich właścicieli w przyzwoitym stanie. O wiele częściej w oczy rzucają się przejawy gniewu i agresji, wybuchy przedziwnego wandalizmu na odchodnym — począwszy od odkręconych kranów w przelewających się umywalkach i wannach po porozwalane albo pokryte obscenicznymi graffiti ściany, czasem całe w dziurach od kul, wyrwane miedziane rury, dywany polane wybielaczem, odchody na podłodze w salonie. Może są to krańcowe przypadki, akty zniszczenia wyzwolone gniewem ludzi odartych z własności, odrażające, lecz zrozumiałe przejawy rozpaczy. Nawet jeśli wchodząc, nie zawsze odczuwa wstręt, nigdy nie otwiera drzwi bez uczucia strachu. Pierwszą rzeczą, z jaką się nieuchronnie styka, jest zapach, w nozdrza wdziera się kwaśne powietrze, mieszanina woni wszechobecnej stęchlizny, zepsutego mleka, kociego żwirku, zarośniętych brudem
muszli klozetowych, gnijącego na stole w kuchni jedzenia. Strumień świeżego powietrza płynący przez otwarte okna nie jest w stanie wywiać zapachów i nawet najbardziej drobiazgowe opróżnienie pomieszczeń nie usuwa odoru klęski. Potem zawsze przychodzi kolej na przedmioty, zapomniany dobytek, porzucone rzeczy. Dziś jego zdjęcia można liczyć w tysiącach, w puchnących archiwach zebrał fotografie, na których są książki, buty, obrazy olejne, pianina i tostery, lalki, filiżanki do herbaty, brudne skarpetki, telewizory i gry planszowe, eleganckie suknie i rakiety do tenisa, kanapy, jedwabna bielizna, młotki, pinezki, plastikowe figurki postaci filmowych, szminki, zabawki, wypłowiałe materace, widelce i noże, żetony do pokera, zbiór znaczków i martwy kanarek na dnie klatki. Nie ma pojęcia, dlaczego odczuwa potrzebę robienia tych zdjęć. Wie, że to nikomu nic nie przynoszące, bezsensowne zajęcie, a jednak za każdym razem, gdy wchodzi do jakiegoś domu, doznaje uczucia, że przedmioty wołają do niego, zwracają się głosem ludzi, których tu nie ma, proszą go o ostatnie spojrzenie, zanim zostaną wywiezione. Pozostali członkowie ekipy żartują z jego obsesyjnego fotografowania, ale on na to nie zważa. Nie liczy się z ich opiniami, gardzi tymi ludźmi. Tępawy Victor, szef ekipy; jąkający się gaduła Paco; gruby Freddy, który sapie - trzej muszkieterowie od przeznaczenia. Według prawa wszystkie przedmioty stanowiące jakąś wartość muszą zostać zwrócone bankowi, który zobowiązany jest oddać je właścicielom, ale jego koledzy biorą, co im się podoba, i nie mają z tego powodu żadnych wyrzutów
sumienia. Uważają, że jest głupi, skoro nie obchodzą go żadne łupy - butelki whisky, radia, odtwarzacze CD, sprzęt łuczniczy, pisma porno - on chce tylko robić swoje zdjęcia, nie potrzebuje rzeczy, dla niego ważne są zdjęcia rzeczy. Od jakiegoś' czasu postanowił, że w pracy będzie się starał jak najmniej odzywać. Paco z Freddym zaczęli o nim mówić El Mudo. Ma dwadzieścia osiem lat i jest świadomy braku jakichkolwiek ambicji. Nie przejawia ambicji w związku z żadną konkretną dziedziną ani nie ma pojęcia, co powinien dać z siebie, aby zadbać o bezpieczną przyszłość. Wie, że długo nie zostanie na Florydzie, że bliska jest chwila, kiedy znowu odczuje potrzebę pójścia dalej, i póki potrzeba nie przerodzi się w czyn, jest zadowolony z teraźniejszości i nie ma zamiaru wybiegać myślą naprzód. Jeśli w ciągu siedmiu i pół roku, które upłynęły, odkąd porzucił college i poszedł własną drogą, udało mu się cokolwiek osiągnąć, to jest to zdolność do życia w teraźniejszości, do ograniczenia się do tu i teraz, i mimo że nie jest to najbardziej chwalebne osiągnięcie, jakie można sobie wyobrazić, wymagało od niego dużej dyscypliny i samokontroli. By nie mieć żadnych planów, czyli nie mieć tęsknot i nadziei, być zadowolonym z tego, co niesie los, by przyjmować, co wydziela ci świat od jednego wschodu słońca do drugiego - aby tak właśnie żyć, musisz chcieć bardzo mało, tak mało, jak jest to w ludzkiej mocy. Stopniowo ograniczał swoje pragnienia, aż zbliżył się do absolutnego minimum. Całkowicie rzucił picie i palenie, nie chodzi do restauracji, nie posiada radia, telewizora ani
komputera. Chętnie zamieniłby samochód na rower, ale nie może, bo do pracy musi pokonywać dużą odległość. Telefon komórkowy, który ma stale w kieszeni, też z najwyższą chęcią wyrzuciłby na śmietnik, lecz w pracy nie może się obejść bez niego. Aparat cyfrowy był raczej słabością, ale czuje, że przy całym trudzie i monotonii pracy w jakiś sposób ocala mu życie. Czynsz płaci niski, bo wynajmuje małe mieszkanie w biednej dzielnicy, i poza wydatkami na podstawowe potrzeby jedynym luksusem, na jaki sobie pozwala, jest kupowanie książek, w miękkich oprawach, głównie powieści, amerykańskich, brytyjskich, tłumaczonych z obcych języków, w sumie jednak książki nie są aż takim luksusem, raczej koniecznością, bo czytanie stało się uzależnieniem, z którego nie ma ochoty się wyleczyć. Gdyby nie dziewczyna, prawdopodobnie wyjechałby jeszcze przed końcem miesiąca. Ma wystarczające oszczędności, żeby przenieść się, dokąd zechce, i już wie, że do tego stopnia nasycił się słońcem Florydy, by przekonać się, że bardziej szkodzi duszy, niż w czymkolwiek pomaga. Uważa, że słońce jest w swojej naturze makiaweliczne, ma w sobie jakąś hipokryzję, a jego światło niczego nie rozjaśnia, tylko zaciemnia - oślepia tępym, jaskrawym blaskiem, osacza masą oparów wilgoci, wprowadza w stan niepokoju, kiedy tworzy miraże i fale drgającego nicością powietrza. Samo w sobie jest błyskiem i lśnieniem, ale nie daje niczego wymiernego, żadnego spokoju ani ukojenia. Jednak to w tym słońcu po raz pierwszy zobaczył dziewczynę i ponieważ nie potrafi sam siebie przekonać, by z nią zerwać, nie przestaje żyć w słońcu i próbuje się z nim pogodzić.
Dziewczyna nazywa się Pilar Sanchez, zobaczył ją w parku sześć miesięcy temu, zupełnie przypadkowe spotkanie pewnego późnego sobotniego popołudnia w połowie maja, najmniej prawdopodobne, jakie można sobie wyobrazić. Siedziała na trawie i czytała książkę, on siedział niedaleko i także czytał, jak się potem okazało, tę samą książkę, w tej samej miękkiej oprawie, Wielkiego Gatsbyego, po raz trzeci, odkąd dostał go od ojca na szesnaste urodziny. Siedział tak może od pół godziny, zatopiony w czytaniu, odcięty od otoczenia i nagle usłyszał czyjś śmiech. Odwrócił się i po tym pierwszym decydującym spojrzeniu, gdy złapał ją, jak uśmiecha się do niego i wskazuje tytuł swojej książki, domyślił się, że ma nawet mniej niż szesnaście lat, jest po prostu dorastającą dziewczyną, nastolatką w obcisłych szortach, sandałach i skąpym topie zawiązanym na szyi, ubraną jak niemal wszystkie mało atrakcyjne dziewczyny przewijające się w rozgrzanych słońcem miejscowościach południowej Florydy. Jeszcze dziecko, powiedział do siebie, jednak ona dalej tam była, miała gładkie, odsłonięte ciało i bystrą, śmiejącą się twarz, a on, który rzadko do kogokolwiek i czegokolwiek się uśmiecha, popatrzył w jej ciemne, ożywione oczy i uśmiechnął się. Sześć miesięcy później dalej jest nieletnia. Jej prawo jazdy mówi, że ma siedemnaście lat, nie skończy osiemnastu aż do maja, więc musi zachować ostrożność, pokazując się z nią publicznie, za wszelką cenę unikać wszystkiego, co mogłoby wzbudzić podejrzenie o ich nieczyste relacje, bo przez jeden telefon jakiegoś rozjuszonego wścibskiego typa mógłby łatwo wylądować w więzieniu. Codziennie rano, jeśli nie jest to weekend albo jakieś święto, odwozi ją do Liceum Johna F. Kennedy'ego, gdzie uczy się w starszej klasie i nieźle sobie radzi, myśli poważnie o college'u i w przyszłości chce zostać
pielęgniarką, ale nie podrzuca jej pod główne wejście. Byłoby to zbyt niebezpieczne. Jakiś nauczyciel lub inny pracownik szkoły mógłby ich przyuważyć razem w samochodzie i podnieść alarm, więc woli zjechać w boczną uliczkę kilka przecznic przed szkołą i tam ją wyrzucić. Nie całuje jej na pożegnanie. Nie dotyka jej. Jego powściągliwość ją zasmuca, uważa się bowiem za w pełni dojrzałą kobietę, lecz akceptuje tę pozorną obojętność, ponieważ powiedział jej, że musi tak być. Rodzice Pilar zginęli w wypadku samochodowym dwa lata temu i póki nie przeprowadziła się do niego w czerwcu po zakończeniu roku szkolnego, mieszkała w domu rodzinnym z trzema siostrami. Dwudziestoletnią Marią, dwudziestotrzyletnią Teresą i dwudziestopięcioletnią Angelą. Maria zapisała się do miejscowego college'u i chce zostać kosmetyczką. Teresa pracuje jako kasjerka w lokalnym banku. Angela, najładniejsza z sióstr, jest hostessą w klubie. Pilar uważa, że czasami sypia z klientami za pieniądze. Zaraz potem dodaje, że kocha Angelę, kocha wszystkie swoje siostry, ale teraz cieszy się z wyprowadzki z domu, w którym pozostało zbyt wiele wspomnień o matce i ojcu, a poza tym nie może zapanować nad sobą, bo jest zła na Angelę za to, co robi, według niej to grzech, gdy kobieta sprzedaje własne ciało, i czuje ulgę, że nie musi się z nią już o to sprzeczać. Tak, mówi, jego mieszkanie jest dość nędznym miejscem, dom był o wiele większy i wygodniejszy, ale u niego nie ma osiemnastomiesięcznego
Carlosa Juniora i to także jest ogromną ulgą. Jasne, że synek Teresy w porównaniu z innymi dziećmi nie jest wcale nieznośny i co Teresa ma zrobić, gdy jej mąż stacjonuje w Iraku, a ona całe dnie pracuje w banku, jednak to nie uprawnia jej do tego, żeby niemal co drugi dzień całą opiekę nad dzieckiem przerzucać na młodszą siostrę. Pilar powinna być pomocna, ale nie potrafi ukryć, że nie ma na to ochoty. Musi czasem być sama, żeby się pouczyć, chce coś osiągnąć, a jak ma to zrobić, skoro ciągle tylko zmienia brudne pieluchy? Niech inni zajmują się dziećmi, ona na razie nie chce mieć z nimi do czynienia. Nie, mówi, dziękuję, ale nie. Jest zdumiony jej otwartością i inteligencją. Już pierwszego dnia, kiedy siedzieli i rozmawiali o Wielkim Gatsbym, był pod wrażeniem, że czyta książkę sama dla siebie, a nie jako lekturę zaleconą w szkole przez nauczyciela, a potem jeszcze bardziej go zadziwiła, gdy przekonywała, że najważniejszą postacią w książce nie jest Daisy ani Tom, ani nawet sam Gatsby, tylko Nick Carraway. Poprosił, żeby mu to wyjaśniła. Dlatego, że to on opowiada całą historię, mówiła. Jest jedyną postacią, która mocno stoi na ziemi i tylko on potrafi widzieć więcej niż siebie samego. Wszyscy pozostali są zagubieni i powierzchowni, gdyby nie Nick, jego zrozumienie i współczucie, niczego byśmy wobec nich nie czuli. Cała książka zbudowana jest na Nicku. Gdyby historię opowiadał wszystkowiedzący narrator, nawet w połowie nie byłaby tak dobra, jak jest. Wszystkowiedzący narrator. Wie, co ten termin oznacza, tak jak rozumie, kiedy mówi się o zawieszeniu niewiary, biogenezie, antylogarytmie, decyzji Brown
v. Board of Education. Jak to możliwe, zastanawia się, żeby taka młoda dziewczyna jak Pilar Sanchez, której kubański ojciec przez całe życie pracował jako listonosz, a trzy starsze siostry z zadowoleniem tkwią w trzęsawisku nudnej codzienności, tak odstawała od reszty rodziny? Pilar chce poznawać świat, ma plany, ciężko pracuje, a on się bardzo cieszy, że może ją w tym wspierać, robić wszystko, aby umożliwić jej dalszą naukę. Odkąd wyszła z domu i wprowadziła się do niego, pracuje nad nią, by zdobyła jak najwięcej punktów za testy końcowe, sprawdza każdą pracę domową, uczy podstaw algebry (której nie ma w szkole) i głośno czyta jej całe mnóstwo powieści, opowiadań i wierszy. On, młody człowiek bez ambicji, wyrzucony z collegeu, uciekinier z pułapki uprzywilejowanego życia, jakie kiedyś prowadził, postanowił być ambitny za nią, wypchnąć ją tak daleko, jak sama zechce. Najważniejszy jest college, dobry college z pełnym stypendium, a kiedy już się tam dostanie, reszta przyjdzie sama. Teraz marzy, aby zostać dyplomowaną pielęgniarką, ale przecież wszystko się zmienia, jest absolutnie przekonany, że w końcu wybierze medycynę i zostanie lekarką. To ona zaproponowała, że się do niego wprowadzi. Nigdy nie przyszłoby mu do głowy, aby samemu złożyć tak śmiałą propozycję, ale Pilar była zdeterminowana, owładnięta chęcią ucieczki z domu i równocześnie zafascynowana perspektywą spania z nim co noc, i po tym, jak go w końcu ubłagała, żeby poszedł do Angeli, głównej żywicielki całego klanu i mającej z tego powodu ostatnie słowo w ważnych sprawach rodziny, spotkał się z najstarszą z dziewczyn Sanchezów i zdołał ją przekonać. Na początku była oporna, uważając, że Pilar jest
zbyt młoda i niedoświadczona, by podejmować tak poważny krok. Tak, wiedziała, że jej siostra jest w nim zakochana, ale nie akceptowała tej miłości ze względu na różnicę wieku, bo to oznaczało, że wcześniej czy później znudzi mu się nieletnia zabawka i zostawi ją ze złamanym sercem. Odparł, że raczej może być odwrotnie i złamane serce jemu przypadnie w udziale. Potem, ignorując wszystkie dalsze rozmowy o sercu i uczuciach, przedstawił całą sprawę z praktycznego punktu widzenia. Pilar nie miała pracy, mówił, korzystała z pieniędzy rodziny, a on mógł ją utrzymywać i zdjąć z nich ten ciężar. W końcu nie wywoził jej do Chin. Z ich domu szło się do niego tylko piętnaście minut i mogły się z nią widywać tak często, jak chciały. By zakończyć negocjacje, zaoferował im prezenty, każdą ilość rzeczy, które pragnęły posiadać, ale nie mogły sobie na nie pozwolić. Ku zaskoczeniu i drwiącej radości trzech błaznów, z którymi pracował, czasowo zawiesił swój prywatny kodeks opróżniacza mieszkań i spokojnie podebrał dla siebie nowy telewizor plazmowy, świetnej jakości ekspres do kawy, czerwony rowerek na trzech kółkach, trzydzieści sześć filmów (w tym zestaw wszystkich części Ojca chrzestnego), profesjonalne lustro do makijażu i komplet kryształowych kieliszków do wina, wszystko zgodnie ze swoim zamysłem podarował Angeli i jej siostrom jako wyraz swojej wdzięczności. Innymi słowy Pilar mieszka z nim, bo przekupił jej rodzinę. Zapłacił za nią. Tak, jest w nim zakochana, a on, mimo wszystkich wahań i wątpliwości, też ją kocha, jakkolwiek jeszcze niedawno wydawałoby mu się to nieprawdopodobne. W gruncie rzeczy nie jest typem, który ugania się za młodymi dziewczętami.
Aż do teraz wszystkie kobiety w jego życiu były mniej więcej w jego wieku. Pilar zatem wcale nie uosabia jego ideału kobiecości - jest jedynie sobą, odrobiną szczęścia, jakie napotkał pewnego popołudnia w miejskim parku, wyjątkiem od każdej reguły. Nie potrafi też znaleźć wytłumaczenia, dlaczego jest dla niej pociągający. Tak, podziwia jej inteligencję, ale ostatecznie nie ma to większego znaczenia, bo przed nią też fascynował się inteligencją innych kobiet i nie odczuwał, że w jakimkolwiek stopniu je pociąga. Uważa, że jest ładna, lecz nie jakoś szczególnie, obiektywnie nie jest piękna (choć każdą siedemnastoletnią dziewczynę można uznać za piękność, bo każda młodość jest piękna). Nieważne. Nie zakochał się w niej z powodu jej ciała czy zalet umysłu. Więc dlaczego? Co go tu trzyma, skoro wszystko przemawia za tym, żeby wyjechał? Może sposób, w jaki na niego patrzy, czystość jej spojrzenia, przejmujący wyraz oczu, gdy go słucha, poczucie, że jest w pełni obecna, kiedy są razem, że to on jest dla niej jedyną osobą, jaka istnieje na całym tym świecie. Czasem, kiedy wyjmuje aparat fotograficzny i pokazuje jej zdjęcia porzuconych rzeczy, w jej oczach pojawiają się łzy. Jest w niej, czuje, jakaś miękka, sentymentalna, niemal śmieszna cecha, wzrusza go ta miękkość, ta wrażliwość na krzywdę innych, a że czasem potrafi dużo mówić, być nieustępliwa i wybuchać śmiechem, nigdy nie umie przewidzieć, która z jej cech weźmie w danym momencie górę. Na krótszą metę jest to męczące, ale potem czuje, że ma to tylko dobre strony. On, który przez tyle lat negował siebie, pozostawał w swojej abnegacji zupełnie nijaki, który nauczył się
panować nad emocjami i żyć w chłodnym, zapamiętałym oderwaniu od świata, powoli wraca do życia w zetknięciu z porywami jej uczuć, wybuchowością, jej ckliwymi łzami na widok porzuconego misia, zepsutego rowerka albo zwiędłych kwiatów w wazonie. Kiedy pierwszy raz poszli do łóżka, zapewniała go, że nie jest już dziewicą. Uwierzył jej, lecz gdy miał w nią wejść, odepchnęła go i powiedziała, że tego nie wolno mu robić. Szparka jest zakazana, mówiła, członkom męskim wstęp wzbroniony. Język i palce tak, ale nie członek, pod żadnym warunkiem, pod żadnym pozorem, nigdy. Nie miał pojęcia, o co jej chodzi. Przecież nałożył prezerwatywę, czyż nie? Byli zabezpieczeni, nie było powodu do niepokoju. Ach, powiedziała, właśnie tu się myli. Teresa z mężem też zawsze wierzyli w prezerwatywę i niech zobaczy, co się stało. Nic bardziej nie przerażało Pilar niż myśl, że mogłaby zajść w ciążę, więc nigdy nie zaufa tym podejrzanym gumkom. Prędzej podetnie sobie żyły albo skoczy z mostu, niż da sobie zrobić dziecko. Czy on to rozumie? Tak, rozumie, ale jaka jest alternatywa? Dziurka, powiedziała. Angela ją tego nauczyła i musi przyznać, że z punktu widzenia biologii i medycyny jest to jedyna pewna forma antykoncepcji na świecie. Od sześciu miesięcy stosuje się do jej życzenia, ograniczając penetrację wyłącznie do dziurki, a waginę pieści jedynie palcami i językiem. Takie są anomalie i osobliwości ich miłosnego życia, które mimo to jest życiem bogatym, wspaniałym związkiem erotycznym nie zdradzającym żadnych oznak, by miał wygasnąć w najbliższym czasie. W końcu to właśnie
życie seksualne tak szybko go do niej przywiązało i podtrzymuje go w całej tej namiętnej nicości zrujnowanych i opustoszałych domów. Jest zauroczony jej skórą. Jest niewolnikiem jej żarliwych, młodych warg. W jej ciele czuje się bezpieczny i jeśli kiedykolwiek odważy się ją zostawić, wie, że będzie tego żałował do końca swoich dni.
2 Niczego nie opowiedział jej o sobie. Nawet tego pierwszego dnia w parku, kiedy rozmawiali i domyśliła się, że jest z daleka, nie powiedział jej, że daleko oznacza Nowy Jork, a ściśle mówiąc, West Village na Manhattanie, lecz mętnie wyjaśnił, że jego życie zaczęło się „gdzieś na północy". Chwilę później, kiedy zaczął przerabiać z nią testy i uczyć ją algebry, Pilar szybko pojęła, że był kimś więcej niż robotnikiem dorywczo pracującym przy opróżnianiu domów, że w rzeczywistości był błyskotliwym, świetnie wykształconym człowiekiem o tak ogromnej miłości do literatury, takim oczytaniu, że jej nauczyciele angielskiego ze szkoły wydawali się przy nim bladymi pozerami. Gdzie chodził do szkoły?, spytała pewnego dnia. Wzruszył ramionami, nie chcąc wymieniać Stuyvesanta i trzech lat spędzonych na Uniwersytecie Browna. Gdy nie przestała nalegać, patrząc w podłogę, wymamrotał coś na temat małego stanowego college'u w Nowej Anglii. W następnym tygodniu, gdy podarował jej powieść Renza Michaelsona, który był akurat jego ojcem chrzestnym, zauważyła,
że została wydana przez Heller Books, i zapytała go, czy ma to z nim jakiś związek. Nie, powiedział, to zbieg okoliczności, Heller to dość popularne nazwisko. Stąd wyniknęło jej następne, dość proste i logiczne pytanie o rodzinę Hellerów, z której pochodzi. Kim są jego rodzice i gdzie mieszkają? Oboje odeszli, odpowiedział. Odeszli na tamten świat? Niestety tak. Tak jak moi, powiedziała i jej oczy wypełniły się łzami. Tak, odparł, jak twoi. Jacyś bracia czy siostry? Nie, jestem jedynakiem. Tego rodzaju kłamstwa pozwalały mu chronić się przed nieprzyjemną koniecznością mówienia o tym, czego od lat starał się unikać. Nie chce, aby wiedziała, że sześć miesięcy po wydaniu go na świat matka opuściła ojca i rozwiodła się z nim, by wyjść za innego mężczyznę. Nie chce, by wiedziała, że od wakacji po trzecim roku studiów nie widział się ani nie rozmawiał z ojcem, Morrisem Hellerem, założycielem wydawnictwa Heller Books. Najbardziej jednak nie chce, aby czegokolwiek dowiedziała się o jego macosze Willi Parks, która wyszła za ojca w półtora roku po jego rozwodzie, i niczego, absolutnie niczego o jego nieżyjącym przybranym bracie Bobbym. Te kwestie nie dotyczą Pilar. To jego prywatne sprawy i dopóki nie znajdzie wyjścia ze stanu zawieszenia, w którym tkwi od siedmiu lat, z nikim się nimi nie będzie dzielił. Nawet teraz nie jest pewien, czy zrobił to celowo, czy nie. Nie ma wątpliwości, że w złości popchnął Bobbyego, kiedy się kłócili, ale nie wie, czy zrobił to, zanim usłyszał nadjeżdżający samochód, czy potem, innymi słowy, nie jest pewien, czy Bobby zginął w wypadku, czy też było to z jego strony
zamierzone zabójstwo. Cala historia jego życia zawiesza się na tym, co tamtego dnia wydarzyło się w Berkshires, i wciąż nie jest w stanie dotrzeć do prawdy, wciąż nie jest pewien, czy jest winny, czy nie. Było lato 1996, jakiś miesiąc po tym, jak ojciec podarował mu na szesnaste urodziny Wielkiego Gatsbyego i jeszcze pięć innych książek. Bobby miał osiemnaście lat i raczej nie ukończyłby liceum, gdyby nie wzmożone wysiłki jego przybranego brata, który napisał mu trzy końcowe prace po zniżonej cenie dwóch dolarów za stronę, czyli siedemdziesiąt sześć za wszystko. Na sierpień rodzice wynajęli dom z dala od Great Barrington i chłopcy byli w drodze, by spędzić z nimi weekend. Był za młody, by prowadzić samochód, prawo jazdy miał Bobby i do niego należało, zanim wyjadą, sprawdzenie oleju i zatankowanie benzyny, czego rzecz jasna nie zrobił. Po przejechaniu krętej, górzystej, wąskiej drogi jakieś piętnaście mil od domu skończyła im się benzyna. Może nie wściekłby się aż tak bardzo, gdyby Bobby okazał jakąkolwiek skruchę, gdyby ten tępy luzak zechciał chociaż przeprosić, lecz jak zwykle Bobbyemu cała sytuacja wydała się bardzo zabawna i pierwsze, co zrobił, to wybuchnął śmiechem. Telefony komórkowe już wtedy istniały, ale nie mieli ich przy sobie, więc nie pozostawało nic innego, jak wysiąść z samochodu i pójść na piechotę. Panował nieznośny upał, było parno, nad ich głowami roiło się od komarów, był w podłym nastroju, drażniła go kretyńska nonszalancja Bobby'ego, skwar, natrętne owady i to, że musi iść tą parszywą, wąską dróżką, więc wkrótce ogarnęła go wściekłość na przybranego brata, zaczął go wyzywać i usiłował sprowokować do walki. Bobby ignorował go i konsekwentnie nie odpowiadał na zaczepki. Nie denerwuj się byle czym, powiedział, życie pełne jest niespodzianek, może coś
fajnego im się przytrafi, bo znaleźli się na tej właśnie drodze, może akurat za następnym zakrętem zobaczą dwie piękne, całkiem nagie dziewczyny, które zabiorą ich do lasu i będą się z nimi kochać przez szesnaście godzin non stop. Normalnie zawsze się śmiał, gdy Bobby zaczynał tak mówić, bez oporu ulegał zwariowanym nastrojom przybranego brata, jednak tym razem w ogóle nie było normalnie i w ogóle nie miał nastroju do śmiechu. Wszystko było takie idiotyczne, miał ochotę przywalić Bobbyemu pięścią w twarz. Zawsze gdy myśli teraz o tamtym dniu, wyobraża sobie, jak inaczej by się wszystko potoczyło, gdyby szedł z prawej strony Bobbyego zamiast z lewej. Bobby poleciałby na bok, a nie na środek drogi i na tym cała historia by się zakończyła, bo żadna by się nie zaczęła, nie byłoby w ogóle o czym mówić, kłótnia szybko poszłaby w niepamięć. Jednak obaj się tam znaleźli, bez powodu ustawieni w parę, on po zewnętrznej stronie, Bobby po wewnętrznej, szli skrajem drogi w kierunku nadjeżdżających z przeciwka samochodów, których w ogóle nie było, przez dziesięć minut nie pojawiła się też żadna ciężarówka ani nawet motocykl i po dziesięciu minutach nieprzerwanych wrzasków na Bobbyego żartobliwy stosunek przybranego brata do całej sytuacji przeszedł w draż-liwość, potem w agresję i po dwóch milach wspólnej drogi obaj na cały głos obrzucali się wyzwiskami. Jak często kłócili się w przeszłości? Niezliczoną ilość razy, więcej, niż był w stanie zapamiętać i, tak to czuje, nic
nadzwyczajnego w tym nie było, ponieważ bracia zawsze się kłócą i nawet jes'li Bobby nie był jego rodzonym bratem, od początku istniał w całym jego świadomym życiu. Miał dwa lata, kiedy ojciec ożenił się z matką Bobby'ego i w czwórkę rozpoczęli życie pod wspólnym dachem, co pozostaje poza zdolnością jego pamięci, jest czasem niemożliwym do odtworzenia w jego umyśle, w pełni więc można stwierdzić, że zawsze uważał Bobby'ego za brata, nawet jeśli do końca tak nie było. Potem zdarzały się zwykłe sprzeczki i konflikty, a że był młodszy o dwa i pół roku, na jego ciało spadała większa ilość razów. Pamięta jak przez mgłę, jak w jakiś deszczowy dzień na wsi ojciec wkracza między nich i ściąga z niego wrzeszczącego Bobby'ego, jak macocha krzyczy na Bobby'ego, że „zbyt gwałtownie się bawi", jak sam kopie Bobby'ego po kostkach za to, że wyrwał mu z rąk zabawkę. Nie prowadzili jednak między sobą wojny ani walki, czasem panował rozejm i spokój, były dobre chwile, pamięta, że kiedy miał siedem, osiem lat, a Bobby dziewięć, dziesięć czy jedenaście, naprawdę lubił swojego brata, a nawet go kochał i jego uczucia były odwzajemniane. Nigdy jednak nie byli sobie bliscy, nie w taki sposób, jak zdarza się to niektórym braciom, nawet jeśli walczą i współzawodniczą między sobą, i z pewnością wynikało to stąd, że tworzyli sztucznie zbudowaną rodzinę i każdy z nich najgłębszą lojalność zachowywał wobec rzeczywistego rodzica. Wcale nie chodziło o to, że Willa była dla niego złą matką albo ojciec źle traktował Bobby'ego. Wręcz przeciwnie. Dwoje dorosłych tworzyło mocny związek, ich małżeństwo było trwałe i, co należy podkreślić, niezwykle zgodne, oboje starali się zawsze mieć na uwadze przeszłość,
by żadne z ich dzieci nie straciło do nich zaufania. Jednak pojawiały się niemal niewidoczne rysy, mikroskopijne szczeliny przypominające im, że stanowią zlepiony, pozszywany organizm, coś, co nie jest zupełną całością. Na przykład kwestia nazwiska Bobby'ego. Willa pozostała Willą Parks, lecz jej pierwszy mąż, który w wieku trzydziestu sześciu lat zmarł na raka, miał na nazwisko Nordstrom i Bobby przez pierwsze cztery i pół roku swojego życia zachował nazwisko ojca, a potem trudno jej było zmienić je na Heller. Wyczuwała, że Bobby mógł się w tym czuć zagubiony, ale im problem stawał się poważniejszy, tym bardziej nie potrafiła zetrzeć śladów obecności pierwszego męża, który ją kochał i nie zmarł z własnej winy, więc gdy miała pozbawić syna jego nazwiska, czuła się, jakby umierał po raz drugi. Przeszłość zatem była częścią teraźniejszości i duch Karla Nordstroma był ich piątym domownikiem, nieobecną postacią, która pozostawiła piętno na swoim synu Bobbym, będącym bratem i nie bratem, synem i nie synem, zarówno przyjacielem, jak i wrogiem. Mieszkali pod jednym dachem, ale prócz tego, że ich rodzice byli małżeństwem, niewiele ich łączyło. Wszystko -temperament i wygląd, upodobania i zachowanie, wszelkie cechy charakteryzujące, kim i czym jest dana osoba - wszystko było u nich głęboko i niezmiennie różne. Z biegiem lat każdy z nich znalazł się w swoim świecie i gdy musieli zderzyć się z doświadczeniami wczesnej młodości, ich drogi rzadko się schodziły z wyjątkiem wspólnych posiłków i rodzinnych wyjazdów. Bobby był żywy, błyskotliwy i zabawny, ale potwornie źle się uczył i nie znosił szkoły, zachowywał się
lekkomyślnie, arogancko i potrafił nieźle intrygować, stanowił więc tak zwany p r o b 1 e m. W przeciwieństwie do niego młodszy przybrany brat konsekwentnie zbierał najwyższe oceny w klasie. Heller był spokojny i wycofany, Nordstrom hałaśliwy i otwarty, o sobie nawzajem zaś myśleli bardzo krytycznie. Co gorsza, matka Bobby'ego, kobieta ogromnie kochająca książki i naukę, była profesorem literatury angielskiej na nowojorskim uniwersytecie, więc jej syn raczej z trudem musiał znosić pochwały wygłaszane pod adresem Hellera i jego osiągnięć w szkole, jej wybuchy radości na wieść o przyjęciu go do Stuyvesanta i rozmowy, jakie z nim prowadziła przy stole na temat cholernego egzystencjalizmu. W wieku piętnastu lat Bobby był już niezłym ćpunem, jednym z wiecznie upalonych licealistów o szklanym wzroku, którzy na weekendowych imprezach rzygają po kątach i rozprowadzają niewielkie ilości narkotyków, by mieć dodatkową gotówkę. Mułowaty Heller, nieznośny Nordstrom, między nimi dwoma nigdy nie było zgody. Słowne ataki zdarzały się po obu stronach, lecz fizyczne ustały zupełnie, głównie za sprawą tajemnic genetyki. Kiedy dwanaście lat temu stanęli obok siebie na drodze w Berkshires, szesnastoletni Heller miał niewiele poniżej sześciu stóp wzrostu i ważył sto siedemdziesiąt funtów. Nordstrom, gorszego chowu, mierzył około sześciu stóp i ważył sto czterdzieści pięć funtów. Ta rozbieżność w wyglądzie wyeliminowała wszelkie pojedynki. Od pewnego czasu wyraźnie było widać, że pochodzili z dwóch różnych światów. O co pokłócili się tamtego dnia? Jakie słowo lub zdanie, jakie ich sekwencje doprowadziły go do takiej wściekłości,
że przestał panować nad sobą i pchnął Bobby'ego na ziemię? Nie pamięta tego dokładnie. Tak wiele słów padło podczas tamtej kłótni, tak wiele popłynęło wzajemnych oskarżeń, tyle głęboko skrywanej niechęci wypłynęło gwałtownie na powierzchnię, że nie jest w stanie dokładnie określić jednej szczególnej odzywki, która uwolniła jego agresję. Najpierw wszystko było zwykłą dziecinadą. Po jego stronie irytacja na niefrasobliwość Bobby'ego, na jego któreś z kolei niedbalstwo, jak mógł być tak lekkomyślny i nierozsądny, niech teraz zobaczy, w co ich wpuścił. Po stronie Bobby'ego złość na sztywniactwo brata z powodu drobnej niewygody, na jego przemądrzałość, wieczne zadzieranie nosa i świętosz-kowatą wyniosłość, z którą od lat się obnosił. Sprawa między chłopakami, młodość, porywcze charaktery, nic co budziłoby niepokój. Jednak potem, gdy nie przestali się ścierać i Miles dalej parł do walki, kłótnia sięgnęła głębiej, poruszyła ciemną strunę goryczy, odsłoniła drzemiącą w nich krwawą waśń. Z nich dwóch przeszła na całą rodzinę. Bobby mówił, jak nie chciał być wyrzutkiem świętej czwórki, jak nie mógł znieść bliskiej więzi łączącej matkę z Milesem, jak miał dosyć wszystkich kar i zakazów wydawanych przez bezdusz- nych, mściwych dorosłych, jak nie wytrzymywał już tych okrągłych rozmów o naukowych konferencjach, umowach wydawniczych i dlaczego jakaś tam książka jest lepsza od innej - był chory od tego wszystkiego, chory przez Milesa, przez matkę i ojczyma, chory przez wszystkich, którzy przebywali w tym cuchnącym domu, i nie mógł się doczekać, żeby w przyszłym miesiącu znaleźć się już w college'u i nawet jakby miał z niego wylecieć, to z domem kończy raz
na zawsze i nigdy tam nie wróci. Adios, cholerne dupki. Pierdoli Morrisa Hellera i jego cholernego synka. Pierdoli cały ten świat. Nie potrafi sobie przypomnieć, które słowo czy też słowa pchnęły go na krawędź. Może nie jest to ważne, może nigdy nie dojdzie do tego, która zniewaga z całego potoku wyzwisk doprowadziła go do czynu, ale co na pewno jest istotne, co liczy się ponad wszystko, to, czy słyszał nadjeżdżający samochód, czy nie, samochód, który nagle stał się widoczny, kiedy wyjechał zza ostrego zakrętu z prędkością pięćdziesięciu mil na godzinę, widoczny dopiero wtedy, gdy było już za późno, by nie dopuścić do potrącenia jego brata. Pewne było tylko to, że Bobby wrzeszczał na niego, a on mu odpowiadał, wrzeszcząc, żeby przestał, żeby się zamknął, toczyli cały ten obłąkany pojedynek wyzwisk i szli dalej drogą, nie zważając na wszystko, co ich otaczało, las po lewej stronie drogi, łąki po prawej, zamglone niebo nad nimi, ptaki śpiewające w zaroślach, drozdy, kosy, rudziki, nic z tego dla nich nie istniało, pozostała tylko wściekłość w ich głosach. Wydaje się pewne, że Bobby nie usłyszał nadjeżdżającego samochodu albo go to nie obchodziło, bo szedł poboczem drogi i nie czuł się zagrożony. A co z tobą? Miles sam sobie stawia pytanie. Wiedziałeś czy nie wiedziałeś? To było silne, zdecydowane pchnięcie. Sprawiło, że Bobby zachwiał się, zatoczył na środek drogi i upadł, uderzając głową o asfalt. Niemal natychmiast usiadł, rozcierając uderzone miejsce i przeklinając, ale nie stanął na nogi, bo samochód właśnie rozjeżdżał go na miejscu, miażdżąc jego życie i na zawsze zmieniając życie ich wszystkich.
To pierwsza sprawa, którą nie chce dzielić się z Pilar. Drugą jest list, jaki napisał do rodziców pięć lat po śmierci Bobby'ego. Skończył wtedy trzeci rok na Uniwersytecie Browna i lato zamierzał spędzić w Providence, zbierając materiały dla jednego ze swoich profesorów (praca na zlecenie, noce i weekendy w bibliotece), a na pełny etat rozwożąc towary ze sklepu ze sprzętem gospodarstwa domowego (montować klimatyzatory i wąskimi, stromymi schodami wnosić telewizory i lodówki). Na horyzoncie pojawiła się dziewczyna, a ponieważ mieszkała na Brooklynie, na jeden z czerwcowych weekendów urwał się z biblioteki i pojechał do Nowego Jorku, żeby się z nią spotkać. Wciąż miał klucze od mieszkania rodziców na Downing Street, jego pokój stał nietknięty i odkąd wyjechał na studia, było wiadomo, że mógł przyjeżdżać, kiedy chciał, i nie musiał anonsować swoich wizyt. W piątek późno skończył pracę w sklepie i dotarł do mieszkania dopiero po północy. Rodzice już spali. Wcześnie rano obudziły go odgłosy ich rozmowy dochodzące z kuchni. Wstał z łóżka, otworzył drzwi od pokoju i nagle się zawahał. Tym razem rozmawiali donośniej i agresywniej, w głosie Willi pobrzmiewał udręczony, bolesny ton i skoro się nie kłócili (a kłócili się bardzo rzadko), musiało dziać się coś ważnego, pewnie załatwiali jakiś niezwykle poważny interes albo nad czymś istotnym dyskutowali, więc nie chciał im przeszkadzać. Prawidłową reakcją byłby powrót do pokoju i zamknięcie drzwi. Kiedy stał tak w holu i słuchał, wiedział, że nie ma prawa się tam znajdować, że powinien się wycofać, jednak nie mógł się powstrzymać, by nie zostać, był zbyt ciekawy,