kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 870 134
  • Obserwuję1 390
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 680 134

Auster Paul - Szaleństwa Brooklynu

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
A

Auster Paul - Szaleństwa Brooklynu .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu A AUSTER PAUL
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 243 stron)

Spis treści UWERTURA NIEOCZEKIWANE SPOTKANIE POŻEGNANIE Z DWOREM CZYŚCIEC MUR PADA SZOKUJĄCE REWELACJE O OSZUSTACH WE WŁASNEJ OSOBIE NIESPODZIANKA W BANKU SPERMY KRÓLOWA BROOKLYNU O GŁUPOCIE MĘSKIEGO RODU BYŁY AGENT UBEZPIECZENIOWY MORDUJE JAMESA JOYCE’A. WIECZORNE BIESIADOWANIE PRZERWA NA PAPIEROSA O GŁUPOCIE MĘSKIEGO RODU (2) MACHLOJKI PUKANIE DO DRZWI PODRÓŻ NA PÓŁNOC NASZA MAŁA, CZYLI COLA TO JEST TO BAJECZNE DNI W HOTELU EGZYSTENCJA PODSTĘP KONTRATAK

DALSZE WYPADKI HAWTHORN CZY HAWTHORNE? ŚMIESZKA UCIECZKA NA PÓŁNOC NOWE ŻYCIE „TAK SAMO BYŁO Z TONYM” NATCHNIENIE EKS

Dla mo​jej cór​ki So​phie

UWERTURA Szu​ka​łem ja​kie​goś spo​koj​ne​go miej​sca, gdzie mógł​bym do​ko​nać ży​wo​- ta. Ktoś po​le​cił mi Bro​oklyn, na​stęp​ne​go dnia rano wy​ru​szy​łem więc z Wes​t​che​ster na re​ko​ne​sans. Nie było mnie tam od pięć​dzie​się​ciu sze​ściu lat i ni​cze​go nie pa​mię​ta​łem. Ro​dzi​ce wy​nie​śli się z No​we​go Jor​ku, gdy mia​- łem trzy lata, za​uwa​ży​łem jed​nak, że in​stynkt za​wiódł mnie do tej sa​mej dziel​ni​cy, gdzie kie​dyś miesz​ka​li​śmy – jak ja​kiś zra​nio​ny psiak do​wlo​kłem się do miej​sca mych na​ro​dzin. Pra​cow​nik miej​sco​wej agen​cji han​dlu nie​ru​- cho​mo​ścia​mi prze​go​nił mnie po sze​ściu lub sied​miu miesz​ka​niach i jesz​cze tego sa​me​go po​po​łu​dnia wy​na​ją​łem apar​ta​ment z dwie​ma sy​pial​nia​mi i wyj​ściem do ogro​du w domu przy Pierw​szej Uli​cy, parę kro​ków od Pro​- spect Par​ku. Nie mia​łem po​ję​cia, kim są moi są​sie​dzi, zresz​tą nic mnie to nie ob​cho​dzi​ło. Wszy​scy wy​cho​dzi​li do pra​cy, nikt nie miał dzie​ci, mo​głem się więc spo​dzie​wać, że w ka​mie​ni​cy bę​dzie sto​sun​ko​wo ci​cho. A wła​śnie o tym ma​rzy​łem naj​bar​dziej. O ci​chym koń​cu mego smut​ne​go i ab​sur​dal​ne​go ży​wo​ta. Na dom w Bro​nxvil​le zna​lazł się już ku​piec i wie​dzia​łem, że po sfi​na​li​- zo​wa​niu pod ko​niec mie​sią​ca trans​ak​cji pie​nią​dze nie będą sta​no​wi​ły pro​- ble​mu. Do​cho​dem ze sprze​da​ży domu za​mie​rza​li​śmy z byłą żoną po​dzie​lić się po po​ło​wie, a z czte​ry​sto​ma ty​sią​ca​mi do​la​rów na kon​cie mo​głem być pe​wien, że do dnia, w któ​rym wy​dam ostat​nie tchnie​nie, nie za​brak​nie mi środ​ków na utrzy​ma​nie. Po​cząt​ko​wo nie bar​dzo wie​dzia​łem, co ze sobą po​cząć. Przez trzy​dzie​ści je​den lat jeź​dzi​łem do pra​cy z przed​mieść do biu​ra fir​my ubez​pie​cze​nio​wej Mid-Atlan​tic Ac​ci​dent and Life na Man​hat​ta​nie, te​raz jed​nak, gdy prze​sta​- łem pra​co​wać, dzień miał zbyt wie​le go​dzin. Ty​dzień po tym, jak wpro​wa​- dzi​łem się do no​we​go miesz​ka​nia, przy​je​cha​ła do mnie z wi​zy​tą z New Jer​- sey moja za​męż​na cór​ka Ra​chel. Oznaj​mi​ła, że mu​szę się w coś za​an​ga​żo​- wać, mu​szę zna​leźć so​bie ja​kieś za​ję​cie. Ra​chel nie jest kre​tyn​ką. Zdo​by​ła dok​to​rat z bio​che​mii na Uni​wer​sy​te​cie w Chi​ca​go i pra​cu​je w du​żej fir​mie far​ma​ceu​tycz​nej pod Prin​ce​ton, lecz na po​do​bień​stwo swej mat​ki rzad​ko

mie​wa dni, kie​dy nie sy​pie ba​na​ła​mi – tymi wszyst​ki​mi wy​świech​ta​ny​mi fra​ze​sa​mi i wy​bla​kły​mi ko​mu​na​ła​mi, któ​re pię​trzą się na wy​sy​pi​skach współ​cze​snej mą​dro​ści. Wy​ja​śni​łem jej, że do koń​ca tego roku praw​do​po​dob​nie nie będę już cho​dzić po tym świe​cie, to​też wszel​kie za​ję​cia mam głę​bo​ko w du​pie. Przez chwi​lę wy​da​wa​ło mi się, że Ra​chel za​cznie pła​kać, ale po​wstrzy​ma​ła łzy mru​ga​niem po​wiek i na​zwa​ła mnie okrut​nym ego​cen​try​kiem. Nic dziw​ne​go – do​da​ła – że „ma​mu​sia” w koń​cu się ze mną roz​wio​dła, nic dziw​ne​go, że nie mo​gła dłu​żej tego znieść. Mał​żeń​stwo z kimś ta​kim jak ja mu​sia​ło być nie koń​czą​cą się tor​tu​rą, ist​nym pie​kłem. A wła​śnie: ist​nym pie​kłem. Nie​- ste​ty, bied​na Ra​chel po pro​stu tak już ma. Moje je​dy​ne dziec​ko stą​pa po tym świe​cie od dwu​dzie​stu dzie​wię​ciu lat i ani razu nie wy​ge​ne​ro​wa​ło z sie​bie ory​gi​nal​nej wy​po​wie​dzi, cze​goś, co po​cho​dzi​ło​by w peł​ni i bez​- sprzecz​nie od niej sa​mej. Ow​szem, chy​ba cza​sem rze​czy​wi​ście za​cho​wu​ję się pa​skud​nie. Ale nie za​wsze, i nie ro​bię tego dla za​sa​dy. W do​bre dni po​tra​fię być nie mniej sło​- dziut​ki i przy​jem​ny niż inni, któ​rych znam. Nie moż​na sprze​da​wać po​lis ubez​pie​cze​nio​wych z ta​kim po​wo​dze​niem jak ja, zra​ża​jąc do sie​bie klien​- tów, a już na pew​no nie przez trzy dłu​gie dzie​się​cio​le​cia. Trze​ba oka​zy​wać zro​zu​mie​nie. Trze​ba umieć słu​chać. Trze​ba wie​dzieć, jak ocza​ro​wać lu​dzi. Po​sia​dam wszyst​kie te umie​jęt​no​ści, a na​wet wię​cej. Nie ukry​wam, że cza​- sem mie​wa​łem też gor​sze chwi​le, lecz wszy​scy wie​dzą, ja​kie nie​bez​pie​- czeń​stwa czy​ha​ją za za​mknię​ty​mi drzwia​mi ro​dzin​ne​go ży​cia. Dla wszyst​- kich za​in​te​re​so​wa​nych może się ono stać tru​ci​zną, zwłasz​cza je​śli czło​wiek od​kry​je, że praw​do​po​dob​nie od sa​me​go po​cząt​ku nie nada​wał się do mał​- żeń​stwa. Uwiel​bia​łem się ko​chać z Edith, lecz po czte​rech lub pię​ciu la​tach na​mięt​ność jak​by się wy​pa​li​ła i od tego cza​su by​łem mę​żem nie​zbyt do​sko​- na​łym. A gdy​by po​słu​chać Ra​chel, oka​za​ło​by się, że za​wio​dłem rów​nież jako oj​ciec. Nie chciał​bym ne​go​wać jej wspo​mnień, praw​da jest jed​nak taka, że na swój spo​sób za​le​ża​ło mi na nich obu, i je​śli na​wet cza​sem zno​si​- ło mnie w ra​mio​na in​nych ko​biet, żad​ne​go z tych ro​man​sów nie trak​to​wa​- łem po​waż​nie. Roz​wód nie był moim po​my​słem. Mimo wszyst​ko za​mie​rza​- łem po​zo​stać z Edith do sa​me​go koń​ca. To ona za​żą​da​ła wol​no​ści i tak na​- praw​dę nie mo​głem mieć jej tego za złe, bio​rąc pod uwa​gę wszyst​kie moje błę​dy i wy​pa​cze​nia. Po trzy​dzie​stu trzech la​tach miesz​ka​nia pod wspól​nym da​chem, gdy każ​de z nas ru​szy​ło w swo​ją stro​nę, z na​sze​go związ​ku nie po​-

zo​sta​ło wła​ści​wie nic. Po​wie​dzia​łem Ra​chel, że moje dni są po​li​czo​ne, lecz była to je​dy​nie gwał​tow​na ri​po​sta w od​po​wie​dzi na jej na​chal​ne rady, czy​sto hi​per​bo​licz​na erup​cja. Rak płuc znaj​do​wał się w fa​zie re​mi​sji i są​dząc po tym, co usły​sza​- łem od mo​je​go on​ko​lo​ga po ostat​nim ba​da​niu, ist​nia​ły po​wo​dy do ostroż​ne​- go opty​mi​zmu. Co jed​nak nie zna​czy, że mu ufa​łem. No​wo​twór był dla mnie tak wiel​kim wstrzą​sem, że wciąż nie wie​rzy​łem w moż​li​wość wyj​ścia z tej cho​ro​by obron​ną ręką. Zdą​ży​łem spi​sać się na stra​ty, gdy już więc wy​- cię​to mi guz i prze​sze​dłem przez wy​cień​cza​ją​ce do​świad​cze​nia ra​dio- i che​- mio​te​ra​pii, gdy już mia​łem za sobą dłu​go​trwa​łe ata​ki nud​no​ści i za​wro​tów gło​wy, stra​ci​łem wło​sy, stra​ci​łem wolę, stra​ci​łem pra​cę, stra​ci​łem żonę, trud​no mi było wy​obra​zić so​bie dal​sze ży​cie. Stąd Bro​oklyn. Stąd nie​świa​- do​my po​wrót do miej​sca, gdzie roz​po​czę​ła się moja hi​sto​ria. Mia​łem na kar​ku pra​wie sześć​dzie​siąt lat i nie wie​dzia​łem, ile cza​su mi zo​sta​ło. Może ko​lej​ne dwa​dzie​ścia lat; może za​le​d​wie kil​ka mie​się​cy. Jak​kol​wiek brzmia​- ły pro​gno​zy me​dycz​ne co do mo​je​go sta​nu, nie wol​no było ni​cze​go brać za pew​nik. Do​pó​ki ży​łem, mu​sia​łem wy​my​ślić spo​sób na roz​po​czę​cie ży​cia na nowo i na​wet gdy​by moje dni były po​li​czo​ne, nie mo​głem po pro​stu usiąść i cze​kać na ko​niec. Jak zwy​kle moja uczo​na cór​ka mia​ła ra​cję, na​wet je​śli by​łem zbyt upar​ty, żeby się do tego przy​znać. Mu​sia​łem się czymś za​jąć. Mu​sia​łem ru​szyć ty​łek i za​cząć coś ro​bić. Gdy się wpro​wa​dzi​łem, był po​czą​tek wio​sny i przez pierw​szych kil​ka ty​- go​dni wy​peł​nia​łem so​bie czas ba​da​niem oko​li​cy, dłu​gi​mi spa​ce​ra​mi po par​- ku i sa​dze​niem kwia​tów w ogród​ku – za​nie​dby​wa​nym od lat, za​śmie​co​nym nie​wiel​kim skraw​ku zie​mi. Od​ra​sta​ją​ce od nie​daw​na wło​sy strzy​głem w za​- kła​dzie fry​zjer​skim Park Slo​pe przy Siód​mej Alei, fil​my wy​po​ży​cza​łem w Mo​vie He​aven i czę​sto za​glą​da​łem do Bri​ght​man’s At​tic, za​gra​co​ne​go i fa​- tal​nie zor​ga​ni​zo​wa​ne​go an​ty​kwa​ria​tu, któ​re​go wła​ści​cie​lem był eks​tra​wa​- ganc​ki ho​mo​sek​su​ali​sta, nie​ja​ki Har​ry Bri​ght​man (ale o nim póź​niej). Rano za​zwy​czaj sam przy​go​to​wy​wa​łem so​bie śnia​da​nie, ale po​nie​waż nie zno​si​- łem go​to​wać i po​zba​wio​ny by​łem wszel​kich ta​len​tów ku​char​skich, obiad i ko​la​cję naj​czę​ściej ja​da​łem na mie​ście, za​wsze sa​mot​nie, za​wsze z otwar​tą książ​ką na sto​le, za​wsze prze​żu​wa​jąc moż​li​wie jak naj​wol​niej, żeby jak naj​- bar​dziej roz​cią​gnąć po​si​łek w cza​sie. Po wy​pró​bo​wa​niu kil​ku oko​licz​nych lo​ka​li po​sta​no​wi​łem re​gu​lar​nie się sto​ło​wać w Co​smic Di​ner. Je​dze​nie mie​- li tam naj​wy​żej prze​cięt​ne, lecz jed​ną z kel​ne​rek była olśnie​wa​ją​ca Por​to​ry​-

kan​ka o imie​niu Ma​ri​na i bar​dzo szyb​ko się w niej za​du​rzy​łem. Była ode mnie o po​ło​wę młod​sza i mia​ła męża, co zna​czy​ło, że ża​den ro​mans nie wcho​dził w grę, ale tak przy​jem​nie było na nią po​pa​trzeć, tak ła​god​nie mnie trak​to​wa​ła, tak chęt​nie się śmia​ła z mo​ich nie​zbyt uda​nych dow​ci​pów, że pod jej nie​obec​ność au​ten​tycz​nie usy​cha​łem z tę​sk​no​ty. Ze stric​te an​tro​po​- lo​gicz​ne​go punk​tu wi​dze​nia miesz​kań​cy Bro​okly​nu, co sam od​kry​łem, chęt​niej roz​ma​wia​ją z nie​zna​jo​my​mi niż wszyst​kie inne spo​łecz​no​ści, z ja​- ki​mi mia​łem do tej pory do czy​nie​nia. Wści​bia​ją nos w nie swo​je spra​wy (sta​rusz​ki besz​ta​ją mło​de mat​ki za to, że nie ubie​ra​ją swo​ich dzie​ci dość cie​pło, prze​chod​nie wy​dzie​ra​ją się na wła​ści​cie​li psów za zbyt moc​ne szar​- pa​nie smy​czą); jak za​cie​trze​wio​ne przed​szko​la​ki wsz​czy​na​ją awan​tu​ry o miej​sca do par​ko​wa​nia; w spo​sób cał​ko​wi​cie na​tu​ral​ny sy​pią bły​sko​tli​wy​mi ko​men​ta​rza​mi. Pew​ne​go nie​dziel​ne​go po​ran​ka wsze​dłem do za​tło​czo​ne​go baru o ab​sur​dal​nej na​zwie La Ba​gel De​li​ght. Chcia​łem po​pro​sić o ro​ga​la „Me​gan”, ale sło​wa po​plą​ta​ły mi się w ustach i wy​szło mi „po​pro​szę mo​ga​- la Re​agan”. Chło​pak za ladą od​pa​lił bez za​sta​no​wie​nia: „Przy​kro mi, nie mamy ta​kich. A może pum​per​ni​xo​na?” Szyb​ko. Tak cho​ler​nie szyb​ko, że o mało się nie zsi​ka​łem ze śmie​chu. Po owym nie​umyśl​nym prze​ję​zy​cze​niu wpa​dłem wresz​cie na po​mysł, któ​ry Ra​chel z pew​no​ścią by po​chwa​li​ła. Może nie było to nic wiel​kie​go, ale za​wsze coś – wie​dzia​łem, że je​śli będę go re​ali​zo​wał tak su​mien​nie i ry​- go​ry​stycz​nie, jak za​mie​rza​łem, znaj​dę za​ję​cie, znaj​dę swo​je małe hob​by, ko​ni​ka, któ​ry od​cią​gnie mnie od gnu​śno​ści nud​nej eg​zy​sten​cji. Choć samo przed​się​wzię​cie było skrom​ne, po​sta​no​wi​łem na​zwać je gór​no​lot​nie i nie​co pom​pa​tycz​nie Księ​gą ludz​kich sza​leństw, pra​gnąc stwo​rzyć po​zo​ry, że zaj​- mu​ję się czymś waż​nym. Za​mie​rza​łem spi​sać moż​li​wie pro​stym i ja​snym ję​zy​kiem wszyst​kie gafy, wszyst​kie wpad​ki, wszyst​kie że​nu​ją​ce sy​tu​acje, wszyst​kie idio​ty​zmy, wszyst​kie dzi​wac​twa i wszyst​kie nie​do​rzecz​no​ści, któ​rych się do​pu​ści​łem pod​czas mo​jej dłu​giej i burz​li​wej ka​rie​ry na sta​no​- wi​sku czło​wie​ka. Po​sta​no​wi​łem, że kie​dy już zbrak​nie mi hi​sto​rii o so​bie, opi​szę zda​rze​nia, któ​re się przy​tra​fi​ły zna​jo​mym, a gdy i to źró​dło się wy​- czer​pie, pla​no​wa​łem wziąć na warsz​tat wy​da​rze​nia hi​sto​rycz​ne i spi​sać głup​stwa po​peł​nio​ne przez in​nych lu​dzi na prze​strze​ni wie​ków, po​cząw​szy od za​gi​nio​nych cy​wi​li​za​cji świa​ta sta​ro​żyt​ne​go, na pierw​szych mie​sią​cach XXI wie​ku koń​cząc. Po​my​śla​łem so​bie, że przy​naj​mniej bę​dzie moż​na się tro​chę po​śmiać. Nie mia​łem ocho​ty ani otwie​rać du​szy, ani od​da​wać się

smęt​nym wspo​mnie​niom. Ton ca​łe​go tek​stu miał być lek​ki, dow​cip​ny, a ja chcia​łem je​dy​nie do​brze się przy tym ba​wić, wy​ko​rzy​stu​jąc jak naj​wię​cej go​dzin w cią​gu dnia. Na​zwa​łem owo przed​się​wzię​cie książ​ką, choć w rze​czy​wi​sto​ści wca​le książ​ką mia​ło nie być. Ko​rzy​sta​jąc z żół​tych blocz​ków, luź​nych kar​tek, ko​- pert oraz for​mu​la​rzy ban​ko​wych z prze​sy​łek re​kla​mo​wych, gro​ma​dzi​łem coś, co sta​no​wi​ło zbiór przy​pad​ko​wych no​ta​tek, misz​masz nie po​wią​za​nych ze sobą aneg​dot wrzu​ca​nych do kar​to​no​we​go pu​dła za każ​dym ra​zem, gdy koń​czy​łem ko​lej​ną hi​sto​ryj​kę. W tym sza​leń​stwie trud​no się było do​pa​trzyć ja​kiejś me​to​dy. Nie​któ​re tek​ści​ki mia​ły za​le​d​wie po kil​ka li​ni​jek, a część z nich, szcze​gól​nie tak lu​bia​ne prze​ze mnie spu​ne​ry​zmy i ma​la​pro​pi​zmy. były po pro​stu po​je​dyn​czy​mi zwro​ta​mi. Na przy​kład „zady i wa​le​ty” za​- miast „wady i za​le​ty”, co wy​po​wie​dzia​ły moje usta w pierw​szej kla​sie li​- ceum, lub mi​mo​wol​nie głę​bo​ka, qu​asi-mi​stycz​na sen​ten​cja, któ​rą skie​ro​wa​- łem do Edith w trak​cie ja​kiejś gwał​tow​nej mał​żeń​skiej sprzecz​ki: „Zo​ba​czę, kie​dy uwie​rzę”. Za każ​dym ra​zem, gdy sia​da​łem, żeby coś na​pi​sać, za​czy​- na​łem od tego, że za​my​ka​łem oczy i po​zwa​la​łem my​ślom wę​dro​wać w do​- wol​nym kie​run​ku. Roz​luź​nia​jąc się w ten spo​sób, zdo​ła​łem przy​wo​łać z od​- le​głej prze​szło​ści spo​ro ma​te​ria​łu, rze​czy, któ​re do tej pory wy​da​wa​ły mi się utra​co​ne na za​wsze. Na przy​kład sce​nę z pod​sta​wów​ki (żeby przy​to​czyć jed​no ta​kie wspo​mnie​nie), gdy pe​wien chło​pak, nie​ja​ki Du​dley Fran​klin, w szó​stej kla​sie pod​czas lek​cji geo​gra​fii, gdy w sali za​pa​dła ci​sza, pu​ścił dłu​- gie​go, roz​gło​śne​go bąka. Wszy​scy rzecz ja​sna wy​bu​chli​śmy śmie​chem (dla gru​py je​de​na​sto​lat​ków nie ma nic śmiesz​niej​sze​go niż od​głos pusz​cza​nia wia​trów), tym jed​nak, co wy​róż​ni​ło ów in​cy​dent spo​śród in​nych wsty​dli​- wych wpa​dek po​śled​nie​go ka​li​bru i nada​ło mu sta​tus kla​sy​ki, nie​za​po​mnia​- ne​go ar​cy​dzie​ła w an​na​łach wsty​du i upo​ko​rze​nia, był fakt, że Du​dley w swej nie​win​no​ści po​peł​nił fa​tal​ne faux pas – prze​pro​sił. „Naj​moc​niej prze​- pra​szam”, wy​bą​kał, wbi​ja​jąc wzrok w blat ław​ki i ob​le​wa​jąc się ru​mień​- cem, aż jego po​licz​ki za​czę​ły przy​po​mi​nać ko​lo​rem świe​żo po​ma​lo​wa​ny wóz stra​żac​ki. W miej​scu pu​blicz​nym nie wol​no przy​zna​wać się do pierd​- nię​cia. Ta​kie jest nie​pi​sa​ne pra​wo, naj​bar​dziej ry​go​ry​stycz​nie prze​strze​ga​na za​sa​da ame​ry​kań​skiej ety​kie​ty. Bąki po​ja​wia​ją się zni​kąd; wy​da​la​ne są ano​- ni​mo​wo i na​le​żą do gru​py jako ca​ło​ści – na​wet je​śli każ​da z obec​nych w po​miesz​cze​niu osób jest w sta​nie wska​zać wi​no​waj​cę, je​dy​nym roz​sąd​nym wyj​ściem z sy​tu​acji jest za​par​cie się. Na​iw​ny Du​dley Fran​klin był jed​nak

zbyt pro​sto​li​nij​ny i ni​g​dy mu tego nie za​po​mnia​no. Od tam​te​go dnia wo​ła​- no na nie​go „Du​dley Naj​moc​niej Prze​pra​szam” i nie uwol​nił się od tego prze​zwi​ska do koń​ca szko​ły. Hi​sto​rie dzie​li​ły się na kil​ka róż​nych ka​te​go​rii i po mie​sią​cu re​ali​zo​wa​- nia mo​je​go pro​jek​tu po​rzu​ci​łem sys​tem jed​no​pu​deł​ko​wy na rzecz roz​wią​za​- nia wie​lo​pu​deł​ko​we​go, któ​re po​zwa​la​ło ukoń​czo​ne za​pi​ski prze​cho​wy​wać w spo​sób bar​dziej upo​rząd​ko​wa​ny. Osob​ne pu​deł​ko na po​tknię​cia słow​ne, osob​ne na nie​for​tun​ne wy​pad​ki na​tu​ry fi​zycz​nej, osob​ne na nie​wy​da​rzo​ne po​my​sły, osob​ne na gafy to​wa​rzy​skie i tak da​lej. Stop​nio​wo co​raz bar​dziej in​te​re​so​wa​ło mnie opi​sy​wa​nie slap​stic​ko​wych mo​men​tów co​dzien​ne​go ży​- cia. Nie tyl​ko nie​zli​czo​nych oka​zji przez te wszyst​kie lata, kie​dy to ude​rzy​- łem się w pa​lec u nogi lub wy​rżną​łem o coś gło​wą, nie tyl​ko czę​sto​tli​wo​ści, z jaką oku​la​ry wy​su​wa​ły mi się z kie​sze​ni ko​szu​li, gdy po​chy​la​łem się, by za​wią​zać sznu​ro​wa​dła (i do​zna​wa​łem dal​sze​go upo​ko​rze​nia, gdy za​ta​cza​- łem się do przo​du i roz​gnia​ta​łem oku​la​ry pod bu​tem), lecz tak​że zda​rza​ją​- cych się raz na mi​lion pe​cho​wych in​cy​den​tów, któ​re prze​śla​do​wa​ły mnie na róż​nych eta​pach ży​cia od naj​wcze​śniej​szych lat dzie​cięc​twa. Choć​by wte​- dy, gdy pod​czas pierw​szo​ma​jo​we​go pik​ni​ku w 1952 roku otwo​rzy​łem usta przy ziew​nię​ciu i wle​cia​ła mi do buzi psz​czo​ła, któ​rą za​miast wy​pluć, w od​- ru​chu pa​ni​ki i obrzy​dze​nia po​łkną​łem; albo, co jesz​cze bar​dziej nie​wia​ry​- god​ne, gdy przed wej​ściem na po​kład sa​mo​lo​tu pod​czas po​dró​ży służ​bo​wej za​le​d​wie sie​dem lat temu z od​cin​kiem kar​ty po​kła​do​wej przy​trzy​my​wa​nym lek​ko kciu​kiem i środ​ko​wym pal​cem, pchnię​to mnie od tyłu, kar​ta wy​su​nę​- ła mi się z ręki, a ja pa​trzy​łem, jak sfru​wa w stro​nę szpa​ry mię​dzy schod​ka​- mi a pro​giem sa​mo​lo​tu – naj​węż​szej z wą​skich szpar, o sze​ro​ko​ści naj​wy​żej mi​li​me​tra – a po​tem, ku memu nie​bo​tycz​ne​mu zdu​mie​niu, bez tru​du prze​ci​- ska się przez tę nie​wia​ry​god​ną szcze​li​nę i lą​du​je kil​ka me​trów ni​żej na pły​- cie lot​ni​ska. To tyl​ko kil​ka przy​kła​dów. Spi​sa​łem kil​ka​dzie​siąt ta​kich hi​sto​rii w cią​gu pierw​szych dwóch mie​się​cy, lecz cho​ciaż ro​bi​łem, co mo​głem, by za​cho​- wać żar​to​bli​wy i lek​ki ton, prze​ko​na​łem się, że nie za​wsze jest to moż​li​we. Wszy​scy wpa​da​my cza​sem w gor​szy na​strój i przy​zna​ję, że były ta​kie chwi​le, gdy osa​mot​nie​nie i przy​gnę​bie​nie da​wa​ły mi się we zna​ki. Spę​dzi​- łem więk​szość do​ro​słe​go ży​cia w bran​ży zwią​za​nej ze śmier​cią i praw​do​po​- dob​nie na​słu​cha​łem się zbyt wie​lu po​nu​rych hi​sto​rii, by nie krą​żyć wo​kół nich my​śla​mi w chwi​lach za​smu​ce​nia. Ci wszy​scy lu​dzie po​zna​ni przez

lata, te wszyst​kie sprze​da​ne po​li​sy, ten cały strach i żal, w któ​ry wta​jem​ni​- cza​li mnie klien​ci, gdy z nimi roz​ma​wia​łem. Wresz​cie do​da​łem jesz​cze jed​- no pu​deł​ko do mo​jej ko​lek​cji. Na​zwa​łem je Okrut​ne fi​gle losu, a pierw​sza hi​sto​ria, któ​rą doń wrzu​ci​łem, opo​wia​da​ła o nie​ja​kim Jo​na​sie We​in​ber​gu. W 1976 roku sprze​da​łem mu po​li​sę na ży​cie war​tą mi​lion do​la​rów, jak na tam​te cza​sy sumę astro​no​micz​ną. Pa​mię​tam, że wła​śnie ob​cho​dził sześć​- dzie​sią​te uro​dzi​ny, był le​ka​rzem, spe​cja​li​stą od cho​rób we​wnętrz​nych współ​pra​cu​ją​cym ze Szpi​ta​lem Pre​zbi​te​riań​skim, i mó​wił z lek​kim nie​miec​- kim ak​cen​tem. Sprze​da​wa​nie ubez​pie​cze​nia na ży​cie nie jest czymś bez​na​- mięt​nym i do​bry agent w roz​mo​wach z klien​ta​mi, któ​re by​wa​ją czę​sto trud​- ne i za​wi​łe, nie może dać się wy​wieść w pole. Per​spek​ty​wa śmier​ci nie​- uchron​nie zwra​ca my​śli ku rze​czom po​waż​nym, i na​wet je​śli w tej pra​cy cho​dzi mię​dzy in​ny​mi o pie​nią​dze, do​ty​ka ona też naj​głęb​szych za​gad​nień me​ta​fi​zycz​nych. Po co ży​je​my? Ile jesz​cze zo​sta​ło nam ży​cia? Jak mogę za​bez​pie​czyć tych, któ​rych ko​cham, kie​dy mnie już nie bę​- dzie? Ze wzglę​du na upra​wia​ny za​wód dok​tor We​in​berg do​sko​na​le zda​wał so​bie spra​wę z kru​cho​ści ludz​kiej eg​zy​sten​cji, jak nie​wie​le po​trze​ba, by na​- sze imię zni​kło z księ​gi ży​wych. Spo​tka​li​śmy się w jego apar​ta​men​cie przy Cen​tral Park West i gdy przed​sta​wi​łem mu wszyst​kie wady i za​le​ty do​stęp​- nych dla nie​go po​lis, za​czął wspo​mi​nać prze​szłość. Uro​dził się w Ber​li​nie w 1916 roku i gdy oj​ciec zgi​nął w oko​pach pierw​szej woj​ny świa​to​wej, jego wy​cho​wa​niem za​ję​ła się mat​ka-ak​tor​ka. Był je​dy​nym dziec​kiem tej nie​zwy​kle nie​za​leż​nej i cza​sem kłó​tli​wej ko​bie​ty, któ​ra ni​g​dy nie prze​ja​- wia​ła naj​mniej​sze​go choć​by za​in​te​re​so​wa​nia po​now​nym za​mąż​pój​ściem. Je​śli nie wy​cią​gam po​chop​nych wnio​sków z ko​men​ta​rzy dok​to​ra We​in​ber​- ga, chy​ba da​wał mi do zro​zu​mie​nia, że jego mat​ka wo​la​ła ko​bie​ty, a w roz​- wią​złych la​tach Re​pu​bli​ki We​imar​skiej za​pew​ne cał​kiem otwar​cie ob​no​si​ła się ze swy​mi pre​fe​ren​cja​mi. W prze​ci​wień​stwie do ha​ła​śli​wej Frau We​in​- berg mło​dy Jo​nas był ci​chym mo​lem książ​ko​wym, któ​ry do​sko​na​le się uczył i ma​rzył o ka​rie​rze na​ukow​ca lub le​ka​rza. Miał lat sie​dem​na​ście, kie​- dy Hi​tler prze​jął wła​dzę, to​też po kil​ku mie​sią​cach jego mat​ka za​czę​ła się sta​rać o wy​eks​pe​dio​wa​nie go z Nie​miec. Krew​ni ojca miesz​ka​li w No​wym Jor​ku i zgo​dzi​li się przy​jąć go do sie​bie. Wy​je​chał wio​sną 1934, lecz jego mat​ka, któ​ra wy​ka​za​ła się już czuj​no​ścią wo​bec nie​bez​pie​czeństw za​gra​ża​- ją​cych lud​no​ści nie​aryj​skiej w Trze​ciej Rze​szy, sama upar​cie prze​pusz​cza​ła ko​lej​ne oka​zje do uciecz​ki. Oznaj​mi​ła mu, że jej przod​ko​wie uwa​ża​li się za

Niem​ców od se​tek lat i niech ją pie​kło po​chło​nie, je​śli po​zwo​li ja​kie​muś nie​wy​da​rzo​ne​mu ty​ra​no​wi ska​zać się na wy​gna​nie. Za​mie​rza​ła prze​trwać, choć​by się wa​li​ło i pa​li​ło. Ja​kimś cu​dem jej się uda​ło. Dok​tor We​in​berg po​dał nie​wie​le szcze​gó​łów (moż​li​we, że sam ni​g​dy nie po​znał ca​łej hi​sto​rii), w każ​dym ra​zie w kil​ku kry​tycz​nych chwi​lach po​mo​cy udzie​li​li jej chrze​ści​jań​scy przy​ja​cie​le, a w 1938 lub 1939 wy​sta​ra​ła się o fał​szy​we do​ku​men​ty. Ra​dy​kal​nie zmie​ni​ła wy​gląd – pest​ka dla ak​tor​ki spe​cja​li​zu​ją​cej się w eks​cen​trycz​nych ro​lach – i pod no​wym chrze​ści​jań​skim na​zwi​skiem, prze​isto​czo​na w źle ubra​ną blon​- dyn​kę w oku​la​rach, za​trud​ni​ła się jako księ​go​wa w skle​pie pa​sman​te​ryj​nym w nie​wiel​kim mia​stecz​ku pod Ham​bur​giem. Gdy wio​sną 1945 roku woj​na się skoń​czy​ła, od jej roz​sta​nia z sy​nem mi​ja​ło je​de​na​ście lat. Jo​nas We​in​- berg, dok​tor me​dy​cy​ny koń​czą​cy staż w szpi​ta​lu Bel​le​vue, do​bie​gał wte​dy trzy​dziest​ki i gdy tyl​ko się do​wie​dział, że mat​ka prze​ży​ła woj​nę, za​czął or​- ga​ni​zo​wać jej przy​jazd do Ame​ry​ki. Wszyst​ko zo​sta​ło do​pra​co​wa​ne w naj​drob​niej​szych szcze​gó​łach. Sa​mo​- lot miał wy​lą​do​wać o ta​kiej i ta​kiej po​rze, za​trzy​mać się przy ta​kim a ta​kim wyj​ściu i Jo​nas We​in​berg miał tam cze​kać na mat​kę. Ale kie​dy wy​bie​rał się już na lot​ni​sko, we​zwa​no go do szpi​ta​la, gdzie miał prze​pro​wa​dzić pil​ną ope​ra​cję. Jaki miał wy​bór? Był prze​cież le​ka​rzem, i cho​ciaż nie mógł się do​cze​kać spo​tka​nia z mat​ką po tylu la​tach, przede wszyst​kim słu​żył swym pa​cjen​tom. Po​śpiesz​nie wpro​wa​dził nowy plan. Za​dzwo​nił do li​nii lot​ni​- czych i po​pro​sił o wy​sła​nie ich przed​sta​wi​cie​la na lot​ni​sko, żeby po​roz​ma​- wiał z mat​ką, gdy wy​lą​du​je już w No​wym Jor​ku, i wy​ja​śnił, że syna w ostat​niej chwi​li we​zwa​no do szpi​ta​la, musi więc do​stać się na Man​hat​tan tak​sów​ką. Jo​nas zo​sta​wił dla niej klucz u por​tie​ra, niech wej​dzie na górę i za​cze​ka na nie​go w miesz​ka​niu. Frau We​in​berg po​słusz​nie speł​ni​ła jego proś​bę i bez​zwłocz​nie zna​la​zła tak​sów​kę. Kie​row​ca je​chał szyb​ko – dzie​- sięć mi​nut po roz​po​czę​ciu po​dró​ży w stro​nę cen​trum stra​cił pa​no​wa​nie nad po​jaz​dem i zde​rzył się czo​ło​wo z in​nym au​tem. On i jego pa​sa​żer​ka od​nie​- śli cięż​kie ob​ra​że​nia. Tym​cza​sem dok​tor We​in​berg był już w szpi​ta​lu i szy​ko​wał się do ope​ra​- cji. Trwa​ła nie​wie​le po​nad go​dzi​nę, a kie​dy do​bie​gła koń​ca, mło​dy le​karz umył ręce, prze​brał się i wy​biegł z szat​ni, pra​gnąc jak naj​szyb​ciej wró​cić do domu na opóź​nio​ne spo​tka​nie z mat​ką. W chwi​li, gdy zna​lazł się na ko​ry​ta​- rzu, za​uwa​żył, że do sali ope​ra​cyj​nej wjeż​dża nowa pa​cjent​ka.

Była nią mat​ka Jo​na​sa We​in​ber​ga. We​dług jego re​la​cji zmar​ła, nie od​zy​- skaw​szy przy​tom​no​ści.

NIEOCZEKIWANE SPOTKANIE Traj​ko​czę tak od kil​ku​na​stu stron, lecz do tej pory mia​łem je​den cel – chcia​łem przed​sta​wić czy​tel​ni​ko​wi sie​bie i na​szki​co​wać tło wy​da​rzeń, o któ​rych te​raz opo​wiem. Nie je​stem cen​tral​ną po​sta​cią tej opo​wie​ści. Za​- szczyt​ny ty​tuł „głów​ne​go bo​ha​te​ra” na​le​ży do Toma Wo​oda, je​dy​ne​go syna mej nie​ży​ją​cej już sio​stry June. „Musz​ka”, jak ją na​zy​wa​li​śmy, uro​dzi​ła się, gdy mia​łem trzy lata, i wła​śnie jej przyj​ście na świat przy​spie​szy​ło wy​jazd na​szych ro​dzi​ców z cia​sne​go bro​okliń​skie​go miesz​ka​nia do domu w Gar​- den City na Long Is​land. Mnie i moją sio​strę za​wsze łą​czy​ła moc​na przy​- jaźń, a kie​dy wy​cho​dzi​ła za mąż dwa​dzie​ścia czte​ry lata póź​niej (pół roku po śmier​ci na​sze​go ojca), to ja po​pro​wa​dzi​łem ją do oł​ta​rza i od​da​łem w ręce pana mło​de​go, dzien​ni​ka​rza Chri​sto​phe​ra Wo​oda pi​su​ją​ce​go do sek​cji fi​nan​so​wej „New York Ti​me​sa”. Spło​dzi​li dwój​kę dzie​ci (mego sio​strzeń​ca Toma i sio​strze​ni​cę Au​ro​rę), lecz ich mał​żeń​stwo roz​pa​dło się po pięt​na​stu la​tach. Kil​ka lat póź​niej June po​now​nie wy​szła za mąż i znów od​pro​wa​dzi​- łem ją do oł​ta​rza. Jej dru​gim mę​żem był ma​jęt​ny ma​kler gieł​do​wy z New Jer​sey, Phi​lip Zom, któ​re​go ży​cio​wy ba​gaż skła​dał się mię​dzy in​ny​mi z dwóch by​łych żon i pra​wie do​ro​słej cór​ki Pa​me​li. Po​tem w szo​ku​ją​co mło​- dym wie​ku czter​dzie​stu dzie​wię​ciu lat June do​zna​ła po​tęż​ne​go wy​le​wu, pra​cu​jąc w ogro​dzie w pew​ne upal​ne sierp​nio​we po​po​łu​dnie, i zmar​ła, nim słoń​ce wze​szło na​stęp​ne​go dnia. Dla jej star​sze​go bra​ta był to bez​spor​nie naj​cięż​szy cios, jaki na nie​go spadł, i na​wet wła​sna cho​ro​ba no​wo​two​ro​wa oraz otar​cie się o śmierć kil​ka lat póź​niej nie przy​pra​wi​ły go o taką roz​pacz, w ja​kiej po​grą​żył się wte​dy. Po po​grze​bie stra​ci​łem kon​takt z jej ro​dzi​ną i gdy przy​pad​kiem wpa​dłem na Toma w an​ty​kwa​ria​cie Har​ry’ego Bri​ght​ma​na 23 maja 2000 roku, nie wi​dzia​łem się z nim od pra​wie sied​miu lat. Za​wsze był moim ulu​bień​cem i już jako ma​lec wy​da​wał mi się kimś, kto się wy​bi​ja po​nad prze​cięt​ność, komu pi​sa​ne jest osią​gnię​cie w ży​ciu rze​czy wiel​kich. Nie li​cząc dnia po​- grze​bu June, na​sza ostat​nia roz​mo​wa od​by​ła się w domu jego mat​ki w So​- uth Oran​ge w sta​nie New Jer​sey. Tom ukoń​czył wła​śnie z wy​róż​nie​niem

stu​dia w Cor​nell i do​stał czte​ro​let​nie sty​pen​dium na uni​wer​sy​te​cie w Mi​chi​- gan, gdzie miał się zaj​mo​wać li​te​ra​tu​rą ame​ry​kań​ską. Wszyst​ko, co mu wy​- wró​ży​łem, spraw​dza​ło się, i tam​ten ro​dzin​ny obiad za​pi​sał się w mo​jej pa​- mię​ci jako nad​zwy​czaj sym​pa​tycz​na uro​czy​stość, pod​czas któ​rej wszy​scy wzno​si​li​śmy to​a​sty i ob​le​wa​li​śmy suk​ces Toma. Kie​dy by​łem w jego wie​- ku, pra​gną​łem pójść po​dob​ną dro​gą do tej, któ​rą wy​brał mój sio​strze​niec. W col​le​ge moim przed​mio​tem kie​run​ko​wym rów​nież był an​giel​ski i skry​cie ma​rzy​łem o tym, by stu​dio​wać li​te​ra​tu​rę, a może spró​bo​wać sił w dzien​ni​- kar​stwie, nie za​ją​łem się jed​nak ani jed​nym, ani dru​gim, za​bra​kło mi od​wa​- gi. Na prze​szko​dzie sta​nę​ło ży​cie – dwa lata w woj​sku, pra​ca, mał​żeń​stwo, obo​wiąz​ki ro​dzin​ne, ko​niecz​ność za​ra​bia​nia co​raz więk​szych pie​nię​dzy, całe to ba​gno, któ​re czło​wie​ka wcią​ga, kie​dy go nie stać na to, żeby po​sta​- wić na swo​im – ni​g​dy wszak nie stra​ci​łem za​in​te​re​so​wa​nia książ​ka​mi. Czy​- ta​nie było moją uciecz​ką i po​cie​chą, moim po​krze​pie​niem, moją używ​ką: czy​ta​nie dla czy​stej przy​jem​no​ści czy​ta​nia, dla owe​go pięk​ne​go bez​ru​chu, któ​ry cię ota​cza, gdy w two​jej gło​wie roz​brzmie​wa​ją sło​wa au​to​ra. Tom za​- wsze po​dzie​lał tę fa​scy​na​cję i już gdy miał pięć lub sześć lat, sta​ra​łem się kil​ka razy w roku prze​sy​łać mu książ​ki – nie tyl​ko na uro​dzi​ny lub na Gwiazd​kę, lecz za każ​dym ra​zem, gdy na​tkną​łem się na coś, co mo​gło mu przy​paść do gu​stu. Gdy miał lat je​de​na​ście, za​po​zna​łem go z twór​czo​ścią Ed​ga​ra Al​la​na Po​ego, a po​nie​waż mię​dzy in​ny​mi o nim pi​sał w pra​cy ma​gi​- ster​skiej, było rze​czą cał​kiem na​tu​ral​ną, że chciał mi o niej opo​wie​dzieć… a ja chcia​łem go wy​słu​chać. Wte​dy już było po obie​dzie i wszy​scy wy​szli do ogro​du – w ja​dal​ni zo​sta​li​śmy tyl​ko my, ja i Tom, do​pi​ja​jąc reszt​ki wina. – Za two​je zdro​wie, wuj​ku Nat – wzniósł to​ast Tom, pod​no​sząc kie​li​- szek. – Za two​je, Tom – od​par​łem. – I za Ima​gi​na​tyw​ne wi​zje raju: ży​cie umy​- sło​we Ame​ry​ki przed woj​ną se​ce​syj​ną. – Ty​tuł nie​ste​ty brzmi pre​ten​sjo​nal​nie, ale nic lep​sze​go nie przy​szło mi do gło​wy. – No i bar​dzo do​brze. Taki ty​tuł przy​ku​wa pro​fe​sor​skie oko. Do​sta​łeś wy​róż​nie​nie, tak? Jak za​wsze skrom​ny Tom mach​nął ręką, chcąc nie​ja​ko zba​ga​te​li​zo​wać zna​cze​nie tej oce​ny. – Mó​wisz, że pi​sa​łeś mię​dzy in​ny​mi o Poem – cią​gną​łem – i o kim jesz​- cze?

– Tho​re​au. – Poe i Tho​re​au. – Ed​gar Al​lan Poe i Hen​ry Da​vid Tho​re​au. Nie​zbyt uda​ny rym, praw​da? Te wszyst​kie „o” tło​czą​ce się w ustach. Od razu sta​je mi w my​ślach ktoś, kogo wpro​wa​dzo​no w stan wiecz​ne​go zdzi​wie​nia. O! O! Poe! O! Tho​re​au! – Drob​na nie​do​god​ność, Tom. Ale niech Bóg ma w opie​ce tego, kto za​- po​mi​na o dzie​łach Hen​ry’ego i czy​ta tyl​ko Po​ego. Zga​dzasz się, ko​le​go? Tom uśmiech​nął się sze​ro​ko i znów pod​niósł kie​li​szek. – Za two​je zdro​wie, wuj​ku Nat. – I za two​je, Tom​ciu – rze​kłem. Każ​dy z nas po​cią​gnął łyk bor​de​aux. Gdy od​sta​wi​łem kie​li​szek, po​pro​si​łem sio​strzeń​ca, żeby stre​ścił mi swo​ją pra​cę. – Pi​szę o nie ist​nie​ją​cych świa​tach – wy​ja​śnił. – O we​wnętrz​nym azy​lu, miej​scu, do któ​re​go ucie​ka​my, gdy ży​cie w świe​cie rze​czy​wi​stym sta​je się nie​zno​śne. – Tym miej​scem jest umysł. – Wła​śnie. Naj​pierw Poe i ana​li​za trzech jego naj​bar​dziej nie​do​ce​nia​- nych prac: Fi​lo​zo​fii me​bli, Cha​ty Lan​do​ra i Kró​le​stwa Arn​he​im. Każ​da z nich trak​to​wa​na od​dziel​nie jest utwo​rem za​le​d​wie in​try​gu​ją​cym, eks​cen​- trycz​nym. Ale wy​star​czy je z sobą ze​sta​wić, a otrzy​ma się w peł​ni roz​bu​do​- wa​ny sys​tem ludz​kich pra​gnień. – Nie czy​ta​łem tych utwo​rów. Chy​ba na​wet o nich nie sły​sza​łem. – Dają opis ide​al​ne​go po​ko​ju, ide​al​ne​go domu i ide​al​ne​go kra​jo​bra​zu. Po​tem prze​ska​ku​ję do Tho​re​au i bio​rę pod lupę po​kój, dom i kra​jo​braz przed​sta​wio​ne w Wal​de​nie. – Tak zwa​ne stu​dium po​rów​naw​cze. – Poe i Tho​re​au ni​g​dy nie są wy​mie​nia​ni jed​no​cze​śnie. Znaj​du​ją się na prze​ciw​le​głych bie​gu​nach ame​ry​kań​skiej my​śli fi​lo​zo​ficz​nej. Ale to wła​- śnie jest w tym wszyst​kim pięk​ne. Pi​jak z Po​łu​dnia – o re​ak​cyj​nych po​glą​- dach po​li​tycz​nych, ary​sto​kra​tycz​nych ma​nie​rach i upior​nej wy​obraź​ni. I abs​ty​nent z Pół​no​cy – o po​glą​dach ra​dy​kal​nych, pu​ry​tań​skim pro​wa​dze​niu się i bar​dzo trzeź​wym po​dej​ściu do pra​cy. Poe to zmyśl​ność i mrok za​- mknię​tych po​miesz​czeń o pół​no​cy. Tho​re​au to pro​sto​ta i ja​sność otwar​tych prze​strze​ni. Po​mi​mo tych róż​nic uro​dzi​li się w od​stę​pie za​le​d​wie ośmiu lat, co czy​ni ich nie​mal ró​wie​śni​ka​mi. I obaj umar​li mło​do, je​den w wie​ku czter​dzie​stu, dru​gi czter​dzie​stu pię​ciu lat. Z le​d​wo​ścią ra​dzi​li so​bie z tru​da​-

mi ży​cia sa​mot​ne​go, sta​rze​ją​ce​go się męż​czy​zny i ani je​den, ani dru​gi nie zo​sta​wił po so​bie dzie​ci. Nie​wy​klu​czo​ne, że Tho​re​au do śmier​ci nie za​znał mi​ło​ści fi​zycz​nej. Poe po​ślu​bił wpraw​dzie mło​dą ku​zyn​kę, ale czy zwią​zek ten zo​stał skon​su​mo​wa​ny przed śmier​cią Vir​gi​nii Clemm, po​zo​sta​je wciąż kwe​stią otwar​tą. Moż​na te ze​wnętrz​ne fak​ty na​zwać pa​ra​le​la​mi, zbie​ga​mi oko​licz​no​ści, waż​niej​sze są jed​nak pew​ne praw​dy we​wnętrz​ne do​ty​czą​ce każ​de​go z nich. Obaj na wła​sny, sza​le​nie cha​rak​te​ry​stycz​ny spo​sób za​da​li so​bie trud stwo​rze​nia no​wej wi​zji Ame​ry​ki. W swych re​cen​zjach i ar​ty​ku​łach Poe to​czy boje o nowy ro​dzaj li​te​ra​tu​ry na​ro​do​wej, ame​ry​kań​skiej li​te​ra​tu​ry wol​nej od wpły​wów an​giel​skich i eu​- ro​pej​skich. Tho​re​au na​to​miast w swych pra​cach bez​u​stan​nie ata​ku​je sta​tus quo, wal​czy o zna​le​zie​nie no​we​go spo​so​bu ży​cia w tym kra​ju. Obaj wie​rzy​- li w Ame​ry​kę i obaj wie​rzy​li, że Ame​ry​ka za​mie​ni​ła się w pie​kło, że dusi się pod nie​ustan​nie ro​sną​cą górą ma​szyn i pie​nię​dzy. Jak moż​na my​śleć przy ca​łym tym zgieł​ku? Obaj szu​ka​li uciecz​ki. Tho​re​au prze​niósł się na obrze​ża Con​cord, uda​jąc, że ska​zał się na wy​gna​nie w la​sach – po to tyl​ko, żeby udo​wod​nić, że moż​na tego do​ko​nać. Do​pó​ki czło​wiek ma od​wa​gę od​- rzu​cić to wszyst​ko, co na​ka​zu​je mu spo​łe​czeń​stwo, może żyć na wła​snych wa​run​kach. Po co? Żeby być wol​nym. Ale na co mu ta wol​ność? Żeby mógł czy​tać książ​ki, pi​sać książ​ki, roz​my​ślać. Żeby pi​sać książ​ki ta​kie jak Wal​den. Poe na​to​miast uciekł w ma​rze​nia o do​sko​na​ło​ści. Przyj​rzyj​my się Fi​lo​zo​fii me​bli, a oka​że się, że wy​my​ślo​ny przez nie​go po​kój słu​ży do​kład​- nie do tych sa​mych ce​lów. Jest miej​scem, gdzie się czy​ta, pi​sze i roz​my​śla. Jest ką​ci​kiem za​du​my, ci​chym azy​lem, gdzie du​sza może wresz​cie od​na​- leźć na​miast​kę spo​ko​ju. Nie​re​al​na uto​pia? Ow​szem. Lecz jed​no​cze​śnie roz​- sąd​na al​ter​na​ty​wa wo​bec ów​cze​snej rze​czy​wi​sto​ści. Ame​ry​ka bo​wiem na praw​dę za​mie​ni​ła się w pie​kło. Kraj był po​dzie​lo​ny i wszy​scy wie​my, co się sta​ło dzie​sięć lat póź​niej. Czte​ry lata śmier​ci i znisz​cze​nia. Rzeź do​ko​- na​na tymi sa​my​mi ma​szy​na​mi, któ​re mia​ły nam wszyst​kim za​pew​nić szczę​- ście i do​bro​byt. Chło​pak był tak by​stry, tak elo​kwent​ny, tak oczy​ta​ny, że czu​łem się za​- szczy​co​ny, mo​gąc za​li​czać się do tej sa​mej ro​dzi​ny. W ostat​nich la​tach Wo​- oda​mi wstrzą​sa​ły róż​ne trau​ma​tycz​ne wy​da​rze​nia, lecz Tom naj​wy​raź​niej zniósł kosz​mar roz​sta​nia ro​dzi​ców (a tak​że szcze​niac​kie wy​bry​ki młod​szej sio​stry, któ​ra bun​to​wa​ła się prze​ciw​ko dru​gie​mu mał​żeń​stwu mat​ki i w wie​ku sie​dem​na​stu lat ucie​kła z domu) z trzeź​wym, re​flek​syj​nym, nie​co

skon​ster​no​wa​nym po​dej​ściem do ży​cia i po​dzi​wia​łem go, że tak twar​do stą​- pa po zie​mi. Nie miał pra​wie żad​nych kon​tak​tów z oj​cem, któ​ry za​raz po roz​wo​dzie prze​pro​wa​dził się do Ka​li​for​nii i zna​lazł pra​cę w „Los An​ge​les Ti​mes”, i po​dob​nie jak sio​stra (choć w dużo bar​dziej sto​no​wa​nej for​mie) nie od​czu​wał wiel​kiej sym​pa​tii ani sza​cun​ku do dru​gie​go męża June. Po​zo​- sta​wał jed​nak w za​ży​ło​ści z mat​ką i dra​mat znik​nię​cia Au​ro​ry prze​ży​li jako rów​no​rzęd​ni part​ne​rzy, po​zna​jąc wspól​nie smak tej sa​mej roz​pa​czy i na​- dziei, tych sa​mych po​nu​rych prze​czuć, tych sa​mych nie koń​czą​cych się obaw. Rory była jed​ną z naj​bar​dziej za​baw​nych i uro​czych dziew​czy​nek, ja​kie zna​łem: wul​ka​nem tu​pe​tu i bra​wu​ry, małą mą​dra​lą, nie​wy​czer​pa​nym źró​dłem spon​ta​nicz​no​ści i psot. Od​kąd mia​ła dwa lub trzy lata, na​zy​wa​li​- śmy ją z Edith „śmiesz​ką”, i do​ra​sta​ła w domu Wo​odów jako ro​dzin​ny bła​- zen, co​raz bar​dziej spryt​ny i nie​sfor​ny klaun. Tom był za​le​d​wie dwa lata od niej star​szy, za​wsze jed​nak nad nią czu​wał, a kie​dy ich oj​ciec od​szedł w siną dal, sama obec​ność bra​ta sta​no​wi​ła siłę sta​bi​li​zu​ją​cą w jej ży​ciu. Po​tem jed​nak Tom za​czął stu​dia, a Rory za​czę​ła sza​leć – naj​pierw ucie​kła do No​- we​go Jor​ku, a póź​niej, po krót​kim po​jed​na​niu z mat​ką, uda​ła się w nie​zna​- nym kie​run​ku. Przed owym uro​czy​stym obia​dem z oka​zji ukoń​cze​nia przez Toma stu​diów zdą​ży​ła uro​dzić nie​ślub​ne dziec​ko (có​recz​kę imie​niem Lucy), wró​cić do domu na do​sta​tecz​nie dłu​go, by wci​snąć dziec​ko mo​jej sio​strze, po czym znów się ulot​nić. Gdy June zmar​ła czter​na​ście mie​się​cy póź​niej, Tom po​in​for​mo​wał mnie na po​grze​bie, że Au​ro​ra nie​daw​no wró​ci​- ła po dziec​ko – i po dwóch dniach wy​je​cha​ła. Nie po​ka​za​ła się na po​grze​bie mat​ki. Może i by przy​je​cha​ła, po​wie​dział Tom, ale nikt nie wie​dział, jak się z nią skon​tak​to​wać. Po​mi​mo tych ro​dzin​nych za​wi​ro​wań, po​mi​mo iż stra​cił mat​kę w wie​ku za​le​d​wie dwu​dzie​stu trzech lat, ni​g​dy nie wąt​pi​łem, że Tom wy​so​ko zaj​- dzie. Z ty​lo​ma za​le​ta​mi był ska​za​ny na suk​ces, miał zbyt so​lid​ną oso​bo​- wość, by nie​prze​wi​dy​wal​ne wia​try przy​gnę​bie​nia i prze​ciw​no​ści losu mo​- gły zwiać go z ob​ra​ne​go kur​su. Pod​czas po​grze​bu mat​ki, po​grą​żo​ny w smut​ku, cho​dził oszo​ło​mio​ny i otę​pia​ły. Po​wi​nie​nem może dłu​żej z nim po​- roz​ma​wiać, sam jed​nak by​łem tak sko​ło​wa​ny i wstrzą​śnię​ty, że nie mo​głem za​ofe​ro​wać mu zbyt wie​le. Kil​ka uści​sków, kil​ka wspól​nie wy​la​nych łez i na tym ko​niec. Po po​grze​bie wró​cił do Ann Ar​bor i stra​ci​li​śmy ze sobą kon​- takt. Za ten stan rze​czy winą obar​czam głów​nie sie​bie, lecz Tom był już na tyle do​ro​sły, że mógł prze​jąć ini​cja​ty​wę i gdy​by ze​chciał, skrob​nął​by do

mnie kil​ka słów. A je​śli nie do mnie, to do swej sio​stry stry​jecz​nej Ra​chel, któ​ra wte​dy też miesz​ka​ła na Środ​ko​wym Za​cho​dzie, pra​cu​jąc nad dok​to​ra​- tem w Chi​ca​go. Zna​li się od naj​młod​szych lat i za​wsze świet​nie się do​ga​dy​- wa​li, lecz w jej stro​nę też nie wy​ko​nał żad​ne​go ge​stu. Z upły​wem lat od cza​su do cza​su do​ku​cza​ły mi tro​chę wy​rzu​ty su​mie​nia, sam jed​nak prze​cho​- dzi​łem zły okres (pro​ble​my mał​żeń​skie, pro​ble​my zdro​wot​ne, pro​ble​my fi​- nan​so​we) i mia​łem zbyt wie​le na gło​wie, żeby czę​sto wra​cać my​śla​mi do jego oso​by. Ale kie​dy już o nim my​śla​łem, wy​obra​ża​łem so​bie, że robi po​- stę​py w pra​cy na​uko​wej, sys​te​ma​tycz​nie wspi​na się po dra​bi​nie ka​rie​ry aka​de​mic​kiej. Gdy na​de​szła wio​sna 2000 roku, by​łem pe​wien, że za​cze​pił się na ja​kiejś pre​sti​żo​wej uczel​ni, uni​wer​sy​te​cie w Ber​ke​ley lub na Co​lum​- bii, jest mło​dą gwiaz​dą śro​do​wisk in​te​li​genc​kich i pi​sze wła​śnie dru​gą lub trze​cią książ​kę. Moż​na więc so​bie wy​obra​zić moje zdu​mie​nie, kie​dy w tam​to ma​jo​we, wtor​ko​we przed​po​łu​dnie wstą​pi​łem do Bri​ght​man’s At​tic i uj​rza​łem mego sio​strzeń​ca, któ​ry sie​dział za ladą i wy​da​wał klient​ce resz​tę. Na szczę​ście uj​rza​łem Toma, za​nim on uj​rzał mnie. Bóg je​den wie, ja​kie sło​wa nie​po​- trzeb​nie by mi się wy​rwa​ły, gdy​bym nie miał tych dzie​się​ciu lub dwu​na​stu se​kund na otrzą​śnię​cie się z pierw​sze​go szo​ku. Mam tu na my​śli nie tyl​ko jego zdu​mie​wa​ją​cą obec​ność w tym miej​scu w roli zwy​czaj​ne​go sprze​daw​- cy, lecz rów​nież jego ra​dy​kal​nie zmie​nio​ną po​wierz​chow​ność. Tom ni​g​dy nie na​le​żał do chu​dziel​ców. Jego prze​kleń​stwem było gru​bo​ko​ści​ste chłop​- skie cia​ło przy​go​to​wa​ne do dźwi​ga​nia du​żych cię​ża​rów-ge​ne​tycz​ny po​da​- ru​nek od nie​obec​ne​go ojca, pół​al​ko​ho​li​ka – ale mimo to, kie​dy wi​dzia​łem go po raz ostat​ni, wy​glą​dał cał​kiem nie​źle. Ow​szem, może i był nie​co za​- okrą​glo​ny, lecz rów​nież do​brze umię​śnio​ny i sil​ny, i po​ru​szał się sprę​ży​- stym kro​kiem wy​spor​to​wa​ne​go chło​pa​ka. Te​raz, sie​dem lat póź​niej, miał o do​brych pięt​na​ście ki​lo​gra​mów wię​cej i był praw​dzi​wym tłu​ścio​chem. Tuż pod dol​ną szczę​ką wy​rósł mu dru​gi pod​bró​dek i na​wet dło​nie na​bra​ły tej spe​cy​ficz​nej pulch​no​ści, któ​rą za​zwy​czaj ko​ja​rzy się z hy​drau​li​ka​mi w śred​nim wie​ku. Przed​sta​wiał sobą smut​ny wi​dok. Oczy sio​strzeń​ca stra​ci​ły daw​ny blask i ca​łym sobą uosa​biał prze​gra​ną. Gdy klient​ka za​pła​ci​ła za książ​kę, wśli​zgną​łem się na miej​sce, któ​re wła​- śnie zwol​ni​ła, opar​łem dło​nie o ladę i po​chy​li​łem się do przo​du. Tom aku​rat w tym mo​men​cie pa​trzył w dół, szu​ka​jąc mo​ne​ty, któ​ra spa​dła na pod​ło​gę. Od​chrząk​ną​łem i rze​kłem:

– Hej, Tom. Kopę lat. Sio​strze​niec pod​niósł wzrok. Po​cząt​ko​wo spra​wiał wra​że​nie cał​ko​wi​cie zdez​o​rien​to​wa​ne​go, oba​wia​łem się więc, że mnie nie roz​po​znał. Ale chwi​lę póź​niej za​czął się uśmie​chać i gdy uśmiech ten roz​lał się po twa​rzy, z ra​do​- ścią skon​sta​to​wa​łem, że to ten sam uśmiech, któ​ry pa​mię​tam sprzed lat. Może i był nie​co za​bar​wio​ny me​lan​cho​lią, ale nie od​mie​nił chło​pa​ka tak bar​dzo, jak się oba​wia​łem. – Wuj​ku! – za​wo​łał. – Co, do dia​bła, wu​jek robi w Bro​okly​nie? Za​nim zdo​ła​łem mu od​po​wie​dzieć, wy​sko​czył zza lady i chwy​cił mnie w ra​mio​na. Ze spo​rym zdzi​wie​niem po​czu​łem, że do oczu na​pły​wa​ją mi łzy.

POŻEGNANIE Z DWOREM Tego sa​me​go dnia za​bra​łem go na obiad do Co​smic Di​ner. Bo​ska Ma​ri​- na po​da​ła nam ka​nap​ki z in​dy​kiem i mro​żo​ną kawę, a ja flir​to​wa​łem z nią nie​co od​waż​niej niż zwy​kle – być może chcia​łem za​im​po​no​wać To​mo​wi, a może po pro​stu by​łem w tak do​sko​na​łym na​stro​ju. Nie zda​wa​łem so​bie spra​wy, jak bar​dzo tę​sk​ni​łem za moim Tom​ciem, a te​raz się oka​za​ło, że je​- ste​śmy są​sia​da​mi… czy​sty zbieg oko​licz​no​ści spra​wił, że miesz​ka​my w od​- le​gło​ści za​le​d​wie dwóch prze​cznic od sie​bie w pra​sta​rym kró​le​stwie o na​- zwie Bro​oklyn w No​wym Jor​ku. Po​wie​dział, że w an​ty​kwa​ria​cie Bri​ght​ma​na pra​cu​je od pię​ciu mie​się​cy, a nie wpa​dli​śmy do​tąd na sie​bie, bo za​wsze ślę​czy na gó​rze, gdzie przy​go​- to​wu​je co​mie​sięcz​ny ka​ta​log rzad​kich eg​zem​pla​rzy i rę​ko​pi​sów – ta sfe​ra dzia​łal​no​ści Har​ry’ego przy​no​si​ła dużo więk​sze do​cho​dy niż han​del uży​wa​- ny​mi książ​ka​mi na dole. Tom nie był sprze​daw​cą i ni​g​dy nie ob​słu​gi​wał kasy, ale aku​rat tego przed​po​łu​dnia sta​ły sprze​daw​ca miał umó​wio​ną wi​zy​- tę u le​ka​rza i Har​ry po​pro​sił Toma, żeby go za​stą​pił. Co do pra​cy, nie było się czym chwa​lić, kon​ty​nu​ował Tom, ale lep​sze to niż jaz​da na tak​sów​ce, a tym wła​śnie się pa​rał, od​kąd prze​rwał stu​dia dok​- to​ranc​kie i wró​cił do No​we​go Jor​ku. – Czy​li od kie​dy? – za​py​ta​łem, sta​ra​jąc się naj​le​piej, jak umia​łem, ukryć roz​cza​ro​wa​nie. – Od dwóch i pół roku – od​parł. – Za​li​czy​łem wszyst​kie kur​sy i eg​za​mi​- ny, ale moja pra​ca dok​tor​ska utknę​ła w mar​twym punk​cie. Prze​li​czy​łem się z si​ła​mi, wuj​ku. – Tom, daj so​bie spo​kój z tym „wuj​kiem”. Mów do mnie Na​than jak wszy​scy. Te​raz, kie​dy two​ja mat​ka nie żyje, nie czu​ję się już wuj​kiem. – W po​rząd​ku, Na​than. Ale wciąż je​steś moim wuj​kiem, czy ci się to po​- do​ba czy nie. Cio​cia Edith chy​ba nie jest już moją cio​cią, ale na​wet je​śli zo​- sta​ła prze​nie​sio​na do ka​te​go​rii by​łych cioć, Ra​chel wciąż jest moją naj​bliż​- szą ku​zyn​ką, a ty moim wuj​kiem. – Po pro​stu zwra​caj się do mnie po imie​niu, Tom.

– Do​brze, wuj​ku, obie​cu​ję. Od tej pory za​wsze będę się do cie​bie zwra​- cał po imie​niu. W za​mian chcę od cie​bie tego sa​me​go: mów do mnie Tom. Ko​niec z Tom​ciem, do​bra? To dla mnie tro​chę krę​pu​ją​ce. – Ale prze​cież za​wsze się tak do cie​bie zwra​ca​łem. Jesz​cze kie​dy by​łeś szkra​bem. – A ja za​wsze mó​wi​łem do cie​bie „wuj​ku”, tak? – Zgo​da. Pod​da​ję się. – Na​tha​nie, wkro​czy​li​śmy w nową erę. Po​stro​dzin​ną, po​stu​ni​wer​sy​tec​ką, post​prze​szło​ścio​wą. – Post​prze​szło​ścio​wą? – Li​czy się t e r a z . A tak​że p ó ź n i e j . Na​to​miast ko​niec z roz​pa​mię​ty​- wa​niem tego, co było k i e d y ś . – Było mi​nę​ło, Tom. Daw​ny Tom​cio za​mknął oczy, od​chy​lił do tyłu gło​wę i prze​bił po​wie​trze pal​cem wska​zu​ją​cym, jak gdy​by usi​ło​wał so​bie przy​po​mnieć coś, co wy​le​- cia​ło mu z pa​mię​ci daw​no temu. Po czym ża​ło​śli​wym, niby te​atral​nym to​- nem wy​re​cy​to​wał pierw​sze wer​sy Po​że​gna​nia z dwo​rem Ra​le​igha: Jak sny ułud​ne pierz​chły me ra​do​ści, Ze szczę​ściem daw​nym na​de​szło roz​sta​nie; Mi​łość za​wio​dła, ro​zum w sła​bo​ści – Z ży​cia mi​nio​ne​go jeno smu​tek osta​nie.

CZYŚCIEC Nikt nie do​ra​sta z my​ślą, że jego prze​zna​cze​niem jest zo​stać tak​sów​ka​- rzem, lecz w przy​pad​ku Toma pra​ca ta sta​no​wi​ła szcze​gól​nie bo​le​sną for​mę po​ku​ty, pew​ne​go ro​dza​ju la​ment po roz​wia​niu się jego naj​więk​szych am​bi​- cji. Nie, ni​g​dy nie ocze​ki​wał od ży​cia wie​le, oka​za​ło się jed​nak, że owo „nie​wie​le”, na któ​re li​czył – chciał ukoń​czyć dok​to​rat, zna​leźć po​sa​dę w ja​- kimś uni​wer​sy​tec​kim in​sty​tu​cie an​gli​sty​ki i spę​dzić na​stęp​ne czter​dzie​ści, pięć​dzie​siąt lat, wy​kła​da​jąc i pi​sząc książ​ki – znaj​du​je się poza jego za​się​- giem. Nie ma​rzył o ni​czym wię​cej, no może do​rzu​cił​by jesz​cze żonę, a z nią parę dzie​cia​ków. I choć ni​g​dy nie są​dził, że pro​si o zbyt wie​le, po trzech la​tach zma​ga​nia się z pra​cą dok​tor​ską zro​zu​miał wresz​cie, że ni​g​dy jej nie na​pi​sze, nie po​tra​fi. A gdy​by na​wet po​tra​fił, trud​no by​ło​by mu prze​ko​nać sa​me​go sie​bie, że war​to się temu po​świę​cać. Po​rzu​cił więc Ann Ar​bor i wró​cił do No​we​go Jor​ku, w wie​ku dwu​dzie​stu ośmiu lat skoń​czo​ny jako dok​to​rant, nie ma​jąc po​ję​cia, do​kąd zmie​rza i co te​raz przy​nie​sie mu ży​cie. Po​cząt​ko​wo tak​sów​ka była je​dy​nie roz​wią​za​niem tym​cza​so​wym, chał​tu​- rą, któ​ra po​zwa​la​ła mu za​ro​bić na czynsz; jed​no​cze​śnie roz​glą​dał się za czymś in​nym. Po​szu​ki​wa​nia trwa​ły kil​ka ty​go​dni, lecz wszyst​kie eta​ty na​- uczy​ciel​skie w pry​wat​nych szko​łach były po​zaj​mo​wa​ne, a gdy już się przy​- zwy​cza​ił do co​dzien​nej ha​rów​ki po dwa​na​ście go​dzin, za​czę​ło bra​ko​wać mu mo​ty​wa​cji do po​lo​wa​nia na inną pra​cę. Tym​cza​so​wość za​czy​na​ła się prze​ra​dzać w coś sta​łe​go i cho​ciaż z jed​nej stro​ny wie​dział, że na wła​sne ży​cze​nie sta​cza się do pie​kła, z dru​giej uwa​żał, że być może ta pra​ca wyj​- dzie mu ja​koś na do​bre, że je​śli skon​cen​tru​je się na tym, co robi i dla​cze​go, tak​sów​ka na​uczy go cze​goś, cze​go nie mógł​by się na​uczyć gdzie in​dziej. Nie do koń​ca wie​dział, czym mia​ły​by być te na​uki, lecz gdy krą​żył po uli​cach roz​kle​ko​ta​nym żół​tym do​dge’em od pią​tej po po​łu​dniu do pią​tej rano sześć razy w ty​go​dniu, nie ule​ga​ło wąt​pli​wo​ści, że do​brze je so​bie przy​swo​ił. Mi​nu​sy tej pra​cy były tak oczy​wi​ste, tak wszech​obec​ne, tak przy​tła​cza​ją​ce, że gdy​by nie po​tra​fił ich igno​ro​wać, ska​zał​by się na ży​cie peł​ne go​ry​czy i nie koń​czą​cych się pre​ten​sji. Dłu​gie go​dzi​ny pra​cy, ni​ska

pła​ca, fi​zycz​ne nie​bez​pie​czeń​stwa, brak ru​chu – te wszyst​kie nie​do​god​no​ści sta​no​wi​ły w tym za​wo​dzie pew​nik, a o ich zmia​nie moż​na było za​de​cy​do​- wać w ta​kim sa​mym stop​niu jak o zmia​nie po​go​dy. He razy sły​szał w dzie​- ciń​stwie te sło​wa wy​po​wia​da​ne przez mat​kę? „Na po​go​dę nie masz wpły​- wu, Tom”, ma​wia​ła June, ma​jąc na my​śli to, że nie​któ​re rze​czy mu​si​my za​- ak​cep​to​wać ta​ki​mi, ja​kie są, nie mamy in​ne​go wy​bo​ru. Mały Tom ro​zu​miał tę za​sa​dę, co nie po​wstrzy​my​wa​ło go od prze​kli​na​nia burz śnież​nych i zim​- nych wia​trów, któ​re sma​ga​ły jego drob​ne, roz​dy​go​ta​ne dało. Te​raz znów pa​dał śnieg. Jego ży​cie za​mie​ni​ło się w je​den dłu​gi bój z ży​wio​ła​mi i je​śli kie​dy​kol​wiek miał po​wo​dy, żeby na​rze​kać na po​go​dę, to wła​śnie te​raz. Ale Tom nie na​rze​kał. Nie uża​lał się nad sobą. Zna​lazł spo​sób oku​pie​nia swej głu​po​ty i miał na​dzie​ję, że je​śli zdo​ła prze​brnąć przez to do​świad​cze​nie i się nie pod​da, może nie wszyst​ko jest jesz​cze dla nie​go stra​co​ne. Po​zo​sta​jąc przy pra​cy tak​sów​ka​rza, nie sta​rał się na siłę do​szu​ki​wać po​zy​ty​wów w nie​- sprzy​ja​ją​cej sy​tu​acji. Chciał, żeby coś za​czę​ło się dziać – i są​dził, że do​pó​ki nie zro​zu​mie, czym jest to „coś”, nie ma pra​wa oswo​bo​dzić się z na​rzu​co​- nych so​bie pęt. Miesz​kał w ka​wa​ler​ce na rogu Ósmej Alei i Trze​ciej Uli​cy, pod​na​ję​tej mu na dłu​żej przez przy​ja​cie​la, któ​ry wy​je​chał z No​we​go Jor​ku i pod​jął pra​cę w in​nym mie​ście, Pit​ts​bur​ghu lub Plat​ts​bur​ghu, Tom ni​g​dy nie pa​- mię​tał, w któ​rym. Była to ob​skur​na jed​no​po​ko​jo​wa klit​ka z me​ta​lo​wym prysz​ni​cem w ła​zien​ce, dwo​ma okna​mi wy​cho​dzą​cy​mi na ce​gla​ny mur i ma​ciu​peń​ką kuch​nią wy​po​sa​żo​ną w małą lo​dów​kę i dwu​pal​ni​ko​wą ku​chen​- kę ga​zo​wą. Je​den re​gał na książ​ki, je​den fo​tel, je​den stół i je​den ma​te​rac na pod​ło​dze. Ni​g​dy nie miesz​kał w tak mi​nia​tu​ro​wym lo​kum, ale za spra​wą czyn​szu na sta​łym po​zio​mie czte​ry​stu dwu​dzie​stu sied​miu do​la​rów mie​- sięcz​nie cie​szył się, że je ma. Zresz​tą w pierw​szym roku po prze​pro​wadz​ce nie spę​dzał tam zbyt wie​le cza​su. Za​zwy​czaj krą​żył po mie​ście, od​wie​dzał sta​rych zna​jo​mych ze szko​ły i stu​diów, któ​rzy wy​lą​do​wa​li w No​wym Jor​- ku, za​po​zna​wał no​wych lu​dzi po​przez sta​rych zna​jo​mych, trwo​nił pie​nią​dze w ba​rach, uma​wiał się z ko​bie​ta​mi, je​śli nada​rza​ła się taka spo​sob​ność, i ogól​nie rzecz bio​rąc, usi​ło​wał zbu​do​wać so​bie nowe ży​cie… lub coś, co ży​- cie przy​po​mi​na​ło. Naj​czę​ściej jed​nak pró​by na​wią​za​nia sto​sun​ków to​wa​- rzy​skich koń​czy​ły się bo​le​sną ci​szą. Jego daw​ni przy​ja​cie​le, któ​rzy za​pa​- mię​ta​li go jako świet​ne​go stu​den​ta i nie​sa​mo​wi​cie bły​sko​tli​we​go roz​mów​- cę, byli prze​ra​że​ni tym, co się z nim sta​ło. Tom wy​padł z gro​na wy​brań​ców