Spis treści
UWERTURA
NIEOCZEKIWANE SPOTKANIE
POŻEGNANIE Z DWOREM
CZYŚCIEC
MUR PADA
SZOKUJĄCE REWELACJE
O OSZUSTACH
WE WŁASNEJ OSOBIE
NIESPODZIANKA W BANKU SPERMY
KRÓLOWA BROOKLYNU
O GŁUPOCIE MĘSKIEGO RODU
BYŁY AGENT UBEZPIECZENIOWY MORDUJE JAMESA JOYCE’A.
WIECZORNE BIESIADOWANIE
PRZERWA NA PAPIEROSA
O GŁUPOCIE MĘSKIEGO RODU (2)
MACHLOJKI
PUKANIE DO DRZWI
PODRÓŻ NA PÓŁNOC
NASZA MAŁA, CZYLI COLA TO JEST TO
BAJECZNE DNI W HOTELU EGZYSTENCJA
PODSTĘP
KONTRATAK
DALSZE WYPADKI
HAWTHORN CZY HAWTHORNE?
ŚMIESZKA
UCIECZKA NA PÓŁNOC
NOWE ŻYCIE
„TAK SAMO BYŁO Z TONYM”
NATCHNIENIE
EKS
Dla mojej córki Sophie
UWERTURA
Szukałem jakiegoś spokojnego miejsca, gdzie mógłbym dokonać żywo-
ta. Ktoś polecił mi Brooklyn, następnego dnia rano wyruszyłem więc z
Westchester na rekonesans. Nie było mnie tam od pięćdziesięciu sześciu lat
i niczego nie pamiętałem. Rodzice wynieśli się z Nowego Jorku, gdy mia-
łem trzy lata, zauważyłem jednak, że instynkt zawiódł mnie do tej samej
dzielnicy, gdzie kiedyś mieszkaliśmy – jak jakiś zraniony psiak dowlokłem
się do miejsca mych narodzin. Pracownik miejscowej agencji handlu nieru-
chomościami przegonił mnie po sześciu lub siedmiu mieszkaniach i jeszcze
tego samego popołudnia wynająłem apartament z dwiema sypialniami i
wyjściem do ogrodu w domu przy Pierwszej Ulicy, parę kroków od Pro-
spect Parku. Nie miałem pojęcia, kim są moi sąsiedzi, zresztą nic mnie to
nie obchodziło. Wszyscy wychodzili do pracy, nikt nie miał dzieci, mogłem
się więc spodziewać, że w kamienicy będzie stosunkowo cicho. A właśnie o
tym marzyłem najbardziej. O cichym końcu mego smutnego i absurdalnego
żywota.
Na dom w Bronxville znalazł się już kupiec i wiedziałem, że po sfinali-
zowaniu pod koniec miesiąca transakcji pieniądze nie będą stanowiły pro-
blemu. Dochodem ze sprzedaży domu zamierzaliśmy z byłą żoną podzielić
się po połowie, a z czterystoma tysiącami dolarów na koncie mogłem być
pewien, że do dnia, w którym wydam ostatnie tchnienie, nie zabraknie mi
środków na utrzymanie.
Początkowo nie bardzo wiedziałem, co ze sobą począć. Przez trzydzieści
jeden lat jeździłem do pracy z przedmieść do biura firmy ubezpieczeniowej
Mid-Atlantic Accident and Life na Manhattanie, teraz jednak, gdy przesta-
łem pracować, dzień miał zbyt wiele godzin. Tydzień po tym, jak wprowa-
dziłem się do nowego mieszkania, przyjechała do mnie z wizytą z New Jer-
sey moja zamężna córka Rachel. Oznajmiła, że muszę się w coś zaangażo-
wać, muszę znaleźć sobie jakieś zajęcie. Rachel nie jest kretynką. Zdobyła
doktorat z biochemii na Uniwersytecie w Chicago i pracuje w dużej firmie
farmaceutycznej pod Princeton, lecz na podobieństwo swej matki rzadko
miewa dni, kiedy nie sypie banałami – tymi wszystkimi wyświechtanymi
frazesami i wyblakłymi komunałami, które piętrzą się na wysypiskach
współczesnej mądrości.
Wyjaśniłem jej, że do końca tego roku prawdopodobnie nie będę już
chodzić po tym świecie, toteż wszelkie zajęcia mam głęboko w dupie. Przez
chwilę wydawało mi się, że Rachel zacznie płakać, ale powstrzymała łzy
mruganiem powiek i nazwała mnie okrutnym egocentrykiem. Nic dziwnego
– dodała – że „mamusia” w końcu się ze mną rozwiodła, nic dziwnego, że
nie mogła dłużej tego znieść. Małżeństwo z kimś takim jak ja musiało być
nie kończącą się torturą, istnym piekłem. A właśnie: istnym piekłem. Nie-
stety, biedna Rachel po prostu tak już ma. Moje jedyne dziecko stąpa po
tym świecie od dwudziestu dziewięciu lat i ani razu nie wygenerowało z
siebie oryginalnej wypowiedzi, czegoś, co pochodziłoby w pełni i bez-
sprzecznie od niej samej.
Owszem, chyba czasem rzeczywiście zachowuję się paskudnie. Ale nie
zawsze, i nie robię tego dla zasady. W dobre dni potrafię być nie mniej sło-
dziutki i przyjemny niż inni, których znam. Nie można sprzedawać polis
ubezpieczeniowych z takim powodzeniem jak ja, zrażając do siebie klien-
tów, a już na pewno nie przez trzy długie dziesięciolecia. Trzeba okazywać
zrozumienie. Trzeba umieć słuchać. Trzeba wiedzieć, jak oczarować ludzi.
Posiadam wszystkie te umiejętności, a nawet więcej. Nie ukrywam, że cza-
sem miewałem też gorsze chwile, lecz wszyscy wiedzą, jakie niebezpie-
czeństwa czyhają za zamkniętymi drzwiami rodzinnego życia. Dla wszyst-
kich zainteresowanych może się ono stać trucizną, zwłaszcza jeśli człowiek
odkryje, że prawdopodobnie od samego początku nie nadawał się do mał-
żeństwa. Uwielbiałem się kochać z Edith, lecz po czterech lub pięciu latach
namiętność jakby się wypaliła i od tego czasu byłem mężem niezbyt dosko-
nałym. A gdyby posłuchać Rachel, okazałoby się, że zawiodłem również
jako ojciec. Nie chciałbym negować jej wspomnień, prawda jest jednak
taka, że na swój sposób zależało mi na nich obu, i jeśli nawet czasem znosi-
ło mnie w ramiona innych kobiet, żadnego z tych romansów nie traktowa-
łem poważnie. Rozwód nie był moim pomysłem. Mimo wszystko zamierza-
łem pozostać z Edith do samego końca. To ona zażądała wolności i tak na-
prawdę nie mogłem mieć jej tego za złe, biorąc pod uwagę wszystkie moje
błędy i wypaczenia. Po trzydziestu trzech latach mieszkania pod wspólnym
dachem, gdy każde z nas ruszyło w swoją stronę, z naszego związku nie po-
zostało właściwie nic.
Powiedziałem Rachel, że moje dni są policzone, lecz była to jedynie
gwałtowna riposta w odpowiedzi na jej nachalne rady, czysto hiperboliczna
erupcja. Rak płuc znajdował się w fazie remisji i sądząc po tym, co usłysza-
łem od mojego onkologa po ostatnim badaniu, istniały powody do ostrożne-
go optymizmu. Co jednak nie znaczy, że mu ufałem. Nowotwór był dla
mnie tak wielkim wstrząsem, że wciąż nie wierzyłem w możliwość wyjścia
z tej choroby obronną ręką. Zdążyłem spisać się na straty, gdy już więc wy-
cięto mi guz i przeszedłem przez wycieńczające doświadczenia radio- i che-
mioterapii, gdy już miałem za sobą długotrwałe ataki nudności i zawrotów
głowy, straciłem włosy, straciłem wolę, straciłem pracę, straciłem żonę,
trudno mi było wyobrazić sobie dalsze życie. Stąd Brooklyn. Stąd nieświa-
domy powrót do miejsca, gdzie rozpoczęła się moja historia. Miałem na
karku prawie sześćdziesiąt lat i nie wiedziałem, ile czasu mi zostało. Może
kolejne dwadzieścia lat; może zaledwie kilka miesięcy. Jakkolwiek brzmia-
ły prognozy medyczne co do mojego stanu, nie wolno było niczego brać za
pewnik. Dopóki żyłem, musiałem wymyślić sposób na rozpoczęcie życia na
nowo i nawet gdyby moje dni były policzone, nie mogłem po prostu usiąść i
czekać na koniec. Jak zwykle moja uczona córka miała rację, nawet jeśli
byłem zbyt uparty, żeby się do tego przyznać. Musiałem się czymś zająć.
Musiałem ruszyć tyłek i zacząć coś robić.
Gdy się wprowadziłem, był początek wiosny i przez pierwszych kilka ty-
godni wypełniałem sobie czas badaniem okolicy, długimi spacerami po par-
ku i sadzeniem kwiatów w ogródku – zaniedbywanym od lat, zaśmieconym
niewielkim skrawku ziemi. Odrastające od niedawna włosy strzygłem w za-
kładzie fryzjerskim Park Slope przy Siódmej Alei, filmy wypożyczałem w
Movie Heaven i często zaglądałem do Brightman’s Attic, zagraconego i fa-
talnie zorganizowanego antykwariatu, którego właścicielem był ekstrawa-
gancki homoseksualista, niejaki Harry Brightman (ale o nim później). Rano
zazwyczaj sam przygotowywałem sobie śniadanie, ale ponieważ nie znosi-
łem gotować i pozbawiony byłem wszelkich talentów kucharskich, obiad i
kolację najczęściej jadałem na mieście, zawsze samotnie, zawsze z otwartą
książką na stole, zawsze przeżuwając możliwie jak najwolniej, żeby jak naj-
bardziej rozciągnąć posiłek w czasie. Po wypróbowaniu kilku okolicznych
lokali postanowiłem regularnie się stołować w Cosmic Diner. Jedzenie mie-
li tam najwyżej przeciętne, lecz jedną z kelnerek była olśniewająca Portory-
kanka o imieniu Marina i bardzo szybko się w niej zadurzyłem. Była ode
mnie o połowę młodsza i miała męża, co znaczyło, że żaden romans nie
wchodził w grę, ale tak przyjemnie było na nią popatrzeć, tak łagodnie mnie
traktowała, tak chętnie się śmiała z moich niezbyt udanych dowcipów, że
pod jej nieobecność autentycznie usychałem z tęsknoty. Ze stricte antropo-
logicznego punktu widzenia mieszkańcy Brooklynu, co sam odkryłem,
chętniej rozmawiają z nieznajomymi niż wszystkie inne społeczności, z ja-
kimi miałem do tej pory do czynienia. Wścibiają nos w nie swoje sprawy
(staruszki besztają młode matki za to, że nie ubierają swoich dzieci dość
ciepło, przechodnie wydzierają się na właścicieli psów za zbyt mocne szar-
panie smyczą); jak zacietrzewione przedszkolaki wszczynają awantury o
miejsca do parkowania; w sposób całkowicie naturalny sypią błyskotliwymi
komentarzami. Pewnego niedzielnego poranka wszedłem do zatłoczonego
baru o absurdalnej nazwie La Bagel Delight. Chciałem poprosić o rogala
„Megan”, ale słowa poplątały mi się w ustach i wyszło mi „poproszę moga-
la Reagan”. Chłopak za ladą odpalił bez zastanowienia: „Przykro mi, nie
mamy takich. A może pumpernixona?” Szybko. Tak cholernie szybko, że o
mało się nie zsikałem ze śmiechu.
Po owym nieumyślnym przejęzyczeniu wpadłem wreszcie na pomysł,
który Rachel z pewnością by pochwaliła. Może nie było to nic wielkiego,
ale zawsze coś – wiedziałem, że jeśli będę go realizował tak sumiennie i ry-
gorystycznie, jak zamierzałem, znajdę zajęcie, znajdę swoje małe hobby,
konika, który odciągnie mnie od gnuśności nudnej egzystencji. Choć samo
przedsięwzięcie było skromne, postanowiłem nazwać je górnolotnie i nieco
pompatycznie Księgą ludzkich szaleństw, pragnąc stworzyć pozory, że zaj-
muję się czymś ważnym. Zamierzałem spisać możliwie prostym i jasnym
językiem wszystkie gafy, wszystkie wpadki, wszystkie żenujące sytuacje,
wszystkie idiotyzmy, wszystkie dziwactwa i wszystkie niedorzeczności,
których się dopuściłem podczas mojej długiej i burzliwej kariery na stano-
wisku człowieka. Postanowiłem, że kiedy już zbraknie mi historii o sobie,
opiszę zdarzenia, które się przytrafiły znajomym, a gdy i to źródło się wy-
czerpie, planowałem wziąć na warsztat wydarzenia historyczne i spisać
głupstwa popełnione przez innych ludzi na przestrzeni wieków, począwszy
od zaginionych cywilizacji świata starożytnego, na pierwszych miesiącach
XXI wieku kończąc. Pomyślałem sobie, że przynajmniej będzie można się
trochę pośmiać. Nie miałem ochoty ani otwierać duszy, ani oddawać się
smętnym wspomnieniom. Ton całego tekstu miał być lekki, dowcipny, a ja
chciałem jedynie dobrze się przy tym bawić, wykorzystując jak najwięcej
godzin w ciągu dnia.
Nazwałem owo przedsięwzięcie książką, choć w rzeczywistości wcale
książką miało nie być. Korzystając z żółtych bloczków, luźnych kartek, ko-
pert oraz formularzy bankowych z przesyłek reklamowych, gromadziłem
coś, co stanowiło zbiór przypadkowych notatek, miszmasz nie powiązanych
ze sobą anegdot wrzucanych do kartonowego pudła za każdym razem, gdy
kończyłem kolejną historyjkę. W tym szaleństwie trudno się było dopatrzyć
jakiejś metody. Niektóre tekściki miały zaledwie po kilka linijek, a część z
nich, szczególnie tak lubiane przeze mnie spuneryzmy i malapropizmy.
były po prostu pojedynczymi zwrotami. Na przykład „zady i walety” za-
miast „wady i zalety”, co wypowiedziały moje usta w pierwszej klasie li-
ceum, lub mimowolnie głęboka, quasi-mistyczna sentencja, którą skierowa-
łem do Edith w trakcie jakiejś gwałtownej małżeńskiej sprzeczki: „Zobaczę,
kiedy uwierzę”. Za każdym razem, gdy siadałem, żeby coś napisać, zaczy-
nałem od tego, że zamykałem oczy i pozwalałem myślom wędrować w do-
wolnym kierunku. Rozluźniając się w ten sposób, zdołałem przywołać z od-
ległej przeszłości sporo materiału, rzeczy, które do tej pory wydawały mi
się utracone na zawsze. Na przykład scenę z podstawówki (żeby przytoczyć
jedno takie wspomnienie), gdy pewien chłopak, niejaki Dudley Franklin, w
szóstej klasie podczas lekcji geografii, gdy w sali zapadła cisza, puścił dłu-
giego, rozgłośnego bąka. Wszyscy rzecz jasna wybuchliśmy śmiechem (dla
grupy jedenastolatków nie ma nic śmieszniejszego niż odgłos puszczania
wiatrów), tym jednak, co wyróżniło ów incydent spośród innych wstydli-
wych wpadek pośledniego kalibru i nadało mu status klasyki, niezapomnia-
nego arcydzieła w annałach wstydu i upokorzenia, był fakt, że Dudley w
swej niewinności popełnił fatalne faux pas – przeprosił. „Najmocniej prze-
praszam”, wybąkał, wbijając wzrok w blat ławki i oblewając się rumień-
cem, aż jego policzki zaczęły przypominać kolorem świeżo pomalowany
wóz strażacki. W miejscu publicznym nie wolno przyznawać się do pierd-
nięcia. Takie jest niepisane prawo, najbardziej rygorystycznie przestrzegana
zasada amerykańskiej etykiety. Bąki pojawiają się znikąd; wydalane są ano-
nimowo i należą do grupy jako całości – nawet jeśli każda z obecnych w
pomieszczeniu osób jest w stanie wskazać winowajcę, jedynym rozsądnym
wyjściem z sytuacji jest zaparcie się. Naiwny Dudley Franklin był jednak
zbyt prostolinijny i nigdy mu tego nie zapomniano. Od tamtego dnia woła-
no na niego „Dudley Najmocniej Przepraszam” i nie uwolnił się od tego
przezwiska do końca szkoły.
Historie dzieliły się na kilka różnych kategorii i po miesiącu realizowa-
nia mojego projektu porzuciłem system jednopudełkowy na rzecz rozwiąza-
nia wielopudełkowego, które pozwalało ukończone zapiski przechowywać
w sposób bardziej uporządkowany. Osobne pudełko na potknięcia słowne,
osobne na niefortunne wypadki natury fizycznej, osobne na niewydarzone
pomysły, osobne na gafy towarzyskie i tak dalej. Stopniowo coraz bardziej
interesowało mnie opisywanie slapstickowych momentów codziennego ży-
cia. Nie tylko niezliczonych okazji przez te wszystkie lata, kiedy to uderzy-
łem się w palec u nogi lub wyrżnąłem o coś głową, nie tylko częstotliwości,
z jaką okulary wysuwały mi się z kieszeni koszuli, gdy pochylałem się, by
zawiązać sznurowadła (i doznawałem dalszego upokorzenia, gdy zatacza-
łem się do przodu i rozgniatałem okulary pod butem), lecz także zdarzają-
cych się raz na milion pechowych incydentów, które prześladowały mnie na
różnych etapach życia od najwcześniejszych lat dziecięctwa. Choćby wte-
dy, gdy podczas pierwszomajowego pikniku w 1952 roku otworzyłem usta
przy ziewnięciu i wleciała mi do buzi pszczoła, którą zamiast wypluć, w od-
ruchu paniki i obrzydzenia połknąłem; albo, co jeszcze bardziej niewiary-
godne, gdy przed wejściem na pokład samolotu podczas podróży służbowej
zaledwie siedem lat temu z odcinkiem karty pokładowej przytrzymywanym
lekko kciukiem i środkowym palcem, pchnięto mnie od tyłu, karta wysunę-
ła mi się z ręki, a ja patrzyłem, jak sfruwa w stronę szpary między schodka-
mi a progiem samolotu – najwęższej z wąskich szpar, o szerokości najwyżej
milimetra – a potem, ku memu niebotycznemu zdumieniu, bez trudu przeci-
ska się przez tę niewiarygodną szczelinę i ląduje kilka metrów niżej na pły-
cie lotniska.
To tylko kilka przykładów. Spisałem kilkadziesiąt takich historii w ciągu
pierwszych dwóch miesięcy, lecz chociaż robiłem, co mogłem, by zacho-
wać żartobliwy i lekki ton, przekonałem się, że nie zawsze jest to możliwe.
Wszyscy wpadamy czasem w gorszy nastrój i przyznaję, że były takie
chwile, gdy osamotnienie i przygnębienie dawały mi się we znaki. Spędzi-
łem większość dorosłego życia w branży związanej ze śmiercią i prawdopo-
dobnie nasłuchałem się zbyt wielu ponurych historii, by nie krążyć wokół
nich myślami w chwilach zasmucenia. Ci wszyscy ludzie poznani przez
lata, te wszystkie sprzedane polisy, ten cały strach i żal, w który wtajemni-
czali mnie klienci, gdy z nimi rozmawiałem. Wreszcie dodałem jeszcze jed-
no pudełko do mojej kolekcji. Nazwałem je Okrutne figle losu, a pierwsza
historia, którą doń wrzuciłem, opowiadała o niejakim Jonasie Weinbergu.
W 1976 roku sprzedałem mu polisę na życie wartą milion dolarów, jak na
tamte czasy sumę astronomiczną. Pamiętam, że właśnie obchodził sześć-
dziesiąte urodziny, był lekarzem, specjalistą od chorób wewnętrznych
współpracującym ze Szpitalem Prezbiteriańskim, i mówił z lekkim niemiec-
kim akcentem. Sprzedawanie ubezpieczenia na życie nie jest czymś bezna-
miętnym i dobry agent w rozmowach z klientami, które bywają często trud-
ne i zawiłe, nie może dać się wywieść w pole. Perspektywa śmierci nie-
uchronnie zwraca myśli ku rzeczom poważnym, i nawet jeśli w tej pracy
chodzi między innymi o pieniądze, dotyka ona też najgłębszych zagadnień
metafizycznych. Po co żyjemy? Ile jeszcze zostało nam życia?
Jak mogę zabezpieczyć tych, których kocham, kiedy mnie już nie bę-
dzie? Ze względu na uprawiany zawód doktor Weinberg doskonale zdawał
sobie sprawę z kruchości ludzkiej egzystencji, jak niewiele potrzeba, by na-
sze imię znikło z księgi żywych. Spotkaliśmy się w jego apartamencie przy
Central Park West i gdy przedstawiłem mu wszystkie wady i zalety dostęp-
nych dla niego polis, zaczął wspominać przeszłość. Urodził się w Berlinie
w 1916 roku i gdy ojciec zginął w okopach pierwszej wojny światowej,
jego wychowaniem zajęła się matka-aktorka. Był jedynym dzieckiem tej
niezwykle niezależnej i czasem kłótliwej kobiety, która nigdy nie przeja-
wiała najmniejszego choćby zainteresowania ponownym zamążpójściem.
Jeśli nie wyciągam pochopnych wniosków z komentarzy doktora Weinber-
ga, chyba dawał mi do zrozumienia, że jego matka wolała kobiety, a w roz-
wiązłych latach Republiki Weimarskiej zapewne całkiem otwarcie obnosiła
się ze swymi preferencjami. W przeciwieństwie do hałaśliwej Frau Wein-
berg młody Jonas był cichym molem książkowym, który doskonale się
uczył i marzył o karierze naukowca lub lekarza. Miał lat siedemnaście, kie-
dy Hitler przejął władzę, toteż po kilku miesiącach jego matka zaczęła się
starać o wyekspediowanie go z Niemiec. Krewni ojca mieszkali w Nowym
Jorku i zgodzili się przyjąć go do siebie. Wyjechał wiosną 1934, lecz jego
matka, która wykazała się już czujnością wobec niebezpieczeństw zagraża-
jących ludności niearyjskiej w Trzeciej Rzeszy, sama uparcie przepuszczała
kolejne okazje do ucieczki. Oznajmiła mu, że jej przodkowie uważali się za
Niemców od setek lat i niech ją piekło pochłonie, jeśli pozwoli jakiemuś
niewydarzonemu tyranowi skazać się na wygnanie. Zamierzała przetrwać,
choćby się waliło i paliło.
Jakimś cudem jej się udało. Doktor Weinberg podał niewiele szczegółów
(możliwe, że sam nigdy nie poznał całej historii), w każdym razie w kilku
krytycznych chwilach pomocy udzielili jej chrześcijańscy przyjaciele, a w
1938 lub 1939 wystarała się o fałszywe dokumenty. Radykalnie zmieniła
wygląd – pestka dla aktorki specjalizującej się w ekscentrycznych rolach – i
pod nowym chrześcijańskim nazwiskiem, przeistoczona w źle ubraną blon-
dynkę w okularach, zatrudniła się jako księgowa w sklepie pasmanteryjnym
w niewielkim miasteczku pod Hamburgiem. Gdy wiosną 1945 roku wojna
się skończyła, od jej rozstania z synem mijało jedenaście lat. Jonas Wein-
berg, doktor medycyny kończący staż w szpitalu Bellevue, dobiegał wtedy
trzydziestki i gdy tylko się dowiedział, że matka przeżyła wojnę, zaczął or-
ganizować jej przyjazd do Ameryki.
Wszystko zostało dopracowane w najdrobniejszych szczegółach. Samo-
lot miał wylądować o takiej i takiej porze, zatrzymać się przy takim a takim
wyjściu i Jonas Weinberg miał tam czekać na matkę. Ale kiedy wybierał się
już na lotnisko, wezwano go do szpitala, gdzie miał przeprowadzić pilną
operację. Jaki miał wybór? Był przecież lekarzem, i chociaż nie mógł się
doczekać spotkania z matką po tylu latach, przede wszystkim służył swym
pacjentom. Pośpiesznie wprowadził nowy plan. Zadzwonił do linii lotni-
czych i poprosił o wysłanie ich przedstawiciela na lotnisko, żeby porozma-
wiał z matką, gdy wyląduje już w Nowym Jorku, i wyjaśnił, że syna w
ostatniej chwili wezwano do szpitala, musi więc dostać się na Manhattan
taksówką. Jonas zostawił dla niej klucz u portiera, niech wejdzie na górę i
zaczeka na niego w mieszkaniu. Frau Weinberg posłusznie spełniła jego
prośbę i bezzwłocznie znalazła taksówkę. Kierowca jechał szybko – dzie-
sięć minut po rozpoczęciu podróży w stronę centrum stracił panowanie nad
pojazdem i zderzył się czołowo z innym autem. On i jego pasażerka odnie-
śli ciężkie obrażenia.
Tymczasem doktor Weinberg był już w szpitalu i szykował się do opera-
cji. Trwała niewiele ponad godzinę, a kiedy dobiegła końca, młody lekarz
umył ręce, przebrał się i wybiegł z szatni, pragnąc jak najszybciej wrócić do
domu na opóźnione spotkanie z matką. W chwili, gdy znalazł się na koryta-
rzu, zauważył, że do sali operacyjnej wjeżdża nowa pacjentka.
Była nią matka Jonasa Weinberga. Według jego relacji zmarła, nie odzy-
skawszy przytomności.
NIEOCZEKIWANE SPOTKANIE
Trajkoczę tak od kilkunastu stron, lecz do tej pory miałem jeden cel –
chciałem przedstawić czytelnikowi siebie i naszkicować tło wydarzeń, o
których teraz opowiem. Nie jestem centralną postacią tej opowieści. Za-
szczytny tytuł „głównego bohatera” należy do Toma Wooda, jedynego syna
mej nieżyjącej już siostry June. „Muszka”, jak ją nazywaliśmy, urodziła się,
gdy miałem trzy lata, i właśnie jej przyjście na świat przyspieszyło wyjazd
naszych rodziców z ciasnego brooklińskiego mieszkania do domu w Gar-
den City na Long Island. Mnie i moją siostrę zawsze łączyła mocna przy-
jaźń, a kiedy wychodziła za mąż dwadzieścia cztery lata później (pół roku
po śmierci naszego ojca), to ja poprowadziłem ją do ołtarza i oddałem w
ręce pana młodego, dziennikarza Christophera Wooda pisującego do sekcji
finansowej „New York Timesa”. Spłodzili dwójkę dzieci (mego siostrzeńca
Toma i siostrzenicę Aurorę), lecz ich małżeństwo rozpadło się po piętnastu
latach. Kilka lat później June ponownie wyszła za mąż i znów odprowadzi-
łem ją do ołtarza. Jej drugim mężem był majętny makler giełdowy z New
Jersey, Philip Zom, którego życiowy bagaż składał się między innymi z
dwóch byłych żon i prawie dorosłej córki Pameli. Potem w szokująco mło-
dym wieku czterdziestu dziewięciu lat June doznała potężnego wylewu,
pracując w ogrodzie w pewne upalne sierpniowe popołudnie, i zmarła, nim
słońce wzeszło następnego dnia. Dla jej starszego brata był to bezspornie
najcięższy cios, jaki na niego spadł, i nawet własna choroba nowotworowa
oraz otarcie się o śmierć kilka lat później nie przyprawiły go o taką rozpacz,
w jakiej pogrążył się wtedy.
Po pogrzebie straciłem kontakt z jej rodziną i gdy przypadkiem wpadłem
na Toma w antykwariacie Harry’ego Brightmana 23 maja 2000 roku, nie
widziałem się z nim od prawie siedmiu lat. Zawsze był moim ulubieńcem i
już jako malec wydawał mi się kimś, kto się wybija ponad przeciętność,
komu pisane jest osiągnięcie w życiu rzeczy wielkich. Nie licząc dnia po-
grzebu June, nasza ostatnia rozmowa odbyła się w domu jego matki w So-
uth Orange w stanie New Jersey. Tom ukończył właśnie z wyróżnieniem
studia w Cornell i dostał czteroletnie stypendium na uniwersytecie w Michi-
gan, gdzie miał się zajmować literaturą amerykańską. Wszystko, co mu wy-
wróżyłem, sprawdzało się, i tamten rodzinny obiad zapisał się w mojej pa-
mięci jako nadzwyczaj sympatyczna uroczystość, podczas której wszyscy
wznosiliśmy toasty i oblewaliśmy sukces Toma. Kiedy byłem w jego wie-
ku, pragnąłem pójść podobną drogą do tej, którą wybrał mój siostrzeniec.
W college moim przedmiotem kierunkowym również był angielski i skrycie
marzyłem o tym, by studiować literaturę, a może spróbować sił w dzienni-
karstwie, nie zająłem się jednak ani jednym, ani drugim, zabrakło mi odwa-
gi. Na przeszkodzie stanęło życie – dwa lata w wojsku, praca, małżeństwo,
obowiązki rodzinne, konieczność zarabiania coraz większych pieniędzy,
całe to bagno, które człowieka wciąga, kiedy go nie stać na to, żeby posta-
wić na swoim – nigdy wszak nie straciłem zainteresowania książkami. Czy-
tanie było moją ucieczką i pociechą, moim pokrzepieniem, moją używką:
czytanie dla czystej przyjemności czytania, dla owego pięknego bezruchu,
który cię otacza, gdy w twojej głowie rozbrzmiewają słowa autora. Tom za-
wsze podzielał tę fascynację i już gdy miał pięć lub sześć lat, starałem się
kilka razy w roku przesyłać mu książki – nie tylko na urodziny lub na
Gwiazdkę, lecz za każdym razem, gdy natknąłem się na coś, co mogło mu
przypaść do gustu. Gdy miał lat jedenaście, zapoznałem go z twórczością
Edgara Allana Poego, a ponieważ między innymi o nim pisał w pracy magi-
sterskiej, było rzeczą całkiem naturalną, że chciał mi o niej opowiedzieć…
a ja chciałem go wysłuchać. Wtedy już było po obiedzie i wszyscy wyszli
do ogrodu – w jadalni zostaliśmy tylko my, ja i Tom, dopijając resztki wina.
– Za twoje zdrowie, wujku Nat – wzniósł toast Tom, podnosząc kieli-
szek.
– Za twoje, Tom – odparłem. – I za Imaginatywne wizje raju: życie umy-
słowe Ameryki przed wojną secesyjną.
– Tytuł niestety brzmi pretensjonalnie, ale nic lepszego nie przyszło mi
do głowy.
– No i bardzo dobrze. Taki tytuł przykuwa profesorskie oko. Dostałeś
wyróżnienie, tak?
Jak zawsze skromny Tom machnął ręką, chcąc niejako zbagatelizować
znaczenie tej oceny.
– Mówisz, że pisałeś między innymi o Poem – ciągnąłem – i o kim jesz-
cze?
– Thoreau.
– Poe i Thoreau.
– Edgar Allan Poe i Henry David Thoreau. Niezbyt udany rym, prawda?
Te wszystkie „o” tłoczące się w ustach. Od razu staje mi w myślach ktoś,
kogo wprowadzono w stan wiecznego zdziwienia. O! O! Poe! O! Thoreau!
– Drobna niedogodność, Tom. Ale niech Bóg ma w opiece tego, kto za-
pomina o dziełach Henry’ego i czyta tylko Poego. Zgadzasz się, kolego?
Tom uśmiechnął się szeroko i znów podniósł kieliszek.
– Za twoje zdrowie, wujku Nat.
– I za twoje, Tomciu – rzekłem. Każdy z nas pociągnął łyk bordeaux.
Gdy odstawiłem kieliszek, poprosiłem siostrzeńca, żeby streścił mi swoją
pracę.
– Piszę o nie istniejących światach – wyjaśnił. – O wewnętrznym azylu,
miejscu, do którego uciekamy, gdy życie w świecie rzeczywistym staje się
nieznośne.
– Tym miejscem jest umysł.
– Właśnie. Najpierw Poe i analiza trzech jego najbardziej niedocenia-
nych prac: Filozofii mebli, Chaty Landora i Królestwa Arnheim. Każda z
nich traktowana oddzielnie jest utworem zaledwie intrygującym, ekscen-
trycznym. Ale wystarczy je z sobą zestawić, a otrzyma się w pełni rozbudo-
wany system ludzkich pragnień.
– Nie czytałem tych utworów. Chyba nawet o nich nie słyszałem.
– Dają opis idealnego pokoju, idealnego domu i idealnego krajobrazu.
Potem przeskakuję do Thoreau i biorę pod lupę pokój, dom i krajobraz
przedstawione w Waldenie.
– Tak zwane studium porównawcze.
– Poe i Thoreau nigdy nie są wymieniani jednocześnie. Znajdują się na
przeciwległych biegunach amerykańskiej myśli filozoficznej. Ale to wła-
śnie jest w tym wszystkim piękne. Pijak z Południa – o reakcyjnych poglą-
dach politycznych, arystokratycznych manierach i upiornej wyobraźni. I
abstynent z Północy – o poglądach radykalnych, purytańskim prowadzeniu
się i bardzo trzeźwym podejściu do pracy. Poe to zmyślność i mrok za-
mkniętych pomieszczeń o północy. Thoreau to prostota i jasność otwartych
przestrzeni. Pomimo tych różnic urodzili się w odstępie zaledwie ośmiu lat,
co czyni ich niemal rówieśnikami. I obaj umarli młodo, jeden w wieku
czterdziestu, drugi czterdziestu pięciu lat. Z ledwością radzili sobie z truda-
mi życia samotnego, starzejącego się mężczyzny i ani jeden, ani drugi nie
zostawił po sobie dzieci. Niewykluczone, że Thoreau do śmierci nie zaznał
miłości fizycznej. Poe poślubił wprawdzie młodą kuzynkę, ale czy związek
ten został skonsumowany przed śmiercią Virginii Clemm, pozostaje wciąż
kwestią otwartą. Można te zewnętrzne fakty nazwać paralelami, zbiegami
okoliczności, ważniejsze są jednak pewne prawdy wewnętrzne dotyczące
każdego z nich. Obaj na własny, szalenie charakterystyczny sposób zadali
sobie trud stworzenia nowej wizji Ameryki.
W swych recenzjach i artykułach Poe toczy boje o nowy rodzaj literatury
narodowej, amerykańskiej literatury wolnej od wpływów angielskich i eu-
ropejskich. Thoreau natomiast w swych pracach bezustannie atakuje status
quo, walczy o znalezienie nowego sposobu życia w tym kraju. Obaj wierzy-
li w Amerykę i obaj wierzyli, że Ameryka zamieniła się w piekło, że dusi
się pod nieustannie rosnącą górą maszyn i pieniędzy. Jak można myśleć
przy całym tym zgiełku? Obaj szukali ucieczki. Thoreau przeniósł się na
obrzeża Concord, udając, że skazał się na wygnanie w lasach – po to tylko,
żeby udowodnić, że można tego dokonać. Dopóki człowiek ma odwagę od-
rzucić to wszystko, co nakazuje mu społeczeństwo, może żyć na własnych
warunkach. Po co? Żeby być wolnym. Ale na co mu ta wolność? Żeby
mógł czytać książki, pisać książki, rozmyślać. Żeby pisać książki takie jak
Walden. Poe natomiast uciekł w marzenia o doskonałości. Przyjrzyjmy się
Filozofii mebli, a okaże się, że wymyślony przez niego pokój służy dokład-
nie do tych samych celów. Jest miejscem, gdzie się czyta, pisze i rozmyśla.
Jest kącikiem zadumy, cichym azylem, gdzie dusza może wreszcie odna-
leźć namiastkę spokoju. Nierealna utopia? Owszem. Lecz jednocześnie roz-
sądna alternatywa wobec ówczesnej rzeczywistości. Ameryka bowiem na
prawdę zamieniła się w piekło. Kraj był podzielony i wszyscy wiemy, co
się stało dziesięć lat później. Cztery lata śmierci i zniszczenia. Rzeź doko-
nana tymi samymi maszynami, które miały nam wszystkim zapewnić szczę-
ście i dobrobyt.
Chłopak był tak bystry, tak elokwentny, tak oczytany, że czułem się za-
szczycony, mogąc zaliczać się do tej samej rodziny. W ostatnich latach Wo-
odami wstrząsały różne traumatyczne wydarzenia, lecz Tom najwyraźniej
zniósł koszmar rozstania rodziców (a także szczeniackie wybryki młodszej
siostry, która buntowała się przeciwko drugiemu małżeństwu matki i w
wieku siedemnastu lat uciekła z domu) z trzeźwym, refleksyjnym, nieco
skonsternowanym podejściem do życia i podziwiałem go, że tak twardo stą-
pa po ziemi. Nie miał prawie żadnych kontaktów z ojcem, który zaraz po
rozwodzie przeprowadził się do Kalifornii i znalazł pracę w „Los Angeles
Times”, i podobnie jak siostra (choć w dużo bardziej stonowanej formie)
nie odczuwał wielkiej sympatii ani szacunku do drugiego męża June. Pozo-
stawał jednak w zażyłości z matką i dramat zniknięcia Aurory przeżyli jako
równorzędni partnerzy, poznając wspólnie smak tej samej rozpaczy i na-
dziei, tych samych ponurych przeczuć, tych samych nie kończących się
obaw. Rory była jedną z najbardziej zabawnych i uroczych dziewczynek,
jakie znałem: wulkanem tupetu i brawury, małą mądralą, niewyczerpanym
źródłem spontaniczności i psot. Odkąd miała dwa lub trzy lata, nazywali-
śmy ją z Edith „śmieszką”, i dorastała w domu Woodów jako rodzinny bła-
zen, coraz bardziej sprytny i niesforny klaun. Tom był zaledwie dwa lata od
niej starszy, zawsze jednak nad nią czuwał, a kiedy ich ojciec odszedł w
siną dal, sama obecność brata stanowiła siłę stabilizującą w jej życiu. Potem
jednak Tom zaczął studia, a Rory zaczęła szaleć – najpierw uciekła do No-
wego Jorku, a później, po krótkim pojednaniu z matką, udała się w niezna-
nym kierunku. Przed owym uroczystym obiadem z okazji ukończenia przez
Toma studiów zdążyła urodzić nieślubne dziecko (córeczkę imieniem
Lucy), wrócić do domu na dostatecznie długo, by wcisnąć dziecko mojej
siostrze, po czym znów się ulotnić. Gdy June zmarła czternaście miesięcy
później, Tom poinformował mnie na pogrzebie, że Aurora niedawno wróci-
ła po dziecko – i po dwóch dniach wyjechała. Nie pokazała się na pogrzebie
matki. Może i by przyjechała, powiedział Tom, ale nikt nie wiedział, jak się
z nią skontaktować.
Pomimo tych rodzinnych zawirowań, pomimo iż stracił matkę w wieku
zaledwie dwudziestu trzech lat, nigdy nie wątpiłem, że Tom wysoko zaj-
dzie. Z tyloma zaletami był skazany na sukces, miał zbyt solidną osobo-
wość, by nieprzewidywalne wiatry przygnębienia i przeciwności losu mo-
gły zwiać go z obranego kursu. Podczas pogrzebu matki, pogrążony w
smutku, chodził oszołomiony i otępiały. Powinienem może dłużej z nim po-
rozmawiać, sam jednak byłem tak skołowany i wstrząśnięty, że nie mogłem
zaoferować mu zbyt wiele. Kilka uścisków, kilka wspólnie wylanych łez i
na tym koniec. Po pogrzebie wrócił do Ann Arbor i straciliśmy ze sobą kon-
takt. Za ten stan rzeczy winą obarczam głównie siebie, lecz Tom był już na
tyle dorosły, że mógł przejąć inicjatywę i gdyby zechciał, skrobnąłby do
mnie kilka słów. A jeśli nie do mnie, to do swej siostry stryjecznej Rachel,
która wtedy też mieszkała na Środkowym Zachodzie, pracując nad doktora-
tem w Chicago. Znali się od najmłodszych lat i zawsze świetnie się dogady-
wali, lecz w jej stronę też nie wykonał żadnego gestu. Z upływem lat od
czasu do czasu dokuczały mi trochę wyrzuty sumienia, sam jednak przecho-
dziłem zły okres (problemy małżeńskie, problemy zdrowotne, problemy fi-
nansowe) i miałem zbyt wiele na głowie, żeby często wracać myślami do
jego osoby. Ale kiedy już o nim myślałem, wyobrażałem sobie, że robi po-
stępy w pracy naukowej, systematycznie wspina się po drabinie kariery
akademickiej. Gdy nadeszła wiosna 2000 roku, byłem pewien, że zaczepił
się na jakiejś prestiżowej uczelni, uniwersytecie w Berkeley lub na Colum-
bii, jest młodą gwiazdą środowisk inteligenckich i pisze właśnie drugą lub
trzecią książkę.
Można więc sobie wyobrazić moje zdumienie, kiedy w tamto majowe,
wtorkowe przedpołudnie wstąpiłem do Brightman’s Attic i ujrzałem mego
siostrzeńca, który siedział za ladą i wydawał klientce resztę. Na szczęście
ujrzałem Toma, zanim on ujrzał mnie. Bóg jeden wie, jakie słowa niepo-
trzebnie by mi się wyrwały, gdybym nie miał tych dziesięciu lub dwunastu
sekund na otrząśnięcie się z pierwszego szoku. Mam tu na myśli nie tylko
jego zdumiewającą obecność w tym miejscu w roli zwyczajnego sprzedaw-
cy, lecz również jego radykalnie zmienioną powierzchowność. Tom nigdy
nie należał do chudzielców. Jego przekleństwem było grubokościste chłop-
skie ciało przygotowane do dźwigania dużych ciężarów-genetyczny poda-
runek od nieobecnego ojca, półalkoholika – ale mimo to, kiedy widziałem
go po raz ostatni, wyglądał całkiem nieźle. Owszem, może i był nieco za-
okrąglony, lecz również dobrze umięśniony i silny, i poruszał się spręży-
stym krokiem wysportowanego chłopaka. Teraz, siedem lat później, miał o
dobrych piętnaście kilogramów więcej i był prawdziwym tłuściochem. Tuż
pod dolną szczęką wyrósł mu drugi podbródek i nawet dłonie nabrały tej
specyficznej pulchności, którą zazwyczaj kojarzy się z hydraulikami w
średnim wieku. Przedstawiał sobą smutny widok. Oczy siostrzeńca straciły
dawny blask i całym sobą uosabiał przegraną.
Gdy klientka zapłaciła za książkę, wślizgnąłem się na miejsce, które wła-
śnie zwolniła, oparłem dłonie o ladę i pochyliłem się do przodu. Tom akurat
w tym momencie patrzył w dół, szukając monety, która spadła na podłogę.
Odchrząknąłem i rzekłem:
– Hej, Tom. Kopę lat.
Siostrzeniec podniósł wzrok. Początkowo sprawiał wrażenie całkowicie
zdezorientowanego, obawiałem się więc, że mnie nie rozpoznał. Ale chwilę
później zaczął się uśmiechać i gdy uśmiech ten rozlał się po twarzy, z rado-
ścią skonstatowałem, że to ten sam uśmiech, który pamiętam sprzed lat.
Może i był nieco zabarwiony melancholią, ale nie odmienił chłopaka tak
bardzo, jak się obawiałem.
– Wujku! – zawołał. – Co, do diabła, wujek robi w Brooklynie?
Zanim zdołałem mu odpowiedzieć, wyskoczył zza lady i chwycił mnie w
ramiona. Ze sporym zdziwieniem poczułem, że do oczu napływają mi łzy.
POŻEGNANIE Z DWOREM
Tego samego dnia zabrałem go na obiad do Cosmic Diner. Boska Mari-
na podała nam kanapki z indykiem i mrożoną kawę, a ja flirtowałem z nią
nieco odważniej niż zwykle – być może chciałem zaimponować Tomowi, a
może po prostu byłem w tak doskonałym nastroju. Nie zdawałem sobie
sprawy, jak bardzo tęskniłem za moim Tomciem, a teraz się okazało, że je-
steśmy sąsiadami… czysty zbieg okoliczności sprawił, że mieszkamy w od-
ległości zaledwie dwóch przecznic od siebie w prastarym królestwie o na-
zwie Brooklyn w Nowym Jorku.
Powiedział, że w antykwariacie Brightmana pracuje od pięciu miesięcy,
a nie wpadliśmy dotąd na siebie, bo zawsze ślęczy na górze, gdzie przygo-
towuje comiesięczny katalog rzadkich egzemplarzy i rękopisów – ta sfera
działalności Harry’ego przynosiła dużo większe dochody niż handel używa-
nymi książkami na dole. Tom nie był sprzedawcą i nigdy nie obsługiwał
kasy, ale akurat tego przedpołudnia stały sprzedawca miał umówioną wizy-
tę u lekarza i Harry poprosił Toma, żeby go zastąpił.
Co do pracy, nie było się czym chwalić, kontynuował Tom, ale lepsze to
niż jazda na taksówce, a tym właśnie się parał, odkąd przerwał studia dok-
toranckie i wrócił do Nowego Jorku.
– Czyli od kiedy? – zapytałem, starając się najlepiej, jak umiałem, ukryć
rozczarowanie.
– Od dwóch i pół roku – odparł. – Zaliczyłem wszystkie kursy i egzami-
ny, ale moja praca doktorska utknęła w martwym punkcie. Przeliczyłem się
z siłami, wujku.
– Tom, daj sobie spokój z tym „wujkiem”. Mów do mnie Nathan jak
wszyscy. Teraz, kiedy twoja matka nie żyje, nie czuję się już wujkiem.
– W porządku, Nathan. Ale wciąż jesteś moim wujkiem, czy ci się to po-
doba czy nie. Ciocia Edith chyba nie jest już moją ciocią, ale nawet jeśli zo-
stała przeniesiona do kategorii byłych cioć, Rachel wciąż jest moją najbliż-
szą kuzynką, a ty moim wujkiem.
– Po prostu zwracaj się do mnie po imieniu, Tom.
– Dobrze, wujku, obiecuję. Od tej pory zawsze będę się do ciebie zwra-
cał po imieniu. W zamian chcę od ciebie tego samego: mów do mnie Tom.
Koniec z Tomciem, dobra? To dla mnie trochę krępujące.
– Ale przecież zawsze się tak do ciebie zwracałem. Jeszcze kiedy byłeś
szkrabem.
– A ja zawsze mówiłem do ciebie „wujku”, tak?
– Zgoda. Poddaję się.
– Nathanie, wkroczyliśmy w nową erę. Postrodzinną, postuniwersytecką,
postprzeszłościową.
– Postprzeszłościową?
– Liczy się t e r a z . A także p ó ź n i e j . Natomiast koniec z rozpamięty-
waniem tego, co było k i e d y ś .
– Było minęło, Tom.
Dawny Tomcio zamknął oczy, odchylił do tyłu głowę i przebił powietrze
palcem wskazującym, jak gdyby usiłował sobie przypomnieć coś, co wyle-
ciało mu z pamięci dawno temu. Po czym żałośliwym, niby teatralnym to-
nem wyrecytował pierwsze wersy Pożegnania z dworem Raleigha:
Jak sny ułudne pierzchły me radości,
Ze szczęściem dawnym nadeszło rozstanie;
Miłość zawiodła, rozum w słabości –
Z życia minionego jeno smutek ostanie.
CZYŚCIEC
Nikt nie dorasta z myślą, że jego przeznaczeniem jest zostać taksówka-
rzem, lecz w przypadku Toma praca ta stanowiła szczególnie bolesną formę
pokuty, pewnego rodzaju lament po rozwianiu się jego największych ambi-
cji. Nie, nigdy nie oczekiwał od życia wiele, okazało się jednak, że owo
„niewiele”, na które liczył – chciał ukończyć doktorat, znaleźć posadę w ja-
kimś uniwersyteckim instytucie anglistyki i spędzić następne czterdzieści,
pięćdziesiąt lat, wykładając i pisząc książki – znajduje się poza jego zasię-
giem. Nie marzył o niczym więcej, no może dorzuciłby jeszcze żonę, a z
nią parę dzieciaków. I choć nigdy nie sądził, że prosi o zbyt wiele, po trzech
latach zmagania się z pracą doktorską zrozumiał wreszcie, że nigdy jej nie
napisze, nie potrafi. A gdyby nawet potrafił, trudno byłoby mu przekonać
samego siebie, że warto się temu poświęcać. Porzucił więc Ann Arbor i
wrócił do Nowego Jorku, w wieku dwudziestu ośmiu lat skończony jako
doktorant, nie mając pojęcia, dokąd zmierza i co teraz przyniesie mu życie.
Początkowo taksówka była jedynie rozwiązaniem tymczasowym, chałtu-
rą, która pozwalała mu zarobić na czynsz; jednocześnie rozglądał się za
czymś innym. Poszukiwania trwały kilka tygodni, lecz wszystkie etaty na-
uczycielskie w prywatnych szkołach były pozajmowane, a gdy już się przy-
zwyczaił do codziennej harówki po dwanaście godzin, zaczęło brakować
mu motywacji do polowania na inną pracę. Tymczasowość zaczynała się
przeradzać w coś stałego i chociaż z jednej strony wiedział, że na własne
życzenie stacza się do piekła, z drugiej uważał, że być może ta praca wyj-
dzie mu jakoś na dobre, że jeśli skoncentruje się na tym, co robi i dlaczego,
taksówka nauczy go czegoś, czego nie mógłby się nauczyć gdzie indziej.
Nie do końca wiedział, czym miałyby być te nauki, lecz gdy krążył po
ulicach rozklekotanym żółtym dodge’em od piątej po południu do piątej
rano sześć razy w tygodniu, nie ulegało wątpliwości, że dobrze je sobie
przyswoił. Minusy tej pracy były tak oczywiste, tak wszechobecne, tak
przytłaczające, że gdyby nie potrafił ich ignorować, skazałby się na życie
pełne goryczy i nie kończących się pretensji. Długie godziny pracy, niska
płaca, fizyczne niebezpieczeństwa, brak ruchu – te wszystkie niedogodności
stanowiły w tym zawodzie pewnik, a o ich zmianie można było zadecydo-
wać w takim samym stopniu jak o zmianie pogody. He razy słyszał w dzie-
ciństwie te słowa wypowiadane przez matkę? „Na pogodę nie masz wpły-
wu, Tom”, mawiała June, mając na myśli to, że niektóre rzeczy musimy za-
akceptować takimi, jakie są, nie mamy innego wyboru. Mały Tom rozumiał
tę zasadę, co nie powstrzymywało go od przeklinania burz śnieżnych i zim-
nych wiatrów, które smagały jego drobne, rozdygotane dało. Teraz znów
padał śnieg. Jego życie zamieniło się w jeden długi bój z żywiołami i jeśli
kiedykolwiek miał powody, żeby narzekać na pogodę, to właśnie teraz. Ale
Tom nie narzekał. Nie użalał się nad sobą. Znalazł sposób okupienia swej
głupoty i miał nadzieję, że jeśli zdoła przebrnąć przez to doświadczenie i
się nie podda, może nie wszystko jest jeszcze dla niego stracone. Pozostając
przy pracy taksówkarza, nie starał się na siłę doszukiwać pozytywów w nie-
sprzyjającej sytuacji. Chciał, żeby coś zaczęło się dziać – i sądził, że dopóki
nie zrozumie, czym jest to „coś”, nie ma prawa oswobodzić się z narzuco-
nych sobie pęt.
Mieszkał w kawalerce na rogu Ósmej Alei i Trzeciej Ulicy, podnajętej
mu na dłużej przez przyjaciela, który wyjechał z Nowego Jorku i podjął
pracę w innym mieście, Pittsburghu lub Plattsburghu, Tom nigdy nie pa-
miętał, w którym. Była to obskurna jednopokojowa klitka z metalowym
prysznicem w łazience, dwoma oknami wychodzącymi na ceglany mur i
maciupeńką kuchnią wyposażoną w małą lodówkę i dwupalnikową kuchen-
kę gazową. Jeden regał na książki, jeden fotel, jeden stół i jeden materac na
podłodze. Nigdy nie mieszkał w tak miniaturowym lokum, ale za sprawą
czynszu na stałym poziomie czterystu dwudziestu siedmiu dolarów mie-
sięcznie cieszył się, że je ma. Zresztą w pierwszym roku po przeprowadzce
nie spędzał tam zbyt wiele czasu. Zazwyczaj krążył po mieście, odwiedzał
starych znajomych ze szkoły i studiów, którzy wylądowali w Nowym Jor-
ku, zapoznawał nowych ludzi poprzez starych znajomych, trwonił pieniądze
w barach, umawiał się z kobietami, jeśli nadarzała się taka sposobność, i
ogólnie rzecz biorąc, usiłował zbudować sobie nowe życie… lub coś, co ży-
cie przypominało. Najczęściej jednak próby nawiązania stosunków towa-
rzyskich kończyły się bolesną ciszą. Jego dawni przyjaciele, którzy zapa-
miętali go jako świetnego studenta i niesamowicie błyskotliwego rozmów-
cę, byli przerażeni tym, co się z nim stało. Tom wypadł z grona wybrańców
Spis treści UWERTURA NIEOCZEKIWANE SPOTKANIE POŻEGNANIE Z DWOREM CZYŚCIEC MUR PADA SZOKUJĄCE REWELACJE O OSZUSTACH WE WŁASNEJ OSOBIE NIESPODZIANKA W BANKU SPERMY KRÓLOWA BROOKLYNU O GŁUPOCIE MĘSKIEGO RODU BYŁY AGENT UBEZPIECZENIOWY MORDUJE JAMESA JOYCE’A. WIECZORNE BIESIADOWANIE PRZERWA NA PAPIEROSA O GŁUPOCIE MĘSKIEGO RODU (2) MACHLOJKI PUKANIE DO DRZWI PODRÓŻ NA PÓŁNOC NASZA MAŁA, CZYLI COLA TO JEST TO BAJECZNE DNI W HOTELU EGZYSTENCJA PODSTĘP KONTRATAK
DALSZE WYPADKI HAWTHORN CZY HAWTHORNE? ŚMIESZKA UCIECZKA NA PÓŁNOC NOWE ŻYCIE „TAK SAMO BYŁO Z TONYM” NATCHNIENIE EKS
Dla mojej córki Sophie
UWERTURA Szukałem jakiegoś spokojnego miejsca, gdzie mógłbym dokonać żywo- ta. Ktoś polecił mi Brooklyn, następnego dnia rano wyruszyłem więc z Westchester na rekonesans. Nie było mnie tam od pięćdziesięciu sześciu lat i niczego nie pamiętałem. Rodzice wynieśli się z Nowego Jorku, gdy mia- łem trzy lata, zauważyłem jednak, że instynkt zawiódł mnie do tej samej dzielnicy, gdzie kiedyś mieszkaliśmy – jak jakiś zraniony psiak dowlokłem się do miejsca mych narodzin. Pracownik miejscowej agencji handlu nieru- chomościami przegonił mnie po sześciu lub siedmiu mieszkaniach i jeszcze tego samego popołudnia wynająłem apartament z dwiema sypialniami i wyjściem do ogrodu w domu przy Pierwszej Ulicy, parę kroków od Pro- spect Parku. Nie miałem pojęcia, kim są moi sąsiedzi, zresztą nic mnie to nie obchodziło. Wszyscy wychodzili do pracy, nikt nie miał dzieci, mogłem się więc spodziewać, że w kamienicy będzie stosunkowo cicho. A właśnie o tym marzyłem najbardziej. O cichym końcu mego smutnego i absurdalnego żywota. Na dom w Bronxville znalazł się już kupiec i wiedziałem, że po sfinali- zowaniu pod koniec miesiąca transakcji pieniądze nie będą stanowiły pro- blemu. Dochodem ze sprzedaży domu zamierzaliśmy z byłą żoną podzielić się po połowie, a z czterystoma tysiącami dolarów na koncie mogłem być pewien, że do dnia, w którym wydam ostatnie tchnienie, nie zabraknie mi środków na utrzymanie. Początkowo nie bardzo wiedziałem, co ze sobą począć. Przez trzydzieści jeden lat jeździłem do pracy z przedmieść do biura firmy ubezpieczeniowej Mid-Atlantic Accident and Life na Manhattanie, teraz jednak, gdy przesta- łem pracować, dzień miał zbyt wiele godzin. Tydzień po tym, jak wprowa- dziłem się do nowego mieszkania, przyjechała do mnie z wizytą z New Jer- sey moja zamężna córka Rachel. Oznajmiła, że muszę się w coś zaangażo- wać, muszę znaleźć sobie jakieś zajęcie. Rachel nie jest kretynką. Zdobyła doktorat z biochemii na Uniwersytecie w Chicago i pracuje w dużej firmie farmaceutycznej pod Princeton, lecz na podobieństwo swej matki rzadko
miewa dni, kiedy nie sypie banałami – tymi wszystkimi wyświechtanymi frazesami i wyblakłymi komunałami, które piętrzą się na wysypiskach współczesnej mądrości. Wyjaśniłem jej, że do końca tego roku prawdopodobnie nie będę już chodzić po tym świecie, toteż wszelkie zajęcia mam głęboko w dupie. Przez chwilę wydawało mi się, że Rachel zacznie płakać, ale powstrzymała łzy mruganiem powiek i nazwała mnie okrutnym egocentrykiem. Nic dziwnego – dodała – że „mamusia” w końcu się ze mną rozwiodła, nic dziwnego, że nie mogła dłużej tego znieść. Małżeństwo z kimś takim jak ja musiało być nie kończącą się torturą, istnym piekłem. A właśnie: istnym piekłem. Nie- stety, biedna Rachel po prostu tak już ma. Moje jedyne dziecko stąpa po tym świecie od dwudziestu dziewięciu lat i ani razu nie wygenerowało z siebie oryginalnej wypowiedzi, czegoś, co pochodziłoby w pełni i bez- sprzecznie od niej samej. Owszem, chyba czasem rzeczywiście zachowuję się paskudnie. Ale nie zawsze, i nie robię tego dla zasady. W dobre dni potrafię być nie mniej sło- dziutki i przyjemny niż inni, których znam. Nie można sprzedawać polis ubezpieczeniowych z takim powodzeniem jak ja, zrażając do siebie klien- tów, a już na pewno nie przez trzy długie dziesięciolecia. Trzeba okazywać zrozumienie. Trzeba umieć słuchać. Trzeba wiedzieć, jak oczarować ludzi. Posiadam wszystkie te umiejętności, a nawet więcej. Nie ukrywam, że cza- sem miewałem też gorsze chwile, lecz wszyscy wiedzą, jakie niebezpie- czeństwa czyhają za zamkniętymi drzwiami rodzinnego życia. Dla wszyst- kich zainteresowanych może się ono stać trucizną, zwłaszcza jeśli człowiek odkryje, że prawdopodobnie od samego początku nie nadawał się do mał- żeństwa. Uwielbiałem się kochać z Edith, lecz po czterech lub pięciu latach namiętność jakby się wypaliła i od tego czasu byłem mężem niezbyt dosko- nałym. A gdyby posłuchać Rachel, okazałoby się, że zawiodłem również jako ojciec. Nie chciałbym negować jej wspomnień, prawda jest jednak taka, że na swój sposób zależało mi na nich obu, i jeśli nawet czasem znosi- ło mnie w ramiona innych kobiet, żadnego z tych romansów nie traktowa- łem poważnie. Rozwód nie był moim pomysłem. Mimo wszystko zamierza- łem pozostać z Edith do samego końca. To ona zażądała wolności i tak na- prawdę nie mogłem mieć jej tego za złe, biorąc pod uwagę wszystkie moje błędy i wypaczenia. Po trzydziestu trzech latach mieszkania pod wspólnym dachem, gdy każde z nas ruszyło w swoją stronę, z naszego związku nie po-
zostało właściwie nic. Powiedziałem Rachel, że moje dni są policzone, lecz była to jedynie gwałtowna riposta w odpowiedzi na jej nachalne rady, czysto hiperboliczna erupcja. Rak płuc znajdował się w fazie remisji i sądząc po tym, co usłysza- łem od mojego onkologa po ostatnim badaniu, istniały powody do ostrożne- go optymizmu. Co jednak nie znaczy, że mu ufałem. Nowotwór był dla mnie tak wielkim wstrząsem, że wciąż nie wierzyłem w możliwość wyjścia z tej choroby obronną ręką. Zdążyłem spisać się na straty, gdy już więc wy- cięto mi guz i przeszedłem przez wycieńczające doświadczenia radio- i che- mioterapii, gdy już miałem za sobą długotrwałe ataki nudności i zawrotów głowy, straciłem włosy, straciłem wolę, straciłem pracę, straciłem żonę, trudno mi było wyobrazić sobie dalsze życie. Stąd Brooklyn. Stąd nieświa- domy powrót do miejsca, gdzie rozpoczęła się moja historia. Miałem na karku prawie sześćdziesiąt lat i nie wiedziałem, ile czasu mi zostało. Może kolejne dwadzieścia lat; może zaledwie kilka miesięcy. Jakkolwiek brzmia- ły prognozy medyczne co do mojego stanu, nie wolno było niczego brać za pewnik. Dopóki żyłem, musiałem wymyślić sposób na rozpoczęcie życia na nowo i nawet gdyby moje dni były policzone, nie mogłem po prostu usiąść i czekać na koniec. Jak zwykle moja uczona córka miała rację, nawet jeśli byłem zbyt uparty, żeby się do tego przyznać. Musiałem się czymś zająć. Musiałem ruszyć tyłek i zacząć coś robić. Gdy się wprowadziłem, był początek wiosny i przez pierwszych kilka ty- godni wypełniałem sobie czas badaniem okolicy, długimi spacerami po par- ku i sadzeniem kwiatów w ogródku – zaniedbywanym od lat, zaśmieconym niewielkim skrawku ziemi. Odrastające od niedawna włosy strzygłem w za- kładzie fryzjerskim Park Slope przy Siódmej Alei, filmy wypożyczałem w Movie Heaven i często zaglądałem do Brightman’s Attic, zagraconego i fa- talnie zorganizowanego antykwariatu, którego właścicielem był ekstrawa- gancki homoseksualista, niejaki Harry Brightman (ale o nim później). Rano zazwyczaj sam przygotowywałem sobie śniadanie, ale ponieważ nie znosi- łem gotować i pozbawiony byłem wszelkich talentów kucharskich, obiad i kolację najczęściej jadałem na mieście, zawsze samotnie, zawsze z otwartą książką na stole, zawsze przeżuwając możliwie jak najwolniej, żeby jak naj- bardziej rozciągnąć posiłek w czasie. Po wypróbowaniu kilku okolicznych lokali postanowiłem regularnie się stołować w Cosmic Diner. Jedzenie mie- li tam najwyżej przeciętne, lecz jedną z kelnerek była olśniewająca Portory-
kanka o imieniu Marina i bardzo szybko się w niej zadurzyłem. Była ode mnie o połowę młodsza i miała męża, co znaczyło, że żaden romans nie wchodził w grę, ale tak przyjemnie było na nią popatrzeć, tak łagodnie mnie traktowała, tak chętnie się śmiała z moich niezbyt udanych dowcipów, że pod jej nieobecność autentycznie usychałem z tęsknoty. Ze stricte antropo- logicznego punktu widzenia mieszkańcy Brooklynu, co sam odkryłem, chętniej rozmawiają z nieznajomymi niż wszystkie inne społeczności, z ja- kimi miałem do tej pory do czynienia. Wścibiają nos w nie swoje sprawy (staruszki besztają młode matki za to, że nie ubierają swoich dzieci dość ciepło, przechodnie wydzierają się na właścicieli psów za zbyt mocne szar- panie smyczą); jak zacietrzewione przedszkolaki wszczynają awantury o miejsca do parkowania; w sposób całkowicie naturalny sypią błyskotliwymi komentarzami. Pewnego niedzielnego poranka wszedłem do zatłoczonego baru o absurdalnej nazwie La Bagel Delight. Chciałem poprosić o rogala „Megan”, ale słowa poplątały mi się w ustach i wyszło mi „poproszę moga- la Reagan”. Chłopak za ladą odpalił bez zastanowienia: „Przykro mi, nie mamy takich. A może pumpernixona?” Szybko. Tak cholernie szybko, że o mało się nie zsikałem ze śmiechu. Po owym nieumyślnym przejęzyczeniu wpadłem wreszcie na pomysł, który Rachel z pewnością by pochwaliła. Może nie było to nic wielkiego, ale zawsze coś – wiedziałem, że jeśli będę go realizował tak sumiennie i ry- gorystycznie, jak zamierzałem, znajdę zajęcie, znajdę swoje małe hobby, konika, który odciągnie mnie od gnuśności nudnej egzystencji. Choć samo przedsięwzięcie było skromne, postanowiłem nazwać je górnolotnie i nieco pompatycznie Księgą ludzkich szaleństw, pragnąc stworzyć pozory, że zaj- muję się czymś ważnym. Zamierzałem spisać możliwie prostym i jasnym językiem wszystkie gafy, wszystkie wpadki, wszystkie żenujące sytuacje, wszystkie idiotyzmy, wszystkie dziwactwa i wszystkie niedorzeczności, których się dopuściłem podczas mojej długiej i burzliwej kariery na stano- wisku człowieka. Postanowiłem, że kiedy już zbraknie mi historii o sobie, opiszę zdarzenia, które się przytrafiły znajomym, a gdy i to źródło się wy- czerpie, planowałem wziąć na warsztat wydarzenia historyczne i spisać głupstwa popełnione przez innych ludzi na przestrzeni wieków, począwszy od zaginionych cywilizacji świata starożytnego, na pierwszych miesiącach XXI wieku kończąc. Pomyślałem sobie, że przynajmniej będzie można się trochę pośmiać. Nie miałem ochoty ani otwierać duszy, ani oddawać się
smętnym wspomnieniom. Ton całego tekstu miał być lekki, dowcipny, a ja chciałem jedynie dobrze się przy tym bawić, wykorzystując jak najwięcej godzin w ciągu dnia. Nazwałem owo przedsięwzięcie książką, choć w rzeczywistości wcale książką miało nie być. Korzystając z żółtych bloczków, luźnych kartek, ko- pert oraz formularzy bankowych z przesyłek reklamowych, gromadziłem coś, co stanowiło zbiór przypadkowych notatek, miszmasz nie powiązanych ze sobą anegdot wrzucanych do kartonowego pudła za każdym razem, gdy kończyłem kolejną historyjkę. W tym szaleństwie trudno się było dopatrzyć jakiejś metody. Niektóre tekściki miały zaledwie po kilka linijek, a część z nich, szczególnie tak lubiane przeze mnie spuneryzmy i malapropizmy. były po prostu pojedynczymi zwrotami. Na przykład „zady i walety” za- miast „wady i zalety”, co wypowiedziały moje usta w pierwszej klasie li- ceum, lub mimowolnie głęboka, quasi-mistyczna sentencja, którą skierowa- łem do Edith w trakcie jakiejś gwałtownej małżeńskiej sprzeczki: „Zobaczę, kiedy uwierzę”. Za każdym razem, gdy siadałem, żeby coś napisać, zaczy- nałem od tego, że zamykałem oczy i pozwalałem myślom wędrować w do- wolnym kierunku. Rozluźniając się w ten sposób, zdołałem przywołać z od- ległej przeszłości sporo materiału, rzeczy, które do tej pory wydawały mi się utracone na zawsze. Na przykład scenę z podstawówki (żeby przytoczyć jedno takie wspomnienie), gdy pewien chłopak, niejaki Dudley Franklin, w szóstej klasie podczas lekcji geografii, gdy w sali zapadła cisza, puścił dłu- giego, rozgłośnego bąka. Wszyscy rzecz jasna wybuchliśmy śmiechem (dla grupy jedenastolatków nie ma nic śmieszniejszego niż odgłos puszczania wiatrów), tym jednak, co wyróżniło ów incydent spośród innych wstydli- wych wpadek pośledniego kalibru i nadało mu status klasyki, niezapomnia- nego arcydzieła w annałach wstydu i upokorzenia, był fakt, że Dudley w swej niewinności popełnił fatalne faux pas – przeprosił. „Najmocniej prze- praszam”, wybąkał, wbijając wzrok w blat ławki i oblewając się rumień- cem, aż jego policzki zaczęły przypominać kolorem świeżo pomalowany wóz strażacki. W miejscu publicznym nie wolno przyznawać się do pierd- nięcia. Takie jest niepisane prawo, najbardziej rygorystycznie przestrzegana zasada amerykańskiej etykiety. Bąki pojawiają się znikąd; wydalane są ano- nimowo i należą do grupy jako całości – nawet jeśli każda z obecnych w pomieszczeniu osób jest w stanie wskazać winowajcę, jedynym rozsądnym wyjściem z sytuacji jest zaparcie się. Naiwny Dudley Franklin był jednak
zbyt prostolinijny i nigdy mu tego nie zapomniano. Od tamtego dnia woła- no na niego „Dudley Najmocniej Przepraszam” i nie uwolnił się od tego przezwiska do końca szkoły. Historie dzieliły się na kilka różnych kategorii i po miesiącu realizowa- nia mojego projektu porzuciłem system jednopudełkowy na rzecz rozwiąza- nia wielopudełkowego, które pozwalało ukończone zapiski przechowywać w sposób bardziej uporządkowany. Osobne pudełko na potknięcia słowne, osobne na niefortunne wypadki natury fizycznej, osobne na niewydarzone pomysły, osobne na gafy towarzyskie i tak dalej. Stopniowo coraz bardziej interesowało mnie opisywanie slapstickowych momentów codziennego ży- cia. Nie tylko niezliczonych okazji przez te wszystkie lata, kiedy to uderzy- łem się w palec u nogi lub wyrżnąłem o coś głową, nie tylko częstotliwości, z jaką okulary wysuwały mi się z kieszeni koszuli, gdy pochylałem się, by zawiązać sznurowadła (i doznawałem dalszego upokorzenia, gdy zatacza- łem się do przodu i rozgniatałem okulary pod butem), lecz także zdarzają- cych się raz na milion pechowych incydentów, które prześladowały mnie na różnych etapach życia od najwcześniejszych lat dziecięctwa. Choćby wte- dy, gdy podczas pierwszomajowego pikniku w 1952 roku otworzyłem usta przy ziewnięciu i wleciała mi do buzi pszczoła, którą zamiast wypluć, w od- ruchu paniki i obrzydzenia połknąłem; albo, co jeszcze bardziej niewiary- godne, gdy przed wejściem na pokład samolotu podczas podróży służbowej zaledwie siedem lat temu z odcinkiem karty pokładowej przytrzymywanym lekko kciukiem i środkowym palcem, pchnięto mnie od tyłu, karta wysunę- ła mi się z ręki, a ja patrzyłem, jak sfruwa w stronę szpary między schodka- mi a progiem samolotu – najwęższej z wąskich szpar, o szerokości najwyżej milimetra – a potem, ku memu niebotycznemu zdumieniu, bez trudu przeci- ska się przez tę niewiarygodną szczelinę i ląduje kilka metrów niżej na pły- cie lotniska. To tylko kilka przykładów. Spisałem kilkadziesiąt takich historii w ciągu pierwszych dwóch miesięcy, lecz chociaż robiłem, co mogłem, by zacho- wać żartobliwy i lekki ton, przekonałem się, że nie zawsze jest to możliwe. Wszyscy wpadamy czasem w gorszy nastrój i przyznaję, że były takie chwile, gdy osamotnienie i przygnębienie dawały mi się we znaki. Spędzi- łem większość dorosłego życia w branży związanej ze śmiercią i prawdopo- dobnie nasłuchałem się zbyt wielu ponurych historii, by nie krążyć wokół nich myślami w chwilach zasmucenia. Ci wszyscy ludzie poznani przez
lata, te wszystkie sprzedane polisy, ten cały strach i żal, w który wtajemni- czali mnie klienci, gdy z nimi rozmawiałem. Wreszcie dodałem jeszcze jed- no pudełko do mojej kolekcji. Nazwałem je Okrutne figle losu, a pierwsza historia, którą doń wrzuciłem, opowiadała o niejakim Jonasie Weinbergu. W 1976 roku sprzedałem mu polisę na życie wartą milion dolarów, jak na tamte czasy sumę astronomiczną. Pamiętam, że właśnie obchodził sześć- dziesiąte urodziny, był lekarzem, specjalistą od chorób wewnętrznych współpracującym ze Szpitalem Prezbiteriańskim, i mówił z lekkim niemiec- kim akcentem. Sprzedawanie ubezpieczenia na życie nie jest czymś bezna- miętnym i dobry agent w rozmowach z klientami, które bywają często trud- ne i zawiłe, nie może dać się wywieść w pole. Perspektywa śmierci nie- uchronnie zwraca myśli ku rzeczom poważnym, i nawet jeśli w tej pracy chodzi między innymi o pieniądze, dotyka ona też najgłębszych zagadnień metafizycznych. Po co żyjemy? Ile jeszcze zostało nam życia? Jak mogę zabezpieczyć tych, których kocham, kiedy mnie już nie bę- dzie? Ze względu na uprawiany zawód doktor Weinberg doskonale zdawał sobie sprawę z kruchości ludzkiej egzystencji, jak niewiele potrzeba, by na- sze imię znikło z księgi żywych. Spotkaliśmy się w jego apartamencie przy Central Park West i gdy przedstawiłem mu wszystkie wady i zalety dostęp- nych dla niego polis, zaczął wspominać przeszłość. Urodził się w Berlinie w 1916 roku i gdy ojciec zginął w okopach pierwszej wojny światowej, jego wychowaniem zajęła się matka-aktorka. Był jedynym dzieckiem tej niezwykle niezależnej i czasem kłótliwej kobiety, która nigdy nie przeja- wiała najmniejszego choćby zainteresowania ponownym zamążpójściem. Jeśli nie wyciągam pochopnych wniosków z komentarzy doktora Weinber- ga, chyba dawał mi do zrozumienia, że jego matka wolała kobiety, a w roz- wiązłych latach Republiki Weimarskiej zapewne całkiem otwarcie obnosiła się ze swymi preferencjami. W przeciwieństwie do hałaśliwej Frau Wein- berg młody Jonas był cichym molem książkowym, który doskonale się uczył i marzył o karierze naukowca lub lekarza. Miał lat siedemnaście, kie- dy Hitler przejął władzę, toteż po kilku miesiącach jego matka zaczęła się starać o wyekspediowanie go z Niemiec. Krewni ojca mieszkali w Nowym Jorku i zgodzili się przyjąć go do siebie. Wyjechał wiosną 1934, lecz jego matka, która wykazała się już czujnością wobec niebezpieczeństw zagraża- jących ludności niearyjskiej w Trzeciej Rzeszy, sama uparcie przepuszczała kolejne okazje do ucieczki. Oznajmiła mu, że jej przodkowie uważali się za
Niemców od setek lat i niech ją piekło pochłonie, jeśli pozwoli jakiemuś niewydarzonemu tyranowi skazać się na wygnanie. Zamierzała przetrwać, choćby się waliło i paliło. Jakimś cudem jej się udało. Doktor Weinberg podał niewiele szczegółów (możliwe, że sam nigdy nie poznał całej historii), w każdym razie w kilku krytycznych chwilach pomocy udzielili jej chrześcijańscy przyjaciele, a w 1938 lub 1939 wystarała się o fałszywe dokumenty. Radykalnie zmieniła wygląd – pestka dla aktorki specjalizującej się w ekscentrycznych rolach – i pod nowym chrześcijańskim nazwiskiem, przeistoczona w źle ubraną blon- dynkę w okularach, zatrudniła się jako księgowa w sklepie pasmanteryjnym w niewielkim miasteczku pod Hamburgiem. Gdy wiosną 1945 roku wojna się skończyła, od jej rozstania z synem mijało jedenaście lat. Jonas Wein- berg, doktor medycyny kończący staż w szpitalu Bellevue, dobiegał wtedy trzydziestki i gdy tylko się dowiedział, że matka przeżyła wojnę, zaczął or- ganizować jej przyjazd do Ameryki. Wszystko zostało dopracowane w najdrobniejszych szczegółach. Samo- lot miał wylądować o takiej i takiej porze, zatrzymać się przy takim a takim wyjściu i Jonas Weinberg miał tam czekać na matkę. Ale kiedy wybierał się już na lotnisko, wezwano go do szpitala, gdzie miał przeprowadzić pilną operację. Jaki miał wybór? Był przecież lekarzem, i chociaż nie mógł się doczekać spotkania z matką po tylu latach, przede wszystkim służył swym pacjentom. Pośpiesznie wprowadził nowy plan. Zadzwonił do linii lotni- czych i poprosił o wysłanie ich przedstawiciela na lotnisko, żeby porozma- wiał z matką, gdy wyląduje już w Nowym Jorku, i wyjaśnił, że syna w ostatniej chwili wezwano do szpitala, musi więc dostać się na Manhattan taksówką. Jonas zostawił dla niej klucz u portiera, niech wejdzie na górę i zaczeka na niego w mieszkaniu. Frau Weinberg posłusznie spełniła jego prośbę i bezzwłocznie znalazła taksówkę. Kierowca jechał szybko – dzie- sięć minut po rozpoczęciu podróży w stronę centrum stracił panowanie nad pojazdem i zderzył się czołowo z innym autem. On i jego pasażerka odnie- śli ciężkie obrażenia. Tymczasem doktor Weinberg był już w szpitalu i szykował się do opera- cji. Trwała niewiele ponad godzinę, a kiedy dobiegła końca, młody lekarz umył ręce, przebrał się i wybiegł z szatni, pragnąc jak najszybciej wrócić do domu na opóźnione spotkanie z matką. W chwili, gdy znalazł się na koryta- rzu, zauważył, że do sali operacyjnej wjeżdża nowa pacjentka.
Była nią matka Jonasa Weinberga. Według jego relacji zmarła, nie odzy- skawszy przytomności.
NIEOCZEKIWANE SPOTKANIE Trajkoczę tak od kilkunastu stron, lecz do tej pory miałem jeden cel – chciałem przedstawić czytelnikowi siebie i naszkicować tło wydarzeń, o których teraz opowiem. Nie jestem centralną postacią tej opowieści. Za- szczytny tytuł „głównego bohatera” należy do Toma Wooda, jedynego syna mej nieżyjącej już siostry June. „Muszka”, jak ją nazywaliśmy, urodziła się, gdy miałem trzy lata, i właśnie jej przyjście na świat przyspieszyło wyjazd naszych rodziców z ciasnego brooklińskiego mieszkania do domu w Gar- den City na Long Island. Mnie i moją siostrę zawsze łączyła mocna przy- jaźń, a kiedy wychodziła za mąż dwadzieścia cztery lata później (pół roku po śmierci naszego ojca), to ja poprowadziłem ją do ołtarza i oddałem w ręce pana młodego, dziennikarza Christophera Wooda pisującego do sekcji finansowej „New York Timesa”. Spłodzili dwójkę dzieci (mego siostrzeńca Toma i siostrzenicę Aurorę), lecz ich małżeństwo rozpadło się po piętnastu latach. Kilka lat później June ponownie wyszła za mąż i znów odprowadzi- łem ją do ołtarza. Jej drugim mężem był majętny makler giełdowy z New Jersey, Philip Zom, którego życiowy bagaż składał się między innymi z dwóch byłych żon i prawie dorosłej córki Pameli. Potem w szokująco mło- dym wieku czterdziestu dziewięciu lat June doznała potężnego wylewu, pracując w ogrodzie w pewne upalne sierpniowe popołudnie, i zmarła, nim słońce wzeszło następnego dnia. Dla jej starszego brata był to bezspornie najcięższy cios, jaki na niego spadł, i nawet własna choroba nowotworowa oraz otarcie się o śmierć kilka lat później nie przyprawiły go o taką rozpacz, w jakiej pogrążył się wtedy. Po pogrzebie straciłem kontakt z jej rodziną i gdy przypadkiem wpadłem na Toma w antykwariacie Harry’ego Brightmana 23 maja 2000 roku, nie widziałem się z nim od prawie siedmiu lat. Zawsze był moim ulubieńcem i już jako malec wydawał mi się kimś, kto się wybija ponad przeciętność, komu pisane jest osiągnięcie w życiu rzeczy wielkich. Nie licząc dnia po- grzebu June, nasza ostatnia rozmowa odbyła się w domu jego matki w So- uth Orange w stanie New Jersey. Tom ukończył właśnie z wyróżnieniem
studia w Cornell i dostał czteroletnie stypendium na uniwersytecie w Michi- gan, gdzie miał się zajmować literaturą amerykańską. Wszystko, co mu wy- wróżyłem, sprawdzało się, i tamten rodzinny obiad zapisał się w mojej pa- mięci jako nadzwyczaj sympatyczna uroczystość, podczas której wszyscy wznosiliśmy toasty i oblewaliśmy sukces Toma. Kiedy byłem w jego wie- ku, pragnąłem pójść podobną drogą do tej, którą wybrał mój siostrzeniec. W college moim przedmiotem kierunkowym również był angielski i skrycie marzyłem o tym, by studiować literaturę, a może spróbować sił w dzienni- karstwie, nie zająłem się jednak ani jednym, ani drugim, zabrakło mi odwa- gi. Na przeszkodzie stanęło życie – dwa lata w wojsku, praca, małżeństwo, obowiązki rodzinne, konieczność zarabiania coraz większych pieniędzy, całe to bagno, które człowieka wciąga, kiedy go nie stać na to, żeby posta- wić na swoim – nigdy wszak nie straciłem zainteresowania książkami. Czy- tanie było moją ucieczką i pociechą, moim pokrzepieniem, moją używką: czytanie dla czystej przyjemności czytania, dla owego pięknego bezruchu, który cię otacza, gdy w twojej głowie rozbrzmiewają słowa autora. Tom za- wsze podzielał tę fascynację i już gdy miał pięć lub sześć lat, starałem się kilka razy w roku przesyłać mu książki – nie tylko na urodziny lub na Gwiazdkę, lecz za każdym razem, gdy natknąłem się na coś, co mogło mu przypaść do gustu. Gdy miał lat jedenaście, zapoznałem go z twórczością Edgara Allana Poego, a ponieważ między innymi o nim pisał w pracy magi- sterskiej, było rzeczą całkiem naturalną, że chciał mi o niej opowiedzieć… a ja chciałem go wysłuchać. Wtedy już było po obiedzie i wszyscy wyszli do ogrodu – w jadalni zostaliśmy tylko my, ja i Tom, dopijając resztki wina. – Za twoje zdrowie, wujku Nat – wzniósł toast Tom, podnosząc kieli- szek. – Za twoje, Tom – odparłem. – I za Imaginatywne wizje raju: życie umy- słowe Ameryki przed wojną secesyjną. – Tytuł niestety brzmi pretensjonalnie, ale nic lepszego nie przyszło mi do głowy. – No i bardzo dobrze. Taki tytuł przykuwa profesorskie oko. Dostałeś wyróżnienie, tak? Jak zawsze skromny Tom machnął ręką, chcąc niejako zbagatelizować znaczenie tej oceny. – Mówisz, że pisałeś między innymi o Poem – ciągnąłem – i o kim jesz- cze?
– Thoreau. – Poe i Thoreau. – Edgar Allan Poe i Henry David Thoreau. Niezbyt udany rym, prawda? Te wszystkie „o” tłoczące się w ustach. Od razu staje mi w myślach ktoś, kogo wprowadzono w stan wiecznego zdziwienia. O! O! Poe! O! Thoreau! – Drobna niedogodność, Tom. Ale niech Bóg ma w opiece tego, kto za- pomina o dziełach Henry’ego i czyta tylko Poego. Zgadzasz się, kolego? Tom uśmiechnął się szeroko i znów podniósł kieliszek. – Za twoje zdrowie, wujku Nat. – I za twoje, Tomciu – rzekłem. Każdy z nas pociągnął łyk bordeaux. Gdy odstawiłem kieliszek, poprosiłem siostrzeńca, żeby streścił mi swoją pracę. – Piszę o nie istniejących światach – wyjaśnił. – O wewnętrznym azylu, miejscu, do którego uciekamy, gdy życie w świecie rzeczywistym staje się nieznośne. – Tym miejscem jest umysł. – Właśnie. Najpierw Poe i analiza trzech jego najbardziej niedocenia- nych prac: Filozofii mebli, Chaty Landora i Królestwa Arnheim. Każda z nich traktowana oddzielnie jest utworem zaledwie intrygującym, ekscen- trycznym. Ale wystarczy je z sobą zestawić, a otrzyma się w pełni rozbudo- wany system ludzkich pragnień. – Nie czytałem tych utworów. Chyba nawet o nich nie słyszałem. – Dają opis idealnego pokoju, idealnego domu i idealnego krajobrazu. Potem przeskakuję do Thoreau i biorę pod lupę pokój, dom i krajobraz przedstawione w Waldenie. – Tak zwane studium porównawcze. – Poe i Thoreau nigdy nie są wymieniani jednocześnie. Znajdują się na przeciwległych biegunach amerykańskiej myśli filozoficznej. Ale to wła- śnie jest w tym wszystkim piękne. Pijak z Południa – o reakcyjnych poglą- dach politycznych, arystokratycznych manierach i upiornej wyobraźni. I abstynent z Północy – o poglądach radykalnych, purytańskim prowadzeniu się i bardzo trzeźwym podejściu do pracy. Poe to zmyślność i mrok za- mkniętych pomieszczeń o północy. Thoreau to prostota i jasność otwartych przestrzeni. Pomimo tych różnic urodzili się w odstępie zaledwie ośmiu lat, co czyni ich niemal rówieśnikami. I obaj umarli młodo, jeden w wieku czterdziestu, drugi czterdziestu pięciu lat. Z ledwością radzili sobie z truda-
mi życia samotnego, starzejącego się mężczyzny i ani jeden, ani drugi nie zostawił po sobie dzieci. Niewykluczone, że Thoreau do śmierci nie zaznał miłości fizycznej. Poe poślubił wprawdzie młodą kuzynkę, ale czy związek ten został skonsumowany przed śmiercią Virginii Clemm, pozostaje wciąż kwestią otwartą. Można te zewnętrzne fakty nazwać paralelami, zbiegami okoliczności, ważniejsze są jednak pewne prawdy wewnętrzne dotyczące każdego z nich. Obaj na własny, szalenie charakterystyczny sposób zadali sobie trud stworzenia nowej wizji Ameryki. W swych recenzjach i artykułach Poe toczy boje o nowy rodzaj literatury narodowej, amerykańskiej literatury wolnej od wpływów angielskich i eu- ropejskich. Thoreau natomiast w swych pracach bezustannie atakuje status quo, walczy o znalezienie nowego sposobu życia w tym kraju. Obaj wierzy- li w Amerykę i obaj wierzyli, że Ameryka zamieniła się w piekło, że dusi się pod nieustannie rosnącą górą maszyn i pieniędzy. Jak można myśleć przy całym tym zgiełku? Obaj szukali ucieczki. Thoreau przeniósł się na obrzeża Concord, udając, że skazał się na wygnanie w lasach – po to tylko, żeby udowodnić, że można tego dokonać. Dopóki człowiek ma odwagę od- rzucić to wszystko, co nakazuje mu społeczeństwo, może żyć na własnych warunkach. Po co? Żeby być wolnym. Ale na co mu ta wolność? Żeby mógł czytać książki, pisać książki, rozmyślać. Żeby pisać książki takie jak Walden. Poe natomiast uciekł w marzenia o doskonałości. Przyjrzyjmy się Filozofii mebli, a okaże się, że wymyślony przez niego pokój służy dokład- nie do tych samych celów. Jest miejscem, gdzie się czyta, pisze i rozmyśla. Jest kącikiem zadumy, cichym azylem, gdzie dusza może wreszcie odna- leźć namiastkę spokoju. Nierealna utopia? Owszem. Lecz jednocześnie roz- sądna alternatywa wobec ówczesnej rzeczywistości. Ameryka bowiem na prawdę zamieniła się w piekło. Kraj był podzielony i wszyscy wiemy, co się stało dziesięć lat później. Cztery lata śmierci i zniszczenia. Rzeź doko- nana tymi samymi maszynami, które miały nam wszystkim zapewnić szczę- ście i dobrobyt. Chłopak był tak bystry, tak elokwentny, tak oczytany, że czułem się za- szczycony, mogąc zaliczać się do tej samej rodziny. W ostatnich latach Wo- odami wstrząsały różne traumatyczne wydarzenia, lecz Tom najwyraźniej zniósł koszmar rozstania rodziców (a także szczeniackie wybryki młodszej siostry, która buntowała się przeciwko drugiemu małżeństwu matki i w wieku siedemnastu lat uciekła z domu) z trzeźwym, refleksyjnym, nieco
skonsternowanym podejściem do życia i podziwiałem go, że tak twardo stą- pa po ziemi. Nie miał prawie żadnych kontaktów z ojcem, który zaraz po rozwodzie przeprowadził się do Kalifornii i znalazł pracę w „Los Angeles Times”, i podobnie jak siostra (choć w dużo bardziej stonowanej formie) nie odczuwał wielkiej sympatii ani szacunku do drugiego męża June. Pozo- stawał jednak w zażyłości z matką i dramat zniknięcia Aurory przeżyli jako równorzędni partnerzy, poznając wspólnie smak tej samej rozpaczy i na- dziei, tych samych ponurych przeczuć, tych samych nie kończących się obaw. Rory była jedną z najbardziej zabawnych i uroczych dziewczynek, jakie znałem: wulkanem tupetu i brawury, małą mądralą, niewyczerpanym źródłem spontaniczności i psot. Odkąd miała dwa lub trzy lata, nazywali- śmy ją z Edith „śmieszką”, i dorastała w domu Woodów jako rodzinny bła- zen, coraz bardziej sprytny i niesforny klaun. Tom był zaledwie dwa lata od niej starszy, zawsze jednak nad nią czuwał, a kiedy ich ojciec odszedł w siną dal, sama obecność brata stanowiła siłę stabilizującą w jej życiu. Potem jednak Tom zaczął studia, a Rory zaczęła szaleć – najpierw uciekła do No- wego Jorku, a później, po krótkim pojednaniu z matką, udała się w niezna- nym kierunku. Przed owym uroczystym obiadem z okazji ukończenia przez Toma studiów zdążyła urodzić nieślubne dziecko (córeczkę imieniem Lucy), wrócić do domu na dostatecznie długo, by wcisnąć dziecko mojej siostrze, po czym znów się ulotnić. Gdy June zmarła czternaście miesięcy później, Tom poinformował mnie na pogrzebie, że Aurora niedawno wróci- ła po dziecko – i po dwóch dniach wyjechała. Nie pokazała się na pogrzebie matki. Może i by przyjechała, powiedział Tom, ale nikt nie wiedział, jak się z nią skontaktować. Pomimo tych rodzinnych zawirowań, pomimo iż stracił matkę w wieku zaledwie dwudziestu trzech lat, nigdy nie wątpiłem, że Tom wysoko zaj- dzie. Z tyloma zaletami był skazany na sukces, miał zbyt solidną osobo- wość, by nieprzewidywalne wiatry przygnębienia i przeciwności losu mo- gły zwiać go z obranego kursu. Podczas pogrzebu matki, pogrążony w smutku, chodził oszołomiony i otępiały. Powinienem może dłużej z nim po- rozmawiać, sam jednak byłem tak skołowany i wstrząśnięty, że nie mogłem zaoferować mu zbyt wiele. Kilka uścisków, kilka wspólnie wylanych łez i na tym koniec. Po pogrzebie wrócił do Ann Arbor i straciliśmy ze sobą kon- takt. Za ten stan rzeczy winą obarczam głównie siebie, lecz Tom był już na tyle dorosły, że mógł przejąć inicjatywę i gdyby zechciał, skrobnąłby do
mnie kilka słów. A jeśli nie do mnie, to do swej siostry stryjecznej Rachel, która wtedy też mieszkała na Środkowym Zachodzie, pracując nad doktora- tem w Chicago. Znali się od najmłodszych lat i zawsze świetnie się dogady- wali, lecz w jej stronę też nie wykonał żadnego gestu. Z upływem lat od czasu do czasu dokuczały mi trochę wyrzuty sumienia, sam jednak przecho- dziłem zły okres (problemy małżeńskie, problemy zdrowotne, problemy fi- nansowe) i miałem zbyt wiele na głowie, żeby często wracać myślami do jego osoby. Ale kiedy już o nim myślałem, wyobrażałem sobie, że robi po- stępy w pracy naukowej, systematycznie wspina się po drabinie kariery akademickiej. Gdy nadeszła wiosna 2000 roku, byłem pewien, że zaczepił się na jakiejś prestiżowej uczelni, uniwersytecie w Berkeley lub na Colum- bii, jest młodą gwiazdą środowisk inteligenckich i pisze właśnie drugą lub trzecią książkę. Można więc sobie wyobrazić moje zdumienie, kiedy w tamto majowe, wtorkowe przedpołudnie wstąpiłem do Brightman’s Attic i ujrzałem mego siostrzeńca, który siedział za ladą i wydawał klientce resztę. Na szczęście ujrzałem Toma, zanim on ujrzał mnie. Bóg jeden wie, jakie słowa niepo- trzebnie by mi się wyrwały, gdybym nie miał tych dziesięciu lub dwunastu sekund na otrząśnięcie się z pierwszego szoku. Mam tu na myśli nie tylko jego zdumiewającą obecność w tym miejscu w roli zwyczajnego sprzedaw- cy, lecz również jego radykalnie zmienioną powierzchowność. Tom nigdy nie należał do chudzielców. Jego przekleństwem było grubokościste chłop- skie ciało przygotowane do dźwigania dużych ciężarów-genetyczny poda- runek od nieobecnego ojca, półalkoholika – ale mimo to, kiedy widziałem go po raz ostatni, wyglądał całkiem nieźle. Owszem, może i był nieco za- okrąglony, lecz również dobrze umięśniony i silny, i poruszał się spręży- stym krokiem wysportowanego chłopaka. Teraz, siedem lat później, miał o dobrych piętnaście kilogramów więcej i był prawdziwym tłuściochem. Tuż pod dolną szczęką wyrósł mu drugi podbródek i nawet dłonie nabrały tej specyficznej pulchności, którą zazwyczaj kojarzy się z hydraulikami w średnim wieku. Przedstawiał sobą smutny widok. Oczy siostrzeńca straciły dawny blask i całym sobą uosabiał przegraną. Gdy klientka zapłaciła za książkę, wślizgnąłem się na miejsce, które wła- śnie zwolniła, oparłem dłonie o ladę i pochyliłem się do przodu. Tom akurat w tym momencie patrzył w dół, szukając monety, która spadła na podłogę. Odchrząknąłem i rzekłem:
– Hej, Tom. Kopę lat. Siostrzeniec podniósł wzrok. Początkowo sprawiał wrażenie całkowicie zdezorientowanego, obawiałem się więc, że mnie nie rozpoznał. Ale chwilę później zaczął się uśmiechać i gdy uśmiech ten rozlał się po twarzy, z rado- ścią skonstatowałem, że to ten sam uśmiech, który pamiętam sprzed lat. Może i był nieco zabarwiony melancholią, ale nie odmienił chłopaka tak bardzo, jak się obawiałem. – Wujku! – zawołał. – Co, do diabła, wujek robi w Brooklynie? Zanim zdołałem mu odpowiedzieć, wyskoczył zza lady i chwycił mnie w ramiona. Ze sporym zdziwieniem poczułem, że do oczu napływają mi łzy.
POŻEGNANIE Z DWOREM Tego samego dnia zabrałem go na obiad do Cosmic Diner. Boska Mari- na podała nam kanapki z indykiem i mrożoną kawę, a ja flirtowałem z nią nieco odważniej niż zwykle – być może chciałem zaimponować Tomowi, a może po prostu byłem w tak doskonałym nastroju. Nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo tęskniłem za moim Tomciem, a teraz się okazało, że je- steśmy sąsiadami… czysty zbieg okoliczności sprawił, że mieszkamy w od- ległości zaledwie dwóch przecznic od siebie w prastarym królestwie o na- zwie Brooklyn w Nowym Jorku. Powiedział, że w antykwariacie Brightmana pracuje od pięciu miesięcy, a nie wpadliśmy dotąd na siebie, bo zawsze ślęczy na górze, gdzie przygo- towuje comiesięczny katalog rzadkich egzemplarzy i rękopisów – ta sfera działalności Harry’ego przynosiła dużo większe dochody niż handel używa- nymi książkami na dole. Tom nie był sprzedawcą i nigdy nie obsługiwał kasy, ale akurat tego przedpołudnia stały sprzedawca miał umówioną wizy- tę u lekarza i Harry poprosił Toma, żeby go zastąpił. Co do pracy, nie było się czym chwalić, kontynuował Tom, ale lepsze to niż jazda na taksówce, a tym właśnie się parał, odkąd przerwał studia dok- toranckie i wrócił do Nowego Jorku. – Czyli od kiedy? – zapytałem, starając się najlepiej, jak umiałem, ukryć rozczarowanie. – Od dwóch i pół roku – odparł. – Zaliczyłem wszystkie kursy i egzami- ny, ale moja praca doktorska utknęła w martwym punkcie. Przeliczyłem się z siłami, wujku. – Tom, daj sobie spokój z tym „wujkiem”. Mów do mnie Nathan jak wszyscy. Teraz, kiedy twoja matka nie żyje, nie czuję się już wujkiem. – W porządku, Nathan. Ale wciąż jesteś moim wujkiem, czy ci się to po- doba czy nie. Ciocia Edith chyba nie jest już moją ciocią, ale nawet jeśli zo- stała przeniesiona do kategorii byłych cioć, Rachel wciąż jest moją najbliż- szą kuzynką, a ty moim wujkiem. – Po prostu zwracaj się do mnie po imieniu, Tom.
– Dobrze, wujku, obiecuję. Od tej pory zawsze będę się do ciebie zwra- cał po imieniu. W zamian chcę od ciebie tego samego: mów do mnie Tom. Koniec z Tomciem, dobra? To dla mnie trochę krępujące. – Ale przecież zawsze się tak do ciebie zwracałem. Jeszcze kiedy byłeś szkrabem. – A ja zawsze mówiłem do ciebie „wujku”, tak? – Zgoda. Poddaję się. – Nathanie, wkroczyliśmy w nową erę. Postrodzinną, postuniwersytecką, postprzeszłościową. – Postprzeszłościową? – Liczy się t e r a z . A także p ó ź n i e j . Natomiast koniec z rozpamięty- waniem tego, co było k i e d y ś . – Było minęło, Tom. Dawny Tomcio zamknął oczy, odchylił do tyłu głowę i przebił powietrze palcem wskazującym, jak gdyby usiłował sobie przypomnieć coś, co wyle- ciało mu z pamięci dawno temu. Po czym żałośliwym, niby teatralnym to- nem wyrecytował pierwsze wersy Pożegnania z dworem Raleigha: Jak sny ułudne pierzchły me radości, Ze szczęściem dawnym nadeszło rozstanie; Miłość zawiodła, rozum w słabości – Z życia minionego jeno smutek ostanie.
CZYŚCIEC Nikt nie dorasta z myślą, że jego przeznaczeniem jest zostać taksówka- rzem, lecz w przypadku Toma praca ta stanowiła szczególnie bolesną formę pokuty, pewnego rodzaju lament po rozwianiu się jego największych ambi- cji. Nie, nigdy nie oczekiwał od życia wiele, okazało się jednak, że owo „niewiele”, na które liczył – chciał ukończyć doktorat, znaleźć posadę w ja- kimś uniwersyteckim instytucie anglistyki i spędzić następne czterdzieści, pięćdziesiąt lat, wykładając i pisząc książki – znajduje się poza jego zasię- giem. Nie marzył o niczym więcej, no może dorzuciłby jeszcze żonę, a z nią parę dzieciaków. I choć nigdy nie sądził, że prosi o zbyt wiele, po trzech latach zmagania się z pracą doktorską zrozumiał wreszcie, że nigdy jej nie napisze, nie potrafi. A gdyby nawet potrafił, trudno byłoby mu przekonać samego siebie, że warto się temu poświęcać. Porzucił więc Ann Arbor i wrócił do Nowego Jorku, w wieku dwudziestu ośmiu lat skończony jako doktorant, nie mając pojęcia, dokąd zmierza i co teraz przyniesie mu życie. Początkowo taksówka była jedynie rozwiązaniem tymczasowym, chałtu- rą, która pozwalała mu zarobić na czynsz; jednocześnie rozglądał się za czymś innym. Poszukiwania trwały kilka tygodni, lecz wszystkie etaty na- uczycielskie w prywatnych szkołach były pozajmowane, a gdy już się przy- zwyczaił do codziennej harówki po dwanaście godzin, zaczęło brakować mu motywacji do polowania na inną pracę. Tymczasowość zaczynała się przeradzać w coś stałego i chociaż z jednej strony wiedział, że na własne życzenie stacza się do piekła, z drugiej uważał, że być może ta praca wyj- dzie mu jakoś na dobre, że jeśli skoncentruje się na tym, co robi i dlaczego, taksówka nauczy go czegoś, czego nie mógłby się nauczyć gdzie indziej. Nie do końca wiedział, czym miałyby być te nauki, lecz gdy krążył po ulicach rozklekotanym żółtym dodge’em od piątej po południu do piątej rano sześć razy w tygodniu, nie ulegało wątpliwości, że dobrze je sobie przyswoił. Minusy tej pracy były tak oczywiste, tak wszechobecne, tak przytłaczające, że gdyby nie potrafił ich ignorować, skazałby się na życie pełne goryczy i nie kończących się pretensji. Długie godziny pracy, niska
płaca, fizyczne niebezpieczeństwa, brak ruchu – te wszystkie niedogodności stanowiły w tym zawodzie pewnik, a o ich zmianie można było zadecydo- wać w takim samym stopniu jak o zmianie pogody. He razy słyszał w dzie- ciństwie te słowa wypowiadane przez matkę? „Na pogodę nie masz wpły- wu, Tom”, mawiała June, mając na myśli to, że niektóre rzeczy musimy za- akceptować takimi, jakie są, nie mamy innego wyboru. Mały Tom rozumiał tę zasadę, co nie powstrzymywało go od przeklinania burz śnieżnych i zim- nych wiatrów, które smagały jego drobne, rozdygotane dało. Teraz znów padał śnieg. Jego życie zamieniło się w jeden długi bój z żywiołami i jeśli kiedykolwiek miał powody, żeby narzekać na pogodę, to właśnie teraz. Ale Tom nie narzekał. Nie użalał się nad sobą. Znalazł sposób okupienia swej głupoty i miał nadzieję, że jeśli zdoła przebrnąć przez to doświadczenie i się nie podda, może nie wszystko jest jeszcze dla niego stracone. Pozostając przy pracy taksówkarza, nie starał się na siłę doszukiwać pozytywów w nie- sprzyjającej sytuacji. Chciał, żeby coś zaczęło się dziać – i sądził, że dopóki nie zrozumie, czym jest to „coś”, nie ma prawa oswobodzić się z narzuco- nych sobie pęt. Mieszkał w kawalerce na rogu Ósmej Alei i Trzeciej Ulicy, podnajętej mu na dłużej przez przyjaciela, który wyjechał z Nowego Jorku i podjął pracę w innym mieście, Pittsburghu lub Plattsburghu, Tom nigdy nie pa- miętał, w którym. Była to obskurna jednopokojowa klitka z metalowym prysznicem w łazience, dwoma oknami wychodzącymi na ceglany mur i maciupeńką kuchnią wyposażoną w małą lodówkę i dwupalnikową kuchen- kę gazową. Jeden regał na książki, jeden fotel, jeden stół i jeden materac na podłodze. Nigdy nie mieszkał w tak miniaturowym lokum, ale za sprawą czynszu na stałym poziomie czterystu dwudziestu siedmiu dolarów mie- sięcznie cieszył się, że je ma. Zresztą w pierwszym roku po przeprowadzce nie spędzał tam zbyt wiele czasu. Zazwyczaj krążył po mieście, odwiedzał starych znajomych ze szkoły i studiów, którzy wylądowali w Nowym Jor- ku, zapoznawał nowych ludzi poprzez starych znajomych, trwonił pieniądze w barach, umawiał się z kobietami, jeśli nadarzała się taka sposobność, i ogólnie rzecz biorąc, usiłował zbudować sobie nowe życie… lub coś, co ży- cie przypominało. Najczęściej jednak próby nawiązania stosunków towa- rzyskich kończyły się bolesną ciszą. Jego dawni przyjaciele, którzy zapa- miętali go jako świetnego studenta i niesamowicie błyskotliwego rozmów- cę, byli przerażeni tym, co się z nim stało. Tom wypadł z grona wybrańców