J.G. BALLARD
Fabryka bezkresnych snów
Urodzony w 1930 roku w Szanghaju pisarz angielski, zaliczany do klasyków współczesnej
literatury światowej. Ma w swoim dorobku ponad dwadzieścia powieści i zbiorów opowiadań.
W Polsce jest znany między innymi z powieści
Wyspa (Czytelnik, 1982),
Imperium słońca (Czytelnik, 1990; książka
sfilmowana przez Stevena Spielberga w 1988 r.),
Delikatność kobiet (Alfa, 1996),
Kraksa (Amber, 1997),
Zatopiony świat (Rachocki i S-ka, 1998), Wieżowiec (Rachocki i S-ka, 2000) oraz wyboru
opowiadań Ogród czasu (Wydawnictwo Literackie, 1983).
J.G. BALLARD
FABRYKA BEZKRESNYCH SNÓW
Przełożył Maciej Swierkocki
1
PRZYLOT HELIKOPTERÓW
Przede wszystkim, dlaczego w ogóle ukradłem ten sa-molot?
Czy gdybym wiedział, że zaledwie dziesięć minut po starcie z londyńskiego lotniska płonąca
maszyna spadnie do Tamizy, wgramoliłbym się mimo wszystko do kokpitu? Być może już wtedy
żywiłem niejasne przeczucia tych dzi-wacznych zdarzeń, które miały nastąpić kilka godzin po
moim ocaleniu.
A teraz stoję w centrum wyludnionego, nadrzecznego miasteczka. Widzę, jak mój poszarpany
kombinezon lotni-czy odbija się w szybach pobliskiego supermarketu, i do-skonale pamiętam
moment, kiedy wszedłem do niestrzeżo-nego hangaru na lotnisku. Siedem dni temu umysł miałem
tak chłodny i sprężony, jak jego stalowy dach nad moją gło-wą. Zapinając pasy w fotelu pilota,
wiedziałem, że wszyst-kie niepowodzenia i falstarty, jakie spotkały mnie w życiu, ustępują
nareszcie najprostszej, a zarazem najbardziej ta-jemniczej ze wszystkich czynności - lataniu! Nad
wytwórnią filmową krążą helikoptery. Wkrótce w centrum handlowym wylądują policjanci, którzy
na pewno chcą mnie przesłuchać w sprawie zniknięcia całej ludności Shepperton. Chciałbym
widzieć ich zdumienie, gdy się do-wiedzą, w jak niezwykły sposób odmieniłem to spokojne miasto.
Spłoszone głosem helikopterów ptaki wzbijają się w po-wietrze i wiem, że pora już ruszać. Ptaki
pochodzą ze wszyst-kich zakątków globu i otaczają mnie całymi tysiącami - są wśród nich
flamingi, fregaty, sokoły i dalekomorskie alba-trosy, jak gdyby uciekły z ptaszarni dobrze
zaopatrzonego zoo. Przysiadają na portyku stacji benzynowej i walczą o miejsce na ciepłych
dachach porzuconych aut. Kiedy opie-ram się o skrzynkę pocztową, by obciągnąć poszarpany kom-
binezon lotniczy, harpiowata orlica, strzegąca listów, które nigdy nie opuszczą tej skrzynki, rzuca
się na moje ręce, jakby zapomniała, kim jestem, i chciała przyjrzeć się bliżej sa-motnemu pilotowi,
który spokojnie zstąpił z wiatrem na opuszczone ulice. Cały pasaż handlowy wypełniają barba-
rzyńsko upierzone kakadu, ary i szkarłatne ibisy, tworząc jakby żywy tren, którym mam ochotę
przewiązać się w pa-sie. W ciągu kilku ostatnich chwil, kiedy sprawdzałem, czy nie zostawiłem
sobie żadnego z moich bliźnich, centrum Shepperton zmieniło się w spektakularną ptasiarnię, w ol-
brzymi rezerwat powietrzny, rządzony przez kondory. I tylko kondory zostaną ze mną aż do
samego końca. Dwa z tych wielkich sępów przyglądają mi się z betonowe-go dachu
samochodowego parkingu. Koniuszki ich skrzy-deł kryją plamy grzybicy, a między pazurami lśni
ropa gni-jących ciał, niczym rozkładające się złoto w szponach pra-cowitego finansisty. Podobnie
jak inne ptaki, sprawiają wra-żenie, że w każdej chwili mogą mnie zaatakować, rozdraż-nione
hukiem helikopterów i świeżo zabliźnioną raną na mojej piersi.
Pomimo takich małomiasteczkowych facecji wolałbym zostać tu dłużej i dojść do ładu z tym, co mi
się przydarzy-ło, a także pogodzić się z ważnymi dla nas wszystkich kon-sekwencjami, sięgającymi
daleko poza granice tego mia-steczka, położonego piętnaście mil na zachód od Londynu. Ulice
wokół mnie milczą, zalane popołudniowym światłem. Przy furtkach ogrodowych leżą zabawki,
porzucone w po-śpiechu przez dzieci, gdy uciekały stąd godzinę temu, a je-den z moich bliźnich
zapomniał zakręcić trawnikowy spry-skiwacz, który obraca się teraz niezmordowanie, tworząc ciąg
niepokalanych tęcz nad ozdobnym stawem na skraju ogrodu, jak gdyby chciał schwytać w swą
pętlę jakąś wid-mową rybę i wyciągnąć ją z głębi.
-Pani St. Cloud!... Ojcze Wingate!...-Już za nimi tęsk-nię: za wdową, która próbowała finansować
moją szkołę latania, i za księdzem, który znalazł moje kości w korycie rzeki.
- Miriam!... Doktor Miriam!... - To młoda lekarka, któ-ra mnie reanimowała, gdy omal nie
utonąłem. Ale wszyscy mnie już opuścili. Skinąłem na ptaki, by podążały za mną, i ruszyłem
naprzód przez pasaż. Na nad-rzecznej plaży jest kryjówka, gdzie będę mógł przeczekać, dopóki
helikoptery nie odlecą. Spojrzałem po raz ostatni ku jaskrawej, tropikalnej roślinności, tworzącej na
tle nieba jedyny w swoim rodzaju profil miasta Shepperton. Dach supermarketu i stacji benzynowej
pokrywają gęsto orchi-dee i paprocie, na wystawie sklepu z artykułami metalowy-mi i w oknie
wypożyczalni telewizorów pienią się karłowa-te palmy o ząbkowanych liściach, a stateczne
niegdyś ogro-dy porastają mangowce i magnolie, zmieniając ciche mia-steczko, w którym rozbiłem
się zaledwie tydzień temu, w zaułek jakiegoś zaginionego miasta w Amazonii. Helikoptery
nadlatują bliżej. Klekoczą tam i z powro-tem nad wyludnionymi ulicami wokół wytwórni filmów.
Załogi przez lornetki przypatrują się uważnie pustym do-mom. Chociaż mieszkańcy miasteczka już
odeszli, wciąż czuję ich obecność w moim ciele. W szybie wystawowej sklepu z akcesoriami
elektrycznymi widzę, że moja skóra lśni jak skóra archanioła, rozświetlona snami wszystkich
tutejszych gospodyń domowych, sekretarek, aktorów i ka-sjerów bankowych, którzy śpią we mnie,
bezpieczni w sy-pialnych salach moich kości.
Przy wejściu do parku stoją pomniki, które wznieśli dla mnie ci ludzie, nim wyruszyli w swój
ostatni lot. Z dobro-duszną ironią zbudowali mi kapliczki w formie miniaturo-wych piramid ze
zmywarek do naczyń i telewizorów, a z gramofonów wznieśli kioski, przyozdobione słonecznika-
mi, dyniami i nektarynkami. Były to najwłaściwsze przed-mioty, jakie mogli znaleźć mieszkańcy
przedmieść Londy-nu, by uświęcić swoje uczucia do mnie, a każda taka kon-strukcja zawiera
strzęp mojego kombinezonu albo jakąś małą część samolotu - pamiątki wspólnych lotów po niebie
nad Shepperton i po napędzanej ludzkimi siłami maszynie, o zbudowaniu której marzyłem całe
życie, a którą oni po-mogli mi skonstruować.
Jeden z helikopterów znajduje się tuż za mną. Wykonu-je niepewne okrążenie nad centrum
miasteczka. Pilot i na-wigator spostrzegli już moją skórę, połyskującą między drze-wami. Choć są
bardzo przejęci, równie dobrze mogliby porzucić maszynę w powietrzu. Wkrótce nie zdołają zli-
czyć opuszczonych miast. Wzdłuż doliny Tamizy, w całej Europie i obu Amerykach, w Azji i w
Afryce opustoszeją dziesiątki tysięcy miasteczek podobnych do tego, gdy lu-dzie zgromadzą się, by
odbyć swój pierwszy, napędzany człowieczą mocą lot.
Teraz już wiem, że tamte ciche, porośnięte szpalerami drzew drogi to pasy startowe, które czekają,
aż wzbijemy się w niebo, którego poszukiwałem przed siedmioma dnia-mi, wkraczając lekkim
samolotem w przestrzeń powietrz-ną tego małego miasteczka nad Tamizą. Tu mój samolot spadł, a
ja uszedłem zarówno śmierci, jak i życiu.
2
KRADNĘ SAMOLOT
Zeszłego roku nawiedzały mnie sny o lataniu. Przez całe lato sprzątałem samoloty na londyńskim
lot-nisku. Mimo ciągłego hałasu i milionów turystów, wcho-dzących i wychodzących z budynków
terminali, byłem zu-pełnie sam. Otaczały mnie parkujące wokół odrzutowce, a ja chodziłem z
odkurzaczem wśród rzędów pustych foteli, usuwając podróżne śmieci, resztki posiłków,
niewykorzy-stane środki uspokajające i antykoncepcyjne, a także wspo-mnienia przylotów i
odlotów, które przywodziły mi na myśl wszystkie moje nieudane próby osiągnięcia w życiu czego-
kolwiek.
Mając dwadzieścia pięć lat zrozumiałem, że ostatnie dziesięć lat mojego życia to strefa lawinowa.
Jakikolwiek wytyczyłbym sobie kurs, jakkolwiek uważnie usiłowałbym iść za kolejnym
wskazaniem strzałki kompasu, wpadałem od razu na najbliższy mur. Nie wiedzieć czemu czułem,
że nawet będąc sobą, odgrywam jedynie rolę, która powinna przypaść w udziale komuś innemu.
Natomiast zakamarków jakiejś niewidzialnej rzeczywistości dotykałem tylko dlate-go, że
kompulsywnie wcielałem się w inne postaci. Naj-częściej przebierałem się za pilota, wkładając
biały kombi-nezon lotniczy, który znalazłem w szafce. Nim ukończyłem siedemnaście lat,
wyrzucono mnie z przynajmniej sześciu szkół. Zawsze byłem leniwy i agre-sywny, a także skłonny
uważać świat dorosłych za coś w rodzaju nudnej konspiracji, z którą nie chciałem mieć nic
wspólnego. W dzieciństwie doznałem obrażeń w wypadku samochodowym, w którym zginęła
moja matka, i odtąd mój lewy bark wystawał nieco ku górze, a ja, wyolbrzymiwszy wkrótce tę
cechę, nadałem jej znamię bojowego zuchwal-stwa. Koledzy szkolni małpowali mnie, ale nie
zwracałem na nich uwagi. Uważałem się za przedstawiciela nowego gatunku uskrzydlonego
człowieka. Pamiętałem o wygwiz-danym przez tłum albatrosie Baudelaire’a i o tym, że ptak nie
mógł chodzić wyłącznie ze względu na ciężar swoich skrzydeł.
Wszystko pobudzało moją wyobraźnię na najdziwniej-sze sposoby, a w bibliotece szkolnej, dzięki
nadgorliwemu nauczycielowi biologii, odkryłem prawdziwe bogactwo roz-maitych dewiacyjnych
możliwości. Na przykład w słowni-ku antropologicznym znalazłem pewien cudaczny, choć
wzruszający, rytuał płodności, podczas którego członkowie aborygeńskiej wspólnoty kopią dół na
pustyni i kolejno kopulują z ziemią. Poruszony do głębi tą wizją, błąkałem się tu i tam jak
otumaniony, a kiedyś o północy usiłowałem osiągnąć orgazm podczas stosunku z ukochanym przez
wszystkich szkolnym boiskiem do krykieta. Znaleziono mnie w blasku latarek, pijanego, na
zgwałconej murawie, w oto-czeniu butelek po piwie. Dziwne, ale mnie to zdarzenie wydało się
znacznie mniej osobliwe niż zdjętemu zgrozą dyrektorowi szkoły.
Wydalili mnie ze szkoły, czym się właściwie w ogóle nie przejąłem. Wkroczywszy w wiek
dojrzewania, byłem już pewien, że któregoś dnia osiągnę coś nadzwyczajnego, czym zadziwię
nawet samego siebie. Znałem moc moich snów. Po śmierci matki wychowywała mnie czasem jej
mieszkająca w Toronto siostra, czasem zaś mój ojciec, po-chłonięty swoją praktyką lekarską wzięty
chirurg okulista, który nigdy mnie właściwie nie uznał. Prawdę mówiąc, spę-dzałem tyle czasu na
pokładach transatlantyckich odrzutow-ców, że cała moja formalna edukacja sprowadzała się do
wyświetlanych podczas lotu filmów.
Po roku spędzonym na Uniwersytecie Londyńskim wy-rzucili mnie z akademii medycznej - gdy
pewnego razu roz-cinałem w laboratorium anatomicznym klatkę piersiową, nabrałem
nieoczekiwanie przekonania, że w zwłokach wciąż tli się życie. Sterroryzowałem słabszego kolegę
studenta, żeby pomógł mi oprowadzić trupa po laboratorium i spró-bował przywrócić go do życia.
Wciąż jestem poniekąd pe-wien, że mogło się nam udać.
Nigdy nie byłem przywiązany do ojca i wyobrażałem sobie często, że mój prawdziwy rodziciel to
jeden z pierw-szych amerykańskich astronautów, że zostałem poczęty z nasienia dojrzałego w
przestrzeni międzygwiezdnej i że je-stem istotą mesjaniczną, przeszczepioną niejako w łono matki
z ciężarnego kosmosu. Gdy ojciec mnie wydziedzi-czył, zacząłem chaotyczny i bardzo stromy
slalom. Odrzu-cony pilot najemnik, niespełniony nowicjusz u jezuitów, niewy dawany autor
utworów pornograficznych (spędziłem niejeden podniecający weekend, wykręcając numery pu-
stych biur w całym Londynie i dyktując automatycznym se-kretarkom swoje niezwykłe fantazje
seksualne, które nicze-go niepodejrzewające maszynistki przepisywały potem swo-im szefom) - a
jednak mimo wszystkich niepowodzeń ży-wiłem nadal niezachwianą wiarę w siebie: mesjasza, po-
zbawionego jeszcze przesłania, który pewnego dnia ułoży jednak jakąś niespotykaną tożsamość z
kawałków wybra-kowanej układanki.
Przez pół roku pracowałem w awiarium w londyńskim zoo. Ptaki doprowadzały mnie do szału
swym nieustannym ćwierkaniem i świergoleniem, ale nauczyłem się od nich bardzo wiele, a moja
obsesja latania dzięki sile własnych mięśni zaczęła się właśnie wtedy. Raz aresztowała mnie po-
licja, ponieważ zbytnio hałasowałem w pobliżu zoo, na placu zabaw dla dzieci, gdzie spędzałem
większość wolnego cza-su. Pewnego deszczowego popołudnia na pięć minut za-władnął mną
kompleks Szczurołapa* i naprawdę uwierzy-łem, że zdołam poprowadzić dwadzieścioro dzieci, ich
zdu-mione matki, kilka przebiegających nieopodal psów, a na-wet ociekające wodą kwiaty do
jakiegoś raju, który - o ile tylko udałoby mi się go odnaleźć - leżał nie dalej niż kilka-set jardów
stąd.
Przed gmachem sądu, w którym zostałem uniewinniony przez sympatycznego sędziego,
zaprzyjaźniłem się z byłą stewardessą, pracującąjako barmanka w hotelu na londyń-skim lotnisku ,
a skazaną niedawno za uprawianie nierządu w pobliżu Terminalu Lotniczego Zachodniego
Londynu. Była to ognista i miła dziewczyna, znająca mnóstwo nie-zwykłych opowieści na temat
życia seksualnego na mię-dzynarodowych lotniskach. Poruszony jej wizjami, oświad-czyłem się
bezzwłocznie i zamieszkałem u niej, w pobliżu lotniska Heathrow. Byłem już opętany ideą budowy
samo-lotu napędzanego siłą ludzkich mięśni. Planowałem pierw-szy przelot dookoła świata,
wyobrażając sobie, że jestem Lindberghiem i Saint-Exuperym lotów taką maszyną. Co-dziennie
chodziłem na lotnisko, żeby obserwować samolo-* Szczurołap - według niemieckiej legendy,
Szczurołap z Hameln najpierw wywabił z miasta szczury, grając na fujarce, a potem, po-nieważ
rajcy nie spłacili należności, wyprowadził z miasta dzieci do jaskini, która się za nimi zamknęła
(przyp. tłum.) ty, wzbijające się pod niebo z tysiącami pasażerów na po-kładach. Ogarniała mnie
zazdrość, że ich na wskroś zwy-czajne życie pokrzyżował ten niewiarygodny sen o locie. Sny o
lataniu nawiedzały mnie teraz coraz częściej. Po kilku tygodniach przebywania na tarasie
widokowym zna-lazłem pracą jako czyściciel samolotów. W południowej czę-ści lotniska
znajdował się teren przeznaczony dla lekkich maszyn. Cały wolny czas spędzałem w hangarach
parkin-gowych, siedząc za sterami zniszczonych wiatrem, ale ele-ganckich samolotów,
przypominających skomplikowane symbole, które otwierały w moim mózgu wszelkie możli-we
zamki. Któregoś dnia zaakceptowałem logiką moich snów i postanowiłem wystartować sam.
Tak rozpoczęło się moje prawdziwe życie. Jednak bez względu na kierujące mną wtedy pobudki,
to, co wydarzyło się owego ranka, zaniepokoiło mnie do głębi. Przypatrując się mojej narzeczonej,
która ubierała się w sypialni, poczułem nagłą potrzebę wzięcia jej w ramio-na. Służbowy strój
dziewczyny ozdobiony był motywami lotniczymi i zawsze lubiłem patrzeć, jak zakłada ten grote-
skowy kostium. Ale kiedy przygarnąłem ją do piersi, zro-zumiałem, że nie powoduje mną uczucie
dla niej, lecz chęć zgruchotania jej istnienia. Dosłownie. Pamiętam, że pod nogi spadła nam lampka
nocna, którą dziewczyna strąciła, młócąc powietrze ręką. Biła mnie po twarzy zaciśniętymi
pięściami, a ja stałem przy łóżku, przyciskając ją do piersi i dusząc. Dopiero kiedy osunęła się na
ziemię u moich stóp, pojąłem, że o mało jej nie zabiłem, w najmniejszym stop-niu nie odczuwając
jednak nienawiści czy złości. Później, gdy siedziałem już w kokpicie cessny, podeks-cytowany
pokasływaniem silnika, zanim z hukiem ożył, dotarło do mnie, że nie zamierzałem jej skrzywdzić,
jedno-cześnie jednak przypomniałem sobie niemy strach na twa-rzy siedzącej na podłodze
dziewczyny i nabrałem pewno-ści, że pójdzie na policję. Omijając o włos stojący obok
odrzutowiec, wzbiłem się w powietrze z jednego z pasów startowych na parkingu. Wiele razy
widziałem, jak mecha-nicy uruchamiają silniki, i często męczyłem ich, by pozwa-lali mi sobie
towarzyszyć, gdy kołowali wokół hangarów. Kilku z nich było wykwalifikowanymi pilotami, więc
po-wiedzieli mi wszystko, co powinienem wiedzieć o urządze-niach sterowniczych i regulacji
silnika. Dziwne, ale kiedy znalazłem się wreszcie w powietrzu, przelatując nad par-kingami
samochodowymi, fabrykami plastiku i zbiornika-mi otaczającymi lotnisko, nie miałem
najmniejszego poję-cia, jaki wybrać kurs. I tak wiedziałem, że wkrótce zostanę ujęty i oskarżony o
kradzież cessny oraz usiłowanie mor-derstwa na mojej narzeczonej.
Ponieważ zapomniałem unieść klapy, nie udało mi się wzbić wyżej niż na pięćset stóp, ale i tak
zawsze podnieca-ły mnie nisko latające samoloty. Mniej więcej pięć mil na południe od lotniska
silnik zaczął się grzać, a po kilku se-kundach stanął w płomieniach, wypełniając kabinę rozpa-
lonym dymem. Pode mną leżało ciche nadrzeczne miastecz-ko, którego centrum handlowe i
prowincjonalne ulice, po-rośnięte szpalerami drzew, wcisnęły się w szerokie zakole rzeki.
Zobaczyłem też wytwórnię filmową i operatorów, kręcących się za kamerami na murawie. Pod
wymalowaną na płótnie atrapą zakamuflowanego hangaru stało kilkana-ście przedpotopowych
dwupłatowców, a aktorzy ubrani w skórzane stroje lotnicze z czasów pierwszej wojny świato-wej
unosili gogle, by spojrzeć na mnie w górę, gdy szybo-wałem nad nimi, ciągnąc za sobą olbrzymi
pióropusz dymu. Jakiś człowiek stojący na platformie wieńczącej metalową wieżę pomachał mi
megafonem, jak gdyby chciał, bym za-grał w jego filmie.
Płonący olej, który wypełnił kabinę, parzył mi ręce i twarz. Postanowiłem posadzić samolot na
rzece i utopić się, zamiast spłonąć żywcem. Pół mili dalej, za kortami teniso-wymi i parkiem
otoczonym uschłymi wiązami, zobaczy-łem na trawiastym zboczu wiej ską rezydencj ę w stylu
tudo-riańskim.
Kiedy samolot przelatywał nad parkiem, zajęły mi się buty. Parujący glikol wtargnął w nogawki
moich spodni. Parzył mnie w nogi i groził ugotowaniem jąder. Po obu stro-nach kabiny pędziły
wierzchołki drzew. Podwozie ścięło kruche górne gałęzie uschłych wiązów, a wtedy wśród drzew
eksplodowała chmura szpaków, niczym szrapnel z pocisku. Siła uderzenia była tak duża, że drążek
sterowy wyszarpnął mi się z rąk, a ja w ostatniej chwili krzyknąłem coś na spo-tkanie wznoszącej
się ku mnie rzeki. Rozpadający się w powietrzu samolot, którego ogon utkwił między konarami,
runął do wody. Gorące drobiny buchającego przez kadłub pyłu wodnego i pary uderzyły mnie w
twarz. Poczułem szarpnięcie pasów i uderzyłem głową o drzwi kabiny, ale nie doznałem bólu, jak
gdyby moje ciało należało w rze-czywistości do pasażera.
Byłem jednak pewien, że ani na chwilę nie straciłem przytomności. Samolot zaczął natychmiast
tonąć. Gdy pró-bowałem rozpiąć pas, szamocząc się z nieznaną mi dotąd klamrą, kabinę wypełniła
kipiąca, czarna woda, wirując ła-komie wokół mego brzucha. Zrozumiałem, że utopię się za kilka
sekund.
I wtedy nawiedziła mnie pewna wizja.
3
WIZJA
Podtrzymywany przez skrzydła samolot spoczywał nie-ruchomo na wodzie. Z zalanego silnika
unosiła się ogrom-na chmura pary, sunąca w kierunku brzegu. Dziób maszyny pochylił się do
przodu, a rzeka bezceremonialnie ochlapy-wała spękaną szybę tuż przed moim nosem.
Poluzowałem klamrę, zwalniającą zacisk pasa i zacząłem mocować się z drzwiami kabiny, gdy
moją uwagę przykuła rozgrywająca się na wprost mnie scena.
Zdawało mi się, że widzę olbrzymie iluminowane malo-widło, rozjaśnione zarówno wzburzoną
wodą, jak i moc-nym światłem, przesączającym się przez powierzchnię płót-na. Kiedy wypchnąłem
drzwi kabiny pod przeciwny prąd, najbardziej zdumiała mnie niebywała wyrazistość szczegó-łów.
Przede mną, na trawiastym zboczu, wznosiła się czę-ściowo drewniana rezydencja w stylu
tudoriańskim. Przy-glądało mi się kilka osób, jakby upozowanych przez mala-rza na zwykłym,
banalnym pejzażu. Żadna z tych osób nie ruszała się, jak gdyby zmrożona widokiem płonącego sa-
molotu, który runął z popołudniowego nieba i spadł u ich stóp do wody.
Choć nigdy przedtem nie byłem w tym miasteczku -jak przypuszczałem, sądząc po obecności
wytwórni filmowej, było to Shepperton - wydawało mi się, że rozpoznaję ich twarze, i że są to
aktorzy odpoczywający w przerwie mię-dzy kolejnymi ujęciami. Najbliżej stała młoda ciemnowło-
sa kobieta, ubrana w biały kitel laboratoryjny. Bawiła się w zamyśleniu z trojgiem małych dzieci na
pokrytej płatkami piany murawie. Byli to dwaj chłopcy i dziewczynka-przy-cupnęli razem na
huśtawce jak małpki na gałęzi, uśmiecha-jąc siew nadziei na rozpoczęcie jakiejś gry, którą
próbowa-ła zaaranżować dla nich ta młoda kobieta. Dzieci przyglą-dały mi się chytrze kosymi
spojrzeniami, jak gdyby przez cały dzień czekały, aż mój samolot specjalnie dla nich wy-ląduje w
wodzie. Mniejszy chłopiec miał na nogach klamry ortopedyczne i pogwizdywał od czasu do czasu
na swoje ciężkie stopy, chcąc je zachęcić, żeby wierzgały w powie-trzu. Drugi chłopczyk,
przysadzisty mongoł z wielką gło-wą, szeptał coś ładnej dziewczynce o bladych policzkach i
tajemniczym spojrzeniu.
Wyżej, w oknie na piętrze rezydencji, stała urodziwa ko-bieta w średnim wieku. Miała nieobecną
twarz wdowy i, jak sądziłem, była matką dziewczyny w białym kitlu. W jednej ręce
podtrzymywała brokatową zasłonę, a w drugiej zapomnianego papierosa, jakby zaniepokojona, czy
moje gwałtowne przybycie nie ściągnie jej na dno wraz ze mną. Kobieta krzyknęła coś do
dobiegającego sześćdziesiątki bro-datego mężczyzny, siedzącego na wąskiej plaży, dzielącej mnie
od brzegu. Był chyba archeologiem, bo siedział w oto-czeniu sztalug, wiklinowego kosza i
laboratoryjnych tacek, wciśnięty mocnym, acz otyłym ciałem w krzesełko tury-styczne. Koszulę
przemoczyła mu woda, którą ochlapał go samolot, ale on wpatrywał się uporczywie w coś, co przy-
kuło jego uwagę na plaży.
Ostatnim z siedmiu świadków był mniej więcej trzydzie-stoletni mężczyzna, ubrany jedynie w
kąpielówki. Stał na końcu przystani z kutego żelaza, wcinającej się w rzekę spośród nadbrzeżnych
hotelików, stojących za rezydencją. Mężczyzna malował wagonik miniaturowego diabelskiego
koła, stanowiącego część wesołego miasteczka, wzniesio-nego dla dzieci na tej rozsypującej się,
edwardiańskiej przy-stani. Mężczyzna znieruchomiał z pędzlem w dłoni i z nie-zmąconym
spokojem przyglądał mi się swobodnie przez ramię, chełpiąc się jasną czupryną i efektowną,
muskular-ną budową ciała filmowego atlety.
Woda sięgała mi już do piersi. Wciskała się do środka przez zalane tarcze instrumentów deski
rozdzielczej. Spo-dziewałem się, że któryś ze świadków wypadku przyjdzie mi z pomocą, ale
wszyscy stali niczym aktorzy czekający na sygnał reżysera, a ich sylwetki jarzyły się w
wibrującym świetle, przesycającym powietrze. Rezydencję, wesołe mia-steczko na przystani i
hoteliki na nabrzeżu otaczał silny, ostrzegawczy blask, jak gdyby już tylko kilka ostatnich mi-
krosekund dzieliło je od jakiegoś niesłychanego nieszczę-ścia. Byłem niemal pewien, że w
miasteczku rozbił się ogromny odrzutowiec albo że lada chwila pochłonie je nu-klearna katastrofa.
Za przednią szybą wirowała rzeka, chlustając ciemną pianą w spękane szkło. W ostatniej chwili
spostrzegłem, że archeolog wstaje i wyciąga swe silne ramiona w kierunku wody, usiłując
wydobyć mnie z samolotu siłą woli, jakby nagle zdał sobie sprawę z odpowiedzialności wobec
mnie. Prawe skrzydło zniknęło pod powierzchnią wody i szarp-nięta prądem cessna przewróciła
się na bok. Uwolniwszy się z pasa, odepchnąłem drzwi i wygramoliłem się z zala-nej kabiny na
podpórkę lewego skrzydła. Wspiąłem się na kadłub i stałem na nim w poszarpanym kombinezonie
lot-niczym, kiedy samolot pogrążał się w wodzie, wciągając w głębinę moje sny i nadzieje.
4
KTOŚ PRÓBUJE MNIE ZABIĆ
Leżałem na mokrej trawie u stóp rezydencji. Wokół mnie przepychali się ludzie, jak podczas
pijackiej burdy, ale młoda kobieta w białym kitlu kazała im się cofnąć. - Doktor Miriam!
- Widzą, że jeszcze nie umarł! Odsuńcie się! - Dziew-czyna odgarnęła niesforne włosy, wpadające
jej do oczu, i przyklękła przy mnie, kładąc nerwową, ale silną dłoń na mojej klatce piersiowej,
gotowa wtłoczyć znów życie w moje serce. - Dobry Boże... Chyba nic ci nie będzie. Pomimo
autorytatywnego tonu, młoda kobieta wydawa-ła się wciąż czymś oszołomiona, jak gdyby nie była
pewna, czy mimo wszystko żyję. Za jej plecami stała tamta druga, starsza kobieta, którą widziałem
przedtem w oknie rezy-dencji. Wpatrywała się we mnie z przerażaniem, jakby to ona, a nie ja,
wyszła cało z wypadku. Miała na sobie je-dwabną bluzkę, poplamioną olejem silnikowym, i sznur
pereł na szyi. W lewej dłoni trzymała zapomnianego papie-rosa, chcąc może napiętnować
przemoczonego lotnika, który przed chwilą wydostał się z trudem na trawę. Kobieta wyciągnęła
rękę i potrząsnęła mnie ze złością za ramię.
- Kim jesteś?
- Pani St. Cloud! Zrobi mu pani krzywdę!... Mężczyzna w liberii szofera chciał ją uspokoić, ale ko-
bieta przypadła do mnie, zdezorientowana, jak gdybym ukradł jej coś wartościowego.
- Mamo! - Młoda lekarka strąciła dłoń starszej pani z mojego ramienia. - Zginie, jeżeli będzie
jeszcze musiał bić się z tobą! Przynieś mi z domu torbę!
Otaczający mnie ludzie cofnęli się niechętnie, odsłania-jąc spokojne niebo. Intensywne światło
zniknęło, a diabel-skie koło kręciło się na tle chmur niczym przyjazna manda-la. Czułem się silny,
ale dziwnie stary, jak gdybym ukoń-czył właśnie niebywale długi rejs. Dotknąłem ramienia le-
karki, chcąc dodać jej otuchy. Zastanawiałem się, jak ją uprzedzić o nadciągającej katastrofie, która
spotka wkrótce miasteczko.
Lekarka poklepała mnie uspokajająco po policzku. Dra-matyczna aura mojego przybycia
najwyraźniej zrobiła na niej głębokie wrażenie. Spoglądając na tę oszołomioną mło-dą kobietę,
poczułem potężny przypływ wdzięczności. Chciałem pogładzić ciało lekarki i przytknąć usta do jej
pier-si. Przez chwilę niemal wierzyłem, że staram się o jej rękę i że wybrałem ten ekstrawagancki
sposób ukazania się, by się oświadczyć.
Dziewczyna, chyba zdając sobie z tego sprawę, uśmiech-nęła się i uścisnęła mi dłoń.
- Wszystko w porządku? Muszę przyznać, że przestra-szyłeś mnie jak jasna cholera... Widzisz
mnie? Słyszysz? Ile palców widzisz? Dobrze. A teraz powiedz, czy w samo-locie był ktoś jeszcze?
Może pasażer?
- Ja... - Postanowiłem nic nie mówić, bez żadnego okre-ślonego powodu. Widok kokpitu cessny był
pustą strefą w moim mózgu. Już nie pamiętałem siebie siedzącego za ste-rami. - Nie... Byłem sam.
- Zdaje się, że nie masz co do tego całkowitej pewności. Kim ty w ogóle jesteś? Wyglądasz, jakbyś
mógł o tym za-pomnieć w każdej chwili.
- Blake... Jestem pilotem, uprawiającym akrobacje lot-nicze. Mój samolot stanął w płomieniach. -I
owszem...
Chwyciłem ją za ramię i usiadłem. Wilgotną trawę pla-mił olej z mojego kombinezonu. Miałem
zwęglone buty, ale moje stopy na szczęście nie były spalone. Sądząc po twarzach otaczających
mnie ludzi - ogrodnika, szofera i dwojga staruszków, którzy widocznie prowadzili dom - zro-
zumiałem, że w ich mniemaniu utopiłem się, byli więc cał-kowicie zdetonowani moim rzekomym
zmartwychwsta-niem. Ludzie stali też na obu brzegach rzeki. Wśród drzew grali tenisiści z
rakietami w rękach, a kilku chłopców rzu-cało w wodę grudy ziemi, których chlupot przypominał
im upadek samolotu.
Cessna zniknęła tymczasem w nurcie rzeki, niesiona mrocznym prądem.
Z plaży dostojnym krokiem nadchodził archeolog. Jego koloratka i bujna broda były mokre.
Oddychał ciężko, wpa-trując się niecierpliwie w splamioną olejem murawę-przy-pominał jakiegoś
prześladowanego proroka morskiego, któ-ry zszedł na ląd w poszukiwaniu odstępcy ze swojej
trzód-ki. Zmierzył mnie dziwnie rozczarowanym spojrzeniem. Do-myśliłem się, że wskoczył do
wody, by wyciągnąć mnie na brzeg, ale podobnie jak inni sądził, że nie żyję, i właśnie zamierzał
oddać mi ostatnią posługę.
- Ojcze Wingate... On odzyskał przytomność. - Doktor Miriam podparła mnie ramieniem. -
Uważam, że ten cud zawdzięczamy tobie.
- Widzę, Miriam. - Ksiądz nie ruszył się, żeby podejść bliżej, jakby miał się przede mną na
baczności, ponieważ mierził go mój powrót między żywych. - No cóż, dzięki Bogu... Ale teraz
pozwól mu odpocząć.
Światło przygasło, a potem nagle znowu pojaśniało. Twarz księdza rozpłynęła się, a jej twarde,
spartańskie rysy ściekały w powietrzu w grymasie złości. Zupełnie wyzuty z sił wsparłem się na
doktor Miriam i przytuliłem głowę do jej łona.
Czułem na ustach ucisk obcych ust. Wargi miałem spuch-nięte, ponieważ rozciąłem je o własne
zęby, a para niezna-nych, ale potężnych rąk posiniaczyła mi pierś - ktokolwiek aplikował mi
sztuczne oddychanie, czynił to zbyt silnie, wbijał mi bowiem palce między żebra, jakby chciał
mnie zabić. Poprzez głęboki blask oświetlający rzekę, przypomi-nającą teraz krajobraz
księżycowy, pozbawiony cienia, wi-działem, że ksiądz przygląda mi się niezwykle natarczy-wie,
być może usiłując rzucić mi wyzwanie. Próbował mnie reanimować czy zabić?
Wiedziałem jednak zarazem, że wcale nie straciłem przy-tomności. Przypomniałem sobie, że
zszedłem z kadłuba samolotu i popłynąłem energicznie do brzegu, a potem ktoś wyprowadził mnie
na piasek. Spojrzałem ku górze na nie-bo, balansujące na krawędzi tego samego wyrazistego bla-
sku, który widziałem przedtem z kokpitu cessny. Doktor Miriam podtrzymywała mi głowę na
kolanach, przyciska-jąc nerwowo palce do moich skroni, a ja właśnie miałem ją ostrzec przed
katastrofą.
Niebo nagle przejaśniło się. Doktor Miriam przypatry-wała mi się z namysłem, jak gdybyśmy byli
kochankami, od dawna znającymi wzajemnie swoje ciała. Czułem za-pach jej silnych ud i
widziałem nieoczekiwanie brudne sto-py w sandałach. Nieumyte włosy lekarka przewiązała z tyłu
głowy wyblakłą wstążką. Przez bluzkę, rozchyloną wsku-tek braku guzika, widziałem ślady
dziecięcych zadrapań na jej lewej piersi. Chciałem ją objąć, tutaj, pod gołym nie-bem, na trawie, na
oczach tego agresywnego księdza. By-łem pewien, że podnieciła ją gwałtowność mojego wypad-
ku, i żałowałem, że to nie jej zęby pokaleczyły mi usta. Lekarka ocknęła się i zaczęła ścierać mi
olej z twarzy perfumowaną chusteczką. W każdej chwili mogła pojawić się miejscowa policja,
przyciągnięta przez tłum gapiów na brzegu. Ponad spokojnym nurtem rzeki przyglądały mi się
setki ludzi.
Wstałem, wspierając się na huśtawce, czemu przypatry-wała się ze swojej grzędy trójka dzieci.
Wybuchnęły histe-rycznym śmiechem, kiedy zrzuciłem z nóg zwęglone buty. Mój kombinezon
lotniczy zwisał w strzępach wokół bio-der. Brakowało prawego rękawa i nogawki, które urwałem,
uciekając z cessny.
Odwracając się plecami do księdza, powiedziałem:
- Muszę stąd iść. Jestem instruktorem w szkole pilota-żu. Powinni wiedzieć, gdzie spadł mój
samolot. - Myślałam, że wykonujesz akrobacje lotnicze. - W pewnym sensie. Jestem pilotem,
uprawiającym akro-bacje lotnicze. - Chcąc uniknąć jej zaciekawionego spoj-rzenia, zapytałem: -
Co jest twojej matce? Zachowuje się jak obłąkana...
- Przestraszyłeś ją, delikatnie mówiąc. Zaczekaj chwi-lę.
- Stała na wprost mnie, obmacując moje posiniaczone żebra i brzuch, jak nauczycielka, badająca
dziecko, które skaleczyło się na placu zabaw. Krew z moich obtartych knyk-ci splamiła jej dłonie.
Znowu odczułem silny pociąg seksu-alny, będący częścią nerwowej ulgi, jakiej doznałem, stwier-
dziwszy, że jednak żyję. Pod górną wargą Miriam widniała niewielka opuchlizna, jak gdyby
lekarka rozgniotła sobie usta, całując się z kochankiem.
- Zanim odejdziesz, chcę ci zrobić prześwietlenie gło-wy. Pięć minut temu byliśmy przekonani,
że... Nie dokończyła, nie tyle z szacunku dla mnie, ile dla duchownego, który postąpił kilka
kroków bliżej, ale nadal się do nas nie przyłączył. Jego niewzruszone spojrzenie upewniło mnie, że
podejrzewa, iż nie jestem wykwalifiko-wanym pilotem.
Doktor Miriam wycisnęła wodę z mojego kombinezo-nu.
- Ojcze Wingate, kto jest patronem akrobatów lotniczych i instruktorów pilotażu? Na pewno jest
taki święty. - Jasne, że tak. Miriam, zostaw tego biedaka w spokoju. - A zwracając się do mnie,
ksiądz dodał: - Nie co dzień spadają nam z nieba młodzi mężczyźni.
- Tym bardziej mi go szkoda. - Lekarka odwróciła się i uciszyła dzieci, które biegały teraz wokół
huśtawki. Chłopiec w klamrach ortopedycznych wydawał radosne okrzyki, przedrzeźniając mój
głos.
- Jamie, dlaczego jesteś okrutny?
Pomyślałem, żeby szturchnąć chłopaka, ale w tej chwili ksiądz dotknął mojego ramienia, bo
podszedł wreszcie do mnie i wpatrywał się w moją twarz w skupieniu, jak gdyby chciał zliczyć
chrząstki w którymś ze swoich stawów. - Zanim odejdziesz. Czujesz się już dobrze, prawda? Mu-
sisz mieć niebywałą siłę woli... Dosłownie ożyłeś nam na rękach.
Pomimo nabożnego tonu księdza wiedziałem, że nie poprosi mnie, żebym połączył się z nim w
dziękczynnej modlitwie. Mój rzekomy powrót z martwych najwyraźniej wstrząsnął porządkiem i
zasadami jego wszechświata. Być może to on usiłował reanimować mnie na plaży i po wielu
latach, spędzonych w sukniach duchownych, wstydził się uznać, że najprawdopodobniej dokonał
cudu. Widząc z bliska jego potężnie zbudowane ciało i ramio-na, drżące jeszcze pod wpływem
powściąganych emocji, z łatwością potrafiłem sobie wyobrazić, że postanowił wyci-snąć ze mnie
życie i posłać mnie z powrotem na tamtą stro-nę, nim sytuacja wymknie się spod kontroli. Chciał
mnie sprowokować i celowo dawał wyraz podejrzeniom, które wypełzły mu na twarz. Naszła mnie
pokusa, żeby wziąć się z nim za bary, rzucić się na księdza posiniaczonym ciałem i powalić go na
splamioną olejem trawę.
Dotknąłem warg, zastanawiając się, czy to ksiądz przy-wrócił mnie do życia owym aktem oralnego
gwałtu. Czyjeś potężne ramiona wycisnęły mi powietrze z płuc, a sądząc po śladach, jakie
pozostawiły nieznajome usta i dłonie, musiał to być mężczyzna co najmniej mojej postury. Ksiądz
był w takim wieku, że mógłby być moim ojcem, ale, choć nosił koloratkę, wyróżniał się agresywną
budową rugbisty.
Spojrzałem na krąg twarzy i szpaler ludzi na przeciw-ległym brzegu. Jeśli to nie ksiądz, to kto inny
spośród sied-miu świadków mógł mnie reanimować? Może doktor Mi-riam albo jej zbzikowana
matka? Pani St. Cloud wyłoniła się po chwili z rezydencji. Splamione olejem perły tworzy-ły
zatłuszczony łańcuch na szyi kobiety. Wciąż bała się do mnie podejść, jak gdyby spodziewała się,
że samoistnie stanę w płomieniach i zniszczę jej i tak już zdewastowany trawnik.
Ostatni świadek wypadku, blondyn malujący diabelskie koło, porzucił rdzewiejącą przystań i
ruszył plażą ku nam. Szedł niespiesznie po płytkiej wodzie, boso, wystawiając przede mną na
pokaz niemal całkowicie obnażone ciało. W beztroskiej taplaninie krył się poważny cel -
mężczyzna bowiem na nowo ustanawiał w ten sposób swe prawa do tych wód, które chwilowo
przejąłem w posiadanie. Pomachał doktor Miriam dyskretnym, konspiracyjnym gestem byłego
kochanka, czekając, aż lekarka poprosi, by wszedł na murawę. Ponieważ jednak Miriam nie
zwracała na niego uwagi, mężczyzna niby mimochodem, acz chy-trze, wskazał uschnięte wiązy
nad naszymi głowami. Podniosłem wzrok i ujrzałem fragment ogona cessny, zwisający spomiędzy
górnych gałęzi drzew. Jak przyszpi-lony do nieba, trzepotał się z boku na bok, niby flaga sygna-
lizująca moją obecność policyjnym zwiadowcom. - Stark... zawsze miał bystry wzrok. - Doktor
Miriam ujęła mnie za ramię opiekuńczym ruchem. - Chodźmy, Blake. Powinniśmy stąd iść. Znajdę
ci w klinice jakieś ubranie.
Idąc wówczas jej śladem po trawniku, wyczuwałem tyl-ko obecność milczącego tłumu, który
przyglądał mi się z obu brzegów rzeki, i spojrzenia tenisistów, siedzących na murawie z rakietami
w rękach. Ich twarze wydawały mi się niemal wrogie. Widziane w tym dziwnym świetle spokojne
miasteczko, w którym spadłem, otaczała wyraźnie złowro-ga atmosfera, jak gdyby wszyscy ci
pozornie flegmatyczni mieszkańcy byli w rzeczywistości aktorami, wynajętymi przez tutejszą
wytwórnię filmów, aby odgrywać swoje role w misternie uknutym spisku.
Byliśmy już na wysokości sportowego samochodu dok-tor Miriam, stojącego na podjeździe za
domem. Pani St. Cloud, krążąca cały czas po ganku, podała córce torbę le-karską.
- Miriam?...
- Na litość boską, mamo. Nic mi się nie stanie. - Tole-rancyjnie potrząsając głową, doktor Miriam
otworzyła dla mnie drzwi samochodu.
Stałem boso w powalanych olejem strzępach kombine-zonu i nagle nabrałem pewności, że pani St.
Cloud nie po-biegnie do telefonu w chwilę po moim odjeździe. Ta pod-starzała wdowa nigdy w
życiu nie widziała nikogo, kto po-wróciłby z martwych. Wpatrywała się we mnie, trzymając się
ręką za gardło, jakbym był jej synem, o którego istnie-niu zapomniała przez roztargnienie.
Ale mimo to nie miałem najmniejszego zamiaru prze-ciągać powitania, bo z takiego czy innego
powodu jedno z nich próbowało mnie zabić.
5
POWRÓT Z MARTWYCH
Czy powinienem był bardziej strzec się Miriam St. Clo-ud? Już w drodze do kliniki wydawało mi
się dziwne, że tak skwapliwie zaufałem młodej lekarce. Niewiele bardziej doświadczona od
studentki, siedziała za kierownicą w swo-im białym kitlu, z poplamionymi trawą stopami, strojąc
poważne miny. Była wciąż przejęta, zadawała sobie niepo-trzebny kłopot, żeby się mną
zaopiekować, i podejrzewa-łem nawet, że może spróbować mnie zawieźć na miejsco-wy
komisariat policji. Kilka razy przystawaliśmy pod drze-wami, by dogoniły nas dzieci, które pędziły
przez park, po-hukując i pokrzykując radośnie, jakby w nadziei, że zdu-mione buki przerwą pełne
namaszczenia milczenie. Z ręką za fotelem doktor Miriam rozglądałem się uważnie, czy nie
nadjeżdża policja. Gdyby w pobliżu pojawił się radiowóz, byłem gotów wyrwać jej kierownicę i
wypchnąć lekarkę na trawę.
Między drzewami dygotało słońce. Wśród ptaków i liści zapanował niepokój, jak gdyby żywioły
zakłóconego po-południa usiłowały ukonstytuować się na nowo. - Czy nie powinnaś wrócić do
matki? - zapytałem. - Jej jesteś chyba bardziej potrzebna niż mnie. - Zdenerwowałeś ją. Nie
spodziewała się, że dojdziesz do siebie tak szybko. Od dwóch lat po śmierci ojca siedzi przez cały
czas w oknie, tak jakby ojciec gdzieś tu ciągle był. Kiedy następnym razem będziesz
zmartwychwstawał, lepiej rób to powoli, krok po kroku.
- Ja nie zmartwychwstałem.
- Wiem o tym... - Zła na siebie, ścisnęła mnie za rękę. Podobała mi się ta młoda lekarka, ale
irytowały mnie jej lekceważące aluzje do mojej śmierci, pobrzmiewające nut-ką prosektoryjnego
poczucia humoru, którego przejawów nie miałem ochoty słuchać. Zresztą, nie licząc rozbitych ust i
posiniaczonych żeber, czułem się zadziwiająco dobrze. Przypomniałem sobie, że popłynąłem
energicznie do brze-gu, kiedy cessna zaczęła pode mną tonąć, a później zemdla-łem na płyciźnie,
raczej wskutek doznanej ulgi niż rzeczy-wistego zmęczenia. Ksiądz wyciągnął mnie na trawę, i
wtedy w całym tym zamieszaniu próbował mnie reanimować ja-kiś szaleniec albo niedouczony,
prowincjonalny entuzjasta zasad pierwszej pomocy. Aby uniknąć kolejnych nieporo-zumień,
zdecydowałem, że im szybciej zniknę z Shepper-ton, tym lepiej.
Przed wyjazdem musiałem jednak zdobyć ubranie. - W klinice dostaniesz garnitur na zmianę, choć
twoi uczniowie ze szkoły pilotażu mogą cię w nim nie poznać. - Po chwili Miriam dodała
kawalarskim tonem: - Celowo staram się być tajemnicza. Boję się, żebyś nie wyskoczył z
samochodu. - Jeśli tylko garnitur nie należał do jakiegoś nieboszczyka. Twój ksiądz nie byłby
zadowolony, że po raz drugi tego popołudnia ktoś kusi opatrzność. - Ty wcale nie kusiłeś
opatrzności, Blake - ciągnęła da-lej Miriam obojętnym głosem, starannie dobierając słowa. - W
klinice ludzie właściwie nie umierają, mamy tam tylko dziennych pacjentów. Wierz mi, cieszę się,
że nie było cię wśród naszych pierwszych podopiecznych. Mamy w klini-ce oddział geriatryczny.
Tych troje dzieci przebywa tam czasowo na badaniach specjalistycznych, bo nikt inny nie chciał
ich przyjąć. Przepraszam, że się tak wygłupiały, ale zanim trafiły do nas, były okrutnie
maltretowane. Lekarka wskazała trzypiętrowy budynek za parkingiem kliniki. Na tarasie, na
wózkach inwalidzkich, siedzieli sze-regiem pacjenci, starsi ludzie, kiwający głowami w stronę
słońca. Odżyli natychmiast na widok mojego poszarpane-go kombinezonu, po czym zaczęli
pokazywać mnie palca-mi i sprzeczać się między sobą. Przypuszczałem, że widzieli, jak cessna
spadła w drzewa nad rzeką.
Czekaliśmy na parkingu, żeby dzieci mogły nas dogo-nić. Nie zdając sobie sprawy, że bacznie ją
obserwuję, dok-tor Miriam oparła się o pierwszy lepszy samochód i wydłu-bała płatek brudu zza
paznokcia kciuka. Z jakiegoś bliżej nieokreślonego powodu, być może na skutek gorącego świa-tła,
odbitego od błyszczącej karoserii i mojego na wpół na-giego ciała, poczułem się nagle opętany tą
młodą kobietą, spękanym lakierem na jej paznokciach u nóg, plamami od trawy na piętach,
odurzającym zapachem jej ud i pach, a nawet tajemnymi pozostałościami funkcji fizjologicznych
jakiegoś pacjenta na jej białym kitlu. Strzepnęła brud spod paznokcia na trawę, jak gdyby
zwracając parkowi część szczodrobliwej natury, przelewającej się nieustannie poprzez pory jej
ciała. Uznałem, że brudne stopy lekarki i otaczają-ca ją aura niechlujstwa nie są skutkiem braku
dbałości o higienę, lecz wynikają z całkowitego zaangażowania we wszelkie najpospolitsze
zjawiska natury. Wiedziałem, że leczy pacjentów okładami z ziemi i śliny, które miesza w swoich
silnych dłoniach, a następnie rozgrzewa między udami. Zauroczony zapachem dziewczyny,
chciałem ją po-siąść jak ogier, kryjący przesyconą łąką klacz. - Blake?... - Przyglądała mi się nie
bez sympatii, jak gdyby wiedziała, że nie jestem zwyczajnym pilotem, i cał-kiem świadomie
pozwalała sobie odczuwać do mnie po-ciąg erotyczny. Kiedy przybiegły dzieci, schyliła się i uści-
skała je serdecznie po kolei, uśmiechając się ze stoickim spokojem, gdy lepkie palce dziewczynki
błądziły po jej ustach.
Dziewczynka była ślepa. Pojąłem teraz, dlaczego tych troje upośledzonych dzieci trzymało się
razem: łączyły w ten sposób rozmaite sprawności. Najbystrzejsza z całej trójki była właśnie
dziewczynka o czujnej, wyrazistej twarzy i żwa-wym, ciekawskim nosku. Większy z dwóch
chłopców, któ-ry prowadził ją ostrożnie między stojącymi na parkingu sa-mochodami, przysadzisty
mongoł o masywnym czole, przy-pominającym schron przeciwlotniczy, był jej oddanym jak pies
przewodnikiem, pozostającym zawsze w zasięgu ręki. Pomrukiwał nieustannie pod nosem,
komentując wszystko dookoła i przedstawiając zapewne swojej niewidomej to-warzyszce obraz
przychylnego, przyjaznego świata, rodem jak ze snu.
Trzecie dziecko, drobny chłopczyk o włosach w kolorze piasku, wpatrywał się w niebo
przymrużonymi oczami z niezwykłym podekscytowaniem, jak gdyby w każdej sekun-dzie
odkrywał na nowo czystą radość ze wszystkiego, co dzieje się wokół niego. Gdy patrzył na
wypełniony słoń-cem park, każdy listek i każdy kwiat zdawał mu się obiecy-wać niezwykłą
rozkosz. Klamry ortopedycznej, przykutej do prawej nogi, używał niczym osi, wokół której obracał
się z niejakim wdziękiem.
Patrzyłem, jak uciekają i rozbiegają się wokoło, wsiada-jąc i wysiadając z kolejnych samochodów.
Spodobała mi się ta samowystarczalna trójca i zapragnąłem im pomóc. Przypomniałem sobie
kompleks Szczurołapa. Kto wie, może gdzieś w tym parku kryje się jakiś miniaturowy raj, jakieś
sekretne królestwo, gdzie niewidomej dziewczynce mógł-bym przywrócić wzrok, chłopcu z
porażeniem mózgowym silne nogi, mongołowi zaś inteligencję.
- O co chodzi, Rachel?... - Doktor Miriam schyliła się, żeby słyszeć jej szept.
- Rachel bardzo chciałaby się dowiedzieć, jak wyglą-dasz. Nie udało mi się jej całkiem przekonać,
że nie jesteś osobistym wysłannikiem archanioła Michała. Zręczne dłonie dziewczynki,
odznaczające się szczegól-ną gibkością w przegubach, kreśliły już w powietrzu zarysy mojej
twarzy. Podobnie jak obaj chłopcy, zdawała się wkra-czać w rzeczywistość jak gdyby z boku.
Wziąłem ją na ręce i przygarnąłem do piersi, częściowo dlatego, by utwierdzić się w przekonaniu,
że jej drobne ręce nie mogły posinia-czyć moich żeber. Dyszała mi w twarz wątłym oddechem, a
jej palce przebiegały po moich policzkach i czole jak zelek-tryzowane ćmy, które cisnęły mi się do
nozdrzy i ust. Kiedy dotknęły warg, odczułem ostry ból niemal jak przyjemność. Trzymałem ją
mocno, przyciskając uda dziewczynki do mojego brzucha.
Mongoł szarpał mnie za nadgarstki. Pod jego przeciążo-nym czołem widziałem zaniepokojone
oczy. Dziewczynka krzyknęła przeraźliwie, odsuwając gwałtownie niewidomą twarz od moich ust.
- Blake! Zostaw ją! - Doktor Miriam wyrwała mi dziec-ko z rąk. Spojrzała na mnie przeciągle,
zdumiona i niepew-na, czy zawsze zachowuję się w ten sposób. Pięćdziesiąt jardów dalej szedł
przez park ojciec Win-gate. Przystanął pod drzewami, trzymając w silnych dło-niach turystyczne
krzesełko i wiklinowy kosz. Przyglądał mi się, niczym zbiegłemu przestępcy. Zrozumiałem, że wi-
dział, kiedy chwyciłem dziewczynkę w ramiona. Doktor Miriam postawiła dziecko na ziemi.
- David, Jamie... Zabierzcie ją stąd.
Dziewczynka odeszła, chwiejąc się na nogach, bezpiecz-na w zasięgu opiekuńczego wzroku
mongoła, który najwy-raźniej nie był pewien, czy rzeczywiście przeraziłem Ra-chel. Potem dzieci
pobiegły razem do parku, a dłonie dziew-czynki kreśliły w powietrzu profil jakiejś niesamowitej
twarzy.
- Kogo zobaczyła?
- Sądząc po jej gestach, kogoś w rodzaju dziwacznego ptaka.
Doktor Miriam stanęła między mną i dziećmi, na wszel-ki wypadek, gdyby wpadło mi do głowy,
by za nimi pobiec. Ręce ciągle drżały mi z wysiłku, jaki włożyłem w uścisk dziecka. Wiedziałem,
że doktor Miriam dobrze zdaje sobie sprawę z seksualnego szaleństwa, jakie mnie na moment
ogarnęło, i spodziewa się chyba, że zaraz zaciągnę ją na tylne siedzenie najbliższego samochodu.
Czy broniłaby się bardzo zawzięcie? Trzymała się blisko mnie, kiedy wcho-dziliśmy do kliniki.
Bała się, że mógłbym zaatakować jed-ną z jej podopiecznych, które właśnie wsuwały się do po-
czekalni, powłócząc nogami.
Ale gdy byliśmy już w jej gabinecie, celowo odwróciła się do mnie plecami, jakby się poruszała,
żebym objął ją w pasie. Wciąż była odurzona emocjami, które wzbudziło w niej moje awaryjne
lądowanie. Zachowywała się skromnie, ale jej dłonie nie przestawały mnie dotykać, kiedy słuchała
mojego serca i płuc. Przyglądałem się jej niemal jak we śnie, gdy przyciskała moje ramiona do
aparatu rentgenow-skiego. Wytworny pieprzyk, niczym piękny nowotwór po-niżej lewego ucha,
urzekające czarne włosy, które zgarnęła z czoła, żeby nie przeszkadzały, niespokojne oczy,
sterowa-ne jej wysokim czołem, błękitna żyłka na skroni, pulsująca jakimś kapryśnym uczuciem...
chciałem powoli badać wszystkie te miejsca, smakować woń jej pach, na zawsze zachować
odstający płatek skóry z jej wargi, który zawie-siłbym sobie w fiolce na szyi. Nie tylko nie byłem
obcy tej kobiecie, lecz czułem, że znam ją od lat. Zgodnie z obietnicą przyniosła mi ubranie na
zmianę i patrzyła, jak się przebieram, przyglądając się otwarcie mo-jemu nagiemu ciału i na wpół
wzwiedzionemu penisowi. Wciągnąłem spodnie i marynarkę z czarnego samodziału - dostarczony
z pralni chemicznej strój duchownego albo ka-rawaniarza, wyposażony w niezwykłe kieszenie,
przezna-czone na jakiś sekretny różaniec albo datki od nieutulonych w smutku żałobników.
Kiedy wróciła z wywołanymi zdjęciami rentgenowski-mi, wręczyła mi dwa buty tenisowe.
- Będę wyglądał jak grabarz, który wyskoczył sobie spo-kojnie pobiegać. - Czekałem, aż lekarka
dokładnie obejrzy fotografie mojej czaszki. - Studiowałem przez rok medy-cynę. Kto ma prawo
własności do tych zdjęć? Mogą okazać się cenne.
- My. Prawdopodobnie są cenne. Ale dzięki Bogu, nic tu nie ma. Chcesz wrócić do samolotu?
Zatrzymałem się przy drzwiach, ucieszony, że Miriam pragnie mnie znowu zobaczyć. Unikała
mojego wzroku, de-likatnie pocierając palcami o palce, jak gdyby pieściła dawne wspomnienia
mojej skóry. Czy jednak nie był to z jej strony nieuświadomiony podstęp? Zdawałem sobie sprawę,
że łą-czę młodą lekarkę ze swoją ucieczką z cessny. Ciekawe, na ile moje zainteresowanie tą
kobietą było egoistyczne, jak dozgonna miłość zauroczonego pacjenta? Ale tak czy owak chciałem
ją przestrzec przed niebezpieczeństwem, zagra-żającym miasteczku. Choć groteskowa, wizja
nadciągają-cego holocaustu przybrała w mojej głowie kształt niewzru-szonej pewności. Być może
w skrajnie krytycznych chwi-lach wykraczamy poza płaszczyzny powszedniej czasoprze-strzeni i
potrafimy uchwycić błysk wszystkich zdarzeń, które miały miejsce w przeszłości i w przyszłości. -
Zaczekaj, Miriam. Zanim pójdę... Czy w Shepperton wydarzyła się kiedyś jakaś poważna
katastrofa? Eksplozja w fabryce albo upadek rejsowego odrzutowca? Kiedy przecząco potrząsnęła
głową, spoglądając na mnie z nieoczekiwanym zainteresowaniem lekarza, wskazałem przez okno
na spokojne niebo i przepełniony łagodnym światłem lata park, gdzie bawiły się upośledzone
dzieci, biegające w koło z wyciągniętymi ramionami. Naśladowa-ły samolot.
- Zaraz po tym wypadku ogarnęło mnie przeczucie, że wydarzy się jakaś katastrofa... Może wręcz
tragedia nukle-arna. Na niebie pojawił się przejmujący blask, intensywne światło. Chodź ze mną...
- Chciałem wziąć ją pod ramię. - Zaopiekuję się tobą.
Położyła mi dłonie na piersi, nakrywając palcami ślady sińców. To nie ona mnie reanimowała.
- W tym nie ma nic dziwnego, Blake. Umierający czę-sto widząjasne światło. Kiedy nadchodzi
koniec, mózg usi-łuje jeszcze zebrać siły i uwolnić się od ciała. Przypusz-czam, że stąd pochodzą
nasze wyobrażenia o istnieniu du-szy.
- Ja nie umierałem! - Palce dziewczyny wkłuły mi się w żebra. Miałem ochotę chwycić ją za kark i
zmusić, żeby dokładnie przypatrzyła się mojemu wzwiedzionemu nadal penisowi. - Miriam,
popatrz na mnie... Ja tu przypłynąłem z samolotu!
- Tak, tak było, Blake. Widzieliśmy cię. - Znów mnie dotknęła, przypomniawszy sobie, że stoję
wciąż obok niej. Zdezorientowana tym, co do mnie czuła, powiedziała: - Nawet modliliśmy się za
ciebie, kiedy siedziałeś uwięziony w kokpicie. Nie byliśmy pewni, czy jesteś sam. Przez chwilę,
zanim udało ci się stamtąd wydostać, wydawało nam się, że w kokpicie siedzą dwie osoby.
Przypomniałem sobie niezgłębione światło, przesycają-ce powietrze nad miastem. Miałem wtedy
wrażenie, że wściekle rozżarzone opary mogą lada moment stanąć w pło-mieniach. Czyżby w
kokpicie cessny był ze mną ktoś jesz-cze? Zdawało mi się wtedy, że tuż za horyzontem mojego
wzroku tkwiła postać siedzącego człowieka. - Przypłynąłem tu z samolotu - powtórzyłem uparcie.
- Jakiś kretyn usiłował mi zrobić sztuczne oddychanie. Kto to był?!
- Nikt. Jestem tego pewna. - Poprawiła leżące w nieła-dzie na biurku długopisy, przypominające rój
sprzecznych strzałek, i obserwowała mnie z taką miną, jaką widziałem przedtem na twarzy jej
matki. Zrozumiałem, że pociągam dziewczynę, choć jednocześnie niemal się mnie brzydzi, jak
gdybym był czymś, co zobaczyła w otwartym grobie i co ją zafascynowało.
- Miriam... - Chciałem jej dodać otuchy. Ale dziewczyna w nagłym przypływie olśnienia pode-szła
do mnie, zapinając biały kitel.
- Blake, czy ty jeszcze nie rozumiesz, co się stało? - Spojrzała mi w oczy, zmuszając tępego ucznia,
by pojął, o co jej chodzi. - Kiedy siedziałeś uwięziony w kokpicie, prze-bywałeś pod wodą ponad
jedenaście minut. Wszyscy my-śleliśmy, że umarłeś.
- A umarłem?
- Tak! - Niemal krzycząc, Miriam ze złością uderzyła mnie w rękę. - Umarłeś...! A potem znów
ożyłeś!
6
WIĘZIEŃ AUTOSTRADY
- Jesteś obłąkana, dziewczyno!
I zatrzasnąłem za sobą drzwi kliniki.
Po drugiej stronie parku pojawiła się biała flaga, jakby sygnalizująca pilną wiadomość. Kawałek
ogona cessny zwisał z górnych gałęzi uschłego wiązu, kołysany na boki podmuchami wiatru. Na
szczęście policja jeszcze mnie nie znalazła, a żaden z tenisistów nie zdradzał zainteresowania
wrakiem samolotu. Bębniłem pięściami po dachach zapar-kowanych wokół samochodów,
rozzłoszczony na Miriam St. Cloud - wszystko wskazywało na to, że sympatyczna, ale pomylona
lekarka zmienia się w czarownicę. Postano-wiłem wmieszać się po południu w tłumek
miejscowych gospodyń domowych i złapać pierwszy autobus z powro-tem na lotnisko.
Jednocześnie stwierdziłem, że śmieję się z siebie w głos - mój poroniony lot okazał się podwójnym
fiaskiem. Nie tylko rozbiłem samolot i o mało nie straciłem życia, ale tych kilku świadków, którzy
mogliby mnie ratować, zwę-szyło jakby niezbywalny interes w tym, by wierzyć, że umar-łem. Idea
mojej śmierci w obłąkańczy sposób zaspokajała ich najgłębsze potrzeby, być może związane ze
sterylnym życiem, jakie prowadzili w tym dusznym mieście - toteż każdego, kto wpadł w jego
szpony, traktowało się tu pod-świadomie jak „zmarłego”.
Rozmyślając o doktor Miriam - chciałem jej pokazać, że nie jestem martwy, i posiać dziecko
między bojaźliwymi udami tej kobiety - minąłem pomnik wojenny i otwarty basen. Na główną
dzielnicę miasteczka składał się właści-wie tylko supermarket, pasaż handlowy, wielopoziomowy
parking i stacja benzynowa. Shepperton, znane mi dotąd jedynie z wytwórni filmów, zdawało się
być wszędzie i wy-łącznie prowincją, jakby paradygmatycznym „nigdzie”. Młode matki
prowadziły dzieci do i z pralni albo supermar-ketu, na stacji uzupełniały natomiast zapasy benzyny.
Przy-glądały się swoim odbiciom w wystawowej szybie sklepu z artykułami gospodarstwa
domowego, eksponując swoje kształtne ciała przed pralkami i odbiornikami telewizyjny-mi, jak
gdyby nawiązywały z nimi jakieś tajemne związki. Obserwując tę procesję ud i piersi,
uświadomiłem so-bie, że wypadek, Miriam St. Cloud i niewidome dziecko uruchomiły mój
pobudliwy seks. Miałem wrażenie, że wszystkie moje zmysły pracują na najwyższych obrotach -
zapachy zderzały się z sobą w powietrzu, a elewacje skle-pów pomrugiwały do mnie krzykliwymi
szyldami. Błądzi-łem wśród tych młodych kobiet z na wpół wzwiedzionym członkiem, gotów
posiąść je między piramidami pudełek proszków do prania i bezpłatnymi próbkami kosmetyków.
Niebo nad moją głową pojaśniało, kąpiąc spokojne da-chy wjutrzenkowym świetle, które
przemieniło główną ulicę prowincjonalnego miasteczka w aleję świątyń. Zrobiło mi się niedobrze,
oparłem się więc o rosnący przed pocztą kasz-tanowiec. Czekałem, aż siatkówkowa iluzja
przeminie, wa-hając się, czy nie zatrzymywać przejeżdżających samocho-dów i nie ostrzegać
zamyślonych kobiet, że one i ich po-tomstwo zostaną wkrótce unicestwione. Zacząłem już zwra-
cać na siebie uwagę. Mrugałem powiekami, zaciskając i otwierając pięści, gdy przystanęła przede
mną grupka na-stolatków. Śmiali się z mojego groteskowego stroju- lśnią-cego, czarnego ubrania
duchownego i białych butów teni-sowych.
- Blake... Zaczekaj!
Chwiejąc się bezradnie, otoczony rozchichotanymi mło-dzieńcami, usłyszałem, że woła mnie
ojciec Wingate. Prze-chodził przez ulicę, zatrzymawszy sznur samochodów mocą swej uniesionej
dłoni, a czoło lśniło mu w jaskrawym świe-tle niczym hełm. Kazał młodzieńcom odejść, a potem
przyj-rzał mi się z takim samym jak przedtem wyrazem troski i złości, niby zboczonemu
uzurpatorowi, któremu musiał pomagać, ponieważ łączyły go z nim jakieś niezwykłe więzy.
- Na co tak patrzysz, Blake? Blake!...
Chcąc uciec przed światłem i niesamowitym księdzem, przeskoczyłem-ozdobne ogrodzenie i
wbiegłem między ci-che bungalowy w bocznej uliczce za pocztą. Głos ojca Win-gate^ słabł z tyłu,
ginąc w dźwięku klaksonów i przelatu-jących w górze samolotów. Tu panował większy spokój.
Chodniki były puste, a dobrze utrzymane ogrody wygląda-ły jak miniaturowe parki pamięci,
poświęcone domowym bóstwom telewizorów i zmywarek do naczyń. Światło zaczęło blednąc,
kiedy dotarłem na północne peryferie miasta. Dwieście jardów za niezaoranym polem biegł szeroki
pokład autostrady. W pobliski zjazd skręcał właśnie konwój ciężarówek, ciągnących przyczepy z
wy-konanymi z drewna i płótna kopiami starych samolotów. Gdy karawana tych powietrznych
fantazji przekroczyła bra-mę wytwórni, ciągnąc zapylone sny mojego własnego lotu, przeszedłem
obwodnicę i skierowałem się w stronę mostu dla pieszych, przerzuconego ponad autostradą. Maki i
żółte janowce ocierały się o moje nogi, a ja miałem nadzieję, że pozostawiają na nich swoje pyłki.
Kwitły wśród odpadków, jak stare opony czy porzucone materace. Po mojej prawej ręce stał
meblowy hipermarket, którego otwarty dziedzi-niec wypełniało trzyczęściowe wyposażenie
luksusowych apartamentów, stoły jadalniane i szafy, klienci zaś porusza-li się między nimi z
niejakim roztargnieniem, niczym zwie-dzający w nudnym muzeum. Obok hipermarketu mieścił się
warsztat naprawy samochodów, a na podwórku przed zakładem stały używane auta, wystawione na
sprzedaż. Przy-cupnęły w słońcu, oznaczone liczbami na szybach, niby przednia straż cyfrowego
wszechświata, w którym wszyst-ko będzie oznakowane i ponumerowane, jak w katalogu Dnia
Sądu, zawierającym każdy kamień i każde ziarnko piasku pod moimi stopami... i każdy gorliwy
kwiat maku. Wróciła mi pewność siebie, kiedy zacząłem uciekać z Shepperton - za kilka chwil
miałem przekroczyć most i zła-pać autobus, jadący na lotnisko. Nogi niosły mnie same, gdy
biegłem, podskakując w swoich białych butach teniso-wych. Przystanąłem przy wkopanym w
glebę betonowym słupie, niby przy jakiejś cyfrze wyznaczającej granicę tej jałowej ziemi.
Spoglądając ostatni raz za siebie na duszne miasteczko, w którym omal nie straciłem życia,
pomyśla-łem, że wrócę tu pewnej nocy i farbą w sprayu wypiszę rosnący ciąg liczb na każdej
furtce ogrodowej, na wszyst-kich wózkach sklepowych i czołach wszystkich dzieci. Puściwszy
wodze fantazji, pobiegłem dalej, krzykiem przyporządkowując cyfry wszystkiemu dokoła -
kierowcom na autostradzie, skromnym chmurom na niebie i przypomi-nającym hangary studiom
nagrań w wytwórni. Pomimo wypadku myślałem już o karierze, jaką zrobię w lotnictwie - pójdę na
kurs w szkole pilotażu, zostanę oficerem sił po-wietrznych, jako pierwszy człowiek oblecę Ziemię
w ma-szynie napędzanej siłą ludzkich mięśni albo zostanę pierw-szym europejskim astronautą...
Zdyszany, rozpiąłem księżą marynarkę, by rzucić ją na ziemię. Właśnie wtedy, w odległości
pięćdziesięciu jardów od autostrady, dokonałem niepokojącego odkrycia. Choć szedłem równym
krokiem przez wyboisty teren, wcale nie zbliżałem się do kładki dla pieszych. Piaszczysta ziemia
przepływała obok, maki coraz niecierpliwiej obijały się o moje kolana, ale autostrada pozostawała
wciąż w tej samej odległości, a być może odsuwała się nawet coraz dalej, choć Shepperton znikało
w oddali za moimi plecami. Stwierdzi-łem, że wciąż stoję na olbrzymim polu, porośniętym maka-
mi, pośród których leży kilka zdartych opon. Przyglądałem się pędzącym po autostradzie
pojazdom i widocznym dobrze twarzom kierowców. Chcąc nagłym szu-sem zmylić i wyprzedzić to
szalone poczucie odległości, które najwyraźniej zalęgło się w moim mózgu, rzuciłem się naprzód,
by skręcić po chwili gwałtownie za rząd rdzewie-jących beczek po ropie.
Autostrada znów nieco się oddaliła.
Chwytając z trudem pełne pyłu powietrze, spojrzałem na swoje stopy. Czyżby Miriam St. Cloud
świadomie spre-zentowała mi niepełnowartościowe obuwie sportowe, na-leżące do arsenału jej
czarodziejskich sztuczek? Stąpałem ostrożnie i badawczo po milczącym piachu. Rozciągająca się
wokół ziemia jałowa była wciąż taka, jaką ją ujrzałem, ustępliwa i nieustępliwa, w zmowie z
tajemni-czymi mieszkańcami Shepperton. Przez drzwi jakiegoś nie-wielkiego samochodu wrastały
do wnętrza gałązki naparst-nicy. Niewzruszone światło uspokajało pokrzywy, rosnące wyczekująco
wzdłuż autostradowej palisady. Kilku kierow-ców przyglądało mi się ze swoich aut, bo
wyglądałem jak zdemenciały ksiądz w białych butach sportowych. Podnio-słem z ziemi kredowy
kamień i ponumerowałem paliki z rozrzuconych wokół kawałków drewna, wyznaczając w ten
sposób kalibrowaną ścieżkę, mającą zaprowadzić mnie na mostek dla pieszych, ale gdy ruszyłem
naprzód, paliki oto-czyły mnie spiralnym ramieniem, owijającym się zarazem wokół siebie i
tworzącym zwój cyfr, który przywiódł mnie znów na środek pola.
Pół godziny później dałem za wygraną i ruszyłem z po-wrotem do Shepperton. Wyczerpałem
wszelkie sztuczki, jakie tylko przyszły mi do głowy - próbowałem czołgać się, biec tyłem, zamykać
oczy i trzymać się rękami powie-trza. Gdy zostawiłem za sobą stare opony i wrak samocho-du,
ulice miasteczka przybliżyły się, jak gdyby zadowolo-ne, że mogą mnie znów oglądać.
Uspokoiłem się, gdy wszedłem na obwodnicę. Najwy-raźniej doznałem wskutek wypadku
liczniejszych urazów głowy, niż mogłem dotąd przypuszczać. Przed hipermar-ketem wybrałem
sobie jakąś rozdętą sofę i wyciągnąłem się na niej w gorącym słońcu, odpoczywając pośród fałszy-
wych reprodukcji i biurek, wystawionych na sprzedaż po obniżonych cenach, dopóki czujny
sprzedawca nie zmusił mnie, bym ruszył w dalszą drogę.
Szedłem przez podwórze przed warsztatem, gdzie lśniły w słońcu wypolerowane karoserie
używanych samochodów, przypominających mi szereg barwnych bólów głowy. Ob-ciągnąwszy
zakurzone ubranie, ruszyłem naprzód obwod-nicą. Na przystanku stały dwie kobiety z dziećmi.
Przyglą-dały mi się uważnie, jakby bały się, że za chwilę wykonam swój taniec derwisza i otoczę je
setkami ponumerowanych palików.
Czekałem, aż pojawi się autobus. Zignorowałem chytre spojrzenia kobiet, ale kusiło mnie, żeby się
obnażyć i poka-zać im swój lekko nabrzmiały członek. Jak na kogoś, kto rzekomo umarł, nigdy
jeszcze nie czułem się bardziej żywy. - Nie zabierajcie dzieci do doktor Miriam! - krzykną-łem. -
Powie wam, że umarły! Widzicie to jasne światło? To wasze mózgi usiłują zebrać resztki sił!
Oszołomiony swoją seksualnością, przysiadłem na kra-wężniku pod przystankiem, śmiejąc się do
siebie. W sil-nym świetle popołudnia pusta droga zmieniła się w zaku-rzony tunel albo dławiącą
tubę, uciskaj ącą mi mózg. Ko-biety, przypominające gorgony w letnich sukienkach, ob-serwowały
mnie bacznie, a dzieci przyglądały mi się z sze-roko rozdziawionymi ustami. Nabrałem nagle
pewności, że autobus nigdy się nie zjawi.
Autostradą przejechał policyjny radiowóz. Pomimo ja-skrawego słońca miał włączone na pełną
moc reflektory. Wiązki świateł zamigotały na moim posiniaczonym ciele. Nie mogłem stawić im
czoła, zawróciłem więc i zacząłem uciekać obwodnicą.
Zacząłem rozumieć, że Shepperton schwytało mnie w
7
ZOO STARKA
Między topolami płynął chłodny strumień, pragnący na-maścić i ukoić moją skórę. Po drugiej
stronie podmokłej łąki stały przycumowane wzdłuż brzegów rzeki jachty i ło-dzie motorowe. Przez
dziesięć minut szedłem dalej obwod-nicą, czekając na dogodny moment, by podjąć następną pró-bę
ucieczki z Shepperton. Wysadzane kasztanowcami i pla-tanami ciche uliczki bungalowów i małych
domków two-rzyły szereg zielonych altan, przypominających bramy wio-dące do przyjaznych
labiryntów. Tu i ówdzie ponad żywo-płotami wznosiły się trampoliny. W ogródkach mieściły się
też niewielkie baseny, a ich woda skrzyła się krzemiennie, jak gdyby zagniewana, że uwięziono ją
w tych udomowio-nych zbiornikach, i zdezorientowana, ponieważ miłośnie zalano nią obsesyjnie
pochyłe dna. Wyobraziłem sobie te baseny, dotknięte plagą małych dzieci i ich leniwych ma-tek,
knujących po cichu zemstę.
Najwyraźniej nie było przypadkiem, że mój płonący sa-molot rozbił się właśnie w tym
nadrzecznym miasteczku. Shepperton ze wszystkich stron otaczała woda - piaszczy-ste jeziorka i
zbiorniki wodne, nowo tworzące się koryta strumieni, kanały i rurociągi, pozostające pod zarządem
władz miejskich, czy wreszcie rozwarte ramiona rzeki, kar-mionej całą siecią potoków i
strumyków. Wysokie groble ponad zbiornikami tworzyły jakby szereg wysokich hory-zontów, i
zdałem sobie sprawą, że błąkam się w wodnym świecie. Cętki światła pod drzewami padały na dno
mor-skie. Choć o tym nie wiedzieli, skromni mieszkańcy tego prowincjonalnego miasteczka byli w
rzeczywistości egzo-tycznymi stworzeniami morskimi o pełnych snów mózgach wodnych ssaków.
Wszystko wokół tych beznamiętnych gospodyń i ich ujarzmionego sprzętu domowego zawisło w
głębokiej ciszy. Być może groźny blask, który widziałem nad Shepperton, był proroczym odbiciem
tego zatopione-go, prowincjonalnego miasteczka?
Dotarłem do hotelików w pobliżu portu jachtowego. Wysoko ponad tudoriańską rezydencją St.
Cloudów zwisał z uschłego wiązu ogon cessny, sygnalizujący swoją obec-ność z przerwami, jak
gdyby znudził się już przekazywa-niem wiadomości.
Przeszedłem na drugą stronę i znalazłem się przy pustej kasie, gdzie sprzedawano bilety do
wesołego miasteczka na pomoście. Świeżo pomalowane wagoniki diabelskiej kolejki, podobnie jak
jednorożce i uskrzydlone konie mi-niaturowej karuzeli, lśniły z nadzicjąw świetle popołudnia, ja
jednak przypuszczałem, że ten podupadły lunapark od-wiedzają tylko o północy parki
zakochanych. Za kasą stały świecące pustkami klatki niewielkiego zoo. W jednej z nich siedziały
dwa wypłowiałe sępy, nie zwra-cając uwagi na leżącego na ziemi martwego królika - pta-sie sny o
Andach ginęły gdzieś za sklejonymi powiekami ich oczu. Mała szerokonosa małpka spała na
swojej półce, a podstarzały szympans czochrał się nieustannie, badając wrażliwymi paznokciami
pępek, jak gdyby usiłował złamać szyfr zamka pępowiny - wyglądał niczym wewnętrzny emigrant,
wiecznie pełen nadziei.
Kiedy obserwowałem ze współczuciem jego łagodny pysk, z bramy wytwórni filmowej wyjechał
duży i błysko-tliwie udekorowany pojazd, który z łoskotem ruszył gwał-townie naprzód,
wzniecając tuman pyłu, a potem skręcił nagle na plac przed kasą biletową. Był to karawan, przysto-
sowany do przewożenia desek surfingowych i sprzętu lot-niarskiego, ozdobiony wizerunkami
rozmaitych skrzydla-tych stworów i pozłacanych ryb. Zza kierownicy przypatry-wał mi się
bojaźliwie ten sam blondyn, który malował przed-tem wagoniki kolejki. Po chwili zdjął z głowy
stary kask lotniczy, wysiadł z samochodu i zaczął się krzątać w kasie, usiłując nie zwracać na mnie
uwagi.
Jednak kiedy doszedłem do końca pomostu, usłyszałem tupot jego nóg na metalowych płytach.
- Blake... Uważaj! - Ruchem ręki pokazał, żebym od-szedł od słabej poręczy, ponieważ obawiał
się, że rdzewie-jący korpus pomostu mógłby się pod nami zawalić. - Wszystko w porządku? To
właśnie tutaj spadłeś. Spoglądał na mnie z niejakim współczuciem, ale jedno-cześnie trzymał się z
daleka, jak gdyby spodziewał się, że mogę w każdej chwili uczynić coś dziwacznego. Czyżby
widział, jak próbowałem dojść do autostrady? - To było widowiskowe lądowanie... - Mężczyzna
za-patrzył się w wartki nurt, przepływający pod naszymi sto-pami. - Wiem, że wykonujesz
akrobacje lotnicze, ale tę sztuczkę musiałeś chyba ćwiczyć całe lata. - Głupi jesteś! - Miałem chęć
go uderzyć. - O mało się nie zabiłem!
- Wiem o tym! Przepraszam... ale wydaje mi się, że takie rzeczy też wymagają prób... - Bawił się
starymi go-glami i kaskiem, zawstydzony nagle, że eksponuje swój rynsztunek lotniczy, jak gdyby
usiłując ze mną rywalizo-wać.
- Pracuję w wytwórni nad filmem... To nowa wersja Zwy-cięzców żywiołu.* Gram oblatywacza.
- Blondyn lekceważącym gestem wskazał diabelską kolejkę. - To długoterminowa inwestycja, a w
każdym ra-zie tak była obliczana. Potrzebna jej jakaś atrakcja. Właści-wie dziwię się, że nie ma
nikogo więcej. To nieco zabawne, Blake, że jesteś jedyną osobą, która tu dzisiaj przyszła...
Dosięgną! jednego z wagoników i rozhuśtał się w po-wietrzu, popisując się muskulaturą nie tyle
dlatego, żeby mnie przestraszyć - powaliłbym go na ziemię bez najmniej-szego wysiłku - a raczej
po to, by zdobyć z mojej strony coś w rodzaju fizycznego szacunku. Zachowywał się napa-stliwie,
ale jednocześnie ujmująco, rozmyślając już zapa-miętale, w jaki sposób mógłby wykorzystać
katastrofę mo-jego samolotu do swoich własnych celów. Kiedy spoglądał w tęsknej zadumie na
rzekę i zaginione ślady po wypadku, niesione w dal na rozświetlonym słońcem grzbiecie Tami-zy,
spostrzegłem, że żałuje, iż nie jest w stanie wykorzystać przypadkowej bliskości zrujnowanego
pomostu i miejsca mojego awaryjnego lądowania.
- Stark, powiedz mi coś... Czy widziałeś, jak płynąłem do brzegu?
- Oczywiście. - Chcąc chyba uprzedzić ewentualne sło-wa krytyki pod swoim adresem za to, że nic
wtedy nie zro-bił, Stark wyjaśnił pospiesznie: - Zamierzałem właśnie sko-czyć do wody, ale ty
nagle pojawiłeś się na brzegu, bo uda-ło ci się jakoś wydostać z samolotu.
- To ojciec Wingate wyciągnął mnie na brzeg. Widzia-łeś, czy ktoś próbował mnie reanimować?
Albo zastoso-wać sztuczne oddychanie?...
„Men with Wings”, film amerykańskiego reżysera Williama A. Wel-lmana, nakręcony w 1938
roku, z Fredem MacMurrayem i Rayem Millandem w rolach głównych (przyp. tłum.). - Nie...
A dlaczego pytasz? - Stark przyjrzał mi się ba-dawczo z nieoczekiwanym przebłyskiem
inteligencji na swojej aktorskiej twarzy. - Nie pamiętasz? - Chciałbym podziękować tej osobie.
- Po chwili doda-łem swobodnie: - Jak długo siedziałem uwięziony w samo-locie?
Stark nasłuchiwał niespokojnych sępów, które tłukły się w klatce. Wielkie ptaszyska usiłowały
wdrapać się na pręty i chwycić kawałek nieba. Przyjrzałem się bacznie nerwo-wym oczom Starka i
drobnym włoskom, sterczącym wokół jego warg jak igły. A może to on mnie reanimował? Wy-
obraziłem sobie, że jego piękne usta zaciskają się na moich wargach, a mocne zęby Starka ranią mi
dziąsła. Pod wielo-ma względami przypominał muskularną, jasnowłosą kobie-tę. Pociągał mnie,
nie z powodu jakiegoś dewiacyjnego, ho-moseksualnego impulsu, wyzwolonego gwałtownym
szarp-nięciem z mojej psychiki na skutek wypadku, lecz z uwagi na niemal braterską bliskość jego
ciała, ud, barków, ramion i pośladków, jak gdybyśmy dzielili w dzieciństwie sypial-nię. Byłem
młodszym, ale silniejszym z braci, niczym mia-ra, którą Stark musiał całe życie przykładać do
siebie. Mo-głem go uścisnąć, kiedy tylko przyszłaby mi ochota, mo-głem przycisnąć jego dłonie do
swoich posiniaczonych że-ber i sprawdzić, czy to on usiłował mnie zaatakować - i mogłem
sprawdzić, czy kąsa.
Zmieszany moim badawczym spojrzeniem, Stark odwró-cił się plecami do rzeki.
- Jak długo byłeś pod wodą?... Trzy albo cztery minuty.
Może trochę dłużej.
- Dziesięć minut?
- To dużo czasu, Blake. Nie stałbyś teraz tutaj. Znów zapanował nad sobą i przypatrywał mi się z
prze-biegłą miną, zaciekawiony, co zamierzam zrobić. Bawił się swoim przedpotopowym kaskiem
lotniczym, wymachując mi nim przed oczami, jak gdyby kiełkowało w nim podej-rzenie, że obaj
jesteśmy pilotami, grającymi w filmie. Ja jednak pilotowałem po niebie prawdziwy, silnikowy sa-
molot, nie jedną z tych biernych lotni, zależnych od siły wiatru.
Obwodnicą nadjechał wóz policyjny, rozpalając reflek-torami światło popołudnia. Kiedy samochód
zatrzymał się przy kasie, zauważyłem, że na tylnym fotelu za dwoma po-licjantami siedzi ojciec
Wingate. Patrzył na mnie przez za-mknięte okno zamyślonym wzrokiem człowieka, który spo-
kojnie oddał się w ręce policji.
Kiedy czekałem, aż ksiądz wskaże mnie funkcjonariu-szom, Stark ujął moją dłoń.
- Jadę do Londynu. Podrzucę cię na drugą stronę rzeki. Usiadłem na przednim siedzeniu karawanu
w stroju ka-rawaniarza, kryjąc twarz za zwiniętym sklepieniem lotni. Słyszałem ćwierkanie małpki
i głębokie skrzeczenie sępów. Z niewiadomego powodu moje przybycie przyprawiło zwie-rzęta o
zdenerwowanie. W lusterku wstecznym ujrzałem ojca Wingate, który obserwował mnie z
radiowozu jak bę-dący w zmowie ze mną spiskowiec, skrupulatnie trzymają-cy język za zębami,
żeby nie zdradzić niczego, co nas łączy. Stark stał w towarzystwie dwóch policjantów przy kasie i
pilnował, żeby trzymali się z dala od zardzewiałego po-mostu. Wzruszył ramionami, gdy policjanci
wskazali niebo nad wytwórnią filmową.
A zatem policja wciąż szukała świadków. Ujrzawszy, że aktor przecząco potrząsa głową, nabrałem
przekonania, że pomimo wielu niewiadomych tego popołudnia Stark, oj-ciec Wingate, Miriam St.
Cloud ani nikt inny, kto widział mój wypadek, nie wyda mnie policji.
8
POCHÓWEK KWIATÓW
W końcu miałem więc umknąć z tego dusznego mia-steczka. Niecierpliwiłem się, siedząc obok
Starka, kiedy cze-kaliśmy w kolejce, żeby przekroczyć most w Walton. Na-deszło późne
popołudnie i drogi dojazdowe zapchane były samochodami, wracającymi z Londynu. Walton
leżało na południe od Shepperton, czyli jeszcze dalej od lotniska, ale przynajmniej opuściłem strefę
zagrożenia. Rozmyślałem o decyzji Starka, który postanowił nie wydać mnie policji - mój rzekomy
powrót z martwych uciszył na pewien czas aktora, jak przedtem doktor Miriam, jej matkę i
poszukują-cego skamieniałości księdza. Byłem jednak przekonany, że Stark zdradzi moją historię
jakiejś gazecie albo stacji tele-wizyjnej, zwłaszcza gdy odkryje, że ukradłem cessnę. Ale z jemu
tylko znanego powodu to, że byłem pilotem, zrobiło na Starku głębokie wrażenie. Moje
spektakularne przybycie i prawdziwa katastrofa, w przeciwieństwie do za-aranżowanych
wypadków z jego filmu, dotknęły w nim ja-kiegoś jeszcze bezkształtnego, lecz potężnego
marzenia. Stark wskazał niemal nieruchomy sznur samochodów, tkwiących w obłokach lśniących
w słońcu spalin. - W zasadzie powinieneś znajdować się teraz tysiąc stóp ponad tym wszystkim,
Blake. Wziąłem kiedyś kilka lekcji pilotażu, ale nie szło mi dobrze. A ty nie próbowałeś może
kiedyś lotniarstwa?
Patrzyłem na uschłe wiązy, górujące nad parkiem. Zza zakola rzeki ogon cessny migotliwie
przekazywał mi wciąż swoją wiadomość. Z nieba zwisały świeżo pomalowane wagoniki
diabelskiego koła niczym zabawki, czekające, aż pochwycą je piloci przelatujących w pobliżu
balonów. - Tak naprawdę interesuję się lotami w maszynach na-pędzanych siłą ludzkich mięśni.
Chciałbym pewnego dnia odbyć pierwszy taki lot dookoła świata.
- Maszyna latająca, napędzana siłą ludzkich mięśni? - Stark przewrócił oczami, chcąc mi się
skwapliwie przypo-dobać. Czy nie rozumiał, że uratował mnie przed policją? - Chciałbym ci
pomóc, Blake... Mógłbyś wystartować wła-śnie stąd. Z Shepperton.
- Z Shepperton?
- Z reklamowego punktu widzenia trudno o lepsze miej-sce. Po twoim porannym wypadku chętnie
powitano by cię tu jako miejscowego pilota i mógłbyś zapewne otworzyć szkołę pilotażu, może
nawet w porozumieniu z wytwórnią. Poza tym mieszkańcy tej okolicy są opętani tego rodzaju
rzeczami, jak parki safari, delfinaria czy akrobacje lotni-cze, wszystko im jedno. Ciągle przebierają
się za halabard-ników z Tower albo za piechotę hanowerską i odgrywają bitwę pod Austerlitz. Ja
postanowiłem rozbudować zoo. Gdyby udało mi się wydobyć z rzeki twój samolot, wysta-wiłbym
go na pokaz jako atrakcję turystyczną. -Nie...
- Dlaczego? A może odsprzeda mi go twoja firma ubez-pieczeniowa?
-Nie ruszaj go!
- W porządku, Blake... - Zaskoczony gwałtownością w moim głosie, Stark chwycił mnie za rękę,
żebym się uspo-koił. - Oczywiście, zostawię samolot w spokoju. Niech rzeka uniesie maszynę do
morza. Wiem, co czujesz, Blake. Wlekliśmy się teraz wzdłuż środkowego przęsła mostu. W
oczach pulsowały mi setki świateł stopu, ponieważ kie-rowcy co chwila zatrzymywali się i ruszali
znowu. Mijali-śmy dźwigary na odległość wyciągniętej ręki, jadąc tak powoli, że mogłem policzyć
nity wystające spod łuszczącej się farby.
I tym razem nabrałem jednak pewności, że wcale nie poruszamy się naprzód. Nie tylko nie
zbliżaliśmy się do brzegu, na którym leżało Walton, ale byliśmy od niego da-lej niż przedtem.
Ciągnące się przed nami szeregi samo-chodów i autobusów przypominały gigantyczne pasy trans-
misyjne. Położony z tyłu brzeg Shepperton ze swoimi fir-mami żeglugowymi i przystaniami
wydawał się nie dalej niż pięćset jardów stąd.
Rzeka zakołysała się. Zabrakło mi tchu i opadłem na siedzenie, świadom napierających ze
wszystkich stron po-jazdów, poruszających się, lecz nieruchomych, a ponadto wyposażonych w
światła wysysające siły z moich oczu. Cze-kałem, aż złudzenie minie, uwięziony na metalowej
drodze długości jednej mili.
- Blake, poruszamy się! Wszystko jest w porządku!
Aleja wiedziałem swoje.
Gdy otwierałem drzwi, poczułem dłoń Starka na swoich zmiażdżonych piersiach. Odtrąciłem go
łokciem i wysko-czyłem z karawanu. Przesadziłem sięgającą bioder barier-kę, wypadłem na
chodnik i pobiegłem w dół, ku bezpiecz-nym brzegom Shepperton.
Pięć minut później, gdy zostawiłem rzekę daleko za sobą, siedziałem na ławce przy opustoszałych
kortach tenisowych. Pozbywszy się lęku, który dźwigałem na moście, zacząłem masować swoją
posiniaczoną klatkę piersiową. W każdym razie dowiedziałem się, że to nie Stark usiłował mnie
reani-mować - dłonie, które odcisnęły się na moich żebrach, były większe, równie duże i silne, jak
moje.
Podniosłem wzrok na umarłe wiązy, odległe ulice i domy. Z jakiejś przyczyny, znanej jedynie
najskrytszym zakamar-kom mojej głowy, zostałem uwięziony w tym nadrzecznym mieście, wokół
którego moje myśli zakreśliły ciasny krąg, wyznaczony na północy przez autostradę, a na
zachodzie i południu przez kręte koryto Tamizy. Przyglądałem się po-jazdom, ciągnącym w
kierunku Londynu, na wschód, i by-łem pewien, że gdybym próbował stąd wyjść tymi ostatni-mi
drzwiami, rysującymi się na horyzoncie, otwarłaby się przede mną ta sama, mdląca perspektywa.
Na korty weszły pod opieką matki dwie nastoletnie dziewczyny z rakietami w dłoniach.
Przypatrywały mi się czujnie, zaskoczone widokiem młodego księdza w butach tenisowych, który
najprawdopodobniej upił się mszalnym winem. Miałem ochotę spędzić popołudnie na grze w teni-
sa z tymi kobietami. Choć byłem całkowicie wyczerpany, owładnęła mną ta sama potężna, acz
niewybredna żądza seksualna, którą odczuwałem do wszystkich ludzi, jakich spotkałem w
Shepperton po wypadku: do Starka, niewido-mego dziecka, młodej lekarki, a nawet do księdza.
Wpatry-wałem się więc w matkę i córki w gorącej zadumie, jak gdyby były nagie, i to nie w moich,
lecz swoich własnych oczach. Pragnąłem uwieść je obietnicą spowiedzi, prowa-dzonej między
kolejnymi returnami z linii końcowej, pa-rzyć się z każdą z nich z osobna między wolejami, zagry-
wanymi w poprzek kortu i pokrywać je od tyłu, gdy będą kucać przy siatce.
Dlaczego uwięziłem sam siebie w Shepperton? Być może wciąż myślałem o tamtym pasażerze z
samolotu... Może był to mechanik, którego sterroryzowałem, porywając ces-snę, i teraz
nieświadomie nie chciałem opuścić miasteczka, nie wydobywszy najpierw jego ciała? Czy to nie
ten nie-znajomy pasażer próbował mnie zabić w ostatniej, rozpacz-liwej konwulsji? Wydawało mi
się, że przypominam sobie, jak zmagaliśmy się w zatopionym kokpicie cessny, kiedy jego dłonie
wyciskały mi powietrze z płuc, a jego usta za-kleszczyły się na moich ustach, ponieważ wysysał ze
mnie ostatnie tchnienie, żeby utrzymać się przy życiu jeszcze przez kilka chwil...
Kobiety przestały grać. Przyglądały mi się w milczeniu z piłkami w rękach niczym uśpione
manekiny. Po rozdartej ziemi u moich stóp i po unoszącym się w powietrzu pyle poznałem, że
przed chwilą odegrałem tę tytaniczną pod-wodną walkę, szamocząc się sam ze sobą na oczach
kobiet. Zirytowany dziwnymi spojrzeniami tenisistek, rzuciłem w ich kierunku jakąś wulgarną
obelgę i ruszyłem na przełaj przez park.
Słońce, przez cały dzień wiszące dokładnie nad rzeką jak zapomniany reflektor, znajdowało się
teraz nad wytwór-nią filmową na północny zachód od Shepperton. Listowie w parku sposępniało, a
światło zostało uwięzione pod drze-wami na kilka ostatnich godzin, nie mogąc znów nabrać sił.
Niedaleko, na niewielkiej łączce koło parku, skrytej za ścia-ną ciemnych rododendronów, bawiła
się trójka dzieci. Cięż-kie stopy Davida dudniły w trawie, Jamie pohukiwał dono-śnie, a niewidoma
Rachel wydawała żwawe, krótkie instruk-cje.
Przypomniawszy sobie o tej sympatycznej trójce, posta-nowiłem przyłączyć się do zabawy.
Rozepchnąłem rodo-dendrony i wydostałem się na łąkę, na wąski pas zapomnia-nej ziemi,
biegnący ku rzece wzdłuż małego strumienia. Przyglądałem się dzieciom, bawiącym się w
głębokiej tra-wie. Maszerowały gęsiego w swym wyimaginowanym świe-cie w kierunku klombu,
świeżo wykopanego w tajemnej altanie wśród drzew. Prowadził wesoły mongoł, a za nim szli
Rachel i Jamie z bukietami zwiędłych tulipanów. Przystanęli z powagą koło klombu. Rachel
uklękła, ba-dając rozkopaną ziemię swoimi prędkimi dłońmi, i złożyła tulipany wśród uciesznych
jaskrów i stokrotek. Dopiero wtedy pojąłem, że klomb jest w rzeczywistości grobem, a troje
upośledzonych dzieci odgrywa ceremonię pogrzebo-wą martwych tulipanów, które znalazły w
śmietniku straż-nika parkowego. Dzieci ułożyły także skromny krzyż z pa-tyków, przyozdobiony
kawałkami kolorowego szkła i srebr-nej cynfolii.
Wzruszony owym niewyszukanym rytuałem, wkroczy-łem do altanki. Zaniepokojone dzieci
odwróciły się do mnie. Rachel wrzuciła do grobu ostatni tulipan, a policzki ścią-gnęła jej bladość,
kiedy szukała po omacku rąk Davida. Zanim zdążyłem się odezwać, dzieci puściły się pędem
przez wysoką trawę, a Jamie znów zaczął pohukiwać, naśladując krzyk zaniepokojonego ptaka.
- Rachel!... Nie zrobię wara krzywdy! Jamie!... Dopiero wtedy zauważyłem, że razem z martwymi
kwia-tami dzieci zamierzały złożyć do grobu coś jeszcze. Był to drewniany krzyż, przypominający
schematyczny wizerunek samolotu, którego skrzydła i ogon Rachel, David i Jamie zaznaczyli białą
kredką.
Czy zatem dzieci grzebały mojącessnę?
Obejrzałem się na tajemną łąkę. Dzieci zniknęły. Po raz pierwszy ogarnęło mnie poczucie, że być
może umarłem. Ale tego popołudnia w opuszczonej altanie postanowi-łem dowieść, że jeśli
naprawdę zginąłem, jeżeli naprawdę utonąłem w skradzionym samolocie, to odtąd będę żył
wiecznie.
9
BARIERA RZEKI
- Czy umarłem?
Odezwałem się tak cicho do grobu, czekając na odpo-wiedź. Spojrzałem ze złością na rozpięty na
krzyżu samolot i duszące się rododendrony.
- Czy ja i umarłem, i oszalałem?
Dlaczego tak poruszyła mnie ta infantylna zabawa troj-ga upośledzonych dzieci? Strąciłem
kopniakiem kwiaty z grobu, rozepchnąłem zapylone liście i wróciłem do parku. Usidlone pod
drzewami światło skoczyło natychmiast ku mnie, uszczęśliwione, że znalazło coś żywego, czego
może się chwycić. Grało radośnie na klapach marynarki, poły-skując i tańcząc wokół moich
białych butów. Byłem pewien, że jednak nie umarłem. Zgniecione źdź-bła pod moimi stopami,
zmęczone światło, odbite od rzeki, skubiące trawę jelenie i szorstka kora uschłych wiązów prze-
konywały mnie, że wszystko to jest rzeczywistością, nie zaś wymysłem umierającego człowieka,
uwięzionego w zato-pionym samolocie. Wiedziałem, że nie straciłem przytom-ności ani na chwilę.
Wydostałem się z maszyny, zanim za-tonęła, i przypomniałem sobie, że stałem między skrzydła-
mi, kiedy woda wirowała wokół moich stóp. Wolnym krokiem ruszyłem w stronę rzeki,
wymachując ramionami, żeby odpędzić światło, napierające na mnie ni-czym tłum
rozentuzjazmowanych klakierów. Przeczucie katastrofy było odbiciem obawy, że wymyśliłem
wszystko, co mnie otacza - miasteczko, drzewa, domy, plamy od tra-wy na piętach Miriam St.
Cloud - a nawet samego siebie. Teraz żyłem, czy jednak nie umarłem kiedyś przedtem? Jeśli
przebywałem uwięziony w samolocie przez jedena-ście minut, dlaczego nikt nie przyszedł mi z
pomocą? Grupka inteligentnych ludzi, wśród których znajdowała się lekar-ka, zastygła nieruchomo
na brzegu rzeki, jak gdybym wyłą-czył bieg ich czasu, dopóki nie wydostałem się z cessny.
Pamiętałem, że leżałem na wilgotnej trawie, a moją pierś miażdżyła para nieznajomych rąk. Czy
moje serce przesta-ło na chwilę bić, przekazując wyczerpanemu mózgowi wi-zję śmierci, z którą z
takim skutkiem igrało tych troje dzie-ci?
Nie byłem martwy. Stałem na brzegu, patrząc na spo-kojne wody i niezmącone, popołudniowe
światło. Wsze-dłem na piasek i zepchnąłem do strumienia niewielką łód-ką, którą ktoś wciągnął na
plażę, a potem rzuciłem cumę, włożyłem wiosła w dulki i wypłynąłem na milczącą wodę. Chłodna
fala ociekała światłem, maskującym czerń toni pod powierzchnią. Parłem pod prąd, zbliżając się do
tudo-riańskiej rezydencji St. Cloudów. Rzeka bębniła o łódkę, pobrzękując o dziobnicę, jak gdyby
pilnie przeliczała pie-niądze.
Znajdowałem się na środku Tamizy. Niżej, pod opalizu-jącą powierzchnią, zobaczyłem białego
ducha cessny. Odło-żyłem szybko wiosła i chwyciłem brzeg burty. Samolot spo-czywał na dnie w
odległości dwudziestu stóp ode mnie. Osiadł równo na podwoziu, jak gdyby parkując w jakimś
podwodnym hangarze. Drzwi do kabiny pilota były otwar-te. Kołysał je prąd. Zdumiała mnie
ogromna rozpiętość skrzydeł samolotu, wyglądających jak wyciągnięte płetwy olbrzymiej
płaszczki.
Wokół cessny roiła się ławica srebrnych ryb, śmigają-cych tu i tam wzdłuż skrzydeł i kadłuba.
Światło, odbite od ich nakrapianych ciał, rozjaśniło kokpit, odsłaniając na chwi-lę postać martwego
mężczyzny, siedzącego przy sterach. Wiosłowałem ręką, wychylony przez burtę, dotykając wody
ustami i brodą, gotów wypić kwas mojej własnej śmierci. Kokpit leżał dwanaście stóp pode mną, a
wodniste słońce rozświetlało go co kilka chwil. Falujące cienie kła-dły się na pulpit sterowniczy i
podłogę kokpitu. Znów zobaczyłem za sterami ciemną postać - był to mój własny cień, padający
na dno przez powierzchnię wody! Wyczerpany, usiadłem w łódce między wiosłami, zwró-cony w
stronę łąki, na której bydło spokojnie skubało wy-soką trawę. Brzeg leżał zaledwie o kilka pchnięć
wioseł dalej, wdzięcząc się łagodnymi treskami płaczących wierzb. Tu chciałem zejść na ląd.
Teraz, kiedy udało mi się potwier-dzić, że byłem w maszynie sam, mogłem na zawsze opu-ścić
Shepperton. Pomyślałem, że wędrówka przez cichą łąkę wśród szczęśliwych krów odświeży mnie
przed powrotem na lotnisko.
Chłodząc dłonie w wodzie, powiosłowałem do brzegu. Rzeka uwijała się wokół łódki, rojąc się
tysiącami rozma-itych cząsteczek, formami hydrowatymi i ameboidalnymi, okruchami owadów i
niewielkich roślin, maleńkimi algami i jakimiś stworzeniami, zaopatrzonymi w rzęski. Obłoki
wodnego kurzu wirowały wokół moich palców, na progu życia, gdzie formy ożywione i
nieożywione tworzyły nie-przerwane widmo, opasujące mnie swoimi tęczami. Zaczerpnąłem
dłonią wody, wystawiłem ją pod słońce i przypatrzyłem się bacznie gnijącym cząsteczkom. Tłoczy-
ły się w ruchliwej cieczy niby rozemocjonowani wierni w miniaturowej katedrze. Chciałem
skurczyć się w pyłek, dać nura do stawu, który trzymałem w swoich cyklopich dło-niach, i unieść
te zacieki światła ku miejscom, gdzie z roz-mowy pyłu rodziło się samo życie.
Nie spoglądając ku górze czekałem, aż dinghy osiądzie na brzegu. Gdy z moich dłoni spłynęły
ostatnie krople wody, podniosłem wzrok na przeciwległy brzeg. Otaczał mnie ogromny grzbiet
otwartej rzeki, jak srebr-ny pokład Mississippi, której brzegi tworzyły odległy hory-zont. Brzeg
Shepperton zasłaniał wąski pas drzew, toteż z trudem rozpoznałem drewniany częściowo fronton
tudoriań-skiej rezydencji. Na murawie stały maleńkie postaci, o twa-rzach niewiele większych niż
blednące punkciki światła. Zdecydowałem przepłynąć na drugi brzeg bez względu na to, jakie
ułudy niepokoiły mój mózg, chwyciłem więc wiosła i mocno odbiłem od brzegu. Woda wokół
dinghy wezbrała i poczułem, że łódka posuwa się naprzód. Spoj-rzałem przez ramię na oddalające
się wybrzeże Walton, ale wiosłowałem dalej bez przerwy. Znów otworzyły mi się ranki na
obtartych knykciach, byłem jednak pewien, że je-śli będę wiosłował, przełamię barierę, którą
opasał mnie mój własny mózg. Dodało mi to otuchy - czułem się jak Kolumb, podnoszący na
duchu pozbawioną wiary załogę, albo jak Pizarro, żeglujący w górę milczącej, sennej Ama-zonki.
Ręce ześlizgnęły mi się z zakrwawionych wioseł. Wsta-łem, samotny w tym wszechświecie wody,
i płynąłem da-lej, używając już tylko jednego pióra. Obie linie brzegowe zniknęły gdzieś poniżej
horyzontu. Z dłoni ściekała mi krew, znacząc plamami wodę. Zakrzepłe grudki odpływały długą
wstęgą w dal, niczym proporce, uświęcające moją home-rycką podróż.
Światło zaczęło przygasać. Zmęczyłem się i cisnąłem wiosło na dno łódki. Zachodzące słońce
sięgnęło horyzon-tu, a czyste dotąd powietrze stało się mętne i nieprzezro-czyste. Nad znaczoną
wstęgami krwi wodą unosiły się wą-tłe obłoczki, jak gdyby z mojej krwi i tchnienia mojego tru-du
miały wylęgnąć się za chwilę jakieś dziwne ptaki mor-skie, przypominające chimery, które będą
karmić się łap-czywie moim ciałem.
Porzuciłem zamiar przepłynięcia rzeki, ale wziąłem się znów do wioseł, ruszając w długą drogę
powrotną na brzeg Shepperton. Uschłe wiązy popędziły ku mnie, powstając na brzegu, jak gdyby
wynosiły je w górę jakieś olbrzymie windy. Ogon samolotu znów zaczął nadawać sygnały, gdy nad
wodą pojawiła się tudoriańska rezydencja. Kiedy po raz ostatni pociągnąłem wiosłami, plaży
dosięgło także zbo-cze trawnika.
Byłem dziesięć stóp od brzegu. W zapadającym zmierz-chu stały na trawie Miriam St. Cloud i jej
matka - blade lampki ich twarzy stykały się, jak gdyby mogły mi posłu-żyć jako świetlna boja.
Kiedy wyszedłem na brzeg, potyka-jąc się na mokrym piasku, zeszły na plażę i wzięły mnie pod
ręce. Zapach ich ciał kładł się ciężką wonnością nad ciemnymi kwiatami.
- Blake, stój spokojnie. Możesz się na nas oprzeć, jeste-śmy tu naprawdę.
Miriam przemyła mi zakrwawione kostki. Przybrała świadomie beznamiętny wyraz twarzy lekarza
opatrujące-go dziecko, które świadomie naraziło się na niebezpieczeń-stwo. Widziałem, że usiłuje
się ode mnie oderwać i zamknąć drzwi swoich uczuć na wypadek, gdybym zapragnął uczy-nić ją
częścią mojego koszmaru.
Pani St. Cloud poprowadziła mnie w kierunku domu. Spodziewałem się, że obsypie mnie
wyzwiskami, toteż zdzi-wiła mnie jej delikatność. Cała wcześniejsza wrogość tej kobiety zniknęła.
Teraz pani St. Cloud obejmowała mnie ciepłymi ramionami, pewną dłonią podtrzymując mi głowę
na ramieniu, jak gdyby pocieszała swojego małego synka. Czy obserwowały mnie przez cały
wieczór, gdy samot-nie, niczym dzieciak bawiący się w Kolumba, wiosłowa-łem rozpaczliwie
zaledwie kilka kroków od miejsca, w któ-rym teraz stały?
-Wszystko gotowe, Blake - powiedziałapani St. Cloud. - Przygotowałyśmy dla ciebie pokój. A
teraz chcemy, że-byś dla nas zasnął.
10
WIECZÓR PTAKÓW
Tego wieczora, gdy spałem już w głównej sypialni rezy-dencji St. Cloudów, przeżyłem po raz
pierwszy coś, co wte-dy wydawało mi się snem.
Leciałem po nocnym niebie, ponad miastem, w którym rozpoznałem Shepperton. Niżej ciągnął się
srebrzysty grzbiet rzeki; jej długie, podwójne zakole obejmowało przystanie i sklepy ze sprzętem
żeglarskim, tudoriańskąrezydencję oraz pomost wesołego miasteczka z diabelskim kołem. Posuwa-
łem się kursem południowym, którym wcześniej, tamtego dnia, leciałem małą cessną. Minąłem
wytwórnię filmową, gdzie przysiadły w trawie stare samoloty, a potem wysoki nasyp nad
autostradą. W świetle księżyca jej betonowa na-wierzchnia tworzyła jakby nieskończony, pełen
wyczeki-wania pas startowy. Za zasuniętymi zasłonami w oknach spali mieszkańcy miasteczka.
Ich śniące umysły podtrzymywały mnie w locie. Sunąc nad głowami tych ludzi, zrozumiałem, że
nie lecę jak pilot w samolocie, lecz fruwam niby kondor, ptak do-brej wróżby, i pojąłem, że nie
śpię już w sypialni rezydencji St. Cloudów. Choć wiedziałem, że posiadam ludzki mózg i cieszę się
wirującym powietrzem oraz przypominającymi piki gałęziami uschłych wiązów jak żaden inny
ptak, uświa-domiłem sobie, że przybrałem teraz postać ptaka, płynąc majestatycznie poprzez zimne
powietrze. Widziałem olbrzy-mie skrzydła, ząbkowane rzędy białych jak lód piór, i czu-łem
potężne mięśnie swoich piersi. Czesałem niebo szpo-nami wielkiego drapieżnika. Otulało mnie
szorstkie upie-rzenie, wydzielające cierpki odór, nieprzypominający za-pachu ssaka, a ja
smakowałem te wstrętne kręgi zwierzęcej woni, plamiące nocne powietrze. Nie byłem wdzięcznym
stworzeniem latającym, lecz zawadiackim kondorem, któ-rego stek odchodowy pokrywały grudki
ekskrementów i na-sienia. Byłem gotów kopulować z wiatrem. Moje okrzyki przecinały
rozpędzone powietrze. Okrą-żyłem tudoriańską rezydencję, a szybując pod oknami sy-pialni,
zobaczyłem puste łóżko i odrzuconą kołdrę, jak gdyby jakaś obłąkana istota mocowała się ze
swoimi niezgrabny-mi skrzydłami, chcąc się oswobodzić. Skręciłem raptownie nad trawnik, goniąc
wśród klombów swój oświetlony księ-życową poświatą cień, a potem musnąłem pazurami po-
wierzchnię wody, wzniecając nad zatopioną cessną dwa pióropusze oślepiającej mgiełki.
Chciałem, żeby śpiący mieszkańcy przyłączyli się do mnie, leciałem więc nad milczącymi domami,
krzycząc w okna. Na dachówkach salonu fryzjerskiego przysiadła bia-ła postać. Jedno jej skrzydło
sięgnęło nieśmiało powietrza, gdy zwany lirogonem ptak wyzwolił się wreszcie z uśpio-nego
umysłu jakiejś starej panny w średnim wieku, leżącej w sypialni poniżej. Krążyłem nad nią,
zachęcając delikatne stworzenie, by zaufało powietrzu. Po drugiej stronie drogi do Londynu, nad
sklepem rzeźniczym, wspinały się z tru-dem po stromym dachu dwa sokoły. Samiec próbował
skrzy-deł - był to wolny duch dobrodusznego kupca, śpiącego w głębokim, dwuosobowym łóżku
nad nocnym sklepem, ob-wieszonym połciami wołowego i wieprzowego mięsa. Jego żona już się
uwolniła. Stąpała dumnie po dachu, skwapli-wie badając dziobem zapachy powietrza nocy.
Chciałem ich zachęcić, by ruszyli za mną, latałem więc w górę i w dół oświetlonej księżycem
ulicy, przywołując z cicha pierwszych towarzyszy, których wyrwałem ze snu. Lirogon pierwszy
rozwinął bojaźliwie skrzydła i skoczył w noc. Zaczął spadać w leżący w dole ogród i omal nie na-
dział się na antenę telewizyjną, gdy nagle znalazł oparcie w powietrzu i wzleciał w górę, ku mnie.
Aleja nie byłem jesz-cze gotów, by parzyć się z nim na wietrze. W całym Shepperton na dachach
domów pojawiały się ptaki, wywabione moimi krzykami z uśpionych umysłów spoczywających
niżej ludzi - strojnych we wspaniałe noc-ne pióra mężów, żon i rodziców z podekscytowanymi pi-
sklętami, gotowymi wzbić się z nimi w powietrze. Szybu-jąc w górze, słyszałem ich niecierpliwe
okrzyki i czułem uderzenia skrzydeł, gdy wznosili się wyżej. Gęsta spirala latających kształtów
wzbiła się w noc jak rosnąca karuzela rozbudzonych śpiochów. Para łabędzi krzykliwych wlecia-ła
z mieszkania nad supermarketem, sekretarze wyfruwały z bungalowów nad wytwórnią filmową,
złote orły z wiel-kich willi nad rzeką, a stado jemiołuszek i wróbli z namio-tów, które skauci rozbili
przy autostradzie. Leciałem przez park ku rzece, ciągnąc za sobą całą cze-redę ptaków. Nocne
powietrze zbielało tysiącami latających istot, kiedy wspólnie zatoczyliśmy koło nad rezydencją.
Miriam St. Cloud spała w swojej sypialni, nic nie wiedząc o niecierpliwych zalotnikach, których jej
sprowadziłem. Wołając do niej, szybowałem tam i powrotem nad ciem-nym ogrodem w nadziei,
że zbudzę ją ze snu. Chciałem, żebyśmy wszyscy parzyli się z nią na wiet-rze.
Nocne powietrze wokół mnie zgęstniało od rozpychają-cych się i rozwrzeszczanych ptaków. Żądza
przepełniała ogromne stado, oszalałe na punkcie tej uśpionej młodej kobiety. Czułem, że ich dzioby
i szpony szarpią mi skrzy-dła, jak gdyby ptaki chciały stopić się w jedno z moim pie-rzastym
ciałem i dzielić ze mną śpiące ciało Miriam St. Cloud. Ich skrzydła biły powietrze, odbierając mi
dech, i zacząłem się dusić w próżni piór.
Nie mogąc dłużej trzymać się nieba, opadłem ku pomo-stowi wesołego miasteczka, wyzwalając się
siłą z tornada wrzeszczących ptaków. Wyczerpany, dotarłem do wieży kościoła i wylądowałem na
dachu. Kiedy składałem skrzy-dła, uświadomiłem sobie, jak ogromny był ciężar mojego ciała i
wielkich, upierzonych ramion, które gniotły mi pierś i ciągnęły z powrotem w stronę snu.
Wyższe tabliczki dachówek osunęły się pod moimi szpo-nami. Nie mogąc rozwinąć skrzydeł,
runąłem w ciemną przestrzeń i spadłem na plecy, na wyłożoną kaflami posadzkę jakiegoś
niewielkiego pomieszczenia.
Leżałem wycieńczony między moimi własnymi, niepo-radnymi skrzydłami. Wokół stały stoły, na
nich zaś leżały częściowo rozczłonkowane szkielety dziwacznych istot. Przy mikroskopie, na
pochyłym blacie biurka, ujrzałem coś, co przypominało szkielet skrzydlatego człowieka. Wycią-gał
swe długie ręce, jak gdyby chciał mnie chwycić i unieść hen, ku nekropolii wiatru.
11
PANI ST. CLOUD
Kiedy się obudziłem, poczułem czyjeś usta, przyciśnię-te lekko do moich warg, i dłoń, która
pieściła mi pierś. Po-kój zalewało nadrzeczne światło. Wpadało do wnętrza przez wysokie okna,
naprzeciwko których stało łóżko. Poranne słońce przewędrowało już podmokłą łąkę i gniewnie
wpa-trywało się we mnie, jak gdyby usiłowało obudzić mnie już od świtu.
Usiadłszy, zauważyłem, że spod okna przygląda mi się spokojnie pani St. Cloud. Stała w tym
samym miejscu, gdzie ujrzałem japo raz pierwszy po wypadku cessny. Podniosła rękę ku
brokatowym zasłonom, ale jej zdenerwowanie znik-nęło i teraz wyglądała raczej na starszą, ale
wciąż sprawną siostrę swojej córki. Czy to ona mnie całowała, gdy spa-łem?
J.G. BALLARD Fabryka bezkresnych snów Urodzony w 1930 roku w Szanghaju pisarz angielski, zaliczany do klasyków współczesnej literatury światowej. Ma w swoim dorobku ponad dwadzieścia powieści i zbiorów opowiadań. W Polsce jest znany między innymi z powieści Wyspa (Czytelnik, 1982), Imperium słońca (Czytelnik, 1990; książka sfilmowana przez Stevena Spielberga w 1988 r.), Delikatność kobiet (Alfa, 1996), Kraksa (Amber, 1997), Zatopiony świat (Rachocki i S-ka, 1998), Wieżowiec (Rachocki i S-ka, 2000) oraz wyboru opowiadań Ogród czasu (Wydawnictwo Literackie, 1983). J.G. BALLARD FABRYKA BEZKRESNYCH SNÓW Przełożył Maciej Swierkocki 1 PRZYLOT HELIKOPTERÓW Przede wszystkim, dlaczego w ogóle ukradłem ten sa-molot? Czy gdybym wiedział, że zaledwie dziesięć minut po starcie z londyńskiego lotniska płonąca maszyna spadnie do Tamizy, wgramoliłbym się mimo wszystko do kokpitu? Być może już wtedy żywiłem niejasne przeczucia tych dzi-wacznych zdarzeń, które miały nastąpić kilka godzin po moim ocaleniu. A teraz stoję w centrum wyludnionego, nadrzecznego miasteczka. Widzę, jak mój poszarpany kombinezon lotni-czy odbija się w szybach pobliskiego supermarketu, i do-skonale pamiętam moment, kiedy wszedłem do niestrzeżo-nego hangaru na lotnisku. Siedem dni temu umysł miałem tak chłodny i sprężony, jak jego stalowy dach nad moją gło-wą. Zapinając pasy w fotelu pilota, wiedziałem, że wszyst-kie niepowodzenia i falstarty, jakie spotkały mnie w życiu, ustępują nareszcie najprostszej, a zarazem najbardziej ta-jemniczej ze wszystkich czynności - lataniu! Nad wytwórnią filmową krążą helikoptery. Wkrótce w centrum handlowym wylądują policjanci, którzy na pewno chcą mnie przesłuchać w sprawie zniknięcia całej ludności Shepperton. Chciałbym widzieć ich zdumienie, gdy się do-wiedzą, w jak niezwykły sposób odmieniłem to spokojne miasto. Spłoszone głosem helikopterów ptaki wzbijają się w po-wietrze i wiem, że pora już ruszać. Ptaki pochodzą ze wszyst-kich zakątków globu i otaczają mnie całymi tysiącami - są wśród nich flamingi, fregaty, sokoły i dalekomorskie alba-trosy, jak gdyby uciekły z ptaszarni dobrze zaopatrzonego zoo. Przysiadają na portyku stacji benzynowej i walczą o miejsce na ciepłych dachach porzuconych aut. Kiedy opie-ram się o skrzynkę pocztową, by obciągnąć poszarpany kom- binezon lotniczy, harpiowata orlica, strzegąca listów, które nigdy nie opuszczą tej skrzynki, rzuca się na moje ręce, jakby zapomniała, kim jestem, i chciała przyjrzeć się bliżej sa-motnemu pilotowi, który spokojnie zstąpił z wiatrem na opuszczone ulice. Cały pasaż handlowy wypełniają barba- rzyńsko upierzone kakadu, ary i szkarłatne ibisy, tworząc jakby żywy tren, którym mam ochotę
przewiązać się w pa-sie. W ciągu kilku ostatnich chwil, kiedy sprawdzałem, czy nie zostawiłem sobie żadnego z moich bliźnich, centrum Shepperton zmieniło się w spektakularną ptasiarnię, w ol- brzymi rezerwat powietrzny, rządzony przez kondory. I tylko kondory zostaną ze mną aż do samego końca. Dwa z tych wielkich sępów przyglądają mi się z betonowe-go dachu samochodowego parkingu. Koniuszki ich skrzy-deł kryją plamy grzybicy, a między pazurami lśni ropa gni-jących ciał, niczym rozkładające się złoto w szponach pra-cowitego finansisty. Podobnie jak inne ptaki, sprawiają wra-żenie, że w każdej chwili mogą mnie zaatakować, rozdraż-nione hukiem helikopterów i świeżo zabliźnioną raną na mojej piersi. Pomimo takich małomiasteczkowych facecji wolałbym zostać tu dłużej i dojść do ładu z tym, co mi się przydarzy-ło, a także pogodzić się z ważnymi dla nas wszystkich kon-sekwencjami, sięgającymi daleko poza granice tego mia-steczka, położonego piętnaście mil na zachód od Londynu. Ulice wokół mnie milczą, zalane popołudniowym światłem. Przy furtkach ogrodowych leżą zabawki, porzucone w po-śpiechu przez dzieci, gdy uciekały stąd godzinę temu, a je-den z moich bliźnich zapomniał zakręcić trawnikowy spry-skiwacz, który obraca się teraz niezmordowanie, tworząc ciąg niepokalanych tęcz nad ozdobnym stawem na skraju ogrodu, jak gdyby chciał schwytać w swą pętlę jakąś wid-mową rybę i wyciągnąć ją z głębi. -Pani St. Cloud!... Ojcze Wingate!...-Już za nimi tęsk-nię: za wdową, która próbowała finansować moją szkołę latania, i za księdzem, który znalazł moje kości w korycie rzeki. - Miriam!... Doktor Miriam!... - To młoda lekarka, któ-ra mnie reanimowała, gdy omal nie utonąłem. Ale wszyscy mnie już opuścili. Skinąłem na ptaki, by podążały za mną, i ruszyłem naprzód przez pasaż. Na nad-rzecznej plaży jest kryjówka, gdzie będę mógł przeczekać, dopóki helikoptery nie odlecą. Spojrzałem po raz ostatni ku jaskrawej, tropikalnej roślinności, tworzącej na tle nieba jedyny w swoim rodzaju profil miasta Shepperton. Dach supermarketu i stacji benzynowej pokrywają gęsto orchi-dee i paprocie, na wystawie sklepu z artykułami metalowy-mi i w oknie wypożyczalni telewizorów pienią się karłowa-te palmy o ząbkowanych liściach, a stateczne niegdyś ogro-dy porastają mangowce i magnolie, zmieniając ciche mia-steczko, w którym rozbiłem się zaledwie tydzień temu, w zaułek jakiegoś zaginionego miasta w Amazonii. Helikoptery nadlatują bliżej. Klekoczą tam i z powro-tem nad wyludnionymi ulicami wokół wytwórni filmów. Załogi przez lornetki przypatrują się uważnie pustym do-mom. Chociaż mieszkańcy miasteczka już odeszli, wciąż czuję ich obecność w moim ciele. W szybie wystawowej sklepu z akcesoriami elektrycznymi widzę, że moja skóra lśni jak skóra archanioła, rozświetlona snami wszystkich tutejszych gospodyń domowych, sekretarek, aktorów i ka-sjerów bankowych, którzy śpią we mnie, bezpieczni w sy-pialnych salach moich kości. Przy wejściu do parku stoją pomniki, które wznieśli dla mnie ci ludzie, nim wyruszyli w swój ostatni lot. Z dobro-duszną ironią zbudowali mi kapliczki w formie miniaturo-wych piramid ze zmywarek do naczyń i telewizorów, a z gramofonów wznieśli kioski, przyozdobione słonecznika- mi, dyniami i nektarynkami. Były to najwłaściwsze przed-mioty, jakie mogli znaleźć mieszkańcy przedmieść Londy-nu, by uświęcić swoje uczucia do mnie, a każda taka kon-strukcja zawiera strzęp mojego kombinezonu albo jakąś małą część samolotu - pamiątki wspólnych lotów po niebie nad Shepperton i po napędzanej ludzkimi siłami maszynie, o zbudowaniu której marzyłem całe życie, a którą oni po-mogli mi skonstruować. Jeden z helikopterów znajduje się tuż za mną. Wykonu-je niepewne okrążenie nad centrum miasteczka. Pilot i na-wigator spostrzegli już moją skórę, połyskującą między drze-wami. Choć są bardzo przejęci, równie dobrze mogliby porzucić maszynę w powietrzu. Wkrótce nie zdołają zli- czyć opuszczonych miast. Wzdłuż doliny Tamizy, w całej Europie i obu Amerykach, w Azji i w Afryce opustoszeją dziesiątki tysięcy miasteczek podobnych do tego, gdy lu-dzie zgromadzą się, by odbyć swój pierwszy, napędzany człowieczą mocą lot.
Teraz już wiem, że tamte ciche, porośnięte szpalerami drzew drogi to pasy startowe, które czekają, aż wzbijemy się w niebo, którego poszukiwałem przed siedmioma dnia-mi, wkraczając lekkim samolotem w przestrzeń powietrz-ną tego małego miasteczka nad Tamizą. Tu mój samolot spadł, a ja uszedłem zarówno śmierci, jak i życiu. 2 KRADNĘ SAMOLOT Zeszłego roku nawiedzały mnie sny o lataniu. Przez całe lato sprzątałem samoloty na londyńskim lot-nisku. Mimo ciągłego hałasu i milionów turystów, wcho-dzących i wychodzących z budynków terminali, byłem zu-pełnie sam. Otaczały mnie parkujące wokół odrzutowce, a ja chodziłem z odkurzaczem wśród rzędów pustych foteli, usuwając podróżne śmieci, resztki posiłków, niewykorzy-stane środki uspokajające i antykoncepcyjne, a także wspo-mnienia przylotów i odlotów, które przywodziły mi na myśl wszystkie moje nieudane próby osiągnięcia w życiu czego- kolwiek. Mając dwadzieścia pięć lat zrozumiałem, że ostatnie dziesięć lat mojego życia to strefa lawinowa. Jakikolwiek wytyczyłbym sobie kurs, jakkolwiek uważnie usiłowałbym iść za kolejnym wskazaniem strzałki kompasu, wpadałem od razu na najbliższy mur. Nie wiedzieć czemu czułem, że nawet będąc sobą, odgrywam jedynie rolę, która powinna przypaść w udziale komuś innemu. Natomiast zakamarków jakiejś niewidzialnej rzeczywistości dotykałem tylko dlate-go, że kompulsywnie wcielałem się w inne postaci. Naj-częściej przebierałem się za pilota, wkładając biały kombi-nezon lotniczy, który znalazłem w szafce. Nim ukończyłem siedemnaście lat, wyrzucono mnie z przynajmniej sześciu szkół. Zawsze byłem leniwy i agre-sywny, a także skłonny uważać świat dorosłych za coś w rodzaju nudnej konspiracji, z którą nie chciałem mieć nic wspólnego. W dzieciństwie doznałem obrażeń w wypadku samochodowym, w którym zginęła moja matka, i odtąd mój lewy bark wystawał nieco ku górze, a ja, wyolbrzymiwszy wkrótce tę cechę, nadałem jej znamię bojowego zuchwal-stwa. Koledzy szkolni małpowali mnie, ale nie zwracałem na nich uwagi. Uważałem się za przedstawiciela nowego gatunku uskrzydlonego człowieka. Pamiętałem o wygwiz-danym przez tłum albatrosie Baudelaire’a i o tym, że ptak nie mógł chodzić wyłącznie ze względu na ciężar swoich skrzydeł. Wszystko pobudzało moją wyobraźnię na najdziwniej-sze sposoby, a w bibliotece szkolnej, dzięki nadgorliwemu nauczycielowi biologii, odkryłem prawdziwe bogactwo roz-maitych dewiacyjnych możliwości. Na przykład w słowni-ku antropologicznym znalazłem pewien cudaczny, choć wzruszający, rytuał płodności, podczas którego członkowie aborygeńskiej wspólnoty kopią dół na pustyni i kolejno kopulują z ziemią. Poruszony do głębi tą wizją, błąkałem się tu i tam jak otumaniony, a kiedyś o północy usiłowałem osiągnąć orgazm podczas stosunku z ukochanym przez wszystkich szkolnym boiskiem do krykieta. Znaleziono mnie w blasku latarek, pijanego, na zgwałconej murawie, w oto-czeniu butelek po piwie. Dziwne, ale mnie to zdarzenie wydało się znacznie mniej osobliwe niż zdjętemu zgrozą dyrektorowi szkoły. Wydalili mnie ze szkoły, czym się właściwie w ogóle nie przejąłem. Wkroczywszy w wiek dojrzewania, byłem już pewien, że któregoś dnia osiągnę coś nadzwyczajnego, czym zadziwię nawet samego siebie. Znałem moc moich snów. Po śmierci matki wychowywała mnie czasem jej mieszkająca w Toronto siostra, czasem zaś mój ojciec, po-chłonięty swoją praktyką lekarską wzięty chirurg okulista, który nigdy mnie właściwie nie uznał. Prawdę mówiąc, spę-dzałem tyle czasu na pokładach transatlantyckich odrzutow-ców, że cała moja formalna edukacja sprowadzała się do wyświetlanych podczas lotu filmów. Po roku spędzonym na Uniwersytecie Londyńskim wy-rzucili mnie z akademii medycznej - gdy pewnego razu roz-cinałem w laboratorium anatomicznym klatkę piersiową, nabrałem nieoczekiwanie przekonania, że w zwłokach wciąż tli się życie. Sterroryzowałem słabszego kolegę
studenta, żeby pomógł mi oprowadzić trupa po laboratorium i spró-bował przywrócić go do życia. Wciąż jestem poniekąd pe-wien, że mogło się nam udać. Nigdy nie byłem przywiązany do ojca i wyobrażałem sobie często, że mój prawdziwy rodziciel to jeden z pierw-szych amerykańskich astronautów, że zostałem poczęty z nasienia dojrzałego w przestrzeni międzygwiezdnej i że je-stem istotą mesjaniczną, przeszczepioną niejako w łono matki z ciężarnego kosmosu. Gdy ojciec mnie wydziedzi-czył, zacząłem chaotyczny i bardzo stromy slalom. Odrzu-cony pilot najemnik, niespełniony nowicjusz u jezuitów, niewy dawany autor utworów pornograficznych (spędziłem niejeden podniecający weekend, wykręcając numery pu- stych biur w całym Londynie i dyktując automatycznym se-kretarkom swoje niezwykłe fantazje seksualne, które nicze-go niepodejrzewające maszynistki przepisywały potem swo-im szefom) - a jednak mimo wszystkich niepowodzeń ży-wiłem nadal niezachwianą wiarę w siebie: mesjasza, po- zbawionego jeszcze przesłania, który pewnego dnia ułoży jednak jakąś niespotykaną tożsamość z kawałków wybra-kowanej układanki. Przez pół roku pracowałem w awiarium w londyńskim zoo. Ptaki doprowadzały mnie do szału swym nieustannym ćwierkaniem i świergoleniem, ale nauczyłem się od nich bardzo wiele, a moja obsesja latania dzięki sile własnych mięśni zaczęła się właśnie wtedy. Raz aresztowała mnie po- licja, ponieważ zbytnio hałasowałem w pobliżu zoo, na placu zabaw dla dzieci, gdzie spędzałem większość wolnego cza-su. Pewnego deszczowego popołudnia na pięć minut za-władnął mną kompleks Szczurołapa* i naprawdę uwierzy-łem, że zdołam poprowadzić dwadzieścioro dzieci, ich zdu-mione matki, kilka przebiegających nieopodal psów, a na-wet ociekające wodą kwiaty do jakiegoś raju, który - o ile tylko udałoby mi się go odnaleźć - leżał nie dalej niż kilka-set jardów stąd. Przed gmachem sądu, w którym zostałem uniewinniony przez sympatycznego sędziego, zaprzyjaźniłem się z byłą stewardessą, pracującąjako barmanka w hotelu na londyń-skim lotnisku , a skazaną niedawno za uprawianie nierządu w pobliżu Terminalu Lotniczego Zachodniego Londynu. Była to ognista i miła dziewczyna, znająca mnóstwo nie-zwykłych opowieści na temat życia seksualnego na mię-dzynarodowych lotniskach. Poruszony jej wizjami, oświad-czyłem się bezzwłocznie i zamieszkałem u niej, w pobliżu lotniska Heathrow. Byłem już opętany ideą budowy samo-lotu napędzanego siłą ludzkich mięśni. Planowałem pierw-szy przelot dookoła świata, wyobrażając sobie, że jestem Lindberghiem i Saint-Exuperym lotów taką maszyną. Co-dziennie chodziłem na lotnisko, żeby obserwować samolo-* Szczurołap - według niemieckiej legendy, Szczurołap z Hameln najpierw wywabił z miasta szczury, grając na fujarce, a potem, po-nieważ rajcy nie spłacili należności, wyprowadził z miasta dzieci do jaskini, która się za nimi zamknęła (przyp. tłum.) ty, wzbijające się pod niebo z tysiącami pasażerów na po-kładach. Ogarniała mnie zazdrość, że ich na wskroś zwy-czajne życie pokrzyżował ten niewiarygodny sen o locie. Sny o lataniu nawiedzały mnie teraz coraz częściej. Po kilku tygodniach przebywania na tarasie widokowym zna-lazłem pracą jako czyściciel samolotów. W południowej czę-ści lotniska znajdował się teren przeznaczony dla lekkich maszyn. Cały wolny czas spędzałem w hangarach parkin-gowych, siedząc za sterami zniszczonych wiatrem, ale ele-ganckich samolotów, przypominających skomplikowane symbole, które otwierały w moim mózgu wszelkie możli-we zamki. Któregoś dnia zaakceptowałem logiką moich snów i postanowiłem wystartować sam. Tak rozpoczęło się moje prawdziwe życie. Jednak bez względu na kierujące mną wtedy pobudki, to, co wydarzyło się owego ranka, zaniepokoiło mnie do głębi. Przypatrując się mojej narzeczonej, która ubierała się w sypialni, poczułem nagłą potrzebę wzięcia jej w ramio-na. Służbowy strój dziewczyny ozdobiony był motywami lotniczymi i zawsze lubiłem patrzeć, jak zakłada ten grote- skowy kostium. Ale kiedy przygarnąłem ją do piersi, zro-zumiałem, że nie powoduje mną uczucie dla niej, lecz chęć zgruchotania jej istnienia. Dosłownie. Pamiętam, że pod nogi spadła nam lampka nocna, którą dziewczyna strąciła, młócąc powietrze ręką. Biła mnie po twarzy zaciśniętymi pięściami, a ja stałem przy łóżku, przyciskając ją do piersi i dusząc. Dopiero kiedy osunęła się na
ziemię u moich stóp, pojąłem, że o mało jej nie zabiłem, w najmniejszym stop-niu nie odczuwając jednak nienawiści czy złości. Później, gdy siedziałem już w kokpicie cessny, podeks-cytowany pokasływaniem silnika, zanim z hukiem ożył, dotarło do mnie, że nie zamierzałem jej skrzywdzić, jedno-cześnie jednak przypomniałem sobie niemy strach na twa-rzy siedzącej na podłodze dziewczyny i nabrałem pewno-ści, że pójdzie na policję. Omijając o włos stojący obok odrzutowiec, wzbiłem się w powietrze z jednego z pasów startowych na parkingu. Wiele razy widziałem, jak mecha-nicy uruchamiają silniki, i często męczyłem ich, by pozwa-lali mi sobie towarzyszyć, gdy kołowali wokół hangarów. Kilku z nich było wykwalifikowanymi pilotami, więc po-wiedzieli mi wszystko, co powinienem wiedzieć o urządze-niach sterowniczych i regulacji silnika. Dziwne, ale kiedy znalazłem się wreszcie w powietrzu, przelatując nad par-kingami samochodowymi, fabrykami plastiku i zbiornika-mi otaczającymi lotnisko, nie miałem najmniejszego poję-cia, jaki wybrać kurs. I tak wiedziałem, że wkrótce zostanę ujęty i oskarżony o kradzież cessny oraz usiłowanie mor-derstwa na mojej narzeczonej. Ponieważ zapomniałem unieść klapy, nie udało mi się wzbić wyżej niż na pięćset stóp, ale i tak zawsze podnieca-ły mnie nisko latające samoloty. Mniej więcej pięć mil na południe od lotniska silnik zaczął się grzać, a po kilku se-kundach stanął w płomieniach, wypełniając kabinę rozpa- lonym dymem. Pode mną leżało ciche nadrzeczne miastecz-ko, którego centrum handlowe i prowincjonalne ulice, po-rośnięte szpalerami drzew, wcisnęły się w szerokie zakole rzeki. Zobaczyłem też wytwórnię filmową i operatorów, kręcących się za kamerami na murawie. Pod wymalowaną na płótnie atrapą zakamuflowanego hangaru stało kilkana-ście przedpotopowych dwupłatowców, a aktorzy ubrani w skórzane stroje lotnicze z czasów pierwszej wojny świato-wej unosili gogle, by spojrzeć na mnie w górę, gdy szybo-wałem nad nimi, ciągnąc za sobą olbrzymi pióropusz dymu. Jakiś człowiek stojący na platformie wieńczącej metalową wieżę pomachał mi megafonem, jak gdyby chciał, bym za-grał w jego filmie. Płonący olej, który wypełnił kabinę, parzył mi ręce i twarz. Postanowiłem posadzić samolot na rzece i utopić się, zamiast spłonąć żywcem. Pół mili dalej, za kortami teniso-wymi i parkiem otoczonym uschłymi wiązami, zobaczy-łem na trawiastym zboczu wiej ską rezydencj ę w stylu tudo-riańskim. Kiedy samolot przelatywał nad parkiem, zajęły mi się buty. Parujący glikol wtargnął w nogawki moich spodni. Parzył mnie w nogi i groził ugotowaniem jąder. Po obu stro-nach kabiny pędziły wierzchołki drzew. Podwozie ścięło kruche górne gałęzie uschłych wiązów, a wtedy wśród drzew eksplodowała chmura szpaków, niczym szrapnel z pocisku. Siła uderzenia była tak duża, że drążek sterowy wyszarpnął mi się z rąk, a ja w ostatniej chwili krzyknąłem coś na spo-tkanie wznoszącej się ku mnie rzeki. Rozpadający się w powietrzu samolot, którego ogon utkwił między konarami, runął do wody. Gorące drobiny buchającego przez kadłub pyłu wodnego i pary uderzyły mnie w twarz. Poczułem szarpnięcie pasów i uderzyłem głową o drzwi kabiny, ale nie doznałem bólu, jak gdyby moje ciało należało w rze-czywistości do pasażera. Byłem jednak pewien, że ani na chwilę nie straciłem przytomności. Samolot zaczął natychmiast tonąć. Gdy pró-bowałem rozpiąć pas, szamocząc się z nieznaną mi dotąd klamrą, kabinę wypełniła kipiąca, czarna woda, wirując ła-komie wokół mego brzucha. Zrozumiałem, że utopię się za kilka sekund. I wtedy nawiedziła mnie pewna wizja. 3 WIZJA Podtrzymywany przez skrzydła samolot spoczywał nie-ruchomo na wodzie. Z zalanego silnika unosiła się ogrom-na chmura pary, sunąca w kierunku brzegu. Dziób maszyny pochylił się do przodu, a rzeka bezceremonialnie ochlapy-wała spękaną szybę tuż przed moim nosem.
Poluzowałem klamrę, zwalniającą zacisk pasa i zacząłem mocować się z drzwiami kabiny, gdy moją uwagę przykuła rozgrywająca się na wprost mnie scena. Zdawało mi się, że widzę olbrzymie iluminowane malo-widło, rozjaśnione zarówno wzburzoną wodą, jak i moc-nym światłem, przesączającym się przez powierzchnię płót-na. Kiedy wypchnąłem drzwi kabiny pod przeciwny prąd, najbardziej zdumiała mnie niebywała wyrazistość szczegó-łów. Przede mną, na trawiastym zboczu, wznosiła się czę-ściowo drewniana rezydencja w stylu tudoriańskim. Przy-glądało mi się kilka osób, jakby upozowanych przez mala-rza na zwykłym, banalnym pejzażu. Żadna z tych osób nie ruszała się, jak gdyby zmrożona widokiem płonącego sa- molotu, który runął z popołudniowego nieba i spadł u ich stóp do wody. Choć nigdy przedtem nie byłem w tym miasteczku -jak przypuszczałem, sądząc po obecności wytwórni filmowej, było to Shepperton - wydawało mi się, że rozpoznaję ich twarze, i że są to aktorzy odpoczywający w przerwie mię-dzy kolejnymi ujęciami. Najbliżej stała młoda ciemnowło- sa kobieta, ubrana w biały kitel laboratoryjny. Bawiła się w zamyśleniu z trojgiem małych dzieci na pokrytej płatkami piany murawie. Byli to dwaj chłopcy i dziewczynka-przy-cupnęli razem na huśtawce jak małpki na gałęzi, uśmiecha-jąc siew nadziei na rozpoczęcie jakiejś gry, którą próbowa-ła zaaranżować dla nich ta młoda kobieta. Dzieci przyglą-dały mi się chytrze kosymi spojrzeniami, jak gdyby przez cały dzień czekały, aż mój samolot specjalnie dla nich wy-ląduje w wodzie. Mniejszy chłopiec miał na nogach klamry ortopedyczne i pogwizdywał od czasu do czasu na swoje ciężkie stopy, chcąc je zachęcić, żeby wierzgały w powie-trzu. Drugi chłopczyk, przysadzisty mongoł z wielką gło-wą, szeptał coś ładnej dziewczynce o bladych policzkach i tajemniczym spojrzeniu. Wyżej, w oknie na piętrze rezydencji, stała urodziwa ko-bieta w średnim wieku. Miała nieobecną twarz wdowy i, jak sądziłem, była matką dziewczyny w białym kitlu. W jednej ręce podtrzymywała brokatową zasłonę, a w drugiej zapomnianego papierosa, jakby zaniepokojona, czy moje gwałtowne przybycie nie ściągnie jej na dno wraz ze mną. Kobieta krzyknęła coś do dobiegającego sześćdziesiątki bro-datego mężczyzny, siedzącego na wąskiej plaży, dzielącej mnie od brzegu. Był chyba archeologiem, bo siedział w oto-czeniu sztalug, wiklinowego kosza i laboratoryjnych tacek, wciśnięty mocnym, acz otyłym ciałem w krzesełko tury-styczne. Koszulę przemoczyła mu woda, którą ochlapał go samolot, ale on wpatrywał się uporczywie w coś, co przy- kuło jego uwagę na plaży. Ostatnim z siedmiu świadków był mniej więcej trzydzie-stoletni mężczyzna, ubrany jedynie w kąpielówki. Stał na końcu przystani z kutego żelaza, wcinającej się w rzekę spośród nadbrzeżnych hotelików, stojących za rezydencją. Mężczyzna malował wagonik miniaturowego diabelskiego koła, stanowiącego część wesołego miasteczka, wzniesio-nego dla dzieci na tej rozsypującej się, edwardiańskiej przy-stani. Mężczyzna znieruchomiał z pędzlem w dłoni i z nie-zmąconym spokojem przyglądał mi się swobodnie przez ramię, chełpiąc się jasną czupryną i efektowną, muskular-ną budową ciała filmowego atlety. Woda sięgała mi już do piersi. Wciskała się do środka przez zalane tarcze instrumentów deski rozdzielczej. Spo-dziewałem się, że któryś ze świadków wypadku przyjdzie mi z pomocą, ale wszyscy stali niczym aktorzy czekający na sygnał reżysera, a ich sylwetki jarzyły się w wibrującym świetle, przesycającym powietrze. Rezydencję, wesołe mia-steczko na przystani i hoteliki na nabrzeżu otaczał silny, ostrzegawczy blask, jak gdyby już tylko kilka ostatnich mi- krosekund dzieliło je od jakiegoś niesłychanego nieszczę-ścia. Byłem niemal pewien, że w miasteczku rozbił się ogromny odrzutowiec albo że lada chwila pochłonie je nu-klearna katastrofa. Za przednią szybą wirowała rzeka, chlustając ciemną pianą w spękane szkło. W ostatniej chwili spostrzegłem, że archeolog wstaje i wyciąga swe silne ramiona w kierunku wody, usiłując wydobyć mnie z samolotu siłą woli, jakby nagle zdał sobie sprawę z odpowiedzialności wobec mnie. Prawe skrzydło zniknęło pod powierzchnią wody i szarp-nięta prądem cessna przewróciła
się na bok. Uwolniwszy się z pasa, odepchnąłem drzwi i wygramoliłem się z zala-nej kabiny na podpórkę lewego skrzydła. Wspiąłem się na kadłub i stałem na nim w poszarpanym kombinezonie lot-niczym, kiedy samolot pogrążał się w wodzie, wciągając w głębinę moje sny i nadzieje. 4 KTOŚ PRÓBUJE MNIE ZABIĆ Leżałem na mokrej trawie u stóp rezydencji. Wokół mnie przepychali się ludzie, jak podczas pijackiej burdy, ale młoda kobieta w białym kitlu kazała im się cofnąć. - Doktor Miriam! - Widzą, że jeszcze nie umarł! Odsuńcie się! - Dziew-czyna odgarnęła niesforne włosy, wpadające jej do oczu, i przyklękła przy mnie, kładąc nerwową, ale silną dłoń na mojej klatce piersiowej, gotowa wtłoczyć znów życie w moje serce. - Dobry Boże... Chyba nic ci nie będzie. Pomimo autorytatywnego tonu, młoda kobieta wydawa-ła się wciąż czymś oszołomiona, jak gdyby nie była pewna, czy mimo wszystko żyję. Za jej plecami stała tamta druga, starsza kobieta, którą widziałem przedtem w oknie rezy-dencji. Wpatrywała się we mnie z przerażaniem, jakby to ona, a nie ja, wyszła cało z wypadku. Miała na sobie je-dwabną bluzkę, poplamioną olejem silnikowym, i sznur pereł na szyi. W lewej dłoni trzymała zapomnianego papie-rosa, chcąc może napiętnować przemoczonego lotnika, który przed chwilą wydostał się z trudem na trawę. Kobieta wyciągnęła rękę i potrząsnęła mnie ze złością za ramię. - Kim jesteś? - Pani St. Cloud! Zrobi mu pani krzywdę!... Mężczyzna w liberii szofera chciał ją uspokoić, ale ko- bieta przypadła do mnie, zdezorientowana, jak gdybym ukradł jej coś wartościowego. - Mamo! - Młoda lekarka strąciła dłoń starszej pani z mojego ramienia. - Zginie, jeżeli będzie jeszcze musiał bić się z tobą! Przynieś mi z domu torbę! Otaczający mnie ludzie cofnęli się niechętnie, odsłania-jąc spokojne niebo. Intensywne światło zniknęło, a diabel-skie koło kręciło się na tle chmur niczym przyjazna manda-la. Czułem się silny, ale dziwnie stary, jak gdybym ukoń-czył właśnie niebywale długi rejs. Dotknąłem ramienia le- karki, chcąc dodać jej otuchy. Zastanawiałem się, jak ją uprzedzić o nadciągającej katastrofie, która spotka wkrótce miasteczko. Lekarka poklepała mnie uspokajająco po policzku. Dra-matyczna aura mojego przybycia najwyraźniej zrobiła na niej głębokie wrażenie. Spoglądając na tę oszołomioną mło-dą kobietę, poczułem potężny przypływ wdzięczności. Chciałem pogładzić ciało lekarki i przytknąć usta do jej pier-si. Przez chwilę niemal wierzyłem, że staram się o jej rękę i że wybrałem ten ekstrawagancki sposób ukazania się, by się oświadczyć. Dziewczyna, chyba zdając sobie z tego sprawę, uśmiech-nęła się i uścisnęła mi dłoń. - Wszystko w porządku? Muszę przyznać, że przestra-szyłeś mnie jak jasna cholera... Widzisz mnie? Słyszysz? Ile palców widzisz? Dobrze. A teraz powiedz, czy w samo-locie był ktoś jeszcze? Może pasażer? - Ja... - Postanowiłem nic nie mówić, bez żadnego okre-ślonego powodu. Widok kokpitu cessny był pustą strefą w moim mózgu. Już nie pamiętałem siebie siedzącego za ste-rami. - Nie... Byłem sam. - Zdaje się, że nie masz co do tego całkowitej pewności. Kim ty w ogóle jesteś? Wyglądasz, jakbyś mógł o tym za-pomnieć w każdej chwili. - Blake... Jestem pilotem, uprawiającym akrobacje lot-nicze. Mój samolot stanął w płomieniach. -I owszem... Chwyciłem ją za ramię i usiadłem. Wilgotną trawę pla-mił olej z mojego kombinezonu. Miałem zwęglone buty, ale moje stopy na szczęście nie były spalone. Sądząc po twarzach otaczających mnie ludzi - ogrodnika, szofera i dwojga staruszków, którzy widocznie prowadzili dom - zro-
zumiałem, że w ich mniemaniu utopiłem się, byli więc cał-kowicie zdetonowani moim rzekomym zmartwychwsta-niem. Ludzie stali też na obu brzegach rzeki. Wśród drzew grali tenisiści z rakietami w rękach, a kilku chłopców rzu-cało w wodę grudy ziemi, których chlupot przypominał im upadek samolotu. Cessna zniknęła tymczasem w nurcie rzeki, niesiona mrocznym prądem. Z plaży dostojnym krokiem nadchodził archeolog. Jego koloratka i bujna broda były mokre. Oddychał ciężko, wpa-trując się niecierpliwie w splamioną olejem murawę-przy-pominał jakiegoś prześladowanego proroka morskiego, któ-ry zszedł na ląd w poszukiwaniu odstępcy ze swojej trzód-ki. Zmierzył mnie dziwnie rozczarowanym spojrzeniem. Do-myśliłem się, że wskoczył do wody, by wyciągnąć mnie na brzeg, ale podobnie jak inni sądził, że nie żyję, i właśnie zamierzał oddać mi ostatnią posługę. - Ojcze Wingate... On odzyskał przytomność. - Doktor Miriam podparła mnie ramieniem. - Uważam, że ten cud zawdzięczamy tobie. - Widzę, Miriam. - Ksiądz nie ruszył się, żeby podejść bliżej, jakby miał się przede mną na baczności, ponieważ mierził go mój powrót między żywych. - No cóż, dzięki Bogu... Ale teraz pozwól mu odpocząć. Światło przygasło, a potem nagle znowu pojaśniało. Twarz księdza rozpłynęła się, a jej twarde, spartańskie rysy ściekały w powietrzu w grymasie złości. Zupełnie wyzuty z sił wsparłem się na doktor Miriam i przytuliłem głowę do jej łona. Czułem na ustach ucisk obcych ust. Wargi miałem spuch-nięte, ponieważ rozciąłem je o własne zęby, a para niezna-nych, ale potężnych rąk posiniaczyła mi pierś - ktokolwiek aplikował mi sztuczne oddychanie, czynił to zbyt silnie, wbijał mi bowiem palce między żebra, jakby chciał mnie zabić. Poprzez głęboki blask oświetlający rzekę, przypomi-nającą teraz krajobraz księżycowy, pozbawiony cienia, wi-działem, że ksiądz przygląda mi się niezwykle natarczy-wie, być może usiłując rzucić mi wyzwanie. Próbował mnie reanimować czy zabić? Wiedziałem jednak zarazem, że wcale nie straciłem przy-tomności. Przypomniałem sobie, że zszedłem z kadłuba samolotu i popłynąłem energicznie do brzegu, a potem ktoś wyprowadził mnie na piasek. Spojrzałem ku górze na nie-bo, balansujące na krawędzi tego samego wyrazistego bla- sku, który widziałem przedtem z kokpitu cessny. Doktor Miriam podtrzymywała mi głowę na kolanach, przyciska-jąc nerwowo palce do moich skroni, a ja właśnie miałem ją ostrzec przed katastrofą. Niebo nagle przejaśniło się. Doktor Miriam przypatry-wała mi się z namysłem, jak gdybyśmy byli kochankami, od dawna znającymi wzajemnie swoje ciała. Czułem za-pach jej silnych ud i widziałem nieoczekiwanie brudne sto-py w sandałach. Nieumyte włosy lekarka przewiązała z tyłu głowy wyblakłą wstążką. Przez bluzkę, rozchyloną wsku-tek braku guzika, widziałem ślady dziecięcych zadrapań na jej lewej piersi. Chciałem ją objąć, tutaj, pod gołym nie-bem, na trawie, na oczach tego agresywnego księdza. By-łem pewien, że podnieciła ją gwałtowność mojego wypad- ku, i żałowałem, że to nie jej zęby pokaleczyły mi usta. Lekarka ocknęła się i zaczęła ścierać mi olej z twarzy perfumowaną chusteczką. W każdej chwili mogła pojawić się miejscowa policja, przyciągnięta przez tłum gapiów na brzegu. Ponad spokojnym nurtem rzeki przyglądały mi się setki ludzi. Wstałem, wspierając się na huśtawce, czemu przypatry-wała się ze swojej grzędy trójka dzieci. Wybuchnęły histe-rycznym śmiechem, kiedy zrzuciłem z nóg zwęglone buty. Mój kombinezon lotniczy zwisał w strzępach wokół bio-der. Brakowało prawego rękawa i nogawki, które urwałem, uciekając z cessny. Odwracając się plecami do księdza, powiedziałem:
- Muszę stąd iść. Jestem instruktorem w szkole pilota-żu. Powinni wiedzieć, gdzie spadł mój samolot. - Myślałam, że wykonujesz akrobacje lotnicze. - W pewnym sensie. Jestem pilotem, uprawiającym akro-bacje lotnicze. - Chcąc uniknąć jej zaciekawionego spoj-rzenia, zapytałem: - Co jest twojej matce? Zachowuje się jak obłąkana... - Przestraszyłeś ją, delikatnie mówiąc. Zaczekaj chwi-lę. - Stała na wprost mnie, obmacując moje posiniaczone żebra i brzuch, jak nauczycielka, badająca dziecko, które skaleczyło się na placu zabaw. Krew z moich obtartych knyk-ci splamiła jej dłonie. Znowu odczułem silny pociąg seksu-alny, będący częścią nerwowej ulgi, jakiej doznałem, stwier- dziwszy, że jednak żyję. Pod górną wargą Miriam widniała niewielka opuchlizna, jak gdyby lekarka rozgniotła sobie usta, całując się z kochankiem. - Zanim odejdziesz, chcę ci zrobić prześwietlenie gło-wy. Pięć minut temu byliśmy przekonani, że... Nie dokończyła, nie tyle z szacunku dla mnie, ile dla duchownego, który postąpił kilka kroków bliżej, ale nadal się do nas nie przyłączył. Jego niewzruszone spojrzenie upewniło mnie, że podejrzewa, iż nie jestem wykwalifiko-wanym pilotem. Doktor Miriam wycisnęła wodę z mojego kombinezo-nu. - Ojcze Wingate, kto jest patronem akrobatów lotniczych i instruktorów pilotażu? Na pewno jest taki święty. - Jasne, że tak. Miriam, zostaw tego biedaka w spokoju. - A zwracając się do mnie, ksiądz dodał: - Nie co dzień spadają nam z nieba młodzi mężczyźni. - Tym bardziej mi go szkoda. - Lekarka odwróciła się i uciszyła dzieci, które biegały teraz wokół huśtawki. Chłopiec w klamrach ortopedycznych wydawał radosne okrzyki, przedrzeźniając mój głos. - Jamie, dlaczego jesteś okrutny? Pomyślałem, żeby szturchnąć chłopaka, ale w tej chwili ksiądz dotknął mojego ramienia, bo podszedł wreszcie do mnie i wpatrywał się w moją twarz w skupieniu, jak gdyby chciał zliczyć chrząstki w którymś ze swoich stawów. - Zanim odejdziesz. Czujesz się już dobrze, prawda? Mu- sisz mieć niebywałą siłę woli... Dosłownie ożyłeś nam na rękach. Pomimo nabożnego tonu księdza wiedziałem, że nie poprosi mnie, żebym połączył się z nim w dziękczynnej modlitwie. Mój rzekomy powrót z martwych najwyraźniej wstrząsnął porządkiem i zasadami jego wszechświata. Być może to on usiłował reanimować mnie na plaży i po wielu latach, spędzonych w sukniach duchownych, wstydził się uznać, że najprawdopodobniej dokonał cudu. Widząc z bliska jego potężnie zbudowane ciało i ramio-na, drżące jeszcze pod wpływem powściąganych emocji, z łatwością potrafiłem sobie wyobrazić, że postanowił wyci-snąć ze mnie życie i posłać mnie z powrotem na tamtą stro-nę, nim sytuacja wymknie się spod kontroli. Chciał mnie sprowokować i celowo dawał wyraz podejrzeniom, które wypełzły mu na twarz. Naszła mnie pokusa, żeby wziąć się z nim za bary, rzucić się na księdza posiniaczonym ciałem i powalić go na splamioną olejem trawę. Dotknąłem warg, zastanawiając się, czy to ksiądz przy-wrócił mnie do życia owym aktem oralnego gwałtu. Czyjeś potężne ramiona wycisnęły mi powietrze z płuc, a sądząc po śladach, jakie pozostawiły nieznajome usta i dłonie, musiał to być mężczyzna co najmniej mojej postury. Ksiądz był w takim wieku, że mógłby być moim ojcem, ale, choć nosił koloratkę, wyróżniał się agresywną budową rugbisty. Spojrzałem na krąg twarzy i szpaler ludzi na przeciw-ległym brzegu. Jeśli to nie ksiądz, to kto inny spośród sied-miu świadków mógł mnie reanimować? Może doktor Mi-riam albo jej zbzikowana matka? Pani St. Cloud wyłoniła się po chwili z rezydencji. Splamione olejem perły tworzy-ły
zatłuszczony łańcuch na szyi kobiety. Wciąż bała się do mnie podejść, jak gdyby spodziewała się, że samoistnie stanę w płomieniach i zniszczę jej i tak już zdewastowany trawnik. Ostatni świadek wypadku, blondyn malujący diabelskie koło, porzucił rdzewiejącą przystań i ruszył plażą ku nam. Szedł niespiesznie po płytkiej wodzie, boso, wystawiając przede mną na pokaz niemal całkowicie obnażone ciało. W beztroskiej taplaninie krył się poważny cel - mężczyzna bowiem na nowo ustanawiał w ten sposób swe prawa do tych wód, które chwilowo przejąłem w posiadanie. Pomachał doktor Miriam dyskretnym, konspiracyjnym gestem byłego kochanka, czekając, aż lekarka poprosi, by wszedł na murawę. Ponieważ jednak Miriam nie zwracała na niego uwagi, mężczyzna niby mimochodem, acz chy-trze, wskazał uschnięte wiązy nad naszymi głowami. Podniosłem wzrok i ujrzałem fragment ogona cessny, zwisający spomiędzy górnych gałęzi drzew. Jak przyszpi-lony do nieba, trzepotał się z boku na bok, niby flaga sygna- lizująca moją obecność policyjnym zwiadowcom. - Stark... zawsze miał bystry wzrok. - Doktor Miriam ujęła mnie za ramię opiekuńczym ruchem. - Chodźmy, Blake. Powinniśmy stąd iść. Znajdę ci w klinice jakieś ubranie. Idąc wówczas jej śladem po trawniku, wyczuwałem tyl-ko obecność milczącego tłumu, który przyglądał mi się z obu brzegów rzeki, i spojrzenia tenisistów, siedzących na murawie z rakietami w rękach. Ich twarze wydawały mi się niemal wrogie. Widziane w tym dziwnym świetle spokojne miasteczko, w którym spadłem, otaczała wyraźnie złowro-ga atmosfera, jak gdyby wszyscy ci pozornie flegmatyczni mieszkańcy byli w rzeczywistości aktorami, wynajętymi przez tutejszą wytwórnię filmów, aby odgrywać swoje role w misternie uknutym spisku. Byliśmy już na wysokości sportowego samochodu dok-tor Miriam, stojącego na podjeździe za domem. Pani St. Cloud, krążąca cały czas po ganku, podała córce torbę le-karską. - Miriam?... - Na litość boską, mamo. Nic mi się nie stanie. - Tole-rancyjnie potrząsając głową, doktor Miriam otworzyła dla mnie drzwi samochodu. Stałem boso w powalanych olejem strzępach kombine-zonu i nagle nabrałem pewności, że pani St. Cloud nie po-biegnie do telefonu w chwilę po moim odjeździe. Ta pod-starzała wdowa nigdy w życiu nie widziała nikogo, kto po-wróciłby z martwych. Wpatrywała się we mnie, trzymając się ręką za gardło, jakbym był jej synem, o którego istnie-niu zapomniała przez roztargnienie. Ale mimo to nie miałem najmniejszego zamiaru prze-ciągać powitania, bo z takiego czy innego powodu jedno z nich próbowało mnie zabić. 5 POWRÓT Z MARTWYCH Czy powinienem był bardziej strzec się Miriam St. Clo-ud? Już w drodze do kliniki wydawało mi się dziwne, że tak skwapliwie zaufałem młodej lekarce. Niewiele bardziej doświadczona od studentki, siedziała za kierownicą w swo-im białym kitlu, z poplamionymi trawą stopami, strojąc poważne miny. Była wciąż przejęta, zadawała sobie niepo-trzebny kłopot, żeby się mną zaopiekować, i podejrzewa-łem nawet, że może spróbować mnie zawieźć na miejsco-wy komisariat policji. Kilka razy przystawaliśmy pod drze-wami, by dogoniły nas dzieci, które pędziły przez park, po-hukując i pokrzykując radośnie, jakby w nadziei, że zdu-mione buki przerwą pełne namaszczenia milczenie. Z ręką za fotelem doktor Miriam rozglądałem się uważnie, czy nie nadjeżdża policja. Gdyby w pobliżu pojawił się radiowóz, byłem gotów wyrwać jej kierownicę i wypchnąć lekarkę na trawę. Między drzewami dygotało słońce. Wśród ptaków i liści zapanował niepokój, jak gdyby żywioły zakłóconego po-południa usiłowały ukonstytuować się na nowo. - Czy nie powinnaś wrócić do matki? - zapytałem. - Jej jesteś chyba bardziej potrzebna niż mnie. - Zdenerwowałeś ją. Nie
spodziewała się, że dojdziesz do siebie tak szybko. Od dwóch lat po śmierci ojca siedzi przez cały czas w oknie, tak jakby ojciec gdzieś tu ciągle był. Kiedy następnym razem będziesz zmartwychwstawał, lepiej rób to powoli, krok po kroku. - Ja nie zmartwychwstałem. - Wiem o tym... - Zła na siebie, ścisnęła mnie za rękę. Podobała mi się ta młoda lekarka, ale irytowały mnie jej lekceważące aluzje do mojej śmierci, pobrzmiewające nut-ką prosektoryjnego poczucia humoru, którego przejawów nie miałem ochoty słuchać. Zresztą, nie licząc rozbitych ust i posiniaczonych żeber, czułem się zadziwiająco dobrze. Przypomniałem sobie, że popłynąłem energicznie do brze-gu, kiedy cessna zaczęła pode mną tonąć, a później zemdla-łem na płyciźnie, raczej wskutek doznanej ulgi niż rzeczy-wistego zmęczenia. Ksiądz wyciągnął mnie na trawę, i wtedy w całym tym zamieszaniu próbował mnie reanimować ja-kiś szaleniec albo niedouczony, prowincjonalny entuzjasta zasad pierwszej pomocy. Aby uniknąć kolejnych nieporo-zumień, zdecydowałem, że im szybciej zniknę z Shepper-ton, tym lepiej. Przed wyjazdem musiałem jednak zdobyć ubranie. - W klinice dostaniesz garnitur na zmianę, choć twoi uczniowie ze szkoły pilotażu mogą cię w nim nie poznać. - Po chwili Miriam dodała kawalarskim tonem: - Celowo staram się być tajemnicza. Boję się, żebyś nie wyskoczył z samochodu. - Jeśli tylko garnitur nie należał do jakiegoś nieboszczyka. Twój ksiądz nie byłby zadowolony, że po raz drugi tego popołudnia ktoś kusi opatrzność. - Ty wcale nie kusiłeś opatrzności, Blake - ciągnęła da-lej Miriam obojętnym głosem, starannie dobierając słowa. - W klinice ludzie właściwie nie umierają, mamy tam tylko dziennych pacjentów. Wierz mi, cieszę się, że nie było cię wśród naszych pierwszych podopiecznych. Mamy w klini-ce oddział geriatryczny. Tych troje dzieci przebywa tam czasowo na badaniach specjalistycznych, bo nikt inny nie chciał ich przyjąć. Przepraszam, że się tak wygłupiały, ale zanim trafiły do nas, były okrutnie maltretowane. Lekarka wskazała trzypiętrowy budynek za parkingiem kliniki. Na tarasie, na wózkach inwalidzkich, siedzieli sze-regiem pacjenci, starsi ludzie, kiwający głowami w stronę słońca. Odżyli natychmiast na widok mojego poszarpane-go kombinezonu, po czym zaczęli pokazywać mnie palca-mi i sprzeczać się między sobą. Przypuszczałem, że widzieli, jak cessna spadła w drzewa nad rzeką. Czekaliśmy na parkingu, żeby dzieci mogły nas dogo-nić. Nie zdając sobie sprawy, że bacznie ją obserwuję, dok-tor Miriam oparła się o pierwszy lepszy samochód i wydłu-bała płatek brudu zza paznokcia kciuka. Z jakiegoś bliżej nieokreślonego powodu, być może na skutek gorącego świa-tła, odbitego od błyszczącej karoserii i mojego na wpół na-giego ciała, poczułem się nagle opętany tą młodą kobietą, spękanym lakierem na jej paznokciach u nóg, plamami od trawy na piętach, odurzającym zapachem jej ud i pach, a nawet tajemnymi pozostałościami funkcji fizjologicznych jakiegoś pacjenta na jej białym kitlu. Strzepnęła brud spod paznokcia na trawę, jak gdyby zwracając parkowi część szczodrobliwej natury, przelewającej się nieustannie poprzez pory jej ciała. Uznałem, że brudne stopy lekarki i otaczają-ca ją aura niechlujstwa nie są skutkiem braku dbałości o higienę, lecz wynikają z całkowitego zaangażowania we wszelkie najpospolitsze zjawiska natury. Wiedziałem, że leczy pacjentów okładami z ziemi i śliny, które miesza w swoich silnych dłoniach, a następnie rozgrzewa między udami. Zauroczony zapachem dziewczyny, chciałem ją po-siąść jak ogier, kryjący przesyconą łąką klacz. - Blake?... - Przyglądała mi się nie bez sympatii, jak gdyby wiedziała, że nie jestem zwyczajnym pilotem, i cał-kiem świadomie pozwalała sobie odczuwać do mnie po-ciąg erotyczny. Kiedy przybiegły dzieci, schyliła się i uści- skała je serdecznie po kolei, uśmiechając się ze stoickim spokojem, gdy lepkie palce dziewczynki błądziły po jej ustach. Dziewczynka była ślepa. Pojąłem teraz, dlaczego tych troje upośledzonych dzieci trzymało się razem: łączyły w ten sposób rozmaite sprawności. Najbystrzejsza z całej trójki była właśnie dziewczynka o czujnej, wyrazistej twarzy i żwa-wym, ciekawskim nosku. Większy z dwóch
chłopców, któ-ry prowadził ją ostrożnie między stojącymi na parkingu sa-mochodami, przysadzisty mongoł o masywnym czole, przy-pominającym schron przeciwlotniczy, był jej oddanym jak pies przewodnikiem, pozostającym zawsze w zasięgu ręki. Pomrukiwał nieustannie pod nosem, komentując wszystko dookoła i przedstawiając zapewne swojej niewidomej to-warzyszce obraz przychylnego, przyjaznego świata, rodem jak ze snu. Trzecie dziecko, drobny chłopczyk o włosach w kolorze piasku, wpatrywał się w niebo przymrużonymi oczami z niezwykłym podekscytowaniem, jak gdyby w każdej sekun-dzie odkrywał na nowo czystą radość ze wszystkiego, co dzieje się wokół niego. Gdy patrzył na wypełniony słoń-cem park, każdy listek i każdy kwiat zdawał mu się obiecy-wać niezwykłą rozkosz. Klamry ortopedycznej, przykutej do prawej nogi, używał niczym osi, wokół której obracał się z niejakim wdziękiem. Patrzyłem, jak uciekają i rozbiegają się wokoło, wsiada-jąc i wysiadając z kolejnych samochodów. Spodobała mi się ta samowystarczalna trójca i zapragnąłem im pomóc. Przypomniałem sobie kompleks Szczurołapa. Kto wie, może gdzieś w tym parku kryje się jakiś miniaturowy raj, jakieś sekretne królestwo, gdzie niewidomej dziewczynce mógł-bym przywrócić wzrok, chłopcu z porażeniem mózgowym silne nogi, mongołowi zaś inteligencję. - O co chodzi, Rachel?... - Doktor Miriam schyliła się, żeby słyszeć jej szept. - Rachel bardzo chciałaby się dowiedzieć, jak wyglą-dasz. Nie udało mi się jej całkiem przekonać, że nie jesteś osobistym wysłannikiem archanioła Michała. Zręczne dłonie dziewczynki, odznaczające się szczegól-ną gibkością w przegubach, kreśliły już w powietrzu zarysy mojej twarzy. Podobnie jak obaj chłopcy, zdawała się wkra-czać w rzeczywistość jak gdyby z boku. Wziąłem ją na ręce i przygarnąłem do piersi, częściowo dlatego, by utwierdzić się w przekonaniu, że jej drobne ręce nie mogły posinia-czyć moich żeber. Dyszała mi w twarz wątłym oddechem, a jej palce przebiegały po moich policzkach i czole jak zelek-tryzowane ćmy, które cisnęły mi się do nozdrzy i ust. Kiedy dotknęły warg, odczułem ostry ból niemal jak przyjemność. Trzymałem ją mocno, przyciskając uda dziewczynki do mojego brzucha. Mongoł szarpał mnie za nadgarstki. Pod jego przeciążo-nym czołem widziałem zaniepokojone oczy. Dziewczynka krzyknęła przeraźliwie, odsuwając gwałtownie niewidomą twarz od moich ust. - Blake! Zostaw ją! - Doktor Miriam wyrwała mi dziec-ko z rąk. Spojrzała na mnie przeciągle, zdumiona i niepew-na, czy zawsze zachowuję się w ten sposób. Pięćdziesiąt jardów dalej szedł przez park ojciec Win-gate. Przystanął pod drzewami, trzymając w silnych dło-niach turystyczne krzesełko i wiklinowy kosz. Przyglądał mi się, niczym zbiegłemu przestępcy. Zrozumiałem, że wi- dział, kiedy chwyciłem dziewczynkę w ramiona. Doktor Miriam postawiła dziecko na ziemi. - David, Jamie... Zabierzcie ją stąd. Dziewczynka odeszła, chwiejąc się na nogach, bezpiecz-na w zasięgu opiekuńczego wzroku mongoła, który najwy-raźniej nie był pewien, czy rzeczywiście przeraziłem Ra-chel. Potem dzieci pobiegły razem do parku, a dłonie dziew-czynki kreśliły w powietrzu profil jakiejś niesamowitej twarzy. - Kogo zobaczyła? - Sądząc po jej gestach, kogoś w rodzaju dziwacznego ptaka. Doktor Miriam stanęła między mną i dziećmi, na wszel-ki wypadek, gdyby wpadło mi do głowy, by za nimi pobiec. Ręce ciągle drżały mi z wysiłku, jaki włożyłem w uścisk dziecka. Wiedziałem, że doktor Miriam dobrze zdaje sobie sprawę z seksualnego szaleństwa, jakie mnie na moment ogarnęło, i spodziewa się chyba, że zaraz zaciągnę ją na tylne siedzenie najbliższego samochodu. Czy broniłaby się bardzo zawzięcie? Trzymała się blisko mnie, kiedy wcho-dziliśmy do kliniki.
Bała się, że mógłbym zaatakować jed-ną z jej podopiecznych, które właśnie wsuwały się do po- czekalni, powłócząc nogami. Ale gdy byliśmy już w jej gabinecie, celowo odwróciła się do mnie plecami, jakby się poruszała, żebym objął ją w pasie. Wciąż była odurzona emocjami, które wzbudziło w niej moje awaryjne lądowanie. Zachowywała się skromnie, ale jej dłonie nie przestawały mnie dotykać, kiedy słuchała mojego serca i płuc. Przyglądałem się jej niemal jak we śnie, gdy przyciskała moje ramiona do aparatu rentgenow-skiego. Wytworny pieprzyk, niczym piękny nowotwór po-niżej lewego ucha, urzekające czarne włosy, które zgarnęła z czoła, żeby nie przeszkadzały, niespokojne oczy, sterowa-ne jej wysokim czołem, błękitna żyłka na skroni, pulsująca jakimś kapryśnym uczuciem... chciałem powoli badać wszystkie te miejsca, smakować woń jej pach, na zawsze zachować odstający płatek skóry z jej wargi, który zawie-siłbym sobie w fiolce na szyi. Nie tylko nie byłem obcy tej kobiecie, lecz czułem, że znam ją od lat. Zgodnie z obietnicą przyniosła mi ubranie na zmianę i patrzyła, jak się przebieram, przyglądając się otwarcie mo-jemu nagiemu ciału i na wpół wzwiedzionemu penisowi. Wciągnąłem spodnie i marynarkę z czarnego samodziału - dostarczony z pralni chemicznej strój duchownego albo ka-rawaniarza, wyposażony w niezwykłe kieszenie, przezna-czone na jakiś sekretny różaniec albo datki od nieutulonych w smutku żałobników. Kiedy wróciła z wywołanymi zdjęciami rentgenowski-mi, wręczyła mi dwa buty tenisowe. - Będę wyglądał jak grabarz, który wyskoczył sobie spo-kojnie pobiegać. - Czekałem, aż lekarka dokładnie obejrzy fotografie mojej czaszki. - Studiowałem przez rok medy-cynę. Kto ma prawo własności do tych zdjęć? Mogą okazać się cenne. - My. Prawdopodobnie są cenne. Ale dzięki Bogu, nic tu nie ma. Chcesz wrócić do samolotu? Zatrzymałem się przy drzwiach, ucieszony, że Miriam pragnie mnie znowu zobaczyć. Unikała mojego wzroku, de-likatnie pocierając palcami o palce, jak gdyby pieściła dawne wspomnienia mojej skóry. Czy jednak nie był to z jej strony nieuświadomiony podstęp? Zdawałem sobie sprawę, że łą-czę młodą lekarkę ze swoją ucieczką z cessny. Ciekawe, na ile moje zainteresowanie tą kobietą było egoistyczne, jak dozgonna miłość zauroczonego pacjenta? Ale tak czy owak chciałem ją przestrzec przed niebezpieczeństwem, zagra-żającym miasteczku. Choć groteskowa, wizja nadciągają-cego holocaustu przybrała w mojej głowie kształt niewzru-szonej pewności. Być może w skrajnie krytycznych chwi-lach wykraczamy poza płaszczyzny powszedniej czasoprze-strzeni i potrafimy uchwycić błysk wszystkich zdarzeń, które miały miejsce w przeszłości i w przyszłości. - Zaczekaj, Miriam. Zanim pójdę... Czy w Shepperton wydarzyła się kiedyś jakaś poważna katastrofa? Eksplozja w fabryce albo upadek rejsowego odrzutowca? Kiedy przecząco potrząsnęła głową, spoglądając na mnie z nieoczekiwanym zainteresowaniem lekarza, wskazałem przez okno na spokojne niebo i przepełniony łagodnym światłem lata park, gdzie bawiły się upośledzone dzieci, biegające w koło z wyciągniętymi ramionami. Naśladowa-ły samolot. - Zaraz po tym wypadku ogarnęło mnie przeczucie, że wydarzy się jakaś katastrofa... Może wręcz tragedia nukle-arna. Na niebie pojawił się przejmujący blask, intensywne światło. Chodź ze mną... - Chciałem wziąć ją pod ramię. - Zaopiekuję się tobą. Położyła mi dłonie na piersi, nakrywając palcami ślady sińców. To nie ona mnie reanimowała. - W tym nie ma nic dziwnego, Blake. Umierający czę-sto widząjasne światło. Kiedy nadchodzi koniec, mózg usi-łuje jeszcze zebrać siły i uwolnić się od ciała. Przypusz-czam, że stąd pochodzą nasze wyobrażenia o istnieniu du-szy. - Ja nie umierałem! - Palce dziewczyny wkłuły mi się w żebra. Miałem ochotę chwycić ją za kark i zmusić, żeby dokładnie przypatrzyła się mojemu wzwiedzionemu nadal penisowi. - Miriam, popatrz na mnie... Ja tu przypłynąłem z samolotu!
- Tak, tak było, Blake. Widzieliśmy cię. - Znów mnie dotknęła, przypomniawszy sobie, że stoję wciąż obok niej. Zdezorientowana tym, co do mnie czuła, powiedziała: - Nawet modliliśmy się za ciebie, kiedy siedziałeś uwięziony w kokpicie. Nie byliśmy pewni, czy jesteś sam. Przez chwilę, zanim udało ci się stamtąd wydostać, wydawało nam się, że w kokpicie siedzą dwie osoby. Przypomniałem sobie niezgłębione światło, przesycają-ce powietrze nad miastem. Miałem wtedy wrażenie, że wściekle rozżarzone opary mogą lada moment stanąć w pło-mieniach. Czyżby w kokpicie cessny był ze mną ktoś jesz-cze? Zdawało mi się wtedy, że tuż za horyzontem mojego wzroku tkwiła postać siedzącego człowieka. - Przypłynąłem tu z samolotu - powtórzyłem uparcie. - Jakiś kretyn usiłował mi zrobić sztuczne oddychanie. Kto to był?! - Nikt. Jestem tego pewna. - Poprawiła leżące w nieła-dzie na biurku długopisy, przypominające rój sprzecznych strzałek, i obserwowała mnie z taką miną, jaką widziałem przedtem na twarzy jej matki. Zrozumiałem, że pociągam dziewczynę, choć jednocześnie niemal się mnie brzydzi, jak gdybym był czymś, co zobaczyła w otwartym grobie i co ją zafascynowało. - Miriam... - Chciałem jej dodać otuchy. Ale dziewczyna w nagłym przypływie olśnienia pode-szła do mnie, zapinając biały kitel. - Blake, czy ty jeszcze nie rozumiesz, co się stało? - Spojrzała mi w oczy, zmuszając tępego ucznia, by pojął, o co jej chodzi. - Kiedy siedziałeś uwięziony w kokpicie, prze-bywałeś pod wodą ponad jedenaście minut. Wszyscy my-śleliśmy, że umarłeś. - A umarłem? - Tak! - Niemal krzycząc, Miriam ze złością uderzyła mnie w rękę. - Umarłeś...! A potem znów ożyłeś! 6 WIĘZIEŃ AUTOSTRADY - Jesteś obłąkana, dziewczyno! I zatrzasnąłem za sobą drzwi kliniki. Po drugiej stronie parku pojawiła się biała flaga, jakby sygnalizująca pilną wiadomość. Kawałek ogona cessny zwisał z górnych gałęzi uschłego wiązu, kołysany na boki podmuchami wiatru. Na szczęście policja jeszcze mnie nie znalazła, a żaden z tenisistów nie zdradzał zainteresowania wrakiem samolotu. Bębniłem pięściami po dachach zapar-kowanych wokół samochodów, rozzłoszczony na Miriam St. Cloud - wszystko wskazywało na to, że sympatyczna, ale pomylona lekarka zmienia się w czarownicę. Postano-wiłem wmieszać się po południu w tłumek miejscowych gospodyń domowych i złapać pierwszy autobus z powro-tem na lotnisko. Jednocześnie stwierdziłem, że śmieję się z siebie w głos - mój poroniony lot okazał się podwójnym fiaskiem. Nie tylko rozbiłem samolot i o mało nie straciłem życia, ale tych kilku świadków, którzy mogliby mnie ratować, zwę-szyło jakby niezbywalny interes w tym, by wierzyć, że umar-łem. Idea mojej śmierci w obłąkańczy sposób zaspokajała ich najgłębsze potrzeby, być może związane ze sterylnym życiem, jakie prowadzili w tym dusznym mieście - toteż każdego, kto wpadł w jego szpony, traktowało się tu pod-świadomie jak „zmarłego”. Rozmyślając o doktor Miriam - chciałem jej pokazać, że nie jestem martwy, i posiać dziecko między bojaźliwymi udami tej kobiety - minąłem pomnik wojenny i otwarty basen. Na główną dzielnicę miasteczka składał się właści-wie tylko supermarket, pasaż handlowy, wielopoziomowy parking i stacja benzynowa. Shepperton, znane mi dotąd jedynie z wytwórni filmów, zdawało się być wszędzie i wy-łącznie prowincją, jakby paradygmatycznym „nigdzie”. Młode matki prowadziły dzieci do i z pralni albo supermar-ketu, na stacji uzupełniały natomiast zapasy benzyny. Przy-glądały się swoim odbiciom w wystawowej szybie sklepu z artykułami gospodarstwa domowego, eksponując swoje kształtne ciała przed pralkami i odbiornikami telewizyjny-mi, jak
gdyby nawiązywały z nimi jakieś tajemne związki. Obserwując tę procesję ud i piersi, uświadomiłem so-bie, że wypadek, Miriam St. Cloud i niewidome dziecko uruchomiły mój pobudliwy seks. Miałem wrażenie, że wszystkie moje zmysły pracują na najwyższych obrotach - zapachy zderzały się z sobą w powietrzu, a elewacje skle-pów pomrugiwały do mnie krzykliwymi szyldami. Błądzi-łem wśród tych młodych kobiet z na wpół wzwiedzionym członkiem, gotów posiąść je między piramidami pudełek proszków do prania i bezpłatnymi próbkami kosmetyków. Niebo nad moją głową pojaśniało, kąpiąc spokojne da-chy wjutrzenkowym świetle, które przemieniło główną ulicę prowincjonalnego miasteczka w aleję świątyń. Zrobiło mi się niedobrze, oparłem się więc o rosnący przed pocztą kasz-tanowiec. Czekałem, aż siatkówkowa iluzja przeminie, wa-hając się, czy nie zatrzymywać przejeżdżających samocho-dów i nie ostrzegać zamyślonych kobiet, że one i ich po-tomstwo zostaną wkrótce unicestwione. Zacząłem już zwra- cać na siebie uwagę. Mrugałem powiekami, zaciskając i otwierając pięści, gdy przystanęła przede mną grupka na-stolatków. Śmiali się z mojego groteskowego stroju- lśnią-cego, czarnego ubrania duchownego i białych butów teni-sowych. - Blake... Zaczekaj! Chwiejąc się bezradnie, otoczony rozchichotanymi mło-dzieńcami, usłyszałem, że woła mnie ojciec Wingate. Prze-chodził przez ulicę, zatrzymawszy sznur samochodów mocą swej uniesionej dłoni, a czoło lśniło mu w jaskrawym świe-tle niczym hełm. Kazał młodzieńcom odejść, a potem przyj-rzał mi się z takim samym jak przedtem wyrazem troski i złości, niby zboczonemu uzurpatorowi, któremu musiał pomagać, ponieważ łączyły go z nim jakieś niezwykłe więzy. - Na co tak patrzysz, Blake? Blake!... Chcąc uciec przed światłem i niesamowitym księdzem, przeskoczyłem-ozdobne ogrodzenie i wbiegłem między ci-che bungalowy w bocznej uliczce za pocztą. Głos ojca Win-gate^ słabł z tyłu, ginąc w dźwięku klaksonów i przelatu-jących w górze samolotów. Tu panował większy spokój. Chodniki były puste, a dobrze utrzymane ogrody wygląda-ły jak miniaturowe parki pamięci, poświęcone domowym bóstwom telewizorów i zmywarek do naczyń. Światło zaczęło blednąc, kiedy dotarłem na północne peryferie miasta. Dwieście jardów za niezaoranym polem biegł szeroki pokład autostrady. W pobliski zjazd skręcał właśnie konwój ciężarówek, ciągnących przyczepy z wy-konanymi z drewna i płótna kopiami starych samolotów. Gdy karawana tych powietrznych fantazji przekroczyła bra-mę wytwórni, ciągnąc zapylone sny mojego własnego lotu, przeszedłem obwodnicę i skierowałem się w stronę mostu dla pieszych, przerzuconego ponad autostradą. Maki i żółte janowce ocierały się o moje nogi, a ja miałem nadzieję, że pozostawiają na nich swoje pyłki. Kwitły wśród odpadków, jak stare opony czy porzucone materace. Po mojej prawej ręce stał meblowy hipermarket, którego otwarty dziedzi-niec wypełniało trzyczęściowe wyposażenie luksusowych apartamentów, stoły jadalniane i szafy, klienci zaś porusza-li się między nimi z niejakim roztargnieniem, niczym zwie-dzający w nudnym muzeum. Obok hipermarketu mieścił się warsztat naprawy samochodów, a na podwórku przed zakładem stały używane auta, wystawione na sprzedaż. Przy-cupnęły w słońcu, oznaczone liczbami na szybach, niby przednia straż cyfrowego wszechświata, w którym wszyst-ko będzie oznakowane i ponumerowane, jak w katalogu Dnia Sądu, zawierającym każdy kamień i każde ziarnko piasku pod moimi stopami... i każdy gorliwy kwiat maku. Wróciła mi pewność siebie, kiedy zacząłem uciekać z Shepperton - za kilka chwil miałem przekroczyć most i zła-pać autobus, jadący na lotnisko. Nogi niosły mnie same, gdy biegłem, podskakując w swoich białych butach teniso-wych. Przystanąłem przy wkopanym w glebę betonowym słupie, niby przy jakiejś cyfrze wyznaczającej granicę tej jałowej ziemi. Spoglądając ostatni raz za siebie na duszne miasteczko, w którym omal nie straciłem życia, pomyśla-łem, że wrócę tu pewnej nocy i farbą w sprayu wypiszę rosnący ciąg liczb na każdej furtce ogrodowej, na wszyst-kich wózkach sklepowych i czołach wszystkich dzieci. Puściwszy wodze fantazji, pobiegłem dalej, krzykiem przyporządkowując cyfry wszystkiemu dokoła - kierowcom na autostradzie, skromnym chmurom na niebie i przypomi-nającym hangary studiom
nagrań w wytwórni. Pomimo wypadku myślałem już o karierze, jaką zrobię w lotnictwie - pójdę na kurs w szkole pilotażu, zostanę oficerem sił po-wietrznych, jako pierwszy człowiek oblecę Ziemię w ma-szynie napędzanej siłą ludzkich mięśni albo zostanę pierw-szym europejskim astronautą... Zdyszany, rozpiąłem księżą marynarkę, by rzucić ją na ziemię. Właśnie wtedy, w odległości pięćdziesięciu jardów od autostrady, dokonałem niepokojącego odkrycia. Choć szedłem równym krokiem przez wyboisty teren, wcale nie zbliżałem się do kładki dla pieszych. Piaszczysta ziemia przepływała obok, maki coraz niecierpliwiej obijały się o moje kolana, ale autostrada pozostawała wciąż w tej samej odległości, a być może odsuwała się nawet coraz dalej, choć Shepperton znikało w oddali za moimi plecami. Stwierdzi-łem, że wciąż stoję na olbrzymim polu, porośniętym maka- mi, pośród których leży kilka zdartych opon. Przyglądałem się pędzącym po autostradzie pojazdom i widocznym dobrze twarzom kierowców. Chcąc nagłym szu-sem zmylić i wyprzedzić to szalone poczucie odległości, które najwyraźniej zalęgło się w moim mózgu, rzuciłem się naprzód, by skręcić po chwili gwałtownie za rząd rdzewie-jących beczek po ropie. Autostrada znów nieco się oddaliła. Chwytając z trudem pełne pyłu powietrze, spojrzałem na swoje stopy. Czyżby Miriam St. Cloud świadomie spre-zentowała mi niepełnowartościowe obuwie sportowe, na-leżące do arsenału jej czarodziejskich sztuczek? Stąpałem ostrożnie i badawczo po milczącym piachu. Rozciągająca się wokół ziemia jałowa była wciąż taka, jaką ją ujrzałem, ustępliwa i nieustępliwa, w zmowie z tajemni-czymi mieszkańcami Shepperton. Przez drzwi jakiegoś nie-wielkiego samochodu wrastały do wnętrza gałązki naparst-nicy. Niewzruszone światło uspokajało pokrzywy, rosnące wyczekująco wzdłuż autostradowej palisady. Kilku kierow-ców przyglądało mi się ze swoich aut, bo wyglądałem jak zdemenciały ksiądz w białych butach sportowych. Podnio-słem z ziemi kredowy kamień i ponumerowałem paliki z rozrzuconych wokół kawałków drewna, wyznaczając w ten sposób kalibrowaną ścieżkę, mającą zaprowadzić mnie na mostek dla pieszych, ale gdy ruszyłem naprzód, paliki oto-czyły mnie spiralnym ramieniem, owijającym się zarazem wokół siebie i tworzącym zwój cyfr, który przywiódł mnie znów na środek pola. Pół godziny później dałem za wygraną i ruszyłem z po-wrotem do Shepperton. Wyczerpałem wszelkie sztuczki, jakie tylko przyszły mi do głowy - próbowałem czołgać się, biec tyłem, zamykać oczy i trzymać się rękami powie-trza. Gdy zostawiłem za sobą stare opony i wrak samocho-du, ulice miasteczka przybliżyły się, jak gdyby zadowolo-ne, że mogą mnie znów oglądać. Uspokoiłem się, gdy wszedłem na obwodnicę. Najwy-raźniej doznałem wskutek wypadku liczniejszych urazów głowy, niż mogłem dotąd przypuszczać. Przed hipermar-ketem wybrałem sobie jakąś rozdętą sofę i wyciągnąłem się na niej w gorącym słońcu, odpoczywając pośród fałszy- wych reprodukcji i biurek, wystawionych na sprzedaż po obniżonych cenach, dopóki czujny sprzedawca nie zmusił mnie, bym ruszył w dalszą drogę. Szedłem przez podwórze przed warsztatem, gdzie lśniły w słońcu wypolerowane karoserie używanych samochodów, przypominających mi szereg barwnych bólów głowy. Ob-ciągnąwszy zakurzone ubranie, ruszyłem naprzód obwod-nicą. Na przystanku stały dwie kobiety z dziećmi. Przyglą-dały mi się uważnie, jakby bały się, że za chwilę wykonam swój taniec derwisza i otoczę je setkami ponumerowanych palików. Czekałem, aż pojawi się autobus. Zignorowałem chytre spojrzenia kobiet, ale kusiło mnie, żeby się obnażyć i poka-zać im swój lekko nabrzmiały członek. Jak na kogoś, kto rzekomo umarł, nigdy jeszcze nie czułem się bardziej żywy. - Nie zabierajcie dzieci do doktor Miriam! - krzykną-łem. - Powie wam, że umarły! Widzicie to jasne światło? To wasze mózgi usiłują zebrać resztki sił! Oszołomiony swoją seksualnością, przysiadłem na kra-wężniku pod przystankiem, śmiejąc się do siebie. W sil-nym świetle popołudnia pusta droga zmieniła się w zaku-rzony tunel albo dławiącą tubę, uciskaj ącą mi mózg. Ko-biety, przypominające gorgony w letnich sukienkach, ob-serwowały
mnie bacznie, a dzieci przyglądały mi się z sze-roko rozdziawionymi ustami. Nabrałem nagle pewności, że autobus nigdy się nie zjawi. Autostradą przejechał policyjny radiowóz. Pomimo ja-skrawego słońca miał włączone na pełną moc reflektory. Wiązki świateł zamigotały na moim posiniaczonym ciele. Nie mogłem stawić im czoła, zawróciłem więc i zacząłem uciekać obwodnicą. Zacząłem rozumieć, że Shepperton schwytało mnie w 7 ZOO STARKA Między topolami płynął chłodny strumień, pragnący na-maścić i ukoić moją skórę. Po drugiej stronie podmokłej łąki stały przycumowane wzdłuż brzegów rzeki jachty i ło-dzie motorowe. Przez dziesięć minut szedłem dalej obwod-nicą, czekając na dogodny moment, by podjąć następną pró-bę ucieczki z Shepperton. Wysadzane kasztanowcami i pla-tanami ciche uliczki bungalowów i małych domków two-rzyły szereg zielonych altan, przypominających bramy wio-dące do przyjaznych labiryntów. Tu i ówdzie ponad żywo-płotami wznosiły się trampoliny. W ogródkach mieściły się też niewielkie baseny, a ich woda skrzyła się krzemiennie, jak gdyby zagniewana, że uwięziono ją w tych udomowio-nych zbiornikach, i zdezorientowana, ponieważ miłośnie zalano nią obsesyjnie pochyłe dna. Wyobraziłem sobie te baseny, dotknięte plagą małych dzieci i ich leniwych ma-tek, knujących po cichu zemstę. Najwyraźniej nie było przypadkiem, że mój płonący sa-molot rozbił się właśnie w tym nadrzecznym miasteczku. Shepperton ze wszystkich stron otaczała woda - piaszczy-ste jeziorka i zbiorniki wodne, nowo tworzące się koryta strumieni, kanały i rurociągi, pozostające pod zarządem władz miejskich, czy wreszcie rozwarte ramiona rzeki, kar-mionej całą siecią potoków i strumyków. Wysokie groble ponad zbiornikami tworzyły jakby szereg wysokich hory-zontów, i zdałem sobie sprawą, że błąkam się w wodnym świecie. Cętki światła pod drzewami padały na dno mor-skie. Choć o tym nie wiedzieli, skromni mieszkańcy tego prowincjonalnego miasteczka byli w rzeczywistości egzo-tycznymi stworzeniami morskimi o pełnych snów mózgach wodnych ssaków. Wszystko wokół tych beznamiętnych gospodyń i ich ujarzmionego sprzętu domowego zawisło w głębokiej ciszy. Być może groźny blask, który widziałem nad Shepperton, był proroczym odbiciem tego zatopione-go, prowincjonalnego miasteczka? Dotarłem do hotelików w pobliżu portu jachtowego. Wysoko ponad tudoriańską rezydencją St. Cloudów zwisał z uschłego wiązu ogon cessny, sygnalizujący swoją obec-ność z przerwami, jak gdyby znudził się już przekazywa-niem wiadomości. Przeszedłem na drugą stronę i znalazłem się przy pustej kasie, gdzie sprzedawano bilety do wesołego miasteczka na pomoście. Świeżo pomalowane wagoniki diabelskiej kolejki, podobnie jak jednorożce i uskrzydlone konie mi-niaturowej karuzeli, lśniły z nadzicjąw świetle popołudnia, ja jednak przypuszczałem, że ten podupadły lunapark od-wiedzają tylko o północy parki zakochanych. Za kasą stały świecące pustkami klatki niewielkiego zoo. W jednej z nich siedziały dwa wypłowiałe sępy, nie zwra-cając uwagi na leżącego na ziemi martwego królika - pta-sie sny o Andach ginęły gdzieś za sklejonymi powiekami ich oczu. Mała szerokonosa małpka spała na swojej półce, a podstarzały szympans czochrał się nieustannie, badając wrażliwymi paznokciami pępek, jak gdyby usiłował złamać szyfr zamka pępowiny - wyglądał niczym wewnętrzny emigrant, wiecznie pełen nadziei. Kiedy obserwowałem ze współczuciem jego łagodny pysk, z bramy wytwórni filmowej wyjechał duży i błysko-tliwie udekorowany pojazd, który z łoskotem ruszył gwał-townie naprzód, wzniecając tuman pyłu, a potem skręcił nagle na plac przed kasą biletową. Był to karawan, przysto- sowany do przewożenia desek surfingowych i sprzętu lot-niarskiego, ozdobiony wizerunkami rozmaitych skrzydla-tych stworów i pozłacanych ryb. Zza kierownicy przypatry-wał mi się
bojaźliwie ten sam blondyn, który malował przed-tem wagoniki kolejki. Po chwili zdjął z głowy stary kask lotniczy, wysiadł z samochodu i zaczął się krzątać w kasie, usiłując nie zwracać na mnie uwagi. Jednak kiedy doszedłem do końca pomostu, usłyszałem tupot jego nóg na metalowych płytach. - Blake... Uważaj! - Ruchem ręki pokazał, żebym od-szedł od słabej poręczy, ponieważ obawiał się, że rdzewie-jący korpus pomostu mógłby się pod nami zawalić. - Wszystko w porządku? To właśnie tutaj spadłeś. Spoglądał na mnie z niejakim współczuciem, ale jedno-cześnie trzymał się z daleka, jak gdyby spodziewał się, że mogę w każdej chwili uczynić coś dziwacznego. Czyżby widział, jak próbowałem dojść do autostrady? - To było widowiskowe lądowanie... - Mężczyzna za-patrzył się w wartki nurt, przepływający pod naszymi sto-pami. - Wiem, że wykonujesz akrobacje lotnicze, ale tę sztuczkę musiałeś chyba ćwiczyć całe lata. - Głupi jesteś! - Miałem chęć go uderzyć. - O mało się nie zabiłem! - Wiem o tym! Przepraszam... ale wydaje mi się, że takie rzeczy też wymagają prób... - Bawił się starymi go-glami i kaskiem, zawstydzony nagle, że eksponuje swój rynsztunek lotniczy, jak gdyby usiłując ze mną rywalizo-wać. - Pracuję w wytwórni nad filmem... To nowa wersja Zwy-cięzców żywiołu.* Gram oblatywacza. - Blondyn lekceważącym gestem wskazał diabelską kolejkę. - To długoterminowa inwestycja, a w każdym ra-zie tak była obliczana. Potrzebna jej jakaś atrakcja. Właści-wie dziwię się, że nie ma nikogo więcej. To nieco zabawne, Blake, że jesteś jedyną osobą, która tu dzisiaj przyszła... Dosięgną! jednego z wagoników i rozhuśtał się w po-wietrzu, popisując się muskulaturą nie tyle dlatego, żeby mnie przestraszyć - powaliłbym go na ziemię bez najmniej-szego wysiłku - a raczej po to, by zdobyć z mojej strony coś w rodzaju fizycznego szacunku. Zachowywał się napa-stliwie, ale jednocześnie ujmująco, rozmyślając już zapa-miętale, w jaki sposób mógłby wykorzystać katastrofę mo-jego samolotu do swoich własnych celów. Kiedy spoglądał w tęsknej zadumie na rzekę i zaginione ślady po wypadku, niesione w dal na rozświetlonym słońcem grzbiecie Tami-zy, spostrzegłem, że żałuje, iż nie jest w stanie wykorzystać przypadkowej bliskości zrujnowanego pomostu i miejsca mojego awaryjnego lądowania. - Stark, powiedz mi coś... Czy widziałeś, jak płynąłem do brzegu? - Oczywiście. - Chcąc chyba uprzedzić ewentualne sło-wa krytyki pod swoim adresem za to, że nic wtedy nie zro-bił, Stark wyjaśnił pospiesznie: - Zamierzałem właśnie sko-czyć do wody, ale ty nagle pojawiłeś się na brzegu, bo uda-ło ci się jakoś wydostać z samolotu. - To ojciec Wingate wyciągnął mnie na brzeg. Widzia-łeś, czy ktoś próbował mnie reanimować? Albo zastoso-wać sztuczne oddychanie?... „Men with Wings”, film amerykańskiego reżysera Williama A. Wel-lmana, nakręcony w 1938 roku, z Fredem MacMurrayem i Rayem Millandem w rolach głównych (przyp. tłum.). - Nie... A dlaczego pytasz? - Stark przyjrzał mi się ba-dawczo z nieoczekiwanym przebłyskiem inteligencji na swojej aktorskiej twarzy. - Nie pamiętasz? - Chciałbym podziękować tej osobie. - Po chwili doda-łem swobodnie: - Jak długo siedziałem uwięziony w samo-locie? Stark nasłuchiwał niespokojnych sępów, które tłukły się w klatce. Wielkie ptaszyska usiłowały wdrapać się na pręty i chwycić kawałek nieba. Przyjrzałem się bacznie nerwo-wym oczom Starka i drobnym włoskom, sterczącym wokół jego warg jak igły. A może to on mnie reanimował? Wy- obraziłem sobie, że jego piękne usta zaciskają się na moich wargach, a mocne zęby Starka ranią mi dziąsła. Pod wielo-ma względami przypominał muskularną, jasnowłosą kobie-tę. Pociągał mnie, nie z powodu jakiegoś dewiacyjnego, ho-moseksualnego impulsu, wyzwolonego gwałtownym szarp-nięciem z mojej psychiki na skutek wypadku, lecz z uwagi na niemal braterską bliskość jego ciała, ud, barków, ramion i pośladków, jak gdybyśmy dzielili w dzieciństwie sypial-nię. Byłem
młodszym, ale silniejszym z braci, niczym mia-ra, którą Stark musiał całe życie przykładać do siebie. Mo-głem go uścisnąć, kiedy tylko przyszłaby mi ochota, mo-głem przycisnąć jego dłonie do swoich posiniaczonych że-ber i sprawdzić, czy to on usiłował mnie zaatakować - i mogłem sprawdzić, czy kąsa. Zmieszany moim badawczym spojrzeniem, Stark odwró-cił się plecami do rzeki. - Jak długo byłeś pod wodą?... Trzy albo cztery minuty. Może trochę dłużej. - Dziesięć minut? - To dużo czasu, Blake. Nie stałbyś teraz tutaj. Znów zapanował nad sobą i przypatrywał mi się z prze-biegłą miną, zaciekawiony, co zamierzam zrobić. Bawił się swoim przedpotopowym kaskiem lotniczym, wymachując mi nim przed oczami, jak gdyby kiełkowało w nim podej-rzenie, że obaj jesteśmy pilotami, grającymi w filmie. Ja jednak pilotowałem po niebie prawdziwy, silnikowy sa- molot, nie jedną z tych biernych lotni, zależnych od siły wiatru. Obwodnicą nadjechał wóz policyjny, rozpalając reflek-torami światło popołudnia. Kiedy samochód zatrzymał się przy kasie, zauważyłem, że na tylnym fotelu za dwoma po-licjantami siedzi ojciec Wingate. Patrzył na mnie przez za-mknięte okno zamyślonym wzrokiem człowieka, który spo- kojnie oddał się w ręce policji. Kiedy czekałem, aż ksiądz wskaże mnie funkcjonariu-szom, Stark ujął moją dłoń. - Jadę do Londynu. Podrzucę cię na drugą stronę rzeki. Usiadłem na przednim siedzeniu karawanu w stroju ka-rawaniarza, kryjąc twarz za zwiniętym sklepieniem lotni. Słyszałem ćwierkanie małpki i głębokie skrzeczenie sępów. Z niewiadomego powodu moje przybycie przyprawiło zwie-rzęta o zdenerwowanie. W lusterku wstecznym ujrzałem ojca Wingate, który obserwował mnie z radiowozu jak bę-dący w zmowie ze mną spiskowiec, skrupulatnie trzymają-cy język za zębami, żeby nie zdradzić niczego, co nas łączy. Stark stał w towarzystwie dwóch policjantów przy kasie i pilnował, żeby trzymali się z dala od zardzewiałego po-mostu. Wzruszył ramionami, gdy policjanci wskazali niebo nad wytwórnią filmową. A zatem policja wciąż szukała świadków. Ujrzawszy, że aktor przecząco potrząsa głową, nabrałem przekonania, że pomimo wielu niewiadomych tego popołudnia Stark, oj-ciec Wingate, Miriam St. Cloud ani nikt inny, kto widział mój wypadek, nie wyda mnie policji. 8 POCHÓWEK KWIATÓW W końcu miałem więc umknąć z tego dusznego mia-steczka. Niecierpliwiłem się, siedząc obok Starka, kiedy cze-kaliśmy w kolejce, żeby przekroczyć most w Walton. Na-deszło późne popołudnie i drogi dojazdowe zapchane były samochodami, wracającymi z Londynu. Walton leżało na południe od Shepperton, czyli jeszcze dalej od lotniska, ale przynajmniej opuściłem strefę zagrożenia. Rozmyślałem o decyzji Starka, który postanowił nie wydać mnie policji - mój rzekomy powrót z martwych uciszył na pewien czas aktora, jak przedtem doktor Miriam, jej matkę i poszukują-cego skamieniałości księdza. Byłem jednak przekonany, że Stark zdradzi moją historię jakiejś gazecie albo stacji tele-wizyjnej, zwłaszcza gdy odkryje, że ukradłem cessnę. Ale z jemu tylko znanego powodu to, że byłem pilotem, zrobiło na Starku głębokie wrażenie. Moje spektakularne przybycie i prawdziwa katastrofa, w przeciwieństwie do za-aranżowanych wypadków z jego filmu, dotknęły w nim ja-kiegoś jeszcze bezkształtnego, lecz potężnego marzenia. Stark wskazał niemal nieruchomy sznur samochodów, tkwiących w obłokach lśniących w słońcu spalin. - W zasadzie powinieneś znajdować się teraz tysiąc stóp ponad tym wszystkim, Blake. Wziąłem kiedyś kilka lekcji pilotażu, ale nie szło mi dobrze. A ty nie próbowałeś może kiedyś lotniarstwa?
Patrzyłem na uschłe wiązy, górujące nad parkiem. Zza zakola rzeki ogon cessny migotliwie przekazywał mi wciąż swoją wiadomość. Z nieba zwisały świeżo pomalowane wagoniki diabelskiego koła niczym zabawki, czekające, aż pochwycą je piloci przelatujących w pobliżu balonów. - Tak naprawdę interesuję się lotami w maszynach na-pędzanych siłą ludzkich mięśni. Chciałbym pewnego dnia odbyć pierwszy taki lot dookoła świata. - Maszyna latająca, napędzana siłą ludzkich mięśni? - Stark przewrócił oczami, chcąc mi się skwapliwie przypo-dobać. Czy nie rozumiał, że uratował mnie przed policją? - Chciałbym ci pomóc, Blake... Mógłbyś wystartować wła-śnie stąd. Z Shepperton. - Z Shepperton? - Z reklamowego punktu widzenia trudno o lepsze miej-sce. Po twoim porannym wypadku chętnie powitano by cię tu jako miejscowego pilota i mógłbyś zapewne otworzyć szkołę pilotażu, może nawet w porozumieniu z wytwórnią. Poza tym mieszkańcy tej okolicy są opętani tego rodzaju rzeczami, jak parki safari, delfinaria czy akrobacje lotni-cze, wszystko im jedno. Ciągle przebierają się za halabard-ników z Tower albo za piechotę hanowerską i odgrywają bitwę pod Austerlitz. Ja postanowiłem rozbudować zoo. Gdyby udało mi się wydobyć z rzeki twój samolot, wysta-wiłbym go na pokaz jako atrakcję turystyczną. -Nie... - Dlaczego? A może odsprzeda mi go twoja firma ubez-pieczeniowa? -Nie ruszaj go! - W porządku, Blake... - Zaskoczony gwałtownością w moim głosie, Stark chwycił mnie za rękę, żebym się uspo-koił. - Oczywiście, zostawię samolot w spokoju. Niech rzeka uniesie maszynę do morza. Wiem, co czujesz, Blake. Wlekliśmy się teraz wzdłuż środkowego przęsła mostu. W oczach pulsowały mi setki świateł stopu, ponieważ kie-rowcy co chwila zatrzymywali się i ruszali znowu. Mijali-śmy dźwigary na odległość wyciągniętej ręki, jadąc tak powoli, że mogłem policzyć nity wystające spod łuszczącej się farby. I tym razem nabrałem jednak pewności, że wcale nie poruszamy się naprzód. Nie tylko nie zbliżaliśmy się do brzegu, na którym leżało Walton, ale byliśmy od niego da-lej niż przedtem. Ciągnące się przed nami szeregi samo-chodów i autobusów przypominały gigantyczne pasy trans- misyjne. Położony z tyłu brzeg Shepperton ze swoimi fir-mami żeglugowymi i przystaniami wydawał się nie dalej niż pięćset jardów stąd. Rzeka zakołysała się. Zabrakło mi tchu i opadłem na siedzenie, świadom napierających ze wszystkich stron po-jazdów, poruszających się, lecz nieruchomych, a ponadto wyposażonych w światła wysysające siły z moich oczu. Cze-kałem, aż złudzenie minie, uwięziony na metalowej drodze długości jednej mili. - Blake, poruszamy się! Wszystko jest w porządku! Aleja wiedziałem swoje. Gdy otwierałem drzwi, poczułem dłoń Starka na swoich zmiażdżonych piersiach. Odtrąciłem go łokciem i wysko-czyłem z karawanu. Przesadziłem sięgającą bioder barier-kę, wypadłem na chodnik i pobiegłem w dół, ku bezpiecz-nym brzegom Shepperton. Pięć minut później, gdy zostawiłem rzekę daleko za sobą, siedziałem na ławce przy opustoszałych kortach tenisowych. Pozbywszy się lęku, który dźwigałem na moście, zacząłem masować swoją posiniaczoną klatkę piersiową. W każdym razie dowiedziałem się, że to nie Stark usiłował mnie reani-mować - dłonie, które odcisnęły się na moich żebrach, były większe, równie duże i silne, jak moje. Podniosłem wzrok na umarłe wiązy, odległe ulice i domy. Z jakiejś przyczyny, znanej jedynie najskrytszym zakamar-kom mojej głowy, zostałem uwięziony w tym nadrzecznym mieście, wokół którego moje myśli zakreśliły ciasny krąg, wyznaczony na północy przez autostradę, a na
zachodzie i południu przez kręte koryto Tamizy. Przyglądałem się po-jazdom, ciągnącym w kierunku Londynu, na wschód, i by-łem pewien, że gdybym próbował stąd wyjść tymi ostatni-mi drzwiami, rysującymi się na horyzoncie, otwarłaby się przede mną ta sama, mdląca perspektywa. Na korty weszły pod opieką matki dwie nastoletnie dziewczyny z rakietami w dłoniach. Przypatrywały mi się czujnie, zaskoczone widokiem młodego księdza w butach tenisowych, który najprawdopodobniej upił się mszalnym winem. Miałem ochotę spędzić popołudnie na grze w teni- sa z tymi kobietami. Choć byłem całkowicie wyczerpany, owładnęła mną ta sama potężna, acz niewybredna żądza seksualna, którą odczuwałem do wszystkich ludzi, jakich spotkałem w Shepperton po wypadku: do Starka, niewido-mego dziecka, młodej lekarki, a nawet do księdza. Wpatry-wałem się więc w matkę i córki w gorącej zadumie, jak gdyby były nagie, i to nie w moich, lecz swoich własnych oczach. Pragnąłem uwieść je obietnicą spowiedzi, prowa-dzonej między kolejnymi returnami z linii końcowej, pa-rzyć się z każdą z nich z osobna między wolejami, zagry- wanymi w poprzek kortu i pokrywać je od tyłu, gdy będą kucać przy siatce. Dlaczego uwięziłem sam siebie w Shepperton? Być może wciąż myślałem o tamtym pasażerze z samolotu... Może był to mechanik, którego sterroryzowałem, porywając ces-snę, i teraz nieświadomie nie chciałem opuścić miasteczka, nie wydobywszy najpierw jego ciała? Czy to nie ten nie-znajomy pasażer próbował mnie zabić w ostatniej, rozpacz-liwej konwulsji? Wydawało mi się, że przypominam sobie, jak zmagaliśmy się w zatopionym kokpicie cessny, kiedy jego dłonie wyciskały mi powietrze z płuc, a jego usta za-kleszczyły się na moich ustach, ponieważ wysysał ze mnie ostatnie tchnienie, żeby utrzymać się przy życiu jeszcze przez kilka chwil... Kobiety przestały grać. Przyglądały mi się w milczeniu z piłkami w rękach niczym uśpione manekiny. Po rozdartej ziemi u moich stóp i po unoszącym się w powietrzu pyle poznałem, że przed chwilą odegrałem tę tytaniczną pod-wodną walkę, szamocząc się sam ze sobą na oczach kobiet. Zirytowany dziwnymi spojrzeniami tenisistek, rzuciłem w ich kierunku jakąś wulgarną obelgę i ruszyłem na przełaj przez park. Słońce, przez cały dzień wiszące dokładnie nad rzeką jak zapomniany reflektor, znajdowało się teraz nad wytwór-nią filmową na północny zachód od Shepperton. Listowie w parku sposępniało, a światło zostało uwięzione pod drze-wami na kilka ostatnich godzin, nie mogąc znów nabrać sił. Niedaleko, na niewielkiej łączce koło parku, skrytej za ścia-ną ciemnych rododendronów, bawiła się trójka dzieci. Cięż-kie stopy Davida dudniły w trawie, Jamie pohukiwał dono-śnie, a niewidoma Rachel wydawała żwawe, krótkie instruk-cje. Przypomniawszy sobie o tej sympatycznej trójce, posta-nowiłem przyłączyć się do zabawy. Rozepchnąłem rodo-dendrony i wydostałem się na łąkę, na wąski pas zapomnia-nej ziemi, biegnący ku rzece wzdłuż małego strumienia. Przyglądałem się dzieciom, bawiącym się w głębokiej tra-wie. Maszerowały gęsiego w swym wyimaginowanym świe-cie w kierunku klombu, świeżo wykopanego w tajemnej altanie wśród drzew. Prowadził wesoły mongoł, a za nim szli Rachel i Jamie z bukietami zwiędłych tulipanów. Przystanęli z powagą koło klombu. Rachel uklękła, ba-dając rozkopaną ziemię swoimi prędkimi dłońmi, i złożyła tulipany wśród uciesznych jaskrów i stokrotek. Dopiero wtedy pojąłem, że klomb jest w rzeczywistości grobem, a troje upośledzonych dzieci odgrywa ceremonię pogrzebo-wą martwych tulipanów, które znalazły w śmietniku straż-nika parkowego. Dzieci ułożyły także skromny krzyż z pa-tyków, przyozdobiony kawałkami kolorowego szkła i srebr-nej cynfolii. Wzruszony owym niewyszukanym rytuałem, wkroczy-łem do altanki. Zaniepokojone dzieci odwróciły się do mnie. Rachel wrzuciła do grobu ostatni tulipan, a policzki ścią-gnęła jej bladość, kiedy szukała po omacku rąk Davida. Zanim zdążyłem się odezwać, dzieci puściły się pędem przez wysoką trawę, a Jamie znów zaczął pohukiwać, naśladując krzyk zaniepokojonego ptaka. - Rachel!... Nie zrobię wara krzywdy! Jamie!... Dopiero wtedy zauważyłem, że razem z martwymi kwia-tami dzieci zamierzały złożyć do grobu coś jeszcze. Był to drewniany krzyż, przypominający
schematyczny wizerunek samolotu, którego skrzydła i ogon Rachel, David i Jamie zaznaczyli białą kredką. Czy zatem dzieci grzebały mojącessnę? Obejrzałem się na tajemną łąkę. Dzieci zniknęły. Po raz pierwszy ogarnęło mnie poczucie, że być może umarłem. Ale tego popołudnia w opuszczonej altanie postanowi-łem dowieść, że jeśli naprawdę zginąłem, jeżeli naprawdę utonąłem w skradzionym samolocie, to odtąd będę żył wiecznie. 9 BARIERA RZEKI - Czy umarłem? Odezwałem się tak cicho do grobu, czekając na odpo-wiedź. Spojrzałem ze złością na rozpięty na krzyżu samolot i duszące się rododendrony. - Czy ja i umarłem, i oszalałem? Dlaczego tak poruszyła mnie ta infantylna zabawa troj-ga upośledzonych dzieci? Strąciłem kopniakiem kwiaty z grobu, rozepchnąłem zapylone liście i wróciłem do parku. Usidlone pod drzewami światło skoczyło natychmiast ku mnie, uszczęśliwione, że znalazło coś żywego, czego może się chwycić. Grało radośnie na klapach marynarki, poły-skując i tańcząc wokół moich białych butów. Byłem pewien, że jednak nie umarłem. Zgniecione źdź-bła pod moimi stopami, zmęczone światło, odbite od rzeki, skubiące trawę jelenie i szorstka kora uschłych wiązów prze- konywały mnie, że wszystko to jest rzeczywistością, nie zaś wymysłem umierającego człowieka, uwięzionego w zato-pionym samolocie. Wiedziałem, że nie straciłem przytom-ności ani na chwilę. Wydostałem się z maszyny, zanim za-tonęła, i przypomniałem sobie, że stałem między skrzydła- mi, kiedy woda wirowała wokół moich stóp. Wolnym krokiem ruszyłem w stronę rzeki, wymachując ramionami, żeby odpędzić światło, napierające na mnie ni-czym tłum rozentuzjazmowanych klakierów. Przeczucie katastrofy było odbiciem obawy, że wymyśliłem wszystko, co mnie otacza - miasteczko, drzewa, domy, plamy od tra-wy na piętach Miriam St. Cloud - a nawet samego siebie. Teraz żyłem, czy jednak nie umarłem kiedyś przedtem? Jeśli przebywałem uwięziony w samolocie przez jedena-ście minut, dlaczego nikt nie przyszedł mi z pomocą? Grupka inteligentnych ludzi, wśród których znajdowała się lekar-ka, zastygła nieruchomo na brzegu rzeki, jak gdybym wyłą-czył bieg ich czasu, dopóki nie wydostałem się z cessny. Pamiętałem, że leżałem na wilgotnej trawie, a moją pierś miażdżyła para nieznajomych rąk. Czy moje serce przesta-ło na chwilę bić, przekazując wyczerpanemu mózgowi wi-zję śmierci, z którą z takim skutkiem igrało tych troje dzie-ci? Nie byłem martwy. Stałem na brzegu, patrząc na spo-kojne wody i niezmącone, popołudniowe światło. Wsze-dłem na piasek i zepchnąłem do strumienia niewielką łód-ką, którą ktoś wciągnął na plażę, a potem rzuciłem cumę, włożyłem wiosła w dulki i wypłynąłem na milczącą wodę. Chłodna fala ociekała światłem, maskującym czerń toni pod powierzchnią. Parłem pod prąd, zbliżając się do tudo-riańskiej rezydencji St. Cloudów. Rzeka bębniła o łódkę, pobrzękując o dziobnicę, jak gdyby pilnie przeliczała pie-niądze. Znajdowałem się na środku Tamizy. Niżej, pod opalizu-jącą powierzchnią, zobaczyłem białego ducha cessny. Odło-żyłem szybko wiosła i chwyciłem brzeg burty. Samolot spo-czywał na dnie w odległości dwudziestu stóp ode mnie. Osiadł równo na podwoziu, jak gdyby parkując w jakimś podwodnym hangarze. Drzwi do kabiny pilota były otwar-te. Kołysał je prąd. Zdumiała mnie ogromna rozpiętość skrzydeł samolotu, wyglądających jak wyciągnięte płetwy olbrzymiej płaszczki. Wokół cessny roiła się ławica srebrnych ryb, śmigają-cych tu i tam wzdłuż skrzydeł i kadłuba. Światło, odbite od ich nakrapianych ciał, rozjaśniło kokpit, odsłaniając na chwi-lę postać martwego
mężczyzny, siedzącego przy sterach. Wiosłowałem ręką, wychylony przez burtę, dotykając wody ustami i brodą, gotów wypić kwas mojej własnej śmierci. Kokpit leżał dwanaście stóp pode mną, a wodniste słońce rozświetlało go co kilka chwil. Falujące cienie kła-dły się na pulpit sterowniczy i podłogę kokpitu. Znów zobaczyłem za sterami ciemną postać - był to mój własny cień, padający na dno przez powierzchnię wody! Wyczerpany, usiadłem w łódce między wiosłami, zwró-cony w stronę łąki, na której bydło spokojnie skubało wy-soką trawę. Brzeg leżał zaledwie o kilka pchnięć wioseł dalej, wdzięcząc się łagodnymi treskami płaczących wierzb. Tu chciałem zejść na ląd. Teraz, kiedy udało mi się potwier-dzić, że byłem w maszynie sam, mogłem na zawsze opu-ścić Shepperton. Pomyślałem, że wędrówka przez cichą łąkę wśród szczęśliwych krów odświeży mnie przed powrotem na lotnisko. Chłodząc dłonie w wodzie, powiosłowałem do brzegu. Rzeka uwijała się wokół łódki, rojąc się tysiącami rozma-itych cząsteczek, formami hydrowatymi i ameboidalnymi, okruchami owadów i niewielkich roślin, maleńkimi algami i jakimiś stworzeniami, zaopatrzonymi w rzęski. Obłoki wodnego kurzu wirowały wokół moich palców, na progu życia, gdzie formy ożywione i nieożywione tworzyły nie-przerwane widmo, opasujące mnie swoimi tęczami. Zaczerpnąłem dłonią wody, wystawiłem ją pod słońce i przypatrzyłem się bacznie gnijącym cząsteczkom. Tłoczy- ły się w ruchliwej cieczy niby rozemocjonowani wierni w miniaturowej katedrze. Chciałem skurczyć się w pyłek, dać nura do stawu, który trzymałem w swoich cyklopich dło-niach, i unieść te zacieki światła ku miejscom, gdzie z roz-mowy pyłu rodziło się samo życie. Nie spoglądając ku górze czekałem, aż dinghy osiądzie na brzegu. Gdy z moich dłoni spłynęły ostatnie krople wody, podniosłem wzrok na przeciwległy brzeg. Otaczał mnie ogromny grzbiet otwartej rzeki, jak srebr-ny pokład Mississippi, której brzegi tworzyły odległy hory-zont. Brzeg Shepperton zasłaniał wąski pas drzew, toteż z trudem rozpoznałem drewniany częściowo fronton tudoriań-skiej rezydencji. Na murawie stały maleńkie postaci, o twa-rzach niewiele większych niż blednące punkciki światła. Zdecydowałem przepłynąć na drugi brzeg bez względu na to, jakie ułudy niepokoiły mój mózg, chwyciłem więc wiosła i mocno odbiłem od brzegu. Woda wokół dinghy wezbrała i poczułem, że łódka posuwa się naprzód. Spoj-rzałem przez ramię na oddalające się wybrzeże Walton, ale wiosłowałem dalej bez przerwy. Znów otworzyły mi się ranki na obtartych knykciach, byłem jednak pewien, że je-śli będę wiosłował, przełamię barierę, którą opasał mnie mój własny mózg. Dodało mi to otuchy - czułem się jak Kolumb, podnoszący na duchu pozbawioną wiary załogę, albo jak Pizarro, żeglujący w górę milczącej, sennej Ama-zonki. Ręce ześlizgnęły mi się z zakrwawionych wioseł. Wsta-łem, samotny w tym wszechświecie wody, i płynąłem da-lej, używając już tylko jednego pióra. Obie linie brzegowe zniknęły gdzieś poniżej horyzontu. Z dłoni ściekała mi krew, znacząc plamami wodę. Zakrzepłe grudki odpływały długą wstęgą w dal, niczym proporce, uświęcające moją home-rycką podróż. Światło zaczęło przygasać. Zmęczyłem się i cisnąłem wiosło na dno łódki. Zachodzące słońce sięgnęło horyzon-tu, a czyste dotąd powietrze stało się mętne i nieprzezro-czyste. Nad znaczoną wstęgami krwi wodą unosiły się wą-tłe obłoczki, jak gdyby z mojej krwi i tchnienia mojego tru-du miały wylęgnąć się za chwilę jakieś dziwne ptaki mor-skie, przypominające chimery, które będą karmić się łap-czywie moim ciałem. Porzuciłem zamiar przepłynięcia rzeki, ale wziąłem się znów do wioseł, ruszając w długą drogę powrotną na brzeg Shepperton. Uschłe wiązy popędziły ku mnie, powstając na brzegu, jak gdyby wynosiły je w górę jakieś olbrzymie windy. Ogon samolotu znów zaczął nadawać sygnały, gdy nad wodą pojawiła się tudoriańska rezydencja. Kiedy po raz ostatni pociągnąłem wiosłami, plaży dosięgło także zbo-cze trawnika. Byłem dziesięć stóp od brzegu. W zapadającym zmierz-chu stały na trawie Miriam St. Cloud i jej matka - blade lampki ich twarzy stykały się, jak gdyby mogły mi posłu-żyć jako świetlna boja.
Kiedy wyszedłem na brzeg, potyka-jąc się na mokrym piasku, zeszły na plażę i wzięły mnie pod ręce. Zapach ich ciał kładł się ciężką wonnością nad ciemnymi kwiatami. - Blake, stój spokojnie. Możesz się na nas oprzeć, jeste-śmy tu naprawdę. Miriam przemyła mi zakrwawione kostki. Przybrała świadomie beznamiętny wyraz twarzy lekarza opatrujące-go dziecko, które świadomie naraziło się na niebezpieczeń-stwo. Widziałem, że usiłuje się ode mnie oderwać i zamknąć drzwi swoich uczuć na wypadek, gdybym zapragnął uczy-nić ją częścią mojego koszmaru. Pani St. Cloud poprowadziła mnie w kierunku domu. Spodziewałem się, że obsypie mnie wyzwiskami, toteż zdzi-wiła mnie jej delikatność. Cała wcześniejsza wrogość tej kobiety zniknęła. Teraz pani St. Cloud obejmowała mnie ciepłymi ramionami, pewną dłonią podtrzymując mi głowę na ramieniu, jak gdyby pocieszała swojego małego synka. Czy obserwowały mnie przez cały wieczór, gdy samot-nie, niczym dzieciak bawiący się w Kolumba, wiosłowa-łem rozpaczliwie zaledwie kilka kroków od miejsca, w któ-rym teraz stały? -Wszystko gotowe, Blake - powiedziałapani St. Cloud. - Przygotowałyśmy dla ciebie pokój. A teraz chcemy, że-byś dla nas zasnął. 10 WIECZÓR PTAKÓW Tego wieczora, gdy spałem już w głównej sypialni rezy-dencji St. Cloudów, przeżyłem po raz pierwszy coś, co wte-dy wydawało mi się snem. Leciałem po nocnym niebie, ponad miastem, w którym rozpoznałem Shepperton. Niżej ciągnął się srebrzysty grzbiet rzeki; jej długie, podwójne zakole obejmowało przystanie i sklepy ze sprzętem żeglarskim, tudoriańskąrezydencję oraz pomost wesołego miasteczka z diabelskim kołem. Posuwa- łem się kursem południowym, którym wcześniej, tamtego dnia, leciałem małą cessną. Minąłem wytwórnię filmową, gdzie przysiadły w trawie stare samoloty, a potem wysoki nasyp nad autostradą. W świetle księżyca jej betonowa na-wierzchnia tworzyła jakby nieskończony, pełen wyczeki-wania pas startowy. Za zasuniętymi zasłonami w oknach spali mieszkańcy miasteczka. Ich śniące umysły podtrzymywały mnie w locie. Sunąc nad głowami tych ludzi, zrozumiałem, że nie lecę jak pilot w samolocie, lecz fruwam niby kondor, ptak do-brej wróżby, i pojąłem, że nie śpię już w sypialni rezydencji St. Cloudów. Choć wiedziałem, że posiadam ludzki mózg i cieszę się wirującym powietrzem oraz przypominającymi piki gałęziami uschłych wiązów jak żaden inny ptak, uświa-domiłem sobie, że przybrałem teraz postać ptaka, płynąc majestatycznie poprzez zimne powietrze. Widziałem olbrzy-mie skrzydła, ząbkowane rzędy białych jak lód piór, i czu-łem potężne mięśnie swoich piersi. Czesałem niebo szpo-nami wielkiego drapieżnika. Otulało mnie szorstkie upie-rzenie, wydzielające cierpki odór, nieprzypominający za-pachu ssaka, a ja smakowałem te wstrętne kręgi zwierzęcej woni, plamiące nocne powietrze. Nie byłem wdzięcznym stworzeniem latającym, lecz zawadiackim kondorem, któ-rego stek odchodowy pokrywały grudki ekskrementów i na-sienia. Byłem gotów kopulować z wiatrem. Moje okrzyki przecinały rozpędzone powietrze. Okrą-żyłem tudoriańską rezydencję, a szybując pod oknami sy-pialni, zobaczyłem puste łóżko i odrzuconą kołdrę, jak gdyby jakaś obłąkana istota mocowała się ze swoimi niezgrabny-mi skrzydłami, chcąc się oswobodzić. Skręciłem raptownie nad trawnik, goniąc wśród klombów swój oświetlony księ-życową poświatą cień, a potem musnąłem pazurami po- wierzchnię wody, wzniecając nad zatopioną cessną dwa pióropusze oślepiającej mgiełki. Chciałem, żeby śpiący mieszkańcy przyłączyli się do mnie, leciałem więc nad milczącymi domami, krzycząc w okna. Na dachówkach salonu fryzjerskiego przysiadła bia-ła postać. Jedno jej skrzydło sięgnęło nieśmiało powietrza, gdy zwany lirogonem ptak wyzwolił się wreszcie z uśpio-nego umysłu jakiejś starej panny w średnim wieku, leżącej w sypialni poniżej. Krążyłem nad nią, zachęcając delikatne stworzenie, by zaufało powietrzu. Po drugiej stronie drogi do Londynu, nad
sklepem rzeźniczym, wspinały się z tru-dem po stromym dachu dwa sokoły. Samiec próbował skrzy-deł - był to wolny duch dobrodusznego kupca, śpiącego w głębokim, dwuosobowym łóżku nad nocnym sklepem, ob-wieszonym połciami wołowego i wieprzowego mięsa. Jego żona już się uwolniła. Stąpała dumnie po dachu, skwapli-wie badając dziobem zapachy powietrza nocy. Chciałem ich zachęcić, by ruszyli za mną, latałem więc w górę i w dół oświetlonej księżycem ulicy, przywołując z cicha pierwszych towarzyszy, których wyrwałem ze snu. Lirogon pierwszy rozwinął bojaźliwie skrzydła i skoczył w noc. Zaczął spadać w leżący w dole ogród i omal nie na- dział się na antenę telewizyjną, gdy nagle znalazł oparcie w powietrzu i wzleciał w górę, ku mnie. Aleja nie byłem jesz-cze gotów, by parzyć się z nim na wietrze. W całym Shepperton na dachach domów pojawiały się ptaki, wywabione moimi krzykami z uśpionych umysłów spoczywających niżej ludzi - strojnych we wspaniałe noc-ne pióra mężów, żon i rodziców z podekscytowanymi pi- sklętami, gotowymi wzbić się z nimi w powietrze. Szybu-jąc w górze, słyszałem ich niecierpliwe okrzyki i czułem uderzenia skrzydeł, gdy wznosili się wyżej. Gęsta spirala latających kształtów wzbiła się w noc jak rosnąca karuzela rozbudzonych śpiochów. Para łabędzi krzykliwych wlecia-ła z mieszkania nad supermarketem, sekretarze wyfruwały z bungalowów nad wytwórnią filmową, złote orły z wiel-kich willi nad rzeką, a stado jemiołuszek i wróbli z namio-tów, które skauci rozbili przy autostradzie. Leciałem przez park ku rzece, ciągnąc za sobą całą cze-redę ptaków. Nocne powietrze zbielało tysiącami latających istot, kiedy wspólnie zatoczyliśmy koło nad rezydencją. Miriam St. Cloud spała w swojej sypialni, nic nie wiedząc o niecierpliwych zalotnikach, których jej sprowadziłem. Wołając do niej, szybowałem tam i powrotem nad ciem-nym ogrodem w nadziei, że zbudzę ją ze snu. Chciałem, żebyśmy wszyscy parzyli się z nią na wiet-rze. Nocne powietrze wokół mnie zgęstniało od rozpychają-cych się i rozwrzeszczanych ptaków. Żądza przepełniała ogromne stado, oszalałe na punkcie tej uśpionej młodej kobiety. Czułem, że ich dzioby i szpony szarpią mi skrzy-dła, jak gdyby ptaki chciały stopić się w jedno z moim pie-rzastym ciałem i dzielić ze mną śpiące ciało Miriam St. Cloud. Ich skrzydła biły powietrze, odbierając mi dech, i zacząłem się dusić w próżni piór. Nie mogąc dłużej trzymać się nieba, opadłem ku pomo-stowi wesołego miasteczka, wyzwalając się siłą z tornada wrzeszczących ptaków. Wyczerpany, dotarłem do wieży kościoła i wylądowałem na dachu. Kiedy składałem skrzy-dła, uświadomiłem sobie, jak ogromny był ciężar mojego ciała i wielkich, upierzonych ramion, które gniotły mi pierś i ciągnęły z powrotem w stronę snu. Wyższe tabliczki dachówek osunęły się pod moimi szpo-nami. Nie mogąc rozwinąć skrzydeł, runąłem w ciemną przestrzeń i spadłem na plecy, na wyłożoną kaflami posadzkę jakiegoś niewielkiego pomieszczenia. Leżałem wycieńczony między moimi własnymi, niepo-radnymi skrzydłami. Wokół stały stoły, na nich zaś leżały częściowo rozczłonkowane szkielety dziwacznych istot. Przy mikroskopie, na pochyłym blacie biurka, ujrzałem coś, co przypominało szkielet skrzydlatego człowieka. Wycią-gał swe długie ręce, jak gdyby chciał mnie chwycić i unieść hen, ku nekropolii wiatru. 11 PANI ST. CLOUD Kiedy się obudziłem, poczułem czyjeś usta, przyciśnię-te lekko do moich warg, i dłoń, która pieściła mi pierś. Po-kój zalewało nadrzeczne światło. Wpadało do wnętrza przez wysokie okna, naprzeciwko których stało łóżko. Poranne słońce przewędrowało już podmokłą łąkę i gniewnie wpa-trywało się we mnie, jak gdyby usiłowało obudzić mnie już od świtu. Usiadłszy, zauważyłem, że spod okna przygląda mi się spokojnie pani St. Cloud. Stała w tym samym miejscu, gdzie ujrzałem japo raz pierwszy po wypadku cessny. Podniosła rękę ku brokatowym zasłonom, ale jej zdenerwowanie znik-nęło i teraz wyglądała raczej na starszą, ale wciąż sprawną siostrę swojej córki. Czy to ona mnie całowała, gdy spa-łem?