James Graham Ballard
Imperium Słońca
Przełożył Lech Jęczmyk
Tytuł oryginału angielskiego Empire of the Sun
ISBN 83-07-02008-5
Czytelnik Warszawa 1990
Imperium Słońca wykorzystuje moje przeżycia podczas drugiej wojny światowej w
Szanghaju i w tak zwanym Civilian Assembly Centre (Ośrodku Zgromadzenia Osób
Cywilnych) w Lunghua, gdzie byłem internowany w latach 1942-1945. Powieść ta opiera się
przeważnie na zdarzeniach, które obserwowałem podczas japońskiej okupacji Szanghaju i w
obozie Lunghua.
Japończycy zaatakowali Pearl Harbor w niedzielę rano, 7 grudnia 1941 roku, ale na
skutek różnicy czasu w Szanghaju był to już poniedziałek 8 grudnia.
J. G. Ballard
Szanghaj w 1941 r.
CZĘŚĆ I
1. Wigilia Pearl Harbor
Wojny przychodziły do Szanghaju wcześnie, zastępując jedna drugą jak przypływy,
które wlewały się w Jangtsy i zwracały temu hałaśliwemu miastu wszystkie trumny
spuszczone z pomostów pogrzebowych chińskiego Bundu.
Jim zaczął mieć wojenne sny. W nocy te same nieme filmy błyskały na ścianach jego
sypialni na Amherst Avenue i przekształcały jego śpiący umysł w puste kino wyświetlające
kroniki. Zimą 1941 roku wszyscy w Szanghaju wyświetlali filmy z wojny. Fragmenty snów
towarzyszyły Jimowi wszędzie w mieście; w holach domów towarowych i hoteli
wyskakiwały z jego zatłoczonej głowy obrazy Dunkierki i Tobruku, Barbarossy i plądrowania
Nankinu.
Ku rozpaczy Jima nawet dziekan szanghajskiej katedry zaopatrzył się w jakiś stary
projektor. Po porannej mszy w niedzielę siódmego grudnia, w przeddzień japońskiego ataku
na Pearl Harbor, chłopcy z chóru zostali zatrzymani przed rozejściem się do domów i
sprowadzeni do podziemi. Wciąż jeszcze w komżach usiedli w rzędach składanych krzeseł
wypożyczonych z Szanghajskiego Yacht Klubu i oglądali brytyjską kronikę sprzed roku.
Myśląc o swoich niespokojnych snach i zdziwiony faktem, że są pozbawione dźwięku,
Jim skubał swój koronkowy kołnierzyk. Solo na organach wibrowało jak ból głowy przez
betonowy sufit, a ekran dygotał znajomymi scenami bitew czołgowych i pojedynków
powietrznych. Jim wolałby się już przygotowywać do świątecznej maskarady, która miała się
odbyć tego popołudnia u doktora Lockwooda, wiceprzewodniczącego Związku Brytyjskich
Mieszkańców Szanghaju. Szykowała się jazda przez japońskie linie do Hungjao, a potem
chińscy magicy, sztuczne ognie i znów kroniki filmowe, ale Jim miał swoje własne powody,
żeby chcieć jechać na przyjęcie do doktora Lockwooda.
Przed wejściem do zakrystii czekali przy Packardach i Buickach chińscy szoferzy,
kłócąc się zawzięcie między sobą. Jim, znudzony filmem, który oglądał z dziesięć razy,
słuchał, jak Jang, kierowca jego ojca, napada na kościelnego, Australijczyka. Oglądanie
kronik filmowych stało się patriotycznym obowiązkiem każdego Brytyjczyka
przebywającego poza krajem, tak jak loterie fantowe na cele wojenne w Country Clubie.
Tańce, garden party i niezliczone butelki whisky wypite w celu wsparcia wysiłku wojennego
(jak wszystkie dzieci, Jim był zaintrygowany alkoholem, ale miał do niego stosunek
niesprecyzowanie krytyczny) wkrótce przyniosły tyle pieniędzy, że można było za nie kupić
Spitfire’a - pewnie jednego z tych, wykoncypował sobie Jim, które zostały zestrzelone w
pierwszym locie, bo pilot stracił przytomność w oparach Johnnie Walkera.
Zazwyczaj Jim pochłaniał kroniki, element wysiłku propagandowego Ambasady
Brytyjskiej, mającego przeciwdziałać niemieckim i włoskim filmom wojennym
wyświetlanym w kinach i klubach Osi w Szanghaju. Francuskie kroniki Pathé z Anglii
sprawiały niekiedy wrażenie, jakby Brytyjczycy, pomimo nieprzerwanej serii porażek, dobrze
się bawili na tej wojnie. Filmy March of Time były poważniejsze w tonie, co bardziej
odpowiadało Jimowi. Dusząc się z gorąca patrzył na płonącego Hurricane’a spadającego z
pełnego Dornierów nieba na angielskie łąki, znane mu tylko z książek dla dzieci. „Graf Spee”
leżał zatopiony w rzece Plate, równie melancholijnej jak Jangtsy, i kłęby dymu unosiły się
nad nędznym miastem gdzieś w Europie Wschodniej, tej czarnej planecie, z której Vera
Frankel, jego siedemnastoletnia guwernantka, wydostała się pół roku wcześniej na statku
pełnym uciekinierów.
Jim ucieszył się, kiedy kronika dobiegła końca. Chórzyści wysypali się na dziwne
światło dzienne do swoich szoferów. Najbliższy przyjaciel Jima, Patrick Maxted, odpłynął z
matką z Szanghaju, żeby schronić się w brytyjskiej fortecy Singapurze, i Jim uważał, że musi
oglądać filmy również za Patricka, a nawet za Białe Rosjanki sprzedające swoją biżuterię na
stopniach katedry i za chińskich żebraków siedzących między nagrobkami.
Głos komentatora wciąż jeszcze huczał mu w głowie, kiedy jechał Packardem
rodziców przez zatłoczone ulice Szanghaju. Wygadany szofer Jang kiedyś statystował w
filmie miejscowej produkcji, w którym jako gwiazda wystąpiła Cziang Cing. Cziang Cing
wkrótce potem zrezygnowała z kariery aktorskiej i została żoną komunistycznego przywódcy
Mao Tse-tunga. Jang lubił olśniewać swojego jedenastoletniego pasażera przesadnymi
opowieściami o wyczynach kaskaderów i trikach filmowych. Dziś jednak Jang nie zwracał na
Jima uwagi i zesłał go na tylne siedzenie. Raz po raz przyciskał donośny klakson Packarda,
tocząc pojedynek z agresywnymi rikszarzami usiłującymi wyeliminować zagraniczne
samochody z Bubbling Well Road. Opuściwszy szybę Jang chłostał szpicrutą zagapionych
przechodniów, przechadzające się panienki z baru z amerykańskimi torebkami, stare kobiety
zgięte pod bambusowymi nosidłami załadowanymi kurami bez głów.
Zajechała im drogę otwarta ciężarówka wioząca zawodowych katów na publiczną
egzekucję w Starym Mieście.
Wykorzystując szansę podbiegł do Packarda bosy chłopak. Bębniąc pięścią w
drzwiczki samochodu wyciągnął do Jima dłoń i wykrzykiwał zawołanie wszystkich
szanghajskich żebraków:
- No mama! No papa! No whisky soda!
Jang ciął go szpicrutą, żebrak upadł, poderwał się tuż przed kołami nadjeżdżającego
Chryslera i pobiegł obok niego.
- No mama, no papa...
Jim nie cierpiał szpicruty, ale był zadowolony z klaksonu Packarda. Przynajmniej
zagłuszał ryk myśliwców oraz zawodzenie syren alarmowych w Londynie i Warszawie. Miał
bardziej niż dość tej europejskiej wojny. Zapatrzył się na krzykliwą fasadę domu towarowego
Towarzystwa Uczciwość zdominowaną przez olbrzymi portret Czang Kaj-szeka
wzywającego naród chiński do jeszcze większych poświęceń w walce przeciwko
Japończykom. Nad kobiecymi ustami generalissimusa drgało lekkie światło, refleks
uszkodzonego neonu, ten sam błysk, który Jim widział w swoich snach. Cały Szanghaj
zmieniał się w kronikę filmową wyświetlaną z wnętrza jego głowy.
Czyżby jego mózg został uszkodzony przez nadmiar filmów z wojny? Jim usiłował
opowiedzieć matce o swoich snach, ale jak wszyscy dorośli w Szanghaju tej zimy matka była
zbyt pochłonięta innymi sprawami, żeby go wysłuchać. Może miała swoje własne sny.
Niesamowite było, że te zmieniające się obrazy czołgów i bombowców nurkujących były
absolutnie nieme, jakby jego pogrążony we śnie umysł usiłował oddzielić prawdziwą wojnę
od konfliktów wymyślonych przez wytwórnie Pathé i British Movietone.
Jim nie miał wątpliwości, co było rzeczywiste. Prawdziwa wojna to było to, co oglądał
na własne oczy od japońskiej inwazji na Chiny w roku 1937, pola bitew w Hungjao i
Lunghua, gdzie każdej wiosny wyorywano kości niepochowanych trupów. Prawdziwa wojna
to były tysiące chińskich uciekinierów umierających na cholerę w zamkniętych obozach w
Pootung i ociekające krwią głowy komunistycznych żołnierzy zatknięte na pikach wzdłuż
Bundu. W prawdziwej wojnie nikt nie wiedział, po której jest stronie, nie było w niej
sztandarów, komentatorów ani zwycięzców. W prawdziwej wojnie nie było wrogów.
Przez kontrast, zbliżający się konflikt między Wielką Brytanią a Japonią, którego
wybuchu latem roku 1942 wszyscy w Szanghaju oczekiwali, należał do świata pogłosek.
Statek zaopatrujący niemieckie okręty wojenne na Morzu Chińskim otwarcie przypływał do
Szanghaju i zarzucał kotwicę na rzece, gdzie brał paliwo z wielu barek, z których niejedna,
jak zauważał z przekąsem ojciec Jima, należała do amerykańskich towarzystw naftowych.
Prawie wszystkie amerykańskie kobiety i dzieci zostały z Szanghaju ewakuowane. W klasie
w Szkole Katedralnej wokół Jima było pełno pustych ławek. Większość jego kolegów
wyjechała ze swoimi matkami do bezpiecznego Hongkongu i Singapuru, a ich ojcowie
pozamykali domy i przeprowadzili się do hoteli na Bundzie.
Któregoś dnia na początku grudnia Jim po szkole pomagał ojcu na dachu jego
biurowca przy Sechwan Road palić skrzynki dokumentów, które chińscy urzędnicy
przywozili windą. Smuga zwęglonych papierów unosiła się nad Bundem i łączyła się z
dymem bijącym z niecierpliwych kominów ostatnich parowców opuszczających Szanghaj.
Eurazjaci, Chińczycy i Europejczycy tłoczyli się na trapach, bijąc się o miejsce na pokładzie
dla swoich tobołków i walizek, gotowi zaryzykować spotkanie z niemieckimi łodziami
podwodnymi czatującymi przy ujściu Jangtsy. Na dachach budynków biurowych płonęły
ogniska, które obserwowali przez lornety japońscy oficerowie ze swoich betonowych
bunkrów na drugim brzegu w Pootung. Najbardziej niepokoił Jima nie gniew Japończyków,
ale ich cierpliwość.
Natychmiast po przyjeździe do domu na Amherst Avenue Jim pobiegł na górę, żeby
się przebrać. Podobały mu się perskie pantofle, haftowana jedwabna koszula i aksamitne
granatowe pantalony, w których wyglądał jak statysta z filmu „Złodziej z Bagdadu”, i chciał
jak najprędzej jechać na przyjęcie do doktora Lockwooda. Przetrzyma jakoś magików i
kroniki filmowe, a potem wyruszy na tajne spotkanie, na które z powodu pogłosek o wojnie
nie mógł przybyć od tylu miesięcy.
Szczęśliwym zbiegiem okoliczności niedziela była wolnym dniem Very, która
odwiedzała wtedy rodziców w Getcie w Hongkew. Ta znudzona młoda dziewczyna,
właściwie sama prawie jeszcze dziecko, zazwyczaj chodziła wszędzie za Jimem jak pies. Gdy
tylko Jang odwiezie go z przyjęcia - rodzice mieli zostać u doktora Lockwooda na kolacji -
będzie mógł do woli myszkować po pustym domu, co stanowiło jego największą
przyjemność. Będzie tam wprawdzie dziewięcioro chińskiej służby, ale dla Jima, podobnie
jak dla wszystkich dzieci brytyjskich, byli oni czymś równie biernym i niezauważalnym jak
meble. Polakieruje do końca swój samolot z drzewa balsa i zakończy następny rozdział
podręcznika zatytułowanego Jak grać w brydża kontraktowego, który pisał w zeszycie
szkolnym. Po latach przysłuchiwania się wieczorkom brydżowym matki i próbach
uchwycenia jakiejś logiki w odzywkach „Jedno karo”, „Pas”, „Trzy kiery”, „Trzy bez atu”,
„Kontra”, „Rekontra”, wymusił na matce, żeby nauczyła go zasad. Opanował nawet
konwencje, rodzaj szyfru w szyfrze, który zawsze go intrygował. Przy pomocy podręcznika
Culbertsona miał się teraz zabrać do najtrudniejszego rozdziału o licytacji psychologicznej - a
przecież nie rozegrał jeszcze ani jednej partii.
Gdyby jednak zadanie okazało się zbyt wyczerpujące, mógłby wybrać się na
przejażdżkę rowerową po Koncesji Francuskiej, zabierając wiatrówkę na wypadek spotkania
z grupą francuskich dwunastolatków tworzących bandę z Avenue Foch. Po powrocie do domu
wysłuchałby radiowego serialu o Flashu Gordonie ze stacji MHA, a później koncertu życzeń,
do którego on i jego koledzy zgłaszali przez telefon zamówienia pod swoimi najnowszymi
pseudonimami: „Batman”, „Buck Rogers” i (jego) „As”. Jimowi przyjemnie było słyszeć
swój pseudonim z ust lektora, choć jednocześnie za każdym razem odczuwał silne
zażenowanie.
Kiedy rzucił służącej swoją komżę i przebierał się w strój maskaradowy, dowiedział
się, że cała impreza stoi pod znakiem zapytania. Vera, z głową zamąconą pogłoskami o
wojnie, postanowiła zrezygnować z wizyty u rodziców.
- Pojedziesz na przyjęcie, James - poinformowała go zapinając na nim jedwabną
koszulę. - A ja zatelefonuję do rodziców i opowiem im o tobie.
- Ależ, Vero, oni chcą cię zobaczyć. Jestem pewien, że tak. Pomyśl o nich... -
Zawiedziony, nie chciał jednak się skarżyć. Matka przykazała mu, żeby był miły dla Very i
nie sprzeczał się z nią jak z poprzednią guwernantką. Tamta, ponura Biała Rosjanka,
przeraziła go, kiedy leżał po odrze, mówiąc, że słyszy na Amherst Avenue głos Boga,
ostrzegający ich przed karą za grzechy. Wkrótce potem Jim zaimponował swoim szkolnym
kolegom oświadczając, że jest ateistą. W przeciwieństwie do swojej poprzedniczki Vera
Frankel była spokojną dziewczyną, która nigdy się nie uśmiechała i której w domu Jima i jego
rodziców wszystko wydawało się dziwne, równie dziwne jak sam Szanghaj, okrutne i wrogie
miasto leżące na drugim końcu świata od Krakowa. Ona uciekła z Europy Hitlera wraz z
rodzicami jednym z ostatnich statków i zamieszkała z tysiącami żydowskich uchodźców w
Hongkew, ponurej dzielnicy czynszowych kamienic i odrapanych bloków za szanghajskim
portem. Ku zdumieniu Jima Herr Frankel i matka Very mieszkali w jednym pokoju.
- Vera, gdzie mieszkają twoi rodzice? - Jim znał odpowiedź, ale postanowił użyć
podstępu. - Czy mają dom?
- Mieszkają w jednym pokoju, Jim.
- W jednym pokoju! - Dla Jima było to coś niepojętego, coś znacznie bardziej
niesamowitego, niż wszystkie komiksy z Batmanem i Supermanem. - Jak duży jest ten pokój?
Jak moja sypialnia? Czy jak ten dom?
- Jak wasza garderoba, James. Nie wszystkim się tak dobrze powodzi, jak wam.
Porażony tym, Jim zamknął drzwi do garderoby i przebrał się w aksamitne pantalony.
Zmierzył wzrokiem małe pomieszczenie. To, że dwoje ludzi może żyć na tak niewielkiej
przestrzeni, było czymś równie trudnym do zrozumienia jak konwencje w brydżu
kontraktowym. Może istniał jakiś prosty trik rozwiązujący ten problem, i wówczas miałby
temat do następnej książki.
Na szczęście Vera uniosła się honorem i chwyciła przynętę. Kiedy wybrała się już do
rodziców, zaczynając od długiego marszu do pętli tramwajowej przy Avenue Joffre, Jim
nadal głowił się nad tajemnicą niezwykłego pokoju. Zdecydował się poruszyć tę kwestię z
rodzicami, oni jednak jak zwykle byli zbyt pochłonięci pogłoskami o wojnie i w ogóle go nie
zauważali. Ubrani na przyjęcie, siedzieli w gabinecie ojca i słuchali na falach krótkich
wiadomości z Anglii. Ojciec klęczał przy radioadapterze w kostiumie pirata z czarną opaską
zsuniętą na czoło i w okularach na zmęczonych oczach, niczym jakiś uczony morski
rozbójnik. Wpatrywał się w żółtą skalę błyskającą jak złoty ząb w mahoniowej twarzy
aparatu. Na mapie Rosji rozłożonej na dywanie ojciec zaznaczał nowe linie obronne, na które
wycofała się Armia Czerwona. Patrzył na mapę bezradnie, podobnie zdumiony ogromem
Rosji, jak Jim był zdumiony maleńkim pokojem Franklów.
- Hitler będzie w Moskwie przed Bożym Narodzeniem. Niemcy wciąż prą do przodu.
Matka Jima stała przy oknie w kostiumie pierrota i patrzyła w szare grudniowe niebo.
Nad ulicą falował długi ogon chińskiego latawca pogrzebowego, a jego głowa chodziła w
górę i w dół, jakby rozdawał domom Europejczyków swój okrutny uśmiech. - W Moskwie
pewnie już pada śnieg. Może pogoda ich zatrzyma...
- Raz na stulecie? Na to jednak nie można liczyć. Churchill musi wciągnąć do wojny
Amerykanów.
- Tatusiu, kto to jest generał Mud?1
Ojciec spojrzał na Jima stojącego w drzwiach, z amah trzymającą jego wiatrówkę jak
pomocnik myśliwego - istny ochotnik w aksamitnym mundurze gotów wspomóc rosyjski
wysiłek wojenny.
- Wiatrówkę zostaw, Jamie. Nie dzisiaj. Weź lepiej swój samolot.
- Amah, nie ruszaj tego, bo cię zabiję!
- Jamie!
Ojciec odwrócił się od radia i omal go nie uderzył. Jim stanął cicho przy matce,
czekając, co się stanie. Chociaż lubił rozjeżdżać po Szanghaju na swoim rowerze, w domu
Jim zawsze trzymał się blisko matki, łagodnej i inteligentnej kobiety, której głównym celem
w życiu było, jak sądził, bywanie na przyjęciach i pomaganie mu w łacinie. Kiedy matki nie
było w domu, spędzał długie, spokojne godziny w jej sypialni eksperymentując z perfumami
albo przeglądając jej albumy fotograficzne sprzed ślubu, kadry z zaczarowanego filmu, w
1
Mówiło się w czasie wojny, że Niemców zatrzymali w Rosji generałowie Mud (błoto). Frost (mróz) i Winter
(zima) (przyp. tłum.)
którym matka grała rolę jego starszej siostry.
- Jamie! Żebyś nigdy nie ważył się tak mówić! Nie zabijesz amah ani w ogóle nikogo.
Ojciec rozluźnił dłonie i Jim zrozumiał, jak bardzo był zmęczony. Jimowi często
wydawało się, że jego ojciec za bardzo stara się zachować spokój pod ciężarem gróźb ze
strony komunistycznych związków zawodowych, pracy dla Związku Brytyjskich
Mieszkańców Szanghaju, lęku o Jima i jego matkę. Wiadomości z wojny przyprawiały go
niemal o zawrót głowy. Między jego rodzicami rozwinęło się gwałtowne uczucie, którego
nigdy przedtem nie zauważył. Ojciec mógł być na niego zły, jednocześnie interesując się
najdrobniejszymi szczegółami z życia Jima, jakby uważał, że pomoc synowi w budowie
modelu samolotu jest ważniejsza od całej wojny. Po raz pierwszy nie interesował się ani
trochę postępami szkolnymi, za to zarzucał Jima wszelkiego rodzaju przypadkowymi
informacjami: o chemii nowoczesnych barwników, o projekcie opieki społecznej dla
robotników w jego firmie, o szkole i uniwersytecie w Anglii, do których Jim pójdzie po
wojnie i jak, jeżeli będzie chciał, może zostać lekarzem. Wszystko to były elementy
dorastania, które, jak ojciec wydawał się z góry zakładać, nigdy nie nastąpi.
Jim rozsądnie postanowił nie prowokować ojca i nie poruszać kwestii tajemniczego
pokoju Franklów w żydowskiej dzielnicy Hongkew, licytacji psychologicznej ani braku
ścieżki dźwiękowej w głowie. Nigdy już nie będzie grozić amahom. Pojadą na przyjęcie i
będzie się starał rozweselić ojca i wymyślić jakiś sposób na zatrzymanie Niemców pod
bramami Moskwy.
Wspominając opisany przez Janga sztuczny śnieg z szanghajskiego studia filmowego
Jim zajął miejsce w Packardzie. Cieszył go widok Amherst Avenue zapełnionej samochodami
Europejczyków wyruszających na bożenarodzeniowe przyjęcia. We wszystkich zachodnich
dzielnicach ludzie mieli na sobie maskaradowe kostiumy, jakby Szanghaj stał się nagle
miastem klownów.
2. Żebracy i akrobaci
Jego rodzice, pierrot i pirat, siedzieli w milczeniu, kiedy wyjeżdżali do Hungjao,
położonego o pięć mil na zachód od Szanghaju. Zazwyczaj jego matka ostrzegała Janga, żeby
uważał na starego żebraka, który leżał na końcu alejki. Teraz jednak, kiedy Jang przejeżdżał
ciężkim autem przez bramę, prawie się nie zatrzymując przed wyjazdem na Amherst Avenue,
Jim zobaczył, że przednie koło zmiażdżyło starcowi stopę. Żebrak pojawił się przed dwoma
miesiącami, tobołek żywych łachmanów, cały jego majątek stanowiła wystrzępiona
papierowa mata i pusta puszka po papierosach Craven A, którą wyciągał do przechodniów.
Nigdy nie ruszał się ze swojej maty i zaciekle bronił swojego miejsca przed bramą tajpana.
Ani Boy, ani Pierwszy Kulis, czyli służący do wszystkiego i główny kuchcik, nie byli w
stanie ruszyć go z miejsca.
Ale nawet to miejsce niewiele pomogło staremu. Zima była tego roku ciężka w
Szanghaju i po tygodniowych chłodach żebrak tak osłabł, że nie mógł utrzymać swojej
puszki. Jim przejmował się jego losem i matka pocieszała go, że Kulis zaniósł staremu
miseczkę ryżu. Pewnej nocy na początku grudnia spadł duży śnieg tworząc grubą kołdrę, spod
której twarz żebraka wyglądała jak twarz śpiącego dziecka w łóżeczku. Jim wytłumaczył
sobie, że stary się nie rusza, bo mu jest ciepło pod śniegiem.
W Szanghaju było mnóstwo żebraków. Siedzieli przed bramami domów wzdłuż
Amherst Avenue, potrząsając blaszanymi pudełkami po papierosach jak nawróceni palacze.
Wielu wystawiało na pokaz okropne rany i okaleczenia, ale tego popołudnia nikt na nich nie
zwracał uwagi. Do Szanghaju napływali uciekinierzy z okolicznych wsi i miasteczek.
Amherst Avenue zapełniały drewniane wózki i riksze obładowane całym dobytkiem
chłopskich rodzin. Dorośli i dzieci zgięci pod ciężarem tobołów przytroczonych na plecach
popychali koła rękami. Kulisi ciągnęli riksze rytmicznie podśpiewując i spluwając, a mięśnie
ich nabrzmiałych łydek oplatały żyły grubości palca. Drobni urzędnicy prowadzili rowery
obwieszone materacami, piecykami na węgiel drzewny i workami ryżu. Przez labirynt kół
przeciskał się beznogi żebrak na wielkiej skórzanej zelówce, odbijając się od drogi dwoma
drewnianymi klockami. Pluł i wygrażał Packardowi, kiedy Jang usiłował zmusić go do zejścia
z drogi, a potem zniknął wśród wózków i riksz, poruszając się pewnie w swoim królestwie
kurzu i plwocin.
Dojechawszy do punktu, w którym Great Western Road opuszczała Dzielnicę
Międzynarodową, zobaczyli kolejkę samochodów po obu stronach posterunku. Policja
szanghajska zrezygnowała z prób kontrolowania tłumów. W wieżyczce samochodu
pancernego stał oficer brytyjski z papierosem w ręku przyglądając się tysiącom Chińczyków
tłoczących się wokół niego. Jakby dla zachowania pozorów podoficer Sikh w turbanie koloru
khaki co jakiś czas chlastał Chińczyków po grzbietach bambusową trzcinką.
Jim gapił się na policjantów. Fascynowały go lśniące koalicyjki tych spoconych
grubych mężczyzn, ich przerażające genitalia, które swobodnie obnażali, ilekroć chcieli oddać
mocz, i wypolerowane kabury zawierające całą ich męskość. Jim sam pragnął któregoś dnia
nosić taką kaburę i czuć na udzie ciężar ogromnego Webleya. Między koszulami w szafie
ojca Jim znalazł kiedyś automatyczny pistolet Browninga, cacko przypominające wnętrze
kamery filmowej rodziców, którą niechcący otworzył prześwietlając setki stóp filmu. Trudno
było sobie wyobrazić, że te miniaturowe pociski mogą kogoś zabić, a już zwłaszcza twardych
komunistycznych agitatorów.
Przez kontrast Mausery noszone przez japońskich podoficerów robiły większe
wrażenie niż Webleye. Drewniane kabury zwisały im do kolan, prawie jak futerały na
strzelby. Jim na punkcie kontrolnym obserwował japońskiego sierżanta, niskiego, ale
barczystego mężczyznę, który ciosami pięści powstrzymywał Chińczyków. Omal nie upadł
pod naporem wieśniaków, przeciskając się między ich wózkami i rikszami. Jim siedział obok
Janga na przednim fotelu Packarda trzymając model samolotu z drzewa balsa i czekał, kiedy
sierżant wyciągnie swój Mauser i strzeli w powietrze. Ale Japończycy oszczędzali amunicję.
Dwaj żołnierze zrobili miejsce wokół kobiety, stojącej przy przewróconym wózku. Sierżant
bagnetem rozpruł worek z ryżem, który rozsypał się u jej stóp. Stała drżąc na całym ciele i
zawodząc płaczliwie między rzędami lśniących Packardów i Chryslerów z Europejczykami w
fantazyjnych strojach.
Może chciała przemycić broń? Wśród Chińczyków roiło się od komunistycznych i
kuomintangowskich szpiegów. Jimowi żal było wieśniaczki, dla której worek ryżu stanowił
cały jej majątek, ale jednocześnie podziwiał Japończyków. Podobała mu się ich odwaga i
stoicyzm, także budzący jego ciekawość smutek, bo Jim nigdy jeszcze nie był smutny.
Chińczycy, których Jim znał dobrze, byli ludźmi zimnymi i często okrutnymi, ale z właściwą
sobie wyniosłością trzymali się razem, podczas gdy każdy Japończyk był samotny. Wszyscy
oni nosili fotografie swoich identycznych rodzin w sztywnych pozach, jakby cała armia
japońska składała się wyłącznie z klientów kiepskich fotografów.
Podczas swoich rowerowych wycieczek po Szanghaju - o których jego rodzice nic nie
wiedzieli - Jim spędzał całe godziny na japońskich punktach kontrolnych, gdzie czasem
udawało mu się wkręcić w łaski jakiegoś znudzonego szeregowca. Żaden z nich jednak nie
chciał mu nigdy pokazać swojej broni, w odróżnieniu od brytyjskich Tommies z otoczonych
workami z piaskiem bunkrów wzdłuż Bundu. Rozciągnięci w swoich hamakach, obojętni na
życie nabrzeża wokół nich, pozwalali Jimowi bawić się zamkami swoich Lee-Enfieldów i
wtykać w lufy wyciory. Podobali się Jimowi żołnierze i ich dziwne głosy wypełnione
słowami o dalekiej, niepojętej Anglii.
Ale jeżeli wybuchnie wojna, czy potrafią zwyciężyć Japończyków? Jim wątpił i
wiedział, że jego ojciec też w to wątpi. W roku 1937, na początku wojny japońsko-chińskiej,
dwustu żołnierzy japońskiej piechoty morskiej przybyło rzeką i okopało się w czarnym błocie
wybrzeża poniżej należącej do jego ojca przędzalni bawełny. Pod oknami apartamentu jego
rodziców w hotelu Palace zostali zaatakowani przez dywizję Chińczyków dowodzonych
przez siostrzeńca madame Czang. Przez pięć dni Japończycy bronili się z okopów, które w
czasie przypływu wypełniały się wodą, a potem poszli do ataku na bagnety i przepędzili
Chińczyków.
Kolejka samochodów wiozących grupy Amerykanów i Europejczyków już
spóźnionych na bożenarodzeniowe przyjęcia powoli przeciskała się przez punkt kontrolny.
Jang podjechał do bariery pogwizdując ze strachu. Przed nim stał obwieszony proporcami ze
swastyką autobus pełen zniecierpliwionych młodych Niemców, jednak Japończycy
przeszukiwali jego wnętrze ze zwykłą dokładnością. Matka położyła Jimowi dłoń na
ramieniu.
- Nie teraz, kochanie. Japończycy mogą się przestraszyć.
- Oni się tego nie przestraszą.
- Jamie, nie teraz - powtórzył ojciec, dodając z rzadkim u niego humorem: - Mógłbyś
jeszcze wywołać wojnę.
- Ja? - Ta myśl zastanowiła Jima i schował swój samolot. Japoński żołnierz
przeciągnął bagnetem przed szybą samochodu, jakby przecinał niewidoczną pajęczynę. Jim
wiedział, że za chwilę wetknie głowę przez okno, wypełniając wnętrze Packarda nieświeżym
oddechem i charakterystyczną niepokojącą wonią, jaką roztaczali japońscy żołnierze.
Wszyscy zesztywnieli, jakby najmniejszy ruch mógł wywołać krótką chwilę milczenia, a
potem gwałtowną karę. Poprzedniego roku Jim, który miał wtedy dziesięć lat, omal nie
przyprawił Janga o atak serca, kiedy wycelował metalowy model Spitfire’a prosto w twarz
japońskiego kaprala robiąc „ra-ta-ta-ta-ta...” Przez prawie minutę kapral wpatrywał się bez
żadnego wyrazu w ojca Jima kiwając wolno głową. Ojciec Jima był silnym mężczyzną, ale
Jim wiedział, że jest to siła od tenisa.
Tym razem Jim chciał tylko, żeby Japończyk zobaczył jego model z drzewa balsa; nie
żeby wyraził zachwyt, ale żeby go zauważył. Był teraz starszy i lubił sobie wyobrażać, że jest
drugim pilotem Packarda. Samoloty zawsze interesowały Jima, zwłaszcza japońskie
bombowce, które zniszczyły dzielnice Szanghaju Nantao i Hongkew w roku 1937. Ulica po
ulicy chińskie osiedla zostały zrównane z ziemią, a na Avenue Edward VII jedna jedyna
bomba zabiła tysiąc osób, więcej niż jakakolwiek bomba w historii wojen.
Główną atrakcją przyjęć u doktora Lockwooda stanowiło dla Jima, prawdę
powiedziawszy, opuszczone lotnisko w Hungjao. Chociaż Japończycy kontrolowali otwarte
tereny wokół miasta, ich siły zajęte były patrolowaniem granic Dzielnicy Międzynarodowej.
Tolerowali nielicznych Amerykanów i Europejczyków mieszkających na wsi, gdzie rzadko
można było zobaczyć japońskiego żołnierza.
Po przyjeździe do samotnie stojącego domu doktora Lockwooda Jim z ulgą stwierdził,
że przyjęcie nie zapowiada się zbyt ciekawie. Na podjeździe stało zaledwie kilkanaście
samochodów, a ich kierowcy z zapałem polerowali błotniki chcąc jak najszybciej wracać. Z
basenu pływackiego spuszczono wodę i chiński ogrodnik spokojnie zabierał się do
wyniesienia z głębokiego końca zdechłej wilgi. Młodsze dzieci ze swoimi amahami siedziały
na tarasie, oglądając zespół kantońskich akrobatów wspinających się na komiczne drabinki i
udających, że znikają w niebie. Tam przemieniali się w ptaki, rozwijali skrzydła z
marszczonego papieru i tańczyli wśród piszczących dzieciaków, a potem wskakiwali jeden
drugiemu na plecy tworząc wielkiego czerwonego koguta.
Jim skierował swój samolot w drzwi werandy. Podczas gdy świat dorosłych żył swoim
życiem ponad jego głową, odbył inspekcję przyjęcia. Wiele gości postanowiło nie
przyjeżdżać w przebraniu, jakby nie byli zbyt pewni swoich ról życiowych. Zgromadzenie
przypominało Jimowi całonocne przyjęcia na Amherst Avenue, które przeciągały się do
następnego popołudnia, kiedy to półprzytomne kobiety w pogniecionych wieczorowych
sukniach snuły się wokół basenu udając, że szukają swoich mężów.
Rozmowy umilkły, kiedy doktor Lockwood włączył radio. Zadowolony, że wszyscy
mają zajęcie, Jim wyszedł bocznymi drzwiami na tylny taras domu. Zobaczył dwadzieścia
Chinek ubranych w czarne bluzy i spodnie, każda na małym stołeczku. Siedziały ramię przy
ramieniu pieląc trawę połyskującymi nożami i ani na chwilę nie przestając plotkować. Za ich
plecami trawnik doktora Lockwooda rozciągał się jak kupon zielonego szantungu.
- Cześć, Jamie! Znów rozmyślasz? - Na werandzie pojawił się pan Maxted, ojciec jego
najlepszego kolegi. Samotna, ale życzliwa ludziom postać w połyskliwym garniturze
stawiająca czoło rzeczywistości zza barykady dużej whisky z wodą, pan Maxted spojrzał
wzdłuż cygara na pielące kobiety. - Gdyby wszyscy mieszkańcy Chin usiedli w jednym
rzędzie, sięgaliby od bieguna do bieguna. Przyszło ci to kiedyś do głowy, Jamie?
- Mogliby wypielić cały świat?
- Można to tak ująć. Słyszałem, że wystąpiłeś z wilczków?
Jim nie uważał, żeby warto było wyjaśniać panu Maxtedowi, dlaczego wystąpił z
drużyny wilczków, akt buntu podjęty wyłącznie w celu sprawdzenia, co z niego wyniknie. Ku
rozczarowaniu Jima jego rodzice byli zaskakująco mało tym przejęci. Zastanawiał się, czy
powiedzieć panu Maxtedowi, że nie tylko wystąpił z wilczków i został ateistą, ale możliwe,
że zostanie również komunistą. Komuniści mieli zadziwiającą zdolność wyprowadzania
wszystkich z równowagi, talent, który Jim wielce sobie cenił.
Wiedział jednak, że panem Maxtedem to nie wstrząśnie. Jim podziwiał pana Maxteda,
architekta, który został przedsiębiorcą, projektanta teatru Metropol i wielu nocnych lokali w
Szanghaju. Jim próbował naśladować jego nieco wulgarny styl bycia, ale wkrótce przekonał
się, że ciągłe utrzymywanie takiego luzu to bardzo wyczerpujące zajęcie. Jim niewiele się
zastanawiał nad własną przyszłością - w Szanghaju żyło się wyłącznie intensywną
teraźniejszością - ale wyobrażał sobie, że jak dorośnie, będzie podobny do pana Maxteda.
Zawsze z tą samą szklanką whisky, tak w każdym razie Jim uważał, pan Maxted był idealnym
typem Anglika, który łatwo się przystosował do Szanghaju, co nigdy się nie udało ojcu Jima z
tą jego powagą. Jim lubił jeździć z panem Maxtedem, kiedy razem z Patrickiem siedzieli na
przednim siedzeniu Studebakera i odbywali niezrozumiałe wyprawy w południowy świat
pustych klubów nocnych i kasyn. Pan Maxted sam prowadził Studebakera, co Jimowi
wydawało się ekstrawagancją, a nawet czymś z lekka podejrzanym moralnie. Razem z
Patrickiem grali na pustych stołach w ruletkę pieniędzmi pana Maxteda, przy tolerancyjnych
uśmiechach młodych Białych Rosjanek z obsługi, które łapały oczka w swoich jedwabnych
pończochach, podczas gdy pan Maxted z właścicielem siedzieli w biurze i przekazywali sobie
pliki banknotów.
Może w zamian powinien zabrać pana Maxteda na swoją tajną wyprawę na lotnisko
Hungjao?
- Nie spóźnij się na film, Jamie. Polegam na twoich informacjach co do najnowszych
wydarzeń w lotnictwie wojskowym...
Jim z ciekawością obserwował, jak pan Maxted zatacza się lekko na wykładanym
kafelkami skraju basenu, i zastanawiał się, czy wpadnie. Jeżeli pan Maxted stale
przypadkowo wpadał do basenów, co rzeczywiście mu się zdarzało, to dlaczego wpadał tylko
wtedy, kiedy były napełnione wodą?
3. Opuszczone lotnisko
Zastanawiając się nad odpowiedzią Jim zszedł z tarasu. Potem wybiegł na trawnik,
obok pielących kobiet, puściwszy samolot nad ich głowami. Kobiety nie zwróciły na niego
uwagi, ich noże migały w trawie, ale Jim odczuwał lekki dreszcz grozy, gdy znalazł się zbyt
blisko. Mógł sobie wyobrazić, co by się stało, gdyby tak zemdlał na ich drodze.
W południowo-zachodnim krańcu posiadłości stał maszt radiowy doktora Lockwooda.
Ze względu na linki odciągowe usunięto część drewnianego płotu i Jim wyszedł tamtędy na
skraj leżącego odłogiem pola. Na jego środku wśród dzikiej trzciny cukrowej wznosił się
kopiec pogrzebowy i butwiejące trumny sterczały z sypkiej ziemi jak figury szachowe.
Jim ruszył przez pole. Mijając kopiec zatrzymał się, żeby zajrzeć do otwartych
trumien. Pożółkłe szkielety były wtopione w naniesioną deszczem glinę, jakby ci biedni
wieśniacy zostali ułożeni na płachtach jedwabiu. Jima nie po raz pierwszy uderzył kontrast
między pozbawionymi osobowości ciałami świeżo zmarłych, których widywał w Szanghaju
codziennie, a tymi wygrzanymi na słońcu szkieletami, z których każdy był indywidualnością.
Jego uwagę przyciągały zwłaszcza czaszki ze zmrużonymi oczodołami i fantazyjnie
rosnącymi zębami. Pod wieloma względami te szkielety były bardziej żywe, niż chłopi,
którzy na krótko wypożyczyli sobie ich kości. Jim pomacał swoje policzki i szczęki, usiłując
wyobrazić sobie swoje kości, leżące w słońcu na tym zacisznym polu w pobliżu
opuszczonego lotniska.
Zostawiając za sobą kopiec pogrzebowy z jego rodziną szkieletów, Jim doszedł przez
pole do szeregu powykręcanych topoli i po drewnianym przełazie wspiął się na odwodnione
pole ryżowe. W cieniu pod żywopłotem leżał wyschnięty trup bawołu wodnego, poza tym
krajobraz był pusty, jakby wszyscy Chińczycy w dorzeczu Jangtsy uciekli ze wsi do
Szanghaju. Trzymając nad głową swój samolot z drzewa balsa, Jim pobiegł polem do
blaszanego baraku stojącego na małym wzniesieniu o sto jardów na zachód. Zarośnięte
pokrzywą i trzciną cukrową resztki betonowej drogi mijały zrujnowaną budkę strażniczą i
prowadziły na otwarte morze wysokich drzew.
Było to lotnisko Hungjao, magiczne miejsce, gdzie powietrze pełne było marzeń i
przygód. Stał tu hangar z blachy falistej, ale poza tym niewiele pozostało z tego wojskowego
lotniska, z którego chińskie myśliwce atakowały japońskie kolumny piechoty ciągnące na
Szanghaj w roku 1937. Jim wszedł w trawę sięgającą mu po pas. Jak w morzu w Tsingtao,
pod ciepłą powierzchnią krył się tu chłodny świat z tajemniczymi prądami. Żwawy
grudniowy wiatr przygniatał trawę, która kładła się jak pod śmigłami niewidocznych
samolotów. Nadsłuchując uważnie, Jim nieomal słyszał warkot ich motorów.
Wypuścił na wiatr swój model i złapał go, kiedy wrócił do jego ręki. Nudził go już ten
model szybowca. Tu, gdzie się teraz bawił, stali w lotniczych kombinezonach chińscy i
japońscy piloci, którzy zsuwając na oczy gogle startowali do ataku. Jim brodził w coraz
wyższej trawie, dochodzącej mu już do ramion. Tysiące łodyg roiło się wokół jego
aksamitnych spodni i jedwabnej koszuli, jakby chciały ustalić tożsamość tego małego lotnika.
Płytki rów znaczył południowy skraj lotniska. W wysokich pokrzywach leżał tam
kadłub jednomotorowego japońskiego myśliwca, zestrzelonego widocznie, kiedy usiłował
wylądować na trawiastym pasie. Skrzydła, śmigło i część ogona zostały odłączone, ale kabina
była nienaruszona, z zardzewiałym metalem fotela i tablicy kontrolnej wysmaganymi przez
deszcze. Przez otwarte osłony chłodnicy Jim mógł dostrzec cylindry motoru, unoszącego
kiedyś ten samolot i jego pilota w niebo. Lśniący niegdyś metal był teraz chropowaty niczym
brązowy pumeks, jak kadłuby rdzewiejących ubotów tkwiących na mieliźnie poniżej
niemieckich fortów w Tsingtao. Jednak mimo rdzy ten japoński myśliwiec wciąż był czymś z
nieba i Jim przez kilka miesięcy zastanawiał się, jak przekonać ojca, żeby go przewiózł na
Amherst Avenue. W nocy mógłby leżeć przy łóżku Jima, oświetlony kronikami z wnętrza
jego głowy.
Jim położył swój model na masce, a sam wdrapał się przez owiewkę do kabiny i
zasiadł w metalowym fotelu. Bez spadochronu, na którym siedział pilot, Jim znalazł się na
poziomie podłogi, w grocie z zardzewiałego metalu. Patrzył na tarcze wskaźników z
japońskimi znakami, na ster poziomy i dźwignię podwozia. Poniżej tablicy kontrolnej widział
zamki karabinów maszynowych i urządzenie przerywające połączone z wałem śmigła. Jakaś
przemożna atmosfera unosiła się nad tą kabiną, jedyna nostalgia, jaką Jim kiedykolwiek
odczuł, nietknięta pamięć lotnika, który zasiadał za tymi sterami. Gdzie był ten pilot teraz?
Jim udał, że kieruje samolotem, jakby tym magicznym sposobem mógł przywołać ducha
dawno nie żyjącego lotnika. Pod jednym z zamglonych zegarów wciśnięta była do tablicy
metalowa taśma z rzędem japońskich znaków, zapis różnych ciśnień i wysokości obrotów.
Jim oderwał taśmę od wytartej prowadnicy, wstał i schował ją do kieszeni swoich
aksamitnych spodni. Potem wyszedł z kabiny na maskę silnika. Ręce i ramiona trzęsły mu się
od nadmiaru sprzecznych emocji, jakie ten zniszczony samolot niezmiennie wywoływał w
jego umyśle. Dając ujście podnieceniu, chwycił swój model i puścił go w powietrze.
Poderwany wiatrem szybowiec wzbił się ostro i przeleciał za granicę lotniska. Tam
ześlizgnął się po dachu starego betonowego bunkra i spadł w trawę za nim. Pełen podziwu dla
szybkości modelu, Jim zeskoczył z maski samolotu i pobiegł w stronę bunkra wyciągając
ręce, jakby kosił z karabinu maszynowego przelatujące owady.
- Ta-ta-ta-ta-ta... Vera-Vera-Vera...!
Za zarośniętym rowem ograniczającym lotnisko rozciągało się stare pole bitwy z 1937
roku. Tutaj armie chińskie ustanowiły jedną z licznych linii obrony w daremnych próbach
powstrzymania Japończyków przed zajęciem Szanghaju. Zygzakami przebiegały tu osypujące
się rowy strzeleckie, rozmyta gliniana ściana otaczała grupę kopców pogrzebowych
usypanych na grobli nie używanego kanału. Jim pamiętał przyjazd z rodzicami do Hungjao w
1937 roku, kilka dni po bitwie. Grupy Europejczyków i Amerykanów przyjeżdżały z
Szanghaju i parkowały swoje limuzyny na polnych drogach, zasłanych łuskami od nabojów.
Damy w jedwabnych sukniach i ich mężowie w szarych garniturach przechadzali się wśród
szczątków wojny zorganizowanej na ich użytek przez przejezdną trupę pirotechników.
Jimowi to pole bitwy kojarzyło się raczej z niebezpiecznym wysypiskiem śmieci - na skraju
drogi walały się skrzynki z amunicją i granaty ręczne, porzucone karabiny leżały na stosach
jak polana, działa stały zaprzężone do trupów koni. Taśmy amunicyjne do karabinów
maszynowych porzucone w trawie przypominały skóry jakichś jadowitych wężów. Wszędzie
wkoło leżały trupy chińskich żołnierzy. Leżały po bokach dróg i pływały w kanałach, tworząc
zatory przy filarach mostów. W rowach między kopcami pogrzebowymi setki martwych
żołnierzy siedziały ramię przy ramieniu z głowami wspartymi o poszarpaną ziemię, jakby
wszyscy na raz zapadli w głęboki sen o wojnie.
Jim dobiegł do bunkra, betonowego umocnienia, którego strzelnice przepuszczały
nieco światła do wilgotnego świata wewnątrz. Wspiął się na dach i przeszedł na drugą stronę
jego gładkiej płaszczyzny rozglądając się za swoim samolotem w kępach pokrzyw. Model
leżał w odległości dwudziestu stóp, uwięziony w zardzewiałych zasiekach z kolczastego drutu
przy starych okopach. Papier na skrzydłach podarł się, ale szkielet z drzewa balsa był nie
uszkodzony.
Jim miał już zeskoczyć z bunkra, kiedy zauważył, że z okopu przygląda mu się jakaś
twarz. Pod biegnącą zygzakami ścianą z ziemi siedział japoński żołnierz z karabinem i
taśmami amunicyjnymi rozłożonymi na macie jak do przeglądu. Nie więcej niż
osiemnastoletni, z okrągłą, pozbawioną wyrazu twarzą, patrzył na Jima zupełnie nie
zdziwiony zjawą tego małego Europejczyka w granatowych aksamitnych spodniach i
jedwabnej koszuli.
Jim przebiegł wzrokiem wzdłuż rowu. Dwóch następnych żołnierzy japońskich
siedziało na wystającej z ziemi drewnianej belce, trzymając karabiny między kolanami. Okop
był pełen uzbrojonych ludzi. O pięćdziesiąt jardów dalej pod przedpiersiem ziemnego
umocnienia siedział drugi pluton, paląc papierosy i czytając listy. Za nimi znajdowały się
dalsze grupki żołnierzy, ich głowy ledwo widoczne zza pokrzyw i dzikiej trzciny cukrowej.
Cała kompania japońskiej piechoty rozsiadła się na tym dawnym polu bitwy, jakby czerpała
uzupełnienia spośród zabitych w poprzedniej wojnie, jakby duchy ich byłych kolegów
powstały z grobów i otrzymały świeże umundurowanie i racje żywnościowe. Teraz palili
papierosy, mrugali odzwyczajeni od słońca i patrzyli w stronę śródmieścia Szanghaju na
drapacze chmur, których neonowe reklamy błyskały nad pustymi polami ryżowymi.
Jim obejrzał się na kadłub myśliwca, spodziewając się, że zobaczy, jak jego zabity
pilot wstaje ze swojego miejsca. Przez wysoką trawę między bunkrem a samolotem szedł
japoński sierżant. Jego mocne nogi zostawiały za sobą żółtawy wąwóz. Skończył papierosa,
wciągając do płuc ostatnią porcję dymu. Chociaż nie zwracał pozornie na niego uwagi, Jim
czuł, że sierżant już postanowił, co zrobić z tym małym chłopcem.
- Jamie...! Wszyscy czekamy... Jest dla ciebie niespodzianka!
Ojciec go wołał. Stał na środku lotniska, ale widział setki japońskich żołnierzy w
okopach. Był w okularach, zrzucił czarną opaskę i kurtkę od kostiumu pirata. Chociaż dyszał
ciężko po biegu z domu doktora Lockwooda, zmusił się, żeby stanąć bez ruchu, starając się
jak najmniej denerwować Japończyków. Chińczycy, którzy w chwilach napięcia płakali i
wymachiwali rękami, nigdy nie mogli się tego nauczyć.
Mimo to Jima zdziwiło, że nawet ten niewielki objaw szacunku zdawał się zadowalać
sierżanta. Nie patrząc na Jima wyrzucił niedopałek i przeskoczył przez rów graniczny
lotniska. Potem wyplątał model samolotu z drutu kolczastego i rzucił go w pokrzywy.
- Jamie, zaraz będą fajerwerki... - Ojciec szedł spokojnie przez trawę. - Musimy już
iść.
Jim zsunął się z dachu bunkra.
- Tam jest mój samolot. Chyba mogę go wziąć.
Jego ojciec śledził wzrokiem japońskiego sierżanta idącego wzdłuż przedpiersia rowu.
Jim widział, że mówienie sprawia ojcu trudność. Twarz miał napiętą i bladą, jak wtedy, kiedy
przywódcy związkowi w przędzalni grozili mu śmiercią. A jednak widać było, że o czymś
myśli.
- Zostawimy go żołnierzom, kto znalazł, to jego.
- Jak z latawcami?
- Właśnie.
- Był całkiem niezły...
- Wygląda, jakby oni tu na coś czekali.
- Na następną wojnę?
- Nie sądzę.
Trzymając się za ręce przeszli przez lotnisko. Nie było żadnego ruchu poza
nieustannym falowaniem traw, ćwiczących przed przyszłymi startami. Kiedy doszli do
hangaru, ojciec ścisnął Jima w objęciach aż do bólu, jakby się już z nim pożegnał na zawsze.
Nie gniewał się na Jima i wyglądał na zadowolonego, że został zmuszony do odwiedzenia
starego lotniska.
Jim jednak miał niejasne poczucie winy i był zły na siebie. Stracił swój samolot z
drzewa balsa i naraził ojca na niebezpieczne spotkanie z Japończykiem. Samotni
Europejczycy, którzy znaleźli się na drodze Japończyków, zazwyczaj zostawali martwi na
poboczu.
Wrócili do willi doktora Lockwooda, kiedy goście już wychodzili. Zgarniając dzieci i
służbę wsiadali pośpiesznie do samochodów i konwojami wracali do Dzielnicy
Międzynarodowej. Doktor Lockwood wciąż jeszcze w spodniach od stroju Świętego Mikołaja
i z brodą z waty machał im na pożegnanie, pan Maxted pił whisky nad pustym basenem, a
chińscy sztukmistrze wspinali się na drabiny i zmieniali w wyimaginowane ptaki.
Jim, nadal zmartwiony utratą szybowca, siedział między rodzicami na tylnym
siedzeniu Packarda. Czyżby rodzice bali się, że znów może coś zbroić, jeżeli usiądzie z
przodu obok Janga? Popsuł przyjęcie u doktora Lockwooda i pewnie nigdy już nie będzie
mógł pójść na lotnisko Hungjao. Myślał o rozbitym myśliwcu, w który włożył tyle
wyobraźni, i o zabitym pilocie, którego obecność czuł w zardzewiałej kabinie.
Mimo tych niepowodzeń Jim był zachwycony, kiedy matka powiedziała, że
wyprowadzą się na kilka dni z domu na Amherst Avenue i zamieszkają w apartamencie firmy
w hotelu Palace. Egzaminy okresowe w Szkole Katedralnej miały się rozpocząć następnego
dnia od geometrii i religii. Ponieważ szkoła była oddalona od hotelu zaledwie o kilkaset
jardów, będzie miał rano dość czasu na powtórzenie lekcji. Jim przykładał się do Pisma
Świętego, zwłaszcza teraz, odkąd został ateistą, i zawsze cieszyła go tradycyjna już pochwała
wielebnego Matthewsa („Pierwsze miejsce - największy poganin w tym towarzystwie...”).
Jim czekał na przednim siedzeniu Packarda, podczas gdy rodzice przebierali się, a ich
walizki układano w bagażniku. Kiedy wyjeżdżali przez bramę, spojrzał na nieruchomą postać
żebraka na postrzępionej macie. Na jego lewej stopie widoczny był odcisk opony firmy
Firestone. Liście i strzępy papieru przysypały głowę starego, stającego się już częścią
miejskich śmieci, z których się wyłonił.
Jim żałował starego żebraka, ale nie wiadomo dlaczego mógł myśleć tylko o wzorze
opony odciśniętym na jego stopie. Gdyby pojechali Studebakerem pana Maxteda, wzór
wyglądałby zupełnie inaczej; żebrak zostałby ostemplowany bieżnikiem Towarzystwa
Goodyear...
Chcąc oderwać się od tych rozważań Jim włączył samochodowe radio. Zawsze cieszył
się na myśl o wieczornej jeździe przez centrum Szanghaju, tego elektrycznego i
niesamowitego miasta, najciekawszego ze wszystkich miast na świecie. Kiedy dojechali do
Bubbling Well Road, przycisnął nos do szyby i przyglądał się ciągowi nocnych klubów i
domów gry, chodnikom zapełnionym panienkami z barów, gangsterami i bogatymi żebrakami
z własną obstawą. Sześć tysięcy mil stąd, za międzynarodową linią zmiany daty, Amerykanie
w Honolulu spali jeszcze we wczesny niedzielny poranek, ale tutaj, o dzień wcześniej w
czasie i pod każdym innym względem, Szanghaj był gotów do rozpoczęcia nowego tygodnia.
Tłumy hazardzistów ciągnęły na stadiony psich wyścigów blokując ruch na Bubbling Well
Road. Policyjny samochód pancerny z dwoma karabinami w stalowej wieżyczce nad
kierowcą wyprzedził Packarda i oczyszczał jezdnię. Grupka Chinek w naszywanych cekinami
sukienkach potknęła się o dziecięcą trumienkę pokrytą papierowymi kwiatami. Trzymając się
pod ręce wpadły na atrapę chłodnicy Packarda, a potem przesunęły się od strony Jima bijąc w
szybę małymi piąstkami i wykrzykując przekleństwa. Setki eurazjatyckich panienek z baru
siedziały w długich futrach w rzędzie riksz przed hotelem Park, gwiżdżąc przez zęby na gości
wyłaniających się z drzwi obrotowych, a ich naganiacze wykłócali się ze starszymi czeskimi i
polskimi małżeństwami w czystych, połatanych ubraniach, usiłującymi sprzedawać resztki
swojej biżuterii. Nieco dalej, pod wystawami domu towarowego Sun Sun na Nanking Road,
grupa młodych Żydów z Europy biła się w ulicznym tłumie z niemieckimi wyrostkami w
opaskach ze swastyką z Klubu Graf Zeppelin. Wypłoszeni policyjnymi syrenami przebiegli
przed wejściem do kinoteatru Cathay, największego kina na świecie, przed którym cisnął się
tłum chińskich ekspedientek i maszynistek, żebraków i złodziei, żeby oglądać widzów
przybywających na wieczorny seans. Wysiadające z limuzyn damy prowadziły swoje długie
suknie przez gwardię honorową pięćdziesięciu garbusów w średniowiecznych strojach. Trzy
miesiące wcześniej, kiedy rodzice zabrali Jima na premierę „Dzwonnika z Notre Dame”, było
tu dwustu garbusów, zmobilizowanych przez kierownictwo kina ze wszystkich zaułków
Szanghaju. Jak zwykle widowisko przed wejściem przekraczało wszystko, co pokazywano na
ekranie, i Jim pragnął czym prędzej znaleźć się z powrotem na ulicach miasta, z dala od
kronik filmowych, nieustannie przypominających o wojnie.
Po kolacji Jim leżał w swojej sypialni na dziesiątym piętrze hotelu Palace starając się
nie zasnąć i wsłuchiwał się w warkot japońskiego wodnopłatowca lądującego na rzece w
Bazie Lotniczej Marynarki w Nantao. Myślał o rozbitym myśliwcu z lotniska Hungjao i o
japońskim pilocie, na którego fotelu siedział tego popołudnia. Może duch zabitego pilota
wstąpił w niego i teraz Japończycy przystąpią do wojny po tej samej stronie co Brytyjczycy?
Jimowi śniła się nadchodząca wojna, kronika filmowa, w której stał w lotniczym
kombinezonie na pokładzie bezgłośnego lotniskowca wśród tych samotnych mężczyzn z
wyspiarskiego narodu na Morzu Chińskim, prowadzony wraz z nimi po wodach Pacyfiku
przez ducha boskiego wiatru.
4. Atak na „Petrela”
Poranny przypływ przyniósł całą łąkę papierowych kwiatów, które gromadziły się
wokół poplamionych smarem pomostów, przyozdabiając je w jaskrawo kolorowe kołnierze.
Tuż przed świtem Jim siedział już w oknie swojego pokoju w hotelu Palace. Był ubrany w
szkolny strój i gotów do godzinnej powtórki lekcji przed śniadaniem. Jak zwykle jednak nie
mógł oderwać wzroku od życia szanghajskiego nabrzeża. Z patelni ulicznych przekupniów
przed hotelem roznosiła się już woń soi i rybich głów skwierczących na oleju z orzeszków
ziemnych. Zaplamione smarem dżonki z wymalowanymi na dziobach oczami przepływały
obok kadłubów wyciągniętych na brzeg statków opiumowych. Wzdłuż Bundu stały
przycumowane tysiące sampanów i promów, prawdziwe miasto pływających domków wciąż
jeszcze kryjących się w ciemności. Ale między kominami fabrycznymi Pootung pierwsze
promienie słońca przebijały się już ku rzece, oświetlając kanciaste profile USS „Wake” i
HMS „Petrel”.
Kanonierki, amerykańska i brytyjska, stały na kotwicy w głównym nurcie,
naprzeciwko domów bankowych i hoteli Bundu. Jim widział motorówkę odwożącą dwóch
oficerów brytyjskich na „Petrela” z jakiegoś przyjęcia na lądzie. Poznał dowódcę „Petrela”,
kapitana Polkinhorna, w szanghajskim Country Clubie i znał wszystkie okręty wojenne na
rzece. Nawet w świetle brzasku zauważył, że włoski monitor Emilio Carlotta”, który stał
prowokująco na wprost konsulatu brytyjskiego, obok Ogrodów Publicznych, podniósł w nocy
kotwicę. Jego miejsce zajęła japońska kanonierka, przysadzisty okręt noszący ślady wojny, z
brudnymi działami i abstrakcyjnymi wzorami maskującymi na kominie i nadbudówkach. Pod
oboma otworami kotwicznymi na dziobie miał rdzawe zacieki. Okienka na mostku były wciąż
jeszcze zasłonięte stalowymi żaluzjami, worki z piaskiem otaczały wieżyczki przedniego i
tylnego działa. Patrząc na ten potężny okręt Jim zastanawiał się, czy został uszkodzony
podczas patrolowania wąwozów Jangtsy. Wokół mostku kręcili się marynarze i oficerowie, a
lampa błyskowa przesyłała wiadomość na brzeg.
O dwie mile w górę rzeki, za Bazą Lotniczą Marynarki w Nantao, rzekę przegradzała
zapora ze statków towarowych, które Chińczycy zatopili w roku 1937. Słońce przeświecało
przez ich stalowe maszty i kominy, przypływ przelewał się przez pokłady, chlupotał w
kabinach. Wracając motorówką firmy z wizyty w przędzalni ojca, Jim zawsze miał ochotę
wejść na te frachtowce i zajrzeć do zalanych pomieszczeń, świata zapomnianych podróży
zamienionego w rdzawe pieczary.
Patrzył na japońską kanonierkę przy Ogrodach Publicznych. Lampa sygnałowa z jej
mostku błyskała natarczywie. Czyżby ta spracowana pływająca platforma artyleryjska miała
pójść na dno w ślad za swoimi kotwicami? Jim żywił głęboki szacunek dla Japończyków, ale
ich okręty stanowiły nieustanny przedmiot kpin Brytyjczyków w Szanghaju. Jednak
krążownik „Idzumo”, zakotwiczony koło japońskiego konsulatu w Hongkew o pół mili w dół
rzeki, wyglądał o wiele bardziej imponująco niż „Wake” czy „Petrel”. W rzeczywistości
„Idzumo”, okręt flagowy japońskiej floty w Chinach, został zbudowany w Anglii i, zanim go
sprzedano Japończykom podczas wojny rosyjsko-japońskiej w roku 1905, służył Marynarce
Królewskiej.
Słońce posuwało się w poprzek rzeki, oświetlając papierowe kwiaty, które pokrywały
jej grzbiet jak girlandy rzucone przez przyjaciółki marynarzy. Każdej nocy szanghajscy
Chińczycy, których nie stać było na pogrzeb swoich bliskich, spuszczali ich ciała z pomostów
pogrzebowych w Nantao, przykrywając trumny papierowymi kwiatami. Odniesione
odpływem pojawiały się z następnym przypływem, wracając do nabrzeża Szanghaju razem z
innymi odpadkami. Na falach unosiły się całe łąki papierowych kwiatów, zbierając się w
miniaturowe pływające ogródki wokół starych mężczyzn i kobiet, młodych matek i małych
dzieci, których wzdęte ciała wyglądały jak nakarmione w nocy przez cierpliwą Jangtsy.
Jim nie lubił tych regat nieboszczyków. W promieniach wschodzącego słońca
papierowe płatki przypominały zwoje kiszek rozrzucone dokoła ofiar terrorystycznej bomby
na Nanking Road. Wrócił do japońskiej kanonierki. Spuszczono z niej szalupę, która teraz
zmierzała na drugą stronę rzeki w kierunku USS „Wake”. Dwunastu japońskich żołnierzy
piechoty morskiej siedziało twarzami do siebie trzymając karabiny pionowo jak wiosła.
Dwóch oficerów marynarki w strojach galowych stało na dziobie, jeden z nich dłonią w
rękawiczce trzymał megafon.
Zaskoczony widokiem oficjalnej wizyty o tak wczesnej porze, Jim wspiął się na
parapet i przycisnął czoło do szyby. Od „Idzumo” oderwały się dwie duże szalupy, po
pięćdziesięciu żołnierzy w każdej. Wszystkie trzy łodzie spotkały się pośrodku rzeki, gdzie
wyłączyły motory, kołysząc się wśród papierowych kwiatów i starych skrzynek. Przepłynęła
obok nich zmotoryzowana dżonka załadowana bambusowymi klatkami z ujadającymi psami
w drodze do jatek w Hongkew. Przy sterze stał nagi kulis pijąc piwo z butelki. Nie próbował
nawet zmienić kursu i fala od jego dżonki zachlapała szalupę z kanonierki. Nie zwracając
uwagi na bryzgi wody japoński oficer okrzyknął „Wake” przez megafon.
Śmiejąc się sam do siebie Jim uderzył dłońmi w szybę. Na pokładzie nie było ani
jednego amerykańskiego oficera, co wiedział w Szanghaju każdy. Wszyscy spali w najlepsze
James Graham Ballard Imperium Słońca Przełożył Lech Jęczmyk Tytuł oryginału angielskiego Empire of the Sun ISBN 83-07-02008-5 Czytelnik Warszawa 1990
Imperium Słońca wykorzystuje moje przeżycia podczas drugiej wojny światowej w Szanghaju i w tak zwanym Civilian Assembly Centre (Ośrodku Zgromadzenia Osób Cywilnych) w Lunghua, gdzie byłem internowany w latach 1942-1945. Powieść ta opiera się przeważnie na zdarzeniach, które obserwowałem podczas japońskiej okupacji Szanghaju i w obozie Lunghua. Japończycy zaatakowali Pearl Harbor w niedzielę rano, 7 grudnia 1941 roku, ale na skutek różnicy czasu w Szanghaju był to już poniedziałek 8 grudnia. J. G. Ballard
Szanghaj w 1941 r.
CZĘŚĆ I
1. Wigilia Pearl Harbor Wojny przychodziły do Szanghaju wcześnie, zastępując jedna drugą jak przypływy, które wlewały się w Jangtsy i zwracały temu hałaśliwemu miastu wszystkie trumny spuszczone z pomostów pogrzebowych chińskiego Bundu. Jim zaczął mieć wojenne sny. W nocy te same nieme filmy błyskały na ścianach jego sypialni na Amherst Avenue i przekształcały jego śpiący umysł w puste kino wyświetlające kroniki. Zimą 1941 roku wszyscy w Szanghaju wyświetlali filmy z wojny. Fragmenty snów towarzyszyły Jimowi wszędzie w mieście; w holach domów towarowych i hoteli wyskakiwały z jego zatłoczonej głowy obrazy Dunkierki i Tobruku, Barbarossy i plądrowania Nankinu. Ku rozpaczy Jima nawet dziekan szanghajskiej katedry zaopatrzył się w jakiś stary projektor. Po porannej mszy w niedzielę siódmego grudnia, w przeddzień japońskiego ataku na Pearl Harbor, chłopcy z chóru zostali zatrzymani przed rozejściem się do domów i sprowadzeni do podziemi. Wciąż jeszcze w komżach usiedli w rzędach składanych krzeseł wypożyczonych z Szanghajskiego Yacht Klubu i oglądali brytyjską kronikę sprzed roku. Myśląc o swoich niespokojnych snach i zdziwiony faktem, że są pozbawione dźwięku, Jim skubał swój koronkowy kołnierzyk. Solo na organach wibrowało jak ból głowy przez betonowy sufit, a ekran dygotał znajomymi scenami bitew czołgowych i pojedynków powietrznych. Jim wolałby się już przygotowywać do świątecznej maskarady, która miała się odbyć tego popołudnia u doktora Lockwooda, wiceprzewodniczącego Związku Brytyjskich Mieszkańców Szanghaju. Szykowała się jazda przez japońskie linie do Hungjao, a potem chińscy magicy, sztuczne ognie i znów kroniki filmowe, ale Jim miał swoje własne powody, żeby chcieć jechać na przyjęcie do doktora Lockwooda. Przed wejściem do zakrystii czekali przy Packardach i Buickach chińscy szoferzy, kłócąc się zawzięcie między sobą. Jim, znudzony filmem, który oglądał z dziesięć razy, słuchał, jak Jang, kierowca jego ojca, napada na kościelnego, Australijczyka. Oglądanie kronik filmowych stało się patriotycznym obowiązkiem każdego Brytyjczyka przebywającego poza krajem, tak jak loterie fantowe na cele wojenne w Country Clubie. Tańce, garden party i niezliczone butelki whisky wypite w celu wsparcia wysiłku wojennego (jak wszystkie dzieci, Jim był zaintrygowany alkoholem, ale miał do niego stosunek niesprecyzowanie krytyczny) wkrótce przyniosły tyle pieniędzy, że można było za nie kupić Spitfire’a - pewnie jednego z tych, wykoncypował sobie Jim, które zostały zestrzelone w
pierwszym locie, bo pilot stracił przytomność w oparach Johnnie Walkera. Zazwyczaj Jim pochłaniał kroniki, element wysiłku propagandowego Ambasady Brytyjskiej, mającego przeciwdziałać niemieckim i włoskim filmom wojennym wyświetlanym w kinach i klubach Osi w Szanghaju. Francuskie kroniki Pathé z Anglii sprawiały niekiedy wrażenie, jakby Brytyjczycy, pomimo nieprzerwanej serii porażek, dobrze się bawili na tej wojnie. Filmy March of Time były poważniejsze w tonie, co bardziej odpowiadało Jimowi. Dusząc się z gorąca patrzył na płonącego Hurricane’a spadającego z pełnego Dornierów nieba na angielskie łąki, znane mu tylko z książek dla dzieci. „Graf Spee” leżał zatopiony w rzece Plate, równie melancholijnej jak Jangtsy, i kłęby dymu unosiły się nad nędznym miastem gdzieś w Europie Wschodniej, tej czarnej planecie, z której Vera Frankel, jego siedemnastoletnia guwernantka, wydostała się pół roku wcześniej na statku pełnym uciekinierów. Jim ucieszył się, kiedy kronika dobiegła końca. Chórzyści wysypali się na dziwne światło dzienne do swoich szoferów. Najbliższy przyjaciel Jima, Patrick Maxted, odpłynął z matką z Szanghaju, żeby schronić się w brytyjskiej fortecy Singapurze, i Jim uważał, że musi oglądać filmy również za Patricka, a nawet za Białe Rosjanki sprzedające swoją biżuterię na stopniach katedry i za chińskich żebraków siedzących między nagrobkami. Głos komentatora wciąż jeszcze huczał mu w głowie, kiedy jechał Packardem rodziców przez zatłoczone ulice Szanghaju. Wygadany szofer Jang kiedyś statystował w filmie miejscowej produkcji, w którym jako gwiazda wystąpiła Cziang Cing. Cziang Cing wkrótce potem zrezygnowała z kariery aktorskiej i została żoną komunistycznego przywódcy Mao Tse-tunga. Jang lubił olśniewać swojego jedenastoletniego pasażera przesadnymi opowieściami o wyczynach kaskaderów i trikach filmowych. Dziś jednak Jang nie zwracał na Jima uwagi i zesłał go na tylne siedzenie. Raz po raz przyciskał donośny klakson Packarda, tocząc pojedynek z agresywnymi rikszarzami usiłującymi wyeliminować zagraniczne samochody z Bubbling Well Road. Opuściwszy szybę Jang chłostał szpicrutą zagapionych przechodniów, przechadzające się panienki z baru z amerykańskimi torebkami, stare kobiety zgięte pod bambusowymi nosidłami załadowanymi kurami bez głów. Zajechała im drogę otwarta ciężarówka wioząca zawodowych katów na publiczną egzekucję w Starym Mieście. Wykorzystując szansę podbiegł do Packarda bosy chłopak. Bębniąc pięścią w drzwiczki samochodu wyciągnął do Jima dłoń i wykrzykiwał zawołanie wszystkich szanghajskich żebraków: - No mama! No papa! No whisky soda!
Jang ciął go szpicrutą, żebrak upadł, poderwał się tuż przed kołami nadjeżdżającego Chryslera i pobiegł obok niego. - No mama, no papa... Jim nie cierpiał szpicruty, ale był zadowolony z klaksonu Packarda. Przynajmniej zagłuszał ryk myśliwców oraz zawodzenie syren alarmowych w Londynie i Warszawie. Miał bardziej niż dość tej europejskiej wojny. Zapatrzył się na krzykliwą fasadę domu towarowego Towarzystwa Uczciwość zdominowaną przez olbrzymi portret Czang Kaj-szeka wzywającego naród chiński do jeszcze większych poświęceń w walce przeciwko Japończykom. Nad kobiecymi ustami generalissimusa drgało lekkie światło, refleks uszkodzonego neonu, ten sam błysk, który Jim widział w swoich snach. Cały Szanghaj zmieniał się w kronikę filmową wyświetlaną z wnętrza jego głowy. Czyżby jego mózg został uszkodzony przez nadmiar filmów z wojny? Jim usiłował opowiedzieć matce o swoich snach, ale jak wszyscy dorośli w Szanghaju tej zimy matka była zbyt pochłonięta innymi sprawami, żeby go wysłuchać. Może miała swoje własne sny. Niesamowite było, że te zmieniające się obrazy czołgów i bombowców nurkujących były absolutnie nieme, jakby jego pogrążony we śnie umysł usiłował oddzielić prawdziwą wojnę od konfliktów wymyślonych przez wytwórnie Pathé i British Movietone. Jim nie miał wątpliwości, co było rzeczywiste. Prawdziwa wojna to było to, co oglądał na własne oczy od japońskiej inwazji na Chiny w roku 1937, pola bitew w Hungjao i Lunghua, gdzie każdej wiosny wyorywano kości niepochowanych trupów. Prawdziwa wojna to były tysiące chińskich uciekinierów umierających na cholerę w zamkniętych obozach w Pootung i ociekające krwią głowy komunistycznych żołnierzy zatknięte na pikach wzdłuż Bundu. W prawdziwej wojnie nikt nie wiedział, po której jest stronie, nie było w niej sztandarów, komentatorów ani zwycięzców. W prawdziwej wojnie nie było wrogów. Przez kontrast, zbliżający się konflikt między Wielką Brytanią a Japonią, którego wybuchu latem roku 1942 wszyscy w Szanghaju oczekiwali, należał do świata pogłosek. Statek zaopatrujący niemieckie okręty wojenne na Morzu Chińskim otwarcie przypływał do Szanghaju i zarzucał kotwicę na rzece, gdzie brał paliwo z wielu barek, z których niejedna, jak zauważał z przekąsem ojciec Jima, należała do amerykańskich towarzystw naftowych. Prawie wszystkie amerykańskie kobiety i dzieci zostały z Szanghaju ewakuowane. W klasie w Szkole Katedralnej wokół Jima było pełno pustych ławek. Większość jego kolegów wyjechała ze swoimi matkami do bezpiecznego Hongkongu i Singapuru, a ich ojcowie pozamykali domy i przeprowadzili się do hoteli na Bundzie. Któregoś dnia na początku grudnia Jim po szkole pomagał ojcu na dachu jego
biurowca przy Sechwan Road palić skrzynki dokumentów, które chińscy urzędnicy przywozili windą. Smuga zwęglonych papierów unosiła się nad Bundem i łączyła się z dymem bijącym z niecierpliwych kominów ostatnich parowców opuszczających Szanghaj. Eurazjaci, Chińczycy i Europejczycy tłoczyli się na trapach, bijąc się o miejsce na pokładzie dla swoich tobołków i walizek, gotowi zaryzykować spotkanie z niemieckimi łodziami podwodnymi czatującymi przy ujściu Jangtsy. Na dachach budynków biurowych płonęły ogniska, które obserwowali przez lornety japońscy oficerowie ze swoich betonowych bunkrów na drugim brzegu w Pootung. Najbardziej niepokoił Jima nie gniew Japończyków, ale ich cierpliwość. Natychmiast po przyjeździe do domu na Amherst Avenue Jim pobiegł na górę, żeby się przebrać. Podobały mu się perskie pantofle, haftowana jedwabna koszula i aksamitne granatowe pantalony, w których wyglądał jak statysta z filmu „Złodziej z Bagdadu”, i chciał jak najprędzej jechać na przyjęcie do doktora Lockwooda. Przetrzyma jakoś magików i kroniki filmowe, a potem wyruszy na tajne spotkanie, na które z powodu pogłosek o wojnie nie mógł przybyć od tylu miesięcy. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności niedziela była wolnym dniem Very, która odwiedzała wtedy rodziców w Getcie w Hongkew. Ta znudzona młoda dziewczyna, właściwie sama prawie jeszcze dziecko, zazwyczaj chodziła wszędzie za Jimem jak pies. Gdy tylko Jang odwiezie go z przyjęcia - rodzice mieli zostać u doktora Lockwooda na kolacji - będzie mógł do woli myszkować po pustym domu, co stanowiło jego największą przyjemność. Będzie tam wprawdzie dziewięcioro chińskiej służby, ale dla Jima, podobnie jak dla wszystkich dzieci brytyjskich, byli oni czymś równie biernym i niezauważalnym jak meble. Polakieruje do końca swój samolot z drzewa balsa i zakończy następny rozdział podręcznika zatytułowanego Jak grać w brydża kontraktowego, który pisał w zeszycie szkolnym. Po latach przysłuchiwania się wieczorkom brydżowym matki i próbach uchwycenia jakiejś logiki w odzywkach „Jedno karo”, „Pas”, „Trzy kiery”, „Trzy bez atu”, „Kontra”, „Rekontra”, wymusił na matce, żeby nauczyła go zasad. Opanował nawet konwencje, rodzaj szyfru w szyfrze, który zawsze go intrygował. Przy pomocy podręcznika Culbertsona miał się teraz zabrać do najtrudniejszego rozdziału o licytacji psychologicznej - a przecież nie rozegrał jeszcze ani jednej partii. Gdyby jednak zadanie okazało się zbyt wyczerpujące, mógłby wybrać się na przejażdżkę rowerową po Koncesji Francuskiej, zabierając wiatrówkę na wypadek spotkania
z grupą francuskich dwunastolatków tworzących bandę z Avenue Foch. Po powrocie do domu wysłuchałby radiowego serialu o Flashu Gordonie ze stacji MHA, a później koncertu życzeń, do którego on i jego koledzy zgłaszali przez telefon zamówienia pod swoimi najnowszymi pseudonimami: „Batman”, „Buck Rogers” i (jego) „As”. Jimowi przyjemnie było słyszeć swój pseudonim z ust lektora, choć jednocześnie za każdym razem odczuwał silne zażenowanie. Kiedy rzucił służącej swoją komżę i przebierał się w strój maskaradowy, dowiedział się, że cała impreza stoi pod znakiem zapytania. Vera, z głową zamąconą pogłoskami o wojnie, postanowiła zrezygnować z wizyty u rodziców. - Pojedziesz na przyjęcie, James - poinformowała go zapinając na nim jedwabną koszulę. - A ja zatelefonuję do rodziców i opowiem im o tobie. - Ależ, Vero, oni chcą cię zobaczyć. Jestem pewien, że tak. Pomyśl o nich... - Zawiedziony, nie chciał jednak się skarżyć. Matka przykazała mu, żeby był miły dla Very i nie sprzeczał się z nią jak z poprzednią guwernantką. Tamta, ponura Biała Rosjanka, przeraziła go, kiedy leżał po odrze, mówiąc, że słyszy na Amherst Avenue głos Boga, ostrzegający ich przed karą za grzechy. Wkrótce potem Jim zaimponował swoim szkolnym kolegom oświadczając, że jest ateistą. W przeciwieństwie do swojej poprzedniczki Vera Frankel była spokojną dziewczyną, która nigdy się nie uśmiechała i której w domu Jima i jego rodziców wszystko wydawało się dziwne, równie dziwne jak sam Szanghaj, okrutne i wrogie miasto leżące na drugim końcu świata od Krakowa. Ona uciekła z Europy Hitlera wraz z rodzicami jednym z ostatnich statków i zamieszkała z tysiącami żydowskich uchodźców w Hongkew, ponurej dzielnicy czynszowych kamienic i odrapanych bloków za szanghajskim portem. Ku zdumieniu Jima Herr Frankel i matka Very mieszkali w jednym pokoju. - Vera, gdzie mieszkają twoi rodzice? - Jim znał odpowiedź, ale postanowił użyć podstępu. - Czy mają dom? - Mieszkają w jednym pokoju, Jim. - W jednym pokoju! - Dla Jima było to coś niepojętego, coś znacznie bardziej niesamowitego, niż wszystkie komiksy z Batmanem i Supermanem. - Jak duży jest ten pokój? Jak moja sypialnia? Czy jak ten dom? - Jak wasza garderoba, James. Nie wszystkim się tak dobrze powodzi, jak wam. Porażony tym, Jim zamknął drzwi do garderoby i przebrał się w aksamitne pantalony. Zmierzył wzrokiem małe pomieszczenie. To, że dwoje ludzi może żyć na tak niewielkiej przestrzeni, było czymś równie trudnym do zrozumienia jak konwencje w brydżu kontraktowym. Może istniał jakiś prosty trik rozwiązujący ten problem, i wówczas miałby
temat do następnej książki. Na szczęście Vera uniosła się honorem i chwyciła przynętę. Kiedy wybrała się już do rodziców, zaczynając od długiego marszu do pętli tramwajowej przy Avenue Joffre, Jim nadal głowił się nad tajemnicą niezwykłego pokoju. Zdecydował się poruszyć tę kwestię z rodzicami, oni jednak jak zwykle byli zbyt pochłonięci pogłoskami o wojnie i w ogóle go nie zauważali. Ubrani na przyjęcie, siedzieli w gabinecie ojca i słuchali na falach krótkich wiadomości z Anglii. Ojciec klęczał przy radioadapterze w kostiumie pirata z czarną opaską zsuniętą na czoło i w okularach na zmęczonych oczach, niczym jakiś uczony morski rozbójnik. Wpatrywał się w żółtą skalę błyskającą jak złoty ząb w mahoniowej twarzy aparatu. Na mapie Rosji rozłożonej na dywanie ojciec zaznaczał nowe linie obronne, na które wycofała się Armia Czerwona. Patrzył na mapę bezradnie, podobnie zdumiony ogromem Rosji, jak Jim był zdumiony maleńkim pokojem Franklów. - Hitler będzie w Moskwie przed Bożym Narodzeniem. Niemcy wciąż prą do przodu. Matka Jima stała przy oknie w kostiumie pierrota i patrzyła w szare grudniowe niebo. Nad ulicą falował długi ogon chińskiego latawca pogrzebowego, a jego głowa chodziła w górę i w dół, jakby rozdawał domom Europejczyków swój okrutny uśmiech. - W Moskwie pewnie już pada śnieg. Może pogoda ich zatrzyma... - Raz na stulecie? Na to jednak nie można liczyć. Churchill musi wciągnąć do wojny Amerykanów. - Tatusiu, kto to jest generał Mud?1 Ojciec spojrzał na Jima stojącego w drzwiach, z amah trzymającą jego wiatrówkę jak pomocnik myśliwego - istny ochotnik w aksamitnym mundurze gotów wspomóc rosyjski wysiłek wojenny. - Wiatrówkę zostaw, Jamie. Nie dzisiaj. Weź lepiej swój samolot. - Amah, nie ruszaj tego, bo cię zabiję! - Jamie! Ojciec odwrócił się od radia i omal go nie uderzył. Jim stanął cicho przy matce, czekając, co się stanie. Chociaż lubił rozjeżdżać po Szanghaju na swoim rowerze, w domu Jim zawsze trzymał się blisko matki, łagodnej i inteligentnej kobiety, której głównym celem w życiu było, jak sądził, bywanie na przyjęciach i pomaganie mu w łacinie. Kiedy matki nie było w domu, spędzał długie, spokojne godziny w jej sypialni eksperymentując z perfumami albo przeglądając jej albumy fotograficzne sprzed ślubu, kadry z zaczarowanego filmu, w 1 Mówiło się w czasie wojny, że Niemców zatrzymali w Rosji generałowie Mud (błoto). Frost (mróz) i Winter (zima) (przyp. tłum.)
którym matka grała rolę jego starszej siostry. - Jamie! Żebyś nigdy nie ważył się tak mówić! Nie zabijesz amah ani w ogóle nikogo. Ojciec rozluźnił dłonie i Jim zrozumiał, jak bardzo był zmęczony. Jimowi często wydawało się, że jego ojciec za bardzo stara się zachować spokój pod ciężarem gróźb ze strony komunistycznych związków zawodowych, pracy dla Związku Brytyjskich Mieszkańców Szanghaju, lęku o Jima i jego matkę. Wiadomości z wojny przyprawiały go niemal o zawrót głowy. Między jego rodzicami rozwinęło się gwałtowne uczucie, którego nigdy przedtem nie zauważył. Ojciec mógł być na niego zły, jednocześnie interesując się najdrobniejszymi szczegółami z życia Jima, jakby uważał, że pomoc synowi w budowie modelu samolotu jest ważniejsza od całej wojny. Po raz pierwszy nie interesował się ani trochę postępami szkolnymi, za to zarzucał Jima wszelkiego rodzaju przypadkowymi informacjami: o chemii nowoczesnych barwników, o projekcie opieki społecznej dla robotników w jego firmie, o szkole i uniwersytecie w Anglii, do których Jim pójdzie po wojnie i jak, jeżeli będzie chciał, może zostać lekarzem. Wszystko to były elementy dorastania, które, jak ojciec wydawał się z góry zakładać, nigdy nie nastąpi. Jim rozsądnie postanowił nie prowokować ojca i nie poruszać kwestii tajemniczego pokoju Franklów w żydowskiej dzielnicy Hongkew, licytacji psychologicznej ani braku ścieżki dźwiękowej w głowie. Nigdy już nie będzie grozić amahom. Pojadą na przyjęcie i będzie się starał rozweselić ojca i wymyślić jakiś sposób na zatrzymanie Niemców pod bramami Moskwy. Wspominając opisany przez Janga sztuczny śnieg z szanghajskiego studia filmowego Jim zajął miejsce w Packardzie. Cieszył go widok Amherst Avenue zapełnionej samochodami Europejczyków wyruszających na bożenarodzeniowe przyjęcia. We wszystkich zachodnich dzielnicach ludzie mieli na sobie maskaradowe kostiumy, jakby Szanghaj stał się nagle miastem klownów.
2. Żebracy i akrobaci Jego rodzice, pierrot i pirat, siedzieli w milczeniu, kiedy wyjeżdżali do Hungjao, położonego o pięć mil na zachód od Szanghaju. Zazwyczaj jego matka ostrzegała Janga, żeby uważał na starego żebraka, który leżał na końcu alejki. Teraz jednak, kiedy Jang przejeżdżał ciężkim autem przez bramę, prawie się nie zatrzymując przed wyjazdem na Amherst Avenue, Jim zobaczył, że przednie koło zmiażdżyło starcowi stopę. Żebrak pojawił się przed dwoma miesiącami, tobołek żywych łachmanów, cały jego majątek stanowiła wystrzępiona papierowa mata i pusta puszka po papierosach Craven A, którą wyciągał do przechodniów. Nigdy nie ruszał się ze swojej maty i zaciekle bronił swojego miejsca przed bramą tajpana. Ani Boy, ani Pierwszy Kulis, czyli służący do wszystkiego i główny kuchcik, nie byli w stanie ruszyć go z miejsca. Ale nawet to miejsce niewiele pomogło staremu. Zima była tego roku ciężka w Szanghaju i po tygodniowych chłodach żebrak tak osłabł, że nie mógł utrzymać swojej puszki. Jim przejmował się jego losem i matka pocieszała go, że Kulis zaniósł staremu miseczkę ryżu. Pewnej nocy na początku grudnia spadł duży śnieg tworząc grubą kołdrę, spod której twarz żebraka wyglądała jak twarz śpiącego dziecka w łóżeczku. Jim wytłumaczył sobie, że stary się nie rusza, bo mu jest ciepło pod śniegiem. W Szanghaju było mnóstwo żebraków. Siedzieli przed bramami domów wzdłuż Amherst Avenue, potrząsając blaszanymi pudełkami po papierosach jak nawróceni palacze. Wielu wystawiało na pokaz okropne rany i okaleczenia, ale tego popołudnia nikt na nich nie zwracał uwagi. Do Szanghaju napływali uciekinierzy z okolicznych wsi i miasteczek. Amherst Avenue zapełniały drewniane wózki i riksze obładowane całym dobytkiem chłopskich rodzin. Dorośli i dzieci zgięci pod ciężarem tobołów przytroczonych na plecach popychali koła rękami. Kulisi ciągnęli riksze rytmicznie podśpiewując i spluwając, a mięśnie ich nabrzmiałych łydek oplatały żyły grubości palca. Drobni urzędnicy prowadzili rowery obwieszone materacami, piecykami na węgiel drzewny i workami ryżu. Przez labirynt kół przeciskał się beznogi żebrak na wielkiej skórzanej zelówce, odbijając się od drogi dwoma drewnianymi klockami. Pluł i wygrażał Packardowi, kiedy Jang usiłował zmusić go do zejścia z drogi, a potem zniknął wśród wózków i riksz, poruszając się pewnie w swoim królestwie kurzu i plwocin. Dojechawszy do punktu, w którym Great Western Road opuszczała Dzielnicę Międzynarodową, zobaczyli kolejkę samochodów po obu stronach posterunku. Policja
szanghajska zrezygnowała z prób kontrolowania tłumów. W wieżyczce samochodu pancernego stał oficer brytyjski z papierosem w ręku przyglądając się tysiącom Chińczyków tłoczących się wokół niego. Jakby dla zachowania pozorów podoficer Sikh w turbanie koloru khaki co jakiś czas chlastał Chińczyków po grzbietach bambusową trzcinką. Jim gapił się na policjantów. Fascynowały go lśniące koalicyjki tych spoconych grubych mężczyzn, ich przerażające genitalia, które swobodnie obnażali, ilekroć chcieli oddać mocz, i wypolerowane kabury zawierające całą ich męskość. Jim sam pragnął któregoś dnia nosić taką kaburę i czuć na udzie ciężar ogromnego Webleya. Między koszulami w szafie ojca Jim znalazł kiedyś automatyczny pistolet Browninga, cacko przypominające wnętrze kamery filmowej rodziców, którą niechcący otworzył prześwietlając setki stóp filmu. Trudno było sobie wyobrazić, że te miniaturowe pociski mogą kogoś zabić, a już zwłaszcza twardych komunistycznych agitatorów. Przez kontrast Mausery noszone przez japońskich podoficerów robiły większe wrażenie niż Webleye. Drewniane kabury zwisały im do kolan, prawie jak futerały na strzelby. Jim na punkcie kontrolnym obserwował japońskiego sierżanta, niskiego, ale barczystego mężczyznę, który ciosami pięści powstrzymywał Chińczyków. Omal nie upadł pod naporem wieśniaków, przeciskając się między ich wózkami i rikszami. Jim siedział obok Janga na przednim fotelu Packarda trzymając model samolotu z drzewa balsa i czekał, kiedy sierżant wyciągnie swój Mauser i strzeli w powietrze. Ale Japończycy oszczędzali amunicję. Dwaj żołnierze zrobili miejsce wokół kobiety, stojącej przy przewróconym wózku. Sierżant bagnetem rozpruł worek z ryżem, który rozsypał się u jej stóp. Stała drżąc na całym ciele i zawodząc płaczliwie między rzędami lśniących Packardów i Chryslerów z Europejczykami w fantazyjnych strojach. Może chciała przemycić broń? Wśród Chińczyków roiło się od komunistycznych i kuomintangowskich szpiegów. Jimowi żal było wieśniaczki, dla której worek ryżu stanowił cały jej majątek, ale jednocześnie podziwiał Japończyków. Podobała mu się ich odwaga i stoicyzm, także budzący jego ciekawość smutek, bo Jim nigdy jeszcze nie był smutny. Chińczycy, których Jim znał dobrze, byli ludźmi zimnymi i często okrutnymi, ale z właściwą sobie wyniosłością trzymali się razem, podczas gdy każdy Japończyk był samotny. Wszyscy oni nosili fotografie swoich identycznych rodzin w sztywnych pozach, jakby cała armia japońska składała się wyłącznie z klientów kiepskich fotografów. Podczas swoich rowerowych wycieczek po Szanghaju - o których jego rodzice nic nie wiedzieli - Jim spędzał całe godziny na japońskich punktach kontrolnych, gdzie czasem udawało mu się wkręcić w łaski jakiegoś znudzonego szeregowca. Żaden z nich jednak nie
chciał mu nigdy pokazać swojej broni, w odróżnieniu od brytyjskich Tommies z otoczonych workami z piaskiem bunkrów wzdłuż Bundu. Rozciągnięci w swoich hamakach, obojętni na życie nabrzeża wokół nich, pozwalali Jimowi bawić się zamkami swoich Lee-Enfieldów i wtykać w lufy wyciory. Podobali się Jimowi żołnierze i ich dziwne głosy wypełnione słowami o dalekiej, niepojętej Anglii. Ale jeżeli wybuchnie wojna, czy potrafią zwyciężyć Japończyków? Jim wątpił i wiedział, że jego ojciec też w to wątpi. W roku 1937, na początku wojny japońsko-chińskiej, dwustu żołnierzy japońskiej piechoty morskiej przybyło rzeką i okopało się w czarnym błocie wybrzeża poniżej należącej do jego ojca przędzalni bawełny. Pod oknami apartamentu jego rodziców w hotelu Palace zostali zaatakowani przez dywizję Chińczyków dowodzonych przez siostrzeńca madame Czang. Przez pięć dni Japończycy bronili się z okopów, które w czasie przypływu wypełniały się wodą, a potem poszli do ataku na bagnety i przepędzili Chińczyków. Kolejka samochodów wiozących grupy Amerykanów i Europejczyków już spóźnionych na bożenarodzeniowe przyjęcia powoli przeciskała się przez punkt kontrolny. Jang podjechał do bariery pogwizdując ze strachu. Przed nim stał obwieszony proporcami ze swastyką autobus pełen zniecierpliwionych młodych Niemców, jednak Japończycy przeszukiwali jego wnętrze ze zwykłą dokładnością. Matka położyła Jimowi dłoń na ramieniu. - Nie teraz, kochanie. Japończycy mogą się przestraszyć. - Oni się tego nie przestraszą. - Jamie, nie teraz - powtórzył ojciec, dodając z rzadkim u niego humorem: - Mógłbyś jeszcze wywołać wojnę. - Ja? - Ta myśl zastanowiła Jima i schował swój samolot. Japoński żołnierz przeciągnął bagnetem przed szybą samochodu, jakby przecinał niewidoczną pajęczynę. Jim wiedział, że za chwilę wetknie głowę przez okno, wypełniając wnętrze Packarda nieświeżym oddechem i charakterystyczną niepokojącą wonią, jaką roztaczali japońscy żołnierze. Wszyscy zesztywnieli, jakby najmniejszy ruch mógł wywołać krótką chwilę milczenia, a potem gwałtowną karę. Poprzedniego roku Jim, który miał wtedy dziesięć lat, omal nie przyprawił Janga o atak serca, kiedy wycelował metalowy model Spitfire’a prosto w twarz japońskiego kaprala robiąc „ra-ta-ta-ta-ta...” Przez prawie minutę kapral wpatrywał się bez żadnego wyrazu w ojca Jima kiwając wolno głową. Ojciec Jima był silnym mężczyzną, ale Jim wiedział, że jest to siła od tenisa. Tym razem Jim chciał tylko, żeby Japończyk zobaczył jego model z drzewa balsa; nie
żeby wyraził zachwyt, ale żeby go zauważył. Był teraz starszy i lubił sobie wyobrażać, że jest drugim pilotem Packarda. Samoloty zawsze interesowały Jima, zwłaszcza japońskie bombowce, które zniszczyły dzielnice Szanghaju Nantao i Hongkew w roku 1937. Ulica po ulicy chińskie osiedla zostały zrównane z ziemią, a na Avenue Edward VII jedna jedyna bomba zabiła tysiąc osób, więcej niż jakakolwiek bomba w historii wojen. Główną atrakcją przyjęć u doktora Lockwooda stanowiło dla Jima, prawdę powiedziawszy, opuszczone lotnisko w Hungjao. Chociaż Japończycy kontrolowali otwarte tereny wokół miasta, ich siły zajęte były patrolowaniem granic Dzielnicy Międzynarodowej. Tolerowali nielicznych Amerykanów i Europejczyków mieszkających na wsi, gdzie rzadko można było zobaczyć japońskiego żołnierza. Po przyjeździe do samotnie stojącego domu doktora Lockwooda Jim z ulgą stwierdził, że przyjęcie nie zapowiada się zbyt ciekawie. Na podjeździe stało zaledwie kilkanaście samochodów, a ich kierowcy z zapałem polerowali błotniki chcąc jak najszybciej wracać. Z basenu pływackiego spuszczono wodę i chiński ogrodnik spokojnie zabierał się do wyniesienia z głębokiego końca zdechłej wilgi. Młodsze dzieci ze swoimi amahami siedziały na tarasie, oglądając zespół kantońskich akrobatów wspinających się na komiczne drabinki i udających, że znikają w niebie. Tam przemieniali się w ptaki, rozwijali skrzydła z marszczonego papieru i tańczyli wśród piszczących dzieciaków, a potem wskakiwali jeden drugiemu na plecy tworząc wielkiego czerwonego koguta. Jim skierował swój samolot w drzwi werandy. Podczas gdy świat dorosłych żył swoim życiem ponad jego głową, odbył inspekcję przyjęcia. Wiele gości postanowiło nie przyjeżdżać w przebraniu, jakby nie byli zbyt pewni swoich ról życiowych. Zgromadzenie przypominało Jimowi całonocne przyjęcia na Amherst Avenue, które przeciągały się do następnego popołudnia, kiedy to półprzytomne kobiety w pogniecionych wieczorowych sukniach snuły się wokół basenu udając, że szukają swoich mężów. Rozmowy umilkły, kiedy doktor Lockwood włączył radio. Zadowolony, że wszyscy mają zajęcie, Jim wyszedł bocznymi drzwiami na tylny taras domu. Zobaczył dwadzieścia Chinek ubranych w czarne bluzy i spodnie, każda na małym stołeczku. Siedziały ramię przy ramieniu pieląc trawę połyskującymi nożami i ani na chwilę nie przestając plotkować. Za ich plecami trawnik doktora Lockwooda rozciągał się jak kupon zielonego szantungu. - Cześć, Jamie! Znów rozmyślasz? - Na werandzie pojawił się pan Maxted, ojciec jego najlepszego kolegi. Samotna, ale życzliwa ludziom postać w połyskliwym garniturze stawiająca czoło rzeczywistości zza barykady dużej whisky z wodą, pan Maxted spojrzał wzdłuż cygara na pielące kobiety. - Gdyby wszyscy mieszkańcy Chin usiedli w jednym
rzędzie, sięgaliby od bieguna do bieguna. Przyszło ci to kiedyś do głowy, Jamie? - Mogliby wypielić cały świat? - Można to tak ująć. Słyszałem, że wystąpiłeś z wilczków? Jim nie uważał, żeby warto było wyjaśniać panu Maxtedowi, dlaczego wystąpił z drużyny wilczków, akt buntu podjęty wyłącznie w celu sprawdzenia, co z niego wyniknie. Ku rozczarowaniu Jima jego rodzice byli zaskakująco mało tym przejęci. Zastanawiał się, czy powiedzieć panu Maxtedowi, że nie tylko wystąpił z wilczków i został ateistą, ale możliwe, że zostanie również komunistą. Komuniści mieli zadziwiającą zdolność wyprowadzania wszystkich z równowagi, talent, który Jim wielce sobie cenił. Wiedział jednak, że panem Maxtedem to nie wstrząśnie. Jim podziwiał pana Maxteda, architekta, który został przedsiębiorcą, projektanta teatru Metropol i wielu nocnych lokali w Szanghaju. Jim próbował naśladować jego nieco wulgarny styl bycia, ale wkrótce przekonał się, że ciągłe utrzymywanie takiego luzu to bardzo wyczerpujące zajęcie. Jim niewiele się zastanawiał nad własną przyszłością - w Szanghaju żyło się wyłącznie intensywną teraźniejszością - ale wyobrażał sobie, że jak dorośnie, będzie podobny do pana Maxteda. Zawsze z tą samą szklanką whisky, tak w każdym razie Jim uważał, pan Maxted był idealnym typem Anglika, który łatwo się przystosował do Szanghaju, co nigdy się nie udało ojcu Jima z tą jego powagą. Jim lubił jeździć z panem Maxtedem, kiedy razem z Patrickiem siedzieli na przednim siedzeniu Studebakera i odbywali niezrozumiałe wyprawy w południowy świat pustych klubów nocnych i kasyn. Pan Maxted sam prowadził Studebakera, co Jimowi wydawało się ekstrawagancją, a nawet czymś z lekka podejrzanym moralnie. Razem z Patrickiem grali na pustych stołach w ruletkę pieniędzmi pana Maxteda, przy tolerancyjnych uśmiechach młodych Białych Rosjanek z obsługi, które łapały oczka w swoich jedwabnych pończochach, podczas gdy pan Maxted z właścicielem siedzieli w biurze i przekazywali sobie pliki banknotów. Może w zamian powinien zabrać pana Maxteda na swoją tajną wyprawę na lotnisko Hungjao? - Nie spóźnij się na film, Jamie. Polegam na twoich informacjach co do najnowszych wydarzeń w lotnictwie wojskowym... Jim z ciekawością obserwował, jak pan Maxted zatacza się lekko na wykładanym kafelkami skraju basenu, i zastanawiał się, czy wpadnie. Jeżeli pan Maxted stale przypadkowo wpadał do basenów, co rzeczywiście mu się zdarzało, to dlaczego wpadał tylko wtedy, kiedy były napełnione wodą?
3. Opuszczone lotnisko Zastanawiając się nad odpowiedzią Jim zszedł z tarasu. Potem wybiegł na trawnik, obok pielących kobiet, puściwszy samolot nad ich głowami. Kobiety nie zwróciły na niego uwagi, ich noże migały w trawie, ale Jim odczuwał lekki dreszcz grozy, gdy znalazł się zbyt blisko. Mógł sobie wyobrazić, co by się stało, gdyby tak zemdlał na ich drodze. W południowo-zachodnim krańcu posiadłości stał maszt radiowy doktora Lockwooda. Ze względu na linki odciągowe usunięto część drewnianego płotu i Jim wyszedł tamtędy na skraj leżącego odłogiem pola. Na jego środku wśród dzikiej trzciny cukrowej wznosił się kopiec pogrzebowy i butwiejące trumny sterczały z sypkiej ziemi jak figury szachowe. Jim ruszył przez pole. Mijając kopiec zatrzymał się, żeby zajrzeć do otwartych trumien. Pożółkłe szkielety były wtopione w naniesioną deszczem glinę, jakby ci biedni wieśniacy zostali ułożeni na płachtach jedwabiu. Jima nie po raz pierwszy uderzył kontrast między pozbawionymi osobowości ciałami świeżo zmarłych, których widywał w Szanghaju codziennie, a tymi wygrzanymi na słońcu szkieletami, z których każdy był indywidualnością. Jego uwagę przyciągały zwłaszcza czaszki ze zmrużonymi oczodołami i fantazyjnie rosnącymi zębami. Pod wieloma względami te szkielety były bardziej żywe, niż chłopi, którzy na krótko wypożyczyli sobie ich kości. Jim pomacał swoje policzki i szczęki, usiłując wyobrazić sobie swoje kości, leżące w słońcu na tym zacisznym polu w pobliżu opuszczonego lotniska. Zostawiając za sobą kopiec pogrzebowy z jego rodziną szkieletów, Jim doszedł przez pole do szeregu powykręcanych topoli i po drewnianym przełazie wspiął się na odwodnione pole ryżowe. W cieniu pod żywopłotem leżał wyschnięty trup bawołu wodnego, poza tym krajobraz był pusty, jakby wszyscy Chińczycy w dorzeczu Jangtsy uciekli ze wsi do Szanghaju. Trzymając nad głową swój samolot z drzewa balsa, Jim pobiegł polem do blaszanego baraku stojącego na małym wzniesieniu o sto jardów na zachód. Zarośnięte pokrzywą i trzciną cukrową resztki betonowej drogi mijały zrujnowaną budkę strażniczą i prowadziły na otwarte morze wysokich drzew. Było to lotnisko Hungjao, magiczne miejsce, gdzie powietrze pełne było marzeń i przygód. Stał tu hangar z blachy falistej, ale poza tym niewiele pozostało z tego wojskowego lotniska, z którego chińskie myśliwce atakowały japońskie kolumny piechoty ciągnące na Szanghaj w roku 1937. Jim wszedł w trawę sięgającą mu po pas. Jak w morzu w Tsingtao, pod ciepłą powierzchnią krył się tu chłodny świat z tajemniczymi prądami. Żwawy
grudniowy wiatr przygniatał trawę, która kładła się jak pod śmigłami niewidocznych samolotów. Nadsłuchując uważnie, Jim nieomal słyszał warkot ich motorów. Wypuścił na wiatr swój model i złapał go, kiedy wrócił do jego ręki. Nudził go już ten model szybowca. Tu, gdzie się teraz bawił, stali w lotniczych kombinezonach chińscy i japońscy piloci, którzy zsuwając na oczy gogle startowali do ataku. Jim brodził w coraz wyższej trawie, dochodzącej mu już do ramion. Tysiące łodyg roiło się wokół jego aksamitnych spodni i jedwabnej koszuli, jakby chciały ustalić tożsamość tego małego lotnika. Płytki rów znaczył południowy skraj lotniska. W wysokich pokrzywach leżał tam kadłub jednomotorowego japońskiego myśliwca, zestrzelonego widocznie, kiedy usiłował wylądować na trawiastym pasie. Skrzydła, śmigło i część ogona zostały odłączone, ale kabina była nienaruszona, z zardzewiałym metalem fotela i tablicy kontrolnej wysmaganymi przez deszcze. Przez otwarte osłony chłodnicy Jim mógł dostrzec cylindry motoru, unoszącego kiedyś ten samolot i jego pilota w niebo. Lśniący niegdyś metal był teraz chropowaty niczym brązowy pumeks, jak kadłuby rdzewiejących ubotów tkwiących na mieliźnie poniżej niemieckich fortów w Tsingtao. Jednak mimo rdzy ten japoński myśliwiec wciąż był czymś z nieba i Jim przez kilka miesięcy zastanawiał się, jak przekonać ojca, żeby go przewiózł na Amherst Avenue. W nocy mógłby leżeć przy łóżku Jima, oświetlony kronikami z wnętrza jego głowy. Jim położył swój model na masce, a sam wdrapał się przez owiewkę do kabiny i zasiadł w metalowym fotelu. Bez spadochronu, na którym siedział pilot, Jim znalazł się na poziomie podłogi, w grocie z zardzewiałego metalu. Patrzył na tarcze wskaźników z japońskimi znakami, na ster poziomy i dźwignię podwozia. Poniżej tablicy kontrolnej widział zamki karabinów maszynowych i urządzenie przerywające połączone z wałem śmigła. Jakaś przemożna atmosfera unosiła się nad tą kabiną, jedyna nostalgia, jaką Jim kiedykolwiek odczuł, nietknięta pamięć lotnika, który zasiadał za tymi sterami. Gdzie był ten pilot teraz? Jim udał, że kieruje samolotem, jakby tym magicznym sposobem mógł przywołać ducha dawno nie żyjącego lotnika. Pod jednym z zamglonych zegarów wciśnięta była do tablicy metalowa taśma z rzędem japońskich znaków, zapis różnych ciśnień i wysokości obrotów. Jim oderwał taśmę od wytartej prowadnicy, wstał i schował ją do kieszeni swoich aksamitnych spodni. Potem wyszedł z kabiny na maskę silnika. Ręce i ramiona trzęsły mu się od nadmiaru sprzecznych emocji, jakie ten zniszczony samolot niezmiennie wywoływał w jego umyśle. Dając ujście podnieceniu, chwycił swój model i puścił go w powietrze. Poderwany wiatrem szybowiec wzbił się ostro i przeleciał za granicę lotniska. Tam ześlizgnął się po dachu starego betonowego bunkra i spadł w trawę za nim. Pełen podziwu dla
szybkości modelu, Jim zeskoczył z maski samolotu i pobiegł w stronę bunkra wyciągając ręce, jakby kosił z karabinu maszynowego przelatujące owady. - Ta-ta-ta-ta-ta... Vera-Vera-Vera...! Za zarośniętym rowem ograniczającym lotnisko rozciągało się stare pole bitwy z 1937 roku. Tutaj armie chińskie ustanowiły jedną z licznych linii obrony w daremnych próbach powstrzymania Japończyków przed zajęciem Szanghaju. Zygzakami przebiegały tu osypujące się rowy strzeleckie, rozmyta gliniana ściana otaczała grupę kopców pogrzebowych usypanych na grobli nie używanego kanału. Jim pamiętał przyjazd z rodzicami do Hungjao w 1937 roku, kilka dni po bitwie. Grupy Europejczyków i Amerykanów przyjeżdżały z Szanghaju i parkowały swoje limuzyny na polnych drogach, zasłanych łuskami od nabojów. Damy w jedwabnych sukniach i ich mężowie w szarych garniturach przechadzali się wśród szczątków wojny zorganizowanej na ich użytek przez przejezdną trupę pirotechników. Jimowi to pole bitwy kojarzyło się raczej z niebezpiecznym wysypiskiem śmieci - na skraju drogi walały się skrzynki z amunicją i granaty ręczne, porzucone karabiny leżały na stosach jak polana, działa stały zaprzężone do trupów koni. Taśmy amunicyjne do karabinów maszynowych porzucone w trawie przypominały skóry jakichś jadowitych wężów. Wszędzie wkoło leżały trupy chińskich żołnierzy. Leżały po bokach dróg i pływały w kanałach, tworząc zatory przy filarach mostów. W rowach między kopcami pogrzebowymi setki martwych żołnierzy siedziały ramię przy ramieniu z głowami wspartymi o poszarpaną ziemię, jakby wszyscy na raz zapadli w głęboki sen o wojnie. Jim dobiegł do bunkra, betonowego umocnienia, którego strzelnice przepuszczały nieco światła do wilgotnego świata wewnątrz. Wspiął się na dach i przeszedł na drugą stronę jego gładkiej płaszczyzny rozglądając się za swoim samolotem w kępach pokrzyw. Model leżał w odległości dwudziestu stóp, uwięziony w zardzewiałych zasiekach z kolczastego drutu przy starych okopach. Papier na skrzydłach podarł się, ale szkielet z drzewa balsa był nie uszkodzony. Jim miał już zeskoczyć z bunkra, kiedy zauważył, że z okopu przygląda mu się jakaś twarz. Pod biegnącą zygzakami ścianą z ziemi siedział japoński żołnierz z karabinem i taśmami amunicyjnymi rozłożonymi na macie jak do przeglądu. Nie więcej niż osiemnastoletni, z okrągłą, pozbawioną wyrazu twarzą, patrzył na Jima zupełnie nie zdziwiony zjawą tego małego Europejczyka w granatowych aksamitnych spodniach i jedwabnej koszuli.
Jim przebiegł wzrokiem wzdłuż rowu. Dwóch następnych żołnierzy japońskich siedziało na wystającej z ziemi drewnianej belce, trzymając karabiny między kolanami. Okop był pełen uzbrojonych ludzi. O pięćdziesiąt jardów dalej pod przedpiersiem ziemnego umocnienia siedział drugi pluton, paląc papierosy i czytając listy. Za nimi znajdowały się dalsze grupki żołnierzy, ich głowy ledwo widoczne zza pokrzyw i dzikiej trzciny cukrowej. Cała kompania japońskiej piechoty rozsiadła się na tym dawnym polu bitwy, jakby czerpała uzupełnienia spośród zabitych w poprzedniej wojnie, jakby duchy ich byłych kolegów powstały z grobów i otrzymały świeże umundurowanie i racje żywnościowe. Teraz palili papierosy, mrugali odzwyczajeni od słońca i patrzyli w stronę śródmieścia Szanghaju na drapacze chmur, których neonowe reklamy błyskały nad pustymi polami ryżowymi. Jim obejrzał się na kadłub myśliwca, spodziewając się, że zobaczy, jak jego zabity pilot wstaje ze swojego miejsca. Przez wysoką trawę między bunkrem a samolotem szedł japoński sierżant. Jego mocne nogi zostawiały za sobą żółtawy wąwóz. Skończył papierosa, wciągając do płuc ostatnią porcję dymu. Chociaż nie zwracał pozornie na niego uwagi, Jim czuł, że sierżant już postanowił, co zrobić z tym małym chłopcem. - Jamie...! Wszyscy czekamy... Jest dla ciebie niespodzianka! Ojciec go wołał. Stał na środku lotniska, ale widział setki japońskich żołnierzy w okopach. Był w okularach, zrzucił czarną opaskę i kurtkę od kostiumu pirata. Chociaż dyszał ciężko po biegu z domu doktora Lockwooda, zmusił się, żeby stanąć bez ruchu, starając się jak najmniej denerwować Japończyków. Chińczycy, którzy w chwilach napięcia płakali i wymachiwali rękami, nigdy nie mogli się tego nauczyć. Mimo to Jima zdziwiło, że nawet ten niewielki objaw szacunku zdawał się zadowalać sierżanta. Nie patrząc na Jima wyrzucił niedopałek i przeskoczył przez rów graniczny lotniska. Potem wyplątał model samolotu z drutu kolczastego i rzucił go w pokrzywy. - Jamie, zaraz będą fajerwerki... - Ojciec szedł spokojnie przez trawę. - Musimy już iść. Jim zsunął się z dachu bunkra. - Tam jest mój samolot. Chyba mogę go wziąć. Jego ojciec śledził wzrokiem japońskiego sierżanta idącego wzdłuż przedpiersia rowu. Jim widział, że mówienie sprawia ojcu trudność. Twarz miał napiętą i bladą, jak wtedy, kiedy przywódcy związkowi w przędzalni grozili mu śmiercią. A jednak widać było, że o czymś myśli. - Zostawimy go żołnierzom, kto znalazł, to jego. - Jak z latawcami?
- Właśnie. - Był całkiem niezły... - Wygląda, jakby oni tu na coś czekali. - Na następną wojnę? - Nie sądzę. Trzymając się za ręce przeszli przez lotnisko. Nie było żadnego ruchu poza nieustannym falowaniem traw, ćwiczących przed przyszłymi startami. Kiedy doszli do hangaru, ojciec ścisnął Jima w objęciach aż do bólu, jakby się już z nim pożegnał na zawsze. Nie gniewał się na Jima i wyglądał na zadowolonego, że został zmuszony do odwiedzenia starego lotniska. Jim jednak miał niejasne poczucie winy i był zły na siebie. Stracił swój samolot z drzewa balsa i naraził ojca na niebezpieczne spotkanie z Japończykiem. Samotni Europejczycy, którzy znaleźli się na drodze Japończyków, zazwyczaj zostawali martwi na poboczu. Wrócili do willi doktora Lockwooda, kiedy goście już wychodzili. Zgarniając dzieci i służbę wsiadali pośpiesznie do samochodów i konwojami wracali do Dzielnicy Międzynarodowej. Doktor Lockwood wciąż jeszcze w spodniach od stroju Świętego Mikołaja i z brodą z waty machał im na pożegnanie, pan Maxted pił whisky nad pustym basenem, a chińscy sztukmistrze wspinali się na drabiny i zmieniali w wyimaginowane ptaki. Jim, nadal zmartwiony utratą szybowca, siedział między rodzicami na tylnym siedzeniu Packarda. Czyżby rodzice bali się, że znów może coś zbroić, jeżeli usiądzie z przodu obok Janga? Popsuł przyjęcie u doktora Lockwooda i pewnie nigdy już nie będzie mógł pójść na lotnisko Hungjao. Myślał o rozbitym myśliwcu, w który włożył tyle wyobraźni, i o zabitym pilocie, którego obecność czuł w zardzewiałej kabinie. Mimo tych niepowodzeń Jim był zachwycony, kiedy matka powiedziała, że wyprowadzą się na kilka dni z domu na Amherst Avenue i zamieszkają w apartamencie firmy w hotelu Palace. Egzaminy okresowe w Szkole Katedralnej miały się rozpocząć następnego dnia od geometrii i religii. Ponieważ szkoła była oddalona od hotelu zaledwie o kilkaset jardów, będzie miał rano dość czasu na powtórzenie lekcji. Jim przykładał się do Pisma Świętego, zwłaszcza teraz, odkąd został ateistą, i zawsze cieszyła go tradycyjna już pochwała wielebnego Matthewsa („Pierwsze miejsce - największy poganin w tym towarzystwie...”). Jim czekał na przednim siedzeniu Packarda, podczas gdy rodzice przebierali się, a ich
walizki układano w bagażniku. Kiedy wyjeżdżali przez bramę, spojrzał na nieruchomą postać żebraka na postrzępionej macie. Na jego lewej stopie widoczny był odcisk opony firmy Firestone. Liście i strzępy papieru przysypały głowę starego, stającego się już częścią miejskich śmieci, z których się wyłonił. Jim żałował starego żebraka, ale nie wiadomo dlaczego mógł myśleć tylko o wzorze opony odciśniętym na jego stopie. Gdyby pojechali Studebakerem pana Maxteda, wzór wyglądałby zupełnie inaczej; żebrak zostałby ostemplowany bieżnikiem Towarzystwa Goodyear... Chcąc oderwać się od tych rozważań Jim włączył samochodowe radio. Zawsze cieszył się na myśl o wieczornej jeździe przez centrum Szanghaju, tego elektrycznego i niesamowitego miasta, najciekawszego ze wszystkich miast na świecie. Kiedy dojechali do Bubbling Well Road, przycisnął nos do szyby i przyglądał się ciągowi nocnych klubów i domów gry, chodnikom zapełnionym panienkami z barów, gangsterami i bogatymi żebrakami z własną obstawą. Sześć tysięcy mil stąd, za międzynarodową linią zmiany daty, Amerykanie w Honolulu spali jeszcze we wczesny niedzielny poranek, ale tutaj, o dzień wcześniej w czasie i pod każdym innym względem, Szanghaj był gotów do rozpoczęcia nowego tygodnia. Tłumy hazardzistów ciągnęły na stadiony psich wyścigów blokując ruch na Bubbling Well Road. Policyjny samochód pancerny z dwoma karabinami w stalowej wieżyczce nad kierowcą wyprzedził Packarda i oczyszczał jezdnię. Grupka Chinek w naszywanych cekinami sukienkach potknęła się o dziecięcą trumienkę pokrytą papierowymi kwiatami. Trzymając się pod ręce wpadły na atrapę chłodnicy Packarda, a potem przesunęły się od strony Jima bijąc w szybę małymi piąstkami i wykrzykując przekleństwa. Setki eurazjatyckich panienek z baru siedziały w długich futrach w rzędzie riksz przed hotelem Park, gwiżdżąc przez zęby na gości wyłaniających się z drzwi obrotowych, a ich naganiacze wykłócali się ze starszymi czeskimi i polskimi małżeństwami w czystych, połatanych ubraniach, usiłującymi sprzedawać resztki swojej biżuterii. Nieco dalej, pod wystawami domu towarowego Sun Sun na Nanking Road, grupa młodych Żydów z Europy biła się w ulicznym tłumie z niemieckimi wyrostkami w opaskach ze swastyką z Klubu Graf Zeppelin. Wypłoszeni policyjnymi syrenami przebiegli przed wejściem do kinoteatru Cathay, największego kina na świecie, przed którym cisnął się tłum chińskich ekspedientek i maszynistek, żebraków i złodziei, żeby oglądać widzów przybywających na wieczorny seans. Wysiadające z limuzyn damy prowadziły swoje długie suknie przez gwardię honorową pięćdziesięciu garbusów w średniowiecznych strojach. Trzy miesiące wcześniej, kiedy rodzice zabrali Jima na premierę „Dzwonnika z Notre Dame”, było tu dwustu garbusów, zmobilizowanych przez kierownictwo kina ze wszystkich zaułków
Szanghaju. Jak zwykle widowisko przed wejściem przekraczało wszystko, co pokazywano na ekranie, i Jim pragnął czym prędzej znaleźć się z powrotem na ulicach miasta, z dala od kronik filmowych, nieustannie przypominających o wojnie. Po kolacji Jim leżał w swojej sypialni na dziesiątym piętrze hotelu Palace starając się nie zasnąć i wsłuchiwał się w warkot japońskiego wodnopłatowca lądującego na rzece w Bazie Lotniczej Marynarki w Nantao. Myślał o rozbitym myśliwcu z lotniska Hungjao i o japońskim pilocie, na którego fotelu siedział tego popołudnia. Może duch zabitego pilota wstąpił w niego i teraz Japończycy przystąpią do wojny po tej samej stronie co Brytyjczycy? Jimowi śniła się nadchodząca wojna, kronika filmowa, w której stał w lotniczym kombinezonie na pokładzie bezgłośnego lotniskowca wśród tych samotnych mężczyzn z wyspiarskiego narodu na Morzu Chińskim, prowadzony wraz z nimi po wodach Pacyfiku przez ducha boskiego wiatru.
4. Atak na „Petrela” Poranny przypływ przyniósł całą łąkę papierowych kwiatów, które gromadziły się wokół poplamionych smarem pomostów, przyozdabiając je w jaskrawo kolorowe kołnierze. Tuż przed świtem Jim siedział już w oknie swojego pokoju w hotelu Palace. Był ubrany w szkolny strój i gotów do godzinnej powtórki lekcji przed śniadaniem. Jak zwykle jednak nie mógł oderwać wzroku od życia szanghajskiego nabrzeża. Z patelni ulicznych przekupniów przed hotelem roznosiła się już woń soi i rybich głów skwierczących na oleju z orzeszków ziemnych. Zaplamione smarem dżonki z wymalowanymi na dziobach oczami przepływały obok kadłubów wyciągniętych na brzeg statków opiumowych. Wzdłuż Bundu stały przycumowane tysiące sampanów i promów, prawdziwe miasto pływających domków wciąż jeszcze kryjących się w ciemności. Ale między kominami fabrycznymi Pootung pierwsze promienie słońca przebijały się już ku rzece, oświetlając kanciaste profile USS „Wake” i HMS „Petrel”. Kanonierki, amerykańska i brytyjska, stały na kotwicy w głównym nurcie, naprzeciwko domów bankowych i hoteli Bundu. Jim widział motorówkę odwożącą dwóch oficerów brytyjskich na „Petrela” z jakiegoś przyjęcia na lądzie. Poznał dowódcę „Petrela”, kapitana Polkinhorna, w szanghajskim Country Clubie i znał wszystkie okręty wojenne na rzece. Nawet w świetle brzasku zauważył, że włoski monitor Emilio Carlotta”, który stał prowokująco na wprost konsulatu brytyjskiego, obok Ogrodów Publicznych, podniósł w nocy kotwicę. Jego miejsce zajęła japońska kanonierka, przysadzisty okręt noszący ślady wojny, z brudnymi działami i abstrakcyjnymi wzorami maskującymi na kominie i nadbudówkach. Pod oboma otworami kotwicznymi na dziobie miał rdzawe zacieki. Okienka na mostku były wciąż jeszcze zasłonięte stalowymi żaluzjami, worki z piaskiem otaczały wieżyczki przedniego i tylnego działa. Patrząc na ten potężny okręt Jim zastanawiał się, czy został uszkodzony podczas patrolowania wąwozów Jangtsy. Wokół mostku kręcili się marynarze i oficerowie, a lampa błyskowa przesyłała wiadomość na brzeg. O dwie mile w górę rzeki, za Bazą Lotniczą Marynarki w Nantao, rzekę przegradzała zapora ze statków towarowych, które Chińczycy zatopili w roku 1937. Słońce przeświecało przez ich stalowe maszty i kominy, przypływ przelewał się przez pokłady, chlupotał w kabinach. Wracając motorówką firmy z wizyty w przędzalni ojca, Jim zawsze miał ochotę wejść na te frachtowce i zajrzeć do zalanych pomieszczeń, świata zapomnianych podróży zamienionego w rdzawe pieczary.
Patrzył na japońską kanonierkę przy Ogrodach Publicznych. Lampa sygnałowa z jej mostku błyskała natarczywie. Czyżby ta spracowana pływająca platforma artyleryjska miała pójść na dno w ślad za swoimi kotwicami? Jim żywił głęboki szacunek dla Japończyków, ale ich okręty stanowiły nieustanny przedmiot kpin Brytyjczyków w Szanghaju. Jednak krążownik „Idzumo”, zakotwiczony koło japońskiego konsulatu w Hongkew o pół mili w dół rzeki, wyglądał o wiele bardziej imponująco niż „Wake” czy „Petrel”. W rzeczywistości „Idzumo”, okręt flagowy japońskiej floty w Chinach, został zbudowany w Anglii i, zanim go sprzedano Japończykom podczas wojny rosyjsko-japońskiej w roku 1905, służył Marynarce Królewskiej. Słońce posuwało się w poprzek rzeki, oświetlając papierowe kwiaty, które pokrywały jej grzbiet jak girlandy rzucone przez przyjaciółki marynarzy. Każdej nocy szanghajscy Chińczycy, których nie stać było na pogrzeb swoich bliskich, spuszczali ich ciała z pomostów pogrzebowych w Nantao, przykrywając trumny papierowymi kwiatami. Odniesione odpływem pojawiały się z następnym przypływem, wracając do nabrzeża Szanghaju razem z innymi odpadkami. Na falach unosiły się całe łąki papierowych kwiatów, zbierając się w miniaturowe pływające ogródki wokół starych mężczyzn i kobiet, młodych matek i małych dzieci, których wzdęte ciała wyglądały jak nakarmione w nocy przez cierpliwą Jangtsy. Jim nie lubił tych regat nieboszczyków. W promieniach wschodzącego słońca papierowe płatki przypominały zwoje kiszek rozrzucone dokoła ofiar terrorystycznej bomby na Nanking Road. Wrócił do japońskiej kanonierki. Spuszczono z niej szalupę, która teraz zmierzała na drugą stronę rzeki w kierunku USS „Wake”. Dwunastu japońskich żołnierzy piechoty morskiej siedziało twarzami do siebie trzymając karabiny pionowo jak wiosła. Dwóch oficerów marynarki w strojach galowych stało na dziobie, jeden z nich dłonią w rękawiczce trzymał megafon. Zaskoczony widokiem oficjalnej wizyty o tak wczesnej porze, Jim wspiął się na parapet i przycisnął czoło do szyby. Od „Idzumo” oderwały się dwie duże szalupy, po pięćdziesięciu żołnierzy w każdej. Wszystkie trzy łodzie spotkały się pośrodku rzeki, gdzie wyłączyły motory, kołysząc się wśród papierowych kwiatów i starych skrzynek. Przepłynęła obok nich zmotoryzowana dżonka załadowana bambusowymi klatkami z ujadającymi psami w drodze do jatek w Hongkew. Przy sterze stał nagi kulis pijąc piwo z butelki. Nie próbował nawet zmienić kursu i fala od jego dżonki zachlapała szalupę z kanonierki. Nie zwracając uwagi na bryzgi wody japoński oficer okrzyknął „Wake” przez megafon. Śmiejąc się sam do siebie Jim uderzył dłońmi w szybę. Na pokładzie nie było ani jednego amerykańskiego oficera, co wiedział w Szanghaju każdy. Wszyscy spali w najlepsze