Hervé Bazin
Biuro matrymonialne
Opowiadania
Przemykał się chyłkiem pod ścianami domów. Padało. Kosmyki ciemnych włosów
wystawały spod białej peruki, równie przemoczonej jak sztuczna broda, która zaczynała się
już odklejać. Szminka spływała po policzkach. Wiklinowy kosz obijał się to o jedno, to o
drugie ramię, a czerwona peleryna, którą podkasał, żeby mu nie przeszkadzała w marszu,
odsłaniała szare skarpetki przypięte do ciemnoczerwonych podwiązek. Chwilami widać było
całe łydki w obcisłych, zachlapanych błotem kalesonach. Szczyt bezczelności i wieczysta
hańba dla wszystkich dostojnych starców, którzy raz do roku uosabiają wzruszającą reklamę
wielkich magazynów lub troskę magistratu o wyborców — nasz Święty Mikołaj najwyraźniej
się zataczał i mówił sam do siebie:
— Ale mnie urządzili, mnie, starego żołnierza piechoty morskiej, co ma na swoim koncie
sześć kampanii i medale! Starszy sierżant przebrany za Świętego Mikołaja! Dobrze, że nie za
niańkę! Po pierwsze, nienawidzę bachorów. Wrzeszczy to, fąj- da, niszczy wszystko i głupie
jest do niemożliwości !; Nie znoszę nawet dzieci sąsiadów ani syna mojego brata. No
właśnie, ten mój bratanek... Urwis nabija się ze mnie, mówi „wujek piernik“,
a potem jeszcze się dziwi, że najpiękniejszy prezent, jaki ode mnie dostał, to kopniak w tyłek.
Przystawał, otrząsał się z deszczu i wpatrywał się w głąb ulicy, gdzie od czasu do czasu
ukazywały się dwie żółtawe aureole „świateł samochodu. Nie patrząc, czy samochód ma
licznik, podbiegał i rozpaczliwie machał ręką.
— Halo, taksówka!
Żaden się jednak nie zatrzymał. Wszystkie jechały dalej, dostojne niczym miejskie
polewaczki, rozpryskując kałuże. Niekiedy z wnętrza wozu dobiegał głośny śmiech,
wówczas poczciwiec cofał się zawstydzony i ruszał zygzakiem w dalszą drogę.
— Zmówili się! Wszyscy się-zmówili!
Powoli i zupełnie na' oślep, nie rozpoznając dokładnie nazw ulic, zbliżał się do dzielnicy
trzynastej, dokąd prowadził go ów nieomylny instynkt właściwy pijakom i szybującym w
przestworzach gołębiom pocztowym.
Przygoda zaczęła się poprzedniego dnia. O czwartej po południu dyrektor generalny
Towarzystwa, skończywszy swą codzienną godzinkę urzędowąnia, przeszedł przez hall z
wypiętym brzuchem, jaśniejącą w klapie rozetką Legii i wzrokiem utkwionym w sufit. Mihął
majestatycznie eks-sierżanta Justyna Canepetiere’ą pełniącego obecnie funkcje zarówno
portiera, jak woźnego i w związku z tym odzianego w liberię z miedzianą plakietką. Były
sierżant rzucił się natychmiast w stronę drzwi, prag
nąc przynajmniej otworzyć je na oścież. Dyrektor zdawał się go nie zauważać. Naraz
odwrócił się
i z sufitu przeniósł wzrok na niebieską liberię:
— A propos, Canepetiere...
Głos zabrzmiał życzliwie. Canepetiere na wszelki wypadek przyjął postawę zasadniczą,
tymczasem dyrektor generalny raczył ciągnąć dalej:
— A propos, mój przyjacielu, urządzamy jutro choinkę dla dzieci niższego personelu.
Będzie pan Świętym Mikołajem, tak jak pański poprzednik. Proszę pójść do mojej sekretarki,
powie panu, gdzie są łachy do tej ceremonii..
— Ależ panie dyrektorze...’ — odważył się powiedzieć Canepetiere.
— Tak jak pański poprzednik — powtórzył dyrektor bardzo oschle.
Justyn, rad nierad, musiał się zgodzić. Służba nie drużba. Nazajutrz po kolacji wślizgnął
się do przybranej świątecznie sali i nie chcąc pognieść liberii, zrzucił ją z siebie przed
włożeniem peleryny. Dał się ucharakteryzować młodemu referentowi z Działu Sejfów, który
pokrył. mu twarz grubą warstwą szminki i nie żałując kleju przymocował perukę oraz
sztuczną brodę i wąsy, jakby żywcem zdarte z Karola Wielkiego. Wysłuchał również z
uwagą rad co do stosownych gestów, sposobu poruszania się oraz intonacji głosu, po czym
jako nader godny
i reprezentacyjny Święty Mikołaj wszedł na sale.
Zbliżył się powoli do oświetlonej rzęsiscie choinki
i w powodzi białych włosów, unosząc w szerokim geście błogosławieństwa ręce wystające
spod obficie obrzeżonych króliczym futerkiem rękawów, ukazał się stu dwudziestu parom
wypełnionych podziwem oczu.
Nie da się ukryć, że okrzyk zachwytu, który powitał owo prawie niebiańskie zjawisko, coś w
nim poruszył. Dobrze wiadomo, jakie są dzieci. Chłopcy to na ogół bezczelni krzykacze i
urwipołcie, a dziewczynki — fałszywe i mizdrzące się paple. Te dzieci jednak, zarówno
chłopcy, jak -i dziewczynki, które defilowały przed nim jedno po drugim, odświętnie ubrane,
wypucowane, wciśnięte w aksamitne spodenki lub plisowane spódniczki, te dzieci, którym
wręczał swą szorstką dłonią jakieś śmiechu warte przebranie Siuksa albo lalkę z masy
plastycznej, otóż te dzieci miały zaskakujący wyraz oczu. Rzecz jasna, wszystkie starały się
być słodkie jak miód, żeby dostać prezenty, ale niektóre, szczególnie te najmłodsze i
najbiedniejsze, tak kurczowo zaciskały rączki ze strachu, aby im nie odebrano wspaniałych
darów, że Justyn Canepetiere kilka razy poczuł się wzruszony.
W sumie poszło mu nie najgorzej. Dyrektor generalny wydawał się mniej groźny, stał się po
prostu jednym spośród wielu widzów i nie wyróżniał się w tłumie. Najważniejszy był on,
portier Canepetiere, w czerwonej pelerynie i z długą brodą.
Następnie podano szampana. Kiedy dzieci dostały poczęstunek i opchały się słodyczami, na
deszła kolej na poważniejszych biesiadników. Opuściwszy senną z nadmiaru wrażeń
dzieciarnię, organizatorzy przyjęcia udali się do bufetu. Pal sześć ciasteczka, kleją się tylko
do zębów. Co innego dobry rocznik wytrawnego, świetnie słodzonego pommery. Stary
wiarus umie pić, niejednemu da radę, zwłaszcza różnym naczelnikom, kierownikom i
referentom. Każdy z nich mniej, lub bardziej uskarża się na wątrobę i ledwie umoczy usta w
kieliszku, gadając za to bez przerwy. Święty Mikołaj nie zwracał najmniejszej uwagi na
swoją wątrobę ani też na porozumiewawcze spojrzenia i kpiące miny reszty towarzystwa.
Krótko mówiąc, około północy, kiedy przyjęcie dobiegło końca, Justyn powrócił' za
kulisy zawiany. Właściwie pijany w dym. Och, nic się strasznego nie stało, gdyż
Canepetiere-sierżant brał udział w tęższych popijawach. Prawdziwe nieszczęście po-, legało
na tym, że Canepetiere-portier nie mógł wrócić do domu. Nie miał się w co przebrać:
niebieska liberia znikła bez śladu.
Zataczając się od ściany do ściany, długo chodził po pokojach i korytarzach, szukając
swej zguby w całym budynku. Na próżno. Wzrok mu się mącił, a liberia została na pewno
dobrze ukryta. Wreszcie około pół do drugiej stróż nocny stracił cierpliwość i wyrzucił go za
drzwi, krzycząc:
— Wracaj do domu, ty antychryście!
O tej porze nie ma autobusów ani metro. Nie
sposób również skusić żadnego taksówkarza, bo ci rzadko się zatrzymują na widok pijaka.
Dlatego właśnie Canepetiere w przebraniu Świętego Mikołaja przemierzał z trudem Paryż,
kierując się w stronę odległej ulicy Cantagrelle. Tam, dokładnie naprzeciwko szklanego
domu Armii Zbawienia, na szóstym piętrze, mieściło się skromne lokum starego kawalera.
Była już pewno trzecia nad ranem. Deszcz nadal siąpił wytrwale, lśnił asfalt i ze
wszystkich stron, niczym czkawka, dochodziły odgłosy wody spływającej długimi rynnami.
Czkawka gnębiła również Canepetiere’a, który wlókł się w stronę domu, wyrzucając z siebie
przy każdym czknięciu gaz powstały z bąbelków, które perliły się przedtem w dwudziestu
trzech kieliszkach szampana. Deszcz sprawił również, że peruka coraz gorzej trzymała się
głowy, a peleryna przypominała raczej ścierkę dó podłogi.
Z każdym krokiem Canepetiere czuł się bardziej ociężały i walczył z pokusą, aby położyć
się w jakiejś bramie. Kiedy przechodził między dwoma drzewami, wpadł na jedno z nich —
kto wie, czy w rzeczywistości nie stało ono samotnie — i spostrzegł, że w wyniku tego
zderzenia zgubił sztuczną brew. Przystanął, ogarnięty śmiesznymi zgoła skrupułami:
następnego ranka nie odda przecież jednej brwi! Schylił się, żeby podnieść zgubę, i po
omacku długo szukał jej w błocie. Uparł się i szukał
I2
wytrwale, wreszcie ukląkł, potem siadł na ziemi
i już nie mógł się podnieść.
Kosz się zaklinował... między drzewami — wybełkotał.
Ogarniała go senność, dał za wygraną. Głowa opadła mu na smętne resztki sztucznej
brody i zasnął na siedząco opierając się plecami o kosz, który z kolei oparty był o drzewo.
Zapadł w przerywany czkawką i dreszczami, pełen absurdalnych wizji płytki sen. Czy
przypadkiem nie znalazł się z powrotem przy choince? Czemu jeszcze się nie zleciała ta
szarańcza? Gdzie się podziali wiecznie umorusani smarkacze i potargane smarkule z dziel-
nicy trzynastej? Czemu nie wyciągają po prezenty szponiastych łapek z czarnymi od brudu
pazurami? A co to za hałas? Czyżby ktoś gwizdał? Ale kto? Dziecko czy glina? Dziecko, na
pewno dziecko, bo z drugiego końca alei dobiegał stukot. Oszalały stukot chodaków zbliżał
się i stawał się coraz głośniejszy, a zarazem szybszy. Może jakiś mały przerażony ulicznik
gna ulicą ścigany przez Babę Jagę? „Brednie, sierżancie! Macie w czubie — ot co!u
—
wyznał sam przed sobą Justyn. Tymczasem z mroków nocy wyłoniły się chodaki poruszane z
największą szybkością przez krótkie nóżki, precyzyjne niczym przekładnie biegów.
Jednocześnie wraz z chodakami, nieco powyżej i najwyraźniej niesiony przez nie, ukazał się
odziany w szary fartuch gnom. Na widok leżącej postaci stanął jak wryty,
pisnął cichutko, uskoczył w lewo, potem w prawo. Widząc jednak, że nic mu nie grozi,
podszedł bliżej i zajrzał do kosza, szepcąc półgłosem:
— Kosz jest pusty, ale facet natankowany po brzegi. To, co nastąpiło później, było mgliste i
niejasne. „Jakiś
klient“ — zamruczał Justyn, po pijacku wierny swej roli. Osobliwy to klient, który miota się
jak opętany, słysząc ponownie gwizdek, a także kroki,"tym razem cięższe i nie
przypominające stukoczących drewnianych chodaków, ale podkute żelazem skórzane
buciory. Portierowi zdało się, że słyszy cienki głosik:
— O holender, znowu oni!
W koszu zakotłowało się, jakby duchy zabawek protestowały przeciwko nocnej zjawie i
wszczęły walkę o swe prawa. Chyba nawet zwyciężyły, bo wkrótce zapanował spokój i
Justyn Canepetiere zapadł w słodki sen, nieznacznie mącony odgłosami ciężkich kroków,
które zbliżyły się i oddaliły. Jakiś tubalny głos mówił z pogardą:
— Daj spokój! Gdybyś miał ich wszystkich zgarniać dzisiaj wieczorem... A co do
szczeniaka, mówi się trudno! Nawiał i tyle.
W godzinę później, czując chłód, portier ocknął się z krótkotrwałego błogostanu. Deszcz,
który się wzmógł tymczasem, przemoczył mu pelerynę, koszulę, a nawet podkoszulek.
Jednocześnie zimny prysznic otrzeźwił go. Czuł się lepiej. Próbował wstać, ale osunął się na
ziemię. Spróbował drugi raz i cudem wprost udało mu się stanąć na nogach, znacznie mniej
chwiejnych niż przedtem.
im
Zdziwiło go natomiast, że jakby więcej waży. „Pewno nalało się wody do kosza“ — przeszło
mu przez myśl,- lecz natychmiast zauważył wcale roztropnie: „Głupi jestem! Woda
przeciekłaby przez wiklinę!" Ruszył wreszcie z miejsca, przykładając palec do ust: „Ciiicho,
nie gadaj tak głośno, jakbyś był pijany!“ Mimo to piętnaście metrów dalej znowu odezwał się
na głos; „Dobra nasza! Oto aleja Choisy. Skręcę teraz na lewo w ulicę Tolbiac, a potem na
prawo w ulicę Cantagirelle. Jeszcze pięćset metrów i jestem w domu“.
Jezdnia była chyba z gumy. Ulica Tolbiac ciągnęła.się w nieskończoność. Na dodatek z
koszem działy się doprawdy przedziwne rzeczy. Jako starszy sierżant doskonale pamiętał
ciężar żołnierskiego plecaka i czuł, że dźwiga około dwudziestu pięciu kilogramów. Tyle
właśnie przeciętnie waży żołnierski plecak, ale na pewno nie wiklinowy kosz Świętego
Mikołaja opróżniony z podarków. Gdy spał, mogło się zdarzyć, że ktoś nasypał mu do kosza
kamieni. Nie wydawało się to jednak prawdopodobne, gdyż ciężar był źle rozłożony i
ładunek podskakiwał na każdym wyboju. Może w takim razie pies? Też nie, boby zaszczekał.
„Co mi się śniło? — zastanowił się, nagle Canepetiere w przypływie powracającej świado-
mości. — Co mi się śniło? A może była to jawa, nie sen?“ Chwycił go niepokój. Trup! Mógł
przecież nieść w koszu trupa! Rozglądając się trwożliwie na boki, przyśpieszył kroku.
Niebawem uczucie niepokoju przerodzi- ło się w panikę i puścił się truchtem.
Dwieście metrów od domu, znajdując nadspodzie-
mm
li
w
wane siły, biegł oszalałym sprintem. Kilka sekund później minął pędem stróżówkę, wspiął
się w rekordowym tempie na szóste piętro i przystanął na podeście. Klucz! Gdzie jest klucz?
Chwała Bogu, że nie zostawił go w marynarce, ale wkładając pelerynę, wsunął go do
kieszonki w kamizelce. Otworzył drzwi, zatrzasnął je za sobą
i przemoczony -do suchej nitki, zziajany i spocony padł wyczerpany na łóżko, po czym
obracając się na bok tak gwałtownym ruchem pozbył się kosza, że peleryna z oderwanymi
guzikami spadła mu z ramioni
— Nie tak ostro! — zaprotestował nieboszczyk. Justyn zerwał się z łóżka przerażony.
Przed nim, dosłownie na wyciągnięcie ręki, stał gnom, który wyskoczył z kosza. Dziecko w
szarym fartuchu. Ośmioletni lub dziewięcioletni, umorusany, dygoczący z zimna smarkacz,
przemoknięty i przemarznięty, ale z łobuzerską iskierką w oku, wskazując palcem w jego
stronę, śmiał się do rozpuku.
— Skąd się tutaj wziąłeś? — wymamrotał przez zęby portier.
Dziecko śmiało się tak samo jak jego przeklęty bratanek. Naraz w spełzłym, pokrytym
plamami lustrze znajdującym się nad kominkiem, Justyn dostrzegł przedziwnego
człowieczka o jednej brwi czarnej, a drugiej białej, z przyklejoną do twarzy połową sztucznej
brody, wystrojonego w długie kalesony i kamizelkę, na których peleryna pozostawiła
czerwonawe smugi. Zawstydzony
i przerażony swoim wyglądem, dopadł jednym susem komórki pełniącej funkcję kuchni i
łazienki. Zerwał
z siebie wszystko: kamizelkę, resztki charakteryzacji, bieliznę, podeptał nieforemną masę
chlupoczącą jak błoto, wsadził głowę pod kran. Wreszcie, otrząsnąwszy się jedynie z wody,
zarzucił na siebie stary burnus, którego używał zamiast szlafroka. Szukał akurat rannych
pantofli, kiedy z sąsiedniego pomieszczenia usłyszał jęki.
Chłopak przestał się śmiać. Miał ziemistą twarz i ostatkiem sił próbował zzuć chodaki.
„Świnia ze mnie — pomyślał w duchu Justyn. — Trzeba było najpierw zająć się nim. Nasz
kapitan zawsze powtarzał: pij, ile dusza zapragnie, abyś tylko otrzeźwiał na pierwszy znak“.
I Justyn, zupełnie już otrzeźwiony, wziął dziecko za rękę, nieporadnie zaczął je rozbierać,
następnie położył do łóżka, wygłaszając dość zaskakującą mowę:
— Może łyczek rumu, co o tym myślisz, koteczku? Bzdura, powinienem dać ci raczej
gorącego mleka. Już wiem, najlepiej będzie, jak cię natrę.
Chwycił butelkę z resztką wody kolońskiej i zaczął mocno nacierać nagie, przeraźliwie
chude ciałko pokryte straszliwymi sińcami. Wzbierała w nim stopniowo głucha złość.
— Kto cię tak pobił? — spytał przez zaciśnięte zęby, wskazując na większy od innych i
ciemniejszy siniak.
Chłopak nabrał już nieco kolorów, ale wzruszył ramionami bez słowa.
— Czy to ojciec? — nalegał Canepetifcre.
Tym razem dziecko odpowiedziało natychmiast:
— Ja nie mam ojca!
— Zginął na wojnie? — podchwycił Canepetifcre z głupia frant i spytał trochę ciszej:
— Więc kto, matka?
Mały podniósł się na łokciach, ukazując wystające łopatki.
— Nie matka, tylko stara Maquet! Przecież nie mam matki! — krzyknął zniecierpliwiony,
niezdolny pojąć, jak każde dziecko, że ktokolwiek na świecie nie zna dokładnie jego życia.
Spuszczając oczy, był jednak łaskaw dorzucić:
I— Właśnie dlatego prysłem.
Cała sprawa stała się jasna. Dzieci z Opieki Społecz-- nej oddawane na wychowanie do
twardych, pazernych chłopek to powszedni goście komisariatów dworcowych. Próbują często
ucieczki, wskakując na chybił trafił do pociągu, gdzie od razu łapie ich koriduktor. Temu
małemu udało się pewno zmylić czujność policjantów, a kiedy go potem gonili, nie znalazł
lepszej kryjówki niż kosz Świętego Mikołaja, który nadużył był owocu z winnicy Pana.
— Do diaska! — pokręcił głową portier, przywykły od trzydziestu lat słuchać rozkazów i
zarządzeń.
Chłopiec zmrużył oczy, wietrzył nosem jak zwierzę.
— Nie odprowadzisz mnie chyba z powrotem, powiedz?
— Skądże znowu — odburknął portier. — Wkładaj moją nocną koszulę. Będzie za duża,
ale nie mam nic innego. A teraz śpij. Jutro pomówimy o wszystkim.
Wstał. Spojrzenie dziecka, żarliwsze od najgorętszej
prośby, peszyłoigo. Nie powinien się wzruszać, w końcu chłopak mógł być po prostu
zwyczajnym łobuzem. Justyn starał się przybrać obojętną minę poważnej, dorosłej osoby,
która wie, jak się należy zachować. Włączył piecyk, przysunął dwa krzesła i rozwiesił na
nich rzeczy malca, aby przeschły. Ten zaś, skulony pod kocami,, śledził każdy ruch
Canepetiere’a. Niebawem chłopcu zaczęły się kleić ocży. Kiedy zobaczył, że Canepetiere
bierze pelerynę i wyżyma ją nad miską, szepnął sennym głosem:
— Ze Świętym Mikołajem to lipa. Kim jesteś naprawdę?
— Śpij już — odpowiedział Justyn, który, niestety, wyżej sobie cenił wojskowe baretki
od miedzianej plakietki portiera i popełnił błąd, dodając:
— Jestem sierżantem.
— Ach — mały drgnął.
Nieprzyjazny grymas zastąpił uśmiech. Wojskowy czy policjant — niewielka różnica.
Jeszcze jeden facet w mundurze. Tacy faceci odprowadzają do starych Ma- quet dzieci, które
próbują uciekać. Zmorzył go jednak sen. Dwa albo trzy razy usiłował podnieść powieki, po
czym już zdecydowanym ruchem odwrócił głowę do ściany i znieruchomiał.
Justyn odetchnął z ulgą widząc, że dziecko zasnęło. Zbliżył się i przysiadł na łóżku.
Opuszczone powieki zakończone nieznacznie drgającymi, bardzo długimi rzęsami, kryły
spojrzenie, które go uprzednio przeszyło. Twarzyczka tchnęła spokojem, nie miała w sobie
jednak
nic anielskiego. Nie kwitły na niej delikatne rumieńce, za którymi przepadają wszystkie
niańki, ale biła ż niej zawziętość, a lekko rozwarte usta i szkliste ząbki nadawały buzi
drapieżny wyraz. „Fałszywy Chrystusik i tandetny Święty Mikołaj!“ — mruknął Justyn, siląc
się na ironię. Bez skutku. Bastiony obronne padały jeden po drugim. „I pomyśleć, że widział
mnie urżniętego!“ — dodał, przywołując na pomoc swą ambicję. Też na nic. Ambicja
bowiem nie przeszkodziła mu pochylić się bardziej nad dzieckiem, obejrzeć z bliska
podbródek z podłużnym rowkiem, dziwnie obrzeżone ucho i sterczący nad gładkim czołem
kogucik. Ambicja także nie przeszkodziła mu wyszeptać:
— Zobaczysz, że dasz się oswoić, ty dzikusie! Wściekły na siebie, odsunął się
gwałtownie. A to ci opiekun: eks-sierżant, ubogi portier, który jada byle co
i nie umie cerować skarpetek. Sierżant osłonił jednak żarówkę ścierką, aby światło nie raziło
śpiącego, portier zaś odsunął nieco krzesło, gdyż spodenki zaczynały dymić. Potem sierżant
wraz z portierem usiedli znów na brzegu łóżka, pragnąc raz jeszcze popatrzeć na śpiącą
twarzyczkę. Obaj dostrzegli pieprzyk na szyi, a także biegnącą równolegle do ust wąską
bliznę. Sińce, blizny. Powinny się znaleźć jakieś środki prawne przeciwko starej Maquet!...
Nie zdejmując ubrania, Canepetiere położył się ostrożnie w nogach łóżka, żeby nie przy-
gnieść małego. „Środki prawne“ — powtórzył, a w chwilę później już chrapał.
Sądząc po budziku, dobiegało południe, gdy Justyn
ocknął się na dobre, wyrwany ze snu przez nawoływania sprzedawcy ostryg: „U mnie, u
mnie, najlepsze ostrygi portugalskie i bretońskie“. To ci dopiero — południe, a Justyn
Canepetiere w łóżku. Na dodatek nie w samym łóżku, tylko niczym nie przył ryty — w
nogach łóżka. Czyżby się stał lunatykiem?
Nagle wróciła mu pamięć, zerwał się z krzykiem na równe nogi i bluznął najbardziej
soczystymi przekleństwami z nieskończonej listy przekleństw żołnierskich. Dziecko znikło.
Łóżko było puste. Pokój również. „Może to nie jawa, tylko sen?“ — wyszeptał przestawiając
szyk pytania z minionej nocy. Na pierwszy rzut oka riic nie wskazywało, żeby było inaczej.
Obydwa krzesła stały nadal po bokach piecyka, ale ubranka nie wisiały na oparciach i nie
było najmniejszego śladu po zabłoconym chodaku przy kominku. Drzwi natomiast zostały
otwarte, chociaż wydawało mu się, że je dobrze zamknął. Justyn wybiegł z mieszkania i
zderzył się ze stróżką, która zamiatała akurat schody starą, kokosową miotłą.
— Dziecko! — krzyknął. — Dziecko w szarym fartuchu! Nie widziała pani, jak szło na
dół?
Kobiecina podrapała się w głowę po tłustych, zebranych w kok włosach.
— Jakie dziecko? Dzieci w szarych fartuchach mieszka w całej kamienicy ze
dwadzieścia. Pan powie przynajmniej nazwisko.
O Boże, to prawda, nie wiem nawet, jak
się nazywa.
Justyn zostawił stróżkę i potrącając dwa babska z siatkami pełnymi zakupów, zbiegł
pędem na
dół. Odziany w burnus pognał ulicą Tolbiac nie zdając sobie, sprawy, że pokazuje się w coraz
bardziej ekscentrycznych strojach. Sam nie wiedział, dokąd zmierza. Powinien przeszukać
dzielnicę, ale prawie wcale nie patrzył na boki. Wiedziony * instynktem wracał po własnych
śladach, dopadł w biegu skrzyżowania i skręcił w aleję Choisy.
Trzydzieści metrów od placu Italie zatrzymał się gwałtownie. Drzewo! Nie wiedział
dlaczego, ale rozpoznał je z absolutną pewnością. Zresztą u stóp drzewa widniała kępka
białych włosów, zaginiona sztuczna brew. Justyn schylił się i podniósł z ziemi bezcenną
pamiątkę, wątpliwy ślad wydarzeń. Nie szedł dalej. Bo i po co? Zrozumiał, że nikogo nie
znajdzie. Brew sztuczna, dziecko też nie jego. Zrozumiał również,- że jest za późno. Na
wszystko! Ponadto nie zdarza się, żeby Święci Mikołaje, nawet tak przypadkowi jak on, znaj-
dowali szczęście w koszach z. prezentami. Wracał powoli do domu, obojętny na śmiechy,
które wzbudzał swym burnusem. •
Kiedy mijał sklep kolonialny, gdzie codziennie robił zakupy, wszedł do środka i pierwszy
raz w życiu poprosił o torebkę kasztanów w cukrze.
— Taki z pana łasuch, panie Justynie? — spytała zaskoczona sklepikarka.
— Nie łasuch, ale staruch — odburknął. — Zbliża się Boże 'Narodzenie i muszę coś kupić
dla tego osła, mego bratanka.
Szczeciniaste włosy w szaroburym kolorze, zarastające nisko czoło i zwijające się wokół
pokaźnych rozmiarów uszu, Małgorzata odziedziczyła po nieboszczce matce, która za życia
trudniła się upychaniem w stare materace sterczącego z nich włosia, ale z własnymi kłakami
jakoś nigdy nie mogła dojść do ładu. Oczy zaś, jedno niebieskawe, a drugie brązowe oraz
ledwo widoczne brwi, wzięła Małgorzata od nieboszczyka ojca, który wyrabiał noże, a zmarł,
mniej więcej w tym samym czasie co żona, na marskość wątroby. Natomiast nos w kształcie
grzyba, osadzony nad przypominającymi lejek ustami, stanowił jej niepodzielną własność,
podobnie jak chropawa cera, podziurawiona niczym księżycowy pejzaż. W czasach, gdy nikt
już nie choruje na ospę, udało jej się i w trzynastym roku życia zarazić się tą właśnie
chorobą. W dodatku była kulawa! Zły los tak się czasami na kogoś uweźmie, że trudno nie
wierzyć utartemu przesądowi, zgodnie z którym tego rodzaju plagi stanowią pokutę za
grzechy popełnione w jakimś innym wcieleniu. Gdy szła po wino dla ciotki — siostry ojca i
nie gorszej od niego pijaczki, która przygarnęła bratanicę, aby ją mieć na posługi —
Małgorzata tak nieszczęśliwie
złamała nogę na schodach do piwnicy, że żaden lekarz nie umiał jej złożyć. Stąd właśnie
wzięło się przezwisko, którym, na domiar złego, przez małomiasteczkową bezduszność wnet
zastąpiono jej imię chrzestne i pod którym należy ją tutaj przedstawić: Kaleczka.
Trzeba jednak powiedzieć od razu, że Kaleczka nie była bez reszty pozbawiona zalet.
Pierwszą z nich stanowiła, granicząca z zobojętnieniem, niezmierna pokora. Drugą było
zdrowie, na które składała się wytrzymałość i odporność właściwa mizerakom, co na swych
cienkich nóżkach przeszli najcięższe próby ostając się tam, gdzie padały największe zuchy.
Trzecią wreszcie był jej głos. Służące z takiej oberży jak oberża „Pod Białym Kogutem“,
gdzie znalazła się po śmierci ciotki (najwidoczniej całej rodzinie było sądzone ją odumrzeć),
otóż, służące z oberży na ogół dostają chronicznej chrypki od gryzącego dymu, którym
muszą oddychać. Toteż przyjezdni goście, widząc, jak kulaska zbliża się, żeby ich obsłużyć,
rozczochrana, w szpecących ją łachach, wyrzucają! na bok lewą nogę i kołysząc krzywym
biodrem, spodziewali się, że usłyszą głos bardziej ochrypły aniżeli u najgorszego pijaka. Ale
gdy otwierała usta i pytała: „Czym mogę służyć?“, patrzyli na nią ze zdumieniem, odwracali
się i szukali spojrzeniem właścicielki głosu, brzuchomówczyni zdolnej do tak niepojętego
psikusa, czy, jeśli kto woli, cudu. Dla niektórych głos Kaleczki był szczytem wszystkiego
i swego rodzaju wyzwaniem. Miała bowiem głos grzecznej dziewczynki, głos pasujący do
muślinowej sukienki, głos, o jakim mówi się, że ma perliste brzmienie. Ilekroć otwierała usta,
miało się wrażenie, że róża rozkwita w poszczerbionym garnku. Widocznie zniechęcony jej
aparycją anioł stróż ukrył się w strunach głosowych Kaleczki.
Kulaska zresztą nic dzięki głosowi nie zyskiwała. Jedni nie zwracali na nią najmniejszej
uwagi, drudzy uważali, że jest fałszywa. „Tak samo wredna jak ohydna“ — burczał pod
nosem Marcel, chłopak od rzeźnika. Drażniła stałych klientów, którzy woleli łase na zaczepki
służące, wulgarne i nie przebierające w słowach. A coś takiego jak kulaska? Czy można toto
uszczypnąć? Czy można sobie z czymś takim pożartować? Ludzie na ogół lubią stały po-
rządek rzeczy, chcą, żeby dzień pozostawał dniem, noc — nocą, ułomni — ułomnymi, gdyż
ich odpychająca powierzchowność powinna wykluczać jakąkolwiek łaskawość losu. Dla
Toussainta Larivault, właściciela „Białego Koguta“, dla jego żony Irmy i dla wszystkich
klientów głos ten był podejrzany. Wzmagał jeszcze surowość sądu, a nawet wywoływał
potępienie.
— Głos anioła w ciele potwora — powtarzał często doktor Bauffe, popijając apéritif.
On i jemu podobni szubrawcy traktowali dziewczynę stosownie do jej wyglądu.
Cokolwiek by się mówiło wśród pijaków, moczymorda rzadko kiedy ma czułe serce.. Na
ogół złośliwość wzrasta w miarę
wypitych kieliszków. Kaleczka chodziła tafii i z powrotem od lady do stolików, ciągnąc za
sobą nogę i dźwigając tace, płukała kieliszki, wycierała je, napełniała równo do kreski, a
stawiając przed klientem pemoda lub prosząc o zapłacenie rachunku, czyniła to zawsze
głosem zakonniczki odmawiającej zdrowaśki.
— Musisz miauczeć trochę głośniej, żeby cię było słychać! — ryczeli ordynarnie goście.
Powtarzała wówczas z uśmiechem to, co powiedziała przedtem. Ale jej uroczy głosik w
żaden sposób nie mógł podnieść się wyżej niż o oktawę, a szczery uśmiech na jej twarzy
przeradzał się w niemiły grymas. To dopiero pobudzało do prawdziwej zabawy
dowcipnisiów, którzy znęcali się wtedy nad Kaleczką, ile wlezie.
— Przestań się wdzięczyć! Wyglądasz jak małpa! Spójrz do lustra!
Również w miasteczku, nawet wśród najpoczciwszych mieszkańców, Kaleczka nie
wzbudzała specjalnej litości. Podobno w tym, co ludzie gadają, zawsze jest coś z prawdy.
Chyba dlatego brzydota wydaje się podejrzana, stanowi obrazę dla oczu i dla ambicji
otoczenia. Wprawdzie nie zabija się dziś kalek, w chwili gdy przychodzą na świat, ale po-
garda ludzka i tak przez całe życie usiłuje zrzucić je ze skały tarpejskiej. Nie było chłopaka,
który by za plecami Kaleczki nie małpował jej chodu, idąc na zgiętych nogach, z
wykręconymi na zewnątrz kolanami. Nie było też dziewczyny, która
by przy spotkaniu z nią nie odskoczyła na bok, jakby z obawy przed zauroczeniem. W końcu
dostąpiła najwyższego zaszczytu, bo jakkolwiek język nie zmienia się z dnia na dzień, z
czasem w całym miasteczku przywykło się mówić: „Brzydka jak Kaleczka“ lub „Głupia jak
Kaleczka“* a w stosunku do szczególnie interesownych kawalerów ukuto powiedzenie: „Za
worek pieniędzy ożeniłby się nawet z Kaleczką“.
Otóż, kto nie chce, niech nie wierzy, znalazł się taki, co zwrócił na nią uwagę, i to
bynajmniej nie z powodu sakiewki, skądinąd zupełnie pustej. Los płata niekiedy figle i
znalazło się ucho, w które głos Kaleczki zapadł głęboko. Proszę się zbytnio nie dziwić i nie
mówić: „Ciekawe, jak też wyglądał ten wielbiciel? Pewnie jakiś bezdomny albo włóczęga? A
może staruch albo ułomny, odrażający jak ropucha?“
I tak by się nikt nie domyślił. Chłopak miał powyżej trzydziestki i wprawdzie nie wyglądał
na adonisa, ale miał włosy i zęby odpowiednie do wieku, szerokie ramiona okryte ciepłą
kurtką i prezentował się na tyle dobrze, że nie raził swym wyglądem otoczenia. Poza tym
Piotr Le Broqué był całkiem zdrów na umyśle, miał tylko skłonność do marzeń, co nieraz
cechuje ludzi takich jak on, bardziej wrażliwy niż ci, którym świat widziany własnymi
oczami przesłania głębsze treści. Nie powiem nic więcej, bo odgadliście pewnie sami. Cuda
przecież mają swoje granice: chłopak był oczywiście niewidomy.
Znalazł się w tej okolicy, gdyż przypadek sprawił, że nie zastał konkurencji ani pianoli
czy adaptera, osiedlił się więc i żył nader skromnie z gry na akordeonie. Zapraszano go tu i
ówdzie na wesela, wreszcie pewnego pięknego dnia właściciel „Białego Koguta“ uznał, że
nie ma najmniejszego powodu, aby młodzież z miasteczka — a wraz z nią pieniądze —
umykały co niedziela do podprefektury. W oberży znajdowały się dwie sale. Można było
przecież wypełnić je po brzegi, dając do pierwszej sali alkohol, a do drugiej dziewczyny.
Niewidomy zgodził się za niewielką opłatą wygrywać walczyki. W dzień świętego Ludwiką,
patrona miasteczka, odbyła się w „Pod Białym Kogutem“ pierw- , » sza zabawa, a Piotr Le
Broąue, za sumę pięciuset franków, usadowił się na wielkiej, przykrytej kocem skrzyni
zastępującej estradę.
Zabawa miała wielkie powodzenie. W oberży „Pod Białym Kogutem“ przez całe
popołudnie i przez całą noc panował trudny do opisania ścisk. Kawalerowie, przebierając do
wyboru i koloru w tancerkach, korzystali z każdej przerwy, żeby wychylić kufelek piwa, a
panny popijały całymi szklankami oranżadę; wspomagały je matki, które tłoczyły się wśród
nie tań- j czących na wyplatanych słomą krzesłach, niby to robiąc na drutach, ale raz po raz
rzucając okiem na ciężko stąpających galantów, odpowiednio wyposażonych, w hektary.
Popychana na wszystkie strony i poszturchiwana Kaleczka zwijała się jak w ukropie, kuśty-
■; kając tam i z powrotem od gości do baru. Akordeo-
I nista na swej grzędzie wygrywał ogłuszające rytmy przechodząc od szybkiego fokstrota do
powolnego, nużąpego tanga. Był zlany potem i właścicielka, zadowolona z wpływów,
przywołała Kaleczkę.
— Zanieś to grajkowi — powiedziała.
Kaleczka chwyciła nalany kufel piwa i przebiła się przez tłum, kiedy Le Broąue kończył
grać kolejny kawałek, wdrapała się na estradę, gdzie niewidomy, ze znieruchomiałymi
źrenicami i z nieobecnym wyrazem twarzy, ocierał wolno pot z czoła. W ogólnej wrzawie
nikt nie słyszał, co mu powiedziała, i zapewne nie' było to nic interesującego. Jednakże Le
Broąue powrócił zaraz z daleka i przechyliwszy się do przodu, powiedział na cały głos:
— Dziękuję, mademoiselle!
Kaleczka, do której mówiono co prawda czasami Małgośka, nigdy jednak mademoiselle,
zamarła z wrażenia. Któraś z tancerek parsknęła śmiechem, ale prawdziwy cyrk zaczął się
dopiero wtedy, kiedy niewidomy rzucił w otaczającą go-ciemność pytanie: „Kto to? Czy to
córka właścicieli?“, a jeden z chwatów błysnął dowcipem:
— Nie, to tylko służąca. Ale większej seksbomby nigdzie nie znajdziesz!
Kaleczka tymczasem umknęła z estrady. Słyszała już tyle kiepskich żartów na swój
temat, że przesycona nimi jak cukiernik zapachem ciastek, nie zwracała na nie najmniejszej
uwagi. Świadoma swej brzydoty i przy
zwyczajona znosić ją z pokorą, wzruszyłaby niechybnie ramionami, gdyby jakaś wróżka
przepowiedziała wówczas dalszy ciąg wydarzeń.
Prawdę mówiąc, dalszy ciąg wydarzeń przypominał swym początkiem farsę, i to farsę w
bardzo złym guście, której autorem był Marcel. Znany jako wodzirej przy wszystkich tego
rodzaju okazjach, wspomniany uprzednio chłopak od rzeźnika, nie miał w sobie nic z
groźnego oprawcy, który wyłania się z rzeźni, dźwigając na plecach pół wołu. Był to
chuderlak, którego mocarny pryncypał używał tylko do ćwiarto- wania mięsa i który z
osobliwą starannością ostrzył przedtem noże. Amator łatwych zwycięstw, szukał ofiary
wśród słabszych od siebie, a Kaleczkę upatrzył sobie już od dawna i znęcał się nad nią z
uporem przywodzącym na myśl znaną prawdę, że złemu miło się szczeka na gorszych od
siebie.
Otóż ludzie tacy obdarzeni są niebezpieczną dla otoczenia intuicją. Niezdolni do uczuć
wyższego rzędu, odkrywają je nieomylnie u innych, nawet wówczas, kiedy ci jeszcze ich
sobie nie uświadomili. W ciągu tygodni, które nastąpiły po pierwszej zabawie w oberży,
zachowanie niewidomego dość szybko wydało się Marcelowi podejrzane. Sam fakt, że co
niedziela przygrywa młodym do tańca, nie wydawał się jeszcze znaczący, bo przecież
wykonywał swój zawód. Ale ten abstynent, pijący nieodmiennie, wodę mineralną Vittel,
nabrał ni. stąd, ni zowąd zwyczaju przesiadywania w ciągu tygodnia przy tym samym sto
liku, stojącym najbliżej kontuaru. Rozmyślania nad szklanką snuł najchętniej wtedy, kiedy
nie było tłoku, i to właśnie dawało do myślenia. Podobnie jak znaczące milczenie, pozorne
roztargnienie i nerwowe ruchy rąk wokół laski za każdym razem, gdy Kaleczka otwierała
usta. Wiadomo, że niewidomego nie zdradzi spojrzenie. Zdradzi go natomiast ucho
wyczulone na każdy dźwięk. Toteż kiedy Le Broque nadstawiał uszu, wyciągając
jednocześnie szyję, obnażał bez słów całą swoją duszę. Mniejsza o to, cęy zakochał się
naprawdę w Kaleczce, czy tylko zwócił na nią chwilowo uwagę — tak czy owak było to do
śmiechu! Marcel zacierał w duchu ręce, zastanawiając się, czy dziewczyna maskuje własne
uczucia, czy też jest za głupia, żeby zauważyć, co się święci. Nie ulegało wątpliwości, że
kuśtykała wokół niewidomego ze szczerą życzliwością. Wydawało się nawet, że mniej utyka
i stara się nie pochylać biodra.
Ale to były tylko domniemania. Dlatego Marcel, który czekał na sposobność wycięcia
szatańskiego numeru, odwalenia soczystego, wspaniałego kawału wściekał się, kiedy
pewnego wieczoru usłyszał, jak Kaleczka po raz pierwszy mówi do niewidomego, obsługując
go przy stoliku:
— Czy Vittel ma być bez niczego? A może jednak kroplę cytryny?
Warto było posłuchać, jakim tonem, wypowiedziała te słowa. Niewidomy również się
zdradził, bąkając sakramentalne „Dziękuję, mademoiselle“. Marcel, dopi
jając przy sąsiednim stoliku trzeciego ricarda, pochylił się w jego stronę.
— Miła dziewczyna — oświadczył z głębokim przekonaniem w głosie.
Le Broque drgnął i uśmiechnął się.
— Tak — odparł. — Miła i nieszczęśliwa.
— Skąd wiesz?
—• Słuch mam dobry — stwierdził surowo niewidomy i zamilkł.
Głosy nieznajomych — a dla niewidomego znacznie więcej jest nieznajomych niż dla
człowieka obdarzonego wzrokiem — Piotr potrafił z miejsca ocenić. Ten zaś głos nie budził
w nim wcale zaufania. Zaczęła go drażnić sama obecność Marcela, jego zbyt bliski oddech.
Zostawił nietkniętą szklankę, wstał i wysuwając przed siebie laskę stukał nią o podłogę, żeby
odnaleźć drogę między krzesłami. Dochodził właśnie do pieca, kiedy Kaleczka z wdziękiem
brzydkiego kaczątka ukazała się po raz drugi, wzięła go za rękę i podprowadziła do drzwi.
— Ho, ho — rzucił Marcel.
Kiedy dziewczyna odwróciła się speszona i zaczerwieniona, dodał przymilnie:
— A to ci nowina!
Słowa te, wzbogacone o liczne komentarze, obiegły nazajutrz całe miasteczko i w każdej
uliczce dało się słyszeć: „Nie może być“ lub „Nie do wiary!“ W oberży „Pod Białym
Kogutem“, bardziej zatłoczonej niż zazwyczaj, otaczała Kaleczkę atmosfera ukrywanej
drwiny. Nikt nie wierzył, a raczej nie mógł uwierzyć w to, o czym mówiono. Ten nadmiar
zdziwienia kazał umilknąć językom, tak zazwyczaj skorym do złośliwych, nietaktownych lub
grubiańskich dowcipów. Tylko Marcel każdemu szeptał coś. do ucha, snuł coraz to nowsze
domysły i śmiał się w kułak, a jednocześnie udawął, że bierze swą ofiarę pod opiekę.
— Spokojnie, spokojnie, bo wystraszycie zwierzynę — powtarzał.
Dołożył nawet starań, żeby udobruchać właściciela, który miał wyrobione zdanie o pracy
służących, kiedy nabijają sobie głowę „tymi rzeczami“, i marszczył już brwi, jakby miał
zamiar położyć kres „podobnym głupotom“.
— Zwariowałeś? Nie widzisz, że przez ten teatr będzie większy ruch w interesie?
Prawdę powiedziawszy, teatr nie był ogromny, aktorzy zaś nie znali jeszcze wyznaczonej
im roli. |Ale wiadomo, jak można wspomóc bieg wydarzeń udając, że się w nie wierzy.
Atmosfera współuczestnictwa, nawet fałszywego, też czyni cuda. Wystarczy niekiedy
przypisać ludziom jakieś zamiary, żeby zaczęli się nad nimi zastanawiać, a wtedy głupie
żarty mogą się urzeczywistnić. Gdybjj nie to, Kaleczka, od dawna pogodzona z losem, nie
poczułaby zapewne nic poza sympatią kaleki dla kaleki i wiemopoddańczą wdzięcznością za
uprzejmość, do której nie była przyzwyczajona. Nie wyobrażała sobie nawet, że
mogłaby się komuś spodobać. Zapewne i Le Broąue, choć wzruszony jej głosem, też nie
odezwałby się słowem. Wiedzą o tym dobrze wszystkie swatki, które zaczynają swe zabiegi
od rozbudzenia ciekawości zainteresowanych stron i mówią każdemu z'osobna, że wywarł
ogromne wrażenie. Złączeni miasteczkową plotką, Kaleczka i Le Broąue mieli niebawem po-
myśleć to samo.
Zresztą już nie tylko Marcel popychał koło fortuny, bo pomagało mu dziesięciu, a kto wie
czy nie dwudziestu ciekawskich. Ledwo niewidomy wchodził na próg domu, kiedy
wysuwało się dziesięć przyjaznych rąk, aby go przeprowadzić przez jezdnię, i za każdym
razem gotów był się założyć, że za chwilę usłyszy pytanie:
— Idziesz „Pod Koguta“ zobaczyć się z Kaleczką, prawda?
Nic nie odpowiadał i dziękował dość sztywnym uśmiechem. Ale raz jeden pozwolił sobie
na uwagę.
— Dobrze wiesz, że nigdy w życiu nikogo nie będę mógł zobaczyć — powiedział
szczególnym tonem.
Ponieważ sądzono, że Kaleczka jest trochę przy- głupia, brano ją w obroty bez żenady i
nie było dnia, żeby nie usłyszała:
— Wiesz, spotkałem przed chwilą twojego wielbiciela.
— Mojego wielbiciela? — powtarzała śpiewnym głosem. — Co też pan mówi!
Ale ta rezerwa daleka była od obojętności. Jeżeli
przypadkiem niewidomy nie pokazał się w oberży, raz po raz zerkała ukradkiem w stronę
drzwi. Wszyscy zwrócili uwagę, że poszła do fryzjera i kazała sobie zrobić trwałą ondulację,
taką, jaką robi się już tylko na wsi, która skręca włosy jak barani łeb i przypala je na
koniuszkach. Również wszyscy zwrócili uwagę, że kiedy wchodzi Le Broąue wzruszenie
ściska jej gardło. Marcel tryumfował.
— Rybka bierze, powiadam wam! Bierze! Jak słowo daję, dali się podpuścić! Spójrzcie
tylko.
W głębi duszy nie był jednak z siebie zadowolony. Nie przez jakieś tam wyrzuty
supienia, bo Kaleczki nienawidził, a niewidomy obchodził go tyle co zeszłoroczny śnieg. Po
prostu zabawa przybrała nieprzewidziany obrót. Te cudaki najpierw dały się nabrać na kpiny,
a teraz same kpiły w żywe oczy z kpiarzy! Wszyscy słyszeli, jak nie przejmując się zupełnie
docinkami, zaczęli mówić sobie po imieniu.
— Poproszę o Vittela, Małgorzato.
— Ju'-
. podaję. Piotrze.
Dialcgi nie były zbyt pomysłowe, ale ich ton dzień po dniu stawał się bardziej poufały.
Już po tygodniu, przy najcichszym nie znanym mu szmerze lub poruszeniu dolatującym z
sali, niewidomy nabrał zwyczaju pytać Kaleczki:
— Co się dzieje? Powiedz, co widzisz!
Powtarzał swoje „Powiedz, co widzisz1
* z denerwującą ufnością, aż brało na wymioty i
wcale już nie było do śmiechu. Dziewczyna najwyraźniej motała sobie
wokół palca niewidomego, a ten był w siódmym niebie, słysząc jej niewinpy głosik. Jak taki
wpadnie, to na amen, i dobrze mu, będzie miał głupek za swoje! Dopiero' byłaby zabawa,
gdyby im nie przeszkadzać i pozwolić, żeby stanęli na ślubnym kobiercu, a potem, przy
wyjściu z kościoła można by urządzić kocią muzykę, jakiej jeszcze świąt nie słyszał! Ale
ślub Kaleczki, noc poślubna Kaleczki i jej szczęście małżeńskie — wszystko to razem
brzmiało jak wyzwanie i byłoby skandalem, odwróceniem uznanych wartości, obelgą dla
kobiet z całej okolicy. Dlatego należało co rychlej przerwać tę farsę i uświadomić Piotra, co
za pokraka chce go usidlić.
Niby przypadkiem wypowiedziane zdania zaczęły naraz osaczać ze wszystkich stron
niewidomego: „Popatrz na tę pokrakę! Korzysta z tego, że on nie może jej zobaczyć“ albo:
„Co chcesz? Im brzydsza, tym lepiej radzi sobie w życiu !“
Ale niewidomy, z akordeonem przewieszonym przez ramię, przechodził jednak
niewzruszony, obstukując laską krawędź chodnika. Minęły dwa tygodnie, a Le Broque wciąż
głuchy był na plotki. Co więcej, jego sprawy posuwały się naprzód i ludzie, znudzeni, dawali
pomału za wygraną. Nikt się więc zbytnio nie zdziwił ani nie interesował, kiedy pewnego
pięknego wtorku — w dniu, w którym oberża zazwyczaj jest zamknięta — ujrzano Piotra
spacerującego z Małgorzatą. Prowadziła go, on zaś podtrzymywał ją, jak umiał najlepiej. Jak
gdyby nigdy nic, przeszli koło sklepu rzeźnika, a Marcelowi na ich widok aż dech zaparło w
pier
siach. Przez cały dzień z wściekłością operował nożem, piłką do kości i tasakiem. Potem
przez całą noc przewracał się na łóżku, usiłując wymyślić jakąś chytrą sztuczkę, która by
pozwoliła mu zniweczyć własne dzieło lub przynajmniej popsuć jego skutki. Dopiero nad
ranem odzyskał spokój. Pewien był, że znalazł wreszcie dobry sposób.
Minął następny tydzień, podczas którego Marcel dwa razy dziennie siadywał w oberży
„Pod Białym Kogutem“ przy stoliku sąsiadującym ze stolikiem niewidomego, nie narzucając
się ze swą obecnością. Siedział cicho jak mysz pod miotłą i tylko wypatrywał okazji, żeby
wyświadczyć niewidomemu jakąś przysługę albo zagaić rozmowę. Sprawa nie była łatwa.
Niewidomy przychodził do oberży o różnych porach i nie zdradzał najmniejszej ochoty do
zwierzeń. W dodatku Kaleczka zza baru obserwowała Marcela niespokojnym okiem. Ale
zwierzyna zawsze wpada w końcu w zastawione sidła. Melodyjka, zagrana po cichu na
akordeonie, dostarczyła Marcelowi pretekstu, żeby zacząć rozmowę o muzyce i Le Broąue
trochę się rozkręcił.
We środę w dzień targowy, Marcelowi poszło jeszcze lepiej. Trafiła mu się sposobność
ofuknąć szorstko jednego z ostatnich żartownisiów, którzy dokuczali Ka- leczce.
— Może dasz jej wreszcie spokój? — krzyknął.
Twarz niewidomego drgnęła i naraz złagodniała. Marcel wyczuł, że trafił w dziesiątkę.
Kaleczka posłała mu dziękczynne spojrzenie. Skinął na nią.
— Nalej mi beaujolais — powiedział, kiedy podeszła. Zaraz potem dorzucił, starannie
modelując głos:
— Dość już mam tej nagonki! Czego oni od was chcą?
— Jesteśmy oboje ułomni — powiedział łagodnie niewidomy. — A ludzie nie lubią
kalek. Boją się, wyobrażają sobie, że ich samych mogłoby spotkać nieszczęście.
— To prawda! — wyrwało się Marcelowi, który na ułamek sekundy zapomniał o
perfidii. Przerażony własną szorstkością, wrócił czym prędzej do poprzednich zamierzeń. Za
wszelką cenę trzeba było działać, kuć żelazo, póki gorące.
— Jesteś niewidomy od urodzenia? — spytał prawie szeptem.
— Niezupełnie — odparł niewidomy, zaskoczony pytaniem. — Dopiero ósmego dnia po
urodzeniu zachorowałem na zapalenie oczu.
Marcel z trudem przełknął ślinę i odwracając głowę, żeby nie widzieć źrenic ślepca,
szklistych i wyblakłych, odezwał się szeptem:
— Wiesz, że to się operuje? Czytałem niedawno w gazecie. Robią teraz przeszczepy.
Gdyby ktoś ci dał swoje oko, mógłbyś odzyskać wzrok. Podobno jest pięćdziesiąt procent
szans.
— Nie wierzę! — krzyknął niewidomy z taką gwałtownością i siłą, że Marcel cofnął się,
odsuwając krzesło, na którym siedział.
Niewidomy zastygł w bezruchu. Był wyraźnie wzburzony, a zarazem jakby
sparaliżowany i rozdarty wewnętrznie, jakby uległ zbyt wielkiej pokusie i nie potrafił
zagłuszyć podszeptów szatana. Marcel, z wypiekami na twarzy, odsunął się wówczas jeszcze
dalej i dodał jednym tchem:
— Jestem pewien, że Małgorzata oddałaby ci oko, gdybyś ją poprosił!
— Moje oko... — wyjąkała Kaieczka.
Marcel patrzył już tylko na nią z obłudnym uśmiechem, obnażając kły niczym zwierzę.
Trochę się jednak wstydził i milczenie niewidomego niepokoiło go. Ale przerażona mina
Kaleczki, jej bladość i sposób, w jaki skubała ścierkę, wynagrodziły mu wszystko. Miał
ochotę wykrzyknąć na głosi „I co ty na to, Kaleczko? Zaraz się okaże, czy naprawdę kochasz
grajka! Ręczę ci, że chciałby wiedzieć, czy stać cię na taki dowód miłości! Żeby odzyskał
wzrok, musisz oddać mu jedno oko. Ale wtedy zobaczy, jak wyglądasz! Kto wie, czy warto!“
Kaieczka z wahaniem, nie mówiąc ani słowa, mrugając nerwowo powiekami, wpatrywała się
całą siłą swego spojrzenia w Le Broque’a, który bez ruchu trwał nadal w straszliwym
napięciu. Marcel obracał językiem w ustach i zamierzał jednym krótkim, ale celnym zdaniem
dokończyć dzieła. Naraz Kaieczka otrząsnęła się i pochylona nad stolikiem jakby nigdy nic,
zaczęła starannie przecierać go ścierką.
— Jeżeli to możliwe, ja się chętnie zgodzę. Koniec końców brzydsza już nie będę —
powiedziała.
W głosie Kaleczki brzmiała taka pokora, tak całkowity brak jakiegokolwiek
wyrachowania czy żalu do losu, że Marcel w lot pojął swą klęskę. Zrozumiał, że znów padł
ofiarą własnych intryg. Siedział przez chwilę oniemiały z wrażenia, po czym jednak spróbo-
wał ciągnąć dalej, jakby nigdy nic.
— Przeciwnie — powiedział do dziewczyny..— Oddasz mu to brązowe, a sobie każesz
wstawić piękne szklane oko w niebieskim kolorze...
Nie zdążył dokończyć. Niewidomy zerwał się i ruszył na niego %z wyciągniętymi do
przodu rękoma.
— Precz! Precz stąd, bo cię uduszę — powtarzał cicho.
Tym razem Marcel cofnął się aż pod piec. Niewidomy parł wciąż naprzód, prosto przed
siebie. Czeladnik rzeźnicki cofnął się ku drzwiom, w końcu znalazł się za progiem. Wtedy
niewidomy zatrzymał się i krzyknął do Kaleczki:
— Brzydka! Co to znaczy brzydka? Jednemu podoba się taka, drugiemu inna! Każdy
widzi piękno po swojemu. Ja też. Poza tym uspokój się, bo nie można mi zrobić przeszczepu,
nerw dawno obumarł. Do końca życia będę ślepy.
Miesiąc później Le Broque poślubił Kaleczkę na oczach tej obmierzłej kreatury —
Marcela, który mimo woli stał się narzędziem opatrzności. W trakcie wesela dowcipnisie
znowu się ożywili. Najpierw dworowano, sobie z młodej pary na potęgę. Potem coraz mniej.
Po roku z całej historii zostało jedynie stare powiedzenie, powtarzane w zmienionej
wersji ku pocieszeniu
brzydkich panien: „Na świecie wszystko się zdarza, nawet Kaleczka poszła do ołtarza!“ Z
biegiem czasu, który wszystkich po równo obdziela zmarszczkami i zabiera urodę, nawet to
powiedzenie straciło swój, smak. Kiedy Kaleczka przekroczyła czterdziestkę, mimo jednej
nogi krótszej, stała się taką samą kobietą jak inne. Nigdy nie widywano jej samej, ale zawsze
u boku niewidomego męża, który, gdy tylko kogoś mijali, nachylał się do jej ucha i mówił:
— Kto to jest? Powiedz, co widzisz!
Na twarzy Kaleczki malował się wtedy uśmiech brzydki, lecz pełen szczęścia. Zdanie,
które słyszała dwadzieścia razy na dzień, nigdy nie brzmiało dla niej zdawkowo. „Powiedz,
co widzisz!“ Właściwie nie była to prośba skierowana do jej oczu, każdego w innym kolorze,
ale raczej ścisła definicja niewidomego: „Powiedz, co widzisz, żebym też mógł zobaczyć i
wiedzieć, żebym wyrwał się — dzięki twóim oczom — z otchłani ślepoty“.
I Kaleczka zaczynała opowiadać.
— Pani Blin idzie z torbą na zakupy — mówiła po prostu.
. Innym zaś razem:
— To masarz jedzie swoim wozem, wiezie świnię.
Nie mówiła nic nadzwyczajnego, ale tak jak pierwszego dnia — jej głos, jedyny dar losu,
starczał za wszystko. Kaleczka nie wiedziała nawet, że wysławia nim całe piękno i wszystkie
barwy świata.
Znaleźne
Uprasza się P.P. Lokatorów o pozostawianie kluczy w recepcji. Mimo wywieszki, którą z
wielkim pietyzmem wykaligrafował rondówką były sierżant inten- dentury, zarządzający
Pumilet, Gonzaga przemknął koło recepcji, pozostawiwszy pusty haczyk z numerem 23. Nie
uniknął jednakże pani Pumilet, która rzuciła się do okna, prezentując całej dzielnicy widok
papilotów i dając wyraz swemu oburzeniu.
— Widziałam pana, panie Rabotin! Może pan nie oddawać klucza. I tak, jeżeli nie
dostanę pieniędzy, będzie pan dzisiaj spał na ulicy.
Gonzaga udał, że nie słyszy. Odruchowo, a może i dla rozgrzewki, pogalopował aż do
ulicy Tolbiac, mijając po drodze swą kwaterę główną, Kawiarnię Artystów. Jak zwykle o tej
porze, w przerwie między poranną kawą ze śmietanką a południowym aperitifem, Bertrand
pucował chromowane części ekspresu pokryte miłą dla oka mgiełką. Nieśiety — Gonzaga
miał wyczerpany kredyt, a w kieszeni pustki. Westchnął tylko głęboko i skazany na udrękę
życia, nastawiając kołnierz marynarki, zagłębił się w szary poranek.
Listopadowy deszczyk siąpił na asfalt, na którym wyrastały coraz liczniej czarne kopułki
parasoli. Gonzaga
czuł się pusty wewnętrznie, słaby, mokry, wystawiony na podmuchy wszystkich złych
wiatrów. Szedł teraz ulicą Tolbiac brzegiem chodnika, bacząc pilnie, aby nie nadepnąć na
żadną linię między płytami: stare przyzwyczajenie, nabyte jeszcze w czasach, kiedy grywał w
klasy. Zachował je dotąd niejako z przyczyn zawodowych, gdyż podtrzymywało ono
kondycję niezbędną przy wszelkich „rewizjach“.
Na skrzyżowaniu Tolbiac-Italie Gonzaga zawahał się. Nie wiedział, dokąd pójść ani co
robić. Pierwszy raz w życiu pozazdrościł regulującemu ruch policjantowi gładko wygolonych
policzków, ciepłej peleryny, butów i brzucha spuchniętego od fasoli.
Deszcz wzmógł się i zacinał coraz mocniej. Czupryna Gonzagi nasiąkła wodą niczym
gąbka. „Jak nic nie wykombinuję albo nie spotkam jakiegoś kumpla, to krewa“ — mruknął
pod nosem. Kuląc się z zimna w wysłużonym garniturze kroju „Książę Walii“, nabytym swe-
go czasu po udanym skoku, Gonzaga dobiegł do placu Italie i skręcił w lewo do wylotu
metra, pragnąc schronić się przed deszczem. „Trzydziesty listopada, świętego Andrzeja“ —
głosiła tabliczka łupkowa u kwiaciarki na rogu ulicy Bobillot. „Dzisiaj są imieniny mojego
starego“ — pomyślał zbożnie Gonzaga, sierota od przeszło dziesięciu lat. Spuścił
machinalnie oczy na ustawione w rzędy przed straganem doniczki chryzantem, stłoczone jak
owce wokół budki... i nagle zamrugał powiekami.
— Ale numer!
Nie miał cienia wątpliwości. Na ziemi leżał portfel, i to w dodatku od niedawna, gdyż
deszcz ledwie go skropił. Skóra! Prawdziwa, szmalowna skóra. Żadna tandeta, w której
można głównie znaleźć wycinki z gazet i której lico zaczyna się łuszczyć już po tygodniu
noszenia w kieszeni jakiegoś golca. Był to prawdziwy giemzowy portfel, ozdobiony złotymi
inicjałami, dostojny, lśniący i dobrze wypchany. Kosztował zapewne tyle, ile wynosi
miesięczna pensja księgowego albo dwóch sekretarek znikających właśnie w tłumie u
wejścia do kolejki podziemnej o trzydzieści metrów dalej.
Właściciel zguby mógł się jeszcze znajdować w pobliżu. Gonzaga, ten mizerny
cwaniaczek, po raz pierwszy w życiu stanął na wysokości zadania: nie rzucił się na portfel,
żeby nie zwrócić na siebie uwagi zbyt gwałtownym ruchem. „Tylko spokojnie“ — nakazał
sobie w duchu. Uśmiech, który rozciągał mu już policzki, ustąpił miejsca całkowicie
obojętnej minie. Jednakże trzeba było działać szybko. Gonzaga zrobił krok naprzód,
wyciągnął chustkę do nosa, brudną jak święta ziemia, i zatrąbił w nią parę razy. Następnie
udając, że chowa ją do kieszeni, upuścił we właściwym miejscu tuż obok portfela.
— Moja smarkatka!
Okrzyk wydany został z talentem godnym wspanialszej roli, ręka zaś sięgnęła po chustkę
ze spokojną pewnością właściciela, który chce odzyskać swoją własność. Oczy Gonzagi
rozbłysły triumfalnym blaskiem, choć łydki prężyły się do skoku, a palce nóg poruszały
się niecierpliwie w dziurawych butach. Niestety! Kiedy wsuwał już portfel do kieszeni,
dobiegł go z tyłu wysoki głos, niby ostry dyszkancik eunucha:
— Nieźle, nieźle! Zrobiłbym dokładnie to samo.
Gonzaga drgnął, ale odwrócił się i dzielnie stawił
czoła niebezpieczeństwu. Wróg, jak się okazało, nie był gliną, ale konkurentem. Przedstawiał
się zresztą z wyglądu jako niewielki, siwy człowieczek w szarym fartuchu, zapewne jakiś
woźny na poczcie, rzemieślnik albo magazynier z Prisunic’u *.
— Niezła gratka, co?
— Jaka gratka? — odezwał się Gonzaga nader oschle.
— Jak to jaka? Portfel... Też go widziałem, ale byłeś szybszy.
Tkwił nieporuszony w miejscu, chociaż krople deszczu ciemnymi plamami pokrywały
fartuch, i kaszlał, charczał, chrząkał, plując na chodnik typową dla astmatyków flegmą, żółtą
i gęstą jak ropa. W końcu chwytając oddech zaproponował:
— No to jak? Dzielimy się?
Gonzaga nie odpowiedział, ale oddalił się przezornie o kilka kroków. Dzięki Bogu,
kwiaciarka nic nie zauważyła, nie pojawił się też właściciel. Pozostawało jedynie odczepić
się od starego. Ale ten chwycił Gon- zagę za rękaw i dodał, wyraźnie oddzielając sylaby:
— Mnie wystarczy trzecia część.
Potem, kiedy Gonzaga nie powiedziawszy nadal ani słowa, ruszył ulicą Bobillot w
nadziei, że się go pozbędzie, staruch, który dreptał obok, stracił cierpliwość.
— Powiedziałem, że chcę jedną trzecią. Jak się będziesz dalej wygłupiał, to zażądam
połowy.
Wówczas Gonzaga, który pienił się już z wściekłości, przystanął raptownie i wbił w
niego spojrzenie bardziej mordercze aniżeli dwie lufy sprzężonego karabinu maszynowego.
— O czym pan mówi? Nie wstyd panu? Za kogo mnie pan ma? Nie widzi pan, że idę
pod trzydziesty ósmy?
Pod trzydziestym ósmym na ulicy Bobillot, o czym wszyscy dobrze wiedzą w trzynastce,
znajduje się komisariat dzielnicy Maison-Blanche. Gonzaga Rabotin mówił głośno. W
obawie przed awanturą, a także grożącymi komplikacjami, mężczyzna w szarym fartuchu
wzruszył ramionami i wycofał się, rzucająctprzez zęby:
— To się jeszcze zobaczy!
— Już się zobaczyło! — zawołał Gonzâga.
Odwrócił się ‘na pięcie i ruszył prosto do komisariatu swobodnym, rozkołysanym
krokiem, jakim łobuziaki z przedmieścia dają wyraz niezłomności swych postanowień.
Jego spokój był jednak pozorny. „Żebym tylko nie trafił na kogoś, kto mnie zna! Ci z
ulicy Bobillot zwinęli mnie już dwa razy“. Dyskretne spojrzenie w tył upewniło Gonzagę, że
szantażysta nadal za nim idzie, gotów w każdej chwili ponownie zażądać okupu lub dopuścić
się zdrady. Nie, Gonzaga w żadnym wypadku nie może pójść do zastępcy komisarza ani do
żadnego z jego podwładnych.
Na szczęście pod zwisającą flagą, brudną i mokrą jak ścierka do naczyń, stał na chodniku
policjant. Gonzaga ogarnął go spojrzeniem i stwierdził, że widzi go po raz pierwszy w życiu.
Opuszczając swego prześladowcę, który przystanął na chodniku, choć wciąż nie dawał za
wygraną, Gonzaga przeszedł jezdnię, włożył ostentacyjnie rękę do kieszeni i wyciągnął z niej
prostokątny przedmiot, wręczając go stróżowi porządku.
— Panie władzo — powiedział bardzo głośno — znalazłem to przed chwilą na placu
Italie przy wejściu do metra.
Policjant zasalutował, wziął portfel, obejrzał go na wszystkie strony, po czym wsunął do
środka gruby paluch i kiwnął głową z uznaniem.
— Dobrze, mój chłopcze, bardzo dobrze. Trzeba jeszcze pójść na pierwsze piętro i spisać
protokół.
— Nie mam teraz czasu — odpowiedział szybko Gonzaga. — Szef wysłał mnie na
miasto w pilnej sprawie. Będę tędy wracał za godzinę.
— Dobrze — powiedział policjant.— Proszę pamiętać, że należy się nagroda. Zgodnie z
prawem co najmniej dziesięć procent. Poproszę o nazwisko i adres.
Gonzaga wahał się przez ułamek sekundy, a potem z całym spokojem przeliterował:
— Lamaud. L-a-r-n-a-u-d... ulica Cinq Diamants 35. Do zobaczenia, panie władzo.
— Dobrze, bardzo dobrze — powtórzył policjant, który najwidoczniej nie znał zbyt
wielu słów.
— Ba! — rzucił w odpowiedzi Gonzaga.
Podniósł dwa palce do skroni, jakby dotykał nie
istniejącej czapki, i podczas gdy policjant chował notes, ruszył kłusem w stronę placu Italie.
Przedefilował z wyniosłą miną przed człowiekiem w szarym fartuchu, który stał jak wryty na
chodniku i odpłacając pogardą za pogardę, szepnął między jednym splunięciem a drugim:
— Święty Antoni, módl się za tych, którym odebrało rozum!
Jeszcze się okaże, komu odebrało rozum — myślał Gonzaga, siedząc pięć minut później
w zacisznym kącie Kawiarni Artystów. Przed nim na stoliku lśnił jak opal pernod i leżał
portfel ze złotymi inicjałami.
W.K., W.K... Nie były to inicjały żadnego rodzimego bogacza. W.K.! Burżuj był na
dobitkę nietutejszy, co mile uspokajało jego zawodowe sumienie. Najlichsze
usprawiedliwienia lepsze są bowiem od żadnych. W.K.! Wrodzone poczucie smaku i
subtelnego humoru nasuwało pytanie: czemu nie W.C.? Tłumiąc z rozkosznym dreszczykiem
niecierpliwość, aby przyjemność trwała jak najdłużej, Gonzaga opóźniał chwilę, w której
zbada zawartość portfela. Rzadko spotyka się imiona na W. Może to Wallis, jak imię tej
facetki, co poderwała króla? Niestety, odpada, bo portfel należał do mężczyzny. A Wilhelm?
Gonzaga stawiał na Wilhelma. Znał w wojsku jednego Wilhelma. Alzatczyka, który jak
gdyby nigdy nic wypijał dziesięć kolejek absyntu.
— Bertrand, jeszcze raz pernod!
Gonzaga przezornie skrzyżował ręce nad swoim skarbem. Gdy podszedł kelner, zacisnął
palce na portfelu i upajał się dyskretnym skrzypieniem skóry. Skoro tylko Bertrand znalazł
się przy ekspresach do kawy, Gonzaga podniósł łokcie odsłaniając zdobycz i, wychyliwszy
jednym haustem połowę trunku, przystąpił ze znawstwem do oględzin.
Najpierw drobiazgi. Kwestia zasady: trzeba zawsze stopniować wzruszenia,
pozostawiając największą niespodziankę na deser. Maleńka przegródka na znaczki była
pusta, podobnie rzecz się miała z przegródką na bilety metra. Wszyscy doliniarze dobrze
wiedzą, że projektanci galanterii skórzanej uprawiają wyłącznie sztukę dla sztuki. Dalej —
obok biletów autobusowych, trzech wycinków z gazety, pokwitowania za mandat, dwóch
biletów do kina i wykałaczki — znajdowała się — o dziwo na swoim miejscu — wizytówka.
Nie była to wszelako wizytówka W.K., ale reklamowy bilecik, który głosił, że niejaka Julia
Secheret, dyplomowana pielęgniarka, robi zastrzyki w domu chorego. Kciuk i palec
wskazujący powędrowały z kolei do przegródki przeznaczonej na dokumenty. Skończyły się
żarty. Gonzaga wychylił kieliszek do dna.
— Bertrand, jeszcze raz to samo!
Przegląd trwał dalej i przy trzecim kieliszku. Kciuk i palec wskazujący wyłowiły
najpierw dowód osobisty z numerem 2579376 i Gonzaga, który zdradzał swego czasu
zdolności do matematyki, i teraz zastanowił się,
czy to przypadkiem nie liczba pierwsza. Następnie spotkał go drobny zawód, gdyż Wilhelm
ustąpił miejsca Williamowi, a nazwisko de Kerfouet wskazywało, że obcokrajowiec jest w
rzeczywistości Bretończykiem. „Pal go sześć“ ,— mruknął Gonzaga, nabierając coraz więk-
szego animuszu. Dotykając nieomal nosem zdjęcia z tłoczoną pieczęcią prefektury, uznał że
facet, bez względu na pochodzenie, ma wredną mordę. Gonzaga przyspieszył tempo. Prawo
jazdy, karta wozu, odcinek ubezpieczenia miały pewną wartość i mogły niewątpliwie za-
interesować któregoś ze znajomych fałszerzy. Wszystkie dokumenty w rubryce „zawód“
zawierały identyczną informację: „nie pracuje“. Gonzaga skrzywił się z pogardą, ponieważ
miał własne credo, zgodnie z którym mężczyzna musi wybierać między pracą a przygodą.
Korzystać z życia bez trudu i ryzyka to jedyny niewybaczalny grzech. Jednak Kerfouet, choć
nie miał zasad, przejawiał dobry gust, czego dowód stanowiły cztery zdjęcia wyjęte z
ostatniej przegródki. O pierwszym, przedstawiającym jakąś damę tkniętą już zębem czasu,
aczkolwiek pełną pretensji, nic specjalnego nie dało się powiedzieć. Chodziło zapewne o
królową matkę. Natomiast trzy pozostałe — absolutna rewelacja! Cóż za wspaniały kąsek, ta
naga cizia, sfotografowana z przodu, z tyłu i z profilu! Gonzadze krew uderzyła do głowy.
Dokończył jednym haustem trzecią szklaneczkę i gwizdnął na Bertranda.
— Dajże mi teraz absyntu!
Nie mógł dłużej czekać z otwarciem wewnętrznej prze
gródki. Zadał sobie ostatnią zagadkę. Jaka suma, sądząc z dotyku, mogła się tam znajdować?
W banknotach stu- frankowych, pewno z pięć do sześciu patyków, natomiast w banknotach
tysiącfrankowych, od piętnastu do dwudziestu. Pociągnął za skórzany języczek i, ogarnięty
nagłym podnieceniem, potrząsnął portfelem,' wyrzucając całą zawartość na stolik;
— Rany boskie, same grube!
Ale fart! Szczęśliwy traf przekraczał wszelkie oczekiwania. Los był tak łaskaw, że poza
banknotami sporej wartości ofiarował mu również oddzielny plik — dziesięć razy po dziesięć
tysiącfrankówek. Banknoty były całkiem nowe, a ich przeznaczenie wyjaśniał załączony
przez Williama de Kerfouet liścik:
„Kochanie, nie wiem, o której wracasz z podróży. Na wszelki wypadek zajrzę dzisiaj
rano. Udało mi się — nareszcie — zgromadzić sto tysięcy franków, cierpliwie
zaoszczędzonych na niewielkich wpływach z Chile. Przyniosę je razem ze zdjęciami
zrobionymi tamtego wieczoru. Gdybym cię nie zastał, zostawię ten liścik na nocnej szafce i
przyjdę drugi raz po południu. Postarałem się o dwa wolne dni. Całuję w dzióbek.
William“.
— Kochanie! — wyszeptał Gonzaga zdławionym głosem, unosząc jednocześnie łokieć.
— Twoje zdrowie!
Palce, którymi trzymał szklaneczkę, drżały. Było mu na przemian zimno i gorąco. Śmiał się i
pławił w radości.
Ze szczęścia i zdziwienia myśli rwały się i z lekka plątały, płynne i mgliste jak resztka
absyntu.
— Absolutnie niezbędne te pieniądze! A dlaczego niezbędne? Po to, żeby małemu
Gonzadze było lepiej na świecie... Bertrand, daj tomate!
Bertrand obsłużył go, zerkając na wystające zza rękawa banknoty. Gonzaga wypił tomate,
stwierdził, że za mało w nim grenadyny i zamówił drugi. Z kolei uznał, że za mało pernoda,
kazał więc przynieść butelki do stolika i sam przygotował mocny napój, który w pełni go
zadowolił. Potem spoważniał nagle, odprawił Bertranda i wrócił do własnych spraw. Co by tu
zrobić? Nie miał dokumentów, bo oddał policjantowi swój portfel, ale był pewien, że go
odhajdzie w Biurze Rzeczy Zaginionych. Larnaud, jego kumpel, a niekiedy i wspólnik, od
którego pożyczał czasem nazwisko, na pewno nie będzie miał pretensji. Wręcz przeciwnie!
Cóż za dobry uczynek na koncie takiego łobuza... Jakże wspaniały argument dla adwokata,
kiedy przyjdzie mu wzruszyć, po raz Bóg wie który, ławę przysięgłych!'
Jasne, że w przewidywaniu własnej wpadki Gonzaga mógł przecież zafundować sobie
podobne referencje. Ale takim kosztem? Można oddać sto franków, ale nigdy sto tysięcy.
Oddać! Słowo mówi samo za siebie!
Ogarnięty — rzecz dziwna — niepokojem, Gonzaga przeliczył ponownie wszystkie
banknoty, zarówno te z pliku, jak i włożone luzem. Powoli, z rozmysłem i nie z taką już
radością, jak przedtem. Zakazany
owoc toczył robak. „Nie powinienem nigdy pić tomate — pomyślał. — Ta słodkawa
grenadyna mnie rozkłada“. W chwilę później znalazł lepsze wytłumaczenie: „Razem sto
jedenaście tysięcy pięćset franków! Szkoda gadać, ładna sumka! Ale w gruncie rzeczy, nie
zdobyłem jej, tylko znalazłem. Iść na łatwiznę, jak byle łachudra? Człowiek podniesie z
ziemi portfel, ucieszy się i odzwyczai od ryzyka, a potem będzie zbierał nawet niedopałki“.
Gonzaga miał odwagę powiedzieć głośno, że nie jest taki, za jakiego mają go wszyscy ci
szmatławcy w togach z wyłogami, opierający swą opinię jedynie na wyciągu z rejestru
przestępców. W głębi duszy miał swoje wysokie, ideały i pełen był ukrytej szlachetności, ot
co! Reprezentował pod tym względem prawdziwą elegancję ducha, choć nie sięgał jej wyżyn,
jeżeli przyjąć, że uczciwość to zbytek. Ale działo się tak jedynie dlatego, że ów zbytek,
przynajmniej po aktualnej cenie, był mu chwilowo niedostępny.
Gonzaga westchnął. Grenadyna najwidoczniej rozklejała go coraz bardziej. Mój Boże, co
tu owijać w bawełnę: niejaki Rabotin był na trzeźwo zwyczajnym łobuzem i nędznym
„klawisznikiem“ z przedmieścia. Natomiast przy kieliszku nabywał cnót. Przy szóstym
pernodzie marzyła mu się willa podmiejska, domowe pantofle, spokojna praca, małe
Rabotiniątka, nieskazitelne życie. Potrafił być uczciwy tylko po pijanemu — i tyle. Sęk
jednak w tym, że na alkohol, jak dotąd, we wszystkich bistrach Butte-aux-Cailles potrzebne
są pieniądze, Gonzaga zaś musiał zdobywać je środkami...
cóż, mniej uczciwymi aniżeli cele, którym miały służyć i w które zresztą nikt by nie
uwierzył.
Wzdychał coraz głośniej, wypił jeszcze jednego tęgiego pernoda i — do stu tysięcy
piorunów — wziął się w garść. Co? Nie wierzą mu? Jeszcze im oko zbieleje! I temu
oszustowi Larnaudowi, i temu nudziarzowi Bertrandowi, i przygodnym kumplom, i nawet
Pumi- letom, wstrętnym burżujom, których uczciwość Kbńczy się tam, gdzie zaczyna się
bezkarność. Nie będą się mogli nadziwić wszyscy ci nędzni kombinatorzy! On sam nie
będzie się mógł nadziwić do końca dni swoich! Jednocześnie odezwał się w nim instynkt,
głód i smutne doświadczenie życiowe, więc Gonzaga jął naraz ze wzmożoną siłą
przekonywać samego siebie. Nic przecież nie traci. Ani grosza. Liczył na jakieś dziesięć
kawałków. Tymczasem dziesięć procent znaleźnego stanowi trochę ponad jedenaście tysięcy.
Czy zarobił kiedyś uczciwie jedenaście patyków nie kiwnąwszy w dodatku palcem? Okazja
jest wyjątkowa, a i dzień symboliczny: cóż za świetny sposób uczczenia świętego Andrzeja!
Stary Rabotin, ten biedak o niezłomnych zasadach, który żadnemu milionerowi nie zabrałby
nawet szpilki, przewróci się teraz w grobie ze szczęścia. W drogę! Gonzaga nie mógł
zwlekać, ani sekundy w obawie, że ulegnie pokusie. Godne ubolewania było już to, że zapła-
cił rachunek z dziesięciu procent należnych mu od Kerfoueta. -
Niechętnie wyciągnął jeden banknot pięćsetfrankowy, następnie schował dokumenty,
zdjęcia i pieniądze, po
czym włożył portfel do kieszeni. Wreszcie podniósł się z trudem.
— Należy się trzysta pięćdziesiąt! — krzyknął z niepokojem w głosie Bertrand.
— Weź je sobie! — odpowiedział Gonzaga, rzucając banknot na stolik. — Gdyby
Larnaud tędy przechodził i spytał o mnie, powiedz, że jestem w szesnastce — dodał.
— Dobra jest, w szesnastce! — powtórzył porozumiewawczo właściciel kawiarni,
emerytowany włamywacz, który doskonale wiedział, jaką profesją trudnią się jego klienci i
gdzie ją najchętniej uprawiają.
Następnie, kiedy Gonzaga ruszył na chwiejnych nogach w stronę drzwi, Bertrand wyjawił
co myśli, rzucając dyskretne: „Powodzenia“, któremu towarzyszyło smutne skinienie głowy,
wyraźnie mówiące, że nie tak wyobraża sobie stan, w jakim mężczyzna powinien
przystępować do poważnych zajęć.
W godzinę później Gonzaga, idąc za wskazówkami zawartymi w dokumentach Williama
de Kerfouet, wdrapywał się na piąte piętro okazałej kamienicy przy alei Henri- -Martm.
Ustrzegł się starym zwyczajem spotkania ze stróżką, wzgardził windą i szedł powoli na górę.
Starał się płasko stawiać stopy rozkładając ciężar ciała na stopniach tak równomiernie, aby
nie skrzypiały. Wiedział, że jest to zbędna ostrożność, ale nie potrafił sobie do końca
uzmysłowić, że pokonuje wyłożone chodnikiem schody dla dobra sprawy. Był ponadto
zupełnie oszołomiony, że nie czuje w kieszeni ciężaru wytrychów, klinów ani składanego
łomu własnego wynalazku, zasłu
gującego bez wątpienia na zgłoszenie do konkursu Lepine’a *. Na każdym podeście
przystawał, przyglądał się wizytówkom, miedzianym tabliczkom, dzwonkom, a zwłaszcza
różnym urządzeniom zabezpieczającym, takim jak zamki pneumatyczne, Yale, Bloctout, oraz
judaszom i wszelkim innym przeszkodom, które lustrował okiem znawcy, niczym oficer
przybywający do zbudowanej przez siebie twierdzy z propozycją zawieszenia broni. Jednak
nie na wszystkich drzwiach widniały nazwiska lokatorów i Gonzaga, dotarłszy na piąte
piętro, nie znalazł nazwiska Kerfouet. Gotów już był się poddać i zejść na dół, żeby spytać
dozorcę, kiedy tuż przed nim wysiadła z windy elegancka pokojówka w fartuszku i
koronkach we włosach. Zapytana o Kerfoueta, \vybawiła go z kłopotu.
— Pan de Kerfouet? Jestem u niego pokojówką.
Wygląd Gonzagi i straszliwy odór alkoholu sprawiły,
że się zawahała.
— Nie wiem, czy mój pan...
— Nie znam go — oznajmił Gonzaga stanowczym tonem. — Odnoszę tylko jego portfel,
który znalazłem na ulicy.
— O! W takim razie, proszę wejść! — odezwała się dziewczyna z szacunkiem, który
podziałał jak balsam na ambicję Gonzagi.
Zabrzęczały klucze. Zanim zdążyła otworzyć drzwi, Gonzaga zanotował w pamięci
niezawodnym okiem: pełny klucz, rowek z lewej i sześć ząbków. Przyczepiony do
pierwszego drugi klucz dostarczał uzupełniającej informacji: zasuwka z blokadą otwieraną na
stalowy włos. Drzwi, które były tylko zatrzaśnięte, stały już otworem i Gonzaga usunął się w
przejściu, aby okazać uprzejmość, żeby bystrym okiem dostrzec jeszcze jeden detal, który
gdzie indziej bardzo by go uradował, gdyż czynił najlepiej z pozoru strzeżone drzwi łatwo
dostępnymi: brak klamki, dwa uchwyty wmontowane w drzewtf. Naraz kobiecy głos
przywołał go do rzeczywistości.
— Adelo, mówiłam ci tysiąc razy, żebyś wchodziła od kuchni!
Dobywający się z głębi mieszkania śpiewny głos, dziwnie akcentujący końcowe sylaby,
miał cudzoziemskie brzmienie, Gonzaga zaś, którego wraz ze stanem upojenia opuszczały
również dobre intencje, usiłował zaczerpnąć z tego faktu pewne zadowolenie: w najgorszym
razie jego uczynek stanie się znakomitą reklamą turystyki. Nader skrępowany, onieśmielony
wspaniałością hallu, bogactwem kwiatów i bibelotów, przedmiotów równie zbędnych, co
kosztownych, stał jak wrośnięty w dywan, przyjąwszy gburowaty wyraz twarzy, nieodłączny
jego zdaniem od prostoty i prawości.' Pragnąc skrócić oczekiwanie Gonzaga przyglądał się z
nawyku rozkładowi mieszkania. Pokojówka znikła, przywołana przez swoją panią, i
dochodziły go teraz strzępy zdań,
wypowiadanych cichym głosem. Usłyszał wyraźnie „nic z tego nie rozumiem“, a zaraz potem
„mam nadzieję, że nie wprowadziłaś go do salonu“. Zrozumiał, że w wielkim świecie na
uczciwość liczy się tylko u służby. Gonzaga czuł się coraz bardziej zawiedziony, ale w
chwilę później usłyszał wypowiedziane szeptem: „No dobrze, pójdę do niego!“ Uśmiechnął
się na myśl, że zobaczy teraz znaną mu z trzech powabnych ujęć nagość w ubraniu.
— Pokojówka twierdzi, że...
Kolejne rozczarowanie! Cielsko uwięzione w prze- obszernym szlafroku z różowego
jedwabiu, które sunęło powoli i godnie, z dumnie podanym do przodu majestatycznym
biustem — to było pierwsze zdjęcie. Pani w dojrzałym wieku. Królowa matka. Gdy się
zbliżała, wypełniając sobą przestrzeń, Gonzaga miał wrażenie, że on z kolei niknie w oczach.
— Tak, proszę pa-pani — wyjąkał. — Znalazłem portfel pani syna... na placu Italie.
— Mojego syna? — spytała dama tonem zdziwienia.
— Pana Williama de Kerfouet — uściślił Gonzaga. — Dowiedziałem się nazwiska i
adresu z dowodu osobistego.
Pani lekko drgnęła. Obwisła skóra na szyi napięła się, głowa przekręciła się w prawo, a
wzrok, który pobiegł do weneckiego lustra, nie znalazł tam żadnego pocieszenia.
Poczerwieniała, ale prawie natychmiast z godnością znamionującą światową damę
opanowała się, narzuca-
jąc ponadto twarzy wyraz dobroduszny, a nawet rozbawiony.
— I twierdzi pan, że znalazł ten portfel dzisiaj rano na placu Italie?
— Tak, proszę pani, dzisiaj rano. Leżał na ziemi. Zauważyłem go z daleka, a pan de
Kerfouet musiał go zgubić tuż przedtem... Inaczej ktoś by już zdążył mnie uprzedzić.
Tym razem matrona zmarszczyła brwi.
— Bardzo mnie to dziwi — powiedziała, cofając się
o krok, aby uniknąć oddechu Gonzagi. — Mój mąż pojechał na polowanie do Solonii, na
dwa dni.
Jej mąż! Gonzaga również cofnął się o krok. Nie umiał się rumienić, jednakże pot
wystąpił mu na czoło. „Postarałem się o dwa wolne dni“ — pisał William w swoim liście,
robiąc jednocześnie aluzje do Chile. Sytuacja była jasna. Gonzaga właśnie stał przed
wspomnianym Chile. Kerfouet był mężem tej grubej La- tynoamerykanki, której pieniądze
szły teraz na zaspokajanie fanaberii jakiejś smarkuli z trzynastej dzielnicy. Był więc odmianą
żigolaka, strachliwym trutniem, mocnym co najwyżej w gębie, żebrakiem lepszej kategorii.
Uczynek Gonzagi, podyktowany szacunkiem dla ryzyka i pogardą dla wszelkiej łatwizny
doprowadził do paradoksalnej sytuacji. Obracał się na korzyść faceta wyznającego zgoła
przeciwne zasady. Mówcie co chcecie, jak się ma pecha, to już we wszystkim. Nawet dobre
zamiary obracają się na złe! Mało brakowało, a Gonzaga, mąż surowych zasad, który dopiero
co obnosił się
z miną zdobywcy nagrody Montyona *, wyszedłby za chwilę na kapusia. Kapusiem — on,
Gonzaga, prawdziwy mężczyzna, którego gliny nie potrafiły nigdy nakłonić do zeznań!
— Nie wiem, co robić j§ powiedział, aby za wszelką cenę przerwać ciszę. — Przykazano
mi oddać portfel do rąk własnych.
Owo „przykazano“ można było rozumieć na wiele sposobów. Gonzaga zaś chciał się na
gwałt ulotnić. Dopiero by narobił zamieszania, gdyby oddał portfel w ręce żony! A zresztą,
czy powinien go oddawać? Już całkiem prawie wytrzeźwiał i najchętniej rozpatrzyłby sprawę
od nowa.
— Wpadnę jeszcze raz — zaproponował.
Gruba pani nie wydawała się poruszona tą propozycją. Jak kariatyda zamarła z wtuloną w
ramiona głową i zdawało się, że z największym trudem dźwiga ciężar świątyni mającej lada
moment runąć. Było oczywiste, że mniej zależy jej na portfelu aniżeli na wyjaśnieniu oko-
liczności, w jakich zginął. Zdobyła się na wysiłek, aby powiedzieć:
— Mój Boże, sądzę, że może mi go pan oddać...
Przerwał jej szczęk klucza. Drzwi wejściowe otworzyły
się gwałtownie.
— Nasz pan! — wykrzyknęła pokojówka.
— Mój mąż! ■— rzuciła Chilijka.
„No to jestesmy w komplecie“ — pomyślał Gonzaga. Natomiast William de Kerfouet powoli
zamknął drzwi i podszedł bliżej z naturalną pogodną miną. Trzeba przyznać, że chłopak miał
styl. Uśmiech niewymuszony, ani cienia niepewności w ruchach. Wrodzona elegancja, której
nie trzeba było niczym podkreślać, potęgowała jeszcze swobodę bycia. Miał na sobie
obszerny, nie zapięty płaszcz podróżny, spod którego widać było koszulę z białym i
schludnym kołnierzykiem. Budził zaufanie. Najzupełniej obojętnym tonem, trochę
oczywiście zmartwionym, ale sprowadzającym incydent do właściwych rozmiarów, William
de Kerfouet powiedział:
— Ewito, musiałem zawrócić z drogi. Wyobraź sobie, że zgubiłem...
— Twój portfel... na placu Italie! Wiem o tym. Pan właśnie go przyniósł.
Kariatyda wyprostowała się i głos jej płynął z wyżyn.
A Kerfouet naprawdę miał klasę. Jednym spojrzeniem odczytał ruch Gonzagi, który wsunął
rękę do wewnętrznej kieszeni marynarki. Portfel jeszcze się tam znajdował. Nic iiie było
stracone. W podobnej sytuacji należy jak najwięcej mówić, wręcz zabłysnąć ową niecną
sztuką, która wymaga tej samej śliny i wywołuje te same skutki co prawda.
— Popatrz, Ewito, cokolwiek by się mówiło, ten kraj pozostał krajem łudzi uczciwych.
Plac Italie!... A tak szukałem mojego portfela. Wymontowałem siedzenia z samochodu,
pojechałem jeszcze raz do warsztatu, wracając pytałem stróżkę... Plac Italie! Nawet by mi
przez myśl nie przeszło, ale istotnie w innym miejscu nie mogłem go zgubić. Tam bowiem
zatrzymałem się, żeby kupić goździki. Widocznie kiedy płaciłem, nie wsunąłem tego
nieszczęsnego portfela do kieszeni. Spieszyłem się... Gonzaga spostrzegł, że gruba Ewita
zaczyna się uśmiechać. On sam aż otworzył usta ze zdziwienia! Chcąc lepiej kłamać,
Kerfouet posługiwał się prawdą. Niewątpliwie zgubił portfel kupując kwiaty, ale były to
kwiaty dla tamtej. Tymczasem piękny William z brawurą wskazującą na długą praktykę
improwizował dalej:
— Spieszyłem się... W ostatniej chwili zobaczyłem, że nie mam grubego śrutu. Fatalne
przeoczenie, ponieważ mógł się trafić dzik. Sklepy z bronią były jeszcze zamknięte, więc
postanowiłem nadłożyć drogi i zaczepić
o Choisy, gdzie mieszka ten Nemrod — wiesz kogo mam na myśli — mój kuzyn Roger.
Chciałem pożyczyć od niego kilka naboi. Uznałem za stosowne kupić kwiaty dla jego żony.
Pozbywszy się wszelkich podejrzeń, Ewita uśmiechała się szeroko, tonąc w fałdach
tłuszczu. Małżonek zaś niestrudzenie snuł dalej swą opowieść, czyniąc ją niemożliwą do
sprawdzenia.
— Na szczęście przyszło mi na myśl, by wziąć benzynę koło Choisy. Dobrze, że
wsunąłem rękę do kieszeni, zanim mnie obsłużono. Inaczej ładnie bym wyglądał.
Oczyszczony z podejrzeń, całkowicie niewinny, ale świadom, że wszelki komentarz
gotów jest podważyć jego opowieść, Kerfouet nie dając nikomu dojść do słowa, zwrócił się
do Gonzagi aksamitnym głosem:
— Doprawdy, nie wiem, jak panu dziękować. Mój Boże, pieniądze są najmniej ważne.
Gorzej z dokumentami, aczkolwiek zawsze można się wystarać o duplikaty. Najdotkliwszą
stratą byłaby dla mnie zguba samego portfela. Są takie prezenty, które...
Zdanie pozostało nie dokończone, we wstydliwym niedomówieniu między panem a panią
de Kerfouet, która zagruchała cichutko:
— Kochany...
Gonzaga natomiast pochmurniał coraz bardziej. Kerfouet był niezły, ale trochę
przesadzał. To samo z jego żoną, która przy całej forsie jaką miała, nie była dużo mądrzejsza
od tych poczciwych kurew, co dają się wiecznie bajerować swoim alfonsom i dogadzają im
we wszystkim. Śliczny duecik! Czarujące przedstawienie, w którym on — Gonzaga — zagrał
nie bez powodu małą rólkę jako głupiec, który po pijanemu daje się wodzić za nos swemu
aniołowi-stróżowi i chce oddać pieniądze, chociaż sam ich najbardziej potrzebuje. Pal sześć!
Co się stało, to się nie odstanie, ale przedstawienie trzeba skończyć. Gonzaga wsunął szybko
rękę w zanadrze, wyłowił portfel i wręczył go właścicielowi, mówiąc gardłowym głosem:
— Oto zguba! — Następnie dodał od niechcenia — Gdyby pan zechciał sprawdzić...
Ofiara została dokonana. Nie spiesząc się, ale i zbytnio nie zwlekając, Kerfouet odebrał swą
własność, wsunął do kieszeni i odparł nonszalancko z przebijającym od pierwszego słowa
lekceważeniem.
— Ależ mam do pana całkowite zaufanie.
Nastąpiła chwila ciszy ułatwiająca zmianę tematu. Są
takie chwile ciszy, które pozwalają przerwać niewczesne uniesienia, przypominając
jednocześnie, że wizyta dobiega końca. Kiedy ponownie się odezwał, głos jego był o ton
chłodniejszy:
— Dziękuję raz jeszcze. Nie wiem, jak moglibyśmy wyrazić panu naszą...
Urwał, nie wypowiadając słowa „wdzięczność“. Czyż bogactwo i elegancja mają
jakiekolwiek zobowiązania wobec łachmanów? Wdzięczność okazuje się lepszym od siebie,
nie na odwrót.
— Rzeczywiście, jak moglibyśmy?... — powtórzyła słabym głosem jego żona. —
Williamie, czyż nie jest w zwyczaju?..
W tym domu najwyraźniej zdania pozostawały często niedokończone. Mąż przejął
pałeczkę:
— Czuję się zażenowany... Procent! Samo to słowo jest równie niemiłe jak czyn. Nie
chciałbym pana urazić, panie...
Wzrok Kerfoueta nabrał szczególnej mocy i spot- kawszy spojrzenie Gonzagi zatrzymał
się na czas jakiś; Gonzaga zrozumiał w czym rzecz. Procent? Nie można określić jego
wysokości bez wymienienia sumy znajdującej się w portfelu, cierpliwie i po kryjomu za-
oszczędzonej na niewielkich wpływach z Chile. Dziesięć procent znaleźnego diabli wzięli!
Duma czy delikatność, czy honor, mniejsza o słowa. Jak każdy złodziejaszek, co bierze, ale
nigdy nie żebrze, Gonząga miał swoje
zasady. Postanowił więc, że nie będzie protestował ani kupczył tajemnicą, czy też bawił się w
szantażystę.*
— Niech pan da spokój — powiedział ostro. Nic nie chcę.
Kerfouet także nie chciał nic więcej. Kilkoma uprzejmymi zdaniami skomentował tę
dumną odmowę.
— Jestem w kłopocie, ale doskonale pana rozumiem. Na pańskim miejscu zachowałbym
się identycznie. Uczciwość sama przez się daje zadowolenie. Nie można jej przeliczyć na
pieniądze. Czy mógłbym chociaż poznać pańskie nazwisko?
— Pragnę pozostać nieznany.
Gonzaga odpowiadał coraz oschlej. Szlag go trafiał. Nie da się ukryć, że uczciwie zarobił
na to, co go spotkało! Ludzie ci postępowali według swych burżujskich zasad. Czas, aby on
także postąpił według swoich. Pełny klucz, rowek z lewej i sześć ząbków...
Teraz nic już nie stało na przeszkodzie. Jego uczciwość dawała mu na ogół zadowolenie.
I to w stu procentach.
— Niemniej, gdyby pan kiedykolwiek czego potrzebował, jakiejkolwiek rekomendacji
lub pomocy, proszę nam dać znać. Przysługa za przysługę. Mamy trochę znajomości.
Kerfouet wyprostował się, przyjmując protekcjonalną postawę. Nieznaczna przewaga
moralna niższego stanem została już wystarczająco podważona i należało przywrócić zdrowe
zasady społecznego ładu.
— Jeszcze raz, przyjacielu, dziękuję!
Z całą swobodą zmienił temat:
— Przepraszam cię, Gwito, ale muszę zadzwonić. Pojadę do Solonii pojutrze. Dziś
wieczór...
Gonzaga, który wycofywał się już w stronę drzwi, nastawił ucha.
— Dziś wieczór zabieram cię do teatru.
— Do widzenia, panowie i panie! — powiedział Gonzaga, dziwnie przeciągając ostatnie
słowo.
Kerfouetowie skinęli głową.
Nazajutrz, mniej więcej o tej samej porze, Gonzaga siedział przy którymś z rzędu
kieliszku i, pochylony nad południowym wydaniem Paris-Presse, przeglądał po raz dziesiąty
rubrykę drobnych wiadomości. Prawdę mówiąc, nie czytał już tekstu, ale recytował go z
pamięci, gdyż wzrok mu się nieco mącił.
„Przesadna uczciwość! Dzisiejszej nocy, pod nieobecność państwa de Kerfouet, nieznany
osobnik zakradł się do ich mieszkania przy alei Henri-Martin i przywłaszczył sobie
drogocenną biżuterię. Zabrał również pewną sumę pieniędzy, którą pan de Kerfouet złożył do
szuflady w swej sekreterze.
Zastanawia fakt, że portfel zawierający wspomnianą sumę został zgubiony poprzedniego
ranka na placu Italie i odniesiony przez młodzieńca, który odmówił przyjęcia jakiejkolwiek
nagrody i oddalił się, nie podając swego nazwiska. Prowadzący śledztwo komisarz Tumagne
podaje w wątpliwość szlachetne pobudki uczciwego znalazcy, który być może chciał jedynie
przyjrzeć się rozkładowi mieszkania...
— Wcale nie — mruknął Gonzaga, oburzony sceptycyzmem komisarza.
Tymczasem ósmy z rzędu pemod koloru świeżej zieleni sprawił, że zakwitł także na
nowo delikatny kwiat cnoty. Jak zwykle u Gonzagi, alkohol nie wywoływał podwójnego
widzenia, ale rozdwajał osobowość. Gonzaga czytając ostatnie zdanie spuścił nos na kwintę.
...Trwają intensywne poszukiwania tego uczciwego człowieka, który otwiera drzwi
złodziejom“.
— Bertrand, daj tomate! — krzyknął Gonzaga, aby ponownie wkroczyć — przynajmniej
chwilowo — na drogę uczciwości.
¡0
Drzwi do agencji były otwarte, jednak mimo to Luiza wahała się. Nie miała odwagi
przekroczyć progu. To biuro przywodziło na myśl gabinet dentystyczny, gdzie zawsze
ogarniało ją uczucie wstydu, jak gdyby miała próchnicę z własnej winy, z powodu
oszczędzania na paście do zębów. W filii Paryskiego Public-Office siedziały jeszcze trzy
klientki. Jedna z nich, o wyglądzie służącej, gryzmoliła coś mozolnie, druga, wysoka i chuda
jak tyka, wertowała katalogi; trzecia zaś, korpulentna paniusia, studiowała z
zainteresowaniem ogłoszenia
o sprzedaży mieszkania. Na zewnątrz przed witryną z ofertami matrymonialnymi stał
młodzieniec, który wydał się Luizie zbyt przystojny i zbyt Robrze ubrany jak na kogoś, kto
musi uciekać się do pomocy biura kojarzenia małżeństw. Spisywał starannie dane z ogłoszeń,
zaczynając od tych najświeższych, i na wszelki wypadek posłał Luizie swój najbardziej
zachęcający uśmiech. Odwróciła szybko głowę i zaczęła czytać ogłoszenia dotyczące
okazyjnej sprzedaży i kupna: „Strzelba myśliwska kaliber 16 nowy model“ lub „Fortepian,
rakieta tenisowa i ubranko dziecięce“ oraz „Wazę chińską tanio sprzedam — okazja“. To
ostatnie rozśmieszyło ją. W jej domu również stały ohydne wazy chińskie, które rodzina
uważała za największy skarb. Tym-
czasem bezczelny łobuz, udając, że sumiennie przegląda wszystkie oferty, przysuwał się
coraz bliżej i niebawem lekko dotknął łokciem jej ramienia. Niezbyt zaszczycona tym
wyróżnieniem, chociaż nieczęsto ją zaczepiano, Luiza uciekłaby zapewne cichaczem sprzed
biura matrymonialnego, gdyby z wnętrza lokalu nie odezwał się, patrząc jednocześnie na nią,
dyrektor lub zarządzający, a może kierownik, w każdym razie jego pokaźny brzuch
świadczył o piastowaniu wysokiego urzędu.
— Proszę wejść, mademoiselle. Za chwilę będę do pani usług.
Luizę obleciał strach, weszła jednak posłusznie i ukrywszy się za plecami korpulentnej
paniusi odzyskała powoli kontenans. Rozglądając się dyskretnie spostrzegła wnet, że ten,
którego wzięła początkowo za dyrektora, ma na sobie spraną koszulę z grubego płótna i jest
zwykłym kancelistą. Biuro pustoszało.
— Kolej na nas, mademoiselle. Chodzi o ofertę matrymonialną, prawda?
Luiza drgnęła. Ten bezpośredni wstęp sprawił, że na jej prawym policzku pojawiła się
czerwona plama. Czyżby się rzucało w oczy, że jest starą panną?
— Tak, proszę pana, ale to bardzo poważna sprawa.
Czuła się dotknięta i słowo „bardzo“ wypowiedziała
z naciskiem. Zauważyła, że urzędnik uśmiecha się pod wąsem.
— Proszę się nie wstydzić — powiedział. — Jesteśmy poważną agencją. Zdarzają się
wprawdzie klientki, które
za młodu były zbyt wybredne, a teraz zadowolą się pierwszym lepszym, ale najczęściej
przychodzą do nas porządne dziewczyny, które szukają odpowiedniego kandydata na męża.
Chrząknął, chcąc taktownie przejść od reklamy swego biura do spraw finansowych.
— Pani oferta ukaże się pod numerem... powiedzmy pod numerem 4326 i przez miesiąc
będzie wystawiona w witrynie. Opłata wynosi dwieście franków. Jeżeli zechce pani
otrzymywać korespondencję pod adresem agencji, płaci pani dodatkowo sto pięćdziesiąt
franków za okre§ trzech miesięcy. Czy ma pani dowód osobisty?... Dobrze... A co z
pseudonimem? Na ogół wybiera się jakieś imię... Jak się pani podoba „Martyna“? Proszę
teraz napisać ofertę. Będę wdzięczny, jeśli się pani pośpieszy. Zaraz zamykamy.
Luiza dostrzegła przedtem w witrynie kilka wzorów ofert matrymonialnych. Żaden nie
przypadł jej do gustu. Jak można się przedstawić w tak niewielu słowach, a przede
wszystkim, jak określić ów wymarzony, upragniony lub przynajmniej zadowalający jej
wymagania typ mężczyzny? Luiza nie była wybredna, to los nie był dla niej łaskaw.
Pięćdziesięcioletni naczelnik biura, lokator z sąsiedniego mieszkania, łysy i kulawy, kuzyn z
prowincji mający oczy każde innego koloru — czyż miała wyjść za któregoś z nich? Nawet
teraz dałaby kosza takim konkurentom. Nie była wybredna... Ściśle mówiąc, miała niewielkie
wymagania, nader skromne i rozsądne, wyrażające się głównie w formie zastrzeżeń:
mężczyzna bez brzucha, bez wrodzonych ułomności, beż wywrotowych poglądów, bez
kryminalnej przeszłości, bez... Słowem, dużo owych „bez“.
— Proszę się pośpieszyć, mademoiselle.
Przestała ssać wieczne pióro i napisała bolesne dla niej słowo: „Panna“.
Było ono zgodne ze stanem faktycznym, podobnie jak zwrot „mademoiselle“, który w
sklepach zastępowano na ogół przez „madame“. Z tym ostatnim Luiza łatwo by się oswoiła,
gdyby miała do niego prawo, lecz w ustach sklepikarzy brzmiał on irytująco. Panna
uchodząca za mężatkę, szczególny rodzaj starzejącej się kobiety...
„Panna około trzydziestki (trzydziestka trwa u kobiet aż do trzydziestu dziewięciu lat, a
Luiza Dumond miała dopiero trzydzieści osiem), wyznania katolickiego, urzędniczka
państwowa, poślubi...“ Nie, to brzmi zbyt obcesowo. Należałoby raczej napisać: „pragnie
poznać w celu matrymonialnym niezależnego materialnie pana w odpowiednim wieku (słowo
„pan“ określa dolną granicę wieku, gdyż skromnie brzmiące określenie „mł. czł.“ rezerwuje
się dla mężczyzn poniżej trzydziestki). Tylko poważne propozycje“.
Uff, koniec mordęgi. Luiza oddała kartkę, uiściła należność i wcisnąwszy kwit do torebki
pośpieszyła na ulicę Estrapade, gdzie od przeszło dwudziestu lat mieszkała z bratem.
Zazwyczaj wracała wieczorem do. domu dziesięć minut przed nim. Tym razem Robert, który
wymagał, aby go karmiono regularniej niż niemowlę, siedział już naburmuszony i ziewał.
— Cóż to ma znaczyć, Luizo? — burknął. — O której będzie dziś kolacja?
Od czasu, gdy zmarli ich rodzice — a właściwie jej matka i jego ojciec, dwoje wdowców,
którzy pobrali się na jesieni życia — Luiza i Robert mieszkali razem. Robert skończył już
trzydzieści dziewięć lat, ale nawet słyszeć nie chciał o tym, że kończy czwarty krzyżyk. W
sprawach wieku był znacznie bardziej drażliwy niż Luiza. Gdy tylko sól przemieszała się z
pieprzem po obu stronach nosa, długiego i pękatego jak karafka na oliwę, zgolił wąsy.
Zbędna kokieteria, z którą stały w sprzeczności zarówno słabość do nakrochmalonych
kołnierzyków, jak i sztywna postawa, a zwłaszcza przesadna troska o dostateczną powagę i
stateczność, nie dopuszczająca czytania Clochemerle *, skazująca go na cotygodniową nudę
w Amicale des Clercs de France **. Zbyt pompatyczny jak na zrzędę, Robert trźymał ludzi
na dystans, a najbliższe otoczenie ‘ traktował jak powietrze, niekiedy zaś jak mieszkańców
innej planety,« których obdarzał czasami z daleka łaskawym muśnięciem oka teleskopu. Bez
Hervé Bazin Biuro matrymonialne Opowiadania Przemykał się chyłkiem pod ścianami domów. Padało. Kosmyki ciemnych włosów wystawały spod białej peruki, równie przemoczonej jak sztuczna broda, która zaczynała się już odklejać. Szminka spływała po policzkach. Wiklinowy kosz obijał się to o jedno, to o drugie ramię, a czerwona peleryna, którą podkasał, żeby mu nie przeszkadzała w marszu, odsłaniała szare skarpetki przypięte do ciemnoczerwonych podwiązek. Chwilami widać było całe łydki w obcisłych, zachlapanych błotem kalesonach. Szczyt bezczelności i wieczysta hańba dla wszystkich dostojnych starców, którzy raz do roku uosabiają wzruszającą reklamę wielkich magazynów lub troskę magistratu o wyborców — nasz Święty Mikołaj najwyraźniej się zataczał i mówił sam do siebie: — Ale mnie urządzili, mnie, starego żołnierza piechoty morskiej, co ma na swoim koncie sześć kampanii i medale! Starszy sierżant przebrany za Świętego Mikołaja! Dobrze, że nie za niańkę! Po pierwsze, nienawidzę bachorów. Wrzeszczy to, fąj- da, niszczy wszystko i głupie jest do niemożliwości !; Nie znoszę nawet dzieci sąsiadów ani syna mojego brata. No właśnie, ten mój bratanek... Urwis nabija się ze mnie, mówi „wujek piernik“, a potem jeszcze się dziwi, że najpiękniejszy prezent, jaki ode mnie dostał, to kopniak w tyłek. Przystawał, otrząsał się z deszczu i wpatrywał się w głąb ulicy, gdzie od czasu do czasu ukazywały się dwie żółtawe aureole „świateł samochodu. Nie patrząc, czy samochód ma licznik, podbiegał i rozpaczliwie machał ręką. — Halo, taksówka! Żaden się jednak nie zatrzymał. Wszystkie jechały dalej, dostojne niczym miejskie polewaczki, rozpryskując kałuże. Niekiedy z wnętrza wozu dobiegał głośny śmiech, wówczas poczciwiec cofał się zawstydzony i ruszał zygzakiem w dalszą drogę. — Zmówili się! Wszyscy się-zmówili! Powoli i zupełnie na' oślep, nie rozpoznając dokładnie nazw ulic, zbliżał się do dzielnicy trzynastej, dokąd prowadził go ów nieomylny instynkt właściwy pijakom i szybującym w przestworzach gołębiom pocztowym. Przygoda zaczęła się poprzedniego dnia. O czwartej po południu dyrektor generalny Towarzystwa, skończywszy swą codzienną godzinkę urzędowąnia, przeszedł przez hall z wypiętym brzuchem, jaśniejącą w klapie rozetką Legii i wzrokiem utkwionym w sufit. Mihął majestatycznie eks-sierżanta Justyna Canepetiere’ą pełniącego obecnie funkcje zarówno portiera, jak woźnego i w związku z tym odzianego w liberię z miedzianą plakietką. Były sierżant rzucił się natychmiast w stronę drzwi, prag nąc przynajmniej otworzyć je na oścież. Dyrektor zdawał się go nie zauważać. Naraz odwrócił się i z sufitu przeniósł wzrok na niebieską liberię: — A propos, Canepetiere... Głos zabrzmiał życzliwie. Canepetiere na wszelki wypadek przyjął postawę zasadniczą, tymczasem dyrektor generalny raczył ciągnąć dalej: — A propos, mój przyjacielu, urządzamy jutro choinkę dla dzieci niższego personelu. Będzie pan Świętym Mikołajem, tak jak pański poprzednik. Proszę pójść do mojej sekretarki, powie panu, gdzie są łachy do tej ceremonii.. — Ależ panie dyrektorze...’ — odważył się powiedzieć Canepetiere. — Tak jak pański poprzednik — powtórzył dyrektor bardzo oschle.
Justyn, rad nierad, musiał się zgodzić. Służba nie drużba. Nazajutrz po kolacji wślizgnął się do przybranej świątecznie sali i nie chcąc pognieść liberii, zrzucił ją z siebie przed włożeniem peleryny. Dał się ucharakteryzować młodemu referentowi z Działu Sejfów, który pokrył. mu twarz grubą warstwą szminki i nie żałując kleju przymocował perukę oraz sztuczną brodę i wąsy, jakby żywcem zdarte z Karola Wielkiego. Wysłuchał również z uwagą rad co do stosownych gestów, sposobu poruszania się oraz intonacji głosu, po czym jako nader godny i reprezentacyjny Święty Mikołaj wszedł na sale. Zbliżył się powoli do oświetlonej rzęsiscie choinki i w powodzi białych włosów, unosząc w szerokim geście błogosławieństwa ręce wystające spod obficie obrzeżonych króliczym futerkiem rękawów, ukazał się stu dwudziestu parom wypełnionych podziwem oczu. Nie da się ukryć, że okrzyk zachwytu, który powitał owo prawie niebiańskie zjawisko, coś w nim poruszył. Dobrze wiadomo, jakie są dzieci. Chłopcy to na ogół bezczelni krzykacze i urwipołcie, a dziewczynki — fałszywe i mizdrzące się paple. Te dzieci jednak, zarówno chłopcy, jak -i dziewczynki, które defilowały przed nim jedno po drugim, odświętnie ubrane, wypucowane, wciśnięte w aksamitne spodenki lub plisowane spódniczki, te dzieci, którym wręczał swą szorstką dłonią jakieś śmiechu warte przebranie Siuksa albo lalkę z masy plastycznej, otóż te dzieci miały zaskakujący wyraz oczu. Rzecz jasna, wszystkie starały się być słodkie jak miód, żeby dostać prezenty, ale niektóre, szczególnie te najmłodsze i najbiedniejsze, tak kurczowo zaciskały rączki ze strachu, aby im nie odebrano wspaniałych darów, że Justyn Canepetiere kilka razy poczuł się wzruszony. W sumie poszło mu nie najgorzej. Dyrektor generalny wydawał się mniej groźny, stał się po prostu jednym spośród wielu widzów i nie wyróżniał się w tłumie. Najważniejszy był on, portier Canepetiere, w czerwonej pelerynie i z długą brodą. Następnie podano szampana. Kiedy dzieci dostały poczęstunek i opchały się słodyczami, na deszła kolej na poważniejszych biesiadników. Opuściwszy senną z nadmiaru wrażeń dzieciarnię, organizatorzy przyjęcia udali się do bufetu. Pal sześć ciasteczka, kleją się tylko do zębów. Co innego dobry rocznik wytrawnego, świetnie słodzonego pommery. Stary wiarus umie pić, niejednemu da radę, zwłaszcza różnym naczelnikom, kierownikom i referentom. Każdy z nich mniej, lub bardziej uskarża się na wątrobę i ledwie umoczy usta w kieliszku, gadając za to bez przerwy. Święty Mikołaj nie zwracał najmniejszej uwagi na swoją wątrobę ani też na porozumiewawcze spojrzenia i kpiące miny reszty towarzystwa. Krótko mówiąc, około północy, kiedy przyjęcie dobiegło końca, Justyn powrócił' za kulisy zawiany. Właściwie pijany w dym. Och, nic się strasznego nie stało, gdyż Canepetiere-sierżant brał udział w tęższych popijawach. Prawdziwe nieszczęście po-, legało na tym, że Canepetiere-portier nie mógł wrócić do domu. Nie miał się w co przebrać: niebieska liberia znikła bez śladu. Zataczając się od ściany do ściany, długo chodził po pokojach i korytarzach, szukając swej zguby w całym budynku. Na próżno. Wzrok mu się mącił, a liberia została na pewno dobrze ukryta. Wreszcie około pół do drugiej stróż nocny stracił cierpliwość i wyrzucił go za drzwi, krzycząc: — Wracaj do domu, ty antychryście! O tej porze nie ma autobusów ani metro. Nie sposób również skusić żadnego taksówkarza, bo ci rzadko się zatrzymują na widok pijaka. Dlatego właśnie Canepetiere w przebraniu Świętego Mikołaja przemierzał z trudem Paryż, kierując się w stronę odległej ulicy Cantagrelle. Tam, dokładnie naprzeciwko szklanego domu Armii Zbawienia, na szóstym piętrze, mieściło się skromne lokum starego kawalera. Była już pewno trzecia nad ranem. Deszcz nadal siąpił wytrwale, lśnił asfalt i ze wszystkich stron, niczym czkawka, dochodziły odgłosy wody spływającej długimi rynnami.
Czkawka gnębiła również Canepetiere’a, który wlókł się w stronę domu, wyrzucając z siebie przy każdym czknięciu gaz powstały z bąbelków, które perliły się przedtem w dwudziestu trzech kieliszkach szampana. Deszcz sprawił również, że peruka coraz gorzej trzymała się głowy, a peleryna przypominała raczej ścierkę dó podłogi. Z każdym krokiem Canepetiere czuł się bardziej ociężały i walczył z pokusą, aby położyć się w jakiejś bramie. Kiedy przechodził między dwoma drzewami, wpadł na jedno z nich — kto wie, czy w rzeczywistości nie stało ono samotnie — i spostrzegł, że w wyniku tego zderzenia zgubił sztuczną brew. Przystanął, ogarnięty śmiesznymi zgoła skrupułami: następnego ranka nie odda przecież jednej brwi! Schylił się, żeby podnieść zgubę, i po omacku długo szukał jej w błocie. Uparł się i szukał I2 wytrwale, wreszcie ukląkł, potem siadł na ziemi i już nie mógł się podnieść. Kosz się zaklinował... między drzewami — wybełkotał. Ogarniała go senność, dał za wygraną. Głowa opadła mu na smętne resztki sztucznej brody i zasnął na siedząco opierając się plecami o kosz, który z kolei oparty był o drzewo. Zapadł w przerywany czkawką i dreszczami, pełen absurdalnych wizji płytki sen. Czy przypadkiem nie znalazł się z powrotem przy choince? Czemu jeszcze się nie zleciała ta szarańcza? Gdzie się podziali wiecznie umorusani smarkacze i potargane smarkule z dziel- nicy trzynastej? Czemu nie wyciągają po prezenty szponiastych łapek z czarnymi od brudu pazurami? A co to za hałas? Czyżby ktoś gwizdał? Ale kto? Dziecko czy glina? Dziecko, na pewno dziecko, bo z drugiego końca alei dobiegał stukot. Oszalały stukot chodaków zbliżał się i stawał się coraz głośniejszy, a zarazem szybszy. Może jakiś mały przerażony ulicznik gna ulicą ścigany przez Babę Jagę? „Brednie, sierżancie! Macie w czubie — ot co!u — wyznał sam przed sobą Justyn. Tymczasem z mroków nocy wyłoniły się chodaki poruszane z największą szybkością przez krótkie nóżki, precyzyjne niczym przekładnie biegów. Jednocześnie wraz z chodakami, nieco powyżej i najwyraźniej niesiony przez nie, ukazał się odziany w szary fartuch gnom. Na widok leżącej postaci stanął jak wryty, pisnął cichutko, uskoczył w lewo, potem w prawo. Widząc jednak, że nic mu nie grozi, podszedł bliżej i zajrzał do kosza, szepcąc półgłosem: — Kosz jest pusty, ale facet natankowany po brzegi. To, co nastąpiło później, było mgliste i niejasne. „Jakiś klient“ — zamruczał Justyn, po pijacku wierny swej roli. Osobliwy to klient, który miota się jak opętany, słysząc ponownie gwizdek, a także kroki,"tym razem cięższe i nie przypominające stukoczących drewnianych chodaków, ale podkute żelazem skórzane buciory. Portierowi zdało się, że słyszy cienki głosik: — O holender, znowu oni! W koszu zakotłowało się, jakby duchy zabawek protestowały przeciwko nocnej zjawie i wszczęły walkę o swe prawa. Chyba nawet zwyciężyły, bo wkrótce zapanował spokój i Justyn Canepetiere zapadł w słodki sen, nieznacznie mącony odgłosami ciężkich kroków, które zbliżyły się i oddaliły. Jakiś tubalny głos mówił z pogardą: — Daj spokój! Gdybyś miał ich wszystkich zgarniać dzisiaj wieczorem... A co do szczeniaka, mówi się trudno! Nawiał i tyle. W godzinę później, czując chłód, portier ocknął się z krótkotrwałego błogostanu. Deszcz, który się wzmógł tymczasem, przemoczył mu pelerynę, koszulę, a nawet podkoszulek. Jednocześnie zimny prysznic otrzeźwił go. Czuł się lepiej. Próbował wstać, ale osunął się na ziemię. Spróbował drugi raz i cudem wprost udało mu się stanąć na nogach, znacznie mniej chwiejnych niż przedtem. im Zdziwiło go natomiast, że jakby więcej waży. „Pewno nalało się wody do kosza“ — przeszło
mu przez myśl,- lecz natychmiast zauważył wcale roztropnie: „Głupi jestem! Woda przeciekłaby przez wiklinę!" Ruszył wreszcie z miejsca, przykładając palec do ust: „Ciiicho, nie gadaj tak głośno, jakbyś był pijany!“ Mimo to piętnaście metrów dalej znowu odezwał się na głos; „Dobra nasza! Oto aleja Choisy. Skręcę teraz na lewo w ulicę Tolbiac, a potem na prawo w ulicę Cantagirelle. Jeszcze pięćset metrów i jestem w domu“. Jezdnia była chyba z gumy. Ulica Tolbiac ciągnęła.się w nieskończoność. Na dodatek z koszem działy się doprawdy przedziwne rzeczy. Jako starszy sierżant doskonale pamiętał ciężar żołnierskiego plecaka i czuł, że dźwiga około dwudziestu pięciu kilogramów. Tyle właśnie przeciętnie waży żołnierski plecak, ale na pewno nie wiklinowy kosz Świętego Mikołaja opróżniony z podarków. Gdy spał, mogło się zdarzyć, że ktoś nasypał mu do kosza kamieni. Nie wydawało się to jednak prawdopodobne, gdyż ciężar był źle rozłożony i ładunek podskakiwał na każdym wyboju. Może w takim razie pies? Też nie, boby zaszczekał. „Co mi się śniło? — zastanowił się, nagle Canepetiere w przypływie powracającej świado- mości. — Co mi się śniło? A może była to jawa, nie sen?“ Chwycił go niepokój. Trup! Mógł przecież nieść w koszu trupa! Rozglądając się trwożliwie na boki, przyśpieszył kroku. Niebawem uczucie niepokoju przerodzi- ło się w panikę i puścił się truchtem. Dwieście metrów od domu, znajdując nadspodzie- mm li w wane siły, biegł oszalałym sprintem. Kilka sekund później minął pędem stróżówkę, wspiął się w rekordowym tempie na szóste piętro i przystanął na podeście. Klucz! Gdzie jest klucz? Chwała Bogu, że nie zostawił go w marynarce, ale wkładając pelerynę, wsunął go do kieszonki w kamizelce. Otworzył drzwi, zatrzasnął je za sobą i przemoczony -do suchej nitki, zziajany i spocony padł wyczerpany na łóżko, po czym obracając się na bok tak gwałtownym ruchem pozbył się kosza, że peleryna z oderwanymi guzikami spadła mu z ramioni — Nie tak ostro! — zaprotestował nieboszczyk. Justyn zerwał się z łóżka przerażony. Przed nim, dosłownie na wyciągnięcie ręki, stał gnom, który wyskoczył z kosza. Dziecko w szarym fartuchu. Ośmioletni lub dziewięcioletni, umorusany, dygoczący z zimna smarkacz, przemoknięty i przemarznięty, ale z łobuzerską iskierką w oku, wskazując palcem w jego stronę, śmiał się do rozpuku. — Skąd się tutaj wziąłeś? — wymamrotał przez zęby portier. Dziecko śmiało się tak samo jak jego przeklęty bratanek. Naraz w spełzłym, pokrytym plamami lustrze znajdującym się nad kominkiem, Justyn dostrzegł przedziwnego człowieczka o jednej brwi czarnej, a drugiej białej, z przyklejoną do twarzy połową sztucznej brody, wystrojonego w długie kalesony i kamizelkę, na których peleryna pozostawiła czerwonawe smugi. Zawstydzony i przerażony swoim wyglądem, dopadł jednym susem komórki pełniącej funkcję kuchni i łazienki. Zerwał z siebie wszystko: kamizelkę, resztki charakteryzacji, bieliznę, podeptał nieforemną masę chlupoczącą jak błoto, wsadził głowę pod kran. Wreszcie, otrząsnąwszy się jedynie z wody, zarzucił na siebie stary burnus, którego używał zamiast szlafroka. Szukał akurat rannych pantofli, kiedy z sąsiedniego pomieszczenia usłyszał jęki. Chłopak przestał się śmiać. Miał ziemistą twarz i ostatkiem sił próbował zzuć chodaki. „Świnia ze mnie — pomyślał w duchu Justyn. — Trzeba było najpierw zająć się nim. Nasz kapitan zawsze powtarzał: pij, ile dusza zapragnie, abyś tylko otrzeźwiał na pierwszy znak“. I Justyn, zupełnie już otrzeźwiony, wziął dziecko za rękę, nieporadnie zaczął je rozbierać, następnie położył do łóżka, wygłaszając dość zaskakującą mowę: — Może łyczek rumu, co o tym myślisz, koteczku? Bzdura, powinienem dać ci raczej
gorącego mleka. Już wiem, najlepiej będzie, jak cię natrę. Chwycił butelkę z resztką wody kolońskiej i zaczął mocno nacierać nagie, przeraźliwie chude ciałko pokryte straszliwymi sińcami. Wzbierała w nim stopniowo głucha złość. — Kto cię tak pobił? — spytał przez zaciśnięte zęby, wskazując na większy od innych i ciemniejszy siniak. Chłopak nabrał już nieco kolorów, ale wzruszył ramionami bez słowa. — Czy to ojciec? — nalegał Canepetifcre. Tym razem dziecko odpowiedziało natychmiast: — Ja nie mam ojca! — Zginął na wojnie? — podchwycił Canepetifcre z głupia frant i spytał trochę ciszej: — Więc kto, matka? Mały podniósł się na łokciach, ukazując wystające łopatki. — Nie matka, tylko stara Maquet! Przecież nie mam matki! — krzyknął zniecierpliwiony, niezdolny pojąć, jak każde dziecko, że ktokolwiek na świecie nie zna dokładnie jego życia. Spuszczając oczy, był jednak łaskaw dorzucić: I— Właśnie dlatego prysłem. Cała sprawa stała się jasna. Dzieci z Opieki Społecz-- nej oddawane na wychowanie do twardych, pazernych chłopek to powszedni goście komisariatów dworcowych. Próbują często ucieczki, wskakując na chybił trafił do pociągu, gdzie od razu łapie ich koriduktor. Temu małemu udało się pewno zmylić czujność policjantów, a kiedy go potem gonili, nie znalazł lepszej kryjówki niż kosz Świętego Mikołaja, który nadużył był owocu z winnicy Pana. — Do diaska! — pokręcił głową portier, przywykły od trzydziestu lat słuchać rozkazów i zarządzeń. Chłopiec zmrużył oczy, wietrzył nosem jak zwierzę. — Nie odprowadzisz mnie chyba z powrotem, powiedz? — Skądże znowu — odburknął portier. — Wkładaj moją nocną koszulę. Będzie za duża, ale nie mam nic innego. A teraz śpij. Jutro pomówimy o wszystkim. Wstał. Spojrzenie dziecka, żarliwsze od najgorętszej prośby, peszyłoigo. Nie powinien się wzruszać, w końcu chłopak mógł być po prostu zwyczajnym łobuzem. Justyn starał się przybrać obojętną minę poważnej, dorosłej osoby, która wie, jak się należy zachować. Włączył piecyk, przysunął dwa krzesła i rozwiesił na nich rzeczy malca, aby przeschły. Ten zaś, skulony pod kocami,, śledził każdy ruch Canepetiere’a. Niebawem chłopcu zaczęły się kleić ocży. Kiedy zobaczył, że Canepetiere bierze pelerynę i wyżyma ją nad miską, szepnął sennym głosem: — Ze Świętym Mikołajem to lipa. Kim jesteś naprawdę? — Śpij już — odpowiedział Justyn, który, niestety, wyżej sobie cenił wojskowe baretki od miedzianej plakietki portiera i popełnił błąd, dodając: — Jestem sierżantem. — Ach — mały drgnął. Nieprzyjazny grymas zastąpił uśmiech. Wojskowy czy policjant — niewielka różnica. Jeszcze jeden facet w mundurze. Tacy faceci odprowadzają do starych Ma- quet dzieci, które próbują uciekać. Zmorzył go jednak sen. Dwa albo trzy razy usiłował podnieść powieki, po czym już zdecydowanym ruchem odwrócił głowę do ściany i znieruchomiał. Justyn odetchnął z ulgą widząc, że dziecko zasnęło. Zbliżył się i przysiadł na łóżku. Opuszczone powieki zakończone nieznacznie drgającymi, bardzo długimi rzęsami, kryły spojrzenie, które go uprzednio przeszyło. Twarzyczka tchnęła spokojem, nie miała w sobie jednak nic anielskiego. Nie kwitły na niej delikatne rumieńce, za którymi przepadają wszystkie niańki, ale biła ż niej zawziętość, a lekko rozwarte usta i szkliste ząbki nadawały buzi drapieżny wyraz. „Fałszywy Chrystusik i tandetny Święty Mikołaj!“ — mruknął Justyn, siląc
się na ironię. Bez skutku. Bastiony obronne padały jeden po drugim. „I pomyśleć, że widział mnie urżniętego!“ — dodał, przywołując na pomoc swą ambicję. Też na nic. Ambicja bowiem nie przeszkodziła mu pochylić się bardziej nad dzieckiem, obejrzeć z bliska podbródek z podłużnym rowkiem, dziwnie obrzeżone ucho i sterczący nad gładkim czołem kogucik. Ambicja także nie przeszkodziła mu wyszeptać: — Zobaczysz, że dasz się oswoić, ty dzikusie! Wściekły na siebie, odsunął się gwałtownie. A to ci opiekun: eks-sierżant, ubogi portier, który jada byle co i nie umie cerować skarpetek. Sierżant osłonił jednak żarówkę ścierką, aby światło nie raziło śpiącego, portier zaś odsunął nieco krzesło, gdyż spodenki zaczynały dymić. Potem sierżant wraz z portierem usiedli znów na brzegu łóżka, pragnąc raz jeszcze popatrzeć na śpiącą twarzyczkę. Obaj dostrzegli pieprzyk na szyi, a także biegnącą równolegle do ust wąską bliznę. Sińce, blizny. Powinny się znaleźć jakieś środki prawne przeciwko starej Maquet!... Nie zdejmując ubrania, Canepetiere położył się ostrożnie w nogach łóżka, żeby nie przy- gnieść małego. „Środki prawne“ — powtórzył, a w chwilę później już chrapał. Sądząc po budziku, dobiegało południe, gdy Justyn ocknął się na dobre, wyrwany ze snu przez nawoływania sprzedawcy ostryg: „U mnie, u mnie, najlepsze ostrygi portugalskie i bretońskie“. To ci dopiero — południe, a Justyn Canepetiere w łóżku. Na dodatek nie w samym łóżku, tylko niczym nie przył ryty — w nogach łóżka. Czyżby się stał lunatykiem? Nagle wróciła mu pamięć, zerwał się z krzykiem na równe nogi i bluznął najbardziej soczystymi przekleństwami z nieskończonej listy przekleństw żołnierskich. Dziecko znikło. Łóżko było puste. Pokój również. „Może to nie jawa, tylko sen?“ — wyszeptał przestawiając szyk pytania z minionej nocy. Na pierwszy rzut oka riic nie wskazywało, żeby było inaczej. Obydwa krzesła stały nadal po bokach piecyka, ale ubranka nie wisiały na oparciach i nie było najmniejszego śladu po zabłoconym chodaku przy kominku. Drzwi natomiast zostały otwarte, chociaż wydawało mu się, że je dobrze zamknął. Justyn wybiegł z mieszkania i zderzył się ze stróżką, która zamiatała akurat schody starą, kokosową miotłą. — Dziecko! — krzyknął. — Dziecko w szarym fartuchu! Nie widziała pani, jak szło na dół? Kobiecina podrapała się w głowę po tłustych, zebranych w kok włosach. — Jakie dziecko? Dzieci w szarych fartuchach mieszka w całej kamienicy ze dwadzieścia. Pan powie przynajmniej nazwisko. O Boże, to prawda, nie wiem nawet, jak się nazywa. Justyn zostawił stróżkę i potrącając dwa babska z siatkami pełnymi zakupów, zbiegł pędem na dół. Odziany w burnus pognał ulicą Tolbiac nie zdając sobie, sprawy, że pokazuje się w coraz bardziej ekscentrycznych strojach. Sam nie wiedział, dokąd zmierza. Powinien przeszukać dzielnicę, ale prawie wcale nie patrzył na boki. Wiedziony * instynktem wracał po własnych śladach, dopadł w biegu skrzyżowania i skręcił w aleję Choisy. Trzydzieści metrów od placu Italie zatrzymał się gwałtownie. Drzewo! Nie wiedział dlaczego, ale rozpoznał je z absolutną pewnością. Zresztą u stóp drzewa widniała kępka białych włosów, zaginiona sztuczna brew. Justyn schylił się i podniósł z ziemi bezcenną pamiątkę, wątpliwy ślad wydarzeń. Nie szedł dalej. Bo i po co? Zrozumiał, że nikogo nie znajdzie. Brew sztuczna, dziecko też nie jego. Zrozumiał również,- że jest za późno. Na wszystko! Ponadto nie zdarza się, żeby Święci Mikołaje, nawet tak przypadkowi jak on, znaj- dowali szczęście w koszach z. prezentami. Wracał powoli do domu, obojętny na śmiechy, które wzbudzał swym burnusem. • Kiedy mijał sklep kolonialny, gdzie codziennie robił zakupy, wszedł do środka i pierwszy raz w życiu poprosił o torebkę kasztanów w cukrze.
— Taki z pana łasuch, panie Justynie? — spytała zaskoczona sklepikarka. — Nie łasuch, ale staruch — odburknął. — Zbliża się Boże 'Narodzenie i muszę coś kupić dla tego osła, mego bratanka. Szczeciniaste włosy w szaroburym kolorze, zarastające nisko czoło i zwijające się wokół pokaźnych rozmiarów uszu, Małgorzata odziedziczyła po nieboszczce matce, która za życia trudniła się upychaniem w stare materace sterczącego z nich włosia, ale z własnymi kłakami jakoś nigdy nie mogła dojść do ładu. Oczy zaś, jedno niebieskawe, a drugie brązowe oraz ledwo widoczne brwi, wzięła Małgorzata od nieboszczyka ojca, który wyrabiał noże, a zmarł, mniej więcej w tym samym czasie co żona, na marskość wątroby. Natomiast nos w kształcie grzyba, osadzony nad przypominającymi lejek ustami, stanowił jej niepodzielną własność, podobnie jak chropawa cera, podziurawiona niczym księżycowy pejzaż. W czasach, gdy nikt już nie choruje na ospę, udało jej się i w trzynastym roku życia zarazić się tą właśnie chorobą. W dodatku była kulawa! Zły los tak się czasami na kogoś uweźmie, że trudno nie wierzyć utartemu przesądowi, zgodnie z którym tego rodzaju plagi stanowią pokutę za grzechy popełnione w jakimś innym wcieleniu. Gdy szła po wino dla ciotki — siostry ojca i nie gorszej od niego pijaczki, która przygarnęła bratanicę, aby ją mieć na posługi — Małgorzata tak nieszczęśliwie złamała nogę na schodach do piwnicy, że żaden lekarz nie umiał jej złożyć. Stąd właśnie wzięło się przezwisko, którym, na domiar złego, przez małomiasteczkową bezduszność wnet zastąpiono jej imię chrzestne i pod którym należy ją tutaj przedstawić: Kaleczka. Trzeba jednak powiedzieć od razu, że Kaleczka nie była bez reszty pozbawiona zalet. Pierwszą z nich stanowiła, granicząca z zobojętnieniem, niezmierna pokora. Drugą było zdrowie, na które składała się wytrzymałość i odporność właściwa mizerakom, co na swych cienkich nóżkach przeszli najcięższe próby ostając się tam, gdzie padały największe zuchy. Trzecią wreszcie był jej głos. Służące z takiej oberży jak oberża „Pod Białym Kogutem“, gdzie znalazła się po śmierci ciotki (najwidoczniej całej rodzinie było sądzone ją odumrzeć), otóż, służące z oberży na ogół dostają chronicznej chrypki od gryzącego dymu, którym muszą oddychać. Toteż przyjezdni goście, widząc, jak kulaska zbliża się, żeby ich obsłużyć, rozczochrana, w szpecących ją łachach, wyrzucają! na bok lewą nogę i kołysząc krzywym biodrem, spodziewali się, że usłyszą głos bardziej ochrypły aniżeli u najgorszego pijaka. Ale gdy otwierała usta i pytała: „Czym mogę służyć?“, patrzyli na nią ze zdumieniem, odwracali się i szukali spojrzeniem właścicielki głosu, brzuchomówczyni zdolnej do tak niepojętego psikusa, czy, jeśli kto woli, cudu. Dla niektórych głos Kaleczki był szczytem wszystkiego i swego rodzaju wyzwaniem. Miała bowiem głos grzecznej dziewczynki, głos pasujący do muślinowej sukienki, głos, o jakim mówi się, że ma perliste brzmienie. Ilekroć otwierała usta, miało się wrażenie, że róża rozkwita w poszczerbionym garnku. Widocznie zniechęcony jej aparycją anioł stróż ukrył się w strunach głosowych Kaleczki. Kulaska zresztą nic dzięki głosowi nie zyskiwała. Jedni nie zwracali na nią najmniejszej uwagi, drudzy uważali, że jest fałszywa. „Tak samo wredna jak ohydna“ — burczał pod nosem Marcel, chłopak od rzeźnika. Drażniła stałych klientów, którzy woleli łase na zaczepki służące, wulgarne i nie przebierające w słowach. A coś takiego jak kulaska? Czy można toto uszczypnąć? Czy można sobie z czymś takim pożartować? Ludzie na ogół lubią stały po- rządek rzeczy, chcą, żeby dzień pozostawał dniem, noc — nocą, ułomni — ułomnymi, gdyż ich odpychająca powierzchowność powinna wykluczać jakąkolwiek łaskawość losu. Dla Toussainta Larivault, właściciela „Białego Koguta“, dla jego żony Irmy i dla wszystkich klientów głos ten był podejrzany. Wzmagał jeszcze surowość sądu, a nawet wywoływał potępienie. — Głos anioła w ciele potwora — powtarzał często doktor Bauffe, popijając apéritif. On i jemu podobni szubrawcy traktowali dziewczynę stosownie do jej wyglądu. Cokolwiek by się mówiło wśród pijaków, moczymorda rzadko kiedy ma czułe serce.. Na
ogół złośliwość wzrasta w miarę wypitych kieliszków. Kaleczka chodziła tafii i z powrotem od lady do stolików, ciągnąc za sobą nogę i dźwigając tace, płukała kieliszki, wycierała je, napełniała równo do kreski, a stawiając przed klientem pemoda lub prosząc o zapłacenie rachunku, czyniła to zawsze głosem zakonniczki odmawiającej zdrowaśki. — Musisz miauczeć trochę głośniej, żeby cię było słychać! — ryczeli ordynarnie goście. Powtarzała wówczas z uśmiechem to, co powiedziała przedtem. Ale jej uroczy głosik w żaden sposób nie mógł podnieść się wyżej niż o oktawę, a szczery uśmiech na jej twarzy przeradzał się w niemiły grymas. To dopiero pobudzało do prawdziwej zabawy dowcipnisiów, którzy znęcali się wtedy nad Kaleczką, ile wlezie. — Przestań się wdzięczyć! Wyglądasz jak małpa! Spójrz do lustra! Również w miasteczku, nawet wśród najpoczciwszych mieszkańców, Kaleczka nie wzbudzała specjalnej litości. Podobno w tym, co ludzie gadają, zawsze jest coś z prawdy. Chyba dlatego brzydota wydaje się podejrzana, stanowi obrazę dla oczu i dla ambicji otoczenia. Wprawdzie nie zabija się dziś kalek, w chwili gdy przychodzą na świat, ale po- garda ludzka i tak przez całe życie usiłuje zrzucić je ze skały tarpejskiej. Nie było chłopaka, który by za plecami Kaleczki nie małpował jej chodu, idąc na zgiętych nogach, z wykręconymi na zewnątrz kolanami. Nie było też dziewczyny, która by przy spotkaniu z nią nie odskoczyła na bok, jakby z obawy przed zauroczeniem. W końcu dostąpiła najwyższego zaszczytu, bo jakkolwiek język nie zmienia się z dnia na dzień, z czasem w całym miasteczku przywykło się mówić: „Brzydka jak Kaleczka“ lub „Głupia jak Kaleczka“* a w stosunku do szczególnie interesownych kawalerów ukuto powiedzenie: „Za worek pieniędzy ożeniłby się nawet z Kaleczką“. Otóż, kto nie chce, niech nie wierzy, znalazł się taki, co zwrócił na nią uwagę, i to bynajmniej nie z powodu sakiewki, skądinąd zupełnie pustej. Los płata niekiedy figle i znalazło się ucho, w które głos Kaleczki zapadł głęboko. Proszę się zbytnio nie dziwić i nie mówić: „Ciekawe, jak też wyglądał ten wielbiciel? Pewnie jakiś bezdomny albo włóczęga? A może staruch albo ułomny, odrażający jak ropucha?“ I tak by się nikt nie domyślił. Chłopak miał powyżej trzydziestki i wprawdzie nie wyglądał na adonisa, ale miał włosy i zęby odpowiednie do wieku, szerokie ramiona okryte ciepłą kurtką i prezentował się na tyle dobrze, że nie raził swym wyglądem otoczenia. Poza tym Piotr Le Broqué był całkiem zdrów na umyśle, miał tylko skłonność do marzeń, co nieraz cechuje ludzi takich jak on, bardziej wrażliwy niż ci, którym świat widziany własnymi oczami przesłania głębsze treści. Nie powiem nic więcej, bo odgadliście pewnie sami. Cuda przecież mają swoje granice: chłopak był oczywiście niewidomy. Znalazł się w tej okolicy, gdyż przypadek sprawił, że nie zastał konkurencji ani pianoli czy adaptera, osiedlił się więc i żył nader skromnie z gry na akordeonie. Zapraszano go tu i ówdzie na wesela, wreszcie pewnego pięknego dnia właściciel „Białego Koguta“ uznał, że nie ma najmniejszego powodu, aby młodzież z miasteczka — a wraz z nią pieniądze — umykały co niedziela do podprefektury. W oberży znajdowały się dwie sale. Można było przecież wypełnić je po brzegi, dając do pierwszej sali alkohol, a do drugiej dziewczyny. Niewidomy zgodził się za niewielką opłatą wygrywać walczyki. W dzień świętego Ludwiką, patrona miasteczka, odbyła się w „Pod Białym Kogutem“ pierw- , » sza zabawa, a Piotr Le Broąue, za sumę pięciuset franków, usadowił się na wielkiej, przykrytej kocem skrzyni zastępującej estradę. Zabawa miała wielkie powodzenie. W oberży „Pod Białym Kogutem“ przez całe popołudnie i przez całą noc panował trudny do opisania ścisk. Kawalerowie, przebierając do wyboru i koloru w tancerkach, korzystali z każdej przerwy, żeby wychylić kufelek piwa, a panny popijały całymi szklankami oranżadę; wspomagały je matki, które tłoczyły się wśród nie tań- j czących na wyplatanych słomą krzesłach, niby to robiąc na drutach, ale raz po raz
rzucając okiem na ciężko stąpających galantów, odpowiednio wyposażonych, w hektary. Popychana na wszystkie strony i poszturchiwana Kaleczka zwijała się jak w ukropie, kuśty- ■; kając tam i z powrotem od gości do baru. Akordeo- I nista na swej grzędzie wygrywał ogłuszające rytmy przechodząc od szybkiego fokstrota do powolnego, nużąpego tanga. Był zlany potem i właścicielka, zadowolona z wpływów, przywołała Kaleczkę. — Zanieś to grajkowi — powiedziała. Kaleczka chwyciła nalany kufel piwa i przebiła się przez tłum, kiedy Le Broąue kończył grać kolejny kawałek, wdrapała się na estradę, gdzie niewidomy, ze znieruchomiałymi źrenicami i z nieobecnym wyrazem twarzy, ocierał wolno pot z czoła. W ogólnej wrzawie nikt nie słyszał, co mu powiedziała, i zapewne nie' było to nic interesującego. Jednakże Le Broąue powrócił zaraz z daleka i przechyliwszy się do przodu, powiedział na cały głos: — Dziękuję, mademoiselle! Kaleczka, do której mówiono co prawda czasami Małgośka, nigdy jednak mademoiselle, zamarła z wrażenia. Któraś z tancerek parsknęła śmiechem, ale prawdziwy cyrk zaczął się dopiero wtedy, kiedy niewidomy rzucił w otaczającą go-ciemność pytanie: „Kto to? Czy to córka właścicieli?“, a jeden z chwatów błysnął dowcipem: — Nie, to tylko służąca. Ale większej seksbomby nigdzie nie znajdziesz! Kaleczka tymczasem umknęła z estrady. Słyszała już tyle kiepskich żartów na swój temat, że przesycona nimi jak cukiernik zapachem ciastek, nie zwracała na nie najmniejszej uwagi. Świadoma swej brzydoty i przy zwyczajona znosić ją z pokorą, wzruszyłaby niechybnie ramionami, gdyby jakaś wróżka przepowiedziała wówczas dalszy ciąg wydarzeń. Prawdę mówiąc, dalszy ciąg wydarzeń przypominał swym początkiem farsę, i to farsę w bardzo złym guście, której autorem był Marcel. Znany jako wodzirej przy wszystkich tego rodzaju okazjach, wspomniany uprzednio chłopak od rzeźnika, nie miał w sobie nic z groźnego oprawcy, który wyłania się z rzeźni, dźwigając na plecach pół wołu. Był to chuderlak, którego mocarny pryncypał używał tylko do ćwiarto- wania mięsa i który z osobliwą starannością ostrzył przedtem noże. Amator łatwych zwycięstw, szukał ofiary wśród słabszych od siebie, a Kaleczkę upatrzył sobie już od dawna i znęcał się nad nią z uporem przywodzącym na myśl znaną prawdę, że złemu miło się szczeka na gorszych od siebie. Otóż ludzie tacy obdarzeni są niebezpieczną dla otoczenia intuicją. Niezdolni do uczuć wyższego rzędu, odkrywają je nieomylnie u innych, nawet wówczas, kiedy ci jeszcze ich sobie nie uświadomili. W ciągu tygodni, które nastąpiły po pierwszej zabawie w oberży, zachowanie niewidomego dość szybko wydało się Marcelowi podejrzane. Sam fakt, że co niedziela przygrywa młodym do tańca, nie wydawał się jeszcze znaczący, bo przecież wykonywał swój zawód. Ale ten abstynent, pijący nieodmiennie, wodę mineralną Vittel, nabrał ni. stąd, ni zowąd zwyczaju przesiadywania w ciągu tygodnia przy tym samym sto liku, stojącym najbliżej kontuaru. Rozmyślania nad szklanką snuł najchętniej wtedy, kiedy nie było tłoku, i to właśnie dawało do myślenia. Podobnie jak znaczące milczenie, pozorne roztargnienie i nerwowe ruchy rąk wokół laski za każdym razem, gdy Kaleczka otwierała usta. Wiadomo, że niewidomego nie zdradzi spojrzenie. Zdradzi go natomiast ucho wyczulone na każdy dźwięk. Toteż kiedy Le Broque nadstawiał uszu, wyciągając jednocześnie szyję, obnażał bez słów całą swoją duszę. Mniejsza o to, cęy zakochał się naprawdę w Kaleczce, czy tylko zwócił na nią chwilowo uwagę — tak czy owak było to do śmiechu! Marcel zacierał w duchu ręce, zastanawiając się, czy dziewczyna maskuje własne uczucia, czy też jest za głupia, żeby zauważyć, co się święci. Nie ulegało wątpliwości, że kuśtykała wokół niewidomego ze szczerą życzliwością. Wydawało się nawet, że mniej utyka i stara się nie pochylać biodra.
Ale to były tylko domniemania. Dlatego Marcel, który czekał na sposobność wycięcia szatańskiego numeru, odwalenia soczystego, wspaniałego kawału wściekał się, kiedy pewnego wieczoru usłyszał, jak Kaleczka po raz pierwszy mówi do niewidomego, obsługując go przy stoliku: — Czy Vittel ma być bez niczego? A może jednak kroplę cytryny? Warto było posłuchać, jakim tonem, wypowiedziała te słowa. Niewidomy również się zdradził, bąkając sakramentalne „Dziękuję, mademoiselle“. Marcel, dopi jając przy sąsiednim stoliku trzeciego ricarda, pochylił się w jego stronę. — Miła dziewczyna — oświadczył z głębokim przekonaniem w głosie. Le Broque drgnął i uśmiechnął się. — Tak — odparł. — Miła i nieszczęśliwa. — Skąd wiesz? —• Słuch mam dobry — stwierdził surowo niewidomy i zamilkł. Głosy nieznajomych — a dla niewidomego znacznie więcej jest nieznajomych niż dla człowieka obdarzonego wzrokiem — Piotr potrafił z miejsca ocenić. Ten zaś głos nie budził w nim wcale zaufania. Zaczęła go drażnić sama obecność Marcela, jego zbyt bliski oddech. Zostawił nietkniętą szklankę, wstał i wysuwając przed siebie laskę stukał nią o podłogę, żeby odnaleźć drogę między krzesłami. Dochodził właśnie do pieca, kiedy Kaleczka z wdziękiem brzydkiego kaczątka ukazała się po raz drugi, wzięła go za rękę i podprowadziła do drzwi. — Ho, ho — rzucił Marcel. Kiedy dziewczyna odwróciła się speszona i zaczerwieniona, dodał przymilnie: — A to ci nowina! Słowa te, wzbogacone o liczne komentarze, obiegły nazajutrz całe miasteczko i w każdej uliczce dało się słyszeć: „Nie może być“ lub „Nie do wiary!“ W oberży „Pod Białym Kogutem“, bardziej zatłoczonej niż zazwyczaj, otaczała Kaleczkę atmosfera ukrywanej drwiny. Nikt nie wierzył, a raczej nie mógł uwierzyć w to, o czym mówiono. Ten nadmiar zdziwienia kazał umilknąć językom, tak zazwyczaj skorym do złośliwych, nietaktownych lub grubiańskich dowcipów. Tylko Marcel każdemu szeptał coś. do ucha, snuł coraz to nowsze domysły i śmiał się w kułak, a jednocześnie udawął, że bierze swą ofiarę pod opiekę. — Spokojnie, spokojnie, bo wystraszycie zwierzynę — powtarzał. Dołożył nawet starań, żeby udobruchać właściciela, który miał wyrobione zdanie o pracy służących, kiedy nabijają sobie głowę „tymi rzeczami“, i marszczył już brwi, jakby miał zamiar położyć kres „podobnym głupotom“. — Zwariowałeś? Nie widzisz, że przez ten teatr będzie większy ruch w interesie? Prawdę powiedziawszy, teatr nie był ogromny, aktorzy zaś nie znali jeszcze wyznaczonej im roli. |Ale wiadomo, jak można wspomóc bieg wydarzeń udając, że się w nie wierzy. Atmosfera współuczestnictwa, nawet fałszywego, też czyni cuda. Wystarczy niekiedy przypisać ludziom jakieś zamiary, żeby zaczęli się nad nimi zastanawiać, a wtedy głupie żarty mogą się urzeczywistnić. Gdybjj nie to, Kaleczka, od dawna pogodzona z losem, nie poczułaby zapewne nic poza sympatią kaleki dla kaleki i wiemopoddańczą wdzięcznością za uprzejmość, do której nie była przyzwyczajona. Nie wyobrażała sobie nawet, że mogłaby się komuś spodobać. Zapewne i Le Broąue, choć wzruszony jej głosem, też nie odezwałby się słowem. Wiedzą o tym dobrze wszystkie swatki, które zaczynają swe zabiegi od rozbudzenia ciekawości zainteresowanych stron i mówią każdemu z'osobna, że wywarł ogromne wrażenie. Złączeni miasteczkową plotką, Kaleczka i Le Broąue mieli niebawem po- myśleć to samo. Zresztą już nie tylko Marcel popychał koło fortuny, bo pomagało mu dziesięciu, a kto wie czy nie dwudziestu ciekawskich. Ledwo niewidomy wchodził na próg domu, kiedy wysuwało się dziesięć przyjaznych rąk, aby go przeprowadzić przez jezdnię, i za każdym razem gotów był się założyć, że za chwilę usłyszy pytanie:
— Idziesz „Pod Koguta“ zobaczyć się z Kaleczką, prawda? Nic nie odpowiadał i dziękował dość sztywnym uśmiechem. Ale raz jeden pozwolił sobie na uwagę. — Dobrze wiesz, że nigdy w życiu nikogo nie będę mógł zobaczyć — powiedział szczególnym tonem. Ponieważ sądzono, że Kaleczka jest trochę przy- głupia, brano ją w obroty bez żenady i nie było dnia, żeby nie usłyszała: — Wiesz, spotkałem przed chwilą twojego wielbiciela. — Mojego wielbiciela? — powtarzała śpiewnym głosem. — Co też pan mówi! Ale ta rezerwa daleka była od obojętności. Jeżeli przypadkiem niewidomy nie pokazał się w oberży, raz po raz zerkała ukradkiem w stronę drzwi. Wszyscy zwrócili uwagę, że poszła do fryzjera i kazała sobie zrobić trwałą ondulację, taką, jaką robi się już tylko na wsi, która skręca włosy jak barani łeb i przypala je na koniuszkach. Również wszyscy zwrócili uwagę, że kiedy wchodzi Le Broąue wzruszenie ściska jej gardło. Marcel tryumfował. — Rybka bierze, powiadam wam! Bierze! Jak słowo daję, dali się podpuścić! Spójrzcie tylko. W głębi duszy nie był jednak z siebie zadowolony. Nie przez jakieś tam wyrzuty supienia, bo Kaleczki nienawidził, a niewidomy obchodził go tyle co zeszłoroczny śnieg. Po prostu zabawa przybrała nieprzewidziany obrót. Te cudaki najpierw dały się nabrać na kpiny, a teraz same kpiły w żywe oczy z kpiarzy! Wszyscy słyszeli, jak nie przejmując się zupełnie docinkami, zaczęli mówić sobie po imieniu. — Poproszę o Vittela, Małgorzato. — Ju'- . podaję. Piotrze. Dialcgi nie były zbyt pomysłowe, ale ich ton dzień po dniu stawał się bardziej poufały. Już po tygodniu, przy najcichszym nie znanym mu szmerze lub poruszeniu dolatującym z sali, niewidomy nabrał zwyczaju pytać Kaleczki: — Co się dzieje? Powiedz, co widzisz! Powtarzał swoje „Powiedz, co widzisz1 * z denerwującą ufnością, aż brało na wymioty i wcale już nie było do śmiechu. Dziewczyna najwyraźniej motała sobie wokół palca niewidomego, a ten był w siódmym niebie, słysząc jej niewinpy głosik. Jak taki wpadnie, to na amen, i dobrze mu, będzie miał głupek za swoje! Dopiero' byłaby zabawa, gdyby im nie przeszkadzać i pozwolić, żeby stanęli na ślubnym kobiercu, a potem, przy wyjściu z kościoła można by urządzić kocią muzykę, jakiej jeszcze świąt nie słyszał! Ale ślub Kaleczki, noc poślubna Kaleczki i jej szczęście małżeńskie — wszystko to razem brzmiało jak wyzwanie i byłoby skandalem, odwróceniem uznanych wartości, obelgą dla kobiet z całej okolicy. Dlatego należało co rychlej przerwać tę farsę i uświadomić Piotra, co za pokraka chce go usidlić. Niby przypadkiem wypowiedziane zdania zaczęły naraz osaczać ze wszystkich stron niewidomego: „Popatrz na tę pokrakę! Korzysta z tego, że on nie może jej zobaczyć“ albo: „Co chcesz? Im brzydsza, tym lepiej radzi sobie w życiu !“ Ale niewidomy, z akordeonem przewieszonym przez ramię, przechodził jednak niewzruszony, obstukując laską krawędź chodnika. Minęły dwa tygodnie, a Le Broque wciąż głuchy był na plotki. Co więcej, jego sprawy posuwały się naprzód i ludzie, znudzeni, dawali pomału za wygraną. Nikt się więc zbytnio nie zdziwił ani nie interesował, kiedy pewnego pięknego wtorku — w dniu, w którym oberża zazwyczaj jest zamknięta — ujrzano Piotra spacerującego z Małgorzatą. Prowadziła go, on zaś podtrzymywał ją, jak umiał najlepiej. Jak gdyby nigdy nic, przeszli koło sklepu rzeźnika, a Marcelowi na ich widok aż dech zaparło w pier siach. Przez cały dzień z wściekłością operował nożem, piłką do kości i tasakiem. Potem
przez całą noc przewracał się na łóżku, usiłując wymyślić jakąś chytrą sztuczkę, która by pozwoliła mu zniweczyć własne dzieło lub przynajmniej popsuć jego skutki. Dopiero nad ranem odzyskał spokój. Pewien był, że znalazł wreszcie dobry sposób. Minął następny tydzień, podczas którego Marcel dwa razy dziennie siadywał w oberży „Pod Białym Kogutem“ przy stoliku sąsiadującym ze stolikiem niewidomego, nie narzucając się ze swą obecnością. Siedział cicho jak mysz pod miotłą i tylko wypatrywał okazji, żeby wyświadczyć niewidomemu jakąś przysługę albo zagaić rozmowę. Sprawa nie była łatwa. Niewidomy przychodził do oberży o różnych porach i nie zdradzał najmniejszej ochoty do zwierzeń. W dodatku Kaleczka zza baru obserwowała Marcela niespokojnym okiem. Ale zwierzyna zawsze wpada w końcu w zastawione sidła. Melodyjka, zagrana po cichu na akordeonie, dostarczyła Marcelowi pretekstu, żeby zacząć rozmowę o muzyce i Le Broąue trochę się rozkręcił. We środę w dzień targowy, Marcelowi poszło jeszcze lepiej. Trafiła mu się sposobność ofuknąć szorstko jednego z ostatnich żartownisiów, którzy dokuczali Ka- leczce. — Może dasz jej wreszcie spokój? — krzyknął. Twarz niewidomego drgnęła i naraz złagodniała. Marcel wyczuł, że trafił w dziesiątkę. Kaleczka posłała mu dziękczynne spojrzenie. Skinął na nią. — Nalej mi beaujolais — powiedział, kiedy podeszła. Zaraz potem dorzucił, starannie modelując głos: — Dość już mam tej nagonki! Czego oni od was chcą? — Jesteśmy oboje ułomni — powiedział łagodnie niewidomy. — A ludzie nie lubią kalek. Boją się, wyobrażają sobie, że ich samych mogłoby spotkać nieszczęście. — To prawda! — wyrwało się Marcelowi, który na ułamek sekundy zapomniał o perfidii. Przerażony własną szorstkością, wrócił czym prędzej do poprzednich zamierzeń. Za wszelką cenę trzeba było działać, kuć żelazo, póki gorące. — Jesteś niewidomy od urodzenia? — spytał prawie szeptem. — Niezupełnie — odparł niewidomy, zaskoczony pytaniem. — Dopiero ósmego dnia po urodzeniu zachorowałem na zapalenie oczu. Marcel z trudem przełknął ślinę i odwracając głowę, żeby nie widzieć źrenic ślepca, szklistych i wyblakłych, odezwał się szeptem: — Wiesz, że to się operuje? Czytałem niedawno w gazecie. Robią teraz przeszczepy. Gdyby ktoś ci dał swoje oko, mógłbyś odzyskać wzrok. Podobno jest pięćdziesiąt procent szans. — Nie wierzę! — krzyknął niewidomy z taką gwałtownością i siłą, że Marcel cofnął się, odsuwając krzesło, na którym siedział. Niewidomy zastygł w bezruchu. Był wyraźnie wzburzony, a zarazem jakby sparaliżowany i rozdarty wewnętrznie, jakby uległ zbyt wielkiej pokusie i nie potrafił zagłuszyć podszeptów szatana. Marcel, z wypiekami na twarzy, odsunął się wówczas jeszcze dalej i dodał jednym tchem: — Jestem pewien, że Małgorzata oddałaby ci oko, gdybyś ją poprosił! — Moje oko... — wyjąkała Kaieczka. Marcel patrzył już tylko na nią z obłudnym uśmiechem, obnażając kły niczym zwierzę. Trochę się jednak wstydził i milczenie niewidomego niepokoiło go. Ale przerażona mina Kaleczki, jej bladość i sposób, w jaki skubała ścierkę, wynagrodziły mu wszystko. Miał ochotę wykrzyknąć na głosi „I co ty na to, Kaleczko? Zaraz się okaże, czy naprawdę kochasz grajka! Ręczę ci, że chciałby wiedzieć, czy stać cię na taki dowód miłości! Żeby odzyskał wzrok, musisz oddać mu jedno oko. Ale wtedy zobaczy, jak wyglądasz! Kto wie, czy warto!“ Kaieczka z wahaniem, nie mówiąc ani słowa, mrugając nerwowo powiekami, wpatrywała się całą siłą swego spojrzenia w Le Broque’a, który bez ruchu trwał nadal w straszliwym napięciu. Marcel obracał językiem w ustach i zamierzał jednym krótkim, ale celnym zdaniem
dokończyć dzieła. Naraz Kaieczka otrząsnęła się i pochylona nad stolikiem jakby nigdy nic, zaczęła starannie przecierać go ścierką. — Jeżeli to możliwe, ja się chętnie zgodzę. Koniec końców brzydsza już nie będę — powiedziała. W głosie Kaleczki brzmiała taka pokora, tak całkowity brak jakiegokolwiek wyrachowania czy żalu do losu, że Marcel w lot pojął swą klęskę. Zrozumiał, że znów padł ofiarą własnych intryg. Siedział przez chwilę oniemiały z wrażenia, po czym jednak spróbo- wał ciągnąć dalej, jakby nigdy nic. — Przeciwnie — powiedział do dziewczyny..— Oddasz mu to brązowe, a sobie każesz wstawić piękne szklane oko w niebieskim kolorze... Nie zdążył dokończyć. Niewidomy zerwał się i ruszył na niego %z wyciągniętymi do przodu rękoma. — Precz! Precz stąd, bo cię uduszę — powtarzał cicho. Tym razem Marcel cofnął się aż pod piec. Niewidomy parł wciąż naprzód, prosto przed siebie. Czeladnik rzeźnicki cofnął się ku drzwiom, w końcu znalazł się za progiem. Wtedy niewidomy zatrzymał się i krzyknął do Kaleczki: — Brzydka! Co to znaczy brzydka? Jednemu podoba się taka, drugiemu inna! Każdy widzi piękno po swojemu. Ja też. Poza tym uspokój się, bo nie można mi zrobić przeszczepu, nerw dawno obumarł. Do końca życia będę ślepy. Miesiąc później Le Broque poślubił Kaleczkę na oczach tej obmierzłej kreatury — Marcela, który mimo woli stał się narzędziem opatrzności. W trakcie wesela dowcipnisie znowu się ożywili. Najpierw dworowano, sobie z młodej pary na potęgę. Potem coraz mniej. Po roku z całej historii zostało jedynie stare powiedzenie, powtarzane w zmienionej wersji ku pocieszeniu brzydkich panien: „Na świecie wszystko się zdarza, nawet Kaleczka poszła do ołtarza!“ Z biegiem czasu, który wszystkich po równo obdziela zmarszczkami i zabiera urodę, nawet to powiedzenie straciło swój, smak. Kiedy Kaleczka przekroczyła czterdziestkę, mimo jednej nogi krótszej, stała się taką samą kobietą jak inne. Nigdy nie widywano jej samej, ale zawsze u boku niewidomego męża, który, gdy tylko kogoś mijali, nachylał się do jej ucha i mówił: — Kto to jest? Powiedz, co widzisz! Na twarzy Kaleczki malował się wtedy uśmiech brzydki, lecz pełen szczęścia. Zdanie, które słyszała dwadzieścia razy na dzień, nigdy nie brzmiało dla niej zdawkowo. „Powiedz, co widzisz!“ Właściwie nie była to prośba skierowana do jej oczu, każdego w innym kolorze, ale raczej ścisła definicja niewidomego: „Powiedz, co widzisz, żebym też mógł zobaczyć i wiedzieć, żebym wyrwał się — dzięki twóim oczom — z otchłani ślepoty“. I Kaleczka zaczynała opowiadać. — Pani Blin idzie z torbą na zakupy — mówiła po prostu. . Innym zaś razem: — To masarz jedzie swoim wozem, wiezie świnię. Nie mówiła nic nadzwyczajnego, ale tak jak pierwszego dnia — jej głos, jedyny dar losu, starczał za wszystko. Kaleczka nie wiedziała nawet, że wysławia nim całe piękno i wszystkie barwy świata. Znaleźne Uprasza się P.P. Lokatorów o pozostawianie kluczy w recepcji. Mimo wywieszki, którą z wielkim pietyzmem wykaligrafował rondówką były sierżant inten- dentury, zarządzający Pumilet, Gonzaga przemknął koło recepcji, pozostawiwszy pusty haczyk z numerem 23. Nie uniknął jednakże pani Pumilet, która rzuciła się do okna, prezentując całej dzielnicy widok papilotów i dając wyraz swemu oburzeniu. — Widziałam pana, panie Rabotin! Może pan nie oddawać klucza. I tak, jeżeli nie dostanę pieniędzy, będzie pan dzisiaj spał na ulicy.
Gonzaga udał, że nie słyszy. Odruchowo, a może i dla rozgrzewki, pogalopował aż do ulicy Tolbiac, mijając po drodze swą kwaterę główną, Kawiarnię Artystów. Jak zwykle o tej porze, w przerwie między poranną kawą ze śmietanką a południowym aperitifem, Bertrand pucował chromowane części ekspresu pokryte miłą dla oka mgiełką. Nieśiety — Gonzaga miał wyczerpany kredyt, a w kieszeni pustki. Westchnął tylko głęboko i skazany na udrękę życia, nastawiając kołnierz marynarki, zagłębił się w szary poranek. Listopadowy deszczyk siąpił na asfalt, na którym wyrastały coraz liczniej czarne kopułki parasoli. Gonzaga czuł się pusty wewnętrznie, słaby, mokry, wystawiony na podmuchy wszystkich złych wiatrów. Szedł teraz ulicą Tolbiac brzegiem chodnika, bacząc pilnie, aby nie nadepnąć na żadną linię między płytami: stare przyzwyczajenie, nabyte jeszcze w czasach, kiedy grywał w klasy. Zachował je dotąd niejako z przyczyn zawodowych, gdyż podtrzymywało ono kondycję niezbędną przy wszelkich „rewizjach“. Na skrzyżowaniu Tolbiac-Italie Gonzaga zawahał się. Nie wiedział, dokąd pójść ani co robić. Pierwszy raz w życiu pozazdrościł regulującemu ruch policjantowi gładko wygolonych policzków, ciepłej peleryny, butów i brzucha spuchniętego od fasoli. Deszcz wzmógł się i zacinał coraz mocniej. Czupryna Gonzagi nasiąkła wodą niczym gąbka. „Jak nic nie wykombinuję albo nie spotkam jakiegoś kumpla, to krewa“ — mruknął pod nosem. Kuląc się z zimna w wysłużonym garniturze kroju „Książę Walii“, nabytym swe- go czasu po udanym skoku, Gonzaga dobiegł do placu Italie i skręcił w lewo do wylotu metra, pragnąc schronić się przed deszczem. „Trzydziesty listopada, świętego Andrzeja“ — głosiła tabliczka łupkowa u kwiaciarki na rogu ulicy Bobillot. „Dzisiaj są imieniny mojego starego“ — pomyślał zbożnie Gonzaga, sierota od przeszło dziesięciu lat. Spuścił machinalnie oczy na ustawione w rzędy przed straganem doniczki chryzantem, stłoczone jak owce wokół budki... i nagle zamrugał powiekami. — Ale numer! Nie miał cienia wątpliwości. Na ziemi leżał portfel, i to w dodatku od niedawna, gdyż deszcz ledwie go skropił. Skóra! Prawdziwa, szmalowna skóra. Żadna tandeta, w której można głównie znaleźć wycinki z gazet i której lico zaczyna się łuszczyć już po tygodniu noszenia w kieszeni jakiegoś golca. Był to prawdziwy giemzowy portfel, ozdobiony złotymi inicjałami, dostojny, lśniący i dobrze wypchany. Kosztował zapewne tyle, ile wynosi miesięczna pensja księgowego albo dwóch sekretarek znikających właśnie w tłumie u wejścia do kolejki podziemnej o trzydzieści metrów dalej. Właściciel zguby mógł się jeszcze znajdować w pobliżu. Gonzaga, ten mizerny cwaniaczek, po raz pierwszy w życiu stanął na wysokości zadania: nie rzucił się na portfel, żeby nie zwrócić na siebie uwagi zbyt gwałtownym ruchem. „Tylko spokojnie“ — nakazał sobie w duchu. Uśmiech, który rozciągał mu już policzki, ustąpił miejsca całkowicie obojętnej minie. Jednakże trzeba było działać szybko. Gonzaga zrobił krok naprzód, wyciągnął chustkę do nosa, brudną jak święta ziemia, i zatrąbił w nią parę razy. Następnie udając, że chowa ją do kieszeni, upuścił we właściwym miejscu tuż obok portfela. — Moja smarkatka! Okrzyk wydany został z talentem godnym wspanialszej roli, ręka zaś sięgnęła po chustkę ze spokojną pewnością właściciela, który chce odzyskać swoją własność. Oczy Gonzagi rozbłysły triumfalnym blaskiem, choć łydki prężyły się do skoku, a palce nóg poruszały się niecierpliwie w dziurawych butach. Niestety! Kiedy wsuwał już portfel do kieszeni, dobiegł go z tyłu wysoki głos, niby ostry dyszkancik eunucha: — Nieźle, nieźle! Zrobiłbym dokładnie to samo. Gonzaga drgnął, ale odwrócił się i dzielnie stawił czoła niebezpieczeństwu. Wróg, jak się okazało, nie był gliną, ale konkurentem. Przedstawiał się zresztą z wyglądu jako niewielki, siwy człowieczek w szarym fartuchu, zapewne jakiś
woźny na poczcie, rzemieślnik albo magazynier z Prisunic’u *. — Niezła gratka, co? — Jaka gratka? — odezwał się Gonzaga nader oschle. — Jak to jaka? Portfel... Też go widziałem, ale byłeś szybszy. Tkwił nieporuszony w miejscu, chociaż krople deszczu ciemnymi plamami pokrywały fartuch, i kaszlał, charczał, chrząkał, plując na chodnik typową dla astmatyków flegmą, żółtą i gęstą jak ropa. W końcu chwytając oddech zaproponował: — No to jak? Dzielimy się? Gonzaga nie odpowiedział, ale oddalił się przezornie o kilka kroków. Dzięki Bogu, kwiaciarka nic nie zauważyła, nie pojawił się też właściciel. Pozostawało jedynie odczepić się od starego. Ale ten chwycił Gon- zagę za rękaw i dodał, wyraźnie oddzielając sylaby: — Mnie wystarczy trzecia część. Potem, kiedy Gonzaga nie powiedziawszy nadal ani słowa, ruszył ulicą Bobillot w nadziei, że się go pozbędzie, staruch, który dreptał obok, stracił cierpliwość. — Powiedziałem, że chcę jedną trzecią. Jak się będziesz dalej wygłupiał, to zażądam połowy. Wówczas Gonzaga, który pienił się już z wściekłości, przystanął raptownie i wbił w niego spojrzenie bardziej mordercze aniżeli dwie lufy sprzężonego karabinu maszynowego. — O czym pan mówi? Nie wstyd panu? Za kogo mnie pan ma? Nie widzi pan, że idę pod trzydziesty ósmy? Pod trzydziestym ósmym na ulicy Bobillot, o czym wszyscy dobrze wiedzą w trzynastce, znajduje się komisariat dzielnicy Maison-Blanche. Gonzaga Rabotin mówił głośno. W obawie przed awanturą, a także grożącymi komplikacjami, mężczyzna w szarym fartuchu wzruszył ramionami i wycofał się, rzucająctprzez zęby: — To się jeszcze zobaczy! — Już się zobaczyło! — zawołał Gonzâga. Odwrócił się ‘na pięcie i ruszył prosto do komisariatu swobodnym, rozkołysanym krokiem, jakim łobuziaki z przedmieścia dają wyraz niezłomności swych postanowień. Jego spokój był jednak pozorny. „Żebym tylko nie trafił na kogoś, kto mnie zna! Ci z ulicy Bobillot zwinęli mnie już dwa razy“. Dyskretne spojrzenie w tył upewniło Gonzagę, że szantażysta nadal za nim idzie, gotów w każdej chwili ponownie zażądać okupu lub dopuścić się zdrady. Nie, Gonzaga w żadnym wypadku nie może pójść do zastępcy komisarza ani do żadnego z jego podwładnych. Na szczęście pod zwisającą flagą, brudną i mokrą jak ścierka do naczyń, stał na chodniku policjant. Gonzaga ogarnął go spojrzeniem i stwierdził, że widzi go po raz pierwszy w życiu. Opuszczając swego prześladowcę, który przystanął na chodniku, choć wciąż nie dawał za wygraną, Gonzaga przeszedł jezdnię, włożył ostentacyjnie rękę do kieszeni i wyciągnął z niej prostokątny przedmiot, wręczając go stróżowi porządku. — Panie władzo — powiedział bardzo głośno — znalazłem to przed chwilą na placu Italie przy wejściu do metra. Policjant zasalutował, wziął portfel, obejrzał go na wszystkie strony, po czym wsunął do środka gruby paluch i kiwnął głową z uznaniem. — Dobrze, mój chłopcze, bardzo dobrze. Trzeba jeszcze pójść na pierwsze piętro i spisać protokół. — Nie mam teraz czasu — odpowiedział szybko Gonzaga. — Szef wysłał mnie na miasto w pilnej sprawie. Będę tędy wracał za godzinę. — Dobrze — powiedział policjant.— Proszę pamiętać, że należy się nagroda. Zgodnie z prawem co najmniej dziesięć procent. Poproszę o nazwisko i adres. Gonzaga wahał się przez ułamek sekundy, a potem z całym spokojem przeliterował: — Lamaud. L-a-r-n-a-u-d... ulica Cinq Diamants 35. Do zobaczenia, panie władzo.
— Dobrze, bardzo dobrze — powtórzył policjant, który najwidoczniej nie znał zbyt wielu słów. — Ba! — rzucił w odpowiedzi Gonzaga. Podniósł dwa palce do skroni, jakby dotykał nie istniejącej czapki, i podczas gdy policjant chował notes, ruszył kłusem w stronę placu Italie. Przedefilował z wyniosłą miną przed człowiekiem w szarym fartuchu, który stał jak wryty na chodniku i odpłacając pogardą za pogardę, szepnął między jednym splunięciem a drugim: — Święty Antoni, módl się za tych, którym odebrało rozum! Jeszcze się okaże, komu odebrało rozum — myślał Gonzaga, siedząc pięć minut później w zacisznym kącie Kawiarni Artystów. Przed nim na stoliku lśnił jak opal pernod i leżał portfel ze złotymi inicjałami. W.K., W.K... Nie były to inicjały żadnego rodzimego bogacza. W.K.! Burżuj był na dobitkę nietutejszy, co mile uspokajało jego zawodowe sumienie. Najlichsze usprawiedliwienia lepsze są bowiem od żadnych. W.K.! Wrodzone poczucie smaku i subtelnego humoru nasuwało pytanie: czemu nie W.C.? Tłumiąc z rozkosznym dreszczykiem niecierpliwość, aby przyjemność trwała jak najdłużej, Gonzaga opóźniał chwilę, w której zbada zawartość portfela. Rzadko spotyka się imiona na W. Może to Wallis, jak imię tej facetki, co poderwała króla? Niestety, odpada, bo portfel należał do mężczyzny. A Wilhelm? Gonzaga stawiał na Wilhelma. Znał w wojsku jednego Wilhelma. Alzatczyka, który jak gdyby nigdy nic wypijał dziesięć kolejek absyntu. — Bertrand, jeszcze raz pernod! Gonzaga przezornie skrzyżował ręce nad swoim skarbem. Gdy podszedł kelner, zacisnął palce na portfelu i upajał się dyskretnym skrzypieniem skóry. Skoro tylko Bertrand znalazł się przy ekspresach do kawy, Gonzaga podniósł łokcie odsłaniając zdobycz i, wychyliwszy jednym haustem połowę trunku, przystąpił ze znawstwem do oględzin. Najpierw drobiazgi. Kwestia zasady: trzeba zawsze stopniować wzruszenia, pozostawiając największą niespodziankę na deser. Maleńka przegródka na znaczki była pusta, podobnie rzecz się miała z przegródką na bilety metra. Wszyscy doliniarze dobrze wiedzą, że projektanci galanterii skórzanej uprawiają wyłącznie sztukę dla sztuki. Dalej — obok biletów autobusowych, trzech wycinków z gazety, pokwitowania za mandat, dwóch biletów do kina i wykałaczki — znajdowała się — o dziwo na swoim miejscu — wizytówka. Nie była to wszelako wizytówka W.K., ale reklamowy bilecik, który głosił, że niejaka Julia Secheret, dyplomowana pielęgniarka, robi zastrzyki w domu chorego. Kciuk i palec wskazujący powędrowały z kolei do przegródki przeznaczonej na dokumenty. Skończyły się żarty. Gonzaga wychylił kieliszek do dna. — Bertrand, jeszcze raz to samo! Przegląd trwał dalej i przy trzecim kieliszku. Kciuk i palec wskazujący wyłowiły najpierw dowód osobisty z numerem 2579376 i Gonzaga, który zdradzał swego czasu zdolności do matematyki, i teraz zastanowił się, czy to przypadkiem nie liczba pierwsza. Następnie spotkał go drobny zawód, gdyż Wilhelm ustąpił miejsca Williamowi, a nazwisko de Kerfouet wskazywało, że obcokrajowiec jest w rzeczywistości Bretończykiem. „Pal go sześć“ ,— mruknął Gonzaga, nabierając coraz więk- szego animuszu. Dotykając nieomal nosem zdjęcia z tłoczoną pieczęcią prefektury, uznał że facet, bez względu na pochodzenie, ma wredną mordę. Gonzaga przyspieszył tempo. Prawo jazdy, karta wozu, odcinek ubezpieczenia miały pewną wartość i mogły niewątpliwie za- interesować któregoś ze znajomych fałszerzy. Wszystkie dokumenty w rubryce „zawód“ zawierały identyczną informację: „nie pracuje“. Gonzaga skrzywił się z pogardą, ponieważ miał własne credo, zgodnie z którym mężczyzna musi wybierać między pracą a przygodą. Korzystać z życia bez trudu i ryzyka to jedyny niewybaczalny grzech. Jednak Kerfouet, choć nie miał zasad, przejawiał dobry gust, czego dowód stanowiły cztery zdjęcia wyjęte z
ostatniej przegródki. O pierwszym, przedstawiającym jakąś damę tkniętą już zębem czasu, aczkolwiek pełną pretensji, nic specjalnego nie dało się powiedzieć. Chodziło zapewne o królową matkę. Natomiast trzy pozostałe — absolutna rewelacja! Cóż za wspaniały kąsek, ta naga cizia, sfotografowana z przodu, z tyłu i z profilu! Gonzadze krew uderzyła do głowy. Dokończył jednym haustem trzecią szklaneczkę i gwizdnął na Bertranda. — Dajże mi teraz absyntu! Nie mógł dłużej czekać z otwarciem wewnętrznej prze gródki. Zadał sobie ostatnią zagadkę. Jaka suma, sądząc z dotyku, mogła się tam znajdować? W banknotach stu- frankowych, pewno z pięć do sześciu patyków, natomiast w banknotach tysiącfrankowych, od piętnastu do dwudziestu. Pociągnął za skórzany języczek i, ogarnięty nagłym podnieceniem, potrząsnął portfelem,' wyrzucając całą zawartość na stolik; — Rany boskie, same grube! Ale fart! Szczęśliwy traf przekraczał wszelkie oczekiwania. Los był tak łaskaw, że poza banknotami sporej wartości ofiarował mu również oddzielny plik — dziesięć razy po dziesięć tysiącfrankówek. Banknoty były całkiem nowe, a ich przeznaczenie wyjaśniał załączony przez Williama de Kerfouet liścik: „Kochanie, nie wiem, o której wracasz z podróży. Na wszelki wypadek zajrzę dzisiaj rano. Udało mi się — nareszcie — zgromadzić sto tysięcy franków, cierpliwie zaoszczędzonych na niewielkich wpływach z Chile. Przyniosę je razem ze zdjęciami zrobionymi tamtego wieczoru. Gdybym cię nie zastał, zostawię ten liścik na nocnej szafce i przyjdę drugi raz po południu. Postarałem się o dwa wolne dni. Całuję w dzióbek. William“. — Kochanie! — wyszeptał Gonzaga zdławionym głosem, unosząc jednocześnie łokieć. — Twoje zdrowie! Palce, którymi trzymał szklaneczkę, drżały. Było mu na przemian zimno i gorąco. Śmiał się i pławił w radości. Ze szczęścia i zdziwienia myśli rwały się i z lekka plątały, płynne i mgliste jak resztka absyntu. — Absolutnie niezbędne te pieniądze! A dlaczego niezbędne? Po to, żeby małemu Gonzadze było lepiej na świecie... Bertrand, daj tomate! Bertrand obsłużył go, zerkając na wystające zza rękawa banknoty. Gonzaga wypił tomate, stwierdził, że za mało w nim grenadyny i zamówił drugi. Z kolei uznał, że za mało pernoda, kazał więc przynieść butelki do stolika i sam przygotował mocny napój, który w pełni go zadowolił. Potem spoważniał nagle, odprawił Bertranda i wrócił do własnych spraw. Co by tu zrobić? Nie miał dokumentów, bo oddał policjantowi swój portfel, ale był pewien, że go odhajdzie w Biurze Rzeczy Zaginionych. Larnaud, jego kumpel, a niekiedy i wspólnik, od którego pożyczał czasem nazwisko, na pewno nie będzie miał pretensji. Wręcz przeciwnie! Cóż za dobry uczynek na koncie takiego łobuza... Jakże wspaniały argument dla adwokata, kiedy przyjdzie mu wzruszyć, po raz Bóg wie który, ławę przysięgłych!' Jasne, że w przewidywaniu własnej wpadki Gonzaga mógł przecież zafundować sobie podobne referencje. Ale takim kosztem? Można oddać sto franków, ale nigdy sto tysięcy. Oddać! Słowo mówi samo za siebie! Ogarnięty — rzecz dziwna — niepokojem, Gonzaga przeliczył ponownie wszystkie banknoty, zarówno te z pliku, jak i włożone luzem. Powoli, z rozmysłem i nie z taką już radością, jak przedtem. Zakazany owoc toczył robak. „Nie powinienem nigdy pić tomate — pomyślał. — Ta słodkawa grenadyna mnie rozkłada“. W chwilę później znalazł lepsze wytłumaczenie: „Razem sto jedenaście tysięcy pięćset franków! Szkoda gadać, ładna sumka! Ale w gruncie rzeczy, nie zdobyłem jej, tylko znalazłem. Iść na łatwiznę, jak byle łachudra? Człowiek podniesie z ziemi portfel, ucieszy się i odzwyczai od ryzyka, a potem będzie zbierał nawet niedopałki“.
Gonzaga miał odwagę powiedzieć głośno, że nie jest taki, za jakiego mają go wszyscy ci szmatławcy w togach z wyłogami, opierający swą opinię jedynie na wyciągu z rejestru przestępców. W głębi duszy miał swoje wysokie, ideały i pełen był ukrytej szlachetności, ot co! Reprezentował pod tym względem prawdziwą elegancję ducha, choć nie sięgał jej wyżyn, jeżeli przyjąć, że uczciwość to zbytek. Ale działo się tak jedynie dlatego, że ów zbytek, przynajmniej po aktualnej cenie, był mu chwilowo niedostępny. Gonzaga westchnął. Grenadyna najwidoczniej rozklejała go coraz bardziej. Mój Boże, co tu owijać w bawełnę: niejaki Rabotin był na trzeźwo zwyczajnym łobuzem i nędznym „klawisznikiem“ z przedmieścia. Natomiast przy kieliszku nabywał cnót. Przy szóstym pernodzie marzyła mu się willa podmiejska, domowe pantofle, spokojna praca, małe Rabotiniątka, nieskazitelne życie. Potrafił być uczciwy tylko po pijanemu — i tyle. Sęk jednak w tym, że na alkohol, jak dotąd, we wszystkich bistrach Butte-aux-Cailles potrzebne są pieniądze, Gonzaga zaś musiał zdobywać je środkami... cóż, mniej uczciwymi aniżeli cele, którym miały służyć i w które zresztą nikt by nie uwierzył. Wzdychał coraz głośniej, wypił jeszcze jednego tęgiego pernoda i — do stu tysięcy piorunów — wziął się w garść. Co? Nie wierzą mu? Jeszcze im oko zbieleje! I temu oszustowi Larnaudowi, i temu nudziarzowi Bertrandowi, i przygodnym kumplom, i nawet Pumi- letom, wstrętnym burżujom, których uczciwość Kbńczy się tam, gdzie zaczyna się bezkarność. Nie będą się mogli nadziwić wszyscy ci nędzni kombinatorzy! On sam nie będzie się mógł nadziwić do końca dni swoich! Jednocześnie odezwał się w nim instynkt, głód i smutne doświadczenie życiowe, więc Gonzaga jął naraz ze wzmożoną siłą przekonywać samego siebie. Nic przecież nie traci. Ani grosza. Liczył na jakieś dziesięć kawałków. Tymczasem dziesięć procent znaleźnego stanowi trochę ponad jedenaście tysięcy. Czy zarobił kiedyś uczciwie jedenaście patyków nie kiwnąwszy w dodatku palcem? Okazja jest wyjątkowa, a i dzień symboliczny: cóż za świetny sposób uczczenia świętego Andrzeja! Stary Rabotin, ten biedak o niezłomnych zasadach, który żadnemu milionerowi nie zabrałby nawet szpilki, przewróci się teraz w grobie ze szczęścia. W drogę! Gonzaga nie mógł zwlekać, ani sekundy w obawie, że ulegnie pokusie. Godne ubolewania było już to, że zapła- cił rachunek z dziesięciu procent należnych mu od Kerfoueta. - Niechętnie wyciągnął jeden banknot pięćsetfrankowy, następnie schował dokumenty, zdjęcia i pieniądze, po czym włożył portfel do kieszeni. Wreszcie podniósł się z trudem. — Należy się trzysta pięćdziesiąt! — krzyknął z niepokojem w głosie Bertrand. — Weź je sobie! — odpowiedział Gonzaga, rzucając banknot na stolik. — Gdyby Larnaud tędy przechodził i spytał o mnie, powiedz, że jestem w szesnastce — dodał. — Dobra jest, w szesnastce! — powtórzył porozumiewawczo właściciel kawiarni, emerytowany włamywacz, który doskonale wiedział, jaką profesją trudnią się jego klienci i gdzie ją najchętniej uprawiają. Następnie, kiedy Gonzaga ruszył na chwiejnych nogach w stronę drzwi, Bertrand wyjawił co myśli, rzucając dyskretne: „Powodzenia“, któremu towarzyszyło smutne skinienie głowy, wyraźnie mówiące, że nie tak wyobraża sobie stan, w jakim mężczyzna powinien przystępować do poważnych zajęć. W godzinę później Gonzaga, idąc za wskazówkami zawartymi w dokumentach Williama de Kerfouet, wdrapywał się na piąte piętro okazałej kamienicy przy alei Henri- -Martm. Ustrzegł się starym zwyczajem spotkania ze stróżką, wzgardził windą i szedł powoli na górę. Starał się płasko stawiać stopy rozkładając ciężar ciała na stopniach tak równomiernie, aby nie skrzypiały. Wiedział, że jest to zbędna ostrożność, ale nie potrafił sobie do końca uzmysłowić, że pokonuje wyłożone chodnikiem schody dla dobra sprawy. Był ponadto zupełnie oszołomiony, że nie czuje w kieszeni ciężaru wytrychów, klinów ani składanego
łomu własnego wynalazku, zasłu gującego bez wątpienia na zgłoszenie do konkursu Lepine’a *. Na każdym podeście przystawał, przyglądał się wizytówkom, miedzianym tabliczkom, dzwonkom, a zwłaszcza różnym urządzeniom zabezpieczającym, takim jak zamki pneumatyczne, Yale, Bloctout, oraz judaszom i wszelkim innym przeszkodom, które lustrował okiem znawcy, niczym oficer przybywający do zbudowanej przez siebie twierdzy z propozycją zawieszenia broni. Jednak nie na wszystkich drzwiach widniały nazwiska lokatorów i Gonzaga, dotarłszy na piąte piętro, nie znalazł nazwiska Kerfouet. Gotów już był się poddać i zejść na dół, żeby spytać dozorcę, kiedy tuż przed nim wysiadła z windy elegancka pokojówka w fartuszku i koronkach we włosach. Zapytana o Kerfoueta, \vybawiła go z kłopotu. — Pan de Kerfouet? Jestem u niego pokojówką. Wygląd Gonzagi i straszliwy odór alkoholu sprawiły, że się zawahała. — Nie wiem, czy mój pan... — Nie znam go — oznajmił Gonzaga stanowczym tonem. — Odnoszę tylko jego portfel, który znalazłem na ulicy. — O! W takim razie, proszę wejść! — odezwała się dziewczyna z szacunkiem, który podziałał jak balsam na ambicję Gonzagi. Zabrzęczały klucze. Zanim zdążyła otworzyć drzwi, Gonzaga zanotował w pamięci niezawodnym okiem: pełny klucz, rowek z lewej i sześć ząbków. Przyczepiony do pierwszego drugi klucz dostarczał uzupełniającej informacji: zasuwka z blokadą otwieraną na stalowy włos. Drzwi, które były tylko zatrzaśnięte, stały już otworem i Gonzaga usunął się w przejściu, aby okazać uprzejmość, żeby bystrym okiem dostrzec jeszcze jeden detal, który gdzie indziej bardzo by go uradował, gdyż czynił najlepiej z pozoru strzeżone drzwi łatwo dostępnymi: brak klamki, dwa uchwyty wmontowane w drzewtf. Naraz kobiecy głos przywołał go do rzeczywistości. — Adelo, mówiłam ci tysiąc razy, żebyś wchodziła od kuchni! Dobywający się z głębi mieszkania śpiewny głos, dziwnie akcentujący końcowe sylaby, miał cudzoziemskie brzmienie, Gonzaga zaś, którego wraz ze stanem upojenia opuszczały również dobre intencje, usiłował zaczerpnąć z tego faktu pewne zadowolenie: w najgorszym razie jego uczynek stanie się znakomitą reklamą turystyki. Nader skrępowany, onieśmielony wspaniałością hallu, bogactwem kwiatów i bibelotów, przedmiotów równie zbędnych, co kosztownych, stał jak wrośnięty w dywan, przyjąwszy gburowaty wyraz twarzy, nieodłączny jego zdaniem od prostoty i prawości.' Pragnąc skrócić oczekiwanie Gonzaga przyglądał się z nawyku rozkładowi mieszkania. Pokojówka znikła, przywołana przez swoją panią, i dochodziły go teraz strzępy zdań, wypowiadanych cichym głosem. Usłyszał wyraźnie „nic z tego nie rozumiem“, a zaraz potem „mam nadzieję, że nie wprowadziłaś go do salonu“. Zrozumiał, że w wielkim świecie na uczciwość liczy się tylko u służby. Gonzaga czuł się coraz bardziej zawiedziony, ale w chwilę później usłyszał wypowiedziane szeptem: „No dobrze, pójdę do niego!“ Uśmiechnął się na myśl, że zobaczy teraz znaną mu z trzech powabnych ujęć nagość w ubraniu. — Pokojówka twierdzi, że... Kolejne rozczarowanie! Cielsko uwięzione w prze- obszernym szlafroku z różowego jedwabiu, które sunęło powoli i godnie, z dumnie podanym do przodu majestatycznym biustem — to było pierwsze zdjęcie. Pani w dojrzałym wieku. Królowa matka. Gdy się zbliżała, wypełniając sobą przestrzeń, Gonzaga miał wrażenie, że on z kolei niknie w oczach. — Tak, proszę pa-pani — wyjąkał. — Znalazłem portfel pani syna... na placu Italie. — Mojego syna? — spytała dama tonem zdziwienia. — Pana Williama de Kerfouet — uściślił Gonzaga. — Dowiedziałem się nazwiska i adresu z dowodu osobistego.
Pani lekko drgnęła. Obwisła skóra na szyi napięła się, głowa przekręciła się w prawo, a wzrok, który pobiegł do weneckiego lustra, nie znalazł tam żadnego pocieszenia. Poczerwieniała, ale prawie natychmiast z godnością znamionującą światową damę opanowała się, narzuca- jąc ponadto twarzy wyraz dobroduszny, a nawet rozbawiony. — I twierdzi pan, że znalazł ten portfel dzisiaj rano na placu Italie? — Tak, proszę pani, dzisiaj rano. Leżał na ziemi. Zauważyłem go z daleka, a pan de Kerfouet musiał go zgubić tuż przedtem... Inaczej ktoś by już zdążył mnie uprzedzić. Tym razem matrona zmarszczyła brwi. — Bardzo mnie to dziwi — powiedziała, cofając się o krok, aby uniknąć oddechu Gonzagi. — Mój mąż pojechał na polowanie do Solonii, na dwa dni. Jej mąż! Gonzaga również cofnął się o krok. Nie umiał się rumienić, jednakże pot wystąpił mu na czoło. „Postarałem się o dwa wolne dni“ — pisał William w swoim liście, robiąc jednocześnie aluzje do Chile. Sytuacja była jasna. Gonzaga właśnie stał przed wspomnianym Chile. Kerfouet był mężem tej grubej La- tynoamerykanki, której pieniądze szły teraz na zaspokajanie fanaberii jakiejś smarkuli z trzynastej dzielnicy. Był więc odmianą żigolaka, strachliwym trutniem, mocnym co najwyżej w gębie, żebrakiem lepszej kategorii. Uczynek Gonzagi, podyktowany szacunkiem dla ryzyka i pogardą dla wszelkiej łatwizny doprowadził do paradoksalnej sytuacji. Obracał się na korzyść faceta wyznającego zgoła przeciwne zasady. Mówcie co chcecie, jak się ma pecha, to już we wszystkim. Nawet dobre zamiary obracają się na złe! Mało brakowało, a Gonzaga, mąż surowych zasad, który dopiero co obnosił się z miną zdobywcy nagrody Montyona *, wyszedłby za chwilę na kapusia. Kapusiem — on, Gonzaga, prawdziwy mężczyzna, którego gliny nie potrafiły nigdy nakłonić do zeznań! — Nie wiem, co robić j§ powiedział, aby za wszelką cenę przerwać ciszę. — Przykazano mi oddać portfel do rąk własnych. Owo „przykazano“ można było rozumieć na wiele sposobów. Gonzaga zaś chciał się na gwałt ulotnić. Dopiero by narobił zamieszania, gdyby oddał portfel w ręce żony! A zresztą, czy powinien go oddawać? Już całkiem prawie wytrzeźwiał i najchętniej rozpatrzyłby sprawę od nowa. — Wpadnę jeszcze raz — zaproponował. Gruba pani nie wydawała się poruszona tą propozycją. Jak kariatyda zamarła z wtuloną w ramiona głową i zdawało się, że z największym trudem dźwiga ciężar świątyni mającej lada moment runąć. Było oczywiste, że mniej zależy jej na portfelu aniżeli na wyjaśnieniu oko- liczności, w jakich zginął. Zdobyła się na wysiłek, aby powiedzieć: — Mój Boże, sądzę, że może mi go pan oddać... Przerwał jej szczęk klucza. Drzwi wejściowe otworzyły się gwałtownie. — Nasz pan! — wykrzyknęła pokojówka. — Mój mąż! ■— rzuciła Chilijka. „No to jestesmy w komplecie“ — pomyślał Gonzaga. Natomiast William de Kerfouet powoli zamknął drzwi i podszedł bliżej z naturalną pogodną miną. Trzeba przyznać, że chłopak miał styl. Uśmiech niewymuszony, ani cienia niepewności w ruchach. Wrodzona elegancja, której nie trzeba było niczym podkreślać, potęgowała jeszcze swobodę bycia. Miał na sobie obszerny, nie zapięty płaszcz podróżny, spod którego widać było koszulę z białym i schludnym kołnierzykiem. Budził zaufanie. Najzupełniej obojętnym tonem, trochę oczywiście zmartwionym, ale sprowadzającym incydent do właściwych rozmiarów, William de Kerfouet powiedział: — Ewito, musiałem zawrócić z drogi. Wyobraź sobie, że zgubiłem...
— Twój portfel... na placu Italie! Wiem o tym. Pan właśnie go przyniósł. Kariatyda wyprostowała się i głos jej płynął z wyżyn. A Kerfouet naprawdę miał klasę. Jednym spojrzeniem odczytał ruch Gonzagi, który wsunął rękę do wewnętrznej kieszeni marynarki. Portfel jeszcze się tam znajdował. Nic iiie było stracone. W podobnej sytuacji należy jak najwięcej mówić, wręcz zabłysnąć ową niecną sztuką, która wymaga tej samej śliny i wywołuje te same skutki co prawda. — Popatrz, Ewito, cokolwiek by się mówiło, ten kraj pozostał krajem łudzi uczciwych. Plac Italie!... A tak szukałem mojego portfela. Wymontowałem siedzenia z samochodu, pojechałem jeszcze raz do warsztatu, wracając pytałem stróżkę... Plac Italie! Nawet by mi przez myśl nie przeszło, ale istotnie w innym miejscu nie mogłem go zgubić. Tam bowiem zatrzymałem się, żeby kupić goździki. Widocznie kiedy płaciłem, nie wsunąłem tego nieszczęsnego portfela do kieszeni. Spieszyłem się... Gonzaga spostrzegł, że gruba Ewita zaczyna się uśmiechać. On sam aż otworzył usta ze zdziwienia! Chcąc lepiej kłamać, Kerfouet posługiwał się prawdą. Niewątpliwie zgubił portfel kupując kwiaty, ale były to kwiaty dla tamtej. Tymczasem piękny William z brawurą wskazującą na długą praktykę improwizował dalej: — Spieszyłem się... W ostatniej chwili zobaczyłem, że nie mam grubego śrutu. Fatalne przeoczenie, ponieważ mógł się trafić dzik. Sklepy z bronią były jeszcze zamknięte, więc postanowiłem nadłożyć drogi i zaczepić o Choisy, gdzie mieszka ten Nemrod — wiesz kogo mam na myśli — mój kuzyn Roger. Chciałem pożyczyć od niego kilka naboi. Uznałem za stosowne kupić kwiaty dla jego żony. Pozbywszy się wszelkich podejrzeń, Ewita uśmiechała się szeroko, tonąc w fałdach tłuszczu. Małżonek zaś niestrudzenie snuł dalej swą opowieść, czyniąc ją niemożliwą do sprawdzenia. — Na szczęście przyszło mi na myśl, by wziąć benzynę koło Choisy. Dobrze, że wsunąłem rękę do kieszeni, zanim mnie obsłużono. Inaczej ładnie bym wyglądał. Oczyszczony z podejrzeń, całkowicie niewinny, ale świadom, że wszelki komentarz gotów jest podważyć jego opowieść, Kerfouet nie dając nikomu dojść do słowa, zwrócił się do Gonzagi aksamitnym głosem: — Doprawdy, nie wiem, jak panu dziękować. Mój Boże, pieniądze są najmniej ważne. Gorzej z dokumentami, aczkolwiek zawsze można się wystarać o duplikaty. Najdotkliwszą stratą byłaby dla mnie zguba samego portfela. Są takie prezenty, które... Zdanie pozostało nie dokończone, we wstydliwym niedomówieniu między panem a panią de Kerfouet, która zagruchała cichutko: — Kochany... Gonzaga natomiast pochmurniał coraz bardziej. Kerfouet był niezły, ale trochę przesadzał. To samo z jego żoną, która przy całej forsie jaką miała, nie była dużo mądrzejsza od tych poczciwych kurew, co dają się wiecznie bajerować swoim alfonsom i dogadzają im we wszystkim. Śliczny duecik! Czarujące przedstawienie, w którym on — Gonzaga — zagrał nie bez powodu małą rólkę jako głupiec, który po pijanemu daje się wodzić za nos swemu aniołowi-stróżowi i chce oddać pieniądze, chociaż sam ich najbardziej potrzebuje. Pal sześć! Co się stało, to się nie odstanie, ale przedstawienie trzeba skończyć. Gonzaga wsunął szybko rękę w zanadrze, wyłowił portfel i wręczył go właścicielowi, mówiąc gardłowym głosem: — Oto zguba! — Następnie dodał od niechcenia — Gdyby pan zechciał sprawdzić... Ofiara została dokonana. Nie spiesząc się, ale i zbytnio nie zwlekając, Kerfouet odebrał swą własność, wsunął do kieszeni i odparł nonszalancko z przebijającym od pierwszego słowa lekceważeniem. — Ależ mam do pana całkowite zaufanie. Nastąpiła chwila ciszy ułatwiająca zmianę tematu. Są takie chwile ciszy, które pozwalają przerwać niewczesne uniesienia, przypominając
jednocześnie, że wizyta dobiega końca. Kiedy ponownie się odezwał, głos jego był o ton chłodniejszy: — Dziękuję raz jeszcze. Nie wiem, jak moglibyśmy wyrazić panu naszą... Urwał, nie wypowiadając słowa „wdzięczność“. Czyż bogactwo i elegancja mają jakiekolwiek zobowiązania wobec łachmanów? Wdzięczność okazuje się lepszym od siebie, nie na odwrót. — Rzeczywiście, jak moglibyśmy?... — powtórzyła słabym głosem jego żona. — Williamie, czyż nie jest w zwyczaju?.. W tym domu najwyraźniej zdania pozostawały często niedokończone. Mąż przejął pałeczkę: — Czuję się zażenowany... Procent! Samo to słowo jest równie niemiłe jak czyn. Nie chciałbym pana urazić, panie... Wzrok Kerfoueta nabrał szczególnej mocy i spot- kawszy spojrzenie Gonzagi zatrzymał się na czas jakiś; Gonzaga zrozumiał w czym rzecz. Procent? Nie można określić jego wysokości bez wymienienia sumy znajdującej się w portfelu, cierpliwie i po kryjomu za- oszczędzonej na niewielkich wpływach z Chile. Dziesięć procent znaleźnego diabli wzięli! Duma czy delikatność, czy honor, mniejsza o słowa. Jak każdy złodziejaszek, co bierze, ale nigdy nie żebrze, Gonząga miał swoje zasady. Postanowił więc, że nie będzie protestował ani kupczył tajemnicą, czy też bawił się w szantażystę.* — Niech pan da spokój — powiedział ostro. Nic nie chcę. Kerfouet także nie chciał nic więcej. Kilkoma uprzejmymi zdaniami skomentował tę dumną odmowę. — Jestem w kłopocie, ale doskonale pana rozumiem. Na pańskim miejscu zachowałbym się identycznie. Uczciwość sama przez się daje zadowolenie. Nie można jej przeliczyć na pieniądze. Czy mógłbym chociaż poznać pańskie nazwisko? — Pragnę pozostać nieznany. Gonzaga odpowiadał coraz oschlej. Szlag go trafiał. Nie da się ukryć, że uczciwie zarobił na to, co go spotkało! Ludzie ci postępowali według swych burżujskich zasad. Czas, aby on także postąpił według swoich. Pełny klucz, rowek z lewej i sześć ząbków... Teraz nic już nie stało na przeszkodzie. Jego uczciwość dawała mu na ogół zadowolenie. I to w stu procentach. — Niemniej, gdyby pan kiedykolwiek czego potrzebował, jakiejkolwiek rekomendacji lub pomocy, proszę nam dać znać. Przysługa za przysługę. Mamy trochę znajomości. Kerfouet wyprostował się, przyjmując protekcjonalną postawę. Nieznaczna przewaga moralna niższego stanem została już wystarczająco podważona i należało przywrócić zdrowe zasady społecznego ładu. — Jeszcze raz, przyjacielu, dziękuję! Z całą swobodą zmienił temat: — Przepraszam cię, Gwito, ale muszę zadzwonić. Pojadę do Solonii pojutrze. Dziś wieczór... Gonzaga, który wycofywał się już w stronę drzwi, nastawił ucha. — Dziś wieczór zabieram cię do teatru. — Do widzenia, panowie i panie! — powiedział Gonzaga, dziwnie przeciągając ostatnie słowo. Kerfouetowie skinęli głową. Nazajutrz, mniej więcej o tej samej porze, Gonzaga siedział przy którymś z rzędu kieliszku i, pochylony nad południowym wydaniem Paris-Presse, przeglądał po raz dziesiąty rubrykę drobnych wiadomości. Prawdę mówiąc, nie czytał już tekstu, ale recytował go z pamięci, gdyż wzrok mu się nieco mącił.
„Przesadna uczciwość! Dzisiejszej nocy, pod nieobecność państwa de Kerfouet, nieznany osobnik zakradł się do ich mieszkania przy alei Henri-Martin i przywłaszczył sobie drogocenną biżuterię. Zabrał również pewną sumę pieniędzy, którą pan de Kerfouet złożył do szuflady w swej sekreterze. Zastanawia fakt, że portfel zawierający wspomnianą sumę został zgubiony poprzedniego ranka na placu Italie i odniesiony przez młodzieńca, który odmówił przyjęcia jakiejkolwiek nagrody i oddalił się, nie podając swego nazwiska. Prowadzący śledztwo komisarz Tumagne podaje w wątpliwość szlachetne pobudki uczciwego znalazcy, który być może chciał jedynie przyjrzeć się rozkładowi mieszkania... — Wcale nie — mruknął Gonzaga, oburzony sceptycyzmem komisarza. Tymczasem ósmy z rzędu pemod koloru świeżej zieleni sprawił, że zakwitł także na nowo delikatny kwiat cnoty. Jak zwykle u Gonzagi, alkohol nie wywoływał podwójnego widzenia, ale rozdwajał osobowość. Gonzaga czytając ostatnie zdanie spuścił nos na kwintę. ...Trwają intensywne poszukiwania tego uczciwego człowieka, który otwiera drzwi złodziejom“. — Bertrand, daj tomate! — krzyknął Gonzaga, aby ponownie wkroczyć — przynajmniej chwilowo — na drogę uczciwości. ¡0 Drzwi do agencji były otwarte, jednak mimo to Luiza wahała się. Nie miała odwagi przekroczyć progu. To biuro przywodziło na myśl gabinet dentystyczny, gdzie zawsze ogarniało ją uczucie wstydu, jak gdyby miała próchnicę z własnej winy, z powodu oszczędzania na paście do zębów. W filii Paryskiego Public-Office siedziały jeszcze trzy klientki. Jedna z nich, o wyglądzie służącej, gryzmoliła coś mozolnie, druga, wysoka i chuda jak tyka, wertowała katalogi; trzecia zaś, korpulentna paniusia, studiowała z zainteresowaniem ogłoszenia o sprzedaży mieszkania. Na zewnątrz przed witryną z ofertami matrymonialnymi stał młodzieniec, który wydał się Luizie zbyt przystojny i zbyt Robrze ubrany jak na kogoś, kto musi uciekać się do pomocy biura kojarzenia małżeństw. Spisywał starannie dane z ogłoszeń, zaczynając od tych najświeższych, i na wszelki wypadek posłał Luizie swój najbardziej zachęcający uśmiech. Odwróciła szybko głowę i zaczęła czytać ogłoszenia dotyczące okazyjnej sprzedaży i kupna: „Strzelba myśliwska kaliber 16 nowy model“ lub „Fortepian, rakieta tenisowa i ubranko dziecięce“ oraz „Wazę chińską tanio sprzedam — okazja“. To ostatnie rozśmieszyło ją. W jej domu również stały ohydne wazy chińskie, które rodzina uważała za największy skarb. Tym- czasem bezczelny łobuz, udając, że sumiennie przegląda wszystkie oferty, przysuwał się coraz bliżej i niebawem lekko dotknął łokciem jej ramienia. Niezbyt zaszczycona tym wyróżnieniem, chociaż nieczęsto ją zaczepiano, Luiza uciekłaby zapewne cichaczem sprzed biura matrymonialnego, gdyby z wnętrza lokalu nie odezwał się, patrząc jednocześnie na nią, dyrektor lub zarządzający, a może kierownik, w każdym razie jego pokaźny brzuch świadczył o piastowaniu wysokiego urzędu. — Proszę wejść, mademoiselle. Za chwilę będę do pani usług. Luizę obleciał strach, weszła jednak posłusznie i ukrywszy się za plecami korpulentnej paniusi odzyskała powoli kontenans. Rozglądając się dyskretnie spostrzegła wnet, że ten, którego wzięła początkowo za dyrektora, ma na sobie spraną koszulę z grubego płótna i jest zwykłym kancelistą. Biuro pustoszało. — Kolej na nas, mademoiselle. Chodzi o ofertę matrymonialną, prawda? Luiza drgnęła. Ten bezpośredni wstęp sprawił, że na jej prawym policzku pojawiła się czerwona plama. Czyżby się rzucało w oczy, że jest starą panną? — Tak, proszę pana, ale to bardzo poważna sprawa. Czuła się dotknięta i słowo „bardzo“ wypowiedziała
z naciskiem. Zauważyła, że urzędnik uśmiecha się pod wąsem. — Proszę się nie wstydzić — powiedział. — Jesteśmy poważną agencją. Zdarzają się wprawdzie klientki, które za młodu były zbyt wybredne, a teraz zadowolą się pierwszym lepszym, ale najczęściej przychodzą do nas porządne dziewczyny, które szukają odpowiedniego kandydata na męża. Chrząknął, chcąc taktownie przejść od reklamy swego biura do spraw finansowych. — Pani oferta ukaże się pod numerem... powiedzmy pod numerem 4326 i przez miesiąc będzie wystawiona w witrynie. Opłata wynosi dwieście franków. Jeżeli zechce pani otrzymywać korespondencję pod adresem agencji, płaci pani dodatkowo sto pięćdziesiąt franków za okre§ trzech miesięcy. Czy ma pani dowód osobisty?... Dobrze... A co z pseudonimem? Na ogół wybiera się jakieś imię... Jak się pani podoba „Martyna“? Proszę teraz napisać ofertę. Będę wdzięczny, jeśli się pani pośpieszy. Zaraz zamykamy. Luiza dostrzegła przedtem w witrynie kilka wzorów ofert matrymonialnych. Żaden nie przypadł jej do gustu. Jak można się przedstawić w tak niewielu słowach, a przede wszystkim, jak określić ów wymarzony, upragniony lub przynajmniej zadowalający jej wymagania typ mężczyzny? Luiza nie była wybredna, to los nie był dla niej łaskaw. Pięćdziesięcioletni naczelnik biura, lokator z sąsiedniego mieszkania, łysy i kulawy, kuzyn z prowincji mający oczy każde innego koloru — czyż miała wyjść za któregoś z nich? Nawet teraz dałaby kosza takim konkurentom. Nie była wybredna... Ściśle mówiąc, miała niewielkie wymagania, nader skromne i rozsądne, wyrażające się głównie w formie zastrzeżeń: mężczyzna bez brzucha, bez wrodzonych ułomności, beż wywrotowych poglądów, bez kryminalnej przeszłości, bez... Słowem, dużo owych „bez“. — Proszę się pośpieszyć, mademoiselle. Przestała ssać wieczne pióro i napisała bolesne dla niej słowo: „Panna“. Było ono zgodne ze stanem faktycznym, podobnie jak zwrot „mademoiselle“, który w sklepach zastępowano na ogół przez „madame“. Z tym ostatnim Luiza łatwo by się oswoiła, gdyby miała do niego prawo, lecz w ustach sklepikarzy brzmiał on irytująco. Panna uchodząca za mężatkę, szczególny rodzaj starzejącej się kobiety... „Panna około trzydziestki (trzydziestka trwa u kobiet aż do trzydziestu dziewięciu lat, a Luiza Dumond miała dopiero trzydzieści osiem), wyznania katolickiego, urzędniczka państwowa, poślubi...“ Nie, to brzmi zbyt obcesowo. Należałoby raczej napisać: „pragnie poznać w celu matrymonialnym niezależnego materialnie pana w odpowiednim wieku (słowo „pan“ określa dolną granicę wieku, gdyż skromnie brzmiące określenie „mł. czł.“ rezerwuje się dla mężczyzn poniżej trzydziestki). Tylko poważne propozycje“. Uff, koniec mordęgi. Luiza oddała kartkę, uiściła należność i wcisnąwszy kwit do torebki pośpieszyła na ulicę Estrapade, gdzie od przeszło dwudziestu lat mieszkała z bratem. Zazwyczaj wracała wieczorem do. domu dziesięć minut przed nim. Tym razem Robert, który wymagał, aby go karmiono regularniej niż niemowlę, siedział już naburmuszony i ziewał. — Cóż to ma znaczyć, Luizo? — burknął. — O której będzie dziś kolacja? Od czasu, gdy zmarli ich rodzice — a właściwie jej matka i jego ojciec, dwoje wdowców, którzy pobrali się na jesieni życia — Luiza i Robert mieszkali razem. Robert skończył już trzydzieści dziewięć lat, ale nawet słyszeć nie chciał o tym, że kończy czwarty krzyżyk. W sprawach wieku był znacznie bardziej drażliwy niż Luiza. Gdy tylko sól przemieszała się z pieprzem po obu stronach nosa, długiego i pękatego jak karafka na oliwę, zgolił wąsy. Zbędna kokieteria, z którą stały w sprzeczności zarówno słabość do nakrochmalonych kołnierzyków, jak i sztywna postawa, a zwłaszcza przesadna troska o dostateczną powagę i stateczność, nie dopuszczająca czytania Clochemerle *, skazująca go na cotygodniową nudę w Amicale des Clercs de France **. Zbyt pompatyczny jak na zrzędę, Robert trźymał ludzi na dystans, a najbliższe otoczenie ‘ traktował jak powietrze, niekiedy zaś jak mieszkańców innej planety,« których obdarzał czasami z daleka łaskawym muśnięciem oka teleskopu. Bez