Malec uciekał przede mną boso, półnagi. Zaskoczony znienacka podczas gimnastyki, na
łeb, na szyję zbiegł ze schodów i — tylko w szkolnych spodenkach, niebieskich w czerwone
paski — wypadł na podwórze i na ulicę. Początkowo biegł z piersią podaną naprzód, w
treningowym tempie, raz, dwa, raz, dwa, jak na stumetrówce. Ale gdy go dopędzałem, zaczął
tracić oddech. Już nie biegł: kluczył, podrywał się raz po razr
chwiał się na sflaczałych
nogach i, ryzykując upadkiem, odwracał głowę, by sprawdzić, jak daleko jestem, i by mi
rzucić przerażone, niewidzące spojrzenie spod włosów spadających na czoło.
Na rogu ostro zawrócił; przebiegł jeszcze parę kroków i zgięty wpół pod wpływem
raptownego kurczu w boku, musiał się oprzeć o murek okalający willę. Na nieszczęście była
to willa państwa Douąuet. Zadyszany i próbując odegrać rolę czcigodnego ojca, który nie
rzuca się jak brutal na zbuntowane dziecię, zwolniłem kroku. Winszowałem sobie nawet, że
udało mi się dopaść go wcześniej niż zazwyczaj, nim jeszcze drgnęły firanki w pół tuzinie
okien. A jednak na myśl, że stara Douąuet, zbrojna w swój odwieczny sekator, gotowa
wytknąć nos ponad trzmieliną i wymamrotać beznamiętnie słodkawym głosem: „No, no,
Bruno! Trzeba słuchać ojca!”, straciłem rozsądek. Zamiast zbliżyć się spokojnie, nie strasząc
chłopca jeszcze bardziej, zamiast wziąć go za rękę i zaprowadzić do domu (taryfa: dwieście
wierszy; nie darmo jest się przecież belfrem,
a jeżeli czasem nadużywam głosu, jednak nigdy nie biję), krzyknąłem idiotycznie:
— Skończysz nareszcie z tymi błazeństwami!? Wracasz? Tym razem mam już tego
dosyć...
Wynik: dwa otwierające się okna i nowa, mozolna ucieczka Bruna.
Asfaltowy chodnik przechodził tu w żwirowaną ścieżkę, po której malec na swych
bosych stopach skakał niby po kłującej kamienistej plaży. Ten jego «wy zryw pobudził mój
zły humor. Mruknąłem więc pod nosem:
— Dobrze ci tak, masz za swoje.
Miałem powody do zdenerwowania. Parni Douąuet, dzięki Bogu, nie było widać, ale ęc
swego ganku, w rękawiczkach i kapeluszu, jak przystało, gptów wyruszyć do Paryża autobu-
sem o 8.17, surowo spoglądał na mnie pan Lebleye, tęgi brodacz spod Nr 14, główny
księgowy, darzący mdłą czułością swoją nieznośną córkę. Wiem, że mówi o nas: „Ten
chłopak to idiota, ale ojciec go ogłupia”. Jeszcze parę minut i cała wina spadnie na mnie; na
mnie, który za zły stopień z wypracowania robi awanturę na całą dzielnicę. Nawet w domu
gotowi tak myśleć. Laura, jeszcze szybciej mrugając powiekami, otoczy mnie murem
milczenia, nadąsana Luiza pójdzie do siebie, a Mamette przy pierwszej okazji szepnie mi
prosto w nos, szczerząc samotny, raźnie kiwający się pieniek: „Danielu, nie umiesz
postępować z tym chłopcem. Jesteś jego ojcem, nie wychowawcą”. A czy to moja wina, że
reaguje on jak zając i z byle powodu zaraz ucieka? Robi mi to po raz dwudziesty, a jego zły
stopień z wypracowania- to drobiazg wobec tych ucieczek, coraz częstszych i całkiem nie
uzasadnionych, o których nie wiem, czy są wynikiem, jak utrzymuje moja szwa- gierka,
„słabych nerwów”, czy też — jak skłonny jestem sądzić — otwartego buntu przeciwko mnie,
tchórzostwa podszytego przebiegłością, pewnego rodzaju chęcią szantażu obliczonego na
wstawiennictwo sąsiadów i rodziny.
— Bruno, staniesz nareszcie?
6
Wciąż kłusujemy jeden za drugim. Już dwa razy skręcaliśmy, wzdłuż innej uliczki
przebiegając nabrzeże Prévôt, i wypadliśmy w małą alejkę. Tu mniej nas znają. Ale Bruno
nigdy jeszcze nie zapuścił się tak daleko, toteż teraz z kolei ja zaczynam się bać. Czas ucieka.
Michał i Luiza z pewnością już wyjechali nie czekając na nas. Spóźnimy-się, nie ma co:
Bruno do szkoły, a ja do Villemomble. Gniew zamienia się w niepokój; niepokój — w
przykrą świadomość własnej niemocy i głupiej sytuacji, w jakiej««ię znalazłem.
Niewątpliwie paroma większymi susami mógłbym dopaść chłopca. Ale czy tak należałoby go
pochwycić? Biegnę więc za nim i czekam, aż się obróci, skapituluje, przyzna do winy. Może
lepiej byłoby dać mu spokój, pozwolić wrócić samemu, jak pozwalam wracać naszemu
psiakowi Japie, który czołganiem się na brzuchu i merdaniem ogona prosi o wybaczenie mu
wiosennych eskapad. Ale czy można zezwolić malcowi, aby w pełni zimy biegał w szortach
po ulicach Chelles? A zwłaszcza czy mogę spokojnie jechać na wykłady przed
zlikwidowanieni tego incydentu; nim zmuszę do posłuszeństwa mego syna, a przecież — jak
uczy nas praktyka — możemy całkowicie utracić autorytet, jeśli natychmiast nie ujarzmimy
krnąbrnego ucznia? Trzeba kuć żelazo, póki gorące.
— Bruno!
Nie mogę zdobyć się na nic, wołam tylko Bruna po imieniu ochrypłym głosem.
Zaczynam go doganiać, prawie wbrew woli, i już zakłopotany własną racją zastanawiam się,
niby nad złym wypracowaniem, jaką karę zastosować. Żal mi chłopca: biegnie resztkami
tchu, a świszczący oddech rozdziera mu wątłe płuca. Już nawet się nie odwraca; biegnie
zrywami, bez zastanowienia. Trzeba by znaleźć jakieś słowa, powiedzieć, że nas ośmiesza, że
pragnę tylko jego dobra i — co lepsze — że sprawia mi ból. Ale zamiast tego wyrywa mi się
groźba:
— Czekaj, czekaj, na pewno dostaniesz od inspektora za spóźnienie. I zaręczam ci, że w
czwartek nie pójdziesz do Mamette.
7
Nowy błąd. Bruno podrywa się tak raptownie, że zdumiewam się, skąd wziął na to siły.
Wyprzedza mnie o dziesięć metrów, o dwadzieścia, o trzydzieści, dopada jakichś opuszczo-
nych rusztowań i czepiając się ich ramionami i nogami, niebaczny na drzazgi, w mgnieniu
oka wdrapuje się na wysokość pierwszego piętra. Po chwili — osłupiały i równie zdumiony
jak ja, że znalazł się tak wysoko — stoi już na rusztowaniu drugiego piętra, wciśnięty między
taczki z wapnem a gzyms. Wołam rozpaczliwie:
— Nie przechylaj się!
Machinalnie pod okularami krótkowidza przecieram oczy. Laura ma chyba rację. Z tym
dzieckiem trzeba pójść do lekarza. Stale cierpiący na zawroty głowy, tak silne, że nie może ze
swymi rówieśnikami włazić na drzewa, Bruno z pewnością nie gra komedii. Sytuacja
przestaje być głupia: jest poważna.
— Stój spokojnie, zaraz się wdrapię do ciebie — słyszę swój głos, raczej przesłodzony
niż słodki. Taki, jakim czasem profesor Astin posługuje się, żeby ugłaskać krnąbrnych uczni,
których potem przekaże jurysdykcji dyrektora.
Zadzieram głowę i zmuszam się do uśmiechu; gorączkowo szukam takich słów, które by
dramat zamieniły w żart, pomogły uniknąć grubszego skandalu, wzywania pomocy sąsiadów
i straży ogniowej. Ale mój wzrok krzyżuje się ze wzrokiem malca, który przywarł do belek.
Strach mnie ogarnia. Z tych oczu osaczonej wiewiórki, co mierzy odległość i waha się, czy
skoczyć, wyziera coś więcej niż lęk. Coś silniejszego, znacznie bardziej przejmującego.
Chory? Nie, jeszcze się łudzę.
— Czekaj, mój mały...
Wargi malca rozchylają się nad młodymi zębami, lecz nie pada z nich żadne słowo, tylko
podbródek zaczyna drgać. I nagle trzaskają gdzieś drzwi. Zarumieniony aż po uszy udaję, że
się schylam, że wiążę sznurowadło. Lękliwie czekam, póki nieznajomy, stukając obcasami po
zmarzłej ziemi, nie odejdzie dość daleko, by sobie oszczędzić widoku doktora filozofii w pół-
sztywnym kołnierzyku i sztuczkowych spodniach przy próbie
wdrapywania się na jarmarczny słup. Próbie zresztą równie śmiesznej, co niepotrzebnej, bo
gdy się wyprostowuję, bardziej zawstydzony sytuacją, w jakiej się znalazłem, niż brakiem fi-
zycznej sprawności, trzaskają inne drzwi na inny ton i odruchowo zbliżam się wtedy do
rusztowania dostrzegając drabinę wśród budowlanych rupieci. Biorę ją; Bruno ujrzawszy to
prostuje się i zaczyna piszczeć:
— Nie, tatusiu, nie! Zostaw mnie! Zostaw!
I przeskakuje z deski na deskę, gdy ja podnoszę ciężką drabinę, która chwieje się nade
mną i opada na właściwe miejsce. Drapię się po niej nie sprawdziwszy nawet kąta, pod jakim
ją ustawiłem. Wchodzę po dwa szczeble na raz, ale docieram tylko do pierwszego piętra.
— Czekaj! — mówi Bruno całkiem innym tonem.
Pochylił się i z jedną ręką na uchwycie wózka spogląda na
mnie z ukosa. Nie wytrzymuje jednak mojego spojrzenia i cofa się na skraj rusztowania. Po
gruboziarnistej gęsiej skórce na udzie, zadrapanym przy wspinaczce, spływa cieniutka
strużka krwi. Już tylko jedną ręką trzyma się rusztowania i — przymknąwszy oczy z obawy
przed zawrotem głowy — próbuje namacać nogą pierwszy szczebel.
Skok czy pośliźnięcie się — to dla niego prawie jednakowo niebezpieczne. Lepiej więc
cofnąć się i zostawić mu drabinę. Mój dobry duch szepcze mi: „Wiesz przecież, że sam
zejdzie, jeżeli dasz mu spokój”. Ale to mi nie odpowiada. Schodzę tylko o jeden szczebel
niżej, mrucząc:
— Bruno, proszę cię... zrobisz sobie coś złego. Chodźmy już.
Intonacja, to „proszę cię” i „chodźmy” w liczbie mnogiej — ta ugodowość to już coś
więcej niż ustępstwo. Bruno porusza się zdumiony, ale jeszcze nieufny. Wciąż pochylony
przygląda się czemuś pode mną: memu prawemu bucikowi, który zawisł niepewnie między
dwoma szczeblami drabiny. Bucik cofa się, wybiera ten niższy szczebel, a Bruno robi krok w
przód. Jeden szczebel, później drugi i chłopiec w tym sa-
9
¡¡i § \ *5 *
*
mym tempie zaczyna schodzić. Stanąwszy na ziemi, odstępuję nieco w bok i, ziy na siebie,
usiłuję wyperswadować sobie, że jestem przebiegły. Bruno bez wahania podchodzi bliżej.
Słucha, co mu szepczę dla ratowania twarzy:
— Chcesz wszystkich przekonać, że się nad tobą znęcam? Że nie kocham własnych
dzieci?
Patrzę w uniesioną ku mnie nieznaną twarzyczkę o wystających kościach policzkowych i
wgłębionych oczach: granitowo- szarych oczach matki. Bruno, jej wierny portret, jak ona
wątły i tak szczupły, że sprawia wrażenie jeszcze bardziej nagiego, wydaje się zadziwiająco
pewny siebie. Odpowiada mi półgębkiem:
— Kochasz mnie, z pewnością, ale kochasz mniej.
Teraz ja czuję lodowaty podmuch. Mniej, mniej... Co on mówi? Mniej niż Michała, jego
bardziej zdolnego brata, mniej niż moją słodką Luizę, o której mówią: „No cóż, ojcowie
zawsze wolą córki”. Nie, to nieprawda. Nie o to chodzi — to tylko straszliwy eufemizm
dziecka. Po prostu „mniej”. Mniej niż syna. Kto tylko „kocha”, wiadomo, nie kocha na-
prawdę, ale mimo to jeszcze ze znakiem plus, kto kocha „mniej”, kto kocha ze znakiem
minus... Powiedział wszystko, wszystko odgadł. Na szczęście, zbyt młody, by iść za tą myślą,
by zrozumieć całą jej doniosłość, Bruno odpręża się, podnieca, rozpoczyna sztubacką
dyskusję:
— I poza tym przesadzasz! Dostałem przecież piątkę z matmy!
Nie obchodzi mnie ani jego dobry, ani zły stopień. Bruno nie jest już oskarżonym; jest
świadkiem. Trochę winnym, jak wszyscy jedenastoletni świadkowie, jego rówieśnicy. Winny
złego stopnia. Ale niewinny temu, co go pchnęło na ulicę, kiedy nieprzytomny ze strachu
zaczął uciekać przed profesorem Astinem, tym smokiem na dobre stopnie. Smok narzuca
swoją marynarkę na szczupłe ramiona chłopca i mówi idąc w samej koszuli:
10
— Wracajmy szybko. Odwiozę cię taksówką, jeżeli jest już późno.
I odwraca oczy, aby nie patrzeć na swą obszerną marynarkę | pustymi rękawami,
obijającą się o boki chłopca, którego ojciec mniej kocha; by nie widzieć tej wielkiej
marynarki, która ciąży chłopcu jak ojcowski autorytet. Podobnej rozterki, takiej nienawiści
do siebie, nie odczuł nigdy w życiu, nawet w godzinie zgonu matki, nawet gdy w obozie
odebrał suche urzędowe zawiadomienie o śmierci żony, która zgasła z dala od niego,
pozostawiając mu tego syna wątpliwego pochodzenia. W szarej dali obsadzonej wysokimi,
czarnymi topolami, gwizd parowozów ze stacji przetokowej rozdziera nawisłą mgłę. Na
ulicy, w tłoku ciasnych domów, z lokatorami na ich miarę, samochód-śmieciarka pożera
niedzielne odpadki, bogatsze w kości i w pomarańczowe skórki. Ale scena zmienia się koło
stolarni, gdzie właśnie włączono piłę. Niebo wibruje nutą wysoką i ciągłą. Niebo wibruje. Co
to ma znaczyć? Od pięciu lat, od chwili mego powrotu, każdego ranka słyszę ten dźwięk. Ale
czy to nie po raz pierwszy koniuszkiem palca próbuję przyciągnąć do siebie ramię tego
dziecka?
II
Rusztowania nie ma już od dawna. Ów dom w dość złym guście, którego zbyt agresywna
czerwień tynku i dwie fajansowe kózki, skubiące trawnik twardy jak wycieraczka, nie budzą
jednak we mnie nienawiści, zamieszkuje rodzina wojennych paskarzy.
Bo to zaczęło się wtedy. Obawiam się, że długo należałem do ludzi, którzy nie szafują
serdecznością; którzy żyją za zasłoną powiek nie wiedząc nic ani o innych, ani o sobie. Mój
zawód nie wyrobił we mnie przenikliwości: przyzwyczaił mnie do sztywnych formułek,
zamienił krew w czerwony atrament i jedyne, co mi dał, to upodobanie do skrupułów. Myślę
oczy
11
wiście o skrupułach równie dalekich od problemów sumienia, jak rodzynki od
muszkatelowych winogron. Komuś, kto waży swoje słowa i stawiane stopnie, może się
jednak zdarzyć, że się zaduma, gdy sam sobie wystawi zły stopień, że pójdzie jeszcze dalej:
zacznie sądzić własne postępowanie i wreszcie obrzydnie sam sobie. Podnieca się, grzebie w
starych popiołach i wątły żar rozdmuchuje w ognisko.
Nie szukam usprawiedliwienia dla mego niezbyt ciepłego uczucia, które później buchnęło
gorącym płomieniem. Spróbuję się jednak wytłumaczyć. Zdarzyło mi się spotkać kilku
mężczyzn i kilka kobiet o zrównoważonych uczuciach. Ale to są rzadkie wypadki. Większość
ludzi nie ma sprawiedliwych serc, a ja najmniej z nich wszystkich. Być może obowiązki czy
więzy z liczną rodziną spowodowałyby częściowo naprawę tego niedostatku. Ale moja
młodość — odwrotnie — przyzwyczaiła mnie do ciągnięcia wszystkich soków z jednego
tylko korzenia.
Byłem jedynakiem, synem wdowy wojennej. Nie znałem ani dziadków, ani ojca, ani
jedynego wuja, który wyemigrował do Brazylii. Nie miałem żadnych kuzynów prócz
Rudolfa, stryjecznego brata, starego kawalera, oddalonego od nas tą serią przesiadek
autobusowych, która wschodnie przedmieścia czyni niedostępne dla zachodnich (w ciągu
dwudziestu lat Rudolf zaledwie trzy razy był u nas na obiedzie). Co więcej, zagubiony w tym
przedmiejskim tłumie, jednym z najgęstszych, najbardziej anonimowych i najmniej
podatnych do sąsiedzkiego współżycia, miałem koło siebie i przy sobie matkę, i tylko matkę,
zresztą kobietę towarzyską, która mogłaby się z kimś związać, gdyby nie nasze warunki, nie
sprzyjające nawiązywaniu znajomości.
— Tu czuć stęchlizną — przyznawała. — Może byś poszedł się trochę przewietrzyć,
nawiązać stosunki z ludźmi.
Nie wychowując mnie w cieplarnianej atmosferze, zbyt dużo jednak dawała mi z siebie,
abym nawet w wieku lat osiemnastu mógł obyć się bez niej. Poza tym żyjąc tylko z jej
12
wdowiej renty, cierpieliśmy raczej biedę, tę, która u zubożałej burżuazji zaostrza troskę o
pozory, każe ratować dom i meble, zabiegać o wykształcenie syna, by z czasem mógł
odzyskać utraconą pozycję. Konieczność liczenia się z każdym groszem uniemożliwiała nam
obcowanie z „równymi”, jak mówiła matka. A że utrzymywanie stosunków z „innymi” —
według jej terminologii — sprowadzało się do niewielu kontaktów, żyliśmy tylko we dwoje,
w odosobnieniu, które zresztą nie miało w sobie nic z wzajemnego podporządkowywania się.
Nie szukałem też rozkosznego schronienia przy matczynej spódnicy. Stało się to nawykiem,
rodzajem życia zakotwiczonego w codzienności, sposobem oddychania. Matka zawsze była
powściągliwa w okazywaniu uczuć i bardzo opanowana; o wiele bardziej niż ja. Na ulicy
stawała się jedną z tych pospolitych gospodyń, które, zaciskając w ręku pustawą portmonetkę
i nie mogąc zapełnić swego koszyczka, zerkają na wystawy. Ale gdy przeszła furtkę naszego
domku w Chelles, znów była panią Astin. Odnajdywała dawną pewność siebie, unosiła
głowę, oddychała swobodnie, co w połączeniu z naiwną mocą spojrzenia dodawało jej
dostojnego wyglądu, takiego, jaki cechuje poważne matrony, umiarkowanie czułe i
bezgranicznie oddane, których karierą jest macierzyństwo i które, silne pojęciem — surowym
— jakie o nim mają, potrafią rządzić ze ścierką w ręku i utrzymywać należyty dystans
zarówno w stosunku do swych dzieci, jak i do własnych uczuć.
Wszystko to tłumaczy uwielbienie, jakie dla niej zachowuję, i rozpacz, gdy ją utraciłem,
kiedy w wieku lat czterdziestu trzech zmarła na raka płuc. Matka, która na rok przed śmiercią
zabroniła mi ożenić się z jedną z mych koleżanek ze względu na jej ułomność, w ostatnich
chwilach dostrzegła niebezpieczeństwo. Dowodzi tego ton, jakim na parę miesięcy przed
odejściem mówiła mi o „małej sekretareczce z naprzeciwka”, i niecierpliwość, z jaką —
zrywając ze swymi zwycza
13
jami — nalegała na Gizelę Hombourg i jej rodzinę, by wyraziła zgodę na nasze zaręczyny.
Wiedziała, że jej dni są policzone, i — nie zdradzając się ani słowem — postarała się
o zastępstwo. W owym dążeniu była nawet natarczywa, odrobinę naiwna, co mogło się
wydawać śmieszne, a jeżeli dziś robię sobie wyrzuty, to tylko dlatego, że okazałem jej wów-
czas, jak mnie to gniewa. Nie zdając sobie sprawy z jej stanu zdrowia i sądząc, że cierpi tylko
na rozedmę płuc, nieomal oskarżałem ją o brak taktu. Nie pojmowałem owej — pewnego
rodzaju — rezygnacji, która zmuszała ją do zdradzania raz po raz naszych sekrecików:
— Proszę pamiętać, Gizelo, że Daniel rano pija herbatę. Nie kawę, a tym bardziej nie
czekoladę. I muszę także powiedzieć, że nie znosi selerów. Aha, pokażę ci też, jak masz się
obchodzić z naszą naftową kuchenką.
Nie chciałem zrozumieć prawdy nawet wtedy, kiedy choroba przykuła matkę do łóżka.
Musiałem jednak skapitulować, gdy zobaczyłem kamienny wyraz twarzy, z jakim lekarze
opuszczali jej pokój, i gdy ona sama pewnego wieczoru, uniósłszy się z posłania, powiedziała
mi po prostu:
— Danielu, musisz przyzwyczajać się do myśli, że zabraknie ci matki.
I zwróciła się do Gizeli:
— Jeżeli odejdę, moja droga, musisz szybko wyjść za niego. Nie czekajcie końca żałoby.
Nie czekaliśmy istotnie. Chciałbym wierzyć — i powiedzieć — że w ten sposób
uszanowałem wolę matki. Nie jestem jednak pewny, czy usłuchałem jej jedynie dla tego
powodu. Tak czy inaczej, w dwa miesiące po pogrzebie matki pobraliśmy się ja i Gizela.
Był to cichy ślub, jak zapewniały nasze zawiadomienia — wysłane, jeśli chodzi o mnie, do
mego jedynego kuzyna Rudolfa i do moich kolegów. (Jako magister filozofii, przygo-
towujący się do doktoratu, od niedawna byłem nauczycielem w Gagny.) Naszą podróżą
poślubną była wizyta na cmentarzu,
14
gdzie Gizela złożyła swój ślubny bukiet. Potem wróciliśmy do domu: do mojego, w którym
nic się nie zmieniło, ale gdzie w moim pokoju stało tylko wąskie kawalerskie łóżko, przez co
musieliśmy spać w pokoju matki. Powiedziałem „musieliśmy”, bo wzdragałem się przed tym
jak przed świętokradztwem. Odbiło się to tak dalece na moich zapałach, że aż uraziło
prostoduszną naturę Gizeli i wzbudziło w niej niepokój. Ale wobec innych niedostatków —
bardziej realnych — ten tkliwy jeszcze niepokój zamienił się w rozczarowanie, osiadając
koło jej ust w postaci zmarszczek podobnych do tych, jakie odtąd starannie usiłuję usunąć z
własnego oblicza, kiedy mam do czynienia z tępym uczniem.
Dlaczego zresztą wyszła za mnie? Wciąż mnie to gnębi. Ani nie byłem bogaty, ani nie
miałem przyszłości przed sobą. Cały mój majątek to skromna, chociaż pewna pensyjka oraz
domek dość wygodny, ale nie nowoczesny i stojący tuż nad Marną, na zalewanych terenach,
a więc bez większej wartości. Pod względem fizycznym też nie przedstawiałem się ponętnie:
jestem niski, niezgrabny, całkiem przeciętny typ. Pracowity, to racja, nawet wytrzymały jak
muł, ale nie błyskotliwy. Moja trzpiotowata teściowa patrząc na mnie mówiła o swoim mężu:
— Lepiej wyjść za mężczyznę pewnego, który ma w sobie mniej materiału, ale bardzo
mocną podszewkę.
Gizela nie była stworzona do mojego stylu życia. Szczupła, silna brunetka, z zawsze
gotową odpowiedzią na końcu języka, z dufnym spojrzeniem oczu pod lukiem brwi, wdała
się w matkę, która, zachwycona, burczała udając gniew:
— Trzymaj się trochę na wodzy, moja droga. Kobieta, która budzi pożądanie, budzi także
plotki.
Później powiedziano mi — zawsze się znajdzie jakiś nicpoń, który to zrobi — że na temat
Gizeli już plotkowano, że major Hombourg i jego żona chcieli jak najprędzej wydać córkę za
mąż, by się nareszcie jakoś w życiu urządziła. Określenie, które niczego nie określa, bo żeby
się „urządzić”, trzeba zrobić szczęśliwe posunięcie, dobry interes, którym ja nie by-
15
łcm. Sądzę raczej, że Gizela miała dziwacznie trzeźwą cechę nierozważnych kobiet, które
przeciw samym sobie szukają asekuracji. Prócz tego niejedna dziewczyna zwraca uwagę na
mężczyznę tylko dlatego, że nie ma w nim nic godnego uwagi; że w niczym jej nie zaćmi i
nie uszczupli jej autorytetu, na który kobiety są coraz bardziej łase. I wreszcie, czyż nie
mogło jej kusić to, że dla pozyskania niezależności wystarczy, prawie nie rozstając się z
rodzicami, przejść przez ulicę i wejść do domu, do którego klucze wręczyła jej chora
teściowa?
Tanio szacuję tu serce Gizeli i wstydzę się tego. Nie wyobrażam sobie jednak, aby mogła
mnie kochać. Przez pamięć dla niej przyznałem wreszcie, że jakiś czas kochała we mnie mi-
łość, dopóty, dopóki nie dane jej było spotkać się z prawdziwą miłością. Tak więc wina jest
po mojej stronie. A polega ona na tym, że nie potrafiłem zachować Gizeli. Możliwe, że ona
też nie dotrzymała wszystkich swoich zobowiązań. Pozostało to jednak jej tajemnicą, której
nigdy nie usiłowałem przeniknąć. Dla mnie zasadniczą rzeczą jest, że jednak nie przeszła
ulicy w odwrotnym kierunku.
Moja wierność może wydawać się uprzejmością. Letniawy okres narzeczeństwa, mdły
miodowy miesiąc wcale jej nie zapowiadały. A jednak gorliwość, z jaką bronię mojej żony,
nie wynika ani z małostkowej dumy, ani z długotrwałej hipokryzji. Można by tego oczekiwać
po mojej . postawie, toteż czasem sam się o to indaguję nie bez pogardy. Ale naprawdę
bardzo kochałem Gizelę taką, jaka była, i równie ciężko mi
o niej zapomnieć, jak o mojej matce. Większość ludzi mimo usilnych starań nie potrafi
dokonywać wyboru, najczęściej poddaje się i wyraża zgodę nawet na to, przed czym broniła
się długi czas. Moja jedyna siła to godzenie się. Niby cement, początkowo płynny, zastygam
wokół istoty, którą los mi podsuwa, jeśli ma dość mocny charakter i stworzona jest z mate-
riału nadającego się na podwalinę. Gizela miała tę konsystencję, której brak Laurze. Ja
znacznie bardziej przywieram do tych paru lat chybionego małżeństwa niż inni ludzie do
długotrwa-
1 ..
łych i szczęśliwych związków. Żal może się obyć bez szczęścia, którego zabrakło
wspomnianym latom. Od tego, co się przeżyło, znacznie bardziej żałuje się tego, co można
było przeżyć.
A teraz już wiem, co powinienem był przeżyć. Prócz doktoratu i tego, co on jej wróżył —
pogrążonej w półśnie, zwiniętej w kłębuszek, nadąsanej, przemarzłej, wtulonej w swą
młodość — cóż bowiem dałem mej świeżo poślubionej małżonce, żądnej względów, wizyt,
improwizowanych zabaw i tych wszystkich drobnych wybryków, które wprawdzie
dezorganizują studia, lecz pozwalają gładko toczyć się życiu młodego małżeństwa?
Doprawdy nic. Nic, dalszy ciąg, kopię tego, co wystarczało mojej matce, lecz gasiło i
odbarwiało Gizelę. Nic prócz powagi, prawości w białym kołnierzyku i miernego zapału
poczciwca, który odjeżdża i wraca autobusem 213, nie marnując ani jednej minuty. Nic prócz
przesadnej pruderii, która każde zbliżenie czyniła mdłym, i tak zawziętej, że kazała mi
zamykać drzwi od łazienki, gdy stałem w niej nagi, a ze złożeniem regularnych i jedynych
dowodów męskości czekać na pogaszenie wszystkich świateł w całym domu.
No i także bliźnięta: chłopca i dziewczynkę, którym dałem imiona Michał po moim ojcu i
Luiza po mojej matce, i których narodziny przyniosły Gizeli pewną, krótkotrwałą zresztą
ulgę. Nie dłuższą niż okres niaóczenia — w którym Laura, jej siostra, dziewczyna poważna i
zamiłowana gospodyni, wzięła bardzo czynny udział. A potem Gizela znów stała się tylko
milczeniem i westchnieniami. W końcu wtrąciła się w to teściowa. W pewien dżdżysty
wieczór ujrzałem ją na chodniku czekającą na mnie pod swym niebiesko-lila parasolem.
— Danielu, nie powinieneś być takim sensatem — szepnęła mi prosto w ucho. — Z
pewnością nie można ci niczego zarzucić, ale czy nie widzisz, że twoja żona już tego nie
wytrzymuje, że się śmiertelnie nudzi?
Niedwuznacznie wzruszyła ramionami i dorzuciła:
— Krucho u was z pieniędzmi. Pozwól jej więc pracować.
Z dwóch pensji stać was będzie czasem na jakieś szaleństwo.
Laura chętnie zajmie się dziećmi. Ona niczego więcej nie pragnie, a ja jej pomogę.
— Gizela nic mi nie mówiła — mruknąłem zaskoczony.
— Ale mnie mówiła.
Zmrożony tym brakiem zaufania, który jednocześnie pozwalał mi się domyślać długich,
tajnych narad za mymi plecami, zdezorientowany, daremnie usiłując odgadnąć, co zrobiłaby
matka na moim miejscu, opierałem się przez dwa miesiące. Potem skapitulowałem. Gizela
została sekretarką pewnego polityka, wiodącego prym w naszym kantonie, i na jeden rok
odzyskała dawną wesołość i radość życia.
Ale w następnym roku coś się popsuło. Gizela pod wszelkimi możliwymi pozorami
wracała późno. Nawet w niedziele towarzyszyła w objazdach swojemu szefowi, o którym
mówiła zresztą z żenującym mnie zach,wytem. Miewała inne milczenia, inny rodzaj spojrzeń.
Nie wyrażały one teraz nudy, lecz zakłopotanie i litość. Miewała także nawroty pogody, daw-
nego uroku, ale wiało od nich przymusem i skruchą. Nie wiem doprawdy, co by się stało z
naszym małżeństwem, gdyby rozwiązanie nie nadeszło nagle w postaci wojny. Zostałem
zmobilizowany i odjechałem do Alzacji, gdzie od razu w jakiejś potyczce w tej „dziwnej
wojnie” zraniono mnie i wzięto do niewoli. W stalagu dowiedziałem się, że Gizela oczekuje
dziecka.
Gizela była lojalna. Po moim powrocie, gdyby oczywiście zaszła tego potrzeba,
powiedziałaby mi prawdę, ale już jej nigdy nie ujrzałem. Wraz z ojcem zginęła w wagonie
podczas nalotu, kiedy z całą rodziną ewakuowano ją do Anetz nad Loarą, gdzie
Hombourgowie mieli swój letni domek „Eme- ronce”. Bomba zgruchotała nogi teściowej:
Laura i troje dzieci wyszli cało. Mówię: troje dzieci, bo tymczasem Gizela urodziła syna
Bruna.
Kiedy wróciłem w 1945 roku, Bruno miał pięć lat, a Michał i Luiza po osiem. Wychowywały
się pod Nr 27 „w domu
matki”, jak mówiły, dla odróżnienia od Nr 14, czyli „w domu ojca”, pod opieką Laury, która
teraz już bardziej kobieca niż dziewczęca wzięła ten obowiązek na swoje barki. Teściowa,
wciąż taki sam lekkoduch, lecz kaleka poruszająca się o kulach, nie opuszczała mieszkania i
nie mogła jej prawie w niczym pomóc.
Nie robiłem żadnych uwag. Nie robiono ich także i mnie. Ale kiedy wyraziłem życzenie
zabrania dzieci, wyczytałem w oczach mojej szwagierki szacunek nie do zniesienia.
— Wiele przeżyłeś — powiedziała. — Jeżeli chcesz, będę ci prowadzić gospodarstwo.
W ten sposób zaczęła się ta bezustanna krzątanina. Nie mówię o tej zwykłej dla
wszystkich mieszkańców przedmieść, którzy co rano jadą do Paryża i wracają na noc między
siódmą i ósmą, lecz o naszej, tej szczególnej: o tym kręceniu się Laury, gospodyni dwóch
domów, a raczej podwójnej posłu- gaczki, przenoszącej się wciąż z jednej kuchni do drugiej
— to z jakimiś ziółkami, to po to, by zamieść i posprzątać — zanim wreszcie po raz ostatni
przebiegała przez ulicę, by położyć się spać w domu matki.
I tak maszyna poszła w ruch. Minął rok, dwa lata, pięć — dla mnie prawie
niepostrzeżenie. Znów stałem się profesorem Astinem dla trzydziestu uczniów. Objąłem
posadę w Ville- momble. Dzieci poszły do szkoły, później do liceum. Mieliśmy psa, lodówkę
i telewizor. Żyjąc z ołówkiem w ręku mogłem sobie nawet pozwolić na reperację dachu.
Zaczęło się szare, codzienne życie, na pozór akceptowane przez wszystkich. Niczego nie
oczekiwałem, niczego się nie spodziewałem prócz zwykłych przyjemności: krótkiego
odpoczynku w każdy czwartek, w dniu wolnym od szkoły, i długiego — w Anzan — w
czasie wakacji, przymilania się Luizy, nagrody dla Michała
i większego wysiłku ze strony Bruna, którego lenistwo mnie drażniło i o którym wszyscy
spuszczając wzrok mówili, że staje się trudnym dzieckiem.
III
Objawienia nie ma. Najwspanialszy przebłysk w nas to tylko spłonka. Ledwie mignie,
uprzedzi, da sygnał — już gaśnie i zostawia nas na pastwę ponurej codzienności. A potem
długo szamoczemy się w obrachunku z własnym sumieniem. Bo co innego jest i grubsza
przyznać się do odpowiedzialności, a co innego wchodzić w detale.
Stajemy się kłótliwi. Z wysokości katedry spoglądając na uczniów pochylonych nad
zeszytami, przez długie godziny dokonywałem przeglądu swojego życia! Sto razy się
oskarżałem
i sto razy wynajdywałem obronę. „Ostatecznie na co ten chłopiec może narzekać? Traktuję
go nie gorzej niż jego brata
i siostrę. Całuję rano i wieczór, a jeśli karzę za coś, to ze ściśniętym sercem. Nie może się
skarżyć na brak dbałości. Nie żałuję mu ani na jedzenie, ani na ubranie. Dostaje nawet
więcej, niżby należało; ma elektryczną kolejkę, ze trzydzieści miniaturowych
samochodzików, „młodego mechanika”, rower; słowem, te wszystkie kosztowne zabawki
współczesnych dzieci, których ja nie miałem w jego wieku. Gdyby był prymusem, dostałby
ode mnie pięćset franków, a dwieście pięćdziesiąt za drugą lokatę w klasie. Czy to moja
wina, że dla niego nie sięgam tak często do kieszeni, jak to muszę robić dla Michała? A ileż
czasu poświęcam jego nauce! Nie dość, że haruję tu przez cały dzień, muszę jeszcze
wieczorem harować w domu, aby mu wbić coś do łba.
Jakaś rączka podnosi się. Mruczę gniewnie:
— Co? Znowu Dubois? Dobrze, idź, ale nie siedź swoim zwyczajem cały kwadrans.
Za dwoma zdradliwie uniesionymi pulpitami z pewnością odbywa się jakaś tajna narada.
Wołam: „Laurenti, Martelin, sto wierszy za karęl” i z brodą wspartą na dłoni znów wpadam
w zadumę, to spuszczając wzrok na katedrę, to spoglądając na klasę i nic nie widząc.
„Harować — mówisz? Cóż za wyznaniel To, co robisz dla syna, nazywasz wysiłkiem! Wy
20
I
siłkiem sumiennym, jak wszystko, co robisz. Nie należysz do ludzi, którzy by nie spełniali
swoich obowiązków. Nie jesteś nawet surowy, to prawda, ale nie o to chodzi. Są ludzie bar-
dzo wymagający na punkcie nauki, ale czy przez to mniej kochają swoje dzieci? Ich czułość
jest tylko surowa. Ty mechanicznie spełniasz swoje obowiązki: niezawodna recepta, by
chybiły celu.”
Narażając się na rozgardiasz w klasie, podpieram głowę obiema rękami i dalej ciągnę
dysputę profesora z ojcem. „No, no, nie przesadzaj — mówi profesor Astin — diabelnie się
boisz, aby cię źle nie sądzono. Po to, żeby ludzie ci uwierzyli, gotów jesteś nawet robić
więcej, niźli trzeba — to znaczy: dużo — gotowyś być odrobinę mniej surowy, czyli nie tak
sprawiedliwy.” Ale ojciec — który zresztą bardzo przypominał profesora ignorującego
prostotę — odpowiadał mu w tym samym duchu: „Niźli trzeba? Sprawiedliwy? A może
właśnie należy szukać w tym, co nie jest konieczne, co nie ma nic wspólnego ze
sprawiedliwością czy niesprawiedliwością?”
Bo ja, starając się być sumiennym, rzetelnym ojcem, takimi który żyje w zgodzie ze
swym synem i w spokoju z samym sobą, „szukałem” gorączkowo. Spokój! Grubo się
przeliczyłem.
I później znienawidziłem tego człowieka, który myślał o własnym spokoju. Ale od
obojętności do niepokoju, do zainteresowania i wzruszenia, do szczytów, gdzie oddech
zapiera
i gdzie serce zaczyna łomotać w piersi, wiodą długie schody. Kiedy myślę o tym ponurym,
niejasnym okresie — dwóch, trzech latach, dokładnie nie wiem ilu — widzę siebie, jakbym
naprawdę wchodził po stopniach, a uciekając się do pamięci — słuchajcie: uciekając się do
jej zwykłej pobłażliwości — odnajduję zaledwie kilka wydarzeń, które już po czasie zdają się
znaczyć tę drogę.
Więc przede wszystkim to pierwsze, bardziej odległe wydarzenie, które zaszło pewnie
wkrótce po owej historii z rusztowaniem.
Godzina dziesiąta. Stoję w swoim pokoju w piżamie, wstydząc się Laury. Przed chwilą
zaskrobała w drzwi, by mi powiedzieć dobranoc z tą natrętną uniżonością, którą powinienem
wykorzystać; tym matowym, pełnym uległości głosem, bez małą służalczym, który uwypukla
moje zasługi, a pomniejsza jej własne. Odchodzi i mówi na pożegnanie:
— Myślę, że na jutro torcik...
Nie mam nic przeciwko jej torcikowi z wiśniową konfiturą
i ze świeczkami w papierowych koloratkach. Laurze brak fantazji. Nagle drzwi się otwierają
uderzając z rozmachem
o ścianę. Bruno, który powinien już spać, a nawet nie jest rozebrany, wpada jak bomba i
wrzeszczy:
— Bliźniaki jutro kończą trzynaście lat. Wiesz?
— Mógłbyś zapukać.
Bruno natychmiast sztywnieje. Odwraca twarzyczkę ku Laurze; jej wzrok ogarnia go, dodaje
mu otuchy. Rzekłbyś, że ona jest matką, a ja ojczymem. Już nie naprawię szkody. Wiem
dobrze, że jutro są urodziny bliźniąt. Moje prezenty czekają przecież w szafie. Bąkam pod
nosem:
— Racja. Dziękuję, byłbym zapomniał.
Ale po prostu zapomniałem, że muszę się mieć na baczności.
Bruno natomiast będzie się długo miał na baczności przede mną. Coś tam gryzmoli w
zeszycie, siedząc oto obok brata, który kuje zapamiętale. Kiedy ciotka przechodzi, zakrywa
zeszyt; gdy ja przechodzę — zamyka go całkiem. Ale otwiera przed siostrą i pyta półgłosem:
— Co ile lat wypada rok przestępny?
— Co pięć — z przekonaniem odpowiada Luiza.
— Co cztery, idiotko! — odrywając się od algebry poprawia ją Michał. I marszczy brwi
urażony, że to nie jemu zadano to pytanie. Bruno wyjaśnia:
— Liczę, ile jeszcze pozostało mi dni do pełnoletności.
22
hjk
Tej samej zimy, nieco później, siedzimy wszyscy w pokoju, który moja matka nazywała
salonem, Gizela z angielska living rootriem, a dzieci teraz bawialnią. Pokój ten w niczym nie
zmienił się od mego dzieciństwa: jest w nim fałszywy kominek, te same zniszczone meble, a
na tapetach fruwają zwiędłe liście, o których matka mówiła, że otaczają nas atmosferą
wiecznej jesieni. Czytam zagłębiony w fotelu z pękniętą sprężyną, odwracam kartkę po
kartce i zabijam godziny wolnego dnia. Spod oka obserwuję też moją rodzinę albo przy-
najmniej myślę, że ją obserwuję, niejasno notując w pamięci to i owo. Krople deszczu w
zwolnionym rytmie skapują z drutów niby z pięciolinii rozciągniętej przed oknem. 2 radia
także leniwie sączy się jakaś melodia. Pies zwinięty w kłębuszek śpi na dywanie. Laura
wymyka się przez uchylone drzwi, szepcząc: „Zaraz wracam”. Luiza, która pieszczotliwie
ocierała się o nią, przyszła ocierać się o mnie. Siadła na podłodze u moich nóg, mizdrzy się,
poleruje paznokcie, potrząsa kędziorkami, bada długość rzęs w kieszonkowym lusterku, raz
po raz bierze .w zęby medalik, który wyślizguje się z jej ust i opada w zarysowujący się już
rowek między piersiami. Na rogu stołu Michał pochylony nad „młodym mechanikiem”
ukazuje profil powściągliwego archanioła i poważnie, jak wszystko, co robi, zręcznymi
rękami montuje dźwig. Przy drugim rogu stołu Bruno, którego Michał nigdy nie zaprasza do
pomocy, bo „ten gamoń zawsze gubi śrubki”, sztywny w swej szarej domowej kurtce,
rozsiewającej zapach krochmalu, coś tam rysuje zawzięcie.
Nie zmieniając pozycji mogę dojrzeć, co on rysuje o jakiś metr ode mnie. To dom bez
firanek, ogrodzony płotem, solidnie obarykadowany, słońce nad nim pozbawione jest prawa
do tradycyjnej stokrotki promieni. Bruno rysuje, Bruno nie porusza się, zapomniał o naszym
istnieniu, to świetnie. Ale jeśli ojciec jest zadowolony, to pedagog, który czasem go oskarża,
a czasem śpieszy mu z pomocą, pedagog, który dużo czytał, wiele widział, nieraz
komentował podobne rzeczy i zna ich
MMSfflgËËft'
wartość i znaczenie, zaczyna niespokojnie mrugać oczami. Obronne mury, brak firanek w
oknach, słońce bez promieni — to źle, to bardzo źle. Całe szczęście, że chłopiec nie dodał
jeszcze leżącego człowieka!
Ale oto Bruno, cicho gwiżdżąc przez zęby, zabiera się do szkicowania sylwetki. Kropka
na nos, dwie na oczy, kreska na usta, ujęte w koło, i mamy już głowę. Profesor Astin nie wie,
czy to w porządku. Sądzi jednak, że widziana od frontu może jeszcze nie należeć do
powalonego człowieka. Ale czy 2 ten człowiek będzie miał ręce? Ręce to rzecz bardzo
ważna, ogromnie pouczająca, nawet gdy się je nieporadnie i podświadomie umieszcza za
plecami. Odsuwam Luizę, zrywam się
i mruczę:
— To nasz dom?
Ołówek oczywiście nieruchomieje. Bruno wykręca szyję, by na mnie spojrzeć, by
odgadnąć. Od kilku tygodni żyje jakby w stanie czujności, niepewny i podejrzliwy niby
prosty żołnierz, z którym jego dowódca naiwnie próbuje się zbratać.
Szuka jakiejś trafnej odpowiedzi, by wykiwać oficera. Tym razem, przyciśnięty do muru, ssie
ołówek, wyjmuje go z ust
i lepkim od śliny grafitem kreśli narysowanemu człowiekowi plecy w kształcie stożka.
— Widzisz — mówi — że to dom garbusa.
Siądźmy więc wyprostowani i skoro nauka znalazła się w odwrocie, odetchnijmy z ulgą.
Ale kimże jest ów garbus?
Te „kto”, te „dlaczego”, te „jak” nie dają mi spokoju: oblazły mnie i swędzą natrętnie.
Drapię się, ale nie cierpię.
To wciąż tylko skrupuły, które budząc inne rozciągają się na Laurę, Luizę, Michała i na
moich uczniów. Drapię się
i pochlebiam sobie trochę z powodu tego swędzenia.
Bieżący rok będzie najbardziej mierny, najmniej udany ze wszystkich moich poprzednich
w Villemomble. Bachelard, dyrektor liceum, nie wyrzeknie się przyjemności stwierdzenia
24
tego za mymi plecami, a Maria Germin — ta koleżanka z Sorbony, z którą matka kazała mi
zerwać i z którą później los mnie zetknął w naszym zespole nauczycielskim — powtórzy za
nim jak echo:
— Uważaj, Danielu. Jesteś niezdecydowany, to widać, to się wciąż powtarza.
Niektórzy rodzice uzbrojeni w dzienniczki, z cichcem porównanymi wypracowaniami, już
przychodzili na skargę. Wiem, co cię dręczy, i nie chcę ci mówić jak Bachelard, że lepiej już
być jednym albo drugim: „piłą”, przeciw któremu nikt nie ośmiela się wystąpić, lub też
„ciapą” oszczędzającym swoją klasę. Ale poza tym jest przecież jakiś margines. Racja, że
prawo naszego zawodu nie pozwala nam na całkowitą bezstronność, na indywidualne
dawkowanie wymagań zależnie od ucznia. Jedynie guwernerzy lub ojcowie mogą sobie
pozwolić na taki prywatny luksus.
Mimo wstydliwych ostrożności i braku koordynacji nastroju z różnicowaniem, kiepski
będzie ze mnie obrońca tego luksusu. Bo jak zawsze popadnę w konflikt z samym sobą, za-
stosuję ocenę: „uchybienie pozostaje uchybieniem i musi poił ciągnąć karę za sobą;
wypracowanie jest wypracowaniem, wartym takiego to a takiego stopnia według ustalonej
skali; jestem nauczycielem, który ulega sentymentom”. Ale nie można przecież walczyć z
oczywistym faktem, że trzydziestu dwóch uczniów ma trzydzieści dwa oblicza i —
odpowiednio do swoich możliwości i wysiłków, odpowiednio do warunków, w jakich żyją —
trzydzieści dwie zasługi, z których każdą należy inaczej zważyć
i wymierzyć. Czy ten maltretowany przez opiekuna chłopiec - -sierota, który tak
hałasuje i wylewa swój gniew na mnie, nic jest mniej winny od tamtego maminsynka,
opchanego czekoladą i bezpodstawną złością. A ten stypendysta, który się uczy w
rozgardiaszu stróżówki, przy matce plotkarce i ojcu pijaku, czy nie zasługuje na lepszy
stopień niż jego rywal, syn notariusza, wychowywany na agarowej pożywce?
Toteż byłem zimny jak lód w tym dniu, gdy Maria, nawiązując do dawnych oskarżeń,
powiedziała łagodnie:
25
— Musimy się z tym pogodzić, że dla nas dobra wola wyraża się dobrymi wynikami.
Mamy nie sądzić, lecz mierzyć.
Miało to znaczyć: przyczyniasz kłopotów. Przyczyniałem sobie jeszcze innych. Można by
się w tym dopatrzyć sprzeczności, ale, wciąż mechanicznie — po prostu tryby obracały się w
odwrotnym kierunku — usiłowałem wypędzić z domu profesora, pozwalając jednocześnie,
by jego miejsce w szkole zajął ojciec. Ażeby zaś w domu być bardziej tym ojcem lub też,
jeśli wolicie, żeby Bruno bardziej czuł się synem, tylko przelotnie zaglądałem do jego
zeszytów. Nie interesowałem się nawet jego stopniami ani postępem w naukach, co wywołało
tak żałosne skutki, że Bruno — stanąwszy przed czerwonym światłem — musiał powtarzać
szóstą klasę.
Myślałem nawet o oddaniu go do internatu. Spodziewałem się, że zatęskni za domem, że
kontrast między jednym
i drugim opromieni mu każdą przepustkę do domu. Laura nie oponowała; zgodziła się też i
teściowa, 2 niechęcią nie mniejszą od mojej. Ale wszystko potoczyło się utartym trybem. Nie
zaważyły tu ani koszty, ani brak miejsca. Do wspomnianego zamiaru powracaliśmy
parokrotnie. Później, mimo mizernych wyników w następnej klasie, nie mówiliśmy już o
tym, chyba że Bruno coś przeskrobał. Była to jednak tylko słaba groźba: „Zobaczysz, że cię
oddam do internatu”. W końcu i ona zniknęła z moich ust, aby przejść w usta Laury:
„Poczekasz się, że ojciec odda cię do internatu”. Wreszcie mówiła już tylko: „Doprawdy,
ojciec powinien by...”
„Powinien by.” Tryb warunkowy — uległość wobec mego odstępstwa. Ukryty za
nominalnym autorytetem, nade wszystko bałem się go utracić. Na barki mej szwagierki
zwaliłem cały ciężar tej pańszczyzny: karania. Z miną, jakbym był czymś mocno
zaabsorbowany, obojętny na podobne błahostki, tylko kiwałem głową ograniczając się do
popierania jej decyzji. Ileż to razy słysząc, jak nagana przybiera na sile, uciekałem do
26
ogrodu, aby mi nie kazano się do niej przyłączyć! Michał i Luiza nie napawali mnie lękiem:
dla ich codziennych grzeszków rezerwowałem rzadkie wybuchy gniewu, które, jak sądziłem,
nie obudzą podejrzeń. Zrobiłem wiele, aby zaszczepić w Luizie przekonanie z gatunku:
„Bruno ma szczęście, że jest tym najmłodszym”. A u Michała — ponieważ zdawało mu się,
że jestem równie wymagający w stosunku do orła, co wyrozumiały dla osła — rozbudziłem
ową pobłażliwość starszego i znacznie zdolniejszego brata, którą przygniatał Bruna. Kiedy
czasami Laurze udało się zmusić mnie do interwencji, do zganienia Bruna, głos mi zamierał
w piersi, traciłem władzę w rękach i ukrywszy się za drzwiami, z daleka, z wzrokiem
utkwionym w jego nogi, zdobywałem się na minoderyjną parodię nagany. Tłumaczyłem się
nieomal, osłaniałem wstydliwie, przywołując na pomoc prawdziwe władze:
— Ciotka mi mówiła... Ciotka chce...
Robiłem nawet gorzej. Nieraz zawiadomiony przez kogoś obcego o wybryku syna,
udawałem, że nic o tym nie wiem. Raz przy wyjściu ze szkoły Bruno pięścią stłukł okulary
koledze. Jego matka napisała do mnie. Natychmiast wysłałem pocztą odszkodowanie, ale w
domu nie pisnąłem ani słówka. W pół roku później jakaś banda łobuzów dzwoniących do
wszystkich drzwi na Quai Prévôt, odczepiła od nabrzeża trzy barki, z których jedna rozbiła
się o przęsło mostu. Sprawców nie wykryto, a ja trzymałem się z daleka od tej sprawy, choć
przypadkiem, wracając owego wieczoru z prywatnej lekcji w tamtych stronach, widziałem
Bruna uciekającego co sił brzegiem Marny.
Wtedy nie dostrzegł mnie. Zdarzyło się jednak, że kiedyś, przy innej okazji, przyłapał mnie
na podpatrywaniu swego występku. Tradycyjnie już w każdą niedzielę szliśmy na obiad
naprzeciwko, do Laury, a właściwie do Mamette. Związany I tym ceremoniał nie zmienił się
od lat. O dziewiątej, po powrocie Laury z porannej mszy — gdy już o siódmej przybiegła po
raz pierwszy, by przygotować nam śniadanie, i znów
powróciła o ósmej po książkę do nabożeństwa i mantylkę — następowało generalne czesanie
dzieci. O dziesiątej w ustalonym szyku, z psem Japie na końcu, przemarsz na drugą stronę
ulicy i wejście do domu Mamette, jak zawsze siedzącej w fotelu na kółkach z kotem na
podołku, przerażonej szczekaniem psa — „Nie wprowadzajcie go, nie wprowadzajcie! Po-
gryzie kota!” — powitanie według hierarchii wieku, komentarze z wydarzeń tygodnia i
uwagi starannie uprzednio nadziane na ostrze języka.
Tej niedzieli, 7 kwietnia (zapamiętałem datę), Mamette, szczebiocząc bezustannie, starczą
zwiędłą ręką popychała ogumione koło fotela i zręcznie lawirowała wśród sprzętów swego
pokoju, istnej graciarni. O milimetr omijając przeszkody jechała wąskim korytarzykiem
między karłowatymi meblami i jednonożnymi stoliczkami, uginającymi się pod ciężarem
książek i różnych buteleczek. Dotarła w lewy kąt pokoju i przyłożywszy do oczu lorgnon
przyjrzała się belkowanemu sufitowi z szeregiem zwisających, różnobarwnych sznurków;
szarpnąwszy za czerwony ściągnęła torebkę cukierków, tak jak się spuszcza flagę z masztu.
Jeden cukierek otrzymał Michał, drugi Luiza, trzeci Bruno, który nie lubił mięty, ale
ironiczny szacunek nawet za cenę królestwa nie pozwoliłby mu uchybić temu rytuałowi.
Sama też wzięła sobie jedną miętówkę, która — oszczędnie ssana — całą godzinę wędrowała
spod jednego policzka pod drugi. Wreszcie Mamette oznajmiła:
— Dostaniecie taką pieczeń, jaką tylko Laura umie zrobić.
Potem palnęła mówkę, mały pean na cześć Laury, którego nigdy jeszcze nie przerwałem.
Wiem, wiem: Laura — nasza perła, Laura — nasz biały kruk. Tymczasem perła przywdziała
fartuszek; z kuchni dolatywał szczęk drzwiczek piecyka zamykających się za rondlem z
gigot. Luiza kręcąc tyłeczkiem przyłączyła się do Laury pewnie po to, by samej sobie do-
wieść, że jest już małą kobietą, ale koło południa można ją było zastać z nosem wsadzonym
w jakieś ilustrowane pisemko. Michał, olimpijsko wyniosły, odtrąciwszy młodszego brata,
28
który „nic nie rozumie” (i który istotnie zdążył już narobić szkody rozlewając jakiś żrący
płyn na podłogę), udał się do „laboratorium”, czyli do czegoś w rodzaju przybudówki, gdzie
zmarły major, zagorzały majsterkowicz, pozostawił po sobie transformator, jakieś dzwonki,
akumulatory, cewki Ruhmkorffa, stosy elektrycznych akcesoriów i gmatwaninę
różnokolorowych przewodów, to łączących się, to rozchodzących i mających stanowić Bóg
wie jaki, obfitujący w trzaski, wynalazek. Bruno, który najchętniej szedł na strych, gdy
padało, tego słonecznego dnia z pewnością wybrał ogród. Ja uprzejmie dotrzymałem
towarzystwa teściowej, która włączywszy radio, by na falach eteru posłuchać mszy,
przeraźliwie zagłuszanej trzaskami, jakie wywoływały manipulacje Michała, natychmiast
zapadła w pobożną drzemkę.
Wstałem, ledwie przymknęła powieki. Prawdę mówiąc, nigdy nie wiem, co robić u
teściowej. Nie znoszę żadnych zajęć gospodarskich: czuję się przy nich rozpaczliwie głupio.
Laura, która poza nimi świata nie widzi, zdaje sobie sprawę, że jej obecność mnie onieśmiela.
Ominąwszy więc kuchnię z daleka, także wybrałem ogród.
Był bliźniaczo podobny do naszego. Nie brakowało w nim niczego, ani studzienki, ani
szopy na narzędzia, dołu na kompost czy rabatów. Ale od śmierci majora, który służąc
ojczyźnie „mieczem i lemieszem” miał w swym arsenale również łopatę i codziennie od
ósmej do dziesiątej musztrował marchewkę i cukroypy groszek, warzywne grządki zamieniły
się w parodię trawników, gdzie z trudem wegetowały krzaki pi- wonii lub rachitycznych róż.
Laura zdezelowanym sekatorem wycięła kilka łodyg w tych chaszczach, ale tylko po to, żeby
bez szkody dla pończoch dotrzeć do starych upraw, gdzie major pielęgnował drobniejsze
zasiewy i gdzie ona sama broniła jeszcze przed ostateczną zagładą tego, co dzialkowicze na
przedmieściach, gdzie brak ogrodnika, uważają za esencję warzywnictwa: a więc pietruszki,
szczypiorku, dwudziestu główek sałaty i paru kikutów geranium.
Bruno lubił ten zakątek dla kilkunastu opartych o płot okien inspektowych, w których
rogach pająki utkały swoje najpiękniejsze sieci. Jak zawsze był tam i teraz. Pogwizdywał
przeciągle, monotonnie, a ten świst przypominał syk uchodzącego z butli tlenu. Nie dostrzegł
mnie, bo zbliżałem się za osłoną krzaków ligustru. Nagłym obrotem dłoni nakrył muchę na
stokrotce i cisnął ją zaraz w sam środek pajęczyny, gdzie ugrzęzła. Potem, chcąc lepiej
przyjrzeć się pająkowi, który skoczył natychmiast i trzema ruchami łapek mocniej omotał
ofiarę, pochylił się niżej. Ale stracił przy tym równowagę i instynktownie chwycił się
jednego z inspektowych okien, które runęło z przeraźliwym brzękiem tłuczonego szkła. Prze-
rażony Bruno poderwał się tak błyskawicznie i uciekł w inną alejkę, że nie zdążyłem nawet
podbiec do niego. Usłyszałem, jak otwiera się okno kuchni. Wyjrzała z niego Laura z głową.,
owiniętą ręcznikiem.
— Co się tam stało? — krzyknęła.
Wiatr byłby dobrą wymówką, ale wiatru nie było. Bruno mógłby się przyznać,
pośpieszyłem więc z odpowiedzią:
— Do licha, nie wiem, jak się to stało, ale przewróciłem jedno z okien.
— Gdyby ojciec jeszcze żył — powiedziała Laura głosem śliskim jak jej plastykowy
fartuszek — toby ci nagadał! I tak dobrze, bo się bałam, że Bruno znowu coś spsocił.
Okno się zamyka. Teraz pozostaje mi tylko zapłata za mój czyn. Ta za rozbite okno nie
jest straszna, ale ta inna, związana z moim prestiżem, może być znacznie groźniejsza. To, co
zrobiłem, zrobiłem bez zastanowienia: bez sekundy namysłu skorzystałem z nadarzającej się
okazji. Okazji do czego? Trudno byłoby mi na to odpowiedzieć. Okazji, która miała dowieść
Brunowi, że jestem jego przyjacielem? Albo że ratując go od przykrości, sam ratuję się przed
nią? Niewątpliwie jedno i drugie. I mogłoby mi się to udać, gdyby Bruno nie zwęszył mego
tchórzostwa. Szedłem przed siebie dużymi krokami, zawracałem i wciąż szedłem miażdżąc
kępki stokrotek, którymi
30
inkrustowany był żwir ścieżek. Moja przyjaźń... trzeba jednak, aby w nią wierzył... Nie, to
nie tak, bo przecież nie gram komedii: nie trzeba, aby wierzył, trzeba, by wiedział. Być może
podjąłem grę niebezpieczną dla niego i dla mnie. Ale gdy ją wygram, będę go już miał w
ręku.
Wracajmy. Bruno jest w kuchni, stoi przy ciotce, która kręci majonez. Nie patrzy na mnie;
nie patrzy uporczywie. Wolałbym, aby się przyznał, aby oświadczył: „To nie ojciec, to ja
przewróciłem okno”. Czemu jednak miałby to zrobić, czemu miałby narazić mnie na
śmieszność? Zastanawia się. Skupił uwagę na rosnącym majonezie i usiłuje dociec, co mną
kierowało.
— Dobra — mówi — już gęstnieje.
W spojrzeniu, które mi wreszcie rzuca, nie ma wdzięczności ani wzruszenia. Widzę w
nim tylko znaną nauczycielom nieufność; to gotowe natychmiast ukryć się za zasłoną rzęs
milczące pytanie uczniów, którzy nie wiedzą, czego się mają spodziewać, i owo nieukrywane
podejrzliwe zdumienie, gdy się im mówi, że Napoleon robił błędy ortograficzne.
Bruna znów odnajdujemy u Mamette. Ma ona słabość do wnuka: słabość, którą stara się,
jak umie, ukryć za bezustannym dokuczaniem. Bruno, równie jak ja niezręczny, nie potrafi
zrobić użytku ze swoich palców. Rzadko kiedy przyjdzie mu na myśl, że mógłby pomóc
babce, która posługując się jedną ręką jeździ po pokoju, gdy drugą w poszukiwaniu czegoś
stale grzebie w bez ładu i składu nagromadzonych stosach rzeczy.
— Mój pilnik do paznokci — rzuca. — Pilnik, tam, przy tobie. Nie, nie na tym stoliczku,
na tamtym. Boże, Boże, ty masz chyba oczy z porcelany, a tyłek z ołowiu! Doprawdy żad-
nego z ciebie pożytku I
Zirytowany Bruno mruczy coś przez zęby. W pięć minut
później, widząc babcię odjeżdżającą w swym fotelu w stronę kuchni, mamrocze pod nosem:
— Az niej, jaki z niej pożytek?
— Taki, że cię spłodzono, bo jest matką twojej matki — mruczy zięć, domniemany
współsprawca tego faktu.
— Nie prosiłem się na świat — odpowiada Bruno gniewnie, ale najwidoczniej pochlebia
mu uwaga, z jaką śledziłem ukryte zmiany w jego humorze.
— Wybacz nam. Chcieliśmy ci zrobić przyjemność.
Bruno czerwienieje i zacina się. Odchodzę. Ale niebawem odnajdziemy Bruna
gorączkowo przewracającego wszystko do góry nogami w poszukiwaniu pilnika do paznokci.
Inna scenka: Bruno u Japie. Pod pozorem, że suka ma pchły, długo się na nią dąsał. Może
dlatego, że — jeszcze gdy była szczeniakiem — dała ją nam Maria Germin, której nieczęste
zresztą wizyty są starannie bojkotowane przez moje dzieci. Murem stają przy ciotce, bardziej
jeszcze wtedy milczącej niż zwykle. Ale teraz Japie dąsa się na Bruna zaciekawionego jej
małymi. Przechodzę koło budy i widzę Japie na czterech łapach nad swoim potomstwem, bez
przekonania ujadającą prosto w nos Brunowi, który przykucnął przed nią i tłumaczy:
— O co ci chodzi? Daj któregoś. Przecież teraz jesteśmy kumplami.
Japie próbuje go liznąć w twarz, szczerzy kły, jeszcze trochę warczy, z ukosa zerka na
chłopca, który chce porwać jej dziecko, i przysiada, by się podrapać po udzie.
— Mam cięl — mówi Bruno chwytając psiaczka i pieszczotliwie drapiąc go po łebku.
Ja także zanurzam dwa palce w czuprynie chłopca, który się nie odsuwa. Teraz przecież
jesteśmy kumplami — względnymi zresztą. O moich pchłach Bruno zaczyna zapominać.
Inna scenka, bez Bruna. Luiza jest ze mną w bawialni. Zwinna, wiecznie strojąca minki,
filutka, przymilna w potrzebie, jest naszą słodyczą, pieszczoszką. To kotka, drżąca, ale
nieruchoma, która aż do wiosny pozostanie rozsądna, cicho mrucząc wam o tym. Młodość
niepokojąco zarysowuje się już pod jej sweterkiem, budzi w niej przelotne gusta to do
perfum, to do piosenki, to znów do nylonowych pończoszek, fig czy spodni-piratek. Ja
jeszcze stanowię alibi dla jej uniesień, jak ona dla moich. Mnie cmoka, do mnie się przymila,
w moje łaski się wkrada. I niezależnie od tego, co o tym sądzi trzeźwy ojciec, kochającemu
tacie robi to przyjemność, pochlebia mu i sprawia ulgę, gdy tak tanim kosztem może się
łudzić, rozczulać widzów, sadzać sobie na kolana młode dziewczątko, które ma tak dużo
pulchnego ciała pod kusą spódniczką i tak mało problemów pod bujnymi włosami. Luiza jest
kojącym syropem, Michał — upojnym winem, a Bruno — octem.
Przynajmniej tak to wygląda. Nie licząc Michała, któremu wystarcza jego sława, ale wraz
z Laurą, baczną na najmniejszy drobiazg, Luiza dziwi się od paru dni; dziwi się bez niepo-
koju, bo to nie byłoby w jej stylu. Skacze jak konik polny, wraca, sadowi się mocno na moim
kolanie, koniuszkami palców stuka w moją marynarkę.
— Tatusiu, tu ciebie nie ma. Gdzie jesteś? — mówi.
Tu, tam, nigdzie. Coś jednak mi ciąży. Pięćdziesiąt kilo, które waży moja córka, to duży
ciężar dla jednego kolana, gdy drugiemu go zabrakło. Michał nie wyrównałby tego nie-
dostatku; jest to mąż poważny, zbyt godny, zanadto już wrogi swemu dzieciństwu. Ale Bruno,
wciąż jeszcze chłopięcy, Bruno, który zwykle kręci się po domu, wchodzi i wychodzi, zawsze
sztywny, i przeważnie stoi, nigdy nie opierając się o fotel, Bruno, który gwiżdże przez zęby
(„Nie gwiżdż — strofuje go ciotka — nie jesteś w stajni”, i wtedy oddycha sucho i urywanie,
ale nigdy nie westchnie), Bruno, który nie napisał ani słówka — jego mi brak. Bo Bruno od
tygodnia bawi u Rudolfa, swego chrzestnego ojca. Luizę mało to wzrusza, Michała
jeszcze mniej. Zjawia się Laura i aby nakryć do stołu, oplata go precyzyjnym przędziwem
ruchów, z których żaden nie muś- nie talerza, a wszystkie jakby się rozpływały w powietrzu.
Rysy ma ściągnięte, a wyraz tak żałosny, że czasami aż przykro na nią patrzeć. Nagle
nerwowo przekręca klucz w zamku, otwiera kredens.
— A jednak brak tego malca! — szepcze, jakby się zwracała do szklaneczek, które w
równym szeregu, denkiem do góry, czyste i zimne lśnią między dwiema karafkami o długich
szyjkach.
Nie było go tylko tydzień. I oto już jest, co dzień trochę wyższy i szczuplejszy, coraz
wyżej zadzierający głowę, w której jakby się cały schronił i zamieszkał, gdzie mu się coś
marzy, przez co ma taką minę, jakby był nieobecny. Nie uczy się dużo gorzej, nie mówi dużo
więcej. Ale trochę zmienił słownictwo.
Początkowo nazywał Laurę ciocią, jak wszyscy siostrzeńcy w dzieciństwie swoje ciotki.
Z wiekiem zaczął o niej mówić „ciotka”, bez dodatków. Po prostu „ciotka”, ale z akcentem,
który nadawał temu słowu niezwykłej wagi. Później, już nie wiem z jakiego powodu — może
pod wpływem mody albo dlatego, że Michał i Luiza tak robili, aby sobie dodać lat, i że moja
szwagierka nie protestowała, bo to ją odmładzało, a ja się nie sprzeciwiałem — po prostu
zdecydował się mówić „Laura”. Stało się to zresztą mniej więcej w tym samym czasie, kiedy
„trzecia osoba liczby pojedynczej męskiego rodzaju” przestała dręczyć mój bębenek, gdy
nasłuchiwałem pod drzwiami. „Myślisz, że on wrócił?... on idzie... on zapomniał parasola.”
Ten „on” to byłem ja. „On” odnosiło się do uroczystego „twój ojciec”, do „twój ojciec
powiedział, że...”, do tego ojca, wymawianego bez familiarności, jak włoskie pospólstwo
wymawia „pius”, ojciec duchowieństwa. Laura, która żywi dla mnie szacunek, wojowała z
Brunem o to „on”. Mam dobry
34
słuch, toteż nieraz słyszałem, jak zarzucała mu niegrzeczność. Nie przysiągłbym jednak, że to
Laura istotnie przyczyniła się do zaniku tej formy i do bardzo powolnego, prawie nieuchwyt-
nego powrotu formy „ojciec”, do jej zdrobnienia. A jednak, niewdzięczny, nie odpłaciłem
Laurze za te względy. Schodząc któregoś ranka nie zobaczyłem jej pochylonej jak zawsze
nad zlewem czy też nad imbrykiem do kawy, Luiza niezdecydowanie kręciła się po kuchni,
gdy Michał przygotowywał podręczniki. Bruno uprzedził moje pytanie:
— Ona się spóźniła. Po raz pierwszy. Jest u Mamette. Właściwa chwila. Michał
burczy:
I— Ona... Ona... chciałeś powiedzieć: Laura.
Miał rację, ale to ja powinienem był zganić Bruna.
Uważam zresztą, że Michał za często strofuje młodszego brata. Ale to jasne: Michał jest
naszą dumą, naszą pociechą. Przecież to o nim mówią w szkole: „Astin to as”, w przeci-
wieństwie do innego Astina — zakały. Za Michałem przemawia wszystko: pamięć robota,
zdrowy sąd, systematyczność, silna wola, bezgraniczna wiara w siebie, pracowitość. A po-
nadto, jak mówi Mamette, „głowa i ciało jego patrona”, bo z tym profilem jakby z medalika,
z ową pilnością, z dyplomem sportowca w kieszeni, Michał wspaniale biega, pływa, skacze i
pcha kulą. Widywałem już obiecujących prymusów, którzy kończyli na zwykłej belferce, i
muskularnych sportowców, którzy zostawali tragarzami. Ale o Michała jestem spokojny: on
nie zna kompleksów, nie ma mojej natury. Z tą niezwykłą równowagą, z ową pilnością, którą
potrafi odświe- I żać i normować, zajdzie daleko.
Muszę jednak przyznać, że Michał mnie irytuje, i to często. Od dziecka hojnie obdarzony,
nie potrafi z tego dyskretnie korzystać. Nie łudzę się co do jego szacunku dla mnie. Wy-
starczy spojrzeć, jak niedbale przegląda moje książki-nagrody, by wiedzieć, co myśli o
pokrywającym je kurzu, by zmierzyć
35
jego zdumienie. Czasem mruknie w zadumie: „Czemuś się, u licha, nie habilitował?”. I
wtedy wydaje mi się, że jestem jak strzaskana kolumna na grobie młodego dziewczęcia.
Oczywiście, Michał, bardzo zdyscyplinowany, nader uprzejmie pyta mnie o radę, niby
podchorąży, co niebawem już zostanie podporucznikiem, swego sierżanta, któremu wciąż
jeszcze podlega. Radzi mnie się dla uzyskania potwierdzenia. „Nie myślisz — pytał już w
wyższych klasach — że powinienem uczyć się hiszpańskiego, jako drugiego języka?” Mówił
jak o rzeczy przesądzonej.' Zresztą, czy mógłbym się nie zgodzić? Jego projekty są zawsze
poważne, ambicje godne pochwały.
— Ten mały ma tylko jedną wadę — raz po raz powtarza mi teściowa. — Nigdy nie daje
sposobności do powiedzenia mu „nie”.
To kamyk do mojego ogródka: jak być powinno. Teściowa, zawiedziona czterema
galonami na rękawie swego zmarłego męża-majora, odczuwa raczej błogi podziw dla
Michała, przyszłego absolwenta Ecole Polytechnique, a więc i przyszłego generała. Laura to
samo i Luiza także. I nawet Bruno, który uważa swego brata za „idiotycznie mocnego”.
Jednakże mój podziw ma więcej odcieni. Jakby to powiedzieć? Michał jest ulubieńcem
profesora Astina. To syn, którego mu wszyscy zazdroszczą i dzięki któremu nadyma się z
dumy jak indor; wzór, ideał, jaki chcielibyśmy widzieć w kimś, kto jest krwią z krwi naszej i
kością z naszej kości. Michał podnosi wartość profesora Astina w oczach sąsiadów i kolegów,
na nowo otwiera mu przyszłość, przyśpiesza mu puls.
Niestety, to, co napawa was dumą, nie zawsze przynosi wam zaszczyt. Michał jest znacznie
mniej obdarzony zaletami, które by rozgrzewały wam serce. Jeśli chodzi o mnie, sprawa nie
wygląda lepiej. Po sobie — Michał kocha nas wszystkich. Z pewnością jest nawet bardzo
przywiązany do rodziny. Lgnie do niej, ale nie w bluszczowaty sposób jak Laura ani w koci
jak Luiza. Jego sposób nazwałbym: opromieniającym sławą. Dla rodzeństwa ma zawsze
wyniosłe miny, a jego miłość do
36
siostry i brata pozwala mu tylko na obdarzanie ich okruchami własnego rozumu. Nigdy nie
uczestniczy w ich zabawach i grach, chyba że wymagają myślenia, jak brydż lub szachy. A
wtedy komentuje, poucza, tłumaczy własne wyjścia czy posunięcia. Mimo moich uwag ma
manię poprawiania, zaczynania od nowa, z mentorską miną, która mnie przeraża. Kiedy mnie
nie ma, nie przepuści żadnego błędu, żeby go nie wytknąć. Starannie pieli z błędów każdą
rozmowę, każde telewizyjne widowisko. Ale — przede wszystkim — ten ugór pełny zielska,
jakim jest Bruno.
Wróciwszy kiedyś niespodziewanie, słyszę, jak ostro karci brata, który melancholijnie
przygląda się wypracowaniu pokreślonemu czerwonym atramentem. Dochodzi mnie pło-
mienny wyrzut:
— Przynosisz mi wstyd. Masz szczęście: stary ci wszystko przebacza. Ja...
Usłyszał trzask zamykanych drzwi, zobaczył, że nadchodzę, więc milknie, ale za późno.
Święty Boże, słyszeliście kiedy takiego gałgana? Przez chwilę miałem wrażenie, że się roz-
dwajam, że widzę samego siebie, że wracam do punktu wyjściowego. Niech się pan wstydzi,
profesorze Astin, pan, który w Villemomble w wybuchach gniewu potrafi miarkować swój
dostojny głosi Teraz jest pan brutalnym ojcem, który z zaczerwienioną twarzą krzyczy na
cały głos:
— Słuchaj no, pilnuj lepiej własnego tyłka...
I wreszcie w Zaduszki stoimy na cmentarzu w czterech rogach rodzinnego grobowca
Hombourgów. Obliczony na dziesięć miejsc, przygarnął on już dziadków, ciotkę, brata
zgasłego we wczesnym dzieciństwie, majora i Gizelę. W czasie mojej nieobecności nie
pochowano jej w grobowcu Astinów, czego żałuję. Nie jest u mnie i nie będę mógł później u
boku żony odnaleźć tego długiego sojuszu doczesnych szczątków, który — na skrawku ziemi
nabytym na wieczność, to znaczy na
3 7
dwa, trzy stulecia, czyli na pięciokrotną lub sześciokrotną długość życia ludzkiego — skleja
najbardziej krótkotrwałe, najbardziej nieudane stadła.
Gizela pewnie by się nie zgodziła na ten pośmiertny sojusz, w którym wszystko się
zaciera i który mogłoby jej narzucić przeniesienie zwłok (o czym myślałem). Uważałaby go
za hipokryzję, za hipokryzję uważałaby to zebranie nad jej grobem całej rodziny w czerni i z
naręczami rozdzierających duszę chryzantem, które z roku na rok wydają mi się coraz
bardziej wełniste, coraz bardziej ufryzowane w tym wielkim żałobnym redyku. Laura
wyrwała jakieś źdźbło trawy, wyprostowała blaszaną wstęgę wieńca z rdzewiejącym
napisem: „Córce, siostrze, żonie”. Redagując go za mnie, wykazała dyskrecję. Powszechnie
przyjęta jest wstęga od dzieci z obiegowym przymiotnikiem: „Naszej kochanej matce”.
Wtedy były one małe. Nie pamiętają matki, ale jej prawdziwie żałują. Żałują mitu
podtrzymywanego przez babkę, która uwielbiała swoją pierworodną córkę, przez Laurę,
która stała się jej cieniem w naszym domu, i przez ich ojca strzegącego owej legendy. „Wasza
biedna mamusia, która była taka ładna”, „wasza biedna mamusia, która była taka dobra”,
„wasza biedna mamusia...” Powtarzamy zgodnym chórem, i nawet nasze milczenia są
wymowne i ciepłe. Święte łgarstwo. Jakiż potwór zresztą miałby serce zrymować zgodnie z
prawdą: „Wasza biedna mamusia, która zdradzała tatusia...”? Śmierć pozostawia sierotom
tylko kochających się rodziców; zmarli — tylko doskonałe portrety. W domu mamy ich co
najmniej pięć: jeden u Luizy, jeden na schodach, jeden w pokoju chłopców, jeden w bawialni
i jeden u mnie, na którym Gizela pokazuje zęby w uśmiechu naprzeciwko portretu mojej
matki, zawieszonego przeze mnie jedynie odrobinę wyżej. Nawet na tym grobowcu jest jej
zdjęcie w medalionie, zresztą bardzo nie- gustownym. Luiza, jakaś nieswoja, spuściła wzrok i
wierci żwir wysokim obcasem czarnego pantofelka. Michał, wpatrzony przed siebie,
przestrzega uroczystej chwili ciszy. Ale Bruno,
S8
jeszcze wyższy w swoich pierwszych długich spodniach, sztywny jak kołek, nie odrywa oczu
od tego medalionu.
— Wracamy? — pyta Laura tonem odpowiednim do nastroju.
Tak, wracajmy, wracajmy prędko. Aby ich pociągnąć za sobą, ujmuję Laurę pod rękę, a
ona się uśmiecha. Puszczam ją natychmiast i przyśpieszam kroku. Trzeba, aby Bruno się
otrząsnął. Za nic na świecie nie zdradziłbym się z tym przed nikim, ale w jego spojrzeniu jest
coś nie do zniesienia. Nie wyrzut, bo to nie jego sprawa. Odrobina litości — nie w jego stylu.
I nie żal, bo na to czas przeminął. Raczej jakby zazdrość. Ostre łakomstwo ubogiego dziecka,
które liże szybę cukierni. Mit nas gubi. A przecież to nie matka go wychowuje, nie jego
matka musiała zapomnieć i nie ona cierpiała... Zmarła raz jeszcze pozbawia żyjącego tego
przysmaku, którego jest spragniony.
IV
Czemu nie powiedziałem jeszcze wszystkiego? Dlaczego ledwie wspomniałem o Laurze i
Marii? Nie wiem. Chronicznie zaambarasowany, w tym zaambarasowaniu znajduję także
doskonałą ucieczkę, doskonały pretekst, by do samego siebie podchodzić po omacku.
Fałszywy wstyd. Mówienie przede wszystkim o tych, którzy nas interesują, to obłudne
interesowanie się własną osobą. U ludzi słabego ducha egocentryzm przyjmuje tę właśnie
formę; a jeśli nie wybucha gwałtownie, jak się to normalnie zdarza, to dlatego, że mają oni
niewyczerpaną cierpliwość, która pozwala im milczeć i udawać, że nie wiedzą, co ich
krępuje. Niby głębinowe ryby potrafią podświadomie znosić straszliwy nacisk ciszy. Dzięki
temu przez długie lata zdołałem się bronić przed najmniejszą aluzją, by zamknąć się w
sztywnej — i śmiesznej — pogodzie. Przez jakiś czas moja szwagierka dała się temu zwieść.
Szwagierka,
59
ale z pewnością nie teściowa, kobieta przebiegła, a jeszcze mniej — Maria Germin, która
wcale nie oszczędzała mnie w swej przyjaźni i często mówiła:
— Biedny Danielu, gdybym cię nie znała, sądziłabym, że lubujesz się w fałszywych
sytuacjach.
I pozwalając się nienawidzić przez godzinę, dodała kiedyś:
— Bo właściwie impas, w który postawiła cię żona, nie jest jeszcze tym najgorszym.
Ona przynajmniej umarła. Ale Laura nie. Żyjecie omotani siecią spojrzeń i niedomówień.
Siedzą cię przyjaciele, sąsiedzi i nawet twoje dzieci...
Nawet moje dzieci, zgadza się; to rzuca się w oczy. Małe dzieci biorą rzeczy takimi,
jakimi one są. Później, z każdym centymetrem wzrostu, „głowa im się podnosi” — jak mówi
teściowa. Paplą bez zastanowienia, z bolesną naiwnością, która trafia prosto w cel. I wreszcie
zaczynają się zastanawiać w milczeniu, co już nie jest najlepsze.
— Ciociu, skoro robisz to wszystko co żona, nic by się nie zmieniło, gdybyś wyszła za
ojca — powiedział Bruno, kiedy miał osiem lat.
Luiza w wieku lat dwunastu wybuchnęła śmiechem, gdy nowy listonosz zapytał Laurę:
„Czy pani Astin?”, i palnęła bez namysłu: „Prawie”, nie podejrzewając podwójnego sensu,
jaki ludzka złośliwość mogłaby nadać temu wyjaśnieniu. Następnego zaś roku Michał odparł
bez namysłu przedstawicielowi firmy „Singer”, który go zapytał o panią Astin: „Pójdę po
ciotkę”. A jeszcze później, przy podobnej okazji — nie do uniknięcia — zadowoli się
znaczącym zmrużeniem oka albo pośle.mi nawet porozumiewawczy uśmieszek.
Jego babcia natomiast staje się dokuczliwa. Żądli mnie z ostrożną zawziętością komara.
Ludzie starzy nie mają się czego obawiać, chyba śmierci, która ich porwie, nim spełnią swój
zamysł. Teściowa, zbyt chytra, by ryzykować odmowę, a więc by zapytać otwarcie, gra na
wyczerpanie. Hołdująca zasadzie kolejności i zdecydowana ofiarować mi swoje córki —
40
a ta w jej mniemaniu powetuje tamtą — niezmordowanie ponawia mętne aluzje, zaczepia
mnie na wszystkie sposoby. Na przykład w żartobliwy: otwiera więc jakiś tygodnik i uj-
rzawszy zdjęcia modelek na pokazie eleganckiej bielizny, woła:
— Wyobrażam sobie Daniela w tej jaskini lwów! Z pewnością nie wyrzekłby się celibatu
nawet dla najpiękniejszej z tych dziewcząt.
Albo uderza w poważny ton, co już jej gorzej wychodzi, i zdziera głos chrypiąc na temat
jakiegoś powtórnego małżeństwa:
— Ten przynajmniej czasu nie tracił! No cóż, gdy się ma dzieci, a jakaś dzielna
dziewczyna zastępuje im matkę, nie należy marnować okazji, by stworzyć im dom.
Jej rozpływanie się nad Laurą sięgało wyżyn peanów, wyśpiewywanych do nieobecnej,
lecz często przy dzieciach. Laura — nasz biały kruk, Laura — nasza perła (z podtekstem:
perła, której brak oprawy w złoto obrączki). Laura, którą wykorzystujemy od lat dziesięciu;
Laura, która mogłaby, Laura, która powinna by... Laura biedaczka, której przywiązanie nie
daje nas porzucić. Brutalnie mówiąc, to było brutalne: prawdziwa prowokacja. Uprzejmie
znosiłem jej bryzganie śliną. Słuchałem nieczuły, niby pod pancerzem nieprzemakalnej tka-
niny, prawdziwie bolejąc nad jej gniewem i nad tym, że zmuszała mnie w odpowiedzi do
robienia z siebie klowna, który raz po raz pozwala się policzkować. Ale ponieważ już kiedyś
w gruncie rzeczy zgodziłem się założyć rodzinę i ponieważ powiedzenie: „kto milczy, ten się
zgadza” oznacza właściwie: „kto się nie zgadza, ten mówi”, i że wreszcie nie mogąc się obyć
bez Laury, przystałem na jej obecność i nawet zmusiłem się do paru uprzejmości wobec niej,
natychmiast odpowiednio skomentowanych, teściowa nie traciła nadziei i przy lada okazji
uciekała się do swoich przejrzystych aluzji.
41
Cierpliwość zawiodła ją tylko raz, kiedy o mały włos nie zamknąłem się w zdecydowanej
odmowie. Spędziłem dwie go- dziny w Villemomble u Marii, przy cienkiej herbacie i su-
chych ciasteczkach — nędznych staropanieńskich ciasteczkach — ale także prowadziliśmy
jedną z tych ożywionych i błyskotliwych pogawędek, których zawsze łakną drobni inte-
lektualiści, a których Laura z braku czasu nie mogła mi użyczyć. Z „France-Soir” pod pachą
przyśpieszyłem kroku, prawie pewien, że Laura, znając rozkład moich godzin, odgadnie, co
mnie zatrzymało, i że w konsekwencji przez cały wieczór będę skazany na oglądanie jej
skamieniałego oblicza. Oczywiście szedłem swoim chodnikiem po parzystej stronie ulicy,
próbując uniknąć teściowej, od czerwca już czatującej za otwartym oknem, na jej zwykłym
miejscu letnich obeserwacji.
Daremny trud. Wsparta na łokciach, z nosem wetkniętym między doniczkę z kocim
zielem i groźnie zjeżonym kaktusem, obserwowała ulicę.
— Danielu — zawołała — daj mi gazetę!
Wszystkiego nie można przewidzieć. Nie należało kupować
gazety. Przeszedłem na drugą stronę. Teściowa pochwyciła gazetę, ale nawet jej nie
rozwinęła. W całym majestacie, odsunąwszy kota dla większej powagi, wciągnęła brodę w
obwisłe fałdy podbródka i skrzyżowała ręce.
— Nie żałuję, że cię zatrzymałam — oświadczyła ta uroczysta matka rodu, lekko
sepleniąc z powodu nieodstępnej mię- tówki, która przylgnęła jej do dziąsła. — Musimy
jednak pomówić. Czy nie widzisz, że Laura już nie ma sił?
Natychmiast strach mnie obleciał. Czyżbyśmy byli na progu decydującej rozmowy? To
zdanie przecież, dokładnie takie samo, usłyszałem z jej ust parę lat temu. Ale wtedy
dotyczyło ono Gizeli, mojej żony, którą koniecznie należało utrzymać przy sobie. Laury
jednak nie próbowałem utrzymać.
— Jeżeli nie ma sił, to niech wypocznie. Jakoś damy sobie radę — odpowiedziałem z
głupia frant.
— Doskonale wiesz, że nie o to chodzi — odparła na to,
42
ostro, prawie z oburzeniem. — Traci tylko czas i młodość. Zżera się.
— Zrobiliśmy wszystko, co można, żeby ją wydać za mąż.
— Wszystko, co można? Rzeczywiście!
Wszystko, co mogłem, rzeczywiście. Czyż nie podjąłem paru prób znalezienia dla niej
odpowiedniej partii? Jeszcze niedawno sprowadziłem kolegę, którego teściowa przyjęła
takim wzdychaniem i cierpkimi uśmieszkami, że musiałem potem przepraszać biedaka.
Zirytowany (bo istotnie Laura niepotrzebnie tylko traciła przy mnie czas i swoją młodość,
które wykorzystywałem) z trudem pohamowałem się, by nie krzyknąć: „Bardzo żałuję, ale
jeżeli rodzina ma zwyczaj rzucać się na wdowca, by mu wtrynić starą pannę, to tym gorzej!
Po znanym mamie doświadczeniu nie myślę znowu brać sobie żony z przypadku!”. Teściowa
potrafiła jednak zatrzymać się w porę.
— Szczerze mówiąc, kto wie, czy nie byłoby lepiej, gdyby Laura wyjechała — zaczęła
innym tonem. — Tu wpadła w tryby, z których nie może się wydostać.
Nareszcie była szczera. Od lat usilnie oliwiłem owe tryby, aby nie słyszeć ich zgrzytu.
Zaatakowałem przezornie:
— Jeśli dobrze rozumiem, Laura prosiła mamę...
Nie dała mi dokończyć.
— Nic podobnego — zaprotestowała — znasz ją przecież. Nie skarży się ani słowem.
Wyrwałaby mi język, gdyby słyszała, co powiedziałam.
Rozwinęła „France-Soir” na ostatniej stronie: „Zbrodnia nie popłaca”, „Słynni
kochankowie”. Odwróciła gazetę i przejrzała tytuły. Włożyła na nos okulary, zdjęła je i znów
włożyła. Ale kiedy ostrożnie wysunąłem nogę, aby przejść na parzystą stronę ulicy, ożywiła
się i cisnęła harpunem:
— Wybacz, Danielu. Z pewnością jestem stara i niemądra. Major, który mnie bardzo
kochał, lubił mi to powtarzać. A jednak mimo mego wieku ciężko znoszę wdowieństwo:
czuję się, jakbym stała na jednej nodze, niby żuraw. Zasta-
43
nawiani się więc, z jakiej gliny jesteś ulepiony, będąc jeszc2e ra miody, by się skazywać
na samotność.
Żadnego na pozór związku, prawda? Przypadkowa kolejność matczynych uwag! Ciąg
dalszy był już nieunikniony.
— Nikt nie weźmie ci za złe, jeżeli pomyślisz o ożenku.
— Myślałem, mamo.
Nierozegrana partia. Nie dały nam jej dokończyć dwa suche słowa o podwójnym sensie.
Radzono mi ożenić się po raz drugi. Myślałem o tym naprawdę. Ale dla teściowej nie istniało
żadne inne imię, jeśli nie brzmiało ono Laura. Jednym ruchem gardła przełknęła miętówkę, z
którą cackała się tak długo jak ze swoimi czułymi marzeniami.
— Ufam ci — rzuciła szybko. — Wiem, że jeżeli się zdecydujesz, to na kogoś, kogo
dzieci będą mogły uznać za matkę.
Przez jakiś czas siedziała cicho, oszczędzając mi podobnych scen, w których musiałem
wysilać swój talent, aby nie być przykrym. Sam zresztą dziwiłem się własnym
odpowiedziom. Niewątpliwie moja słabość konsolidowała się podczas tego, wzmocniona
faktem, że teściowa mimo górnych tonów tylko krążyła koło tematu, odgrywając w ten
sposób najgorszą rolę, jaką można sobie było wybrać w stosunku do mnie — rolę petentki,
ów zaciekły spór dodawał mi jakby charakteru i sądzę, że przyczynił się znacznie do
wmówienia w nas wszystkich — w Hombourgów i we mnie — uczucia, którego wcale nie
byłem pewny, gdy tymczasem bardziej lękałem się Laury, niż pragnąłem Marii i
prawdopodobnie bałem się małżeństwa, tak z jedną, jak z drugą.
W każdym razie daleki byłem od dumy. Laurę upokarzały zapewne moje wysiłki wkładane w
uniknięcie małżeństwa, które pod każdym względem byłoby rozsądnym czynen^pfcwięci-
łoby istniejący stan rzeczy, uradowało dzieci i nagrodziło jej długie lata poświęceń. Czułem
wstręt do mego wstrętu. Słowa zaczynały mi ciążyć, zażenowanie brało górę. Skoro mowa
44
o wstręcie, to jeśli gnębi mnie jakiś, to ów uporczywy, przygniatający, który zawsze
żywiłem do siebie (i który, jak sądziłem, podzielają także inni). Z pewnością jestem ostatnim
z ludzi, których potrafi wbić w dumę pogarda dla tych, co im okazują szacunek. Najmniejsze
uczucie, cień I szacunku obligują mnie w obu tego słowa znaczeniach. Ze swej strony zawsze
uważałem wahanie za bezczelne, odmowę za chamską i jestem pewny, że łatwo padłbym
ofiarą bóg wie jakiej awanturnicy, gdyby w pewnym stopniu nie broniła mnie przed tym moja
przeciętność. Zacytujemy jeszcze podnoszącą na duchu Mamette, która na moją intencję
wypowiedziała taką uwagę o swoim mężu:
— O niego byłam spokojna. Aby zawrócić mężczyźnie w głowie, musi to być głowa
warta zachodu.
A czego moją głowa była warta? Bądźmy tu szczerzy, przyznajmy bez ogródek.
Potępianie własnych zalet, jeśli nie jest zręcznym manewrem, może być podświadomą
paradą, po to, by nie mówić o zaletach innej osoby, której wybór jest nam niewygodny. Non
sum dignus — nie jestem godzien — staje się wtedy wyrafinowaną odmową, dość w moim
guście. Nie- h mniej jednak dziwią mnie wszystkie „wybory”, których jestem obiektem.
Słusznie powiedziałem: „wybory”, by nie powiedzieć: „sentyment”, a przede wszystkim:
„miłość”, co wydaje mi się zbyt wielkie. To uczucie tkwi we mnie tak głęboko, że z
nienawiścią patrzę w kinie na gruchającego amanta i z ironią na słodkie miny, które do niego
stroi partnerka. I wreszcie jest ono tak zakorzenione, że nie dały mu rady nawet trzy szanse w
mym życiu, że — po Gizeli, Marii i Laurze — wciąż się pytam: „czy jestem kochany?”.
Chwileczkę, zastanówmy się poważnie: jest się uprzejmą i miłą, poczciwą, robi się co można,
swoje małe racje przystraja się w przyjęte formy. A racje Laury wydają mi się jasne. Z
początku, w cielęcym wieku, trochę durzyła ¿się. we mnie. Byłem nie tylko pod ręką, ale
byłem jedynym mężczyzną w jej otoczeniu, w dodatku mężem starszej siostry, o którego
młodsza zawsze jest nieco zazdrosna. „Ideał” podlotka; ale majowy śnieg nie leży długo,
wybuchła wojna
45
i zabrakło starających się. Gizela umarta zostawiając Laurze dzieci na karku. Laura czekała
na mój powrót, | braku okazji czekała ciągłe, aż w końcu uwierzyła, że czeka na mnie. Była
kobietą na pół wykolejoną, życie miała złamane. Mimo dzielącej nas różnicy wieku nie
myślała już o lepszej partii. Scaliła się z moim domem, przywiązała do dzieci. Swoim
zwyczajom daje moje nazwisko.
Niestety, moim zwyczajom, choć były identyczne z jej zwyczajami, nie miałem ochoty
dać jej nazwiska. Nie przeczę, że Laura jest gospodarna, pilna, niezmordowana i
niekosztowna. Ale czy żenimy się dla zalet służącej w kobiecie, jakbyśmy się żenili ze swoją
gosposią? W Laurze znacznie bardziej ujmowało mnie jej przywiązanie do dzieci, jej
delikatność, dyskrecja, dbałość o to, by się nigdy nie narzucać, nie odgrywać roli osoby
niezbędnej — choć nią była — i wreszcie zmieszanie, które kazało jej zaraz uciekać, gdy
tylko teściowa zaczynała przy mnie piać hymny na jej cześć. Brzydsza od siostry i w moich
wspomnieniach tracąca na porównaniu, była jednak młodsza, zatem bardziej świeża, bardziej
godna pożądania niż Gizela, gdyby żyła. Mimo swych fartuchów i chustek na głowę tak
nawet godna pożądania, że spojrzenie chętnie zatrzymywało się czasem na jej dekolcie.
Niezdolna jednak zdać sobie z tego sprawy, jeszcze mniej zdolna była to wykorzystać. Nie
przywiązywała więc żadnej wagi do owych prób, szybko zresztą gasnących pod powiekami,
podobnych do wielu innych, które budzą w nas przelotny pociąg, lecz nie skłaniają jeszcze do
grzesznych czynów ani nie zapędzają do urzędu stanu cywilnego.
Ostrożnie zezując na jej powaby, uchylmy kapelusza przed jej zaletami. Takie zezowanie i
uchylenie kapelusza — kiedy w grę wchodzi żywa wdzięczność — jest tylko obojętnością,
ale dla mężczyzny podatnego — dałem już tego dowody — kryje w sobie ryzyko silnego
przywiązania się po fakcie. Ale przeciwko Laurze przemawiało jeszcze to, że była z
Hombour- gów, że była siostrą Gizeli, no i moją, i jako taka, zamiesz
kałą w moim domu, wplecioną w mój tryb życia. To, że była mi oddana, nieomal
przeszkadzało jej — w pewnym sensie — oddać mi się. Niczego nie załatwiał fakt, że
wszystko było na miejscu. Wręcz przeciwnie. Nawet gdybym dla położenia temu kresu nie
zamierzał ożenić się z inną kobietą, naprawdę wybraną, to i wtedy z równie małym
entuzjazmem myślałbym o ożenku z Laurą, z tą zastępczynią, której główną wadą było, że
stanowiłaby przedłużenie dawnego, że musiałbym je przyjąć wraz z nią. Przypominam sobie
moje słowa, które, oczywiście przy Marii, wypowiedziałem nazajutrz po tym słownym
spięciu z teściową:
— Małżeństwo z Laurą nie byłoby małżeństwem, lecz odnowieniem najmu.
Znamienne wyznanie, które łączy się z komentarzem Marii, podanym mi w dwóch ratach.
Najprzód kącikiem ust:
— To racja, ale od lat nie robisz nic innego, tylko trwasz przy starym, marnując życie.
I później głosem dziwnym, na pół ironicznym, na pół poważnym, spoza zaciśniętych
zębów, coraz bardziej u niej częstym, zaczęła mi dogryzać:
— Nie powiedziałeś całej prawdy lub jej nie dostrzegasz. Ale ja znam ją aż za dobrze.
Szanowny pan uważa, że miłość do niego to żaden dowód. Tak dobrze okrywamy się
skromnością, tak sami sobie się nie podobamy, że nie wierzymy, abyśmy się mogli podobać.
Jesteś przekonany, że Gizela wyszła za ciebie przez pomyłkę, przez nieuwagę. O Laurze,
której przecież nie brakowało czasu do namysłu, sądzisz, że nie ma dużego wyboru, co ją
obniża w twoich oczach. Albo uważasz, że kieruje nią litość — co cię uwalnia od
zobowiązań. O mnie lepiej nie mówmy...
A jednak muszę mówić o Marii. W stosunku do niej moje zakłopotanie jest mniej
krępujące, choć sytuacja równie fałszywa. Milcząc przed Laurą i spowiadając się ze
wszystkiego
47
Marii, nadużywam tej samej cierpliwości, i w nadziei, że zniechęcę pierwszą, a nie zniechęcę
drugiej, staram się wygrać na czasie, odsunąć chwilę .wyjaśnień. Widzę siebie siedzącego w
trzeszczącym wiklinowym fotelu przed Marią, która dogląda imbryka z wodą na herbatę.
Słyszę, jak jej opowiadam tę scenę z teściową i wzdycham z wątpliwą satysfakcją:
— No, wreszcie wybrnąłem 1
— Wybrnąłeś? Z czego? Jasne, że chciała wiedzieć, czego się ma trzymać — mówi
Maria.
Idzie w stronę okna starając się nie kuleć, jak to robi przed uczniami. Nerwowo bębni po
szybie i milczy. Wiem jednak, co krzyczą jej kurczowo zaciśnięte usta: „A ja? Czy dowiem
się wreszcie, czego się mam trzymać? Tam tłumaczysz się węzłami rodzinnymi, tu —
przyjaźnią. Ogłupiasz mnie swoimi zwierzeniami, gadasz i gadasz, po sto razy powtarzając,
dla jakich powodów nie poślubiasz Laury, i nawet słówkiem nie piśniesz o tych, które by cię
pchnęły do innej. Jak właściwie jest z tobą? Jak właściwie jest z nami? Czy to długo jeszcze
będzie trwało?”.
Nagle mocno utykając odchodzi od okna. Przypomina mi to jej pierwszą wizytę u nas,
przed piętnastu laty, kiedy miałem nadzieję, że zostanie moją narzeczoną, i pragnąłem, by ją
matka poznała. Przyszła, wyraźnie kulejąc, bo nie chciała udawać. Myślę, że przez lojalność.
A po jej wyjściu matka mruknęła: „Jaka szkoda! Dobra dziewczyna, a dwie nauczycielskie
pensje, zamiast jednej, to rzecz warta zastanowienia. Ale nie, nic z tego, za mocno kuleje”.
Tym razem Maria znów kulała mocno. Za bardzo na czasie. „Kiepskie ze mnie wiano —
mówiła jej chroma noga. — Z taką jak ja nikt nie może nas posądzić ani o błąd, ani o litość.
Czy dość kuleję, by cię przekonać?” Istotnie przekonywała mnie, tak jak owe dwa chybione,
a równające nas w nieszczęściu małżeństwa, o których wspomniała. O cóż się niepokoiła?
Fakt, że ją odnalazłem po straceniu z oczu, po zapomnieniu, wydal mi się zrządzeniem losu.
Nie należę do sza
48
leńców, którzy dla kobiety burzą własne życie i życie swoich bliskich. Ale gdybym zapragnął
jakiejś kobiety, to byłaby nią Maria. Przy niej odnalazłbym młodość i zarazem swój wiek,
przyjaźń i to, co wolę dla prostoty nazwać przywiązaniem. Niczym nie skrępowane
przywiązanie; nie ograniczone żadnym zobowiązaniem, naciskiem czy argumentami z
zewnątrz. Nie prosząc mnie ulegle, z nużącą cierpliwością, z oczami wbitymi w ziemię jak
Laura, lecz wyniośle, z twardym spojrzeniem zielonych oczu, nie dającym się uwięzić za
kratą rzęs, powiedziała poważnie, choć jej przywiędłe usta o opuszczonych kącikach drżały
przy tym lekko:
— A jednak, Danielu, musisz się zdecydować.
Imbryk zasyczał. Maria wyciągnęła rękę po puszkę z herbatą i słysząc moje nieporadne,
nie dodające otuchy mamrotanie, wzruszyła ramionami:
— Daj spokój — rzekła — męczysz mnie tylko.
Minuta ciszy przyniosła odprężenie. Maria wciąż stała przede
mną nieruchomo, jakby skamieniała. Odnajdywałem w niej ten drugi wdzięk, który
poznaliśmy u naszych matek — wdzięk u schyłku lat, kiedy kończy się krótkie panowanie
ciała — i który bardziej uduchawia kobiety, tak jakby pierwsze zmarszczki wokół oczu
czyniły ich blask bardziej promiennym. W końcu Maria się poruszyła.
— No, a jak dzieci? — zapytała.
— Dziękuję, sprawują się dobrze. Nawet bardzo dobrze. Michał jest nieporównany: uczy
się na same piątki. I nawet Bruno zdołał się dostać na tablicę wyróżnionych. Jakiś czas bałem
się, że zostanie na drugi rok w czwartej klasie, ale ostro wystartował. Zmienia się przy tym.
Jest prawie dostępny.
Pobudka — całkiem cicha pobudka, wybębniona na etażerce — wypełnia parę chwil.
— Ten brzdąc napędził ci dość strachu 1 No, przynajmniej na tym odcinku możesz
zanotować jakąś poprawę — mówi Maria. Mówi bez przekonania. Znów się zamyśla. Jej
ruchy, kiedy sięga po suche ciasteczka, zbyt suche, lub kiedy ujmuje
imbryczek, wydają mi się nerwowe. Z dziobka spada sitko i plami serwetkę. Maria także
nie mówi wszystkiego, zamilcza prawdziwą przeszkodę, jedyny plus Laury. Tak, powinienem
byt usunąć tamtą, ale dzieci się na to nie zgadzały. Tak, powinienem byl ożenić się z Marią,
ale dzieci się nie zgadzały. Żadne z trojga. Ani Luiza, która na samo imię Marii zamieniała
się w słup soli, ani Michał, który przy mnie ośmielał się mówić: „Dzwoniła ta nauczycielka z
Villemomble”, a za moimi plecami, jak wiem, nazywał Marię kuternogą. A najbardziej —
Bruno, który przy najmniejszej wzmiance o Marii zamykał się w sobie i zaczynał gwizdać
dziko, po swojemu.
Rozmowa utknęła; w mojej filiżance stygła nie dopita herbata, w której cukier się nie
roztopił.
— Gdzie spędzisz wakacje? — spytała jeszcze Maria.
— Jak zwykle: z rodziną w „Emeronce”.
— Postaraj się przynajmniej do mnie napisać.
HERVÉ BAZIN W IMIĘ SYNA
Malec uciekał przede mną boso, półnagi. Zaskoczony znienacka podczas gimnastyki, na łeb, na szyję zbiegł ze schodów i — tylko w szkolnych spodenkach, niebieskich w czerwone paski — wypadł na podwórze i na ulicę. Początkowo biegł z piersią podaną naprzód, w treningowym tempie, raz, dwa, raz, dwa, jak na stumetrówce. Ale gdy go dopędzałem, zaczął tracić oddech. Już nie biegł: kluczył, podrywał się raz po razr chwiał się na sflaczałych nogach i, ryzykując upadkiem, odwracał głowę, by sprawdzić, jak daleko jestem, i by mi rzucić przerażone, niewidzące spojrzenie spod włosów spadających na czoło. Na rogu ostro zawrócił; przebiegł jeszcze parę kroków i zgięty wpół pod wpływem raptownego kurczu w boku, musiał się oprzeć o murek okalający willę. Na nieszczęście była to willa państwa Douąuet. Zadyszany i próbując odegrać rolę czcigodnego ojca, który nie rzuca się jak brutal na zbuntowane dziecię, zwolniłem kroku. Winszowałem sobie nawet, że udało mi się dopaść go wcześniej niż zazwyczaj, nim jeszcze drgnęły firanki w pół tuzinie okien. A jednak na myśl, że stara Douąuet, zbrojna w swój odwieczny sekator, gotowa wytknąć nos ponad trzmieliną i wymamrotać beznamiętnie słodkawym głosem: „No, no, Bruno! Trzeba słuchać ojca!”, straciłem rozsądek. Zamiast zbliżyć się spokojnie, nie strasząc chłopca jeszcze bardziej, zamiast wziąć go za rękę i zaprowadzić do domu (taryfa: dwieście wierszy; nie darmo jest się przecież belfrem, a jeżeli czasem nadużywam głosu, jednak nigdy nie biję), krzyknąłem idiotycznie: — Skończysz nareszcie z tymi błazeństwami!? Wracasz? Tym razem mam już tego dosyć... Wynik: dwa otwierające się okna i nowa, mozolna ucieczka Bruna. Asfaltowy chodnik przechodził tu w żwirowaną ścieżkę, po której malec na swych bosych stopach skakał niby po kłującej kamienistej plaży. Ten jego «wy zryw pobudził mój zły humor. Mruknąłem więc pod nosem: — Dobrze ci tak, masz za swoje. Miałem powody do zdenerwowania. Parni Douąuet, dzięki Bogu, nie było widać, ale ęc swego ganku, w rękawiczkach i kapeluszu, jak przystało, gptów wyruszyć do Paryża autobu- sem o 8.17, surowo spoglądał na mnie pan Lebleye, tęgi brodacz spod Nr 14, główny księgowy, darzący mdłą czułością swoją nieznośną córkę. Wiem, że mówi o nas: „Ten chłopak to idiota, ale ojciec go ogłupia”. Jeszcze parę minut i cała wina spadnie na mnie; na mnie, który za zły stopień z wypracowania robi awanturę na całą dzielnicę. Nawet w domu gotowi tak myśleć. Laura, jeszcze szybciej mrugając powiekami, otoczy mnie murem milczenia, nadąsana Luiza pójdzie do siebie, a Mamette przy pierwszej okazji szepnie mi prosto w nos, szczerząc samotny, raźnie kiwający się pieniek: „Danielu, nie umiesz postępować z tym chłopcem. Jesteś jego ojcem, nie wychowawcą”. A czy to moja wina, że reaguje on jak zając i z byle powodu zaraz ucieka? Robi mi to po raz dwudziesty, a jego zły stopień z wypracowania- to drobiazg wobec tych ucieczek, coraz częstszych i całkiem nie uzasadnionych, o których nie wiem, czy są wynikiem, jak utrzymuje moja szwa- gierka, „słabych nerwów”, czy też — jak skłonny jestem sądzić — otwartego buntu przeciwko mnie, tchórzostwa podszytego przebiegłością, pewnego rodzaju chęcią szantażu obliczonego na wstawiennictwo sąsiadów i rodziny. — Bruno, staniesz nareszcie? 6 Wciąż kłusujemy jeden za drugim. Już dwa razy skręcaliśmy, wzdłuż innej uliczki przebiegając nabrzeże Prévôt, i wypadliśmy w małą alejkę. Tu mniej nas znają. Ale Bruno nigdy jeszcze nie zapuścił się tak daleko, toteż teraz z kolei ja zaczynam się bać. Czas ucieka. Michał i Luiza z pewnością już wyjechali nie czekając na nas. Spóźnimy-się, nie ma co:
Bruno do szkoły, a ja do Villemomble. Gniew zamienia się w niepokój; niepokój — w przykrą świadomość własnej niemocy i głupiej sytuacji, w jakiej««ię znalazłem. Niewątpliwie paroma większymi susami mógłbym dopaść chłopca. Ale czy tak należałoby go pochwycić? Biegnę więc za nim i czekam, aż się obróci, skapituluje, przyzna do winy. Może lepiej byłoby dać mu spokój, pozwolić wrócić samemu, jak pozwalam wracać naszemu psiakowi Japie, który czołganiem się na brzuchu i merdaniem ogona prosi o wybaczenie mu wiosennych eskapad. Ale czy można zezwolić malcowi, aby w pełni zimy biegał w szortach po ulicach Chelles? A zwłaszcza czy mogę spokojnie jechać na wykłady przed zlikwidowanieni tego incydentu; nim zmuszę do posłuszeństwa mego syna, a przecież — jak uczy nas praktyka — możemy całkowicie utracić autorytet, jeśli natychmiast nie ujarzmimy krnąbrnego ucznia? Trzeba kuć żelazo, póki gorące. — Bruno! Nie mogę zdobyć się na nic, wołam tylko Bruna po imieniu ochrypłym głosem. Zaczynam go doganiać, prawie wbrew woli, i już zakłopotany własną racją zastanawiam się, niby nad złym wypracowaniem, jaką karę zastosować. Żal mi chłopca: biegnie resztkami tchu, a świszczący oddech rozdziera mu wątłe płuca. Już nawet się nie odwraca; biegnie zrywami, bez zastanowienia. Trzeba by znaleźć jakieś słowa, powiedzieć, że nas ośmiesza, że pragnę tylko jego dobra i — co lepsze — że sprawia mi ból. Ale zamiast tego wyrywa mi się groźba: — Czekaj, czekaj, na pewno dostaniesz od inspektora za spóźnienie. I zaręczam ci, że w czwartek nie pójdziesz do Mamette. 7 Nowy błąd. Bruno podrywa się tak raptownie, że zdumiewam się, skąd wziął na to siły. Wyprzedza mnie o dziesięć metrów, o dwadzieścia, o trzydzieści, dopada jakichś opuszczo- nych rusztowań i czepiając się ich ramionami i nogami, niebaczny na drzazgi, w mgnieniu oka wdrapuje się na wysokość pierwszego piętra. Po chwili — osłupiały i równie zdumiony jak ja, że znalazł się tak wysoko — stoi już na rusztowaniu drugiego piętra, wciśnięty między taczki z wapnem a gzyms. Wołam rozpaczliwie: — Nie przechylaj się! Machinalnie pod okularami krótkowidza przecieram oczy. Laura ma chyba rację. Z tym dzieckiem trzeba pójść do lekarza. Stale cierpiący na zawroty głowy, tak silne, że nie może ze swymi rówieśnikami włazić na drzewa, Bruno z pewnością nie gra komedii. Sytuacja przestaje być głupia: jest poważna. — Stój spokojnie, zaraz się wdrapię do ciebie — słyszę swój głos, raczej przesłodzony niż słodki. Taki, jakim czasem profesor Astin posługuje się, żeby ugłaskać krnąbrnych uczni, których potem przekaże jurysdykcji dyrektora. Zadzieram głowę i zmuszam się do uśmiechu; gorączkowo szukam takich słów, które by dramat zamieniły w żart, pomogły uniknąć grubszego skandalu, wzywania pomocy sąsiadów i straży ogniowej. Ale mój wzrok krzyżuje się ze wzrokiem malca, który przywarł do belek. Strach mnie ogarnia. Z tych oczu osaczonej wiewiórki, co mierzy odległość i waha się, czy skoczyć, wyziera coś więcej niż lęk. Coś silniejszego, znacznie bardziej przejmującego. Chory? Nie, jeszcze się łudzę. — Czekaj, mój mały... Wargi malca rozchylają się nad młodymi zębami, lecz nie pada z nich żadne słowo, tylko podbródek zaczyna drgać. I nagle trzaskają gdzieś drzwi. Zarumieniony aż po uszy udaję, że się schylam, że wiążę sznurowadło. Lękliwie czekam, póki nieznajomy, stukając obcasami po zmarzłej ziemi, nie odejdzie dość daleko, by sobie oszczędzić widoku doktora filozofii w pół- sztywnym kołnierzyku i sztuczkowych spodniach przy próbie wdrapywania się na jarmarczny słup. Próbie zresztą równie śmiesznej, co niepotrzebnej, bo gdy się wyprostowuję, bardziej zawstydzony sytuacją, w jakiej się znalazłem, niż brakiem fi-
zycznej sprawności, trzaskają inne drzwi na inny ton i odruchowo zbliżam się wtedy do rusztowania dostrzegając drabinę wśród budowlanych rupieci. Biorę ją; Bruno ujrzawszy to prostuje się i zaczyna piszczeć: — Nie, tatusiu, nie! Zostaw mnie! Zostaw! I przeskakuje z deski na deskę, gdy ja podnoszę ciężką drabinę, która chwieje się nade mną i opada na właściwe miejsce. Drapię się po niej nie sprawdziwszy nawet kąta, pod jakim ją ustawiłem. Wchodzę po dwa szczeble na raz, ale docieram tylko do pierwszego piętra. — Czekaj! — mówi Bruno całkiem innym tonem. Pochylił się i z jedną ręką na uchwycie wózka spogląda na mnie z ukosa. Nie wytrzymuje jednak mojego spojrzenia i cofa się na skraj rusztowania. Po gruboziarnistej gęsiej skórce na udzie, zadrapanym przy wspinaczce, spływa cieniutka strużka krwi. Już tylko jedną ręką trzyma się rusztowania i — przymknąwszy oczy z obawy przed zawrotem głowy — próbuje namacać nogą pierwszy szczebel. Skok czy pośliźnięcie się — to dla niego prawie jednakowo niebezpieczne. Lepiej więc cofnąć się i zostawić mu drabinę. Mój dobry duch szepcze mi: „Wiesz przecież, że sam zejdzie, jeżeli dasz mu spokój”. Ale to mi nie odpowiada. Schodzę tylko o jeden szczebel niżej, mrucząc: — Bruno, proszę cię... zrobisz sobie coś złego. Chodźmy już. Intonacja, to „proszę cię” i „chodźmy” w liczbie mnogiej — ta ugodowość to już coś więcej niż ustępstwo. Bruno porusza się zdumiony, ale jeszcze nieufny. Wciąż pochylony przygląda się czemuś pode mną: memu prawemu bucikowi, który zawisł niepewnie między dwoma szczeblami drabiny. Bucik cofa się, wybiera ten niższy szczebel, a Bruno robi krok w przód. Jeden szczebel, później drugi i chłopiec w tym sa- 9 ¡¡i § \ *5 * * mym tempie zaczyna schodzić. Stanąwszy na ziemi, odstępuję nieco w bok i, ziy na siebie, usiłuję wyperswadować sobie, że jestem przebiegły. Bruno bez wahania podchodzi bliżej. Słucha, co mu szepczę dla ratowania twarzy: — Chcesz wszystkich przekonać, że się nad tobą znęcam? Że nie kocham własnych dzieci? Patrzę w uniesioną ku mnie nieznaną twarzyczkę o wystających kościach policzkowych i wgłębionych oczach: granitowo- szarych oczach matki. Bruno, jej wierny portret, jak ona wątły i tak szczupły, że sprawia wrażenie jeszcze bardziej nagiego, wydaje się zadziwiająco pewny siebie. Odpowiada mi półgębkiem: — Kochasz mnie, z pewnością, ale kochasz mniej. Teraz ja czuję lodowaty podmuch. Mniej, mniej... Co on mówi? Mniej niż Michała, jego bardziej zdolnego brata, mniej niż moją słodką Luizę, o której mówią: „No cóż, ojcowie zawsze wolą córki”. Nie, to nieprawda. Nie o to chodzi — to tylko straszliwy eufemizm dziecka. Po prostu „mniej”. Mniej niż syna. Kto tylko „kocha”, wiadomo, nie kocha na- prawdę, ale mimo to jeszcze ze znakiem plus, kto kocha „mniej”, kto kocha ze znakiem minus... Powiedział wszystko, wszystko odgadł. Na szczęście, zbyt młody, by iść za tą myślą, by zrozumieć całą jej doniosłość, Bruno odpręża się, podnieca, rozpoczyna sztubacką dyskusję: — I poza tym przesadzasz! Dostałem przecież piątkę z matmy! Nie obchodzi mnie ani jego dobry, ani zły stopień. Bruno nie jest już oskarżonym; jest świadkiem. Trochę winnym, jak wszyscy jedenastoletni świadkowie, jego rówieśnicy. Winny złego stopnia. Ale niewinny temu, co go pchnęło na ulicę, kiedy nieprzytomny ze strachu zaczął uciekać przed profesorem Astinem, tym smokiem na dobre stopnie. Smok narzuca swoją marynarkę na szczupłe ramiona chłopca i mówi idąc w samej koszuli:
10 — Wracajmy szybko. Odwiozę cię taksówką, jeżeli jest już późno. I odwraca oczy, aby nie patrzeć na swą obszerną marynarkę | pustymi rękawami, obijającą się o boki chłopca, którego ojciec mniej kocha; by nie widzieć tej wielkiej marynarki, która ciąży chłopcu jak ojcowski autorytet. Podobnej rozterki, takiej nienawiści do siebie, nie odczuł nigdy w życiu, nawet w godzinie zgonu matki, nawet gdy w obozie odebrał suche urzędowe zawiadomienie o śmierci żony, która zgasła z dala od niego, pozostawiając mu tego syna wątpliwego pochodzenia. W szarej dali obsadzonej wysokimi, czarnymi topolami, gwizd parowozów ze stacji przetokowej rozdziera nawisłą mgłę. Na ulicy, w tłoku ciasnych domów, z lokatorami na ich miarę, samochód-śmieciarka pożera niedzielne odpadki, bogatsze w kości i w pomarańczowe skórki. Ale scena zmienia się koło stolarni, gdzie właśnie włączono piłę. Niebo wibruje nutą wysoką i ciągłą. Niebo wibruje. Co to ma znaczyć? Od pięciu lat, od chwili mego powrotu, każdego ranka słyszę ten dźwięk. Ale czy to nie po raz pierwszy koniuszkiem palca próbuję przyciągnąć do siebie ramię tego dziecka? II Rusztowania nie ma już od dawna. Ów dom w dość złym guście, którego zbyt agresywna czerwień tynku i dwie fajansowe kózki, skubiące trawnik twardy jak wycieraczka, nie budzą jednak we mnie nienawiści, zamieszkuje rodzina wojennych paskarzy. Bo to zaczęło się wtedy. Obawiam się, że długo należałem do ludzi, którzy nie szafują serdecznością; którzy żyją za zasłoną powiek nie wiedząc nic ani o innych, ani o sobie. Mój zawód nie wyrobił we mnie przenikliwości: przyzwyczaił mnie do sztywnych formułek, zamienił krew w czerwony atrament i jedyne, co mi dał, to upodobanie do skrupułów. Myślę oczy 11 wiście o skrupułach równie dalekich od problemów sumienia, jak rodzynki od muszkatelowych winogron. Komuś, kto waży swoje słowa i stawiane stopnie, może się jednak zdarzyć, że się zaduma, gdy sam sobie wystawi zły stopień, że pójdzie jeszcze dalej: zacznie sądzić własne postępowanie i wreszcie obrzydnie sam sobie. Podnieca się, grzebie w starych popiołach i wątły żar rozdmuchuje w ognisko. Nie szukam usprawiedliwienia dla mego niezbyt ciepłego uczucia, które później buchnęło gorącym płomieniem. Spróbuję się jednak wytłumaczyć. Zdarzyło mi się spotkać kilku mężczyzn i kilka kobiet o zrównoważonych uczuciach. Ale to są rzadkie wypadki. Większość ludzi nie ma sprawiedliwych serc, a ja najmniej z nich wszystkich. Być może obowiązki czy więzy z liczną rodziną spowodowałyby częściowo naprawę tego niedostatku. Ale moja młodość — odwrotnie — przyzwyczaiła mnie do ciągnięcia wszystkich soków z jednego tylko korzenia. Byłem jedynakiem, synem wdowy wojennej. Nie znałem ani dziadków, ani ojca, ani jedynego wuja, który wyemigrował do Brazylii. Nie miałem żadnych kuzynów prócz Rudolfa, stryjecznego brata, starego kawalera, oddalonego od nas tą serią przesiadek autobusowych, która wschodnie przedmieścia czyni niedostępne dla zachodnich (w ciągu dwudziestu lat Rudolf zaledwie trzy razy był u nas na obiedzie). Co więcej, zagubiony w tym przedmiejskim tłumie, jednym z najgęstszych, najbardziej anonimowych i najmniej podatnych do sąsiedzkiego współżycia, miałem koło siebie i przy sobie matkę, i tylko matkę, zresztą kobietę towarzyską, która mogłaby się z kimś związać, gdyby nie nasze warunki, nie sprzyjające nawiązywaniu znajomości. — Tu czuć stęchlizną — przyznawała. — Może byś poszedł się trochę przewietrzyć, nawiązać stosunki z ludźmi. Nie wychowując mnie w cieplarnianej atmosferze, zbyt dużo jednak dawała mi z siebie, abym nawet w wieku lat osiemnastu mógł obyć się bez niej. Poza tym żyjąc tylko z jej
12 wdowiej renty, cierpieliśmy raczej biedę, tę, która u zubożałej burżuazji zaostrza troskę o pozory, każe ratować dom i meble, zabiegać o wykształcenie syna, by z czasem mógł odzyskać utraconą pozycję. Konieczność liczenia się z każdym groszem uniemożliwiała nam obcowanie z „równymi”, jak mówiła matka. A że utrzymywanie stosunków z „innymi” — według jej terminologii — sprowadzało się do niewielu kontaktów, żyliśmy tylko we dwoje, w odosobnieniu, które zresztą nie miało w sobie nic z wzajemnego podporządkowywania się. Nie szukałem też rozkosznego schronienia przy matczynej spódnicy. Stało się to nawykiem, rodzajem życia zakotwiczonego w codzienności, sposobem oddychania. Matka zawsze była powściągliwa w okazywaniu uczuć i bardzo opanowana; o wiele bardziej niż ja. Na ulicy stawała się jedną z tych pospolitych gospodyń, które, zaciskając w ręku pustawą portmonetkę i nie mogąc zapełnić swego koszyczka, zerkają na wystawy. Ale gdy przeszła furtkę naszego domku w Chelles, znów była panią Astin. Odnajdywała dawną pewność siebie, unosiła głowę, oddychała swobodnie, co w połączeniu z naiwną mocą spojrzenia dodawało jej dostojnego wyglądu, takiego, jaki cechuje poważne matrony, umiarkowanie czułe i bezgranicznie oddane, których karierą jest macierzyństwo i które, silne pojęciem — surowym — jakie o nim mają, potrafią rządzić ze ścierką w ręku i utrzymywać należyty dystans zarówno w stosunku do swych dzieci, jak i do własnych uczuć. Wszystko to tłumaczy uwielbienie, jakie dla niej zachowuję, i rozpacz, gdy ją utraciłem, kiedy w wieku lat czterdziestu trzech zmarła na raka płuc. Matka, która na rok przed śmiercią zabroniła mi ożenić się z jedną z mych koleżanek ze względu na jej ułomność, w ostatnich chwilach dostrzegła niebezpieczeństwo. Dowodzi tego ton, jakim na parę miesięcy przed odejściem mówiła mi o „małej sekretareczce z naprzeciwka”, i niecierpliwość, z jaką — zrywając ze swymi zwycza 13 jami — nalegała na Gizelę Hombourg i jej rodzinę, by wyraziła zgodę na nasze zaręczyny. Wiedziała, że jej dni są policzone, i — nie zdradzając się ani słowem — postarała się o zastępstwo. W owym dążeniu była nawet natarczywa, odrobinę naiwna, co mogło się wydawać śmieszne, a jeżeli dziś robię sobie wyrzuty, to tylko dlatego, że okazałem jej wów- czas, jak mnie to gniewa. Nie zdając sobie sprawy z jej stanu zdrowia i sądząc, że cierpi tylko na rozedmę płuc, nieomal oskarżałem ją o brak taktu. Nie pojmowałem owej — pewnego rodzaju — rezygnacji, która zmuszała ją do zdradzania raz po raz naszych sekrecików: — Proszę pamiętać, Gizelo, że Daniel rano pija herbatę. Nie kawę, a tym bardziej nie czekoladę. I muszę także powiedzieć, że nie znosi selerów. Aha, pokażę ci też, jak masz się obchodzić z naszą naftową kuchenką. Nie chciałem zrozumieć prawdy nawet wtedy, kiedy choroba przykuła matkę do łóżka. Musiałem jednak skapitulować, gdy zobaczyłem kamienny wyraz twarzy, z jakim lekarze opuszczali jej pokój, i gdy ona sama pewnego wieczoru, uniósłszy się z posłania, powiedziała mi po prostu: — Danielu, musisz przyzwyczajać się do myśli, że zabraknie ci matki. I zwróciła się do Gizeli: — Jeżeli odejdę, moja droga, musisz szybko wyjść za niego. Nie czekajcie końca żałoby. Nie czekaliśmy istotnie. Chciałbym wierzyć — i powiedzieć — że w ten sposób uszanowałem wolę matki. Nie jestem jednak pewny, czy usłuchałem jej jedynie dla tego powodu. Tak czy inaczej, w dwa miesiące po pogrzebie matki pobraliśmy się ja i Gizela. Był to cichy ślub, jak zapewniały nasze zawiadomienia — wysłane, jeśli chodzi o mnie, do mego jedynego kuzyna Rudolfa i do moich kolegów. (Jako magister filozofii, przygo- towujący się do doktoratu, od niedawna byłem nauczycielem w Gagny.) Naszą podróżą poślubną była wizyta na cmentarzu, 14
gdzie Gizela złożyła swój ślubny bukiet. Potem wróciliśmy do domu: do mojego, w którym nic się nie zmieniło, ale gdzie w moim pokoju stało tylko wąskie kawalerskie łóżko, przez co musieliśmy spać w pokoju matki. Powiedziałem „musieliśmy”, bo wzdragałem się przed tym jak przed świętokradztwem. Odbiło się to tak dalece na moich zapałach, że aż uraziło prostoduszną naturę Gizeli i wzbudziło w niej niepokój. Ale wobec innych niedostatków — bardziej realnych — ten tkliwy jeszcze niepokój zamienił się w rozczarowanie, osiadając koło jej ust w postaci zmarszczek podobnych do tych, jakie odtąd starannie usiłuję usunąć z własnego oblicza, kiedy mam do czynienia z tępym uczniem. Dlaczego zresztą wyszła za mnie? Wciąż mnie to gnębi. Ani nie byłem bogaty, ani nie miałem przyszłości przed sobą. Cały mój majątek to skromna, chociaż pewna pensyjka oraz domek dość wygodny, ale nie nowoczesny i stojący tuż nad Marną, na zalewanych terenach, a więc bez większej wartości. Pod względem fizycznym też nie przedstawiałem się ponętnie: jestem niski, niezgrabny, całkiem przeciętny typ. Pracowity, to racja, nawet wytrzymały jak muł, ale nie błyskotliwy. Moja trzpiotowata teściowa patrząc na mnie mówiła o swoim mężu: — Lepiej wyjść za mężczyznę pewnego, który ma w sobie mniej materiału, ale bardzo mocną podszewkę. Gizela nie była stworzona do mojego stylu życia. Szczupła, silna brunetka, z zawsze gotową odpowiedzią na końcu języka, z dufnym spojrzeniem oczu pod lukiem brwi, wdała się w matkę, która, zachwycona, burczała udając gniew: — Trzymaj się trochę na wodzy, moja droga. Kobieta, która budzi pożądanie, budzi także plotki. Później powiedziano mi — zawsze się znajdzie jakiś nicpoń, który to zrobi — że na temat Gizeli już plotkowano, że major Hombourg i jego żona chcieli jak najprędzej wydać córkę za mąż, by się nareszcie jakoś w życiu urządziła. Określenie, które niczego nie określa, bo żeby się „urządzić”, trzeba zrobić szczęśliwe posunięcie, dobry interes, którym ja nie by- 15 łcm. Sądzę raczej, że Gizela miała dziwacznie trzeźwą cechę nierozważnych kobiet, które przeciw samym sobie szukają asekuracji. Prócz tego niejedna dziewczyna zwraca uwagę na mężczyznę tylko dlatego, że nie ma w nim nic godnego uwagi; że w niczym jej nie zaćmi i nie uszczupli jej autorytetu, na który kobiety są coraz bardziej łase. I wreszcie, czyż nie mogło jej kusić to, że dla pozyskania niezależności wystarczy, prawie nie rozstając się z rodzicami, przejść przez ulicę i wejść do domu, do którego klucze wręczyła jej chora teściowa? Tanio szacuję tu serce Gizeli i wstydzę się tego. Nie wyobrażam sobie jednak, aby mogła mnie kochać. Przez pamięć dla niej przyznałem wreszcie, że jakiś czas kochała we mnie mi- łość, dopóty, dopóki nie dane jej było spotkać się z prawdziwą miłością. Tak więc wina jest po mojej stronie. A polega ona na tym, że nie potrafiłem zachować Gizeli. Możliwe, że ona też nie dotrzymała wszystkich swoich zobowiązań. Pozostało to jednak jej tajemnicą, której nigdy nie usiłowałem przeniknąć. Dla mnie zasadniczą rzeczą jest, że jednak nie przeszła ulicy w odwrotnym kierunku. Moja wierność może wydawać się uprzejmością. Letniawy okres narzeczeństwa, mdły miodowy miesiąc wcale jej nie zapowiadały. A jednak gorliwość, z jaką bronię mojej żony, nie wynika ani z małostkowej dumy, ani z długotrwałej hipokryzji. Można by tego oczekiwać po mojej . postawie, toteż czasem sam się o to indaguję nie bez pogardy. Ale naprawdę bardzo kochałem Gizelę taką, jaka była, i równie ciężko mi o niej zapomnieć, jak o mojej matce. Większość ludzi mimo usilnych starań nie potrafi dokonywać wyboru, najczęściej poddaje się i wyraża zgodę nawet na to, przed czym broniła się długi czas. Moja jedyna siła to godzenie się. Niby cement, początkowo płynny, zastygam wokół istoty, którą los mi podsuwa, jeśli ma dość mocny charakter i stworzona jest z mate- riału nadającego się na podwalinę. Gizela miała tę konsystencję, której brak Laurze. Ja
znacznie bardziej przywieram do tych paru lat chybionego małżeństwa niż inni ludzie do długotrwa- 1 .. łych i szczęśliwych związków. Żal może się obyć bez szczęścia, którego zabrakło wspomnianym latom. Od tego, co się przeżyło, znacznie bardziej żałuje się tego, co można było przeżyć. A teraz już wiem, co powinienem był przeżyć. Prócz doktoratu i tego, co on jej wróżył — pogrążonej w półśnie, zwiniętej w kłębuszek, nadąsanej, przemarzłej, wtulonej w swą młodość — cóż bowiem dałem mej świeżo poślubionej małżonce, żądnej względów, wizyt, improwizowanych zabaw i tych wszystkich drobnych wybryków, które wprawdzie dezorganizują studia, lecz pozwalają gładko toczyć się życiu młodego małżeństwa? Doprawdy nic. Nic, dalszy ciąg, kopię tego, co wystarczało mojej matce, lecz gasiło i odbarwiało Gizelę. Nic prócz powagi, prawości w białym kołnierzyku i miernego zapału poczciwca, który odjeżdża i wraca autobusem 213, nie marnując ani jednej minuty. Nic prócz przesadnej pruderii, która każde zbliżenie czyniła mdłym, i tak zawziętej, że kazała mi zamykać drzwi od łazienki, gdy stałem w niej nagi, a ze złożeniem regularnych i jedynych dowodów męskości czekać na pogaszenie wszystkich świateł w całym domu. No i także bliźnięta: chłopca i dziewczynkę, którym dałem imiona Michał po moim ojcu i Luiza po mojej matce, i których narodziny przyniosły Gizeli pewną, krótkotrwałą zresztą ulgę. Nie dłuższą niż okres niaóczenia — w którym Laura, jej siostra, dziewczyna poważna i zamiłowana gospodyni, wzięła bardzo czynny udział. A potem Gizela znów stała się tylko milczeniem i westchnieniami. W końcu wtrąciła się w to teściowa. W pewien dżdżysty wieczór ujrzałem ją na chodniku czekającą na mnie pod swym niebiesko-lila parasolem. — Danielu, nie powinieneś być takim sensatem — szepnęła mi prosto w ucho. — Z pewnością nie można ci niczego zarzucić, ale czy nie widzisz, że twoja żona już tego nie wytrzymuje, że się śmiertelnie nudzi? Niedwuznacznie wzruszyła ramionami i dorzuciła: — Krucho u was z pieniędzmi. Pozwól jej więc pracować. Z dwóch pensji stać was będzie czasem na jakieś szaleństwo. Laura chętnie zajmie się dziećmi. Ona niczego więcej nie pragnie, a ja jej pomogę. — Gizela nic mi nie mówiła — mruknąłem zaskoczony. — Ale mnie mówiła. Zmrożony tym brakiem zaufania, który jednocześnie pozwalał mi się domyślać długich, tajnych narad za mymi plecami, zdezorientowany, daremnie usiłując odgadnąć, co zrobiłaby matka na moim miejscu, opierałem się przez dwa miesiące. Potem skapitulowałem. Gizela została sekretarką pewnego polityka, wiodącego prym w naszym kantonie, i na jeden rok odzyskała dawną wesołość i radość życia. Ale w następnym roku coś się popsuło. Gizela pod wszelkimi możliwymi pozorami wracała późno. Nawet w niedziele towarzyszyła w objazdach swojemu szefowi, o którym mówiła zresztą z żenującym mnie zach,wytem. Miewała inne milczenia, inny rodzaj spojrzeń. Nie wyrażały one teraz nudy, lecz zakłopotanie i litość. Miewała także nawroty pogody, daw- nego uroku, ale wiało od nich przymusem i skruchą. Nie wiem doprawdy, co by się stało z naszym małżeństwem, gdyby rozwiązanie nie nadeszło nagle w postaci wojny. Zostałem zmobilizowany i odjechałem do Alzacji, gdzie od razu w jakiejś potyczce w tej „dziwnej wojnie” zraniono mnie i wzięto do niewoli. W stalagu dowiedziałem się, że Gizela oczekuje dziecka. Gizela była lojalna. Po moim powrocie, gdyby oczywiście zaszła tego potrzeba, powiedziałaby mi prawdę, ale już jej nigdy nie ujrzałem. Wraz z ojcem zginęła w wagonie podczas nalotu, kiedy z całą rodziną ewakuowano ją do Anetz nad Loarą, gdzie Hombourgowie mieli swój letni domek „Eme- ronce”. Bomba zgruchotała nogi teściowej:
Laura i troje dzieci wyszli cało. Mówię: troje dzieci, bo tymczasem Gizela urodziła syna Bruna. Kiedy wróciłem w 1945 roku, Bruno miał pięć lat, a Michał i Luiza po osiem. Wychowywały się pod Nr 27 „w domu matki”, jak mówiły, dla odróżnienia od Nr 14, czyli „w domu ojca”, pod opieką Laury, która teraz już bardziej kobieca niż dziewczęca wzięła ten obowiązek na swoje barki. Teściowa, wciąż taki sam lekkoduch, lecz kaleka poruszająca się o kulach, nie opuszczała mieszkania i nie mogła jej prawie w niczym pomóc. Nie robiłem żadnych uwag. Nie robiono ich także i mnie. Ale kiedy wyraziłem życzenie zabrania dzieci, wyczytałem w oczach mojej szwagierki szacunek nie do zniesienia. — Wiele przeżyłeś — powiedziała. — Jeżeli chcesz, będę ci prowadzić gospodarstwo. W ten sposób zaczęła się ta bezustanna krzątanina. Nie mówię o tej zwykłej dla wszystkich mieszkańców przedmieść, którzy co rano jadą do Paryża i wracają na noc między siódmą i ósmą, lecz o naszej, tej szczególnej: o tym kręceniu się Laury, gospodyni dwóch domów, a raczej podwójnej posłu- gaczki, przenoszącej się wciąż z jednej kuchni do drugiej — to z jakimiś ziółkami, to po to, by zamieść i posprzątać — zanim wreszcie po raz ostatni przebiegała przez ulicę, by położyć się spać w domu matki. I tak maszyna poszła w ruch. Minął rok, dwa lata, pięć — dla mnie prawie niepostrzeżenie. Znów stałem się profesorem Astinem dla trzydziestu uczniów. Objąłem posadę w Ville- momble. Dzieci poszły do szkoły, później do liceum. Mieliśmy psa, lodówkę i telewizor. Żyjąc z ołówkiem w ręku mogłem sobie nawet pozwolić na reperację dachu. Zaczęło się szare, codzienne życie, na pozór akceptowane przez wszystkich. Niczego nie oczekiwałem, niczego się nie spodziewałem prócz zwykłych przyjemności: krótkiego odpoczynku w każdy czwartek, w dniu wolnym od szkoły, i długiego — w Anzan — w czasie wakacji, przymilania się Luizy, nagrody dla Michała i większego wysiłku ze strony Bruna, którego lenistwo mnie drażniło i o którym wszyscy spuszczając wzrok mówili, że staje się trudnym dzieckiem. III Objawienia nie ma. Najwspanialszy przebłysk w nas to tylko spłonka. Ledwie mignie, uprzedzi, da sygnał — już gaśnie i zostawia nas na pastwę ponurej codzienności. A potem długo szamoczemy się w obrachunku z własnym sumieniem. Bo co innego jest i grubsza przyznać się do odpowiedzialności, a co innego wchodzić w detale. Stajemy się kłótliwi. Z wysokości katedry spoglądając na uczniów pochylonych nad zeszytami, przez długie godziny dokonywałem przeglądu swojego życia! Sto razy się oskarżałem i sto razy wynajdywałem obronę. „Ostatecznie na co ten chłopiec może narzekać? Traktuję go nie gorzej niż jego brata i siostrę. Całuję rano i wieczór, a jeśli karzę za coś, to ze ściśniętym sercem. Nie może się skarżyć na brak dbałości. Nie żałuję mu ani na jedzenie, ani na ubranie. Dostaje nawet więcej, niżby należało; ma elektryczną kolejkę, ze trzydzieści miniaturowych samochodzików, „młodego mechanika”, rower; słowem, te wszystkie kosztowne zabawki współczesnych dzieci, których ja nie miałem w jego wieku. Gdyby był prymusem, dostałby ode mnie pięćset franków, a dwieście pięćdziesiąt za drugą lokatę w klasie. Czy to moja wina, że dla niego nie sięgam tak często do kieszeni, jak to muszę robić dla Michała? A ileż czasu poświęcam jego nauce! Nie dość, że haruję tu przez cały dzień, muszę jeszcze wieczorem harować w domu, aby mu wbić coś do łba. Jakaś rączka podnosi się. Mruczę gniewnie: — Co? Znowu Dubois? Dobrze, idź, ale nie siedź swoim zwyczajem cały kwadrans. Za dwoma zdradliwie uniesionymi pulpitami z pewnością odbywa się jakaś tajna narada. Wołam: „Laurenti, Martelin, sto wierszy za karęl” i z brodą wspartą na dłoni znów wpadam
w zadumę, to spuszczając wzrok na katedrę, to spoglądając na klasę i nic nie widząc. „Harować — mówisz? Cóż za wyznaniel To, co robisz dla syna, nazywasz wysiłkiem! Wy 20 I siłkiem sumiennym, jak wszystko, co robisz. Nie należysz do ludzi, którzy by nie spełniali swoich obowiązków. Nie jesteś nawet surowy, to prawda, ale nie o to chodzi. Są ludzie bar- dzo wymagający na punkcie nauki, ale czy przez to mniej kochają swoje dzieci? Ich czułość jest tylko surowa. Ty mechanicznie spełniasz swoje obowiązki: niezawodna recepta, by chybiły celu.” Narażając się na rozgardiasz w klasie, podpieram głowę obiema rękami i dalej ciągnę dysputę profesora z ojcem. „No, no, nie przesadzaj — mówi profesor Astin — diabelnie się boisz, aby cię źle nie sądzono. Po to, żeby ludzie ci uwierzyli, gotów jesteś nawet robić więcej, niźli trzeba — to znaczy: dużo — gotowyś być odrobinę mniej surowy, czyli nie tak sprawiedliwy.” Ale ojciec — który zresztą bardzo przypominał profesora ignorującego prostotę — odpowiadał mu w tym samym duchu: „Niźli trzeba? Sprawiedliwy? A może właśnie należy szukać w tym, co nie jest konieczne, co nie ma nic wspólnego ze sprawiedliwością czy niesprawiedliwością?” Bo ja, starając się być sumiennym, rzetelnym ojcem, takimi który żyje w zgodzie ze swym synem i w spokoju z samym sobą, „szukałem” gorączkowo. Spokój! Grubo się przeliczyłem. I później znienawidziłem tego człowieka, który myślał o własnym spokoju. Ale od obojętności do niepokoju, do zainteresowania i wzruszenia, do szczytów, gdzie oddech zapiera i gdzie serce zaczyna łomotać w piersi, wiodą długie schody. Kiedy myślę o tym ponurym, niejasnym okresie — dwóch, trzech latach, dokładnie nie wiem ilu — widzę siebie, jakbym naprawdę wchodził po stopniach, a uciekając się do pamięci — słuchajcie: uciekając się do jej zwykłej pobłażliwości — odnajduję zaledwie kilka wydarzeń, które już po czasie zdają się znaczyć tę drogę. Więc przede wszystkim to pierwsze, bardziej odległe wydarzenie, które zaszło pewnie wkrótce po owej historii z rusztowaniem. Godzina dziesiąta. Stoję w swoim pokoju w piżamie, wstydząc się Laury. Przed chwilą zaskrobała w drzwi, by mi powiedzieć dobranoc z tą natrętną uniżonością, którą powinienem wykorzystać; tym matowym, pełnym uległości głosem, bez małą służalczym, który uwypukla moje zasługi, a pomniejsza jej własne. Odchodzi i mówi na pożegnanie: — Myślę, że na jutro torcik... Nie mam nic przeciwko jej torcikowi z wiśniową konfiturą i ze świeczkami w papierowych koloratkach. Laurze brak fantazji. Nagle drzwi się otwierają uderzając z rozmachem o ścianę. Bruno, który powinien już spać, a nawet nie jest rozebrany, wpada jak bomba i wrzeszczy: — Bliźniaki jutro kończą trzynaście lat. Wiesz? — Mógłbyś zapukać. Bruno natychmiast sztywnieje. Odwraca twarzyczkę ku Laurze; jej wzrok ogarnia go, dodaje mu otuchy. Rzekłbyś, że ona jest matką, a ja ojczymem. Już nie naprawię szkody. Wiem dobrze, że jutro są urodziny bliźniąt. Moje prezenty czekają przecież w szafie. Bąkam pod nosem: — Racja. Dziękuję, byłbym zapomniał. Ale po prostu zapomniałem, że muszę się mieć na baczności. Bruno natomiast będzie się długo miał na baczności przede mną. Coś tam gryzmoli w zeszycie, siedząc oto obok brata, który kuje zapamiętale. Kiedy ciotka przechodzi, zakrywa
zeszyt; gdy ja przechodzę — zamyka go całkiem. Ale otwiera przed siostrą i pyta półgłosem: — Co ile lat wypada rok przestępny? — Co pięć — z przekonaniem odpowiada Luiza. — Co cztery, idiotko! — odrywając się od algebry poprawia ją Michał. I marszczy brwi urażony, że to nie jemu zadano to pytanie. Bruno wyjaśnia: — Liczę, ile jeszcze pozostało mi dni do pełnoletności. 22 hjk Tej samej zimy, nieco później, siedzimy wszyscy w pokoju, który moja matka nazywała salonem, Gizela z angielska living rootriem, a dzieci teraz bawialnią. Pokój ten w niczym nie zmienił się od mego dzieciństwa: jest w nim fałszywy kominek, te same zniszczone meble, a na tapetach fruwają zwiędłe liście, o których matka mówiła, że otaczają nas atmosferą wiecznej jesieni. Czytam zagłębiony w fotelu z pękniętą sprężyną, odwracam kartkę po kartce i zabijam godziny wolnego dnia. Spod oka obserwuję też moją rodzinę albo przy- najmniej myślę, że ją obserwuję, niejasno notując w pamięci to i owo. Krople deszczu w zwolnionym rytmie skapują z drutów niby z pięciolinii rozciągniętej przed oknem. 2 radia także leniwie sączy się jakaś melodia. Pies zwinięty w kłębuszek śpi na dywanie. Laura wymyka się przez uchylone drzwi, szepcząc: „Zaraz wracam”. Luiza, która pieszczotliwie ocierała się o nią, przyszła ocierać się o mnie. Siadła na podłodze u moich nóg, mizdrzy się, poleruje paznokcie, potrząsa kędziorkami, bada długość rzęs w kieszonkowym lusterku, raz po raz bierze .w zęby medalik, który wyślizguje się z jej ust i opada w zarysowujący się już rowek między piersiami. Na rogu stołu Michał pochylony nad „młodym mechanikiem” ukazuje profil powściągliwego archanioła i poważnie, jak wszystko, co robi, zręcznymi rękami montuje dźwig. Przy drugim rogu stołu Bruno, którego Michał nigdy nie zaprasza do pomocy, bo „ten gamoń zawsze gubi śrubki”, sztywny w swej szarej domowej kurtce, rozsiewającej zapach krochmalu, coś tam rysuje zawzięcie. Nie zmieniając pozycji mogę dojrzeć, co on rysuje o jakiś metr ode mnie. To dom bez firanek, ogrodzony płotem, solidnie obarykadowany, słońce nad nim pozbawione jest prawa do tradycyjnej stokrotki promieni. Bruno rysuje, Bruno nie porusza się, zapomniał o naszym istnieniu, to świetnie. Ale jeśli ojciec jest zadowolony, to pedagog, który czasem go oskarża, a czasem śpieszy mu z pomocą, pedagog, który dużo czytał, wiele widział, nieraz komentował podobne rzeczy i zna ich MMSfflgËËft' wartość i znaczenie, zaczyna niespokojnie mrugać oczami. Obronne mury, brak firanek w oknach, słońce bez promieni — to źle, to bardzo źle. Całe szczęście, że chłopiec nie dodał jeszcze leżącego człowieka! Ale oto Bruno, cicho gwiżdżąc przez zęby, zabiera się do szkicowania sylwetki. Kropka na nos, dwie na oczy, kreska na usta, ujęte w koło, i mamy już głowę. Profesor Astin nie wie, czy to w porządku. Sądzi jednak, że widziana od frontu może jeszcze nie należeć do powalonego człowieka. Ale czy 2 ten człowiek będzie miał ręce? Ręce to rzecz bardzo ważna, ogromnie pouczająca, nawet gdy się je nieporadnie i podświadomie umieszcza za plecami. Odsuwam Luizę, zrywam się i mruczę: — To nasz dom? Ołówek oczywiście nieruchomieje. Bruno wykręca szyję, by na mnie spojrzeć, by odgadnąć. Od kilku tygodni żyje jakby w stanie czujności, niepewny i podejrzliwy niby prosty żołnierz, z którym jego dowódca naiwnie próbuje się zbratać. Szuka jakiejś trafnej odpowiedzi, by wykiwać oficera. Tym razem, przyciśnięty do muru, ssie ołówek, wyjmuje go z ust i lepkim od śliny grafitem kreśli narysowanemu człowiekowi plecy w kształcie stożka.
— Widzisz — mówi — że to dom garbusa. Siądźmy więc wyprostowani i skoro nauka znalazła się w odwrocie, odetchnijmy z ulgą. Ale kimże jest ów garbus? Te „kto”, te „dlaczego”, te „jak” nie dają mi spokoju: oblazły mnie i swędzą natrętnie. Drapię się, ale nie cierpię. To wciąż tylko skrupuły, które budząc inne rozciągają się na Laurę, Luizę, Michała i na moich uczniów. Drapię się i pochlebiam sobie trochę z powodu tego swędzenia. Bieżący rok będzie najbardziej mierny, najmniej udany ze wszystkich moich poprzednich w Villemomble. Bachelard, dyrektor liceum, nie wyrzeknie się przyjemności stwierdzenia 24 tego za mymi plecami, a Maria Germin — ta koleżanka z Sorbony, z którą matka kazała mi zerwać i z którą później los mnie zetknął w naszym zespole nauczycielskim — powtórzy za nim jak echo: — Uważaj, Danielu. Jesteś niezdecydowany, to widać, to się wciąż powtarza. Niektórzy rodzice uzbrojeni w dzienniczki, z cichcem porównanymi wypracowaniami, już przychodzili na skargę. Wiem, co cię dręczy, i nie chcę ci mówić jak Bachelard, że lepiej już być jednym albo drugim: „piłą”, przeciw któremu nikt nie ośmiela się wystąpić, lub też „ciapą” oszczędzającym swoją klasę. Ale poza tym jest przecież jakiś margines. Racja, że prawo naszego zawodu nie pozwala nam na całkowitą bezstronność, na indywidualne dawkowanie wymagań zależnie od ucznia. Jedynie guwernerzy lub ojcowie mogą sobie pozwolić na taki prywatny luksus. Mimo wstydliwych ostrożności i braku koordynacji nastroju z różnicowaniem, kiepski będzie ze mnie obrońca tego luksusu. Bo jak zawsze popadnę w konflikt z samym sobą, za- stosuję ocenę: „uchybienie pozostaje uchybieniem i musi poił ciągnąć karę za sobą; wypracowanie jest wypracowaniem, wartym takiego to a takiego stopnia według ustalonej skali; jestem nauczycielem, który ulega sentymentom”. Ale nie można przecież walczyć z oczywistym faktem, że trzydziestu dwóch uczniów ma trzydzieści dwa oblicza i — odpowiednio do swoich możliwości i wysiłków, odpowiednio do warunków, w jakich żyją — trzydzieści dwie zasługi, z których każdą należy inaczej zważyć i wymierzyć. Czy ten maltretowany przez opiekuna chłopiec - -sierota, który tak hałasuje i wylewa swój gniew na mnie, nic jest mniej winny od tamtego maminsynka, opchanego czekoladą i bezpodstawną złością. A ten stypendysta, który się uczy w rozgardiaszu stróżówki, przy matce plotkarce i ojcu pijaku, czy nie zasługuje na lepszy stopień niż jego rywal, syn notariusza, wychowywany na agarowej pożywce? Toteż byłem zimny jak lód w tym dniu, gdy Maria, nawiązując do dawnych oskarżeń, powiedziała łagodnie: 25 — Musimy się z tym pogodzić, że dla nas dobra wola wyraża się dobrymi wynikami. Mamy nie sądzić, lecz mierzyć. Miało to znaczyć: przyczyniasz kłopotów. Przyczyniałem sobie jeszcze innych. Można by się w tym dopatrzyć sprzeczności, ale, wciąż mechanicznie — po prostu tryby obracały się w odwrotnym kierunku — usiłowałem wypędzić z domu profesora, pozwalając jednocześnie, by jego miejsce w szkole zajął ojciec. Ażeby zaś w domu być bardziej tym ojcem lub też, jeśli wolicie, żeby Bruno bardziej czuł się synem, tylko przelotnie zaglądałem do jego zeszytów. Nie interesowałem się nawet jego stopniami ani postępem w naukach, co wywołało tak żałosne skutki, że Bruno — stanąwszy przed czerwonym światłem — musiał powtarzać szóstą klasę. Myślałem nawet o oddaniu go do internatu. Spodziewałem się, że zatęskni za domem, że kontrast między jednym
i drugim opromieni mu każdą przepustkę do domu. Laura nie oponowała; zgodziła się też i teściowa, 2 niechęcią nie mniejszą od mojej. Ale wszystko potoczyło się utartym trybem. Nie zaważyły tu ani koszty, ani brak miejsca. Do wspomnianego zamiaru powracaliśmy parokrotnie. Później, mimo mizernych wyników w następnej klasie, nie mówiliśmy już o tym, chyba że Bruno coś przeskrobał. Była to jednak tylko słaba groźba: „Zobaczysz, że cię oddam do internatu”. W końcu i ona zniknęła z moich ust, aby przejść w usta Laury: „Poczekasz się, że ojciec odda cię do internatu”. Wreszcie mówiła już tylko: „Doprawdy, ojciec powinien by...” „Powinien by.” Tryb warunkowy — uległość wobec mego odstępstwa. Ukryty za nominalnym autorytetem, nade wszystko bałem się go utracić. Na barki mej szwagierki zwaliłem cały ciężar tej pańszczyzny: karania. Z miną, jakbym był czymś mocno zaabsorbowany, obojętny na podobne błahostki, tylko kiwałem głową ograniczając się do popierania jej decyzji. Ileż to razy słysząc, jak nagana przybiera na sile, uciekałem do 26 ogrodu, aby mi nie kazano się do niej przyłączyć! Michał i Luiza nie napawali mnie lękiem: dla ich codziennych grzeszków rezerwowałem rzadkie wybuchy gniewu, które, jak sądziłem, nie obudzą podejrzeń. Zrobiłem wiele, aby zaszczepić w Luizie przekonanie z gatunku: „Bruno ma szczęście, że jest tym najmłodszym”. A u Michała — ponieważ zdawało mu się, że jestem równie wymagający w stosunku do orła, co wyrozumiały dla osła — rozbudziłem ową pobłażliwość starszego i znacznie zdolniejszego brata, którą przygniatał Bruna. Kiedy czasami Laurze udało się zmusić mnie do interwencji, do zganienia Bruna, głos mi zamierał w piersi, traciłem władzę w rękach i ukrywszy się za drzwiami, z daleka, z wzrokiem utkwionym w jego nogi, zdobywałem się na minoderyjną parodię nagany. Tłumaczyłem się nieomal, osłaniałem wstydliwie, przywołując na pomoc prawdziwe władze: — Ciotka mi mówiła... Ciotka chce... Robiłem nawet gorzej. Nieraz zawiadomiony przez kogoś obcego o wybryku syna, udawałem, że nic o tym nie wiem. Raz przy wyjściu ze szkoły Bruno pięścią stłukł okulary koledze. Jego matka napisała do mnie. Natychmiast wysłałem pocztą odszkodowanie, ale w domu nie pisnąłem ani słówka. W pół roku później jakaś banda łobuzów dzwoniących do wszystkich drzwi na Quai Prévôt, odczepiła od nabrzeża trzy barki, z których jedna rozbiła się o przęsło mostu. Sprawców nie wykryto, a ja trzymałem się z daleka od tej sprawy, choć przypadkiem, wracając owego wieczoru z prywatnej lekcji w tamtych stronach, widziałem Bruna uciekającego co sił brzegiem Marny. Wtedy nie dostrzegł mnie. Zdarzyło się jednak, że kiedyś, przy innej okazji, przyłapał mnie na podpatrywaniu swego występku. Tradycyjnie już w każdą niedzielę szliśmy na obiad naprzeciwko, do Laury, a właściwie do Mamette. Związany I tym ceremoniał nie zmienił się od lat. O dziewiątej, po powrocie Laury z porannej mszy — gdy już o siódmej przybiegła po raz pierwszy, by przygotować nam śniadanie, i znów powróciła o ósmej po książkę do nabożeństwa i mantylkę — następowało generalne czesanie dzieci. O dziesiątej w ustalonym szyku, z psem Japie na końcu, przemarsz na drugą stronę ulicy i wejście do domu Mamette, jak zawsze siedzącej w fotelu na kółkach z kotem na podołku, przerażonej szczekaniem psa — „Nie wprowadzajcie go, nie wprowadzajcie! Po- gryzie kota!” — powitanie według hierarchii wieku, komentarze z wydarzeń tygodnia i uwagi starannie uprzednio nadziane na ostrze języka. Tej niedzieli, 7 kwietnia (zapamiętałem datę), Mamette, szczebiocząc bezustannie, starczą zwiędłą ręką popychała ogumione koło fotela i zręcznie lawirowała wśród sprzętów swego pokoju, istnej graciarni. O milimetr omijając przeszkody jechała wąskim korytarzykiem między karłowatymi meblami i jednonożnymi stoliczkami, uginającymi się pod ciężarem książek i różnych buteleczek. Dotarła w lewy kąt pokoju i przyłożywszy do oczu lorgnon przyjrzała się belkowanemu sufitowi z szeregiem zwisających, różnobarwnych sznurków;
szarpnąwszy za czerwony ściągnęła torebkę cukierków, tak jak się spuszcza flagę z masztu. Jeden cukierek otrzymał Michał, drugi Luiza, trzeci Bruno, który nie lubił mięty, ale ironiczny szacunek nawet za cenę królestwa nie pozwoliłby mu uchybić temu rytuałowi. Sama też wzięła sobie jedną miętówkę, która — oszczędnie ssana — całą godzinę wędrowała spod jednego policzka pod drugi. Wreszcie Mamette oznajmiła: — Dostaniecie taką pieczeń, jaką tylko Laura umie zrobić. Potem palnęła mówkę, mały pean na cześć Laury, którego nigdy jeszcze nie przerwałem. Wiem, wiem: Laura — nasza perła, Laura — nasz biały kruk. Tymczasem perła przywdziała fartuszek; z kuchni dolatywał szczęk drzwiczek piecyka zamykających się za rondlem z gigot. Luiza kręcąc tyłeczkiem przyłączyła się do Laury pewnie po to, by samej sobie do- wieść, że jest już małą kobietą, ale koło południa można ją było zastać z nosem wsadzonym w jakieś ilustrowane pisemko. Michał, olimpijsko wyniosły, odtrąciwszy młodszego brata, 28 który „nic nie rozumie” (i który istotnie zdążył już narobić szkody rozlewając jakiś żrący płyn na podłogę), udał się do „laboratorium”, czyli do czegoś w rodzaju przybudówki, gdzie zmarły major, zagorzały majsterkowicz, pozostawił po sobie transformator, jakieś dzwonki, akumulatory, cewki Ruhmkorffa, stosy elektrycznych akcesoriów i gmatwaninę różnokolorowych przewodów, to łączących się, to rozchodzących i mających stanowić Bóg wie jaki, obfitujący w trzaski, wynalazek. Bruno, który najchętniej szedł na strych, gdy padało, tego słonecznego dnia z pewnością wybrał ogród. Ja uprzejmie dotrzymałem towarzystwa teściowej, która włączywszy radio, by na falach eteru posłuchać mszy, przeraźliwie zagłuszanej trzaskami, jakie wywoływały manipulacje Michała, natychmiast zapadła w pobożną drzemkę. Wstałem, ledwie przymknęła powieki. Prawdę mówiąc, nigdy nie wiem, co robić u teściowej. Nie znoszę żadnych zajęć gospodarskich: czuję się przy nich rozpaczliwie głupio. Laura, która poza nimi świata nie widzi, zdaje sobie sprawę, że jej obecność mnie onieśmiela. Ominąwszy więc kuchnię z daleka, także wybrałem ogród. Był bliźniaczo podobny do naszego. Nie brakowało w nim niczego, ani studzienki, ani szopy na narzędzia, dołu na kompost czy rabatów. Ale od śmierci majora, który służąc ojczyźnie „mieczem i lemieszem” miał w swym arsenale również łopatę i codziennie od ósmej do dziesiątej musztrował marchewkę i cukroypy groszek, warzywne grządki zamieniły się w parodię trawników, gdzie z trudem wegetowały krzaki pi- wonii lub rachitycznych róż. Laura zdezelowanym sekatorem wycięła kilka łodyg w tych chaszczach, ale tylko po to, żeby bez szkody dla pończoch dotrzeć do starych upraw, gdzie major pielęgnował drobniejsze zasiewy i gdzie ona sama broniła jeszcze przed ostateczną zagładą tego, co dzialkowicze na przedmieściach, gdzie brak ogrodnika, uważają za esencję warzywnictwa: a więc pietruszki, szczypiorku, dwudziestu główek sałaty i paru kikutów geranium. Bruno lubił ten zakątek dla kilkunastu opartych o płot okien inspektowych, w których rogach pająki utkały swoje najpiękniejsze sieci. Jak zawsze był tam i teraz. Pogwizdywał przeciągle, monotonnie, a ten świst przypominał syk uchodzącego z butli tlenu. Nie dostrzegł mnie, bo zbliżałem się za osłoną krzaków ligustru. Nagłym obrotem dłoni nakrył muchę na stokrotce i cisnął ją zaraz w sam środek pajęczyny, gdzie ugrzęzła. Potem, chcąc lepiej przyjrzeć się pająkowi, który skoczył natychmiast i trzema ruchami łapek mocniej omotał ofiarę, pochylił się niżej. Ale stracił przy tym równowagę i instynktownie chwycił się jednego z inspektowych okien, które runęło z przeraźliwym brzękiem tłuczonego szkła. Prze- rażony Bruno poderwał się tak błyskawicznie i uciekł w inną alejkę, że nie zdążyłem nawet podbiec do niego. Usłyszałem, jak otwiera się okno kuchni. Wyjrzała z niego Laura z głową., owiniętą ręcznikiem. — Co się tam stało? — krzyknęła. Wiatr byłby dobrą wymówką, ale wiatru nie było. Bruno mógłby się przyznać,
pośpieszyłem więc z odpowiedzią: — Do licha, nie wiem, jak się to stało, ale przewróciłem jedno z okien. — Gdyby ojciec jeszcze żył — powiedziała Laura głosem śliskim jak jej plastykowy fartuszek — toby ci nagadał! I tak dobrze, bo się bałam, że Bruno znowu coś spsocił. Okno się zamyka. Teraz pozostaje mi tylko zapłata za mój czyn. Ta za rozbite okno nie jest straszna, ale ta inna, związana z moim prestiżem, może być znacznie groźniejsza. To, co zrobiłem, zrobiłem bez zastanowienia: bez sekundy namysłu skorzystałem z nadarzającej się okazji. Okazji do czego? Trudno byłoby mi na to odpowiedzieć. Okazji, która miała dowieść Brunowi, że jestem jego przyjacielem? Albo że ratując go od przykrości, sam ratuję się przed nią? Niewątpliwie jedno i drugie. I mogłoby mi się to udać, gdyby Bruno nie zwęszył mego tchórzostwa. Szedłem przed siebie dużymi krokami, zawracałem i wciąż szedłem miażdżąc kępki stokrotek, którymi 30 inkrustowany był żwir ścieżek. Moja przyjaźń... trzeba jednak, aby w nią wierzył... Nie, to nie tak, bo przecież nie gram komedii: nie trzeba, aby wierzył, trzeba, by wiedział. Być może podjąłem grę niebezpieczną dla niego i dla mnie. Ale gdy ją wygram, będę go już miał w ręku. Wracajmy. Bruno jest w kuchni, stoi przy ciotce, która kręci majonez. Nie patrzy na mnie; nie patrzy uporczywie. Wolałbym, aby się przyznał, aby oświadczył: „To nie ojciec, to ja przewróciłem okno”. Czemu jednak miałby to zrobić, czemu miałby narazić mnie na śmieszność? Zastanawia się. Skupił uwagę na rosnącym majonezie i usiłuje dociec, co mną kierowało. — Dobra — mówi — już gęstnieje. W spojrzeniu, które mi wreszcie rzuca, nie ma wdzięczności ani wzruszenia. Widzę w nim tylko znaną nauczycielom nieufność; to gotowe natychmiast ukryć się za zasłoną rzęs milczące pytanie uczniów, którzy nie wiedzą, czego się mają spodziewać, i owo nieukrywane podejrzliwe zdumienie, gdy się im mówi, że Napoleon robił błędy ortograficzne. Bruna znów odnajdujemy u Mamette. Ma ona słabość do wnuka: słabość, którą stara się, jak umie, ukryć za bezustannym dokuczaniem. Bruno, równie jak ja niezręczny, nie potrafi zrobić użytku ze swoich palców. Rzadko kiedy przyjdzie mu na myśl, że mógłby pomóc babce, która posługując się jedną ręką jeździ po pokoju, gdy drugą w poszukiwaniu czegoś stale grzebie w bez ładu i składu nagromadzonych stosach rzeczy. — Mój pilnik do paznokci — rzuca. — Pilnik, tam, przy tobie. Nie, nie na tym stoliczku, na tamtym. Boże, Boże, ty masz chyba oczy z porcelany, a tyłek z ołowiu! Doprawdy żad- nego z ciebie pożytku I Zirytowany Bruno mruczy coś przez zęby. W pięć minut później, widząc babcię odjeżdżającą w swym fotelu w stronę kuchni, mamrocze pod nosem: — Az niej, jaki z niej pożytek? — Taki, że cię spłodzono, bo jest matką twojej matki — mruczy zięć, domniemany współsprawca tego faktu. — Nie prosiłem się na świat — odpowiada Bruno gniewnie, ale najwidoczniej pochlebia mu uwaga, z jaką śledziłem ukryte zmiany w jego humorze. — Wybacz nam. Chcieliśmy ci zrobić przyjemność. Bruno czerwienieje i zacina się. Odchodzę. Ale niebawem odnajdziemy Bruna gorączkowo przewracającego wszystko do góry nogami w poszukiwaniu pilnika do paznokci. Inna scenka: Bruno u Japie. Pod pozorem, że suka ma pchły, długo się na nią dąsał. Może dlatego, że — jeszcze gdy była szczeniakiem — dała ją nam Maria Germin, której nieczęste zresztą wizyty są starannie bojkotowane przez moje dzieci. Murem stają przy ciotce, bardziej jeszcze wtedy milczącej niż zwykle. Ale teraz Japie dąsa się na Bruna zaciekawionego jej małymi. Przechodzę koło budy i widzę Japie na czterech łapach nad swoim potomstwem, bez
przekonania ujadającą prosto w nos Brunowi, który przykucnął przed nią i tłumaczy: — O co ci chodzi? Daj któregoś. Przecież teraz jesteśmy kumplami. Japie próbuje go liznąć w twarz, szczerzy kły, jeszcze trochę warczy, z ukosa zerka na chłopca, który chce porwać jej dziecko, i przysiada, by się podrapać po udzie. — Mam cięl — mówi Bruno chwytając psiaczka i pieszczotliwie drapiąc go po łebku. Ja także zanurzam dwa palce w czuprynie chłopca, który się nie odsuwa. Teraz przecież jesteśmy kumplami — względnymi zresztą. O moich pchłach Bruno zaczyna zapominać. Inna scenka, bez Bruna. Luiza jest ze mną w bawialni. Zwinna, wiecznie strojąca minki, filutka, przymilna w potrzebie, jest naszą słodyczą, pieszczoszką. To kotka, drżąca, ale nieruchoma, która aż do wiosny pozostanie rozsądna, cicho mrucząc wam o tym. Młodość niepokojąco zarysowuje się już pod jej sweterkiem, budzi w niej przelotne gusta to do perfum, to do piosenki, to znów do nylonowych pończoszek, fig czy spodni-piratek. Ja jeszcze stanowię alibi dla jej uniesień, jak ona dla moich. Mnie cmoka, do mnie się przymila, w moje łaski się wkrada. I niezależnie od tego, co o tym sądzi trzeźwy ojciec, kochającemu tacie robi to przyjemność, pochlebia mu i sprawia ulgę, gdy tak tanim kosztem może się łudzić, rozczulać widzów, sadzać sobie na kolana młode dziewczątko, które ma tak dużo pulchnego ciała pod kusą spódniczką i tak mało problemów pod bujnymi włosami. Luiza jest kojącym syropem, Michał — upojnym winem, a Bruno — octem. Przynajmniej tak to wygląda. Nie licząc Michała, któremu wystarcza jego sława, ale wraz z Laurą, baczną na najmniejszy drobiazg, Luiza dziwi się od paru dni; dziwi się bez niepo- koju, bo to nie byłoby w jej stylu. Skacze jak konik polny, wraca, sadowi się mocno na moim kolanie, koniuszkami palców stuka w moją marynarkę. — Tatusiu, tu ciebie nie ma. Gdzie jesteś? — mówi. Tu, tam, nigdzie. Coś jednak mi ciąży. Pięćdziesiąt kilo, które waży moja córka, to duży ciężar dla jednego kolana, gdy drugiemu go zabrakło. Michał nie wyrównałby tego nie- dostatku; jest to mąż poważny, zbyt godny, zanadto już wrogi swemu dzieciństwu. Ale Bruno, wciąż jeszcze chłopięcy, Bruno, który zwykle kręci się po domu, wchodzi i wychodzi, zawsze sztywny, i przeważnie stoi, nigdy nie opierając się o fotel, Bruno, który gwiżdże przez zęby („Nie gwiżdż — strofuje go ciotka — nie jesteś w stajni”, i wtedy oddycha sucho i urywanie, ale nigdy nie westchnie), Bruno, który nie napisał ani słówka — jego mi brak. Bo Bruno od tygodnia bawi u Rudolfa, swego chrzestnego ojca. Luizę mało to wzrusza, Michała jeszcze mniej. Zjawia się Laura i aby nakryć do stołu, oplata go precyzyjnym przędziwem ruchów, z których żaden nie muś- nie talerza, a wszystkie jakby się rozpływały w powietrzu. Rysy ma ściągnięte, a wyraz tak żałosny, że czasami aż przykro na nią patrzeć. Nagle nerwowo przekręca klucz w zamku, otwiera kredens. — A jednak brak tego malca! — szepcze, jakby się zwracała do szklaneczek, które w równym szeregu, denkiem do góry, czyste i zimne lśnią między dwiema karafkami o długich szyjkach. Nie było go tylko tydzień. I oto już jest, co dzień trochę wyższy i szczuplejszy, coraz wyżej zadzierający głowę, w której jakby się cały schronił i zamieszkał, gdzie mu się coś marzy, przez co ma taką minę, jakby był nieobecny. Nie uczy się dużo gorzej, nie mówi dużo więcej. Ale trochę zmienił słownictwo. Początkowo nazywał Laurę ciocią, jak wszyscy siostrzeńcy w dzieciństwie swoje ciotki. Z wiekiem zaczął o niej mówić „ciotka”, bez dodatków. Po prostu „ciotka”, ale z akcentem, który nadawał temu słowu niezwykłej wagi. Później, już nie wiem z jakiego powodu — może pod wpływem mody albo dlatego, że Michał i Luiza tak robili, aby sobie dodać lat, i że moja szwagierka nie protestowała, bo to ją odmładzało, a ja się nie sprzeciwiałem — po prostu zdecydował się mówić „Laura”. Stało się to zresztą mniej więcej w tym samym czasie, kiedy „trzecia osoba liczby pojedynczej męskiego rodzaju” przestała dręczyć mój bębenek, gdy nasłuchiwałem pod drzwiami. „Myślisz, że on wrócił?... on idzie... on zapomniał parasola.”
Ten „on” to byłem ja. „On” odnosiło się do uroczystego „twój ojciec”, do „twój ojciec powiedział, że...”, do tego ojca, wymawianego bez familiarności, jak włoskie pospólstwo wymawia „pius”, ojciec duchowieństwa. Laura, która żywi dla mnie szacunek, wojowała z Brunem o to „on”. Mam dobry 34 słuch, toteż nieraz słyszałem, jak zarzucała mu niegrzeczność. Nie przysiągłbym jednak, że to Laura istotnie przyczyniła się do zaniku tej formy i do bardzo powolnego, prawie nieuchwyt- nego powrotu formy „ojciec”, do jej zdrobnienia. A jednak, niewdzięczny, nie odpłaciłem Laurze za te względy. Schodząc któregoś ranka nie zobaczyłem jej pochylonej jak zawsze nad zlewem czy też nad imbrykiem do kawy, Luiza niezdecydowanie kręciła się po kuchni, gdy Michał przygotowywał podręczniki. Bruno uprzedził moje pytanie: — Ona się spóźniła. Po raz pierwszy. Jest u Mamette. Właściwa chwila. Michał burczy: I— Ona... Ona... chciałeś powiedzieć: Laura. Miał rację, ale to ja powinienem był zganić Bruna. Uważam zresztą, że Michał za często strofuje młodszego brata. Ale to jasne: Michał jest naszą dumą, naszą pociechą. Przecież to o nim mówią w szkole: „Astin to as”, w przeci- wieństwie do innego Astina — zakały. Za Michałem przemawia wszystko: pamięć robota, zdrowy sąd, systematyczność, silna wola, bezgraniczna wiara w siebie, pracowitość. A po- nadto, jak mówi Mamette, „głowa i ciało jego patrona”, bo z tym profilem jakby z medalika, z ową pilnością, z dyplomem sportowca w kieszeni, Michał wspaniale biega, pływa, skacze i pcha kulą. Widywałem już obiecujących prymusów, którzy kończyli na zwykłej belferce, i muskularnych sportowców, którzy zostawali tragarzami. Ale o Michała jestem spokojny: on nie zna kompleksów, nie ma mojej natury. Z tą niezwykłą równowagą, z ową pilnością, którą potrafi odświe- I żać i normować, zajdzie daleko. Muszę jednak przyznać, że Michał mnie irytuje, i to często. Od dziecka hojnie obdarzony, nie potrafi z tego dyskretnie korzystać. Nie łudzę się co do jego szacunku dla mnie. Wy- starczy spojrzeć, jak niedbale przegląda moje książki-nagrody, by wiedzieć, co myśli o pokrywającym je kurzu, by zmierzyć 35 jego zdumienie. Czasem mruknie w zadumie: „Czemuś się, u licha, nie habilitował?”. I wtedy wydaje mi się, że jestem jak strzaskana kolumna na grobie młodego dziewczęcia. Oczywiście, Michał, bardzo zdyscyplinowany, nader uprzejmie pyta mnie o radę, niby podchorąży, co niebawem już zostanie podporucznikiem, swego sierżanta, któremu wciąż jeszcze podlega. Radzi mnie się dla uzyskania potwierdzenia. „Nie myślisz — pytał już w wyższych klasach — że powinienem uczyć się hiszpańskiego, jako drugiego języka?” Mówił jak o rzeczy przesądzonej.' Zresztą, czy mógłbym się nie zgodzić? Jego projekty są zawsze poważne, ambicje godne pochwały. — Ten mały ma tylko jedną wadę — raz po raz powtarza mi teściowa. — Nigdy nie daje sposobności do powiedzenia mu „nie”. To kamyk do mojego ogródka: jak być powinno. Teściowa, zawiedziona czterema galonami na rękawie swego zmarłego męża-majora, odczuwa raczej błogi podziw dla Michała, przyszłego absolwenta Ecole Polytechnique, a więc i przyszłego generała. Laura to samo i Luiza także. I nawet Bruno, który uważa swego brata za „idiotycznie mocnego”. Jednakże mój podziw ma więcej odcieni. Jakby to powiedzieć? Michał jest ulubieńcem profesora Astina. To syn, którego mu wszyscy zazdroszczą i dzięki któremu nadyma się z dumy jak indor; wzór, ideał, jaki chcielibyśmy widzieć w kimś, kto jest krwią z krwi naszej i kością z naszej kości. Michał podnosi wartość profesora Astina w oczach sąsiadów i kolegów, na nowo otwiera mu przyszłość, przyśpiesza mu puls. Niestety, to, co napawa was dumą, nie zawsze przynosi wam zaszczyt. Michał jest znacznie
mniej obdarzony zaletami, które by rozgrzewały wam serce. Jeśli chodzi o mnie, sprawa nie wygląda lepiej. Po sobie — Michał kocha nas wszystkich. Z pewnością jest nawet bardzo przywiązany do rodziny. Lgnie do niej, ale nie w bluszczowaty sposób jak Laura ani w koci jak Luiza. Jego sposób nazwałbym: opromieniającym sławą. Dla rodzeństwa ma zawsze wyniosłe miny, a jego miłość do 36 siostry i brata pozwala mu tylko na obdarzanie ich okruchami własnego rozumu. Nigdy nie uczestniczy w ich zabawach i grach, chyba że wymagają myślenia, jak brydż lub szachy. A wtedy komentuje, poucza, tłumaczy własne wyjścia czy posunięcia. Mimo moich uwag ma manię poprawiania, zaczynania od nowa, z mentorską miną, która mnie przeraża. Kiedy mnie nie ma, nie przepuści żadnego błędu, żeby go nie wytknąć. Starannie pieli z błędów każdą rozmowę, każde telewizyjne widowisko. Ale — przede wszystkim — ten ugór pełny zielska, jakim jest Bruno. Wróciwszy kiedyś niespodziewanie, słyszę, jak ostro karci brata, który melancholijnie przygląda się wypracowaniu pokreślonemu czerwonym atramentem. Dochodzi mnie pło- mienny wyrzut: — Przynosisz mi wstyd. Masz szczęście: stary ci wszystko przebacza. Ja... Usłyszał trzask zamykanych drzwi, zobaczył, że nadchodzę, więc milknie, ale za późno. Święty Boże, słyszeliście kiedy takiego gałgana? Przez chwilę miałem wrażenie, że się roz- dwajam, że widzę samego siebie, że wracam do punktu wyjściowego. Niech się pan wstydzi, profesorze Astin, pan, który w Villemomble w wybuchach gniewu potrafi miarkować swój dostojny głosi Teraz jest pan brutalnym ojcem, który z zaczerwienioną twarzą krzyczy na cały głos: — Słuchaj no, pilnuj lepiej własnego tyłka... I wreszcie w Zaduszki stoimy na cmentarzu w czterech rogach rodzinnego grobowca Hombourgów. Obliczony na dziesięć miejsc, przygarnął on już dziadków, ciotkę, brata zgasłego we wczesnym dzieciństwie, majora i Gizelę. W czasie mojej nieobecności nie pochowano jej w grobowcu Astinów, czego żałuję. Nie jest u mnie i nie będę mógł później u boku żony odnaleźć tego długiego sojuszu doczesnych szczątków, który — na skrawku ziemi nabytym na wieczność, to znaczy na 3 7 dwa, trzy stulecia, czyli na pięciokrotną lub sześciokrotną długość życia ludzkiego — skleja najbardziej krótkotrwałe, najbardziej nieudane stadła. Gizela pewnie by się nie zgodziła na ten pośmiertny sojusz, w którym wszystko się zaciera i który mogłoby jej narzucić przeniesienie zwłok (o czym myślałem). Uważałaby go za hipokryzję, za hipokryzję uważałaby to zebranie nad jej grobem całej rodziny w czerni i z naręczami rozdzierających duszę chryzantem, które z roku na rok wydają mi się coraz bardziej wełniste, coraz bardziej ufryzowane w tym wielkim żałobnym redyku. Laura wyrwała jakieś źdźbło trawy, wyprostowała blaszaną wstęgę wieńca z rdzewiejącym napisem: „Córce, siostrze, żonie”. Redagując go za mnie, wykazała dyskrecję. Powszechnie przyjęta jest wstęga od dzieci z obiegowym przymiotnikiem: „Naszej kochanej matce”. Wtedy były one małe. Nie pamiętają matki, ale jej prawdziwie żałują. Żałują mitu podtrzymywanego przez babkę, która uwielbiała swoją pierworodną córkę, przez Laurę, która stała się jej cieniem w naszym domu, i przez ich ojca strzegącego owej legendy. „Wasza biedna mamusia, która była taka ładna”, „wasza biedna mamusia, która była taka dobra”, „wasza biedna mamusia...” Powtarzamy zgodnym chórem, i nawet nasze milczenia są wymowne i ciepłe. Święte łgarstwo. Jakiż potwór zresztą miałby serce zrymować zgodnie z prawdą: „Wasza biedna mamusia, która zdradzała tatusia...”? Śmierć pozostawia sierotom tylko kochających się rodziców; zmarli — tylko doskonałe portrety. W domu mamy ich co najmniej pięć: jeden u Luizy, jeden na schodach, jeden w pokoju chłopców, jeden w bawialni
i jeden u mnie, na którym Gizela pokazuje zęby w uśmiechu naprzeciwko portretu mojej matki, zawieszonego przeze mnie jedynie odrobinę wyżej. Nawet na tym grobowcu jest jej zdjęcie w medalionie, zresztą bardzo nie- gustownym. Luiza, jakaś nieswoja, spuściła wzrok i wierci żwir wysokim obcasem czarnego pantofelka. Michał, wpatrzony przed siebie, przestrzega uroczystej chwili ciszy. Ale Bruno, S8 jeszcze wyższy w swoich pierwszych długich spodniach, sztywny jak kołek, nie odrywa oczu od tego medalionu. — Wracamy? — pyta Laura tonem odpowiednim do nastroju. Tak, wracajmy, wracajmy prędko. Aby ich pociągnąć za sobą, ujmuję Laurę pod rękę, a ona się uśmiecha. Puszczam ją natychmiast i przyśpieszam kroku. Trzeba, aby Bruno się otrząsnął. Za nic na świecie nie zdradziłbym się z tym przed nikim, ale w jego spojrzeniu jest coś nie do zniesienia. Nie wyrzut, bo to nie jego sprawa. Odrobina litości — nie w jego stylu. I nie żal, bo na to czas przeminął. Raczej jakby zazdrość. Ostre łakomstwo ubogiego dziecka, które liże szybę cukierni. Mit nas gubi. A przecież to nie matka go wychowuje, nie jego matka musiała zapomnieć i nie ona cierpiała... Zmarła raz jeszcze pozbawia żyjącego tego przysmaku, którego jest spragniony. IV Czemu nie powiedziałem jeszcze wszystkiego? Dlaczego ledwie wspomniałem o Laurze i Marii? Nie wiem. Chronicznie zaambarasowany, w tym zaambarasowaniu znajduję także doskonałą ucieczkę, doskonały pretekst, by do samego siebie podchodzić po omacku. Fałszywy wstyd. Mówienie przede wszystkim o tych, którzy nas interesują, to obłudne interesowanie się własną osobą. U ludzi słabego ducha egocentryzm przyjmuje tę właśnie formę; a jeśli nie wybucha gwałtownie, jak się to normalnie zdarza, to dlatego, że mają oni niewyczerpaną cierpliwość, która pozwala im milczeć i udawać, że nie wiedzą, co ich krępuje. Niby głębinowe ryby potrafią podświadomie znosić straszliwy nacisk ciszy. Dzięki temu przez długie lata zdołałem się bronić przed najmniejszą aluzją, by zamknąć się w sztywnej — i śmiesznej — pogodzie. Przez jakiś czas moja szwagierka dała się temu zwieść. Szwagierka, 59 ale z pewnością nie teściowa, kobieta przebiegła, a jeszcze mniej — Maria Germin, która wcale nie oszczędzała mnie w swej przyjaźni i często mówiła: — Biedny Danielu, gdybym cię nie znała, sądziłabym, że lubujesz się w fałszywych sytuacjach. I pozwalając się nienawidzić przez godzinę, dodała kiedyś: — Bo właściwie impas, w który postawiła cię żona, nie jest jeszcze tym najgorszym. Ona przynajmniej umarła. Ale Laura nie. Żyjecie omotani siecią spojrzeń i niedomówień. Siedzą cię przyjaciele, sąsiedzi i nawet twoje dzieci... Nawet moje dzieci, zgadza się; to rzuca się w oczy. Małe dzieci biorą rzeczy takimi, jakimi one są. Później, z każdym centymetrem wzrostu, „głowa im się podnosi” — jak mówi teściowa. Paplą bez zastanowienia, z bolesną naiwnością, która trafia prosto w cel. I wreszcie zaczynają się zastanawiać w milczeniu, co już nie jest najlepsze. — Ciociu, skoro robisz to wszystko co żona, nic by się nie zmieniło, gdybyś wyszła za ojca — powiedział Bruno, kiedy miał osiem lat. Luiza w wieku lat dwunastu wybuchnęła śmiechem, gdy nowy listonosz zapytał Laurę: „Czy pani Astin?”, i palnęła bez namysłu: „Prawie”, nie podejrzewając podwójnego sensu, jaki ludzka złośliwość mogłaby nadać temu wyjaśnieniu. Następnego zaś roku Michał odparł bez namysłu przedstawicielowi firmy „Singer”, który go zapytał o panią Astin: „Pójdę po ciotkę”. A jeszcze później, przy podobnej okazji — nie do uniknięcia — zadowoli się znaczącym zmrużeniem oka albo pośle.mi nawet porozumiewawczy uśmieszek.
Jego babcia natomiast staje się dokuczliwa. Żądli mnie z ostrożną zawziętością komara. Ludzie starzy nie mają się czego obawiać, chyba śmierci, która ich porwie, nim spełnią swój zamysł. Teściowa, zbyt chytra, by ryzykować odmowę, a więc by zapytać otwarcie, gra na wyczerpanie. Hołdująca zasadzie kolejności i zdecydowana ofiarować mi swoje córki — 40 a ta w jej mniemaniu powetuje tamtą — niezmordowanie ponawia mętne aluzje, zaczepia mnie na wszystkie sposoby. Na przykład w żartobliwy: otwiera więc jakiś tygodnik i uj- rzawszy zdjęcia modelek na pokazie eleganckiej bielizny, woła: — Wyobrażam sobie Daniela w tej jaskini lwów! Z pewnością nie wyrzekłby się celibatu nawet dla najpiękniejszej z tych dziewcząt. Albo uderza w poważny ton, co już jej gorzej wychodzi, i zdziera głos chrypiąc na temat jakiegoś powtórnego małżeństwa: — Ten przynajmniej czasu nie tracił! No cóż, gdy się ma dzieci, a jakaś dzielna dziewczyna zastępuje im matkę, nie należy marnować okazji, by stworzyć im dom. Jej rozpływanie się nad Laurą sięgało wyżyn peanów, wyśpiewywanych do nieobecnej, lecz często przy dzieciach. Laura — nasz biały kruk, Laura — nasza perła (z podtekstem: perła, której brak oprawy w złoto obrączki). Laura, którą wykorzystujemy od lat dziesięciu; Laura, która mogłaby, Laura, która powinna by... Laura biedaczka, której przywiązanie nie daje nas porzucić. Brutalnie mówiąc, to było brutalne: prawdziwa prowokacja. Uprzejmie znosiłem jej bryzganie śliną. Słuchałem nieczuły, niby pod pancerzem nieprzemakalnej tka- niny, prawdziwie bolejąc nad jej gniewem i nad tym, że zmuszała mnie w odpowiedzi do robienia z siebie klowna, który raz po raz pozwala się policzkować. Ale ponieważ już kiedyś w gruncie rzeczy zgodziłem się założyć rodzinę i ponieważ powiedzenie: „kto milczy, ten się zgadza” oznacza właściwie: „kto się nie zgadza, ten mówi”, i że wreszcie nie mogąc się obyć bez Laury, przystałem na jej obecność i nawet zmusiłem się do paru uprzejmości wobec niej, natychmiast odpowiednio skomentowanych, teściowa nie traciła nadziei i przy lada okazji uciekała się do swoich przejrzystych aluzji. 41 Cierpliwość zawiodła ją tylko raz, kiedy o mały włos nie zamknąłem się w zdecydowanej odmowie. Spędziłem dwie go- dziny w Villemomble u Marii, przy cienkiej herbacie i su- chych ciasteczkach — nędznych staropanieńskich ciasteczkach — ale także prowadziliśmy jedną z tych ożywionych i błyskotliwych pogawędek, których zawsze łakną drobni inte- lektualiści, a których Laura z braku czasu nie mogła mi użyczyć. Z „France-Soir” pod pachą przyśpieszyłem kroku, prawie pewien, że Laura, znając rozkład moich godzin, odgadnie, co mnie zatrzymało, i że w konsekwencji przez cały wieczór będę skazany na oglądanie jej skamieniałego oblicza. Oczywiście szedłem swoim chodnikiem po parzystej stronie ulicy, próbując uniknąć teściowej, od czerwca już czatującej za otwartym oknem, na jej zwykłym miejscu letnich obeserwacji. Daremny trud. Wsparta na łokciach, z nosem wetkniętym między doniczkę z kocim zielem i groźnie zjeżonym kaktusem, obserwowała ulicę. — Danielu — zawołała — daj mi gazetę! Wszystkiego nie można przewidzieć. Nie należało kupować gazety. Przeszedłem na drugą stronę. Teściowa pochwyciła gazetę, ale nawet jej nie rozwinęła. W całym majestacie, odsunąwszy kota dla większej powagi, wciągnęła brodę w obwisłe fałdy podbródka i skrzyżowała ręce. — Nie żałuję, że cię zatrzymałam — oświadczyła ta uroczysta matka rodu, lekko sepleniąc z powodu nieodstępnej mię- tówki, która przylgnęła jej do dziąsła. — Musimy jednak pomówić. Czy nie widzisz, że Laura już nie ma sił? Natychmiast strach mnie obleciał. Czyżbyśmy byli na progu decydującej rozmowy? To zdanie przecież, dokładnie takie samo, usłyszałem z jej ust parę lat temu. Ale wtedy
dotyczyło ono Gizeli, mojej żony, którą koniecznie należało utrzymać przy sobie. Laury jednak nie próbowałem utrzymać. — Jeżeli nie ma sił, to niech wypocznie. Jakoś damy sobie radę — odpowiedziałem z głupia frant. — Doskonale wiesz, że nie o to chodzi — odparła na to, 42 ostro, prawie z oburzeniem. — Traci tylko czas i młodość. Zżera się. — Zrobiliśmy wszystko, co można, żeby ją wydać za mąż. — Wszystko, co można? Rzeczywiście! Wszystko, co mogłem, rzeczywiście. Czyż nie podjąłem paru prób znalezienia dla niej odpowiedniej partii? Jeszcze niedawno sprowadziłem kolegę, którego teściowa przyjęła takim wzdychaniem i cierpkimi uśmieszkami, że musiałem potem przepraszać biedaka. Zirytowany (bo istotnie Laura niepotrzebnie tylko traciła przy mnie czas i swoją młodość, które wykorzystywałem) z trudem pohamowałem się, by nie krzyknąć: „Bardzo żałuję, ale jeżeli rodzina ma zwyczaj rzucać się na wdowca, by mu wtrynić starą pannę, to tym gorzej! Po znanym mamie doświadczeniu nie myślę znowu brać sobie żony z przypadku!”. Teściowa potrafiła jednak zatrzymać się w porę. — Szczerze mówiąc, kto wie, czy nie byłoby lepiej, gdyby Laura wyjechała — zaczęła innym tonem. — Tu wpadła w tryby, z których nie może się wydostać. Nareszcie była szczera. Od lat usilnie oliwiłem owe tryby, aby nie słyszeć ich zgrzytu. Zaatakowałem przezornie: — Jeśli dobrze rozumiem, Laura prosiła mamę... Nie dała mi dokończyć. — Nic podobnego — zaprotestowała — znasz ją przecież. Nie skarży się ani słowem. Wyrwałaby mi język, gdyby słyszała, co powiedziałam. Rozwinęła „France-Soir” na ostatniej stronie: „Zbrodnia nie popłaca”, „Słynni kochankowie”. Odwróciła gazetę i przejrzała tytuły. Włożyła na nos okulary, zdjęła je i znów włożyła. Ale kiedy ostrożnie wysunąłem nogę, aby przejść na parzystą stronę ulicy, ożywiła się i cisnęła harpunem: — Wybacz, Danielu. Z pewnością jestem stara i niemądra. Major, który mnie bardzo kochał, lubił mi to powtarzać. A jednak mimo mego wieku ciężko znoszę wdowieństwo: czuję się, jakbym stała na jednej nodze, niby żuraw. Zasta- 43 nawiani się więc, z jakiej gliny jesteś ulepiony, będąc jeszc2e ra miody, by się skazywać na samotność. Żadnego na pozór związku, prawda? Przypadkowa kolejność matczynych uwag! Ciąg dalszy był już nieunikniony. — Nikt nie weźmie ci za złe, jeżeli pomyślisz o ożenku. — Myślałem, mamo. Nierozegrana partia. Nie dały nam jej dokończyć dwa suche słowa o podwójnym sensie. Radzono mi ożenić się po raz drugi. Myślałem o tym naprawdę. Ale dla teściowej nie istniało żadne inne imię, jeśli nie brzmiało ono Laura. Jednym ruchem gardła przełknęła miętówkę, z którą cackała się tak długo jak ze swoimi czułymi marzeniami. — Ufam ci — rzuciła szybko. — Wiem, że jeżeli się zdecydujesz, to na kogoś, kogo dzieci będą mogły uznać za matkę. Przez jakiś czas siedziała cicho, oszczędzając mi podobnych scen, w których musiałem wysilać swój talent, aby nie być przykrym. Sam zresztą dziwiłem się własnym odpowiedziom. Niewątpliwie moja słabość konsolidowała się podczas tego, wzmocniona faktem, że teściowa mimo górnych tonów tylko krążyła koło tematu, odgrywając w ten sposób najgorszą rolę, jaką można sobie było wybrać w stosunku do mnie — rolę petentki,
ów zaciekły spór dodawał mi jakby charakteru i sądzę, że przyczynił się znacznie do wmówienia w nas wszystkich — w Hombourgów i we mnie — uczucia, którego wcale nie byłem pewny, gdy tymczasem bardziej lękałem się Laury, niż pragnąłem Marii i prawdopodobnie bałem się małżeństwa, tak z jedną, jak z drugą. W każdym razie daleki byłem od dumy. Laurę upokarzały zapewne moje wysiłki wkładane w uniknięcie małżeństwa, które pod każdym względem byłoby rozsądnym czynen^pfcwięci- łoby istniejący stan rzeczy, uradowało dzieci i nagrodziło jej długie lata poświęceń. Czułem wstręt do mego wstrętu. Słowa zaczynały mi ciążyć, zażenowanie brało górę. Skoro mowa 44 o wstręcie, to jeśli gnębi mnie jakiś, to ów uporczywy, przygniatający, który zawsze żywiłem do siebie (i który, jak sądziłem, podzielają także inni). Z pewnością jestem ostatnim z ludzi, których potrafi wbić w dumę pogarda dla tych, co im okazują szacunek. Najmniejsze uczucie, cień I szacunku obligują mnie w obu tego słowa znaczeniach. Ze swej strony zawsze uważałem wahanie za bezczelne, odmowę za chamską i jestem pewny, że łatwo padłbym ofiarą bóg wie jakiej awanturnicy, gdyby w pewnym stopniu nie broniła mnie przed tym moja przeciętność. Zacytujemy jeszcze podnoszącą na duchu Mamette, która na moją intencję wypowiedziała taką uwagę o swoim mężu: — O niego byłam spokojna. Aby zawrócić mężczyźnie w głowie, musi to być głowa warta zachodu. A czego moją głowa była warta? Bądźmy tu szczerzy, przyznajmy bez ogródek. Potępianie własnych zalet, jeśli nie jest zręcznym manewrem, może być podświadomą paradą, po to, by nie mówić o zaletach innej osoby, której wybór jest nam niewygodny. Non sum dignus — nie jestem godzien — staje się wtedy wyrafinowaną odmową, dość w moim guście. Nie- h mniej jednak dziwią mnie wszystkie „wybory”, których jestem obiektem. Słusznie powiedziałem: „wybory”, by nie powiedzieć: „sentyment”, a przede wszystkim: „miłość”, co wydaje mi się zbyt wielkie. To uczucie tkwi we mnie tak głęboko, że z nienawiścią patrzę w kinie na gruchającego amanta i z ironią na słodkie miny, które do niego stroi partnerka. I wreszcie jest ono tak zakorzenione, że nie dały mu rady nawet trzy szanse w mym życiu, że — po Gizeli, Marii i Laurze — wciąż się pytam: „czy jestem kochany?”. Chwileczkę, zastanówmy się poważnie: jest się uprzejmą i miłą, poczciwą, robi się co można, swoje małe racje przystraja się w przyjęte formy. A racje Laury wydają mi się jasne. Z początku, w cielęcym wieku, trochę durzyła ¿się. we mnie. Byłem nie tylko pod ręką, ale byłem jedynym mężczyzną w jej otoczeniu, w dodatku mężem starszej siostry, o którego młodsza zawsze jest nieco zazdrosna. „Ideał” podlotka; ale majowy śnieg nie leży długo, wybuchła wojna 45 i zabrakło starających się. Gizela umarta zostawiając Laurze dzieci na karku. Laura czekała na mój powrót, | braku okazji czekała ciągłe, aż w końcu uwierzyła, że czeka na mnie. Była kobietą na pół wykolejoną, życie miała złamane. Mimo dzielącej nas różnicy wieku nie myślała już o lepszej partii. Scaliła się z moim domem, przywiązała do dzieci. Swoim zwyczajom daje moje nazwisko. Niestety, moim zwyczajom, choć były identyczne z jej zwyczajami, nie miałem ochoty dać jej nazwiska. Nie przeczę, że Laura jest gospodarna, pilna, niezmordowana i niekosztowna. Ale czy żenimy się dla zalet służącej w kobiecie, jakbyśmy się żenili ze swoją gosposią? W Laurze znacznie bardziej ujmowało mnie jej przywiązanie do dzieci, jej delikatność, dyskrecja, dbałość o to, by się nigdy nie narzucać, nie odgrywać roli osoby niezbędnej — choć nią była — i wreszcie zmieszanie, które kazało jej zaraz uciekać, gdy tylko teściowa zaczynała przy mnie piać hymny na jej cześć. Brzydsza od siostry i w moich wspomnieniach tracąca na porównaniu, była jednak młodsza, zatem bardziej świeża, bardziej godna pożądania niż Gizela, gdyby żyła. Mimo swych fartuchów i chustek na głowę tak
nawet godna pożądania, że spojrzenie chętnie zatrzymywało się czasem na jej dekolcie. Niezdolna jednak zdać sobie z tego sprawy, jeszcze mniej zdolna była to wykorzystać. Nie przywiązywała więc żadnej wagi do owych prób, szybko zresztą gasnących pod powiekami, podobnych do wielu innych, które budzą w nas przelotny pociąg, lecz nie skłaniają jeszcze do grzesznych czynów ani nie zapędzają do urzędu stanu cywilnego. Ostrożnie zezując na jej powaby, uchylmy kapelusza przed jej zaletami. Takie zezowanie i uchylenie kapelusza — kiedy w grę wchodzi żywa wdzięczność — jest tylko obojętnością, ale dla mężczyzny podatnego — dałem już tego dowody — kryje w sobie ryzyko silnego przywiązania się po fakcie. Ale przeciwko Laurze przemawiało jeszcze to, że była z Hombour- gów, że była siostrą Gizeli, no i moją, i jako taka, zamiesz kałą w moim domu, wplecioną w mój tryb życia. To, że była mi oddana, nieomal przeszkadzało jej — w pewnym sensie — oddać mi się. Niczego nie załatwiał fakt, że wszystko było na miejscu. Wręcz przeciwnie. Nawet gdybym dla położenia temu kresu nie zamierzał ożenić się z inną kobietą, naprawdę wybraną, to i wtedy z równie małym entuzjazmem myślałbym o ożenku z Laurą, z tą zastępczynią, której główną wadą było, że stanowiłaby przedłużenie dawnego, że musiałbym je przyjąć wraz z nią. Przypominam sobie moje słowa, które, oczywiście przy Marii, wypowiedziałem nazajutrz po tym słownym spięciu z teściową: — Małżeństwo z Laurą nie byłoby małżeństwem, lecz odnowieniem najmu. Znamienne wyznanie, które łączy się z komentarzem Marii, podanym mi w dwóch ratach. Najprzód kącikiem ust: — To racja, ale od lat nie robisz nic innego, tylko trwasz przy starym, marnując życie. I później głosem dziwnym, na pół ironicznym, na pół poważnym, spoza zaciśniętych zębów, coraz bardziej u niej częstym, zaczęła mi dogryzać: — Nie powiedziałeś całej prawdy lub jej nie dostrzegasz. Ale ja znam ją aż za dobrze. Szanowny pan uważa, że miłość do niego to żaden dowód. Tak dobrze okrywamy się skromnością, tak sami sobie się nie podobamy, że nie wierzymy, abyśmy się mogli podobać. Jesteś przekonany, że Gizela wyszła za ciebie przez pomyłkę, przez nieuwagę. O Laurze, której przecież nie brakowało czasu do namysłu, sądzisz, że nie ma dużego wyboru, co ją obniża w twoich oczach. Albo uważasz, że kieruje nią litość — co cię uwalnia od zobowiązań. O mnie lepiej nie mówmy... A jednak muszę mówić o Marii. W stosunku do niej moje zakłopotanie jest mniej krępujące, choć sytuacja równie fałszywa. Milcząc przed Laurą i spowiadając się ze wszystkiego 47 Marii, nadużywam tej samej cierpliwości, i w nadziei, że zniechęcę pierwszą, a nie zniechęcę drugiej, staram się wygrać na czasie, odsunąć chwilę .wyjaśnień. Widzę siebie siedzącego w trzeszczącym wiklinowym fotelu przed Marią, która dogląda imbryka z wodą na herbatę. Słyszę, jak jej opowiadam tę scenę z teściową i wzdycham z wątpliwą satysfakcją: — No, wreszcie wybrnąłem 1 — Wybrnąłeś? Z czego? Jasne, że chciała wiedzieć, czego się ma trzymać — mówi Maria. Idzie w stronę okna starając się nie kuleć, jak to robi przed uczniami. Nerwowo bębni po szybie i milczy. Wiem jednak, co krzyczą jej kurczowo zaciśnięte usta: „A ja? Czy dowiem się wreszcie, czego się mam trzymać? Tam tłumaczysz się węzłami rodzinnymi, tu — przyjaźnią. Ogłupiasz mnie swoimi zwierzeniami, gadasz i gadasz, po sto razy powtarzając, dla jakich powodów nie poślubiasz Laury, i nawet słówkiem nie piśniesz o tych, które by cię pchnęły do innej. Jak właściwie jest z tobą? Jak właściwie jest z nami? Czy to długo jeszcze będzie trwało?”. Nagle mocno utykając odchodzi od okna. Przypomina mi to jej pierwszą wizytę u nas,
przed piętnastu laty, kiedy miałem nadzieję, że zostanie moją narzeczoną, i pragnąłem, by ją matka poznała. Przyszła, wyraźnie kulejąc, bo nie chciała udawać. Myślę, że przez lojalność. A po jej wyjściu matka mruknęła: „Jaka szkoda! Dobra dziewczyna, a dwie nauczycielskie pensje, zamiast jednej, to rzecz warta zastanowienia. Ale nie, nic z tego, za mocno kuleje”. Tym razem Maria znów kulała mocno. Za bardzo na czasie. „Kiepskie ze mnie wiano — mówiła jej chroma noga. — Z taką jak ja nikt nie może nas posądzić ani o błąd, ani o litość. Czy dość kuleję, by cię przekonać?” Istotnie przekonywała mnie, tak jak owe dwa chybione, a równające nas w nieszczęściu małżeństwa, o których wspomniała. O cóż się niepokoiła? Fakt, że ją odnalazłem po straceniu z oczu, po zapomnieniu, wydal mi się zrządzeniem losu. Nie należę do sza 48 leńców, którzy dla kobiety burzą własne życie i życie swoich bliskich. Ale gdybym zapragnął jakiejś kobiety, to byłaby nią Maria. Przy niej odnalazłbym młodość i zarazem swój wiek, przyjaźń i to, co wolę dla prostoty nazwać przywiązaniem. Niczym nie skrępowane przywiązanie; nie ograniczone żadnym zobowiązaniem, naciskiem czy argumentami z zewnątrz. Nie prosząc mnie ulegle, z nużącą cierpliwością, z oczami wbitymi w ziemię jak Laura, lecz wyniośle, z twardym spojrzeniem zielonych oczu, nie dającym się uwięzić za kratą rzęs, powiedziała poważnie, choć jej przywiędłe usta o opuszczonych kącikach drżały przy tym lekko: — A jednak, Danielu, musisz się zdecydować. Imbryk zasyczał. Maria wyciągnęła rękę po puszkę z herbatą i słysząc moje nieporadne, nie dodające otuchy mamrotanie, wzruszyła ramionami: — Daj spokój — rzekła — męczysz mnie tylko. Minuta ciszy przyniosła odprężenie. Maria wciąż stała przede mną nieruchomo, jakby skamieniała. Odnajdywałem w niej ten drugi wdzięk, który poznaliśmy u naszych matek — wdzięk u schyłku lat, kiedy kończy się krótkie panowanie ciała — i który bardziej uduchawia kobiety, tak jakby pierwsze zmarszczki wokół oczu czyniły ich blask bardziej promiennym. W końcu Maria się poruszyła. — No, a jak dzieci? — zapytała. — Dziękuję, sprawują się dobrze. Nawet bardzo dobrze. Michał jest nieporównany: uczy się na same piątki. I nawet Bruno zdołał się dostać na tablicę wyróżnionych. Jakiś czas bałem się, że zostanie na drugi rok w czwartej klasie, ale ostro wystartował. Zmienia się przy tym. Jest prawie dostępny. Pobudka — całkiem cicha pobudka, wybębniona na etażerce — wypełnia parę chwil. — Ten brzdąc napędził ci dość strachu 1 No, przynajmniej na tym odcinku możesz zanotować jakąś poprawę — mówi Maria. Mówi bez przekonania. Znów się zamyśla. Jej ruchy, kiedy sięga po suche ciasteczka, zbyt suche, lub kiedy ujmuje imbryczek, wydają mi się nerwowe. Z dziobka spada sitko i plami serwetkę. Maria także nie mówi wszystkiego, zamilcza prawdziwą przeszkodę, jedyny plus Laury. Tak, powinienem byt usunąć tamtą, ale dzieci się na to nie zgadzały. Tak, powinienem byl ożenić się z Marią, ale dzieci się nie zgadzały. Żadne z trojga. Ani Luiza, która na samo imię Marii zamieniała się w słup soli, ani Michał, który przy mnie ośmielał się mówić: „Dzwoniła ta nauczycielka z Villemomble”, a za moimi plecami, jak wiem, nazywał Marię kuternogą. A najbardziej — Bruno, który przy najmniejszej wzmiance o Marii zamykał się w sobie i zaczynał gwizdać dziko, po swojemu. Rozmowa utknęła; w mojej filiżance stygła nie dopita herbata, w której cukier się nie roztopił. — Gdzie spędzisz wakacje? — spytała jeszcze Maria. — Jak zwykle: z rodziną w „Emeronce”. — Postaraj się przynajmniej do mnie napisać.