Legendy mają mocny żywot; toteż nawet nie próbuję uśmiercić
tej, która — całkiem po prostu — identyfikuje mnie z postacią
Hultaja, alias Jana Rezeau.
A przecież sam fakt, że autor obiera formą powieści,
dowodzi, iż nie pisze pamiętnika, lecz zamierza stworzyć
dzieło literackie, gdzie wolno mu swobodnie wybierać,
stylizować, dodawać i przejaskrawiać fakty, nie troszcząc się
o prawdę, często mało ciekawą i nie zawsze prawdopodobną.
Oczywiście, nasze wspomnienia są źródłem inspiracji, ale
wody tego źródła zamykamy v. butelkach bez gwarancji ich
autentyczności. Sztuka je rozcieńcza, łączy z innymi źródłami,
a ta mieszanina w „Żmii" jest tak spoista, że ja sam z trudem
umiałbym posiedzieć, co w niej jest autobiografią, co zaś
fikcją. A świadkowie jak się mylą! Jeden z nich, czytając
scenę jubileuszu, wy- k*zyknął: „Jak żywa! Jestem w niej opi-
sany!” Istotnie, jest, ale gdzie indziej: ta 5c
ena jest
wymyślona od początku do końca.
Tak samo zresztą wymyślona jest scena ze żmiją, z
„oblężeniem" czy z portfelem: one są tylko możliwe, „siedzą w
klimacie".
Istotnie, było trzech braci, ojciec-entomo- log, matka,
trudna we współżyciu, był też stryjeczny dziadek-akademik i
protonotariusz apostolski; nb. został nim po ukazaniu się
książki. W tym przypadku prawda doścignęła fikcję albo... Rzym
okazał poczucie humoru... I była burżuazyjna dynastia,
gnieżdżąca się w staroświeckim domostwie, staroświeckie
poglądy, staroświeckie fumy. I tło zmurszałych, starych mebli,
gobelinów pociętych przez mole, wyszczerbionych wieżyczek, a
dokoła, aż po horyzont spróchniałe pnie, zagony kapusty, płowe
krowy, strzępy mgły na kolczastych krzewach i gościńce, przy
których więcej jest krzyży niż drogowskazów.
Ale postacie nrie tylko zmieniły nazwiska. Są raczej tym,
czym mogłyby być, ni- źli tym, czym były. Został im nadany
większy ciężar gatunkowy, niż w istocie miały; w ten sposób
młodociana próba pisarstwa, kierowana młodocianą zapiekłą
urazą, atakuje najstarszy z mitów. Słowem, ta opowieść to
bajka, bajka szczera, z mojej rodzinnej gleby, której jednak,
jak garncarz, nadałem dowolny kształt.
Ciepły, choć rześki dzień letni ogrzewał trzy spirale z
brązu, żmiją, zwiniętą w kłębek, godną skusić złotnika, choć
nie miała klasycznych szafirów oczu, bo, na moje szczęście, ta
żmija spała.
Spała mocno, może osłabiona wiekiem, może zmęczona
niestrawnością po obżarciu się żabami. Herkules ponoć dusił w
kolebce węże: no, i mamy wytłumaczenie mitu. Zrobiłem to, co
on musiał zrobić: złapałem nagle gada za szyję. Tak, właśnie
za szyję; czysty przypadek. Po prostu mały cud, długi czas
komentowany w pobożnych rodzinnych wspominkach.
Chwyciłem żmiję za szyję, tuż poniżej głowy, ścisnąłem — ot,
i tyle. Nagły rozkurcz zwojów, niczym sprężyny wyskakującej z
koperty zegarka — a koperta, dla mojej żmii, nazywała się
życiem — ten rozpaczliwy refleks, po raz pierwszy i ostatni
spóźniony o sekundę, skurcze, rozkurcze, zimne oploty koło
ręki — nic nie zdołało rozluźnić mojego uchwytu. Na szczęście,
głowa żmii to trójkąt (jak symbol Boga, jej odwiecznego
niepi/yjaciela) osadzony na cienkiej szyi, którą można pewnie
objąć dłonią. Na szczęście, skóra żmii jest chropowata,
pokryta łuską, i nie ma obronnej oślizgłości węgorza.
Ściskałem coraz mocniej i wcale się nie bałem, po prostu byłem
zaciekawiony, że ta rzecz, tak zdawałoby się nieruchawa, ta
spokojna zabawka, nagle, po obudzeniu okazuje się tak
ruchliwa. Ściskałem. Różowa piąstka dziecka potrafi zamienić
się w kleszcze. I ściskając, żeby lepiej ją obejrzeć i
przestudiować, przybliżałem żmiję do nosa, blisko, bliziutko,
ale — uspokójcie się — akurat na tyle, żeby tych parę
milimetrów brakowało i żeby nie dać ostatniej szansy zębom,
ociekającym jadem.
A ona, wiecie, ta moja żmija, miała śliczne oczy; nie z
szafirów, powtarzam, jak miewają żmije w bransoletkach, ale
oczy z ciemnego topazu z czarnymi cętkami pośrodku i migoczące
błyskiem, który — jak się w przyszłości dowiem — nazywa się
nienawiścią; odnajdę go później w źrenicach Jędzopy — czyli
mojej matki — z tym, że odejdzie mi już wtedy chęć do zabawy
(choć
ito zastrzeżenie nie jest takie pewne!).
Miała też maleńkie dziurki od nosa, ta moja żmija, i
zdumiewającą paszczę szeroko otwartą, jak kwiat orchidei, a w
środku słynny rozdwojony język — jedno ostrze
f dla Ewy, drugie dla Adama — słynny język, całkiem jak
widelczyk do ślimaków.
Ściskałem ją, powtarzam raz jeszcze. Bo to bardzo ważne.
Ważne też i dla żmii. Ściskałem, a z niej życie uchodziło,
wiotczała, zwisała mi z ręki, jak laska Mojżesza. Oczywiście,
jeszcze się rzucała, ale coraz rzadziej; najpierw skręcała się
w spiralę, potem w biskupi pastorał, potem w znak zapytania. A
ja ciągle ściskałem. Wreszcie ostatni znak zapytania zmienił
się w wykrzyknik, gładki, prosty, ostateczny, nieruchomy od
głowy do ogona. Topazy zgasły i zakryły się do połowy dwoma
skrawkami niebieskawej tafty. Żmija, moja żmija nie żyła, a
raczej dla mnie, dziecka, wróciła do
1 stanu figurki z brązu, w jaikim ją znalazłem przed chwilą pod
trzecim platanem alei prowadzącej do mostku.
Bawiłem się nią ze dwadzieścia minut, układałem to tak, to
siak, manipulując tym ciałem bez kończyn, idealnie kalekim.
Nic nie jest tak martwe, jak martwy wąż. Bardzo szybko ten
szczątek stracił całą urodę, całą metaliczność. Wciąż
pokazywał mi zbyt jasny brzuszek, który każde zwierzę prze-
zornie ukrywa odsłaniając go dopiero w Momencie śmierci lub
miłosnych godów.
Owijałem ją właśnie koło nogi, kiedy
2
La Belle Angerie rozległ się dzwon, wzywając na
podwieczorek. A tego dnia mieli* smy właśnie wykończyć słoik
mirabelek,
wprawdzie troszkę spleśniałych po cztero- I letnim staniu w
spiżarni, ale i tak o wiele K lepszych od galaretki
porzeczkowej, co to |i się tak paskudnie daje rozsmarowywać na
| chlebie. Skoczyłem na równe — i brudne —?|| nogi, ale nie
zapomniałem o mojej żmii: I tym razem chwyciłem ją za ogon i
zacząłem | nią prześlicznie huśtać.
Raptem rozdzierający krzyk przerwał mo- I je pierwsze
naukowe eksperymenty i z okna i pokoju bojaźliwej panny
Ernestyny Lion Ej padł pełen przerażenia rozkaz:
— Rzuć to natychmiast!
I potem w tragicznym crescendo:
— Nieszczęsne dziecko!
Nie wiedziałem, co robić. A tu — dramat! I Krzyki,
krzyżujące się nawoływania, osza- I lały tupot po schodach.
„Proszę pani! Pr°'H szę księdza! Tutaj! Tutaj!" A gdzie
reszta?* Szczekanie psa Capi (już czytaliśmy „Bez I rodziny").
Dzwonki. Wreszcie z frontowych I drzwi, czubkiem bucika
odrzucając brzeg od-1 wiecznej, szarej sukni wybiegła babka,
bia- I ła jak jej koronkowy żabot. Równocześnie fi z
biblioteki w prawym skrzydle wypadła I ciotka Teresa
Bartolami, hrabina Cesarstwa, I i stryj-protonotariusz, a z
lewego skrzy-1 dła, z części gospodarczej — guwernantka, B
kucharka, pokojówka... Cała rodzina i jej ■ satelici wypadali
z niezliczonych drzwi na-l szego domu, tej wielkiej
królikarni.
Rodzinka — trzeba przyznać — ostrożna,!
[ ustawiła się kręgiem w przyzwoitej odle- i głości od żmii,
wciąż dyndającej w mojej ręce, co jej nadawało ostatnie pozory
ży- f cia.
Ciotka Teresa: — Czy ona jest żywa?
Pokojówka: — Mam nadzieję, że to pedalee.
Guwernantka: — Nie zbliżaj się, Fredziu!
Kucharka (głuchoniema): Krrrrh!
Ksiądz: — Poczekaj! Dostaniesz ode mnie takie lanie...
Babka: — Kochaneczku, rzućże to paskudztwo!
W glorii bohaterstwa, syt chwały, chcia- j łam podać moją
zdobycz stryjowi-proto- notariuszowi, lecz on, wróg węży z
racji swego stanu, odskoczył o dobry metr. A za nim reszta.
Ale babka, dzielniejsza od f innych — no, bo to przecież była
babka — podeszła do mnie i nagłym ruchem lorgnon wytrąciła mi
z ręki żmiję, która legła bezwładnie na ziemi. Wtedy stryj,
już uspokojony, zaczął mężnie — niczym św. Michał, jego patron
— miażdżyć ją obcasem.
A kiedy wszelkie niebezpieczeństwo zostało już zażegnane,
osiem par niewieścich rąk rozebrało mnie w oka mgnieniu do
naga; obejrzano mnie skrupulatnie od czubka głowy po pięty i
stwierdzono, że dziwnym cudem nie ma na mnie ani śladu
ukąszenia. Pośpieszanie naciągnięto mi koszulę, bo
przystoi, aby przedstawiciel rodu Rezeau
— nawet tak młody — pokazywał się nago wobec służby.
Oderwawszy się od żmii, roztartej na miazgę, stryj z rękami
zwieszonymi po obu stronach sutanny zbliżał się do mnie,
nieubłagany jak sprawiedliwość.
—Czy ona ugryzła tego głuptasa?
—Nie, Michale.
—Podziękujmy Bogu, matko.
Pater, Ave. Małe ex-voto zawisło w ciszy. A potem,
protonotariusz apostolski złapał mnie, przerzucił sobie przez
kolano i, z oczyma wzniesionymi w niebo, sumiennie złoił mi
skórę.
II
La Belle Angerie, czyli Piękny Anielin? Nazwa wspaniała dla
upadłych serafinów i domorosłych mistyków. Powiedzmy co prę-
dzej, że wywodzi się ona z przekręconej — jakże pochlebnie! —
pierwotnej nazwy „Boulangerie", co oznacza po prostu piekar-
nią. Ale powiedzmy również, że „nie samym Chlebem żyje
człowiek, ale wszelkim słowem, które pochodzi z ust Bożych" i
ta ali- teracja będzie usprawiedliwiona, bo słowo wam daję, że
— czy to będzie Belle Angerie, czy Boulangerie — zawsze tu
wypiekano opłatki.
Bardziej prozaicznie, La Belle Angerie jest od dwóch wieków
siedzibą rodziny Re-
zeau. Dom, choć wywodzi się niewątpliwie z budynku piekarni,
umiał jakoś nabrać wyglądu dworu. Uratowana od meskładności,
jeśli nie pretensjonalności, dzięki fasadzie, której
podporządkowano całą logikę wnętrza, La Belle Angerie jest
prototypem pseudo- pałaców, tak miłych starej burżuazji. Po-
dobnie jak żeńskie zakony, stare rody z okolic Craon grzeszą,
niestety, zamiłowaniem do murarki. Tutejsi chłopi, bliscy
krewniacy chłopów bretońskich, ograniczają się — gdy się
nadarzy okazja — do poszerzania granic swoich prostokątnych
pastwisk. Bogatsi gospodarze fundują sobie najwyżej stodoły z
kamienia, budulca rzadkiego w tych stronach, który za ciężki
grosz trzeba sprowadzać z Becon-les-Carrieres. Ale jak się
zdaje, burżuazji niezbędna jest ilość niepotrzebnych pokoi,
proporcjonalna do ilości hektarów, z których czerpie czynsze
dzierżawne i na których urządza polowania.
La Belle Angerie? Trzydzieści dwa pokoje, wszystkie
umeblowane, nie licząc kaplicy, nie licząc dwóch nobliwie
wyglądających wieżyczek, gdzie są ukryte wygódki, nie licząc
olbrzymiej oranżerii, po głupiemu zbudowanej od północy, tak
że oleandry wymarzają w niej co zimę; nie licząc przylegającej
zagrody ogrodnika ani stajni, zamienionych potem na garaż,
różnych gospodarskich budynków i altanek, rozrzuconych gęsto
po całym parku, z których każda
ma swojego patrona, skulonego w niszy i służy za „stację"
podczas procesji Święta Plonów. Nie wspominam o paru
gołębnikach, od dawna służących wróblom, trzech studniach
zasypanych wprawdzie, lecz nadal przykrytych czapą z ciosanego
łupku, ani
o dwóch mostkach, majestatycznie przerzuconych przez strużkę
wody, zwaną rzeką Ommee, paru kładkach i ze trzydziestu ław-
kach, kamiennych lub drewnianych, rozsianych po parku, aby w
razie strudzenia mogli na nich dystyngowanie wypocząć władcy
tych włości.
Ten komfort dla siedzenia to zresztą jedyna wygoda, jaką się
może poszczycić La Belle Angerie. Telefon? Centralne ogrzewa-
nie? — Legenda! Nawet E.G.E. * z miejscowych drobnych ogłoszeń
jest tu najzupełniej nieznane. Wodę ciągnie się z dość podej-
rzanej studni o cembrowinie oblepionej ślimakami. Poza
salonem, gdzie posadzkę, ułożoną bezpośrednio na ziemi, trzeba
co dziesięć lat wymieniać, reszta pokoi jest wybrukowana
płytkami z terakoty. Świadomie używam słowa: wybrukowana, bo
płytki są ułożone luzem, nie połączone żadnym spoiwem. Co
gorsza, w gospodarczej części domu są podłogi z kamiennych
płyt z Noyant-la- -Gravoyere niedbale położonych wprost na
t
glinianej polepie. Mało pieców, za to olbrzymie kominki z
żeliwnymi „wilkami1
'. Dodajcie do tego trudny dojazd polnymi
drogami, zasłanymi głąbami kapusty, jedzenie oparte wyłącznie
na produktach miejscowych, więc po prostu wiejskie, klimat,
określony trafnie przez stare, miejscowe porzekadło: „świeć
nam słoneczko, w wodzie odbite" — a dojdziecie chyba razem ze
mną do wniosku, że w naszej La Belle Angerie da się mieszkać
tylko w lecie, kiedy rozlewiska rzeczki Ommee dymią w słońcu,
potem wysychają, aż tworzy się na nich skorupa, popękana w
płyty, na którą zapuszczają się lekkim krokiem chłopcy w
poszukiwaniu jaj siewki.
Moja babka uważała tak samo i przeprowadzała się dwa razy w
roku w dni z góry ustalone, nie zapominając zabrać ze sobą
pianina, maszyny do szycia i jedynego w gospodarstwie kompletu
miedzianych rondli. Ale później musieliśmy mieszkać w Domu
(koniecznie przez duże D) cały okrągły rok i znosić niewygody
— jak znoszą je we wszystkich siedzibach podobnych do naszej
okoliczni hreczkosieje.
A owa okolica, w czasach, kiedy zaczyna się moja opowieść,
tj. mniej więcej przed ćwierćwiekiem, była znacznie bardziej
zacofana niż obecnie. Położony na krańcach trzech prowincji:
Maine, Bretanii i Andega- wenii, ten skrawek ziemi nie ma ani
określonej nazwy, ani głośnej historii — z wy
jątkiem może okresu Rewolucji. Jeśli chodzi
0 nazwę, możecie wybierać: Craonnais albo Segreen, albo
Bocage. Trzy departamenty podzieliły między siebie tę marchię,
rozgraniczającą dzielnice wielkich i małych żup solnych,
ogłupianą przez wielowiekowy ucisk i krwawe represje. Do dziś
pozostałością owych czasów są posępne nazwy: ferma Czerwona
Sól, folwark Siedmiu Wisielców, droga Przemytników. Krajobraz
pozbawiony wszelkiej malowniczości. Płaskie łąki, zarosłe
turzycą, drogi-wądoły, wymagające wozów na olbrzymich kołach,
niezliczone żywopłoty, dzielące pola w kolczastą szachownicę,
jabłonie pełne jemioły, trochę landów porosłych janowcem, a
przede wszystkim tysiąc i jeden bagnisk i moczarów, mokre
siedliska legend, pijawek i żabich rechotów. Raj ziemski dla
bekasów, dzikich królików i puszczyków.
Ale nie dla ludzi. Chuderlawf, bardzo w typie
„zdegenerowanych Gallów", koślawi, często cierpiący na
gruźlicę, dziesiątkowani przez raka, autochtoni charakteryzują
się obwisłymi wąsami, czapkami z niebieską wstążką, gustem do
zup zawiesistych jak zaprawa murarska, wielką uległością wobec
plebanii i dworu; nieufni jak kruki, uparci jak zielsko, mają
niejaką skłonność do nalewki na śliwkach, a zwłaszcza na
gruszkach. Prawie wszyscy są dzierżawcami
1 z dziada pradziada siedzą na tym samym
kawałku ziemi. Niewolnicy w duszy, wysyłają do Izby
Deputowanych pół tuzina republikańskich wicehrabiów, a do
katolickich szkół drugie pół tuzina dzieci, które, gdy
dorosną, zostaną źle opłacanymi lokajami.
W takich to ramach, bardzo zmurszałych, żyły nasze dawne
chwały, dziś równie zarzucone i przestarzałe jak szlafmyce.
Należę — zważcie to, proszę — do sławnej rodziny Rezeau. Nie
jest to może sława o zasięgu światowym, niemniej sięga poza
granice departamentu. Wszędzie na zachodzie kraju nasz bilet
wizytowy — o ile możności grawerowany — leży na widocznym
miejscu na mosiężnej tacy. Mieszczanie nam zazdroszczą.
Szlachta rodowa utrzymuje z nami ¡stosunki towarzyskie, a
nawet czasami wy- jdaje za nas swoje córki albo kupuje którąś
z naszych.
Podręcznik historii nie powie wam, że w czasie
krótkotrwałych sukcesów armii katolickiej i królewskiej (dziś
śpiewa się „katolickiej i francuskiej”) Klaudiusz Rezeau,
kapitan wojsk wandejskich, wkroczył pierwszy do Ponts-de-Cé.
Nazwisko Ferdynanda Rezeau, najpierw sekretarza pretendenta,
potem konserwatywnego deputowanego do „ich" republikańskiej
Izby — też z pewnością nie obciąża waszej pamięci. Ale René
Rezeau? Któż nie zna René Rezeau, niskie
go, wąsatego pana, powiewającego kapeluszem z ostatnich
szeregów bogobojnej „konserwy", genialnego autora książek,
szczodrze rozdawanych jako nagrody w katolickich szkołach? A
więc — baczność! — traktujcie mnie z należytym szacunkiem, bo
to mój stryjeczny dziadek. Powrót do ziemi, powrót do Alzacji,
powrót do rodzinnych gniazd, powrót do wiary — ciągle powrót!
Tak, z pewnością pamiętacie doskonale te hasła. On jest tym,
co odświeżył „splendor rodu", on jest ten wielki człowiek,
urodzony zbyt późno, by się zaciągnąć do papieskich żuawów,
zmarły zbyt wcześnie, by się cieszyć bogobojnymi sukcesami
M.R.P.*, ale chlubnie przodujący wszystkim wzniosłym frazesom
okresu między trzema wojnami. On to otrzymał komandorię orderu
Św. Grzegorza, on podpisywał mnóstwo korzystnych umów
wydawniczych na swoje budujące dzieła, on wreszcie doszedł —
ku chwale rodziny Rezeau — do akademickiego fotela i okupował
go swoim dostojnym siedzeniem przez lat bez mała trzydzieści.
Nie potrzebuję wam przypominać, że jego śmierć w roku 1932, po
długiej i bolesnej chorobie pęcherza — co mu zyskało aureolę
męczennika — stała się okazją do wielkiej manifestacji dobrze
myślącego odłamu społeczeń
stwa, manifestacji obfitującej w potoki słów i wqdy święconej.
Ten bohater miał brata, mojego rodzonego dziadka, a mój
dziadek, jak wszyscy, miał żonę, noszącą ewangeliczne imię
Marii. Spłodził z nią jedenaścioro dzieci, z których ośmioro
zdołało jakoś przetrzymać system katolickiej edukacji.
Spłodził jedenaścioro — bowiem pierwsza szóstka to były same
córki (cztery z nich, wybierając niewątpliwie lepszą cząstkę,
miały potem wstąpić do klasztoru), a on pragnął syna,
dziedzica nazwiska i herbu, choć nie był to klejnot
szlachecki. Jako siódmy urodził się mój ojciec, Jakub (ten z
dwóch świętych Jakubów, który stał się kolaboracjonistą,
obchodząc swoje święto — cóż za kompromitacja! — do spółki ze
świętym Filipem). Ale mój czcigodny dziadek, choć doczekał się
— nareszcie! — męskiego potomka, nie chciał umrzeć, dopóika
nie zrobił Marii, mojej babce, jeszctze czworga dzieci, i tym
sposobem dostąpił zaszczytu ofiarowania Bogu przyszłego
kamondtoa w osobie Michała Rezeau, swojej najmłodszej
latorośli, obecnie protonotariusza apostolskiego... Amen.
Przypadek więc, ten sam przypadek, który sprawia, że
przychodzi się na świat jako król lub jako kartofel, czy
spośród dwóch miliardów biletów Loterii Narodowej wy
ciąga się szczęśliwy los, ten przypadek chciał, żem się
urodził jako Rezeau, na najwyższej gałązce drzewa
genealogicznego, wątłej oliwki rosnącej w jednym z ostatnich
ogrodów wiary. Przypadek też chciał, że miałem matkę...
Ale nie wybiegajmy naprzód. Wiedzcie tylko, że w roku 1913
Jakub Rezeau, mój ojciec, doktor praw, profesor Uniwersytetu
Katolickiego (stanowisko, jak przystoi, mało lukratywne),
poślubił niejaką Paulę Pluvi- gnec, bogatą wnuczikę bankiera
tego samego nazwiska, córkę senatora tego samego nazwiska,
siostrę porucznika kirasjerów tego samego nazwiska (miał on
niebawem polec na polu chwały, co podwoiło sperandy jego
siostry). Miała w posagu trzysta tysięcy franków w złocie.
Całą młodość spędziła — łącznie z wakacjami — na pensji w
Vannes, a opuściła ją, by wyjść za pierwszego z brzegu
mężczyznę, wybranego zresztą przez rodziców, zbyt
pochłoniętych życiem światowym i polityką, żeby sobie
zaprzątać głowę mrukliwym, skrytym dzieckiem. Nic więcej nie
wiem o jej młodości, która zresztą nie usprawiedliwia naszej.
Wprawdzie mój ojciec kochał się w młodziutkiej dziewczynie,
protestantce, ale René Rezeau czuwał! — więc poślubił ten
posag, co pozwoliło mu uchodzić za nababa aż do dewaluacji za
rządów pana Poincarégo. Z tego związku, koniecznego dla
podreperowania
nadszarpniętej fortuny rodu Rezeau, mieli kolejno przyjść na
świat: Ferdynand, którego będziecie nazywać Fredkiem albo
Ciapą; Jan, czyli ja; możecie mnie nazywać, jak chcecie, ale
jeśli wskrzesicie dawne moje przezwisko „Hultaj", to wam
spiorę pyski! — iw końcu Marceli alias Kropek. Potem, jak
mówiono, było parę poronień,
o czym myślę z pewną zazdrością, bowiem ich owoce miały
szczęście pozostać w stadium embrionów Rezeau.
W roku pańskim 1922, kiedy to dusiłem żmije, obaj z Fredkiem
byliśmy powierzeni opiece babki. Powierzeni... określenie
raczej eufemistyczne. Energiczna interwencja babki — nie wolno
nam było nazywać jej babunią, ale serce miała odpowiadające
temu plebejskiemu spieszczeniu — uchroniła nas od
niebezpieczeństw niewiadomych mi, lecz z pewnością poważnych.
Wyobrażam sobie butelki z brudnymi smoczkami, wiecznie mokre
pieluchy, nigdy nie utulane płacze... Nie znam żadnych
szczegółów. Ale nie odbiera się młodej matce dzieci bez
istotnych powodów.
Nasz najmłodszy brat Marceli nie chował się pod opieką
babki. Urodził się w Chinach, w Szanghaju, gdzie pan Rezeau
został profesorem prawa międzynarodowego na uniwersytecie
Katolickim Kraju Wschodzą- Ce
go Słońca.
Tak rozdzieleni, pędziliśmy dni prowizo
rycznego szczęścia przerywane karą pozbawienia deseru,
skórobiciem i wielkimi porywami mistycznymi.
Muszę bowiem stwierdzić z naciskiem, że między czwartym a
ósmym rokiem życia byłem świętym. Nie można żyć bezkarnie w
przedsionku nieba, pomiędzy kapłanem, zwolnionym z pełnienia
swego urzędu z powodu gruźlicy płuc, pisarzem, wyspecjalizo-
wanym w umoralniającym stylu, babką, uroczo wymagającą w
dziedzinie historii świętej, i tłumem wujów i ciotek,
przeważnie członków trzeciego zakonu, nie mających pojęcia o
matematyce, ale fenomenalnie ob- kutych w zawiłych
obliczeniach odpustów (inwestujmy nasze modlitwy w duszyczki
cierpiące w czyśćcu, a one, dostąpiwszy zbawienia, zwrócą nam
je w dwójnasób swoim orędownictwem).
Byłem święty! Pamiętam pewien sznurek... Ośmieszę się? Niech
tam! Zaryzykuję! Musicie jednak poczuć odor sanctitatis — mo-
jej świętości — choć w niej nie umarłem.
Ten sznurek pochodził z pudełka czekoladek. A te czekoladki
nie były zatrute, choć przysłała je pani Pluvignec — chyba też
należałoby nazywać ją ,,babką" — wciąż jeszcze piękna
senatorowa z Morbihan. Te czekoladki stanowiły część protokołu
uczuciowego pand Pluvignec i przychodziły
do nas regularnie trzy razy do roku: na 1 stycznia, na
Wielkanoc i na urodziny każdego z nas. Wolno mi było zjeść
dwie dziennie: jedną rano, drugą wieczorem, przeżegnawszy się
przedtem jak należy.
Nie pamiętam już dokładnie, co przeskrobałem. Może,
korzystając z nieuwagi panny Ernestyny, przekroczyłem
przysługującą mi porcję? A może tak mi się śpieszyło, żem się
przeżegnał niedbale, jakbym się oganiał od much, co zawsze
wywoływało zgorszoną uwagę:
— Ależ, Hultaju! To znak krzyża świętego!
...Nie wiem,- dość, żem był głęboko skruszony i pełen
wyrzutów sumienia. Wieczorem w swoim pokoju (La Belle Angerie
jest tak obszerna, że każdy z nas miał od najmłodszych lat
własny pokój... To bardzo dobre dla dziecka... Nie boi się
potem ciemności), a więc wieczorem, w idealnej zgodzie z
Baptystą (to drugi człon mojego imienia, czyli mój anioł stróż
— coś w rodzaju lokaja, jak przystoi na anioła stróża kogoś z
rodziny Rezeau, który nie powinien się przecież osobiście
fatygować noszeniem drobnych paczuszek swoich grzechów), więc
wieczorem, w moim pokoju, postanowiłem odprawić pokutę.
Sznurek z pudełka czekoladek z napisem „U Markizy", sznurek
Płaski, trochę ostry, podsunął mi myśl ma- *e
9° umartwienia, z
pewnością miłego Bogu.
Obwiązałem się nim w pasie i zaciskałem powoli, aż do uczucia
bólu (w granicach rozsądku!). Zaciskałem — tak, jak to robiłem
ze żmiją — najpierw z wielkim zapałem, po trzech minutach z
mniejszym entuzjazmem, a w końcu całkiem bez przekonania.
Nigdy się ze sobą nie cackałem — nie nauczono mnie tego. Ale
wytrzymałość dziecka ma swoje granice i to nawet dość ciasne,
gdy się ma dopiero sześćdziesiąt dwa miesiące doświadczeń w
umartwieniach, więc dałem spokój z dalszym zaciskaniem pod
pretekstem, że sznurek może nde wytrzymać i pęknąć. A nie
wolno było niszczyć mego poświęcenia...
A zwłaszcza — niszczyć jego śladów. Bo to rzecz pewna —
panna Ernestyna przyjdzie jutro rano — jak co dzień — i powie
— jak co sobotę:
— Pośpiesz się, leniuszku!
A teraz podziękujemy Bozi, że nam dał jeszcze i ten dzień,
abyśmy mu służyli. Dziś dostaniesz czystą koszulkę, Hultaju...
W imię Ojca i Syna... Uważaj, żeby jej nie pobrudzić zbyt
szybko. Jak idziesz do wygódki, trzeba się wytrzeć
starannie... Ojcze nasz, któryś jest w niebie... itd.
Pełna chwały sobota! Panna Ernestyna od razu zauważy
sznurek! Usnąłem, nie wiedząc, że w swej naiwności popełniłem
grzech pychy w jego najbardziej szatańskiej postaci: pychy
duchowej.
Ale nazajutrz rano panna Ernestyna domyśliła się tego
natychmiast.
— Och! — zawołała — cóż to za niemożliwe dziecko!
Po czym zreflektowała się i z błyskiem pewnego uznania w
oczach:
— Janku, Bóg nie pozwala igrać ze swoim zdrowiem. Muszę
natychmiast powiadomić o tym twoją babkę.
Słuchałem jej słów z rozkoszą, udając oczywiście rozpacz i
zawstydzenie, że wydarto mi tajemnicę duszy. W pięć minut
później babka w szalu z frędzlami narzuconym na szlafrok
pochylała się nade mną, zasypując wyrzutami. Ale jej ton mówił
co innego. I spojrzenie, błyszczące nieśmiałą dumą. A potem
jej palec, smukły palec aiutorki książelk dla „dzieci Marii"
(bó i ona też trochę pisywała) z pełnym zrozumieniem i
aprobatą musnął czerwoną pręgę, wymowny stygmat, opasujący
mnie wokoło.,,
— Musisz mi przyrzec, że jak będziesz chciał się umartwiać,
to mi wpierw o tym'1
powiesz. Dobrze, mój Janeczku?
Nie nazywano mnie tego ranka Hultajem, S
o nie! Przyrzekłem. Babka wyszła, kiwając głową w ten sam takt,
co panna Ernestyna; obie nie potrafiły gniewać się na
świętego! Miałem dobre ucho, toteż usłyszałem pole- „ cenie,
wypowiedziane półgłosem już za drzwiami:
— Niech pani zwraca baczną uwagę na
tego malca. Niepokoi mnie. Ale wyznaję, że czasem budzi też we
mnie bardzo piękne nadzieje...
III
Stryj-protonotariusz, guwernantka, starzy słudzy, La Belle
Angerie, zima w Angers, kok babki, dwa tuziny różnych modlitw
w ciągu dnia, uroczyste odwiedziny dziadka- -akademika, berety
dziatwy szkolnej z szacunkiem zrywane z głów na wasz widok,
wizyty proboszcza, przychodzącego po ofiarę na kościół, po
świętopietrze i składki na Kongregację Krzewienia Wiary, szara
suknia babki, placki ze śliwkami, piosenki Bot- rela na starym
pianinie, deszcz, żywopłoty, w żywopłotach ptasie gniazda,
Boże Ciało, Pierwsza Komunia w domu, uroczysta Pierwsza
Komunia Fredka, trzymającego w ręku książkę do nabożeństwa,
którą nosił nasz ojciec, a przed nim nasz dziadek, Ferdynand,
a przed nim nasz pradziadek, także Ferdynand, kasztany w
kwieciu...
A potem, nagle, umarła babka.
Uremia, rodzinna choroba, choroba intelektualistów (jakby
natura mściła się na tych, co w pocie pracy fizycznej nie
wydalają kwasu moczowego), zatruła jej krew w ciągu trzech
dni. Ale ta wielka pani — a także dobra pani, moje serce
wierne o niej pa
mięta — potrafiła umrzeć w godny siebie sposób. Odrzuciła
stanowczo sondowania i inne odrażające zabiegi, które by mogły
przedłużyć jej życie o parę dni, przywołała syna-księdza i
córkę, hrabinę Bartolomi, mieszkającą w Segre, i oświadczyła
im:
— Chcę umrzeć przyzwoicie. Dajcie spokój — wiem, że to
koniec. Każcie pokojówce wyjąć z czwartej półki dużej szafy na
korytarzu haftowaną pościel. Jak mi już łóżko prześcielą,
wprowadzicie dzieci.
Tak się stało. Kiedyśmy weszli, babka siedziała prosto,
podparta dwiema poduszkami. Wydawało się, że nie cierpi, choć,
jak się później dowiedziałem, jest to jeden z boleśniejszych
rodzajów śmierci. Żadnej czkawki. Żadnego jęku. Nie daje się
takiego widowiska dzieciom: one powinny zachować na całe życie
niezatarte wspomnienie waszej agonii na wzór obrazków z
Epinal. Kazała nam uklęknąć, z wysiłkiem dźwignęła prawą rękę,
kładąc ją po kolei na naszych głowach poczynając od starszego.
—? Niech Bóg ma was w swej opiece, moje dzieci.
To wszystko. Nie należało przeceniać swoich sił. Wycofaliśmy
się tyłem, jak wobec króla. I dziś jeszcze, po latach z górą
dwudziestu, wciąż poruszony do głębi serca, nadal uważam, że
ten hołd jej się należał. Babka!!!.-,', Tak, oczywiście, nie
była typową dobrą babunią, nie szafowała pocałunkami.
nie obsypywała nas łakociami. Ale jakże ślicznie
pochrząkiwała, broniąc sią przed wzruszeniem, ściskającym ją
za gardło, kiedyśmy się do niej czulili. Nigdy też później nie
widziałem, aby dumnie noszona głowa pochylała się nagle w tak
bezmiernym przygnębieniu, gdy któryś z nas miał 37,5°. Dla tej
nieznajomej, o której się nigdy nie mówiło, choć modliliśmy
się za nią rano i wieczorem — babka, ze swoim węzłem siwych
włosów, spiętym szylkretowymi szpilkami — była i pozostała na
zawsze „tą pierwszą" — wrogiem idealnym, jak legenda, któremu
nic nie można zarzucić, niczego odebrać, nawet — a zwłaszcza —
śmierci.
Babka umarła. Zjawiła się matka.
I opowieść ta zmienia się w dramat.
IV
Mamusia — choć na to określenie krzywili się dyskretnie
niektórzy krewni, mamusia — bo nasi kuzyni i kuzynki wymawiali
to słowo z miną, jakby cmotktali cukierek, mamusia — bo stryj-
protonotariusz i ciotka Teresa podobnym tonem mówili o babce;
mamusia — mimo piekielnie sztywnego „wasza matka, pani Rezeau"
panny Ernestyny; mamusia — no tak, to nas okrutnie podniecało.
— Po co ona nigdy do nas nie pisze?
— Mówi się: dlaczego nigdy nie pisze.
Ale nie masz racji, Fredziu. Wasza matka, pani Rezeau,
napisała do was na święta. A poza tym Chiny są bardzo daleko.
Nie, nasza matka, pani Rezeau, nie napisała do nas. Oni, to
znaczy państwo Rezeau, przysłali nam konwencjonalną kartkę z
wydrukowanym po angielsku: We wish You a Meny Christmas.
Dwa podpisy. Jeden — drobnymi literkami: Rezeau (głowa rodu
nie używa imienia). Drugi — dużymi, kanciastym pismem: Rezeau
— Pluvignec. Oba podkreślone. Adres wystukany na maszynie z
pewnością przez Lipah-honga, sekretarza (wyobrażaliśmy sobie,
że ma śliczny długi warkocz, a w ustach siedem języków po to,
żeby milczeć).
Chiny są daleko. Ale chyba nawet w moim ówczesnym wieku
trudno mi było pogodzić się z tym, że serce może być dużo
dalej niż Szanghaj. Mamusia. Jedna z sąsiadek, pani Ladourd,
matka sześciorga dzieci, nie orientująca się w naszych
stosunkach rodzinnych, rozpaliła nam wyobraźnię:
— O, mamusia — to jeszcze dużo więcej niż babcia!
O, właśnie! Niebawem miałem sdę o tym przekonać.
Wezwani telegraficznie, państwo Rezeau przez osiem miesięcy
zwlekali z przyjazdem. Nasi wujowie i ciotki albo byli w
klaszto
rze, albo mieli własne rodziny, nie mogli więc zastąpić
zmarłej. Stryj-protonotariusz uzyskał właśnie nominację do
Tunisu, którego klimat mógł zwalczyć ostatnie prątki Kocha;
panna Lion nie chciała brać na siebie zbyt wielkiej
odpowiedzialności. A poza tym była przecież La Belle Angerie,
lenno seniora rodu, której trzeba bronić przed podatkami,
hipotekami i innymi republikańskimi zakusami.
Pewnego pięknego wieczoru znaleźliśmy się na stacji w Segre,
ustawieni w rządek, okropnie podnieceni i z trudem trzymam w
ryzach przez uroczystą ciotkę Rartolomi i guwernantkę.
Pamiętam doskonale ich ciche naszeptywania i niespokojne
westchnienia.
Samowarek, posapując jak foka — nie wiedzieć czemu tak
wyglądają tylko pociągi bocznych linii — wtoczył się z
dziesięcio- minutowym opóźnieniem, które wydało nam się nie do
zniesienia, choć wkrótce mieliśmy żałować, że nie było choćby
i stuletnie. Uroczysty traf sprawił, że wagon rodziców
zatrzymał się akurat przed nami. Para wąsów za szybą i modny
wówczas kapelusz, w kształcie klosza na sery, podnieciły pannę
Ernestynę do dokonania ostatniego przeglądu:
— Fredziu, wyjmij ręce z kieszeni. Nie garb się, Hultaju.
Okno otwarło się. Spod klosza na sery padło rozkazujące:
— Niech pani przyjdzie po walizki.
Ernestyna Lion poczerwieniała i szybko
szepnęła do ucha hrabinie Bartolomi:
— Pani Rezeau bierze mnie za służącą!
Ale usłuchała. Matka, zadowolona, odsłoniła dwa złote zęby,
cośmy w świętej naiwności wzięli za uśmiech skierowany do nas.
Radośnie podnieceni, rzuciliśmy się ku niej, do drzwi wagonu.
— Może byście tak pozwolili mi wysiąść, co?
Oderwać się od niej w takiej chwili? Nie! Toż to byłby grzech
niewybaczalny! Pani Rezeau widać nas zrozumiała, bo, żeby
przerwać niewczesne wylewy uczuć, zamachnęła się
urękawiczonymi dłońmi raz w lewo, raz w prawo. Pacnęliśmy na
ziemię oberwawszy po twarzy z siłą i precyzją, świadczącą
o nie byle jakiej wprawie.
— Ach! — jęknęła ciotka Teresa.
— Co mówisz, moja droga? — zapytała nasza rodzicielka.
Nikt nic nie odpowiedział. Myśmy — oczywiście — uderzyli w
bek.
— Ach, więc to tak się cieszycie z mojego przyjazdu! — mówiła
dalej pani Rezeau.— Obiecująca zapowiedź! Zastanawiam się, co
musiała naopowiadać im o nas twoja biedna matka.
Zakończenie tyrady skierowała do zafrasowanego pana, który,
jakeśmy się domyślili, był naszym ojcem. Miał wielki nos i
tize-
wiki zapinane na guziczki. Opatulony w szu- I bę z wydrowym
kołnierzem, taszczył dwie j długie, żółte walizy pooklejane
efektownymi etykietkami różnych krajów.
— No, wstawajcie — odezwał się głosem stłumionym, jakby
przepuszczonym przez filtr wąsów — nie przywitaliście się
jesz- ■ cze z Marcelkiem.
Gdzie się podziewa nasz braciszek? Kiedy dorośli, nie
zajmując się już nami, wymieniali uprzejme — acz powściągliwe
— po- j witania, ruszyliśmy na poszukiwanie i odnaleźliśmy go
za kufrem jakiegoś podróżnego.
— To wy jesteście moi bracia? — upewnił się przezornie ów
młodzian, już wówczas nieskory do gadania.
Fredek wyciągnął do niego rękę, ale on mu swojej nie podał.
Bo właśnie zerknął li w stronę pani Rezeau i spostrzegł, że go
w obserwuje.
W tej samej chwili rozkazała:
— Chłopcy! Niech każdy z was bierze I jedną walizkę.
Ta, co mnie przypadła, była stanowczo za I ciężka jak na
moje osiem lat. Ale kopniak w goleń dodał mi siły.
— A widzisz! Doskonale możesz ją udźwignąć, Hultaju.
Jakże nieznośnie brzmiało w jej ustach to || przezwisko!
Nasza grupka ruszyła ku wyj* 9 ściu. Fredek dotknął
wskazującym palcem
Zgromadzenia, bo wykazywał nadmierną gorliwość w nawracaniu
Murzynek na światło wiary. Ale kiedy do nas przyjechał, zrobił
niemałe wrażenie: miał przy zegarku brelok z trzech lwich
pazurów.
Jednej tylko Alfonsynie — krócej Finie — od początku wydawał
się podejrzany. Żeby zwykły ksiądz nosił białą sutannę?
Stanowczo nie uchodzi. Zaraz to uznała za naruszenie
przywilejów ubraniowych Jego Świątobliwości Piusa XI,
miłościwie nam panującego. Tu widzę, że wprowadzam na scenę
siódmą osobę, a nie dałem wam o niej żadnych wyjaśnień. Fina z
finezją nie miała nic wspólnego. Na jej usprawiedliwienie
trzeba powiedzieć, że była głuchoniema, a poza tym służyła w
naszej rodzinie przez lat trzydzieści, co starczało aż nadto,
żeby ogłupić najnormalniejszego człowieka. Moja matka dostała
ją w spadku po babce, która płaciła biednej niemowie 50
franków miesięcznie. Mimo licznych dewaluacji nigdy nie pod-
niesiono jej pensji, za to została zaszczycona odznaką za
wieloletnią służbę. Będzie też zaszczycona funkcją pokojówki,
bieliż- niarki, bony do dzieci i dopuszczona do froterowania
podłóg — choć poprzednio zajmowała się wyłącznie kuchnią. Pani
Rezeau, uważając, że sposób prowadzenia domu zmarłej teściowej
przekracza jej możliwości finansowe, stopniowo zwolniła całą
służBę. Fina, zdana na jej łaskę i niełaskę z racji
swego kalectwa, musiała się pogodzić ze zwiększeniem swoich
obowiązków, ale powzięła do drugiej pani Rezeau pełną szacunku
niechęć (bardzo wygodną dla nas), którą wyrażała „po fińsku"
(jeszcze jedno powiedzonko Fredka), językiem znanym wyłącznie
w La Belle Angerie: mówi się nim z pomocą palców, brwi,
ramion, nóg, a nawet kilku prymitywnych dźwięków.
A teraz wyliczmy naszych wasali. Najpierw ojciec Perrault (w
naszych stronach słowo „ojciec" dodaje się obowiązkowo do
nazwiska mężczyzny — nawet nieżonatego — który przekroczył
czterdziestkę, a pochodzenie nie daje mu prawa do tytułu
„pan"). Bajki Perraulta, czyli jego opowieści myśliwskie, a
raczej kłusownicze, są jednym z nielicznych zachwytów mojego
dzieciństwa. Perrault był ogrodnikiem, gajowym i właścicielem
sklepiku spożywczego w pobliskim Soledot.
Potem idzie plemię Berbelmemów. Jan — ojciec rodziny, bardzo
w typie „ostatniego Galla", dzierżawca niewielkiego,
przyległego do nas gospodarstwa; matka — Bertyna, rekordzistka
w operowaniu kijankami i bi- jakiem (bo u nas masło robi się w
wysokiej kierzance, gdzie niestrudzenie wznosi się i opada
rodzaj tłoka); córka — Bertynka, z szyją skręconą jakimś
kaprysem ścięgien,
■ i syn Jan, zwany Małym Janem, mistrz w i wybieraniu ptasich
gniazd.
Potem Huaultowie, dzierżawcy La Verge- | raie z kupą córek (w
przyszłości jedna z nich I okaże się dla mnie łaskawa); i
Argierowie,
■ dzierżawcy La Bertonniere, wielcy amatorzy B naszych karpi,
podkradanych nam nocą ze { stawów bachą lub więcierzem.
Wreszcie Joanna, wraz z którą zeszła do
■ grobu tajemnica pewnego sera śmietanko- wego, i jej stary,
ojciec Simon, pasący po
■ rowach cztery łaciate krowy; proboszcz Le- I tendard,
wikary, handlarz króliczych skórek
■ i trzystu chłopów chodzących co nie-
■ dzieła do kościoła, trzystu chłopów, dla nas
■ anonimowych, jak wrony, którzy jednak nas
■ znali doskonale i przy spotkaniu pozdrawiali B uniżonym:
„Dzień dobry, paniczu".
VI
i 27 listopada 1924 roku obwieszczono nam H nowe prawa.
I Kropek galopował po korytarzach, Kropek,
■ herold pani matki, nawoływał:
I — Schodzić na dół, do jadalni!
I' Na dokładkę dzwonił dzwon.
' Czego mogą chcieć od nas o tej porze? ■Przecież mamy
rekreację — mruczał Fredek, ścierając energicznie nos (w
lewo).
P Ale nie wolno dać czekać pani Rezeau.
Zjechaliśmy po poręczy. W jadalni areopag w komplecie. U
szczytu stołu — tatuś. Matka siedziała po jego prawej stronie,
po lewej kurzył fajkę nasz wielebny. Na szarym końcu stołu
tkwiła bardzo sztywna panna Lion. Obok — Alfonsyna.
— Moglibyście się pospieszyć, wy dwaj! — warknęła pani
Rezeau.
Tatuś uroczyście wyciągnął rękę i zaczął recytować wyuczoną
lekcję:
— Moje dzieci, zwołaliśmy was tutaj, żeby wam oznajmić nasze
postanowienia, do-
. tyczące organizacji i rozkładu waszych zajęć. Okres naszej
przeprowadzki już się zakończył. Teraz musi zapanować rygor i
porządek.
Zaczerpnął tchu, z czego natychmiast skorzystała jego
małżonka, by rzucić w kierunku naszego milczenia groźne:
— I proszę mi przestać gadać!
— Będziecie wstawać codziennie o piątej — ciągnął dalej
ojciec. — Zaraz po wstaniu zaścielicie łóżka, umyjecie sdę i
udacie do kaplicy, żeby wysłuchać mszy świętej, odprawianej
przez ojca Trubel; będziecie do niej służyć po kolei. Po mszy
pójdziecie odrabiać lekcje w dawnej sypialni mojej siostry,
Gabrieli, zamienionej teraz na salkę do nauki, bo sąsiaduje z
pokojem ojca; vf ten sposób łatwiej mu będzie was pilnować.
O ósmej śniadanie...
— A propos śniadania, panno Lion —*
przerwała pani matka — życzę sobie, żeby chłopcy, zamiast kawy
z mlekiem, dostawali zupę. To znacznie zdrowsze. Marcelemu, ze
względu na jego katar kiszek, może pani dać trochę mleka.
— Po śniadaniu macie pół godziny rekreacji...
— Ale w ciszy! — wtrąciła pani Rezeau.
— Matka chce przez to powiedzieć, że bez wielkich hałasów,
żeby jej nie obudzić — westchnął pan Rezeau. — O dziewiątej
bierzecie się do roboty. Wydawanie lekcji, wykłady, zadania, z
piętnastominutową przerwą koło dziesiątej; i tak czas wam
zejdzie do obiadu. Przy pierwszym dzwonku myjecie ręce; przy
drugim — schodzicie do jadalni.
Tu pan Rezeau z zadowoloną miną długo podkręcał wąsa.
Patrzył uparcie w kierunku chryzantem, ułożonych w szerokiej
„niecce" na środku stołu. Raptem szybkim ruchem wyrzucił rękę.
Długo przyglądał się złapanej musze.
[ — Ciekawe! — powiedział. — Zastanawiam się, jakim cudem
wzięła się tu ta Po- lyphena. Dobra zdobycz!
Z kieszeni nr 4 (dolna, prawa kieszeń kamizelki) wyciągnął
fiolkę z cyjankiem potasu, z którąśmy już zdążyli się
zapoznać. Matka zmarszczyła brwi, ale się nie odezwała.
Szanowała wiedzę. A gdy Polyphena powoli konała, tatuś
spokojnie ciągnął dalej:
— Po obiedzie dajemy wam godzinę re-
kreacji, która za karę może być skasowana. Macie ją spędzać na
dworze, chyba że będzie padać.
— A jeśli będzie zimno? — odważyła się panna Ernestyna.
— To im tylko świetnie zrobi — odpaliła pani matka. —
Jestem zwolenniczką hartowania dzieci. Alfonsyna z pewnością
zgadza się ze mną.
Odczytawszy swoje imię na wargach pani, niemowa na wszelki
wypadek pokręciła przecząco głową.
— Widzicie! I ona też uważa, że nie należy chować ich w
wacie.
Tatuś się zniecierpliwił.
— Jeżeli każdy mi będzie przerywał, nigdy nie dojdziemy do
końca, Paulo. Co ja mówiłem? Ach, tak, mówiłem, że o wpół do
drugiej wracacie do roboty. Podwieczorek
o czwartej. Ojciec Trubel zajmie się rozplanowaniem waszych
zajęć przed i po podwieczorku. Po dzwonku na kolację bardzo
proszę pamiętać o umyciu rąk! Przy wieczornym posiłku będziemy
rozmawiać wyłącznie po angielsku. Żadna wasza prośba
o chleb czy wino...
— O wodę, Jakubie!
—Więc żadna prośba nie będzie wysłuchana, jeżeli nie
wyrazicie jej w języku Disraellego, który, nawiasem mówiąc,
był Żydem. To najlepsza metoda wdrożenia dzieci do nauki
języków obcych. Ode mnie mój pre
ceptor, ksiądz Faire, wymagał mówienia po łacinie. Ja
modernizuję ten system. Po kolacji dziękczynienie i wspólna
modlitwa wieczorna w kaplicy. Najpóźniej o wpół do dziesiątej
macie już leżeć w łóżku. A teraz idę. Muszę moje muchy
powbijać na szpilki.
Kiedy małżonek oddalał się, szurając nogami, pani Rezeau
zwróciła się do guwernantki:
— A pani będzie pomagać Alfonsynie w reperowaniu i
układaniu bielizny. Obecność ojca Trubel uwalnia parnią od
wielu obowiązków.
Ernestyna Lion nie odpowiedziała. Matka mówiła dalej:
— Do postanowień ojca ja — jako pani domu — dodam jeszcze
kilka różnych dyspozycji. Przede wszystkim w waszych sy-
pialniach nie będzie się już palić w piecach — nie mam ochoty
znaleźć was któregoś pięknego ranka zaczadzonych. Likwiduję
poduszki; od spania na poduszkach robią się okrągłe plecy.
Likwiduję też puchowe kołdry. Jeden wełniany koc w lecie, dwa
w zimie starczą aż nadto. Przy stole nie wolno się odzywać,
chyba że ktoś się was g coś zapyta. Macie siedzieć przyzwoicie
— łokcie przy sobie, ręce po obu stronach talerza, głowa
prosto. I nie opierać się plecami
o krzesło! Macie też sami sprzątać swoje pokoje. Ja będę
regularnie przeprowadzać inspekcję i biada, jeśli znajdę jakąś
paję
czynę! I na koniec — nie mogę patrzeć na te wasze cygańskie
kudły. Odtąd będzie się wam golić głowy: będziecie znacznie
schludniej wyglądać.
— W koloniach — wtrącił ojciec Tru- bel — to jest
obowiązkowe.
—Tylko, że my nie jesteśmy w koloniach — zaoponowała
odważnie panna Ernestyna. — Tutaj bywa zimno, a przede wszy-
stkim wilgotno.
— Chłopcy się przyzwyczają — odparła sucho pani Rezeau. —
Znalazłam maszynkę; strzygło się nią dawniej Cadichona,
osiołka mojej teściowej, którym jeździła niegdyś do miasteczka
po zakupy. Sama ogolę chłopców.
Zapadał zmrok. Pani matka przesunęła szybko dłonią koło oczu
z lewa w prawo, co po fińsku oznaczało: „proszę zapalić lam-
pę". Matka była bardzo zdolna do języków. Fina zapaliła
uroczystą, naftową lampę na postumencie z zielonego marmuru,
po czym pomachała lewą ręką (znaczenie ogólne: „szybko” albo
„śpieszy mi się”), kierując równocześnie palec wskazujący w
stronę kuchni (co w konkretnym wypadku znaczyło: „muszę czym
prędzej biec do kuchni"). Pani Rezeau odczytała ją bezbłędnie
i z tłumaczenia przerzuciwszy się na mówienie po fińsku,
uderzyła parę razy w dłonie, jakby coś oklaskiwała („Możesz
odejść!*).
—Wy też możecie odejść, chłopcy! — rzekł ojciec Trubel.
— Ale migiem! — dodała matka i, prze- jęta nauką fińskiego,
zaczęła z zapałem klaskać*
VII
Każde, nawet drakońskie rygory z czasem dają się zawsze
jakoś obejść. Nasza matka, która rozminęła się z powołaniem,
bo powinna być dozorcą więzienia dla kobiet, wzięła na siebie
trud pilnowania, aby były jak najściślej przestrzegane,
wzbogacając je ponadto iście pretoriańskimi dekretami. Od
dawna nawykliśmy do swoistej podejrzliwości (mającej swoje
metafizyczne źródła), która określa każdy uczynek i podważa
każdą intencję chrześcijanina — tego potencjalnego grzesznika.
Ale pani Rezeau z podejrzeń uczyniła dogmat. Jej zakazy,
komplikowane przez przeróżne komentarze i warianty, stały się
prawdziwymi zasiekami z kolczastych drutów. Nie oszczędziła
nam nawet sprzeczności. Tak więc mieliśmy sprzątać swoje
sypialnie przed mszą. Wiadra musieliśmy wylewać (w La Belle
Angerie nie było oczywiście zlewów) do wychodka w prawym
skTzydle, obok sypialni państwa domu. I to po ciemku, przy
mdłym świetle latarki, którą nam zresztą niebawem odebrano.
Równocześnie przy wylewaniu wody mieliśmy unikać najlżejszego
choćby hałasu
i zachowywać się bezszelestnie, aby nie zakłócić snu naszej
dostojnej rodzicielki.
Kiedyśmy się więc skradali, żeby wylać brudy, chcąc uniknąć
w ciemnościach ma- łowonnego spotkania, tuliliśmy wiadra do
serca, niczym Tarcysjusz cyborium.
Z początku obecność panny Lion oszczędzała nam nieustannych
starć. Wychowawczyni, kiedy tylko mogła, starała się nas
chronić. Pani Rezeau w mig się w tym połapała.
— Słowo daję, pani bawi się w adwokata tych nicponi. Niech
tylko się obrócę, już fch pani rozpuszcza.
Ojciec Trubel poprzestawiał na pykaniu fajeczki. Na próżno
biedna Ernestyna starała się przeciągnąć go na swoją stronę.
-— Moja zacna panno Ernestyno, proszę zrozumieć. Ani ja, ani
pani nie zagrzejemy tu miejsca. Niechże sobie ta kobieta
wychowuje dzieci, jak jej się żywnie podoba. Jej sprawa! Nam
płacą — i to marnie płacą —j żebyśmy mówili „amen". Jeśli o
mnie chodzi, niełatwo byłoby mi znaleźć inne miejsce.-
Ta rozmowa, przypadkiem podsłuchana pod drzwiami, rzuciła mi
budujące światło na osobę wielebnego zakonnika. Ale wycho-
wawczyni nie dawała za wygraną: ta stara panna kochała nas, co
było w oczach matki jej najcięższym grzechem; nie zwolniła jej
od razu tylko dlatego, żeby się nie narazić
opinii- Ale pewne wymarzone reformy mogła pani Rezeau
wprowadzić w życie dopiero po pozbyciu się Ernestyny. Chodziło
0 pierwszy lepszy pretekst
Dostarczyła go choroba Fredka. Nie groźna. Zwykła
niestrawność, spowodowana przejedzeniem się fasolą, którą
gwoli oszczędności karmiła nas matka. Pewnego więc ranka,
kiedy nasz najstarszy musiał zostać w łóżku, panna Ernestyna
zaproponowała, że go ‟weźmie do swojego pokoju, który był
opalany. Pani Rezeau nie zgodziła się na to.
—Chłopak przesadza! Po prostu trzeba mu dać na
przeczyszczenie.
Rycyny — jak się słusznie domyślacie. Kiedy pełną łyżkę
stołową tego paskudztwa podsunęła Kredkowi pod nos, odwrócił
głowę
1 odważył się zaoponować:
—Babka dawała nam zawsze przeczyszczające czekoladki.
Pani Rezeau zacięła zęby i w odpowiedzi brutalnie ścisnęła
syna za nos, tak, że musiał otworzyć usta, żeby zaczerpnąć
oddechu. Z czego skorzystała ta słodka istota i wlała mu
rycynę do gardła. Efekt był natychmiastowy: Fredka „zerwało" i
zwymiotował wszystko na szlafrok matki.
—Ty wstrętny bachorze! — zawyła i wycięła mu z rozmachem
siarczysty policzek.
Tego już było za wiele dla uczuć i zasad panny Lion,
dyplomowanej wychowawczyni:
49
— Nie mogę aprobować takich metoa; proszą pani — rzekła.
Zaczepiona odwróciła się i syknęła:
— Ani ja twoich, moja panno!
Panna Lion oburzyła się:
— Pani się zapomina! Nie jestem służącą.
Ale jej przeciwniczka gwizdała na formy:
— Nie wiem, czym pani jest, ale wiem, że płacę pani za
opiekę nad dziećmi, a nie za podjudzanie ich przeciwko matce.
Skorzystała pani znakomicie z nauk mojej teściowej, która
celowała w sianiu niezgody. Jeśli nie mogę nic wskórać u moich
synów, wiem teraz, komu to zawdzięczam!
— W takim razie jestem tu zbyteczna.
— Właśnie chciałam to pani oświadczyć.
Panna Lion, sztywna i godna, wyszła z pokoju, a pani Rezeau
wmusiła we Fredka nie jedną, ale dwie łyżki rycyny.
Przyszły nowe zarządzenia.
Tym razem obyło się bez uroczystego zwołania areopagu. Śruba
zaciskała się w zależności od matczynej fantazji. Utwierdzać
swoją władzę przez codzienne wynajdywanie nowych dokuczliwości
stało się najżywszą uciechą pani Rezeau: umiała nas trzymać w
niepewności, obserwować, wynajdywać i przekreślać każdą,
najdrobniejszą przyjemność.
Pierwsze zostało nam odebrane prawo „małego wybiegu"
(powiedzonko Fredka). Do
tej pory mogliśmy chodzić po całym parku pod warunkiem
nieprzekraczalna okalających go dróg. Panna Ernestyna jeszcze
nie była wyjechała, kiedy matka przy obiedzie wystąpiła nagle
z nowym projektem, co nie było jej zwyczajem, bo z reguły
wolała wpierw urobić swego małżonka w cztery oczy.
— Jakubie, twoi synowie stają się nieznośni, zwłaszcza
Hultaj. Nie mogę pozwoli; lić, żeby hasali po całym parku, jak
cielaki
wypuszczone z cielętnika. Na tym się wreszcie skończy, że
któryś z nich wleci pod sa- ' mochód. Przy tym stale się
spóźniają. Wszak prawda, proszę księdza?
— Mhm... — mruknął między jedną łyżką zupy a drugą.
— Hultaj! jak trzymasz ręce? — wrzasnęła pani Rezeau. A
kiedy widać nie dość spiesznie położyłem je na stole,
dźgnięcie zębami
' widelca zostawiło na nich cztery czerwone kropki.
L — Grzbietem widelca, Paulo! grzbietem — jęknął tatuś i mówił
dalej: — Przecież nie możesz chłopców uwiązać za nogę.
— Nie, ale uważam, że należy im zabronić przekraczania
białych barier.
W ten sposób zamykała nas na przestrzeni trzystu metrów
kwadratowych.
I — Czyżbyś, drogi mężu, był odmiennego zdania?
. Ten ceremonialny ton zdecydował o kapitulacji ojca.
Wprawdzie odpłacił jej tym samym, ale u niego nie była to
oznaka złości, lecz zniechęcenia.
— Rób, jak uważasz, droga żono.
— Mother, will you, please, give me some bread? — zaszemrał
w ciszy Kropek.
A pani matka, łaskawie, dała mu przylepkę, którą najbardziej
lubił.
Panna Laon opuściła nasz dom jak złodziejka. Nie pozwolono
nam jej pożegnać. Za to nazajutrz po jej wyjeździe „pozwolono"
nam gracować ścieżki w parku.
— Zamiast marnować siły na głupie zabawy, będziecie się
odtąd bawić w sposób pożyteczny. Kropek będzie zagrabiać,
Hultaj i Fredek będą pielić i gracować.
Ta zmora miała trwać całe lata. Z czasem przywykliśmy do
niej, ale na początku piekielnie nam doskwierała. Wściekało
nas zdumienie dzierżawców i ich uśmieszki. Magdalenka z La
Vergeraie, wracając ze szkoły, nie mogła oczom uwierzyć:
— O rety! to panicze teraz muszą gracko uwijać się z gracką!
— To taka zabawa, nie widzisz? — odpalił dzielnie Fredek.
Znakomita zabawa, ani słowa! Pani Rezeau uprzyjemniała ją
dodatkowo, ustawiając sobie leżak o cztery metry od nas.
Musiał* chyba gdzieś coś usłyszeć o stachanowskicb
normach. Rady, jakie są najskuteczniejsze metody wyrywania
mleczów, jak używać gracy najoszczędniej, a zarazem najwydaj-
niej, rozdawała nam hojnie, popierając swoje wywody
kopniakami. Wynaleziona też została sztuka obcinania
nożyczkami obrzeży trawników. Oddajmy sprawiedliwość jej
wytrwałości: nieraz, zwłaszcza przy wschodnim wietrze, musiała
marznąć na kość, ale bohatersko trwała przy tych błahych prze-
śladowaniach.
A teraz parę słów na temat sabotów.
Gliniasty grunt okolic Craon jest zabójczy dla skórzanego
obuwia. Babka w lecie dawała nam kalosze, w zimie — wysokie
gumiaki. Pani matka uznała to za zbyt kosztowne, i z tej racji
zdecydowała, że są szkodliwe dla zdrowia.
i — Poniszczycie mi wszystkie skarpetki.
Tatuś opierał się przez kilka tygodni. Nie w smak mu było,
żeby jego synowie chodzili obuci jak chłopskie dzieci. Raniło
to jego miłość własną. Ale, jak zawsze, ustąpił. Musieliśmy
więc nosić saboty, specjalnie obsta- lowane przez panią Rezeau
u miejscowego majstra. I to nie saboty noszone przez wieś-
niaczki, stosunkowo lekkie, kryte skórą, ale zwykłe, ciężkie
saboty do robót w polu, z bukowego drewna, podkute gwoździami,
saboty trzyfuntowe, które anonsowały nas
z daleka. Marcelemu, jako że zawsze był wątły i delikatny,
wolno je było nosić na filcowe papucie, Fredkowi i mnie
musiała wystarczyć słoma.
W kilka dni potem generalna czystka w naszych pokojach i
kieszeniach. Zakaz posiadania więcej niż cztery franki (ta
kwota przeznaczona była na kwestę). Od rodziców, rzecz jasna,
nie dostaliśmy nigdy złamanego grosza, ale czasem od któregoś
z wujów czy jakiejś ciotki skapnęła nam drobna sumka. Nagroda
dwóch franków, ustanowiona przez babkę za dobre stopnie, od
dawna została skasowana. Natomiast korzystaliśmy niekiedy z
łaskawej hojności dziadków Pluvignec.
Pani matka, ogłaszając konfiskatę portmonetek, zabrała nam
również wszystkie wartościowe drobiazgi: srebrne kubeczki —
pamiątki chrztu, złote medaliki z łańcuszkami, wiecznie pióra
— prezent od stryja-protonotariusza, szpilki do krawatów.
Wszystko to znikło w szufladzie na biżuterię wielkiej
angielskiej szafy, służącej matce za kasę pancerną. Nigdyśmy
ich nie mieli odzyskać.
W tym samym czasie do wszystkich, najmniej nawet ważnych
szaf, zostały założone zamki. Pęk kluczy, opatrzony kartecz-
kami, zawisł w owej sławetnej szafie, o której przed chwilą
wspomniałem, tym sacio- -sancłum naszego domu. Klucz
najważniejszy, broniący dostępu do wszystkich innych. I klucz
od angielskiej szafy, nie opuszczał ni
gdy biustu pani domu. Fredek wynalazł na-
■ zwę dla tej polityki: kluczomania.
Z tych czasów pochodzi moje zainteresowanie dziedziną
majsterkowania, uprawianą przez Ludwika XVI: moja pasja do
wytrychów. Kilka kluczy, zwędzonych ukradkiem, najpierw
ukryłem pod obluzowaną płytką podłogi w moim pokoju, a potem
obrobiłem je z mniejszym lub większym powodzeniem, żeby móc
się dobrać do niektórych szaf. Na
| razie była to po prostu fanfaronada. Jeszcze- I śmy nie
doszli do stadium domowych zło- t dziei, ale «dziarsko
wkraczaliśmy na tę dro-
[ gę-
Już było nam chłodno, już było nam głod- K no. Już
zerkaliśmy w głąb szaf, skąd matka I wydzielała skąpo bieliznę
czy jedzenie.
I I wściekaliśmy się, kiedy wołała do naszego
■ „chińskiego brata":
— No, Kropku, przez ostatni tydzień za- I chowywałeś się
zupełnie możliwie. Masz!
I Trzymaj!
Zwykle był to tylko stary, suchy pierai-
■ czek, bo babsko nie grzeszyło hojnością. Ale H ten
niesłychany przywilej podsycał arogancję Kropka, umacniał jego
zależność i zachęcał do donosów, które ten skarżypyta wy-
śliniał ukradkiem.
Już było nam chłodno, już było nam głodno. Fizycznie. I —
zwłaszcza — moralnie.
Wybaczcie to określenie, jeśli rzeczywiście coś znaczy. W rok
po objęciu władzy przez matkę, straciliśmy wszelką wiarę w
sprawiedliwość starszych. Babka, stryj-protonota- riusz,
guwernantka mogli nam się czasem wydawać surowi,
niesprawiedliwi — nigdy. Ani przez chwilę nie wątpiliśmy o
słuszności ich zasad, nawet jeśliśmy się do nich stosowali
czasem nieco nieszczerze. W ciągu paru miesięcy pani Rezeau
zburzyła tę zbawienną wiarę. Dzieci reagują na zasadzie
lustra: konieczny jest im amalgamat szacunku i ufności. Żaden
system wychowawczy (wybaczcie szumne określeniel) nie będzie
dla nich dobry, jeśli nie wzbudza synowskiej miłości. W naszym
domu te słowa brzmią jak ponura drwina.
I dlatego tragedia zmieniła się w farsę, kiedy matka
mianowała się kierowniczką naszych sumień.
Dwa razy w tygodniu ojciec czytywał nam w kaplicy urywki z
pobożnych książek. Jedna z takich lektur odsłoniła przed panią
Re-
zeau nowe horyzonty.
„...Dzisiaj praktykujemy tylko spowiedź indywidualną, ale w
czasach pierwszych chrześcijan spowiedź była publiczna. Nie-
które zakony zachowały ten zwyczaj i ich członkowie co wieczór
«czynią» pokutę W obecności swych braci zakonnych..."
Wspaniały pretekst, żeby okrężną drogą, pod maską pięknych
pozorów poznać szczegółowo nasze grzechy powszednie i inne!
Następnego dnia podczas kolacji, między da- fiiem z fasoli a
białym serem, matka opuściła powieki, i przybrała wzniośle
uduchowioną minę. Rozłożywszy ręce w geście (połowicznym)
„Oremus" i porzucając obowiązujący o tej porze język heretyków
zza Kanału, ta święta istota ozwała się w słowa wyważone na
anielskich wagach co do miligrama:
— Długo rozmyślałam, Jakubie, nad tym, coś nam ostatnio
czytał. I chcę wystąpić fs pewną propozycją. Wiem, że w każdej
innej rodzinie mogłaby się wydać dziwaczna; ale nie w naszej.
My, dzięki Bogu, możemy sobie kpić z wolnomyślicieli i
bezbożników. Nie darmo pochodzimy z gniazda, które wydało tylu
obrońców wiary, pisarzy, kapłanów, zakonnic. Ale my, czy dość
gorliwie staramy się, aby być godni tego zaszczytu? Winniśmy
dokładać wszelkich starań, aby oświecać nasze dzieci, oświecać
w prawdziwym zrozumieniu tego słowa, oświecać światłem
wiary...
Pauza. Tatuś słuchał spokojnie: ten klasztorny manieryczny
styl był mu znany i bli- [Ski. Świętość — domena rodu Rezeau.
Wiara naszego ojca nie była z tych, co góry przenosi, była
trudna i niewygodna, jak piont Blanc. Dzieci, dobrze
zaprawione do
mistycznej wspinaczki czegóż mógł więcej ■ czubka nosa — nasz
umowny znak, wyraża pragnąć? jący przygnębienie. Usłyszałem
wyraźnie,
— Do czego zmierzasz, moja droga? jak panna Lion
powiedziała do ciotki Tere-
— Do codziennej spowiedzi w rodzinnym I Sy. gronie. Jak
słyszałam, u Kervadeców prakty-|M _ jeszcze nie raz będą mieli
okazję datuje się ją od dawna. SB wać sobie te znaki.
Decydujący argument I Kervadecowie rywalizują z nami w
dziedzinie świętości. Dali Francji kardynała.
Jednak tatuś jeszcze się wahał. Matka natarła na ojca Trubel:
— Ksiądz profesor z pewnością zgadza się ze mną.
Ksiądz profesor, z racji swego stanu, był | zmuszony ją
poprzeć. Zadowolił się kiwnię- I ciem głową.
— Dobrze! — zawyrokował pan Rezeau. )
Nigdy ten skromny przysłówek nie za- I
brzmiał mi tak obłudnie, jak wtedy. W go- I dzinę później, po
odklepaniu wieczornych pacierzy, przyszła kolej na naszą
pierwszą duchową rozbierankę. Wspominam ją z naj- 1 głębszą
odrazą.
— Wyznaję — mówił Marceli — że za- i pomniałem się przeżegnać
przed lekcją
o czwartej. I byłem niegrzeczny dla Finy, I kiedy nie chciała
mi dać drugiej kromki I chleba. I podstawiłem nogę
Ferdynandowi. I bo nie chciał mi oddać „Piętnastoletniego
kapitana".
— Niezwykle szczere dziecko! — orzekła I z namaszczeniem
matka. — Odejdź w P° 1
Co dowodziło przynajmniej dwóch rzeczy: I primo, że
znaczenie tego gestu — trzymane I w najgłębszej tajemnicy —
było jej od daw- § na znane; secundo, że znała też i inną ta-
■ jemnicę, z którą my mieliśmy się zapoznać I niebawem,
tajemnicę ukrytą na dnie świ- t drujących oczu tej pani,
której nie mieliś- I my już najmniejszej ochoty nazywać mamu-
[ sią.
V
A więc jestesmy razem — cała nasza I piątka — jesteśmy razem,
żeby odegrać pierwszy epizod raczej ponurego filmu, który
mógłby nosić tytuł: „Atrydzi we flanelowych kamizelkach".
My — pięciu głównych aktorów — odegraliśmy, trzeba przyznać,
nasze role znakomicie, bowiem połowiczne charaktery nie
istnieją w naszej rodzinie.
I A więc my — pięć osób — i paru statystów, na ogół szybko
znikających ze sceny, bo obcy dusili się w atmosferze
naszego
klanu, doszczętnie pozbawionej uczuciowego tlenu.
Najpierw ustawmy główne postaci:
Oto przywódca klanu, głowa rodziny (jakże nie pasuje do
niego to określenie), nasz ojciec Jakub Rezeau. Jeśli
zechcielibyście zajrzeć do dzdełką, nie pamiętam jakiego mę-
drca, „Imiona a charakter", to stwierdzicie, że w tym wypadku
wywody autora trafiają w sedno: „Noszący imię Jakuba — mówi —
to ludzie słabi, bez charakteru, marzyciele; na ogół
nieszczęśliwi w pożyciu małżeńskim, do interesów całkiem
niezdatni'» Określając mego ojca jednym słowem, można rzec, iż
był to Rezeau statyczny. Więcej polotu niż rozumu. Więcej
błyskotliwości niż głębi. Wzniosłe lektury i płytkie sądy.
Mnóstwo wiadomości — mało myśli. Brak woli zastępowany często
ciasnotą poglądów. Krótko mówiąc, typ człowieka, który nigdy
nie jest sobą, lecz tym, oo mu inni narzucą,
i zmienia osobowość w zależności od zmiany środowiska, a
wiedząc o tym, kurczowo się go trzyma. Jeśli chodzi o wygląd
zewnętrzny, tatuś był niewysoki, wąski w ramionach, trochę
przygarbiony, jakby się uginał pod ciężarem wąsów. Kiedym go
poznał, miał jeszcze włosy ciemne, ale zaczynał łysieć. Ciągle
kwękał, ciągle miewał migreny i opychał się aspiryną.
Licząca w owym czasie trzydzieści pięć wiosen, pani matka
była od swojego małżon
ka o dziesięć lat młodsza i o dwa centymetry wyższa. Z domu
panna Pluvignec — powtarzam wam to raz jeszcze — z rodziny
bogatej, lecz bez tradycji, wcieliła się bez reszty w
przedstawicielką rodu Rezeau i, trzeba jej to przyznać, miała
swój styl. Setki razy mówiono mi, że była piękna. Chcecie
wierzyć, to wierzcie, choć miała duże uszy, suche włosy,
wąskie usta i agresywny dół twarzy, tak że Fredek, zawsze
celujący w różnych powiedzonkach, mawiał:
— Ile razy otwiera usta, mam wrażenie, że dostaję kopa w
tyłek. Nie dziwota, z tą jej brodą jak kalosz...
Poza naszym wychowaniem, panią Rezeau pasjonowała jeszcze
jedna rzecz: zbieranie znaczków pocztowych. Poza własnymi
dziećmi nienawidziła — o ile mi wiadomo — tylko dwóch rzeczy:
szpinaku i moli. Chyba już nic nie trzeba dodawać do tego
portretu. Najwyżej jeszcze tyle, że miała duże ręce, duże
stopy i umiała z nich robić użytek. Ilość kilogramów-siły
wyładowanych przez jej kończyny na moje policzki i pośladki
stanowi ciekawy problem marnotrawstwa energii.
Trzeba przyznać, że Fredek też otrzymał swoją cząstkę.
Przyszły dziedzic wziął po ojcu wszystkie zasadnicze cechy
charakte- . ni. Ciapa! Co tu więcej mówić! To przezwisko miało
zawsze pasować do niego jak pat. Jego siła inercji była wprost
proporcjo
nalna do siły pięści i obrotności języka. Nie pomińmy i tego
szczegółu, że miał krzywy nos, bo od najmłodszych lat wycierał
go w jedną — lewą — stronę.
Jeśli chodzi o Marcelego — nie mam pojęcia, czemu przezwano
go Kropek (etymologia niewyjaśniona) — nie będę go obgadywać.
Jeszcze by kto pomyślał, że nadal jestem o niego zazdrosny.
Stuprocentowy Plu- vignec, a więc obrotny w interesach, tępawy
kujon, oschły, skąpy, sobek, obłudny do szpiku kości...
Przerywam, bo widzę, że, wbrew zapowiedziom, poniosło mnie.
Bazin Herve ŻMIJA W GARŚCI
Legendy mają mocny żywot; toteż nawet nie próbuję uśmiercić tej, która — całkiem po prostu — identyfikuje mnie z postacią Hultaja, alias Jana Rezeau. A przecież sam fakt, że autor obiera formą powieści, dowodzi, iż nie pisze pamiętnika, lecz zamierza stworzyć dzieło literackie, gdzie wolno mu swobodnie wybierać, stylizować, dodawać i przejaskrawiać fakty, nie troszcząc się o prawdę, często mało ciekawą i nie zawsze prawdopodobną. Oczywiście, nasze wspomnienia są źródłem inspiracji, ale wody tego źródła zamykamy v. butelkach bez gwarancji ich autentyczności. Sztuka je rozcieńcza, łączy z innymi źródłami, a ta mieszanina w „Żmii" jest tak spoista, że ja sam z trudem umiałbym posiedzieć, co w niej jest autobiografią, co zaś fikcją. A świadkowie jak się mylą! Jeden z nich, czytając scenę jubileuszu, wy- k*zyknął: „Jak żywa! Jestem w niej opi- sany!” Istotnie, jest, ale gdzie indziej: ta 5c ena jest wymyślona od początku do końca. Tak samo zresztą wymyślona jest scena ze żmiją, z „oblężeniem" czy z portfelem: one są tylko możliwe, „siedzą w klimacie". Istotnie, było trzech braci, ojciec-entomo- log, matka, trudna we współżyciu, był też stryjeczny dziadek-akademik i protonotariusz apostolski; nb. został nim po ukazaniu się książki. W tym przypadku prawda doścignęła fikcję albo... Rzym okazał poczucie humoru... I była burżuazyjna dynastia, gnieżdżąca się w staroświeckim domostwie, staroświeckie poglądy, staroświeckie fumy. I tło zmurszałych, starych mebli, gobelinów pociętych przez mole, wyszczerbionych wieżyczek, a dokoła, aż po horyzont spróchniałe pnie, zagony kapusty, płowe krowy, strzępy mgły na kolczastych krzewach i gościńce, przy których więcej jest krzyży niż drogowskazów. Ale postacie nrie tylko zmieniły nazwiska. Są raczej tym, czym mogłyby być, ni- źli tym, czym były. Został im nadany większy ciężar gatunkowy, niż w istocie miały; w ten sposób młodociana próba pisarstwa, kierowana młodocianą zapiekłą urazą, atakuje najstarszy z mitów. Słowem, ta opowieść to bajka, bajka szczera, z mojej rodzinnej gleby, której jednak, jak garncarz, nadałem dowolny kształt. Ciepły, choć rześki dzień letni ogrzewał trzy spirale z brązu, żmiją, zwiniętą w kłębek, godną skusić złotnika, choć nie miała klasycznych szafirów oczu, bo, na moje szczęście, ta żmija spała. Spała mocno, może osłabiona wiekiem, może zmęczona niestrawnością po obżarciu się żabami. Herkules ponoć dusił w kolebce węże: no, i mamy wytłumaczenie mitu. Zrobiłem to, co on musiał zrobić: złapałem nagle gada za szyję. Tak, właśnie za szyję; czysty przypadek. Po prostu mały cud, długi czas komentowany w pobożnych rodzinnych wspominkach.
Chwyciłem żmiję za szyję, tuż poniżej głowy, ścisnąłem — ot, i tyle. Nagły rozkurcz zwojów, niczym sprężyny wyskakującej z koperty zegarka — a koperta, dla mojej żmii, nazywała się życiem — ten rozpaczliwy refleks, po raz pierwszy i ostatni spóźniony o sekundę, skurcze, rozkurcze, zimne oploty koło ręki — nic nie zdołało rozluźnić mojego uchwytu. Na szczęście, głowa żmii to trójkąt (jak symbol Boga, jej odwiecznego niepi/yjaciela) osadzony na cienkiej szyi, którą można pewnie objąć dłonią. Na szczęście, skóra żmii jest chropowata, pokryta łuską, i nie ma obronnej oślizgłości węgorza. Ściskałem coraz mocniej i wcale się nie bałem, po prostu byłem zaciekawiony, że ta rzecz, tak zdawałoby się nieruchawa, ta spokojna zabawka, nagle, po obudzeniu okazuje się tak ruchliwa. Ściskałem. Różowa piąstka dziecka potrafi zamienić się w kleszcze. I ściskając, żeby lepiej ją obejrzeć i przestudiować, przybliżałem żmiję do nosa, blisko, bliziutko, ale — uspokójcie się — akurat na tyle, żeby tych parę milimetrów brakowało i żeby nie dać ostatniej szansy zębom, ociekającym jadem. A ona, wiecie, ta moja żmija, miała śliczne oczy; nie z szafirów, powtarzam, jak miewają żmije w bransoletkach, ale oczy z ciemnego topazu z czarnymi cętkami pośrodku i migoczące błyskiem, który — jak się w przyszłości dowiem — nazywa się nienawiścią; odnajdę go później w źrenicach Jędzopy — czyli mojej matki — z tym, że odejdzie mi już wtedy chęć do zabawy (choć ito zastrzeżenie nie jest takie pewne!). Miała też maleńkie dziurki od nosa, ta moja żmija, i zdumiewającą paszczę szeroko otwartą, jak kwiat orchidei, a w środku słynny rozdwojony język — jedno ostrze f dla Ewy, drugie dla Adama — słynny język, całkiem jak widelczyk do ślimaków. Ściskałem ją, powtarzam raz jeszcze. Bo to bardzo ważne. Ważne też i dla żmii. Ściskałem, a z niej życie uchodziło, wiotczała, zwisała mi z ręki, jak laska Mojżesza. Oczywiście, jeszcze się rzucała, ale coraz rzadziej; najpierw skręcała się w spiralę, potem w biskupi pastorał, potem w znak zapytania. A ja ciągle ściskałem. Wreszcie ostatni znak zapytania zmienił się w wykrzyknik, gładki, prosty, ostateczny, nieruchomy od głowy do ogona. Topazy zgasły i zakryły się do połowy dwoma skrawkami niebieskawej tafty. Żmija, moja żmija nie żyła, a raczej dla mnie, dziecka, wróciła do 1 stanu figurki z brązu, w jaikim ją znalazłem przed chwilą pod trzecim platanem alei prowadzącej do mostku. Bawiłem się nią ze dwadzieścia minut, układałem to tak, to siak, manipulując tym ciałem bez kończyn, idealnie kalekim. Nic nie jest tak martwe, jak martwy wąż. Bardzo szybko ten szczątek stracił całą urodę, całą metaliczność. Wciąż pokazywał mi zbyt jasny brzuszek, który każde zwierzę prze- zornie ukrywa odsłaniając go dopiero w Momencie śmierci lub miłosnych godów.
Owijałem ją właśnie koło nogi, kiedy 2 La Belle Angerie rozległ się dzwon, wzywając na podwieczorek. A tego dnia mieli* smy właśnie wykończyć słoik mirabelek, wprawdzie troszkę spleśniałych po cztero- I letnim staniu w spiżarni, ale i tak o wiele K lepszych od galaretki porzeczkowej, co to |i się tak paskudnie daje rozsmarowywać na | chlebie. Skoczyłem na równe — i brudne —?|| nogi, ale nie zapomniałem o mojej żmii: I tym razem chwyciłem ją za ogon i zacząłem | nią prześlicznie huśtać. Raptem rozdzierający krzyk przerwał mo- I je pierwsze naukowe eksperymenty i z okna i pokoju bojaźliwej panny Ernestyny Lion Ej padł pełen przerażenia rozkaz: — Rzuć to natychmiast! I potem w tragicznym crescendo: — Nieszczęsne dziecko! Nie wiedziałem, co robić. A tu — dramat! I Krzyki, krzyżujące się nawoływania, osza- I lały tupot po schodach. „Proszę pani! Pr°'H szę księdza! Tutaj! Tutaj!" A gdzie reszta?* Szczekanie psa Capi (już czytaliśmy „Bez I rodziny"). Dzwonki. Wreszcie z frontowych I drzwi, czubkiem bucika odrzucając brzeg od-1 wiecznej, szarej sukni wybiegła babka, bia- I ła jak jej koronkowy żabot. Równocześnie fi z biblioteki w prawym skrzydle wypadła I ciotka Teresa Bartolami, hrabina Cesarstwa, I i stryj-protonotariusz, a z lewego skrzy-1 dła, z części gospodarczej — guwernantka, B kucharka, pokojówka... Cała rodzina i jej ■ satelici wypadali z niezliczonych drzwi na-l szego domu, tej wielkiej królikarni. Rodzinka — trzeba przyznać — ostrożna,! [ ustawiła się kręgiem w przyzwoitej odle- i głości od żmii, wciąż dyndającej w mojej ręce, co jej nadawało ostatnie pozory ży- f cia. Ciotka Teresa: — Czy ona jest żywa? Pokojówka: — Mam nadzieję, że to pedalee. Guwernantka: — Nie zbliżaj się, Fredziu! Kucharka (głuchoniema): Krrrrh! Ksiądz: — Poczekaj! Dostaniesz ode mnie takie lanie... Babka: — Kochaneczku, rzućże to paskudztwo! W glorii bohaterstwa, syt chwały, chcia- j łam podać moją zdobycz stryjowi-proto- notariuszowi, lecz on, wróg węży z racji swego stanu, odskoczył o dobry metr. A za nim reszta. Ale babka, dzielniejsza od f innych — no, bo to przecież była babka — podeszła do mnie i nagłym ruchem lorgnon wytrąciła mi z ręki żmiję, która legła bezwładnie na ziemi. Wtedy stryj, już uspokojony, zaczął mężnie — niczym św. Michał, jego patron — miażdżyć ją obcasem. A kiedy wszelkie niebezpieczeństwo zostało już zażegnane, osiem par niewieścich rąk rozebrało mnie w oka mgnieniu do naga; obejrzano mnie skrupulatnie od czubka głowy po pięty i stwierdzono, że dziwnym cudem nie ma na mnie ani śladu
ukąszenia. Pośpieszanie naciągnięto mi koszulę, bo przystoi, aby przedstawiciel rodu Rezeau — nawet tak młody — pokazywał się nago wobec służby. Oderwawszy się od żmii, roztartej na miazgę, stryj z rękami zwieszonymi po obu stronach sutanny zbliżał się do mnie, nieubłagany jak sprawiedliwość. —Czy ona ugryzła tego głuptasa? —Nie, Michale. —Podziękujmy Bogu, matko. Pater, Ave. Małe ex-voto zawisło w ciszy. A potem, protonotariusz apostolski złapał mnie, przerzucił sobie przez kolano i, z oczyma wzniesionymi w niebo, sumiennie złoił mi skórę. II La Belle Angerie, czyli Piękny Anielin? Nazwa wspaniała dla upadłych serafinów i domorosłych mistyków. Powiedzmy co prę- dzej, że wywodzi się ona z przekręconej — jakże pochlebnie! — pierwotnej nazwy „Boulangerie", co oznacza po prostu piekar- nią. Ale powiedzmy również, że „nie samym Chlebem żyje człowiek, ale wszelkim słowem, które pochodzi z ust Bożych" i ta ali- teracja będzie usprawiedliwiona, bo słowo wam daję, że — czy to będzie Belle Angerie, czy Boulangerie — zawsze tu wypiekano opłatki. Bardziej prozaicznie, La Belle Angerie jest od dwóch wieków siedzibą rodziny Re- zeau. Dom, choć wywodzi się niewątpliwie z budynku piekarni, umiał jakoś nabrać wyglądu dworu. Uratowana od meskładności, jeśli nie pretensjonalności, dzięki fasadzie, której podporządkowano całą logikę wnętrza, La Belle Angerie jest prototypem pseudo- pałaców, tak miłych starej burżuazji. Po- dobnie jak żeńskie zakony, stare rody z okolic Craon grzeszą, niestety, zamiłowaniem do murarki. Tutejsi chłopi, bliscy krewniacy chłopów bretońskich, ograniczają się — gdy się nadarzy okazja — do poszerzania granic swoich prostokątnych pastwisk. Bogatsi gospodarze fundują sobie najwyżej stodoły z kamienia, budulca rzadkiego w tych stronach, który za ciężki grosz trzeba sprowadzać z Becon-les-Carrieres. Ale jak się zdaje, burżuazji niezbędna jest ilość niepotrzebnych pokoi, proporcjonalna do ilości hektarów, z których czerpie czynsze dzierżawne i na których urządza polowania. La Belle Angerie? Trzydzieści dwa pokoje, wszystkie umeblowane, nie licząc kaplicy, nie licząc dwóch nobliwie wyglądających wieżyczek, gdzie są ukryte wygódki, nie licząc olbrzymiej oranżerii, po głupiemu zbudowanej od północy, tak że oleandry wymarzają w niej co zimę; nie licząc przylegającej zagrody ogrodnika ani stajni, zamienionych potem na garaż, różnych gospodarskich budynków i altanek, rozrzuconych gęsto po całym parku, z których każda ma swojego patrona, skulonego w niszy i służy za „stację" podczas procesji Święta Plonów. Nie wspominam o paru gołębnikach, od dawna służących wróblom, trzech studniach
zasypanych wprawdzie, lecz nadal przykrytych czapą z ciosanego łupku, ani o dwóch mostkach, majestatycznie przerzuconych przez strużkę wody, zwaną rzeką Ommee, paru kładkach i ze trzydziestu ław- kach, kamiennych lub drewnianych, rozsianych po parku, aby w razie strudzenia mogli na nich dystyngowanie wypocząć władcy tych włości. Ten komfort dla siedzenia to zresztą jedyna wygoda, jaką się może poszczycić La Belle Angerie. Telefon? Centralne ogrzewa- nie? — Legenda! Nawet E.G.E. * z miejscowych drobnych ogłoszeń jest tu najzupełniej nieznane. Wodę ciągnie się z dość podej- rzanej studni o cembrowinie oblepionej ślimakami. Poza salonem, gdzie posadzkę, ułożoną bezpośrednio na ziemi, trzeba co dziesięć lat wymieniać, reszta pokoi jest wybrukowana płytkami z terakoty. Świadomie używam słowa: wybrukowana, bo płytki są ułożone luzem, nie połączone żadnym spoiwem. Co gorsza, w gospodarczej części domu są podłogi z kamiennych płyt z Noyant-la- -Gravoyere niedbale położonych wprost na t glinianej polepie. Mało pieców, za to olbrzymie kominki z żeliwnymi „wilkami1 '. Dodajcie do tego trudny dojazd polnymi drogami, zasłanymi głąbami kapusty, jedzenie oparte wyłącznie na produktach miejscowych, więc po prostu wiejskie, klimat, określony trafnie przez stare, miejscowe porzekadło: „świeć nam słoneczko, w wodzie odbite" — a dojdziecie chyba razem ze mną do wniosku, że w naszej La Belle Angerie da się mieszkać tylko w lecie, kiedy rozlewiska rzeczki Ommee dymią w słońcu, potem wysychają, aż tworzy się na nich skorupa, popękana w płyty, na którą zapuszczają się lekkim krokiem chłopcy w poszukiwaniu jaj siewki. Moja babka uważała tak samo i przeprowadzała się dwa razy w roku w dni z góry ustalone, nie zapominając zabrać ze sobą pianina, maszyny do szycia i jedynego w gospodarstwie kompletu miedzianych rondli. Ale później musieliśmy mieszkać w Domu (koniecznie przez duże D) cały okrągły rok i znosić niewygody — jak znoszą je we wszystkich siedzibach podobnych do naszej okoliczni hreczkosieje. A owa okolica, w czasach, kiedy zaczyna się moja opowieść, tj. mniej więcej przed ćwierćwiekiem, była znacznie bardziej zacofana niż obecnie. Położony na krańcach trzech prowincji: Maine, Bretanii i Andega- wenii, ten skrawek ziemi nie ma ani określonej nazwy, ani głośnej historii — z wy jątkiem może okresu Rewolucji. Jeśli chodzi 0 nazwę, możecie wybierać: Craonnais albo Segreen, albo Bocage. Trzy departamenty podzieliły między siebie tę marchię, rozgraniczającą dzielnice wielkich i małych żup solnych, ogłupianą przez wielowiekowy ucisk i krwawe represje. Do dziś pozostałością owych czasów są posępne nazwy: ferma Czerwona Sól, folwark Siedmiu Wisielców, droga Przemytników. Krajobraz pozbawiony wszelkiej malowniczości. Płaskie łąki, zarosłe turzycą, drogi-wądoły, wymagające wozów na olbrzymich kołach,
niezliczone żywopłoty, dzielące pola w kolczastą szachownicę, jabłonie pełne jemioły, trochę landów porosłych janowcem, a przede wszystkim tysiąc i jeden bagnisk i moczarów, mokre siedliska legend, pijawek i żabich rechotów. Raj ziemski dla bekasów, dzikich królików i puszczyków. Ale nie dla ludzi. Chuderlawf, bardzo w typie „zdegenerowanych Gallów", koślawi, często cierpiący na gruźlicę, dziesiątkowani przez raka, autochtoni charakteryzują się obwisłymi wąsami, czapkami z niebieską wstążką, gustem do zup zawiesistych jak zaprawa murarska, wielką uległością wobec plebanii i dworu; nieufni jak kruki, uparci jak zielsko, mają niejaką skłonność do nalewki na śliwkach, a zwłaszcza na gruszkach. Prawie wszyscy są dzierżawcami 1 z dziada pradziada siedzą na tym samym kawałku ziemi. Niewolnicy w duszy, wysyłają do Izby Deputowanych pół tuzina republikańskich wicehrabiów, a do katolickich szkół drugie pół tuzina dzieci, które, gdy dorosną, zostaną źle opłacanymi lokajami. W takich to ramach, bardzo zmurszałych, żyły nasze dawne chwały, dziś równie zarzucone i przestarzałe jak szlafmyce. Należę — zważcie to, proszę — do sławnej rodziny Rezeau. Nie jest to może sława o zasięgu światowym, niemniej sięga poza granice departamentu. Wszędzie na zachodzie kraju nasz bilet wizytowy — o ile możności grawerowany — leży na widocznym miejscu na mosiężnej tacy. Mieszczanie nam zazdroszczą. Szlachta rodowa utrzymuje z nami ¡stosunki towarzyskie, a nawet czasami wy- jdaje za nas swoje córki albo kupuje którąś z naszych. Podręcznik historii nie powie wam, że w czasie krótkotrwałych sukcesów armii katolickiej i królewskiej (dziś śpiewa się „katolickiej i francuskiej”) Klaudiusz Rezeau, kapitan wojsk wandejskich, wkroczył pierwszy do Ponts-de-Cé. Nazwisko Ferdynanda Rezeau, najpierw sekretarza pretendenta, potem konserwatywnego deputowanego do „ich" republikańskiej Izby — też z pewnością nie obciąża waszej pamięci. Ale René Rezeau? Któż nie zna René Rezeau, niskie go, wąsatego pana, powiewającego kapeluszem z ostatnich szeregów bogobojnej „konserwy", genialnego autora książek, szczodrze rozdawanych jako nagrody w katolickich szkołach? A więc — baczność! — traktujcie mnie z należytym szacunkiem, bo to mój stryjeczny dziadek. Powrót do ziemi, powrót do Alzacji, powrót do rodzinnych gniazd, powrót do wiary — ciągle powrót! Tak, z pewnością pamiętacie doskonale te hasła. On jest tym, co odświeżył „splendor rodu", on jest ten wielki człowiek, urodzony zbyt późno, by się zaciągnąć do papieskich żuawów, zmarły zbyt wcześnie, by się cieszyć bogobojnymi sukcesami M.R.P.*, ale chlubnie przodujący wszystkim wzniosłym frazesom okresu między trzema wojnami. On to otrzymał komandorię orderu Św. Grzegorza, on podpisywał mnóstwo korzystnych umów wydawniczych na swoje budujące dzieła, on wreszcie doszedł — ku chwale rodziny Rezeau — do akademickiego fotela i okupował
go swoim dostojnym siedzeniem przez lat bez mała trzydzieści. Nie potrzebuję wam przypominać, że jego śmierć w roku 1932, po długiej i bolesnej chorobie pęcherza — co mu zyskało aureolę męczennika — stała się okazją do wielkiej manifestacji dobrze myślącego odłamu społeczeń stwa, manifestacji obfitującej w potoki słów i wqdy święconej. Ten bohater miał brata, mojego rodzonego dziadka, a mój dziadek, jak wszyscy, miał żonę, noszącą ewangeliczne imię Marii. Spłodził z nią jedenaścioro dzieci, z których ośmioro zdołało jakoś przetrzymać system katolickiej edukacji. Spłodził jedenaścioro — bowiem pierwsza szóstka to były same córki (cztery z nich, wybierając niewątpliwie lepszą cząstkę, miały potem wstąpić do klasztoru), a on pragnął syna, dziedzica nazwiska i herbu, choć nie był to klejnot szlachecki. Jako siódmy urodził się mój ojciec, Jakub (ten z dwóch świętych Jakubów, który stał się kolaboracjonistą, obchodząc swoje święto — cóż za kompromitacja! — do spółki ze świętym Filipem). Ale mój czcigodny dziadek, choć doczekał się — nareszcie! — męskiego potomka, nie chciał umrzeć, dopóika nie zrobił Marii, mojej babce, jeszctze czworga dzieci, i tym sposobem dostąpił zaszczytu ofiarowania Bogu przyszłego kamondtoa w osobie Michała Rezeau, swojej najmłodszej latorośli, obecnie protonotariusza apostolskiego... Amen. Przypadek więc, ten sam przypadek, który sprawia, że przychodzi się na świat jako król lub jako kartofel, czy spośród dwóch miliardów biletów Loterii Narodowej wy ciąga się szczęśliwy los, ten przypadek chciał, żem się urodził jako Rezeau, na najwyższej gałązce drzewa genealogicznego, wątłej oliwki rosnącej w jednym z ostatnich ogrodów wiary. Przypadek też chciał, że miałem matkę... Ale nie wybiegajmy naprzód. Wiedzcie tylko, że w roku 1913 Jakub Rezeau, mój ojciec, doktor praw, profesor Uniwersytetu Katolickiego (stanowisko, jak przystoi, mało lukratywne), poślubił niejaką Paulę Pluvi- gnec, bogatą wnuczikę bankiera tego samego nazwiska, córkę senatora tego samego nazwiska, siostrę porucznika kirasjerów tego samego nazwiska (miał on niebawem polec na polu chwały, co podwoiło sperandy jego siostry). Miała w posagu trzysta tysięcy franków w złocie. Całą młodość spędziła — łącznie z wakacjami — na pensji w Vannes, a opuściła ją, by wyjść za pierwszego z brzegu mężczyznę, wybranego zresztą przez rodziców, zbyt pochłoniętych życiem światowym i polityką, żeby sobie zaprzątać głowę mrukliwym, skrytym dzieckiem. Nic więcej nie wiem o jej młodości, która zresztą nie usprawiedliwia naszej. Wprawdzie mój ojciec kochał się w młodziutkiej dziewczynie, protestantce, ale René Rezeau czuwał! — więc poślubił ten posag, co pozwoliło mu uchodzić za nababa aż do dewaluacji za rządów pana Poincarégo. Z tego związku, koniecznego dla podreperowania nadszarpniętej fortuny rodu Rezeau, mieli kolejno przyjść na świat: Ferdynand, którego będziecie nazywać Fredkiem albo
Ciapą; Jan, czyli ja; możecie mnie nazywać, jak chcecie, ale jeśli wskrzesicie dawne moje przezwisko „Hultaj", to wam spiorę pyski! — iw końcu Marceli alias Kropek. Potem, jak mówiono, było parę poronień, o czym myślę z pewną zazdrością, bowiem ich owoce miały szczęście pozostać w stadium embrionów Rezeau. W roku pańskim 1922, kiedy to dusiłem żmije, obaj z Fredkiem byliśmy powierzeni opiece babki. Powierzeni... określenie raczej eufemistyczne. Energiczna interwencja babki — nie wolno nam było nazywać jej babunią, ale serce miała odpowiadające temu plebejskiemu spieszczeniu — uchroniła nas od niebezpieczeństw niewiadomych mi, lecz z pewnością poważnych. Wyobrażam sobie butelki z brudnymi smoczkami, wiecznie mokre pieluchy, nigdy nie utulane płacze... Nie znam żadnych szczegółów. Ale nie odbiera się młodej matce dzieci bez istotnych powodów. Nasz najmłodszy brat Marceli nie chował się pod opieką babki. Urodził się w Chinach, w Szanghaju, gdzie pan Rezeau został profesorem prawa międzynarodowego na uniwersytecie Katolickim Kraju Wschodzą- Ce go Słońca. Tak rozdzieleni, pędziliśmy dni prowizo rycznego szczęścia przerywane karą pozbawienia deseru, skórobiciem i wielkimi porywami mistycznymi. Muszę bowiem stwierdzić z naciskiem, że między czwartym a ósmym rokiem życia byłem świętym. Nie można żyć bezkarnie w przedsionku nieba, pomiędzy kapłanem, zwolnionym z pełnienia swego urzędu z powodu gruźlicy płuc, pisarzem, wyspecjalizo- wanym w umoralniającym stylu, babką, uroczo wymagającą w dziedzinie historii świętej, i tłumem wujów i ciotek, przeważnie członków trzeciego zakonu, nie mających pojęcia o matematyce, ale fenomenalnie ob- kutych w zawiłych obliczeniach odpustów (inwestujmy nasze modlitwy w duszyczki cierpiące w czyśćcu, a one, dostąpiwszy zbawienia, zwrócą nam je w dwójnasób swoim orędownictwem). Byłem święty! Pamiętam pewien sznurek... Ośmieszę się? Niech tam! Zaryzykuję! Musicie jednak poczuć odor sanctitatis — mo- jej świętości — choć w niej nie umarłem. Ten sznurek pochodził z pudełka czekoladek. A te czekoladki nie były zatrute, choć przysłała je pani Pluvignec — chyba też należałoby nazywać ją ,,babką" — wciąż jeszcze piękna senatorowa z Morbihan. Te czekoladki stanowiły część protokołu uczuciowego pand Pluvignec i przychodziły do nas regularnie trzy razy do roku: na 1 stycznia, na Wielkanoc i na urodziny każdego z nas. Wolno mi było zjeść dwie dziennie: jedną rano, drugą wieczorem, przeżegnawszy się przedtem jak należy. Nie pamiętam już dokładnie, co przeskrobałem. Może, korzystając z nieuwagi panny Ernestyny, przekroczyłem przysługującą mi porcję? A może tak mi się śpieszyło, żem się przeżegnał niedbale, jakbym się oganiał od much, co zawsze wywoływało zgorszoną uwagę:
— Ależ, Hultaju! To znak krzyża świętego! ...Nie wiem,- dość, żem był głęboko skruszony i pełen wyrzutów sumienia. Wieczorem w swoim pokoju (La Belle Angerie jest tak obszerna, że każdy z nas miał od najmłodszych lat własny pokój... To bardzo dobre dla dziecka... Nie boi się potem ciemności), a więc wieczorem, w idealnej zgodzie z Baptystą (to drugi człon mojego imienia, czyli mój anioł stróż — coś w rodzaju lokaja, jak przystoi na anioła stróża kogoś z rodziny Rezeau, który nie powinien się przecież osobiście fatygować noszeniem drobnych paczuszek swoich grzechów), więc wieczorem, w moim pokoju, postanowiłem odprawić pokutę. Sznurek z pudełka czekoladek z napisem „U Markizy", sznurek Płaski, trochę ostry, podsunął mi myśl ma- *e 9° umartwienia, z pewnością miłego Bogu. Obwiązałem się nim w pasie i zaciskałem powoli, aż do uczucia bólu (w granicach rozsądku!). Zaciskałem — tak, jak to robiłem ze żmiją — najpierw z wielkim zapałem, po trzech minutach z mniejszym entuzjazmem, a w końcu całkiem bez przekonania. Nigdy się ze sobą nie cackałem — nie nauczono mnie tego. Ale wytrzymałość dziecka ma swoje granice i to nawet dość ciasne, gdy się ma dopiero sześćdziesiąt dwa miesiące doświadczeń w umartwieniach, więc dałem spokój z dalszym zaciskaniem pod pretekstem, że sznurek może nde wytrzymać i pęknąć. A nie wolno było niszczyć mego poświęcenia... A zwłaszcza — niszczyć jego śladów. Bo to rzecz pewna — panna Ernestyna przyjdzie jutro rano — jak co dzień — i powie — jak co sobotę: — Pośpiesz się, leniuszku! A teraz podziękujemy Bozi, że nam dał jeszcze i ten dzień, abyśmy mu służyli. Dziś dostaniesz czystą koszulkę, Hultaju... W imię Ojca i Syna... Uważaj, żeby jej nie pobrudzić zbyt szybko. Jak idziesz do wygódki, trzeba się wytrzeć starannie... Ojcze nasz, któryś jest w niebie... itd. Pełna chwały sobota! Panna Ernestyna od razu zauważy sznurek! Usnąłem, nie wiedząc, że w swej naiwności popełniłem grzech pychy w jego najbardziej szatańskiej postaci: pychy duchowej. Ale nazajutrz rano panna Ernestyna domyśliła się tego natychmiast. — Och! — zawołała — cóż to za niemożliwe dziecko! Po czym zreflektowała się i z błyskiem pewnego uznania w oczach: — Janku, Bóg nie pozwala igrać ze swoim zdrowiem. Muszę natychmiast powiadomić o tym twoją babkę. Słuchałem jej słów z rozkoszą, udając oczywiście rozpacz i zawstydzenie, że wydarto mi tajemnicę duszy. W pięć minut później babka w szalu z frędzlami narzuconym na szlafrok pochylała się nade mną, zasypując wyrzutami. Ale jej ton mówił co innego. I spojrzenie, błyszczące nieśmiałą dumą. A potem jej palec, smukły palec aiutorki książelk dla „dzieci Marii" (bó i ona też trochę pisywała) z pełnym zrozumieniem i
aprobatą musnął czerwoną pręgę, wymowny stygmat, opasujący mnie wokoło.,, — Musisz mi przyrzec, że jak będziesz chciał się umartwiać, to mi wpierw o tym'1 powiesz. Dobrze, mój Janeczku? Nie nazywano mnie tego ranka Hultajem, S o nie! Przyrzekłem. Babka wyszła, kiwając głową w ten sam takt, co panna Ernestyna; obie nie potrafiły gniewać się na świętego! Miałem dobre ucho, toteż usłyszałem pole- „ cenie, wypowiedziane półgłosem już za drzwiami: — Niech pani zwraca baczną uwagę na tego malca. Niepokoi mnie. Ale wyznaję, że czasem budzi też we mnie bardzo piękne nadzieje... III Stryj-protonotariusz, guwernantka, starzy słudzy, La Belle Angerie, zima w Angers, kok babki, dwa tuziny różnych modlitw w ciągu dnia, uroczyste odwiedziny dziadka- -akademika, berety dziatwy szkolnej z szacunkiem zrywane z głów na wasz widok, wizyty proboszcza, przychodzącego po ofiarę na kościół, po świętopietrze i składki na Kongregację Krzewienia Wiary, szara suknia babki, placki ze śliwkami, piosenki Bot- rela na starym pianinie, deszcz, żywopłoty, w żywopłotach ptasie gniazda, Boże Ciało, Pierwsza Komunia w domu, uroczysta Pierwsza Komunia Fredka, trzymającego w ręku książkę do nabożeństwa, którą nosił nasz ojciec, a przed nim nasz dziadek, Ferdynand, a przed nim nasz pradziadek, także Ferdynand, kasztany w kwieciu... A potem, nagle, umarła babka. Uremia, rodzinna choroba, choroba intelektualistów (jakby natura mściła się na tych, co w pocie pracy fizycznej nie wydalają kwasu moczowego), zatruła jej krew w ciągu trzech dni. Ale ta wielka pani — a także dobra pani, moje serce wierne o niej pa mięta — potrafiła umrzeć w godny siebie sposób. Odrzuciła stanowczo sondowania i inne odrażające zabiegi, które by mogły przedłużyć jej życie o parę dni, przywołała syna-księdza i córkę, hrabinę Bartolomi, mieszkającą w Segre, i oświadczyła im: — Chcę umrzeć przyzwoicie. Dajcie spokój — wiem, że to koniec. Każcie pokojówce wyjąć z czwartej półki dużej szafy na korytarzu haftowaną pościel. Jak mi już łóżko prześcielą, wprowadzicie dzieci. Tak się stało. Kiedyśmy weszli, babka siedziała prosto, podparta dwiema poduszkami. Wydawało się, że nie cierpi, choć, jak się później dowiedziałem, jest to jeden z boleśniejszych rodzajów śmierci. Żadnej czkawki. Żadnego jęku. Nie daje się takiego widowiska dzieciom: one powinny zachować na całe życie niezatarte wspomnienie waszej agonii na wzór obrazków z Epinal. Kazała nam uklęknąć, z wysiłkiem dźwignęła prawą rękę, kładąc ją po kolei na naszych głowach poczynając od starszego. —? Niech Bóg ma was w swej opiece, moje dzieci. To wszystko. Nie należało przeceniać swoich sił. Wycofaliśmy
się tyłem, jak wobec króla. I dziś jeszcze, po latach z górą dwudziestu, wciąż poruszony do głębi serca, nadal uważam, że ten hołd jej się należał. Babka!!!.-,', Tak, oczywiście, nie była typową dobrą babunią, nie szafowała pocałunkami. nie obsypywała nas łakociami. Ale jakże ślicznie pochrząkiwała, broniąc sią przed wzruszeniem, ściskającym ją za gardło, kiedyśmy się do niej czulili. Nigdy też później nie widziałem, aby dumnie noszona głowa pochylała się nagle w tak bezmiernym przygnębieniu, gdy któryś z nas miał 37,5°. Dla tej nieznajomej, o której się nigdy nie mówiło, choć modliliśmy się za nią rano i wieczorem — babka, ze swoim węzłem siwych włosów, spiętym szylkretowymi szpilkami — była i pozostała na zawsze „tą pierwszą" — wrogiem idealnym, jak legenda, któremu nic nie można zarzucić, niczego odebrać, nawet — a zwłaszcza — śmierci. Babka umarła. Zjawiła się matka. I opowieść ta zmienia się w dramat. IV Mamusia — choć na to określenie krzywili się dyskretnie niektórzy krewni, mamusia — bo nasi kuzyni i kuzynki wymawiali to słowo z miną, jakby cmotktali cukierek, mamusia — bo stryj- protonotariusz i ciotka Teresa podobnym tonem mówili o babce; mamusia — mimo piekielnie sztywnego „wasza matka, pani Rezeau" panny Ernestyny; mamusia — no tak, to nas okrutnie podniecało. — Po co ona nigdy do nas nie pisze? — Mówi się: dlaczego nigdy nie pisze. Ale nie masz racji, Fredziu. Wasza matka, pani Rezeau, napisała do was na święta. A poza tym Chiny są bardzo daleko. Nie, nasza matka, pani Rezeau, nie napisała do nas. Oni, to znaczy państwo Rezeau, przysłali nam konwencjonalną kartkę z wydrukowanym po angielsku: We wish You a Meny Christmas. Dwa podpisy. Jeden — drobnymi literkami: Rezeau (głowa rodu nie używa imienia). Drugi — dużymi, kanciastym pismem: Rezeau — Pluvignec. Oba podkreślone. Adres wystukany na maszynie z pewnością przez Lipah-honga, sekretarza (wyobrażaliśmy sobie, że ma śliczny długi warkocz, a w ustach siedem języków po to, żeby milczeć). Chiny są daleko. Ale chyba nawet w moim ówczesnym wieku trudno mi było pogodzić się z tym, że serce może być dużo dalej niż Szanghaj. Mamusia. Jedna z sąsiadek, pani Ladourd, matka sześciorga dzieci, nie orientująca się w naszych stosunkach rodzinnych, rozpaliła nam wyobraźnię: — O, mamusia — to jeszcze dużo więcej niż babcia! O, właśnie! Niebawem miałem sdę o tym przekonać. Wezwani telegraficznie, państwo Rezeau przez osiem miesięcy zwlekali z przyjazdem. Nasi wujowie i ciotki albo byli w klaszto rze, albo mieli własne rodziny, nie mogli więc zastąpić zmarłej. Stryj-protonotariusz uzyskał właśnie nominację do Tunisu, którego klimat mógł zwalczyć ostatnie prątki Kocha; panna Lion nie chciała brać na siebie zbyt wielkiej
odpowiedzialności. A poza tym była przecież La Belle Angerie, lenno seniora rodu, której trzeba bronić przed podatkami, hipotekami i innymi republikańskimi zakusami. Pewnego pięknego wieczoru znaleźliśmy się na stacji w Segre, ustawieni w rządek, okropnie podnieceni i z trudem trzymam w ryzach przez uroczystą ciotkę Rartolomi i guwernantkę. Pamiętam doskonale ich ciche naszeptywania i niespokojne westchnienia. Samowarek, posapując jak foka — nie wiedzieć czemu tak wyglądają tylko pociągi bocznych linii — wtoczył się z dziesięcio- minutowym opóźnieniem, które wydało nam się nie do zniesienia, choć wkrótce mieliśmy żałować, że nie było choćby i stuletnie. Uroczysty traf sprawił, że wagon rodziców zatrzymał się akurat przed nami. Para wąsów za szybą i modny wówczas kapelusz, w kształcie klosza na sery, podnieciły pannę Ernestynę do dokonania ostatniego przeglądu: — Fredziu, wyjmij ręce z kieszeni. Nie garb się, Hultaju. Okno otwarło się. Spod klosza na sery padło rozkazujące: — Niech pani przyjdzie po walizki. Ernestyna Lion poczerwieniała i szybko szepnęła do ucha hrabinie Bartolomi: — Pani Rezeau bierze mnie za służącą! Ale usłuchała. Matka, zadowolona, odsłoniła dwa złote zęby, cośmy w świętej naiwności wzięli za uśmiech skierowany do nas. Radośnie podnieceni, rzuciliśmy się ku niej, do drzwi wagonu. — Może byście tak pozwolili mi wysiąść, co? Oderwać się od niej w takiej chwili? Nie! Toż to byłby grzech niewybaczalny! Pani Rezeau widać nas zrozumiała, bo, żeby przerwać niewczesne wylewy uczuć, zamachnęła się urękawiczonymi dłońmi raz w lewo, raz w prawo. Pacnęliśmy na ziemię oberwawszy po twarzy z siłą i precyzją, świadczącą o nie byle jakiej wprawie. — Ach! — jęknęła ciotka Teresa. — Co mówisz, moja droga? — zapytała nasza rodzicielka. Nikt nic nie odpowiedział. Myśmy — oczywiście — uderzyli w bek. — Ach, więc to tak się cieszycie z mojego przyjazdu! — mówiła dalej pani Rezeau.— Obiecująca zapowiedź! Zastanawiam się, co musiała naopowiadać im o nas twoja biedna matka. Zakończenie tyrady skierowała do zafrasowanego pana, który, jakeśmy się domyślili, był naszym ojcem. Miał wielki nos i tize- wiki zapinane na guziczki. Opatulony w szu- I bę z wydrowym kołnierzem, taszczył dwie j długie, żółte walizy pooklejane efektownymi etykietkami różnych krajów. — No, wstawajcie — odezwał się głosem stłumionym, jakby przepuszczonym przez filtr wąsów — nie przywitaliście się jesz- ■ cze z Marcelkiem. Gdzie się podziewa nasz braciszek? Kiedy dorośli, nie zajmując się już nami, wymieniali uprzejme — acz powściągliwe — po- j witania, ruszyliśmy na poszukiwanie i odnaleźliśmy go
za kufrem jakiegoś podróżnego. — To wy jesteście moi bracia? — upewnił się przezornie ów młodzian, już wówczas nieskory do gadania. Fredek wyciągnął do niego rękę, ale on mu swojej nie podał. Bo właśnie zerknął li w stronę pani Rezeau i spostrzegł, że go w obserwuje. W tej samej chwili rozkazała: — Chłopcy! Niech każdy z was bierze I jedną walizkę. Ta, co mnie przypadła, była stanowczo za I ciężka jak na moje osiem lat. Ale kopniak w goleń dodał mi siły. — A widzisz! Doskonale możesz ją udźwignąć, Hultaju. Jakże nieznośnie brzmiało w jej ustach to || przezwisko! Nasza grupka ruszyła ku wyj* 9 ściu. Fredek dotknął wskazującym palcem Zgromadzenia, bo wykazywał nadmierną gorliwość w nawracaniu Murzynek na światło wiary. Ale kiedy do nas przyjechał, zrobił niemałe wrażenie: miał przy zegarku brelok z trzech lwich pazurów. Jednej tylko Alfonsynie — krócej Finie — od początku wydawał się podejrzany. Żeby zwykły ksiądz nosił białą sutannę? Stanowczo nie uchodzi. Zaraz to uznała za naruszenie przywilejów ubraniowych Jego Świątobliwości Piusa XI, miłościwie nam panującego. Tu widzę, że wprowadzam na scenę siódmą osobę, a nie dałem wam o niej żadnych wyjaśnień. Fina z finezją nie miała nic wspólnego. Na jej usprawiedliwienie trzeba powiedzieć, że była głuchoniema, a poza tym służyła w naszej rodzinie przez lat trzydzieści, co starczało aż nadto, żeby ogłupić najnormalniejszego człowieka. Moja matka dostała ją w spadku po babce, która płaciła biednej niemowie 50 franków miesięcznie. Mimo licznych dewaluacji nigdy nie pod- niesiono jej pensji, za to została zaszczycona odznaką za wieloletnią służbę. Będzie też zaszczycona funkcją pokojówki, bieliż- niarki, bony do dzieci i dopuszczona do froterowania podłóg — choć poprzednio zajmowała się wyłącznie kuchnią. Pani Rezeau, uważając, że sposób prowadzenia domu zmarłej teściowej przekracza jej możliwości finansowe, stopniowo zwolniła całą służBę. Fina, zdana na jej łaskę i niełaskę z racji swego kalectwa, musiała się pogodzić ze zwiększeniem swoich obowiązków, ale powzięła do drugiej pani Rezeau pełną szacunku niechęć (bardzo wygodną dla nas), którą wyrażała „po fińsku" (jeszcze jedno powiedzonko Fredka), językiem znanym wyłącznie w La Belle Angerie: mówi się nim z pomocą palców, brwi, ramion, nóg, a nawet kilku prymitywnych dźwięków. A teraz wyliczmy naszych wasali. Najpierw ojciec Perrault (w naszych stronach słowo „ojciec" dodaje się obowiązkowo do nazwiska mężczyzny — nawet nieżonatego — który przekroczył czterdziestkę, a pochodzenie nie daje mu prawa do tytułu „pan"). Bajki Perraulta, czyli jego opowieści myśliwskie, a raczej kłusownicze, są jednym z nielicznych zachwytów mojego dzieciństwa. Perrault był ogrodnikiem, gajowym i właścicielem sklepiku spożywczego w pobliskim Soledot.
Potem idzie plemię Berbelmemów. Jan — ojciec rodziny, bardzo w typie „ostatniego Galla", dzierżawca niewielkiego, przyległego do nas gospodarstwa; matka — Bertyna, rekordzistka w operowaniu kijankami i bi- jakiem (bo u nas masło robi się w wysokiej kierzance, gdzie niestrudzenie wznosi się i opada rodzaj tłoka); córka — Bertynka, z szyją skręconą jakimś kaprysem ścięgien, ■ i syn Jan, zwany Małym Janem, mistrz w i wybieraniu ptasich gniazd. Potem Huaultowie, dzierżawcy La Verge- | raie z kupą córek (w przyszłości jedna z nich I okaże się dla mnie łaskawa); i Argierowie, ■ dzierżawcy La Bertonniere, wielcy amatorzy B naszych karpi, podkradanych nam nocą ze { stawów bachą lub więcierzem. Wreszcie Joanna, wraz z którą zeszła do ■ grobu tajemnica pewnego sera śmietanko- wego, i jej stary, ojciec Simon, pasący po ■ rowach cztery łaciate krowy; proboszcz Le- I tendard, wikary, handlarz króliczych skórek ■ i trzystu chłopów chodzących co nie- ■ dzieła do kościoła, trzystu chłopów, dla nas ■ anonimowych, jak wrony, którzy jednak nas ■ znali doskonale i przy spotkaniu pozdrawiali B uniżonym: „Dzień dobry, paniczu". VI i 27 listopada 1924 roku obwieszczono nam H nowe prawa. I Kropek galopował po korytarzach, Kropek, ■ herold pani matki, nawoływał: I — Schodzić na dół, do jadalni! I' Na dokładkę dzwonił dzwon. ' Czego mogą chcieć od nas o tej porze? ■Przecież mamy rekreację — mruczał Fredek, ścierając energicznie nos (w lewo). P Ale nie wolno dać czekać pani Rezeau. Zjechaliśmy po poręczy. W jadalni areopag w komplecie. U szczytu stołu — tatuś. Matka siedziała po jego prawej stronie, po lewej kurzył fajkę nasz wielebny. Na szarym końcu stołu tkwiła bardzo sztywna panna Lion. Obok — Alfonsyna. — Moglibyście się pospieszyć, wy dwaj! — warknęła pani Rezeau. Tatuś uroczyście wyciągnął rękę i zaczął recytować wyuczoną lekcję: — Moje dzieci, zwołaliśmy was tutaj, żeby wam oznajmić nasze postanowienia, do- . tyczące organizacji i rozkładu waszych zajęć. Okres naszej przeprowadzki już się zakończył. Teraz musi zapanować rygor i porządek. Zaczerpnął tchu, z czego natychmiast skorzystała jego małżonka, by rzucić w kierunku naszego milczenia groźne: — I proszę mi przestać gadać! — Będziecie wstawać codziennie o piątej — ciągnął dalej
ojciec. — Zaraz po wstaniu zaścielicie łóżka, umyjecie sdę i udacie do kaplicy, żeby wysłuchać mszy świętej, odprawianej przez ojca Trubel; będziecie do niej służyć po kolei. Po mszy pójdziecie odrabiać lekcje w dawnej sypialni mojej siostry, Gabrieli, zamienionej teraz na salkę do nauki, bo sąsiaduje z pokojem ojca; vf ten sposób łatwiej mu będzie was pilnować. O ósmej śniadanie... — A propos śniadania, panno Lion —* przerwała pani matka — życzę sobie, żeby chłopcy, zamiast kawy z mlekiem, dostawali zupę. To znacznie zdrowsze. Marcelemu, ze względu na jego katar kiszek, może pani dać trochę mleka. — Po śniadaniu macie pół godziny rekreacji... — Ale w ciszy! — wtrąciła pani Rezeau. — Matka chce przez to powiedzieć, że bez wielkich hałasów, żeby jej nie obudzić — westchnął pan Rezeau. — O dziewiątej bierzecie się do roboty. Wydawanie lekcji, wykłady, zadania, z piętnastominutową przerwą koło dziesiątej; i tak czas wam zejdzie do obiadu. Przy pierwszym dzwonku myjecie ręce; przy drugim — schodzicie do jadalni. Tu pan Rezeau z zadowoloną miną długo podkręcał wąsa. Patrzył uparcie w kierunku chryzantem, ułożonych w szerokiej „niecce" na środku stołu. Raptem szybkim ruchem wyrzucił rękę. Długo przyglądał się złapanej musze. [ — Ciekawe! — powiedział. — Zastanawiam się, jakim cudem wzięła się tu ta Po- lyphena. Dobra zdobycz! Z kieszeni nr 4 (dolna, prawa kieszeń kamizelki) wyciągnął fiolkę z cyjankiem potasu, z którąśmy już zdążyli się zapoznać. Matka zmarszczyła brwi, ale się nie odezwała. Szanowała wiedzę. A gdy Polyphena powoli konała, tatuś spokojnie ciągnął dalej: — Po obiedzie dajemy wam godzinę re- kreacji, która za karę może być skasowana. Macie ją spędzać na dworze, chyba że będzie padać. — A jeśli będzie zimno? — odważyła się panna Ernestyna. — To im tylko świetnie zrobi — odpaliła pani matka. — Jestem zwolenniczką hartowania dzieci. Alfonsyna z pewnością zgadza się ze mną. Odczytawszy swoje imię na wargach pani, niemowa na wszelki wypadek pokręciła przecząco głową. — Widzicie! I ona też uważa, że nie należy chować ich w wacie. Tatuś się zniecierpliwił. — Jeżeli każdy mi będzie przerywał, nigdy nie dojdziemy do końca, Paulo. Co ja mówiłem? Ach, tak, mówiłem, że o wpół do drugiej wracacie do roboty. Podwieczorek o czwartej. Ojciec Trubel zajmie się rozplanowaniem waszych zajęć przed i po podwieczorku. Po dzwonku na kolację bardzo proszę pamiętać o umyciu rąk! Przy wieczornym posiłku będziemy rozmawiać wyłącznie po angielsku. Żadna wasza prośba o chleb czy wino... — O wodę, Jakubie!
—Więc żadna prośba nie będzie wysłuchana, jeżeli nie wyrazicie jej w języku Disraellego, który, nawiasem mówiąc, był Żydem. To najlepsza metoda wdrożenia dzieci do nauki języków obcych. Ode mnie mój pre ceptor, ksiądz Faire, wymagał mówienia po łacinie. Ja modernizuję ten system. Po kolacji dziękczynienie i wspólna modlitwa wieczorna w kaplicy. Najpóźniej o wpół do dziesiątej macie już leżeć w łóżku. A teraz idę. Muszę moje muchy powbijać na szpilki. Kiedy małżonek oddalał się, szurając nogami, pani Rezeau zwróciła się do guwernantki: — A pani będzie pomagać Alfonsynie w reperowaniu i układaniu bielizny. Obecność ojca Trubel uwalnia parnią od wielu obowiązków. Ernestyna Lion nie odpowiedziała. Matka mówiła dalej: — Do postanowień ojca ja — jako pani domu — dodam jeszcze kilka różnych dyspozycji. Przede wszystkim w waszych sy- pialniach nie będzie się już palić w piecach — nie mam ochoty znaleźć was któregoś pięknego ranka zaczadzonych. Likwiduję poduszki; od spania na poduszkach robią się okrągłe plecy. Likwiduję też puchowe kołdry. Jeden wełniany koc w lecie, dwa w zimie starczą aż nadto. Przy stole nie wolno się odzywać, chyba że ktoś się was g coś zapyta. Macie siedzieć przyzwoicie — łokcie przy sobie, ręce po obu stronach talerza, głowa prosto. I nie opierać się plecami o krzesło! Macie też sami sprzątać swoje pokoje. Ja będę regularnie przeprowadzać inspekcję i biada, jeśli znajdę jakąś paję czynę! I na koniec — nie mogę patrzeć na te wasze cygańskie kudły. Odtąd będzie się wam golić głowy: będziecie znacznie schludniej wyglądać. — W koloniach — wtrącił ojciec Tru- bel — to jest obowiązkowe. —Tylko, że my nie jesteśmy w koloniach — zaoponowała odważnie panna Ernestyna. — Tutaj bywa zimno, a przede wszy- stkim wilgotno. — Chłopcy się przyzwyczają — odparła sucho pani Rezeau. — Znalazłam maszynkę; strzygło się nią dawniej Cadichona, osiołka mojej teściowej, którym jeździła niegdyś do miasteczka po zakupy. Sama ogolę chłopców. Zapadał zmrok. Pani matka przesunęła szybko dłonią koło oczu z lewa w prawo, co po fińsku oznaczało: „proszę zapalić lam- pę". Matka była bardzo zdolna do języków. Fina zapaliła uroczystą, naftową lampę na postumencie z zielonego marmuru, po czym pomachała lewą ręką (znaczenie ogólne: „szybko” albo „śpieszy mi się”), kierując równocześnie palec wskazujący w stronę kuchni (co w konkretnym wypadku znaczyło: „muszę czym prędzej biec do kuchni"). Pani Rezeau odczytała ją bezbłędnie i z tłumaczenia przerzuciwszy się na mówienie po fińsku, uderzyła parę razy w dłonie, jakby coś oklaskiwała („Możesz odejść!*).
—Wy też możecie odejść, chłopcy! — rzekł ojciec Trubel. — Ale migiem! — dodała matka i, prze- jęta nauką fińskiego, zaczęła z zapałem klaskać* VII Każde, nawet drakońskie rygory z czasem dają się zawsze jakoś obejść. Nasza matka, która rozminęła się z powołaniem, bo powinna być dozorcą więzienia dla kobiet, wzięła na siebie trud pilnowania, aby były jak najściślej przestrzegane, wzbogacając je ponadto iście pretoriańskimi dekretami. Od dawna nawykliśmy do swoistej podejrzliwości (mającej swoje metafizyczne źródła), która określa każdy uczynek i podważa każdą intencję chrześcijanina — tego potencjalnego grzesznika. Ale pani Rezeau z podejrzeń uczyniła dogmat. Jej zakazy, komplikowane przez przeróżne komentarze i warianty, stały się prawdziwymi zasiekami z kolczastych drutów. Nie oszczędziła nam nawet sprzeczności. Tak więc mieliśmy sprzątać swoje sypialnie przed mszą. Wiadra musieliśmy wylewać (w La Belle Angerie nie było oczywiście zlewów) do wychodka w prawym skTzydle, obok sypialni państwa domu. I to po ciemku, przy mdłym świetle latarki, którą nam zresztą niebawem odebrano. Równocześnie przy wylewaniu wody mieliśmy unikać najlżejszego choćby hałasu i zachowywać się bezszelestnie, aby nie zakłócić snu naszej dostojnej rodzicielki. Kiedyśmy się więc skradali, żeby wylać brudy, chcąc uniknąć w ciemnościach ma- łowonnego spotkania, tuliliśmy wiadra do serca, niczym Tarcysjusz cyborium. Z początku obecność panny Lion oszczędzała nam nieustannych starć. Wychowawczyni, kiedy tylko mogła, starała się nas chronić. Pani Rezeau w mig się w tym połapała. — Słowo daję, pani bawi się w adwokata tych nicponi. Niech tylko się obrócę, już fch pani rozpuszcza. Ojciec Trubel poprzestawiał na pykaniu fajeczki. Na próżno biedna Ernestyna starała się przeciągnąć go na swoją stronę. -— Moja zacna panno Ernestyno, proszę zrozumieć. Ani ja, ani pani nie zagrzejemy tu miejsca. Niechże sobie ta kobieta wychowuje dzieci, jak jej się żywnie podoba. Jej sprawa! Nam płacą — i to marnie płacą —j żebyśmy mówili „amen". Jeśli o mnie chodzi, niełatwo byłoby mi znaleźć inne miejsce.- Ta rozmowa, przypadkiem podsłuchana pod drzwiami, rzuciła mi budujące światło na osobę wielebnego zakonnika. Ale wycho- wawczyni nie dawała za wygraną: ta stara panna kochała nas, co było w oczach matki jej najcięższym grzechem; nie zwolniła jej od razu tylko dlatego, żeby się nie narazić opinii- Ale pewne wymarzone reformy mogła pani Rezeau wprowadzić w życie dopiero po pozbyciu się Ernestyny. Chodziło 0 pierwszy lepszy pretekst Dostarczyła go choroba Fredka. Nie groźna. Zwykła niestrawność, spowodowana przejedzeniem się fasolą, którą gwoli oszczędności karmiła nas matka. Pewnego więc ranka, kiedy nasz najstarszy musiał zostać w łóżku, panna Ernestyna
zaproponowała, że go ‟weźmie do swojego pokoju, który był opalany. Pani Rezeau nie zgodziła się na to. —Chłopak przesadza! Po prostu trzeba mu dać na przeczyszczenie. Rycyny — jak się słusznie domyślacie. Kiedy pełną łyżkę stołową tego paskudztwa podsunęła Kredkowi pod nos, odwrócił głowę 1 odważył się zaoponować: —Babka dawała nam zawsze przeczyszczające czekoladki. Pani Rezeau zacięła zęby i w odpowiedzi brutalnie ścisnęła syna za nos, tak, że musiał otworzyć usta, żeby zaczerpnąć oddechu. Z czego skorzystała ta słodka istota i wlała mu rycynę do gardła. Efekt był natychmiastowy: Fredka „zerwało" i zwymiotował wszystko na szlafrok matki. —Ty wstrętny bachorze! — zawyła i wycięła mu z rozmachem siarczysty policzek. Tego już było za wiele dla uczuć i zasad panny Lion, dyplomowanej wychowawczyni: 49 — Nie mogę aprobować takich metoa; proszą pani — rzekła. Zaczepiona odwróciła się i syknęła: — Ani ja twoich, moja panno! Panna Lion oburzyła się: — Pani się zapomina! Nie jestem służącą. Ale jej przeciwniczka gwizdała na formy: — Nie wiem, czym pani jest, ale wiem, że płacę pani za opiekę nad dziećmi, a nie za podjudzanie ich przeciwko matce. Skorzystała pani znakomicie z nauk mojej teściowej, która celowała w sianiu niezgody. Jeśli nie mogę nic wskórać u moich synów, wiem teraz, komu to zawdzięczam! — W takim razie jestem tu zbyteczna. — Właśnie chciałam to pani oświadczyć. Panna Lion, sztywna i godna, wyszła z pokoju, a pani Rezeau wmusiła we Fredka nie jedną, ale dwie łyżki rycyny. Przyszły nowe zarządzenia. Tym razem obyło się bez uroczystego zwołania areopagu. Śruba zaciskała się w zależności od matczynej fantazji. Utwierdzać swoją władzę przez codzienne wynajdywanie nowych dokuczliwości stało się najżywszą uciechą pani Rezeau: umiała nas trzymać w niepewności, obserwować, wynajdywać i przekreślać każdą, najdrobniejszą przyjemność. Pierwsze zostało nam odebrane prawo „małego wybiegu" (powiedzonko Fredka). Do tej pory mogliśmy chodzić po całym parku pod warunkiem nieprzekraczalna okalających go dróg. Panna Ernestyna jeszcze nie była wyjechała, kiedy matka przy obiedzie wystąpiła nagle z nowym projektem, co nie było jej zwyczajem, bo z reguły wolała wpierw urobić swego małżonka w cztery oczy. — Jakubie, twoi synowie stają się nieznośni, zwłaszcza Hultaj. Nie mogę pozwoli; lić, żeby hasali po całym parku, jak cielaki
wypuszczone z cielętnika. Na tym się wreszcie skończy, że któryś z nich wleci pod sa- ' mochód. Przy tym stale się spóźniają. Wszak prawda, proszę księdza? — Mhm... — mruknął między jedną łyżką zupy a drugą. — Hultaj! jak trzymasz ręce? — wrzasnęła pani Rezeau. A kiedy widać nie dość spiesznie położyłem je na stole, dźgnięcie zębami ' widelca zostawiło na nich cztery czerwone kropki. L — Grzbietem widelca, Paulo! grzbietem — jęknął tatuś i mówił dalej: — Przecież nie możesz chłopców uwiązać za nogę. — Nie, ale uważam, że należy im zabronić przekraczania białych barier. W ten sposób zamykała nas na przestrzeni trzystu metrów kwadratowych. I — Czyżbyś, drogi mężu, był odmiennego zdania? . Ten ceremonialny ton zdecydował o kapitulacji ojca. Wprawdzie odpłacił jej tym samym, ale u niego nie była to oznaka złości, lecz zniechęcenia. — Rób, jak uważasz, droga żono. — Mother, will you, please, give me some bread? — zaszemrał w ciszy Kropek. A pani matka, łaskawie, dała mu przylepkę, którą najbardziej lubił. Panna Laon opuściła nasz dom jak złodziejka. Nie pozwolono nam jej pożegnać. Za to nazajutrz po jej wyjeździe „pozwolono" nam gracować ścieżki w parku. — Zamiast marnować siły na głupie zabawy, będziecie się odtąd bawić w sposób pożyteczny. Kropek będzie zagrabiać, Hultaj i Fredek będą pielić i gracować. Ta zmora miała trwać całe lata. Z czasem przywykliśmy do niej, ale na początku piekielnie nam doskwierała. Wściekało nas zdumienie dzierżawców i ich uśmieszki. Magdalenka z La Vergeraie, wracając ze szkoły, nie mogła oczom uwierzyć: — O rety! to panicze teraz muszą gracko uwijać się z gracką! — To taka zabawa, nie widzisz? — odpalił dzielnie Fredek. Znakomita zabawa, ani słowa! Pani Rezeau uprzyjemniała ją dodatkowo, ustawiając sobie leżak o cztery metry od nas. Musiał* chyba gdzieś coś usłyszeć o stachanowskicb normach. Rady, jakie są najskuteczniejsze metody wyrywania mleczów, jak używać gracy najoszczędniej, a zarazem najwydaj- niej, rozdawała nam hojnie, popierając swoje wywody kopniakami. Wynaleziona też została sztuka obcinania nożyczkami obrzeży trawników. Oddajmy sprawiedliwość jej wytrwałości: nieraz, zwłaszcza przy wschodnim wietrze, musiała marznąć na kość, ale bohatersko trwała przy tych błahych prze- śladowaniach. A teraz parę słów na temat sabotów. Gliniasty grunt okolic Craon jest zabójczy dla skórzanego obuwia. Babka w lecie dawała nam kalosze, w zimie — wysokie gumiaki. Pani matka uznała to za zbyt kosztowne, i z tej racji zdecydowała, że są szkodliwe dla zdrowia.
i — Poniszczycie mi wszystkie skarpetki. Tatuś opierał się przez kilka tygodni. Nie w smak mu było, żeby jego synowie chodzili obuci jak chłopskie dzieci. Raniło to jego miłość własną. Ale, jak zawsze, ustąpił. Musieliśmy więc nosić saboty, specjalnie obsta- lowane przez panią Rezeau u miejscowego majstra. I to nie saboty noszone przez wieś- niaczki, stosunkowo lekkie, kryte skórą, ale zwykłe, ciężkie saboty do robót w polu, z bukowego drewna, podkute gwoździami, saboty trzyfuntowe, które anonsowały nas z daleka. Marcelemu, jako że zawsze był wątły i delikatny, wolno je było nosić na filcowe papucie, Fredkowi i mnie musiała wystarczyć słoma. W kilka dni potem generalna czystka w naszych pokojach i kieszeniach. Zakaz posiadania więcej niż cztery franki (ta kwota przeznaczona była na kwestę). Od rodziców, rzecz jasna, nie dostaliśmy nigdy złamanego grosza, ale czasem od któregoś z wujów czy jakiejś ciotki skapnęła nam drobna sumka. Nagroda dwóch franków, ustanowiona przez babkę za dobre stopnie, od dawna została skasowana. Natomiast korzystaliśmy niekiedy z łaskawej hojności dziadków Pluvignec. Pani matka, ogłaszając konfiskatę portmonetek, zabrała nam również wszystkie wartościowe drobiazgi: srebrne kubeczki — pamiątki chrztu, złote medaliki z łańcuszkami, wiecznie pióra — prezent od stryja-protonotariusza, szpilki do krawatów. Wszystko to znikło w szufladzie na biżuterię wielkiej angielskiej szafy, służącej matce za kasę pancerną. Nigdyśmy ich nie mieli odzyskać. W tym samym czasie do wszystkich, najmniej nawet ważnych szaf, zostały założone zamki. Pęk kluczy, opatrzony kartecz- kami, zawisł w owej sławetnej szafie, o której przed chwilą wspomniałem, tym sacio- -sancłum naszego domu. Klucz najważniejszy, broniący dostępu do wszystkich innych. I klucz od angielskiej szafy, nie opuszczał ni gdy biustu pani domu. Fredek wynalazł na- ■ zwę dla tej polityki: kluczomania. Z tych czasów pochodzi moje zainteresowanie dziedziną majsterkowania, uprawianą przez Ludwika XVI: moja pasja do wytrychów. Kilka kluczy, zwędzonych ukradkiem, najpierw ukryłem pod obluzowaną płytką podłogi w moim pokoju, a potem obrobiłem je z mniejszym lub większym powodzeniem, żeby móc się dobrać do niektórych szaf. Na | razie była to po prostu fanfaronada. Jeszcze- I śmy nie doszli do stadium domowych zło- t dziei, ale «dziarsko wkraczaliśmy na tę dro- [ gę- Już było nam chłodno, już było nam głod- K no. Już zerkaliśmy w głąb szaf, skąd matka I wydzielała skąpo bieliznę czy jedzenie. I I wściekaliśmy się, kiedy wołała do naszego ■ „chińskiego brata": — No, Kropku, przez ostatni tydzień za- I chowywałeś się
zupełnie możliwie. Masz! I Trzymaj! Zwykle był to tylko stary, suchy pierai- ■ czek, bo babsko nie grzeszyło hojnością. Ale H ten niesłychany przywilej podsycał arogancję Kropka, umacniał jego zależność i zachęcał do donosów, które ten skarżypyta wy- śliniał ukradkiem. Już było nam chłodno, już było nam głodno. Fizycznie. I — zwłaszcza — moralnie. Wybaczcie to określenie, jeśli rzeczywiście coś znaczy. W rok po objęciu władzy przez matkę, straciliśmy wszelką wiarę w sprawiedliwość starszych. Babka, stryj-protonota- riusz, guwernantka mogli nam się czasem wydawać surowi, niesprawiedliwi — nigdy. Ani przez chwilę nie wątpiliśmy o słuszności ich zasad, nawet jeśliśmy się do nich stosowali czasem nieco nieszczerze. W ciągu paru miesięcy pani Rezeau zburzyła tę zbawienną wiarę. Dzieci reagują na zasadzie lustra: konieczny jest im amalgamat szacunku i ufności. Żaden system wychowawczy (wybaczcie szumne określeniel) nie będzie dla nich dobry, jeśli nie wzbudza synowskiej miłości. W naszym domu te słowa brzmią jak ponura drwina. I dlatego tragedia zmieniła się w farsę, kiedy matka mianowała się kierowniczką naszych sumień. Dwa razy w tygodniu ojciec czytywał nam w kaplicy urywki z pobożnych książek. Jedna z takich lektur odsłoniła przed panią Re- zeau nowe horyzonty. „...Dzisiaj praktykujemy tylko spowiedź indywidualną, ale w czasach pierwszych chrześcijan spowiedź była publiczna. Nie- które zakony zachowały ten zwyczaj i ich członkowie co wieczór «czynią» pokutę W obecności swych braci zakonnych..." Wspaniały pretekst, żeby okrężną drogą, pod maską pięknych pozorów poznać szczegółowo nasze grzechy powszednie i inne! Następnego dnia podczas kolacji, między da- fiiem z fasoli a białym serem, matka opuściła powieki, i przybrała wzniośle uduchowioną minę. Rozłożywszy ręce w geście (połowicznym) „Oremus" i porzucając obowiązujący o tej porze język heretyków zza Kanału, ta święta istota ozwała się w słowa wyważone na anielskich wagach co do miligrama: — Długo rozmyślałam, Jakubie, nad tym, coś nam ostatnio czytał. I chcę wystąpić fs pewną propozycją. Wiem, że w każdej innej rodzinie mogłaby się wydać dziwaczna; ale nie w naszej. My, dzięki Bogu, możemy sobie kpić z wolnomyślicieli i bezbożników. Nie darmo pochodzimy z gniazda, które wydało tylu obrońców wiary, pisarzy, kapłanów, zakonnic. Ale my, czy dość gorliwie staramy się, aby być godni tego zaszczytu? Winniśmy dokładać wszelkich starań, aby oświecać nasze dzieci, oświecać w prawdziwym zrozumieniu tego słowa, oświecać światłem wiary... Pauza. Tatuś słuchał spokojnie: ten klasztorny manieryczny styl był mu znany i bli- [Ski. Świętość — domena rodu Rezeau. Wiara naszego ojca nie była z tych, co góry przenosi, była
trudna i niewygodna, jak piont Blanc. Dzieci, dobrze zaprawione do mistycznej wspinaczki czegóż mógł więcej ■ czubka nosa — nasz umowny znak, wyraża pragnąć? jący przygnębienie. Usłyszałem wyraźnie, — Do czego zmierzasz, moja droga? jak panna Lion powiedziała do ciotki Tere- — Do codziennej spowiedzi w rodzinnym I Sy. gronie. Jak słyszałam, u Kervadeców prakty-|M _ jeszcze nie raz będą mieli okazję datuje się ją od dawna. SB wać sobie te znaki. Decydujący argument I Kervadecowie rywalizują z nami w dziedzinie świętości. Dali Francji kardynała. Jednak tatuś jeszcze się wahał. Matka natarła na ojca Trubel: — Ksiądz profesor z pewnością zgadza się ze mną. Ksiądz profesor, z racji swego stanu, był | zmuszony ją poprzeć. Zadowolił się kiwnię- I ciem głową. — Dobrze! — zawyrokował pan Rezeau. ) Nigdy ten skromny przysłówek nie za- I brzmiał mi tak obłudnie, jak wtedy. W go- I dzinę później, po odklepaniu wieczornych pacierzy, przyszła kolej na naszą pierwszą duchową rozbierankę. Wspominam ją z naj- 1 głębszą odrazą. — Wyznaję — mówił Marceli — że za- i pomniałem się przeżegnać przed lekcją o czwartej. I byłem niegrzeczny dla Finy, I kiedy nie chciała mi dać drugiej kromki I chleba. I podstawiłem nogę Ferdynandowi. I bo nie chciał mi oddać „Piętnastoletniego kapitana". — Niezwykle szczere dziecko! — orzekła I z namaszczeniem matka. — Odejdź w P° 1 Co dowodziło przynajmniej dwóch rzeczy: I primo, że znaczenie tego gestu — trzymane I w najgłębszej tajemnicy — było jej od daw- § na znane; secundo, że znała też i inną ta- ■ jemnicę, z którą my mieliśmy się zapoznać I niebawem, tajemnicę ukrytą na dnie świ- t drujących oczu tej pani, której nie mieliś- I my już najmniejszej ochoty nazywać mamu- [ sią. V A więc jestesmy razem — cała nasza I piątka — jesteśmy razem, żeby odegrać pierwszy epizod raczej ponurego filmu, który mógłby nosić tytuł: „Atrydzi we flanelowych kamizelkach". My — pięciu głównych aktorów — odegraliśmy, trzeba przyznać, nasze role znakomicie, bowiem połowiczne charaktery nie istnieją w naszej rodzinie. I A więc my — pięć osób — i paru statystów, na ogół szybko znikających ze sceny, bo obcy dusili się w atmosferze naszego klanu, doszczętnie pozbawionej uczuciowego tlenu. Najpierw ustawmy główne postaci: Oto przywódca klanu, głowa rodziny (jakże nie pasuje do niego to określenie), nasz ojciec Jakub Rezeau. Jeśli
zechcielibyście zajrzeć do dzdełką, nie pamiętam jakiego mę- drca, „Imiona a charakter", to stwierdzicie, że w tym wypadku wywody autora trafiają w sedno: „Noszący imię Jakuba — mówi — to ludzie słabi, bez charakteru, marzyciele; na ogół nieszczęśliwi w pożyciu małżeńskim, do interesów całkiem niezdatni'» Określając mego ojca jednym słowem, można rzec, iż był to Rezeau statyczny. Więcej polotu niż rozumu. Więcej błyskotliwości niż głębi. Wzniosłe lektury i płytkie sądy. Mnóstwo wiadomości — mało myśli. Brak woli zastępowany często ciasnotą poglądów. Krótko mówiąc, typ człowieka, który nigdy nie jest sobą, lecz tym, oo mu inni narzucą, i zmienia osobowość w zależności od zmiany środowiska, a wiedząc o tym, kurczowo się go trzyma. Jeśli chodzi o wygląd zewnętrzny, tatuś był niewysoki, wąski w ramionach, trochę przygarbiony, jakby się uginał pod ciężarem wąsów. Kiedym go poznał, miał jeszcze włosy ciemne, ale zaczynał łysieć. Ciągle kwękał, ciągle miewał migreny i opychał się aspiryną. Licząca w owym czasie trzydzieści pięć wiosen, pani matka była od swojego małżon ka o dziesięć lat młodsza i o dwa centymetry wyższa. Z domu panna Pluvignec — powtarzam wam to raz jeszcze — z rodziny bogatej, lecz bez tradycji, wcieliła się bez reszty w przedstawicielką rodu Rezeau i, trzeba jej to przyznać, miała swój styl. Setki razy mówiono mi, że była piękna. Chcecie wierzyć, to wierzcie, choć miała duże uszy, suche włosy, wąskie usta i agresywny dół twarzy, tak że Fredek, zawsze celujący w różnych powiedzonkach, mawiał: — Ile razy otwiera usta, mam wrażenie, że dostaję kopa w tyłek. Nie dziwota, z tą jej brodą jak kalosz... Poza naszym wychowaniem, panią Rezeau pasjonowała jeszcze jedna rzecz: zbieranie znaczków pocztowych. Poza własnymi dziećmi nienawidziła — o ile mi wiadomo — tylko dwóch rzeczy: szpinaku i moli. Chyba już nic nie trzeba dodawać do tego portretu. Najwyżej jeszcze tyle, że miała duże ręce, duże stopy i umiała z nich robić użytek. Ilość kilogramów-siły wyładowanych przez jej kończyny na moje policzki i pośladki stanowi ciekawy problem marnotrawstwa energii. Trzeba przyznać, że Fredek też otrzymał swoją cząstkę. Przyszły dziedzic wziął po ojcu wszystkie zasadnicze cechy charakte- . ni. Ciapa! Co tu więcej mówić! To przezwisko miało zawsze pasować do niego jak pat. Jego siła inercji była wprost proporcjo nalna do siły pięści i obrotności języka. Nie pomińmy i tego szczegółu, że miał krzywy nos, bo od najmłodszych lat wycierał go w jedną — lewą — stronę. Jeśli chodzi o Marcelego — nie mam pojęcia, czemu przezwano go Kropek (etymologia niewyjaśniona) — nie będę go obgadywać. Jeszcze by kto pomyślał, że nadal jestem o niego zazdrosny. Stuprocentowy Plu- vignec, a więc obrotny w interesach, tępawy kujon, oschły, skąpy, sobek, obłudny do szpiku kości... Przerywam, bo widzę, że, wbrew zapowiedziom, poniosło mnie.