kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 870 923
  • Obserwuję1 391
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 680 701

Bernhardt William - Śmiercionośna sprawiedliwość

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
B

Bernhardt William - Śmiercionośna sprawiedliwość .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu B BERNHARDT WILIAM Powieści
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 245 stron)

Śmiercionośna sprawiedliwość

Powieści Williama Bernhardta w Wydawnictwie Amber Pierwsza sprawiedliwość Śmiercionośna sprawiedliwość W przygotowaniu Doskonała sprawiedliwość Ślepa sprawiedliwość

§§§ WILLIAM §§§ BERNHARDT Śmiercionośna sprawiedliwość Przekład Barbara Orłowska

Tytuł oryginału DEADLY JUSTICE Projekt graficzny i fotografia na okładce MACIEJ SADOWSKI Redakcja merytoryczna GRAŻYNA KUNICKA Redakcja techniczna ANNA WARDZAŁA Korekta IWONA BRZEZIŃSKA Copyright © 1993 by William Bernhardt For the Polish edition Copyright by © 1995 Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 83-7082-754-3

Dla Joe i Barbary

Kiedy ludzie są uczciwi, prawo jest bezużyteczne; kiedy są skorumpowani, prawo jest łamane. BENJAMIN DISRAELI (1804-1881) Przypuszczam, że prawnicy także byli niegdyś dziećmi. CHARLES LAMB (1775-1834)

Prolog Czarna furgonetka zatrzymała się przy Jedenastej Ulicy. Kierowca opuścił przydymioną szybę i uśmiechnął się. Był przystojny, a uśmiech dodawał mu jeszcze uroku. – Dobrze trafiłem? – spytał. Dziewczyna stojąca na rogu ulicy przestała żuć gumę. – To zależy, kogo szukasz, kolego. – Ciebie. – W takim razie masz szczęście. – Odwzajemniła jego uśmiech i porozumie- wawczo uniosła brwi. Miała na sobie obcisłą turkusową bluzkę, elastyczne czarne spodnie i skórzaną kurtkę tego samego koloru z frędzlami zwisającymi wzdłuż rękawów. – A tak właściwie to, o co chodzi? – Potrzebuję spokoju, zaspokojenia potrzeb. Ulgi w cierpieniu. – Masz duże wymagania. To może cię sporo kosztować. Mężczyzna wzruszył ramionami. – Nie sądzę, żebym musiał martwić się o forsę. – Co? Uważasz, że jestem tania? – Oczywiście, że nie. – Na jego ustach znowu pojawił się zwycięski uśmiech. – Stań w świetle, ślicznotko, żebym mógł cię lepiej obejrzeć. Dziewczyna zawahała się przez chwilę, po czym zbliżyła się do furgonetki. Blask neonów salonów masażu i sex-shopów wyraźnie oświetlił jej figurę. Mężczyzna przyjrzał się uważnie kręconym rozjaśnianym włosom i smukłym nogom. Zwrócił uwagę na pomalowane na różowo paznokcie. Ubranie i makijaż nie zdołały ukryć tego, co zdradzała jej drobna, płaska sylwetka: dziewczyna mogła mieć najwyżej szesnaście lat. Kierowca zerknął ukradkiem na fotografię. Tak – to była ona. – Chodź, przejedziemy się – zaproponował. – Nie trzeba – odparła. Gdy ujrzała jego szczerą, przystojną twarz, poczuła się pewniej. – Mam pokój na górze. – Co? Szczurzą norę w parszywym domu, gdzie na każdym metrze kwadratowym sapią jakieś pary? Zasłużyliśmy na coś lepszego. – Otworzył drzwi. – Wskakuj do środka. – Nie mogę. – Zmarszczyła brwi. – Nie wolno nam z nikim odjeżdżać. 8

W zeszłym tygodniu z „The Stroll” zniknęły dwie dziewczyny. Znałam jedną z nich. Miała na imię Angel. Mężczyzna wydawał się zdziwiony. – Co się z nią stało? – Nikt nie wie. Ale słyszałam plotki... – Na jej szyi i ramionach pojawiła się nagle gęsia skórka. – Mam nadzieję, że to bzdury. – Kiedy widziałaś ją po raz ostatni? – Tego dnia, gdy zginęła. Miała wtedy urodziny. Trixie dała jej naszyjnik ze złotym serduszkiem przełamanym na pół. Był naprawdę ładny. Kosztował tyle, ile Trixie zarabiała zwykle przez jedną noc. Zawsze lubiła sprawiać komuś przyjemność. – Może Angel gdzieś się przeniosła – powiedział mężczyzna uspokajająco. – A może trafiła się jej jakąś gratka? – Tak, to możliwe. Ale... – dziewczyna pochyliła się i dotknęła jego ramienia. – Dlaczego nie chcesz iść na górę? Będziesz zadowolony. Wszyscy mówią, że jestem naprawdę dobra. Zrobię prawie wszystko. Chociaż za niektóre rzeczy płaci się dodatkowo. – Przykro mi. Nie lubię tłoku. Dziewczyna odsunęła się od samochodu. – W takim razie lepiej ruszaj stąd. Mogę rozmawiać tylko z klientami. Mężczyzna sięgnął po portfel, wyciągnął pięćset dolarów i zatknął banknoty za przednią szybę. – Mam pokój w Doubletree, dziesięć minut stąd. Jeśli pojedziesz ze mną, to zgarniesz tę forsę. Dziewczyna gapiła się na pieniądze z otwartymi ustami. – Na jak... długo? – Będziesz z powrotem około północy – skłamał. – Nie wiem... – No chodź. Czy wyglądam na kogoś, kto mógłby skrzywdzić biedną dziewczynę? Kąciki jej ust niemal mimowolnie się uniosły. Mężczyzna nie wydawał się groźny; wprost przeciwnie, był przyjazny, wyglądał zdrowo i bardzo swojsko. Takiego faceta mogłaby przyprowadzić do domu. Wtedy gdy jeszcze miała dom. I nawet ojciec by się nie wściekł. Może niepotrzebnie przejmowała się plotkami. Facet oferował jej więcej forsy, niż mogła zarobić przez tydzień, i chciał ją tylko na parę godzin. Musiał być nadziany. Kto wie? Może naprawdę mu się spodobała. – Dobra – odparła. – Namówiłeś mnie, aniołku. – Usiadła obok niego, zgarnęła pieniądze i włożyła je do spodni. – Świetnie – ucieszył się. Zapiął pasy, poprawił wsteczne lusterko i uruchomił silnik. – To będzie największa przygoda twojego życia. – Uważaj – dotknęła jego twarzy – ja już jestem napalona. W pewnym sensie była to prawda. Może sprawił to ten facet, a może jego forsa. 9

Pewnie jedno i drugie. W każdym razie była podekscytowana. Czarna furgonetka ruszyła z hałasem ulicą. Dziewczyna nie dostrzegła w ciemności, że jej klient przestał się uśmiechać, a jego twarz przybrała zupełnie inny wyraz. Nie widziała także czarnej torby na śmieci leżącej z tyłu ani białego jedwabistego sznura, ani też naszyjnika ze złotym serduszkiem przełamanym na dwie połowy.

Część pierwsza ZŁOTO TENNESSEE

Rozdział 1 Ben obgryzał koniec ołówka. Sprawy przybierały zły obrót. Adwokat broniący firmy „Topeka Natural Gas Limited” zakończył właśnie przesłuchanie biegłego, który okazał się facetem na poziomie. Autorytatywny, ale mimo to zrelaksowany; pewny siebie, lecz nie arogancki – dokładnie taki, jaki powinien być. Ben nie miał szansy przekonać przysięgłych, że proponowane innowacje mogą spowodować trwałe zniszczenie rejonów zamieszkałych przez dziką zwierzynę. Jedynym sposobem było wymuszenie tego zeznania od biegłego. Niestety, dotychczasowe próby okazały się bezskuteczne. Ben zawczasu przygotował sobie pytania, ale biegły rozszyfrował wszystkie jego sztuczki i skutecznie zbijał Bena z tropu. Na dodatek do tej pory nie pojawiała się Christina. Nie miała zwyczaju się spóźniać. Tego ranka potrzebował jej bardziej niż kiedykolwiek. Nie chodziło o zwykłą pomoc. Christina była spostrzegawcza i miała wyjątkową intuicję. Co gorsza, wynajęty przez niego detektyw Loving także do tej pory się nie pokazał. W takich chwilach żałował, że nie może pozwolić sobie na zatrudnienie stałego współpracownika, ale sam ledwo wiązał koniec z końcem. Ben znowu był zdany tylko na siebie. Chwycił aktówkę i otworzył ją. Wypadł z niej czarny przedmiot i potoczył się po podłodze. Sędzina Hart spojrzała znad swojego pulpitu. – Panie Kincaid, co tam leży? – Zdaje mi się, że... to plastikowy pająk, Wysoki Sądzie. Ben tyle razy przyrzekał sobie, że zabroni kotce, Giselle, buszować wśród swoich rzeczy. – Przypuszczam, że ten przedmiot odegra kluczową rolę w przesłuchaniu? – Możliwe... nigdy nie wiadomo, Wysoki Sądzie. Podczas przesłuchania trzeba być gotowym na wszystko. – Rozumiem. Ben cieszył się, że trafił na panią Hart. Ona miała przynajmniej poczucie humoru. – Wracając do sprawy, panie Kincaid – podjęła – czy przygotował pan pytania? – Naturalnie. Mnóstwo. Wiele stron. Sędzina wydawała się zaskoczona. Najwyraźniej uważała, że zeznanie biegłego nie pozostawiało żadnych wątpliwości. 12

– Czy spodziewa się pan, że przesłuchanie zabierze dużo czasu? – To zupełnie możliwe, Wysoki Sądzie. Czy moglibyśmy zrobić małą przerwę? – Może przyjdą mi do głowy jeszcze jakieś pytania? – Przypuszczam, że tak. Dziesięć minut. Chwała Bogu. Wyrok się odwlecze. Kiedy pani Hart wyszła do swojego gabinetu, uczestnicy rozprawy wstali i rozprostowali kości. Ben rozejrzał się po sali. Nagle spostrzegł znajomą twarz. Pomoc nadeszła w samą porę. – Christina! Świetnie, że przyszłaś. – Spieszyłam się, jak mogłam. – Z trudem łapała oddech, podobnie jak sekretarz Bena, Jones, który stał obok niej. – Zakończyłeś już przesłuchanie biegłego? – Podejmę je na nowo za parę minut. Gdzie się podziewałaś? – Pracowałam, rzecz jasna. – Trzymała wielki plakat. Nawet złożony na pół, sięgał Christinie do ramion. – Czyż nie jestem twoją wierną aide-de-camp? – Oszczędź mi tej francuszczyzny. – Ben zwrócił uwagę na plakat. – Co to jest? – Twój dowód rzeczowy numer jeden. Porozmawiajmy w cztery oczy. Ben poprowadził ją do względnie odludnego kąta sali sądowej. Christina była ubrana w brązową skórzaną spódnicę, sięgającą nieco powyżej kolan, pobrzękujący pasek z łańcuszka i jedwabną bluzkę. I dziwiła się jeszcze, dlaczego Ben nie pozwalał jej siedzieć przy sobie podczas rozprawy! – Czy Loving coś odkrył? – Nie – odparł Jones. Jego brwi poruszały się w górę i w dół.– Dlatego właśnie wszedłem do akcji. – Jones, kiedy wreszcie dotrze do ciebie, że jesteś sekretarzem? Nie powinieneś włóczyć się po ciemnych zaułkach. To robota Lovinga. Ty miałeś odbierać telefony. – Ależ, szefie, dzwonią wyłącznie twoi wierzyciele. Ten facet od fotokopiarki doprowadza mnie do szału. – Powiedziałem mu, że zapłacę, gdy tylko przyjdą jakieś pieniądze. – Tak, ale to było cztery miesiące temu. W każdym razie Loving był zły, ponieważ nie mógł rozmawiać bezpośrednio z biegłym. – Reguły prowadzenia rozpraw nie pozwalają ani mnie, ani moim pracownikom kontaktować się ze świadkami strony przeciwnej. Jones poczuł się urażony. – Istnieją inne metody zdobywania informacji niż zawracanie głowy świadkom. – Być może – odparł Jones – ale to specjalność Lovinga... – W porządku – powiedział Ben. – Pożałuję, że o to pytam, ale co zrobiłeś? – Śledziłem świadka, kiedy wyszedł z biura Anglina ostatniej nocy. Anglin był prawnikiem reprezentującym „Topeka Natural Gas Limited”. – I dokąd poszedł? – Do Tulsa Junior College. – Streszczaj się, Jones, nie mam czasu. Dowiedziałeś się, co się za tym kryje? 13

– Nie musiałem. To było publiczne spotkanie. Wiedziałem o tym, ponieważ byłem tam wcześniej z Christiną. Nie wróżyło to niczego dobrego. – Zapewne to miejsce spotkań jakiejś niezwykłej grupy? – „Tulsańskiego Towarzystwa Wierzących w Reinkarnację”. Ben wymownie popukał się w czoło. Z pewnością była to jakaś pomyłka. – Posłuchaj, Ben – wtrąciła Christina. – Od miesięcy nalegałam, żebyś poszedł ze mną na któreś ze spotkań. Ale ty zawsze odmawiałeś. – Nie zachwycała mnie zbytnio perspektywa spędzenia wieczoru z ludźmi, którzy debatują na temat przyszłych wcieleń Shirley MacLaine. – Ben zerknął na zegarek. – Przypuszczam, że zrobiłaś swoje? – Oczywiście. – Christina odrzuciła do tyłu długie jasne włosy. – Jak myślisz, gdzie byłam? Nie poszłam wczoraj na spotkanie, ale udała się tam moja przyjaciółka, Sally Zacharias. Uważa, że biegły to fantastyczny facet, bardzo uprzejmy i w dodatku wegetarianin. – Przejdź do sedna, Christino – ponaglił Ben, widząc sędzinę wchodzącą do sali. – Co odkryłaś? Uśmiechnęła się. – Może będzie lepiej, jeśli po prostu obejrzysz dowód rzeczowy. Ben położył rękę na wielkim plakacie. Coś mu podpowiadało, że pożałuje swojej ciekawości. * – Panie Kincaid, czy jest pan gotowy? – spytała sędzina Hart. – Tak jest, Wysoki Sądzie. – Wciąż uważa pan, że zabierze to dużo czasu? – Całkiem prawdopodobne, że skończę wcześniej, niż przypuszczałem. Oczy sędziny rozjaśniły się. – To brzmi zachęcająco. Proszę pamiętać, panie Kincaid, zwięzłość świadczy o inteligencji. – Wezmę to pod uwagę, Wysoki Sądzie. – Ben podszedł do miejsca, w którym siedział świadek. – Panie Lindstrom, ma pan tytuł doktora, prawda? Istotnie, Lindstrom wyglądał na typowego naukowca: okulary w rogowej oprawie, posiwiała bródka, tweedowa marynarka... – Owszem – odparł. – Zajmuję się problemami środowiska naturalnego. Głównie przenikaniem toksycznych gazów do atmosfery. – I należy pan do wielu organizacji? Świadek wydawał się zadowolony z możliwości pochwalenia się swoimi osiągnięciami. – Tak, jestem także delegatem na Narodowy Kongres skupiający naukowców, którzy badają stopień zanieczyszczenia środowiska w Ameryce Północnej. – Proponuję nie zanudzać ławy przysięgłych wymienianiem pańskich licznych nagród i wyróżnień. Lindstrom obruszył się. 14

– Skoro pan tak sobie życzy... – Ma pan również etat na Uniwersytecie Oklahoma, zgadza się? – Objąłem katedrę po Johnie Taylorze Rossie. – Jednak większość pańskich aktualnych dochodów pochodzi z innych źródeł, prawda? Świadek milczał przez chwilę. – Nie jestem pewien, co pan... – Zarabia pan obecnie o wiele więcej jako biegły, czyż nie? – Proszono mnie o dokonanie ekspertyz... – I zawsze wzywały pana na pomoc ugrupowania prawicowe lub też firmy, które chciały przynieść uszczerbek środowisku? Anglin wstał. – Sprzeciw. Sędzina Hart skinęła głową. – Podtrzymuję. – Wysoki Sądzie – powiedział Ben – usiłuję wykazać, że świadek w ciągu ostatnich trzech lat dwanaście razy otrzymał pieniądze za składanie zeznań. Za każdym razem zaświadczał, że dany projekt nie zagraża rzadkim gatunkom zwierząt. – W takim razie powinien pan wykazać to przez zadawanie konkretnych pytań – stwierdziła sędzina Hart – a nie rozwlekłe wywody. – W porządku, Wysoki Sądzie. Zresztą sądzę, że już to wykazałem. Jeśli Ben nauczył się czegoś podczas swojej praktyki, to przede wszystkim bezczelności. – Doktorze Lindstrom, chciałbym, żeby zobaczył pan pewien dowód. Lindstrom sięgnął do stosu rzeczy i dokumentów zatwierdzonych jako dowody rzeczowe. – Nie, nie, doktorze. Chcę pokazać panu coś nowego. Ben wziął ze stołu plakat, rozwinął go i oparł o stojący na sali sądowej stojak. Było to duże zdjęcie przedstawiające atrakcyjną, platynową blondynkę, naturalnej wielkości, w białej wieczorowej sukni. Anglin natychmiast zerwał się z miejsca. – Sprzeciw, Wysoki Sądzie. Jaki związek może mieć ten plakat z istotą sprawy? Sądziłem, że w grę wchodzi dobro środowiska naturalnego. Sędzina poprawiła okulary. – Przyznaję, że sama się nad tym zastanawiałam. – Zaraz wszystko wyjaśnię – zapewnił Ben. Anglin protestował dalej. – Wysoki Sądzie, nie mam pojęcia, co zamierza strona przeciwna. – No cóż, życie jest pełne niespodzianek – rzekła sędzina. – Zobaczmy, o co chodzi. Anglin wrócił na swoje miejsce najwyraźniej niezadowolony. Natomiast Ben podszedł do zeznającego świadka. 15

– Doktorze Lindstrom, czy wie pan, kim jest ta kobieta na fotografii? – Wydaje mi się, że to Jean Harlow. – Ma pan rację. Zna ją pan, prawda? Lindstrom rozluźnił kołnierzyk. – Tak... – Czy może pan powiedzieć ławie przysięgłych, skąd zna pan pannę Harlow? – Ja... ja byłem Jean Harlow. – Przepraszam. – Ben odwrócił się w stronę ławy. – Nie jestem pewien, czy przysięgli wiedzą, o co chodzi. Czy mógłby pan powtórzyć? – Powiedziałem, że byłem Jean Harlow. W poprzednim życiu. Kątem oka Ben zobaczył, że Anglin osunął się na krzesło. – W poprzednim życiu? Wie pan, doktorze, niektórzy członkowie ławy przysięgłych mogą nie zrozumieć. Czy zechciałby pan wyjaśnić dokładnie, w czym rzecz? Doktor zwrócił twarz w stronę przysięgłych. – W tysiąc dziewięćset trzydziestym siódmym roku – zaczął – Jean Harlow zachorowała na bolesne zapalenie woreczka żółciowego, prawdopodobnie spowodowane uszkodzeniem nerek, którego doznała, gdy jej były mąż pobił ją na parę lat przed ślubem. Na szczęście, moja... to znaczy jej matka należała do Badaczy Pisma Świętego i nie pozwoliła córce szukać pomocy u lekarzy. Jean leżała w sypialni, wijąc się z bólu, a jej stan pogarszał się z godziny na godzinę. W końcu jej narzeczony, William Powell, wdarł się do domu wraz z przyjaciółmi i zawiózł Jean do szpitala. – Lindstrom westchnął. – William Powell. Co to był za człowiek! Po długiej chwili otrząsnął się z zadumy. – Bill robił wszystko, co mógł, ale było już za późno. Jean Harlow zmarła. Ben kiwnął głową. – Co wydarzyło się potem? Lindstrom pochylił się. – Widzi pan, śmierć przyszła zbyt wcześnie. Jean miała dopiero dwadzieścia sześć lat, wkraczała w życie. Była zaręczona. Nie miała okazji zaznać miłości. – Głos Lindstroma się załamał. Świadek ukrył twarz w dłoniach. – Była taka młoda. Lindstrom milczał dość długo. Wreszcie podjął: – Tak więc Jean odrodziła się na nowo. W mojej osobie. Ben odczekał chwilę. – Skąd pan wie o tym wszystkim? – Przypomniałem sobie podczas seansu hipnotycznego. – Czy często poddaje się pan hipnozie? Jego lewa powieka drgnęła. – Od czasu do czasu. – Przed składaniem zeznań w sądzie? – To... koi moje nerwy... poprawia pamięć... – Czy dzisiaj zeznaje pan pod wpływem hipnozy? 16

– Jestem w pełni przytomny i zdolny do... – Proszę odpowiedzieć na moje pytanie. Lindstrom zacisnął usta. – Tak. Bingo! – A więc, doktorze, wracając do pańskiego opowiadania... Jak przysięgli mogli się przekonać, był pan całkiem atrakcyjną dziewczyną. – To zdjęcie zostało zrobione w Hollywood. Nalegali, aby sfotografować mnie właśnie w ten sposób. – Nie wątpię. Przypuszczam, że często widziano pana w towarzystwie Clarka Gable'a. – Och! To straszny człowiek. Miał sztuczne zęby... nie umiał się całować. – Przykro mi to słyszeć. Czy pozwoli pan, że zapytam go o związek z Williamem Powellem? – Wysoki Sądzie, sprzeciwiam się – zawołał Anglin. – Pan Kincaid próbuje zamienić tę rozprawę w farsę. – Być może – odrzekła sędzina Hart. – Ale nie on jeden robi tu z siebie błazna. Proszę dalej. Ben zerknął na przysięgłych. Połknęli haczyk – ledwo powstrzymywali śmiech. Stopień naukowy świadka nie robił już na nich żadnego wrażenia. Lindstrom okazał się kimś zupełnie niewiarygodnym. * Po wyjściu przysięgłych Ben i Christina zaczęli się zbierać. – Moje gratulacje – powiedziała Christina. – Twoje wystąpienie było sans pareil. Uratowałeś dzisiaj życie wielu psom stepowym. – Ława przysięgłych wciąż się naradza – odparł Ben. – Nie zapeszajmy. – Ta firma nie ma szans. Byłeś wspaniały. – Dzięki za pomoc. Nie poradziłbym sobie bez ciebie. Christina zatrzepotała rzęsami. – Cała przyjemność po mojej stronie. Zawsze się cieszę, gdy mogę wydobyć cię z tarapatów. – To miło. – Ben zamknął aktówkę, zostawiając na wierzchu plastikowego pająka. Chwycił pudło z dokumentami i skierował się ku wyjściu. – Przepraszam, pan Kincaid? Ben ujrzał nieznajomego człowieka w szarym garniturze, stojącego w drzwiach. – Proszę posłuchać – rzekł Ben – jeśli chodzi o fotokopiarkę, obiecuję, że zapłacę panu tak szybko, jak tylko... – Och, nie... To jakieś nieporozumienie. – Mężczyzna szybko zamachał rękami. – Nie przychodzę po to, żeby ograbić pana z pieniędzy. Wprost przeciwnie, panie Kincaid. Jestem tutaj po to, aby uczynić pana bogatym.

Rozdział 2 – Proszę jaśniej. Mężczyzna uśmiechnął się serdecznie. – Chcę zapewnić panu beztroski żywot, panie Kincaid. Jeżeli mi tylko pan na to pozwoli. – Obawiam się, że nie rozumiem. Przybyły wskazał na pierwszy rząd ławek. – Może usiądziemy, dobrze? Zapraszam też panią, pani McCall. Moja oferta dotyczy także pani. Ben i Christina wymienili zdziwione spojrzenia. – Oferta? – Zacznę od początku. – Mężczyzna sięgnął do kieszeni marynarki i wyciągnął wizytówkę. – Nazywam się Howard Hamel. – Gładko ogolonego i starannie ostrzyżonego Hamela cechowała pewność siebie. – Jestem jednym z prawników konsorcjum „Apollo”. Czy słyszał pan o nas? Ben przytaknął. Jasne, że słyszał. „Apollo” to prawdopodobnie największa firma w Tulsie, a może nawet w całym stanie Oklahoma. Rozpoczęła jako małe towarzystwo naftowe, lecz w czasie ożywienia gospodarczego w latach siedemdziesiątych zajęła się także innymi dziedzinami: produkcją, transportem, a nawet rozrywką. To pozwoliło jej przetrwać chude lata osiemdziesiąte. Obecne wpływy „Apolla” wprost trudno było sobie wyobrazić. – W takim razie pewnie wie pan także – mówił dalej Hamel – że zatrudniamy około pięćdziesięciu prawników. Gdybyśmy utworzyli odrębną firmę prawniczą, byłaby jedną z największych w całym stanie. Chcielibyśmy, żeby pan przyłączył się do naszego grona. W dogodnym dla pana czasie możemy omówić wysokość uposażenia, premii, ubezpieczeń i składek emerytalnych, lecz myślę, że będzie pan zadowolony z naszej propozycji. Pozwolę sobie stwierdzić, że będzie to dla pana krok naprzód w karierze zawodowej. Dlaczego nie, pomyślał Ben. Wszystko mogło się zdarzyć. – Czym miałbym się zajmować? – Praca w takim miejscu jak „Apollo” przynosi wiele korzyści – odparł Hamel. – Zajmujemy się tak różnymi sprawami, że z pewnością znajdzie pan coś dla siebie. Do tej pory działał pan jako adwokat, i bardzo dobrze. Dziś na rozprawie spisał się pan znakomicie. 18

– Dziękuję. – Myślę, że mógłby pan dołączyć do naszego zespołu i wziąć w swoje ręce którąś ze spraw. Chodzi o znaczne kwoty, o miliony dolarów. To dla nas nic nadzwyczajnego. W miarę możliwości wolimy zajmować się tym sami. Prawnicy z zewnątrz, jak zapewne pan wie, żądają ogromnych honorariów. Wpłynął ostatnio pewien pozew przeciwko firmie „Apollo”. Myślę, że dałby pan sobie radę. Słowa Hamela rozbrzmiewały w uszach Bena niczym muzyka – adwokat na stałe zatrudniony w wielkiej firmie, sprawy toczące się o miliony dolarów. To z pewnością wyglądało na awans. Do tej pory zajmował się czymś na znacznie mniejszą skalę. – Interesująca propozycja. Od kiedy zwalnia się stanowisko, o którym mowa? – Być może nie wyraziłem się zbyt jasno. Nie chodzi właściwie o wakujący etat. Chcemy po prostu widzieć pana u siebie. Bena ogarnęło zdumienie. – Ale... dlaczego akurat mnie? – Uważamy, że czeka pana wspaniała przyszłość i chcemy mieć w tym swój udział. Ben potrząsnął głową, nie wierząc własnym uszom. Adwokatom pracującym na własną rękę rzadko trafiała się taka gratka. – Nie jestem pewien, czy stała posada dostarczy mi satysfakcji. – Czyżby? Większość ludzi woli działać w zespole złożonym z ludzi jednoczących swe wysiłki dla wspólnych celów. Co to za przyjemność... pracować niczym prostytutka, którą może kupić każdy przechodzień. – No tak, ale przywykłem sam ustalać sobie godziny pracy, często wyjeżdżać na urlop. – Podobnie jak ja. „Apollo” jest firmą przyjaźnie nastawioną wobec swoich pracowników. Jeśli o mnie chodzi, uwielbiam łowić i ryby na pełnym morzu. Mógłbym poświęcić temu zajęciu całe życie. Pracując w „Apollu”, mam o wiele więcej możliwości niż gdzie indziej. Swoją drogą, właśnie jutro wybieram się do Miami. Ben zerknął na Christinę. Nie odezwała się, ale wyraźnie biła się z myślami. – Proszę posłuchać, chcę być całkowicie z panem szczery. Pracowałem kiedyś dla wielkiej firmy prawniczej i okazało się to niewypałem. Hamel machnął ręką, jakby chciał odegnać natrętną muchę. – Wiemy o tym. Ja także pracowałem kiedyś dla firmy Ravena, Tuckera & Tubba. Podobne jej molochy eksploatują utalentowanych ludzi do cna. Po kilku latach spędzonych w takich miejscach prawnicy pytają: I tak ma wyglądać moje życie? Szesnaście godzin pracy na dobę, nieustanny nacisk finansowy oraz kapryśni klienci... Zaczynają rozglądać się za pracą, która zostawia czas dla rodziny, przyjaciół i na osobiste zainteresowania. I dlatego trafiają do „Apolla”. – Nie wątpię, że w „Apollu” zarobię więcej – odparł Ben – i prawdopodobnie przy mniejszym wysiłku. Ale pieniądze nie są dla mnie najważniejsze. Zostałem prawnikiem, ponieważ chciałem zrobić coś pożytecznego dla świata. 19

– Tym bardziej – wtrącił Hamel – powinien pan przenieść się do nas. Jako zespół poważnie traktujemy nasze obywatelskie powinności. Bierzemy czynny udział w akcjach dobroczynnych i programie opieki społecznej. Uważamy, że mamy obowiązek wykorzystywać fundusze konsorcjum dla wspólnego dobra. Nie kombinujemy i nie uciekamy się do politycznych machinacji. Robimy, co do nas należy. Hamel spojrzał Benowi w oczy. – Może pan należeć do kierownictwa i sam wybrać właściwy kurs. Ben nie wiedział, co powiedzieć. Propozycja Hamela z trudem docierała do jego świadomości. To było zbyt piękne, by mogło być prawdziwe. – Mam pewne zaległe zobowiązania – wydusił w końcu. – Prowadzę biuro w północnej części miasta. – Wiem i o tym – odrzekł Hamel. – Nie musi pan od razu niczego porzucać. Proszę przyjść do nas na próbę, rozejrzeć się. Zawsze może pan wrócić do prywatnej praktyki, jeśli pan tak postanowi. Krótko mówiąc, pensja, którą pan dostanie, spokojnie wystarczy, by utrzymać pańskie biuro. – Zatrudniam asystentkę – rzekł Ben, wskazując głową na Christinę. – Chciałbym zabrać ją ze sobą. – Załatwione – odparł spokojnie Hamel. – Przyjmiemy ją do grupy asystentek naszej firmy i przydzielimy ją panu. Dostanie przyzwoitą gażę. Ośmielę się dodać, że będzie to znacznie większa suma niż jej obecne, niezbyt regularne dochody. Czy to rozstrzyga sprawę pańskich zobowiązań? – Niestety, nie. Mam jeszcze długi... kredyty, które muszę spłacić. Hamel uśmiechnął się. – Ach, chodzi o tę kserokopiarkę. – W takim razie wie pan, jak trudno byłoby... – Ile jest pan im winien? Ben poczuł nagle, że robi mu się gorąco. – Nie wiem dokładnie... Chyba około dwóch tysięcy. Christina skinęła głową. Hamel wyciągnął z kieszeni marynarki książeczkę, wypisał czek i wręczył Benowi. – Czy to pokryje dług? Proszę potraktować to jako zaliczkę. Ben popatrzył na czek opiewający na pięć tysięcy dolarów. – To z pewnością wystarczy. Także na zapłacenie moich pozostałych długów. Christina nachyliła się w ich stronę. – Skąd pan wie tyle o Benie i jego interesach? – Proszę nie myśleć o nas źle, pani McCall... nie jesteśmy jak ci z FBI. Ale musi pani zrozumieć, że korporacja tej wielkości nie może złożyć podobnej oferty bez wstępnego rozeznania. – Zabrzmiało to nieco protekcjonalnie. – Nie do końca. Tego wymaga prawdziwy biznes. Nie kupuje się używanego samochodu, nie próbując się dowiedzieć, ile ma na liczniku. Zebraliśmy 20

informacje w pana poprzednim miejscu pracy, panie Kincaid, w biurze D. A., i dowiedzieliśmy się o pańskich obecnych związkach z Claytonem Langdellem i jego organizacją broniącą praw zwierząt. Podsumowując: pańskie sukcesy i dokonania wywarły na nas niezwykle korzystne wrażenie. – Naprawdę? – zdziwił się Ben. – Na ile korzystne? Hamel wyciągnął wizytówkę, zapisał na odwrocie liczbę i podał Benowi. Ben wziął kartonik. Usiłował ukryć swoją reakcję, ale było to niemożliwe. Ujrzał bowiem sześciocyfrową liczbę. – Nieźle, co? – zauważył Hamel. – Aby uprzedzić pańskie kolejne pytanie. Tę propozycję złożyliśmy wyłącznie panu. Ben zakaszlał. – Nie wiem doprawdy, co powiedzieć. Muszę się nad tym zastanowić. Hamel poklepał się po udach i wstał. – Rozumiem. Niech pan się namyśli. Jeśli zdecyduje się pan, proszę do mnie zadzwonić. Numer jest na wizytówce. Przyślę wtedy od razu kilku pracowników, aby pomogli panu przenieść papiery i wszystko, czego będzie pan potrzebował. – Tak szybko? – Po co czekać? – Hamel trącił Bena w bok. – Im prędzej zacznie pan pracę, tym szybciej przyniesie pan do domu tę kupę forsy. – Chwycił swoją teczkę. – Miło było poznać was oboje, będę czekał na telefon.

Rozdział 3 – Nie traktujesz chyba poważnie tej oferty, co? Ben i Christina siedzieli naprzeciwko siebie przy stoliku w restauracji, obok grilla, pod reprodukcjami Renoira i amerykańskimi dziełami sztuki. Ben kończył cheeseburgera – jego zdaniem najlepszego, jakiego można było dostać w centrum Tulsy. – Jak to nie? To bardzo sensowna propozycja. – Tak... Zwłaszcza ta sześciocyfrowa pensja. – To nie jedyny powód, ale z pewnością najistotniejszy. – Sądziłam, że pieniądze nie są dla ciebie takie ważne. – To prawda, ale muszę z czegoś żyć. Pomyśl. W ciągu dwóch miesięcy zarobię więcej forsy niż przez cały ostatni rok. Christina zmarszczyła czoło. – Czy wiesz cokolwiek o tej robocie, w którą z takim zapałem chcesz nas wpakować? Ben zjeżył się. Christiny nie dało się nabrać. Czuła pismo nosem. – No jasne, nie wiesz. Więc zanim porzucisz prywatną praktykę, pozwól zwrócić sobie uwagę na kilka przykrych faktów. Po pierwsze, jeśli wyobrażasz sobie, że nie będziesz musiał pilnować terminów, jesteś w błędzie. Wielcy szefowie będą cię sprawdzać, upewniać się, czy jesteś wystarczająco efektywny. Skończy się na tym, że zatęsknisz jeszcze za firmą „Raven, Tucker & Tubb”. – Wątpię, chyba że moi dawni pracodawcy radykalnie się zmienili. I nie umrę, jeśli będę musiał trzymać się planu. – Czy wiesz, kto będzie twoim szefem w „Apollu”? Ben potrząsnął głową. – Robert Crichton, sukinsyn i pies na kobiety – wyjaśniła Christina. – Znajomi mówili mi, że jest wielki jak goryl i rządzi tym wydziałem jak prawdziwy autokrata. Zupełny palant. – Już wcześniej radziłem sobie z podobnymi typami. – Pamiętasz Emily Gozonkę, prawda? Pracowała jako prawnik w „Apollu”, dopóki jej nie wyrzucili. Na każdym kroku ktoś robił jej dwuznaczne propozycje. Musiała znosić wulgarne przezwiska, podszczypywania, słuchać komentarzy na temat rozmiaru swojego stanika. Za każdym razem, gdy ośmieliła się postawić, pomawiano ją, że mu syfa. Wyobrażasz sobie? Nie podobało jej się to, więc się jej 22

pozbyli. Pewnie spytasz, w jaki sposób? Przydzielili ją do postrachu działu prawnego, Harry'ego Cartera, następnego łajdaka, który ma na karku pięćdziesiątkę, a zachowuje się jak piętnastolatek. Jeździ drogim wozem, umawia się z nastolatkami. Mają sposób, by zwalniać takich ludzi jak Emily. Zmuszają ich do pracy z Harrym, z którym nie da się wytrzymać. Harry piekli się i narzeka, że fatalnie pracują, i w ten sposób wynajduje powody, żeby ich wylać. Jeśli potem kobieta postanowi podać ich do sądu, mają sterty dokumentów na swoją obronę. – Christino, Emily Gozonka zawsze przesadzała. – Zgadza się. Ale tym razem nie kłamała. – Trudno mi uwierzyć, że tego typu historie zdarzają się w naszych czasach. – Jesteś niepoprawnym optymistą, Ben. – W takim razie, jak wyjaśnisz swój przypadek? Jesteś kobietą, która świetnie sobie radzi w świecie rządzonym przez mężczyzn. – Jestem asystentką prawnika, Ben. Spełniam podrzędną, drugoplanową rolę. W firmie „Apollo” też odwalałabym jakąś gównianą robotę. Ambitne kobiety miewają problemy. Starzy wyjadacze robią się nerwowi na ich widok. – Christino, wieszasz psy na całej korporacji, bo Emily nagadała ci jakichś bzdur. – O właśnie! To twój problem. – O czym ty, do diabła, mówisz? – Nie ufasz swoim przeczuciom. Dziś w sądzie też to wyszło na jaw. Nie chciałeś przyjąć do wiadomości, że facet był mocno nawiedzony. To samo teraz. Chcesz zrobić karierę i wejść do kręgu nadzianych facetów, ale... – Ale...? – Mam złe przeczucia. Nie pakuj się w ten układ. Po prostu czuję, że to śmierdząca historia. – A jeśli się mylisz? – Chyba jesteś całkiem szczęśliwy? Po co ryzykować i spieprzyć to wszystko? Trzeba robić to, co się lubi. Ty już masz niezłe zajęcie. Ben przełknął ostatni kęs i popił resztką koktajlu czekoladowego. – Nie jestem pewien, Christino. – Już postanowiłeś, prawda? Ben nie odpowiedział. Christina wzięła rachunek od przechodzącej kelnerki. – Myślisz o swojej matce, co? O tym, jak bardzo się ucieszy, że znalazłeś wreszcie coś porządnego. Ben odwrócił wzrok. – Owszem, przyszło mi to do głowy. – No widzisz. Czy jesteś dzieckiem? Czy w dorosłym życiu mamy się kierować wyłącznie życzeniami rodziców? – Christina spojrzała na rachunek. – A co z Jonesem? Lovingiem? – Właściwie to nie stać nas na korzystanie z usług Lovinga. Niech Jones pracuje dla niego przez jakiś czas. Dzięki temu utrzymamy biuro. Jeśli zdecydujemy się na propozycję Hamela, spróbujemy ściągnąć Jonesa do nas. 23

– Nie wiem, dlaczego się w to wszystko pcham, Kincaid. Czasami sprawiasz mnóstwo kłopotów. – Dobrze, że tylko czasami. – Tak. – Christina podała mu czek. – Mógłbyś przynajmniej zapłacić. Poza wszystkim, jesteś już prawie bogaty.

Rozdział 4 Sierżant Tomlinson wszedł na salę odpraw i zajął swoje miejsce na skraju pierwszego rzędu. Pozostali oficerowie też już się tu znaleźli. Na szczęście nie było jeszcze Morellego. Tomlinson nie chciałby Morelli publicznie obrzucał go błotem. Nie rozumiał dlaczego, ale od chwili, gdy poprosił o przeniesienie do wydziału zabójstw, porucznik Morelli uwziął się na niego. Kpił z niego przy innych i wykorzystywał każdą okazję, żeby zrobić z niego durnia. Być może Tomlinson istotnie nie był najbystrzejszym facetem w tutejszej policji. Nie ukończył wyższej szkoły jak Morelli i nie potrafił sypać cytatami z Szekspira. Ale ciężko harował i starał się bardziej niż pozostali. Nie migał się, spełniał dokładnie wszystkie polecenia. Kiedy wziął się za coś, starał się doprowadzić to do końca. Więc dlaczego Morelli zawsze się na niego wściekał? Tomlinson przypuszczał, że przyczynę stanowiło jego własne szczęśliwe małżeństwo. Sierżant miał żonę, Karen, i sześcioletnią córeczkę o imieniu Kathleen. Z jakichś powodów bardzo leżało to na wątrobie Morellemu. Pewnego dnia grzmiącym głosem Morelli zapytał Tomlinsona, czemu ten bawił się na odprawie wycinankami. Przy innej okazji zasugerował, że Tomlinson przyłączy się do bibki – jeśli tylko dostanie pozwolenie od swojej żony. Tomlinson słyszał, że Morelli był kiedyś żonaty, ale jego małżeństwo zakończyło się niepowodzeniem. Teraz najwyraźniej gnoił każdego, kto miał rodzinę. Tomlinson bębnił palcami po teczce leżącej na krześle. Tak jak przypuszczał, spotkanie poświęcono sprawie zabójstw kilku nastolatek. Znaleziono trzy poćwiartowane ciała. Nie ulegało wątpliwości, że morderstwa dokonał ten sam osobnik. Sierżant przypomniał sobie sprawozdania, które przeczytał wcześniej. Cholernie chciał, żeby dali mu tę robotę, przeglądał więc wszystkie materiały, które przechodziły przez komisariat. Gdyby wytropił mordercę, z pewnością przenieśliby go do wydziału zabójstw. Blackwell podpisałby przeniesienie, nawet gdyby Morelli się sprzeciwiał. Kto wie? Może Morelli w końcu odpuściłby mu. Przynajmniej na dzień lub dwa. – Jak się zapewne domyśliliście – zaczął Morelli – zostaliście wybrani, by wziąć udział w dochodzeniu w sprawie ostatnich zabójstw jako oddział do zadań specjalnych. 25