kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 827 047
  • Obserwuję1 347
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 650 532

Bernhardt William - Mroczna sprawiedliwość

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :3.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
B

Bernhardt William - Mroczna sprawiedliwość .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu B BERNHARDT WILIAM Powieści
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 372 stron)

Mroczna sprawiedliwość

Powieści Williama Bernhardta w Wydawnictwie Amber Doskonała sprawiedliwość Milcząca sprawiedliwość Mroczna sprawiedliwość Naga sprawiedliwość Najwyższa sprawiedliwość Okrutna sprawiedliwość Pierwsza sprawiedliwość Podwójne ryzyko Ślepa sprawiedliwość Śmiercionośna sprawiedliwość

§§§ WILLIAM §§§ BERNHARDT Mroczna sprawiedliwość Przekład Iwona i Jerzy Zielińscy

Tytuł oryginału DARK JUSTICE Redaktorzy serii MAŁGORZATA CEBO-FONIOK ZBIGNIEW FONIOK Redakcja stylistyczna JOANNA ZŁOTNICKA Ilustracja na okładce MASTERFILE Opracowanie graficzne okładki STUDIO GRAFICZNE WYDAWNICTWA AMBER Skład WYDAWNICTWO AMBER Copyright © 1999 by William Bernhardt For the Polish edition Copyright by © 1999 Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 83–7245–304–7

Harry'emu i Alice, moim najlepszym kompanom namiotowych włóczęg

Prolog

Sto lat temu W roku 1906 dziennikarz James MacGillivary usilnie starał się wymyślić coś, czym mógłby zapełnić szpalty „Oscoda Press” – dziennika z małego miasteczka na północy stanu Michigan. W tamtych czasach gazety nie miały tak sztywnych zasad i często ożywiały swoje łamy zmyślonymi historiami. Ostatnio miasteczko Oscoda przeżywało istny najazd drwali związany z rodzącym się przemysłem drzewnym. MacGillivary, opierając się na krążących opowieściach, wymyślił więc historyjkę o Goliacie wśród drwali – nadludzko silnym mistrzu siekiery Paulu Bunyanie. W okolicach Round River Drive potężny Bunyan wycinał „prawie milę lasu dziennie”. „Jak widzicie” – pisał MacGillivary – „w tamtych czasach rząd zupełnie nie dbał o lasy, wystarczyło znaleźć wartki potok i spławiać nim wycięte drzewa”. Historia Bunyana stała się powszechnie znana, a w następnych latach pojawiły się nowe opowieści na jego temat, stworzone przez różnych pisarzy. W roku 1914 autor tekstów reklamowych pracujący dla przedsiębiorstwa drzewnego Red River przygotował broszurę, w której zawarł upiększoną sagę Bunyana. Wprowadził do niej na przykład historię o niebieskim byku Babe. Materiały reklamowe przedsiębiorstwa rozpowszechniły tę „legendę” w całym kraju, popularyzując jednocześnie przemysł drzewny i twardy, męski styl życia drwali. Przemysł drzewny przeżywał rozkwit. Z najdalszych zakątków kraju napływali osadnicy, aby wnieść swój wkład w „poskramianie” dzikich terenów. Stare lasy, przez wieki otulone ciszą, nagle – niczym fabryki – wypełnił hałas. Przemysł drzewny, zdominowany przez coraz większe i potężniejsze korporacje, prowadził ofensywę, której sukces zależał od szybkiej i skutecznej wycinki drzew; jak najwięcej w jak najkrótszym czasie. W 1850 roku gęste lasy pokrywały ponad czterdzieści procent terytorium Stanów Zjednoczonych, a w roku 1920 – niespełna dziesięć procent. Zniknęły całe połacie borów, a drwale ku swemu zaskoczeniu przekonali się, że chociaż sadzono nowe drzewa, lasy nie chciały odrastać...

Sześć lat wcześniej Ben Kincaid mocno zaciskał ręce na mównicy. Jego twarz przybrała ponury wyraz. Patrzył na człowieka zajmującego miejsce dla świadków. Evan Taullbert, najważniejszy świadek oskarżenia, był pracownikiem naukowym laboratorium zakładu prowadzącego badania kliniczne w małym miasteczku Chesterson niedaleko Tulsy. Jako jeden z dwojga pracowników, przebywał w laboratorium tej nocy, gdy zdarzyło się coś, co gazeta „Tulsa World” opisała jako „Wielki napad na szympansy w Chesterson”. Ława przysięgłych dowiedziała się już, że laboratorium prowadziło eksperymenty na zlecenie jednej z największych firm kosmetycznych. Obiektem testów były szympansy. Członkowie miejscowej organizacji obrońców praw zwierząt „Towarzystwa Walki z Okrucieństwem wobec Innych Żywych Istot” od miesięcy pikietowali laboratorium. Krytycznej nocy zakończyli protesty i podjęli bardziej radykalne działania. Zanim napad się skończył, zginął człowiek. Ben reprezentował przywódcę napastników, niejakiego George'a Zakina, młodego aktywistę Towarzystwa. Zakin twierdził, że śmierć doktora Davida Dodda była wypadkiem, z którym nie miał nic wspólnego. Przyznawał, że wtargnął na teren zakładu, lecz tylko po to, by uwolnić szympansy, i nie zamierzał kogokolwiek krzywdzić. Niestety prokurator miał inne zdanie. Oskarżył Zakina o morderstwo pierwszego stopnia, twierdząc, że wtargnął on na teren ośrodka z jasno określonym celem zabicia doktora Davida Dodda. Sprawa opierała się wyłącznie na poszlakach, było ich jednak bardzo wiele. Od trzech dni zeznawali świadkowie oskarżenia. Ben próbował dowieść, że tak naprawdę widzieli oni coś zupełnie innego, niż im się wydawało, starał się potwierdzić alibi swojego klienta. Został jeszcze Evan Taullbert, który upierał się, że widział, jak oskarżony szybko przebiegł pod oknem jego biura o trzeciej pięć rano, na chwilę przed śmiercią doktora Dodda. Podważało to oświadczenie Zakina, iż dobrą godzinę wcześniej opuścił teren laboratorium. Ben był przekonany, że Taullbert myli się albo kłamie. Ale jak to udowodnić? Mógł tylko zrobić to, co zawsze robił w takich sytuacjach – zmusić go do mówienia. Zakładał, że jeśli Taullbert będzie musiał wystarczająco długo odpowiadać na pytania, w końcu zacznie się plątać. – A więc twierdzi pan, że był w swoim biurze, gdy zauważył pan, jak mój 9

klient przebiega pod oknem? – zapytał Ben. – Tak, byłem wtedy w biurze – odpowiedział Taullbert z niezachwianą pewnością. – Bardzo późna pora na pracę. – Często pracuję do późna. Jestem bardzo oddany mojej pracy. – Miał pan zamiar tam spać? – Prawdę mówiąc, tak. Mam w biurze rozkładaną kanapę. Jak miło. Ben zerknął do notatek przygotowanych przez Christine. – Z protokołu policyjnego wynika, że w laboratorium pracuje z panem asystent. – Chyba nie ma w tym nic niezwykłego – odparł Taullbert. Sposób, w jaki zaczął gładzić brodę, zasugerował Benowi, że jednak coś w tym jest. – Proszę pana – ciągnął Ben – chyba nie mam tutaj personaliów tego asystenta. Jak on się nazywa? Taullbert zakaszlał, zakrywając usta ręką. – Kelly Prescott. Nic niemówiące imię, pomyślał Ben. – To mężczyzna czy kobieta? – spytał. – Kobieta. Kątem oka Ben dostrzegł, że niektórzy przysięgli pochylili się nieco do przodu. Przesłuchanie świadka zaczynało być bardziej interesujące, niż się spodziewali. – Był pan sam na sam z laborantką? – Laborant czy laborantka, dla mnie to nie ma znaczenia – odrzekł Taullbert, wciąż gładząc brodę. – Nie stosuję dyskryminacji przy zatrudnianiu personelu. – Czy pani Prescott również nie spała, gdy zauważył pan, jak George Zakin przebiegł pod oknem? – Nie, nie spała. Ale ona go nie widziała. Była odwrócona w inną stronę. – W inną stronę – wyobraźnia Bena zaczęła pracować. – Czy prowadziliście wtedy... jakiś eksperyment? Na szyi Taullberta pojawiły się czerwone plamy. – Nie. Zakończyliśmy już pracę. – A więc po prostu...? – Relaksowaliśmy się. Staraliśmy się odprężyć po ciężkim dniu pracy. Ben skinął głową. – A czy stosowaliście jakąś... szczególną technikę pozbywania się stresu? Z ławy przysięgłych dobiegły stłumione chichoty. Prokurator John Bullock wstał. – Wysoki Sądzie – rzekł – zgłaszam sprzeciw. To nie ma nic do rzeczy. – Badam okoliczności towarzyszące rozpoznaniu mojego klienta przez świadka – odpowiedział Ben. – Sprawdzam ich wiarygodność. Sędzia Peters odgarnął kosmyk włosów znad oczu. Wyglądał na znudzonego. – Oddalam sprzeciw. Ben podziękował sędziemu. – Zaraz, o czym to mówiliśmy? Ach, tak, o technikach relaksowania się. 10

Taullbert zesztywniał. – Nie wiem, co pan stara się insynuować. – Miałem nadzieję, że nie będę musiał niczego insynuować... – Jeśli starał się pan ustalić, czy Kelly i ja mamy się ku sobie, to w istocie tak jest. Lecz nie zmienia to faktu, że widziałem, jak pański klient przebiegł korytarzem na chwilę przedtem, nim mój kolega został zamordowany. Ben spojrzał na niego z dezaprobatą. Przerzucił kolejną kartkę w notatniku. Niewątpliwie miło jest utrzeć nosa jakiemuś nadętemu durniowi, ale tym razem Taullbert miał rację. Fakt, że zadawał się ze swoją laborantką, nie dowodził, że kłamie, iż widział Zakina. – Panie Taullbert, czy wie pan, co według mnie jest najdziwniejsze w pańskim zeznaniu? – Skąd, nie mam zielonego pojęcia – Taullbert skrzyżował ramiona na piersi. – Co mnie najbardziej zastanawia w pańskim zachowaniu? – W moim zachowaniu? Byłem dokładnie tam, gdzie powinienem być. To pański klient wtargnął i zabił... Ben przerwał mu w pół zdania. – Spójrzmy na tę sytuację z mojego punktu widzenia. Jest późna noc. Pan i pańska laborantką... relaksujecie się. Nagle jakiś nieznany wam mężczyzna przebiega pod oknem biura, a pan... nic nie robi. – Zgłosiłem ten wypadek policji... – Tak, telefonicznie. Po pięciu minutach, kiedy było już o wiele za późno na jakąkolwiek pomoc dla doktora Dodda. – Działałem najszybciej, jak mogłem. – I zabrało to panu aż pięć minut? Dlaczego natychmiast nie rzucił się pan w pogoń za intruzem? Lewa powieka Taullberta zaczęła drgać. – Słucham? – Człowiek, którego zobaczył pan w oknie, był intruzem, prawda? – No, tak. – Nie powinno go tam być? – Zgadza się. – W centrum są całe tony kosztownego sprzętu. – To prawda. – Był pan w trakcie eksperymentów, których przebieg mógł zostać zakłócony. – I tak się stało. Pański klient... – Więc dlaczego go pan nie ścigał? – Ja... ja nie widzę... – Czyżby? Bo ja, gdybym późno w nocy zobaczył intruza w swoim laboratorium i wiedziałbym, że może on zniweczyć moją wielomiesięczną pracę, goniłbym go. Myślę, że większość ludzi by tak postąpiła. – Ben poczuł ulgę, widząc, że kilku przysięgłych pokiwało głowami. – Dlaczego więc nie gonił go pan? 11

– Ja... ja... Jakoś to nie przyszło mi to do głowy. – Nie przyszło to panu do głowy? – Wyraz niedowierzania na twarzy Bena nie byłby większy, gdyby Taullbert oświadczył, że został teleportowany na Saturna. – Należy pan do naukowców roztargnionych czy zwariowanych? Prokurator Bullock zerwał się na równe nogi. – Wysoki Sądzie... – Przepraszam – pospiesznie rzucił Ben. – Wycofuję to pytanie. Panie Taullbert, dlaczego nie ruszył pan w pogoń za domniemanym intruzem? – To... to mogło być niebezpieczne. – Twierdzi pan więc, że był zbyt przerażony, żeby wyjść na korytarz? Taullbert przycisnął dłoń do czoła. – A więc dobrze. Prawdę mówiąc... nie mogłem się ruszyć. – Był pan sparaliżowany ze strachu? – Nie. – Taullbert spuścił oczy. – Byłem skuty kajdankami. – Słucham? Czy powiedział pan, że był skuty kajdankami? – Dobrze pan wie, że się pan nie przesłyszał. Byłem skuty. – Głowa Taullberta trzęsła się jak żaba poddawana elektrowstrząsom. – Nie ma w tym nic niesto- sownego. Oboje jesteśmy dorośli i działo się to za obopólną zgodą. – Mówiąc oboje, ma pan na myśli siebie i pańską laborantkę, panią Prescott. – Ben cedził słowa powoli, chcąc mieć pewność, że szczegóły dotrą do wszystkich. – Tak. – Czy te kajdanki były elementem waszej... techniki odreagowywania stresu? – Można tak to określić. – Czy mógłby pan opisać?... – Skuła mi ręce za plecami. Nie mogłem się ruszyć. – I patrzyła w przeciwnym kierunku niż pan? – Nie urażając pana pobożnych poglądów, to kochaliśmy się, a ona była na górze. Prawo tego nie zabrania. – Z całą pewnością. – Nie mogłem się poruszyć. Gdy tylko zobaczyłem pańskiego klienta biegnącego korytarzem, poprosiłem Kelly, żeby mnie rozkuła, ale zabrało jej to parę chwil. Musiała... hm, skończyć to, co robiła, i znaleźć kluczyk. Zanim zdołała mnie uwolnić, pańskiego klienta już nie było. – Rozumiem. Dziękuję panu za te wyjaśnienia. – Ben począł energicznie przerzucać kartki notatnika. Teraz było już „z górki”. Bullock wstał. – Wysoki Sądzie, czy nadal musimy grzebać w prywatnym życiu tego człowieka? To nikogo nie interesuje. Sędzia uśmiechnął się. – Gdyby rzeczywiście nikogo nie interesowało, nie starałby się pan tego wyciszyć. – Wszystko w porządku, Wysoki Sądzie – powiedział Ben. – Przechodzę do innych zagadnień. – Znowu skupił uwagę na świadku. – Panie Taullbert, jeden 12

szczegół jest dla mnie niejasny. Tamtej nocy policja w Chesterson otrzymała dwa meldunki telefoniczne na numer dziewięćset jedenaście, jeden około drugiej w nocy, a drugi chwilę po trzeciej nad ranem. Niestety policja nie ma urządzeń pozwalających na ustalenie tożsamości dzwoniącego, więc w centrali nie ma automatycznego rejestru numerów, z których dzwoniono. Pierwsza rozmowa była na tyle źle słyszalna i niespójna, że nic nie zrozumiano. Dopiero drugi telefon sprawił, że policja pojawiła się w pańskim laboratorium. – Mój musiał być ten drugi. – Wiem, dlaczego pan tak uważa. Telefonistka w centrali zanotowała, że ten pierwszy telefon to był „niespójny bełkot kogoś śmiertelnie przerażonego lub kogoś niespełna rozumu, kto nie był nawet w stanie określić, gdzie się znajduje”. – Jasne, że to nie byłem ja. – Tak, i tu mamy problem, panie Taullbert. Wydaje mi się, że to był pan. Myślę, że zobaczył pan mojego klienta około drugiej, gdy wciąż był na terenie laboratorium, a doktor Dodd jeszcze żył. Później, po przeczytaniu protokołu policji, zmienił pan zeznania tak, aby sądzono, że to właśnie pański telefon sprowadził policję, a nie ten od „kogoś śmiertelnie przerażonego lub niespełna rozumu”. – Bzdury. – Myślę jednak, że nie. – Zawsze postępowałem zgodnie z logiką. Nigdy jak ktoś niespełna rozumu. – Cóż, w trudnych sytuacjach... – Doskonale sobie radzę w trudnych sytuacjach! – Panie Taullbert, moim zdaniem, na widok intruza lub intruzów wpadł pan w panikę. – Z całą pewnością nie wpadłem w panikę. Powinien pan uważać na słowa, młody człowieku. Są odpowiednie paragrafy na oszczerstwa. – Ho, ho. Są też paragrafy na krzywoprzysięstwo. – Złożyłem już zeznania i podtrzymuję je. – A ja wciąż myślę, że to pan dzwonił około drugiej. – Nie uważa pan, że lepiej wiem, o której dzwoniłem? – A skąd pan to wie? – Skąd? Zapamiętałem moment, gdy zobaczyłem tego człowieka na korytarzu. – Co pan zapamiętał? – Oczywiście godzinę. – Ale w jaki sposób? Widziałem zdjęcia pańskiego biura. Nie ma tam zegarów. – Nie jest pan zbyt bystry. Nie potrzebowałem zegara. Miałem ręczny zegarek. – Miał pan? – Oczywiście. Każdy naukowiec nosi zegarek. – A gdzie był ten zegarek? – Pan naprawdę jest mało bystry. Miałem go na ręku. Stąd nazwa. – Jest pan tego pewien? – Absolutnie. 13

– I stąd pan wie, kiedy zobaczył mojego klienta? – Właśnie. – Bo miał pan na ręku zegarek. – To był jedyny zegar w całym pomieszczeniu. – I sprawdził pan, która godzina? – W tej samej sekundzie, gdy zobaczyłem tego człowieka przebiegającego korytarzem. Ben przerwał i westchnął. – Panie Taullbert, czy zechciałby pan wyjaśnić, w jaki sposób mógł pan sprawdzić czas na ręcznym zegarku, mając ręce skute z tyłu kajdankami? Taullbert przestał lekceważąco kiwać głową. Jego usta zamarły jakby w pół słowa. – O ile pamiętam, mówił pan, że nie mógł się poruszyć. Więc w jaki sposób mógł pan spojrzeć na zegarek? – Eee... ja... eee... – Słucham? – Ja... eee... Ben odwrócił się do ławy przysięgłych i uśmiechnął się. – Czy słowo, którego panu brakuje, to nie jest przypadkiem „ups”? * Ben szedł do windy, gdy Bullock zastąpił mu drogę. – Wiesz, Kincaid, myślę, że jesteś... – Nie mów nic więcej. Znam reguły. Narzekasz, bo miałem czelność bronić oskarżonego, a w dodatku wygrałem. Uważam, że każdy człowiek ma prawo do dobrej obrony. Powiesz pewnie, że nie jest to równoznaczne z wypuszczaniem przestępców. Ale mój klient bronił słusznej sprawy i nigdy nie powinien zostać oskarżony, bo jedyny dowód przeciwko niemu był mocno wątpliwy, o czym pewnie od początku wiedziałeś. Zaczniemy się wzajemnie wyzywać, aż w końcu woźny jednego lub obu wyrzuci z sądu na ulicę. Żaden z nas drugiego nie przekona. Dajmy sobie tym razem spokój, dobrze? Bullock zacisnął usta. – Myślisz, że jesteś taki sprytny, prawda? Ben wzniósł oczy w górę. – Na tyle sprytny, żeby skończyć tę rozmowę. – Wyminął Bullocka i wcisnął przycisk windy. Bullock nie odchodził. – Popełniłeś dzisiaj błąd, Kincaid – powiedział. – Uwolniłeś niebezpiecznego faceta. – Niebezpiecznego? Na Boga! To miłośnik zwierząt. Broni szympansów. Jest nieszkodliwy. – Mylisz się. Zajrzałem mu głęboko w oczy i to, co zobaczyłem, wcale mi się nie podobało. 14

– Absurd. Rozległ się dzwonek i drzwi windy się otworzyły. Ben chciał wejść do środka, ale Bullock przytrzymał go za ramię. – Pamiętaj, Kincaid. Jeśli ten człowiek jeszcze raz zabije, a jestem przekonany, że to zrobi, będzie to twoja wina. Ben uwolnił się od chwytu Bullocka. – Nie bądź taki melodramatyczny. Jesteś zgorzkniały, bo nie możesz znieść, że przegrałeś sprawę. – Wszedł do windy. – Prawda jest taka, że pewnie nigdy więcej nie usłyszymy o tym facecie. Drzwi windy się zamknęły i Bullock zniknął – najpierw z oczu, a później ze świadomości Bena. Dopiero kilka lat później Ben przekonał się, że z jego dwóch ostatnich stwierdzeń pierwsze okazało się prawdą, ale drugie było całkowicie błędne.

Dzisiaj Tess O'Connell odepchnęła na bok gałęzie blokujące jej drogę. Zaczepiła ręką o ostry kolec. Jęknęła z bólu i ruszyła dalej. Wracające na miejsce gałęzie uderzyły ją w twarz. Przewróciła się na plecy. Klnąc pod nosem, zgarnęła ze spodni ciemne, lepkie błoto i podniosła się na nogi. Nienawidziła pracy w terenie. Nienawidziła z całej mocy. Co ją podkusiło do zgłoszenia się na ten wypad do lasów w północno-zachodniej części Waszyngtonu, setki kilometrów od cywilizacji... Zeszła ze ścieżki, aby ominąć zbity kłąb kolczastych gałęzi. Wiedziała, że gdzieś musi być przecinka. Tylko gdzie? W nocy było tutaj tak ciemno, że nawet latarka nie pomagała. Do jej mózgu powoli wślizgiwał się strach; oddychała szybciej, a jej dłonie zwilżył pot. A jeśli nigdy nie odnajdzie drogi? A jeśli coś ją złapie? Słyszała że niedźwiedzie grizzly lubią się włóczyć po nocach. „ Starała się odpędzić te „gdybania”. Najpierw najważniejsze: musi znaleźć przecinkę. Nie widziała, gdzie idzie, i wciąż wpadała na coś brudnego, mokrego lub żywego. Ubranie miała zabłocone, włosy w nieładzie. Swędziało ją niemal wszystko, co mogło człowieka swędzieć. Wczoraj nierozważnie nastąpiła na gniazdo kleszczy i do tej pory nie zdołała usunąć tych wszystkich małych, czarnych stworzonek pełzających po jej skórze. W dodatku wszędzie były drzewa – rosły gęsto, gdziekolwiek spojrzała. Przez cały dzień słyszała silniki potężnych maszyn, które w zawrotnym tempie wycinały las. Dlaczego więc widziała tylko drzewa? Nie powinna była zostawać tutaj na noc. Dzień postawił przed nią – jakby to powiedzieć? – geograficzne wyzwanie. A w dodatku nie był to jej dobry dzień. Nie miała za grosz doświadczenia w radzeniu sobie z dziką przyrodą i czymś – czymkolwiek by to było – co wydawało ten wywołujący dreszcze odgłos huu- huuu. W dzieciństwie nie należała do harcerstwa i nigdy nie jeździła na obozy ani inne głupie imprezy terenowe. Dlaczego więc ugrzęzła tutaj, w środku lasów Crescent, objuczona dwoma aparatami fotograficznymi i to zupełnie sama? Ostatni rok był fatalny dla „National Whisper”. Pismo miało najniższy nakład ze wszystkich brukowców sprzedawanych w supermarketach, a być najgorszym wśród brukowców, to już prawdziwe dno. Mimo coraz większych wysiłków, by utrzymać się na powierzchni i zwiększyć sprzedaż, popularność czasopisma 16

spadała. Zamiast wywiadów z gwiazdami filmu i koronowanymi głowami na pierwszej stronie, pisano w nim o kosmitach i o dwugłowych dzieciach. Gdy magazyn idzie na dno, wraz z nim toną reporterzy. Tess przeszła drogę od gwiazd i popularnych osobistości do nieziemskich dziwolągów, nieprzysto- sowanych oryginałów i mutantów. Wtedy pojawił się Wielka Stopa. Czy naprawdę ktoś jeszcze wierzy, że gdzieś po lasach włóczy się owłosiony małpolud? Przecież umarł już razem z potworem z Loch Ness i ludzką twarzą na Księżycu. Jednak w ubiegłym miesiącu pojawiły się pogłoski o śladach w tym lesie. A żadna historia nie była zbyt głupia dla „National Whisper”. I właśnie dlatego Tess znalazła się w tym miejscu, desperacko szukając Wielkiej Stopy. Była tutaj już trzy dni i jedyne, czego doświadczyła, to poparzenia słoneczne, ukąszenia komarów i bąble od pokrzyw. No i jeszcze gniazdo kleszczy. Wciąż chciało się jej drapać, nawet w tych miejscach, w których w dobrym towarzystwie nie przystoi tego robić. Ale nie poddawała się. Każdego dnia o wschodzie słońca wyruszała ze swego pokoju w motelu i wracała do lasu, aby na nowo przeszukiwać szlaki, na których biwakowicze coś widzieli. Wyglądało na to, że wyprawa jest pozbawiona sensu, ale, na Boga, jeśli Wielka Stopa jakimś cudem istnieje, Tess miała zamiar być tą osobą, która go znajdzie. Po trzech dniach była już bliska rezygnacji. Przestudiowała uważnie swoje materiały, szukając jakiegoś punktu zaczepienia, czegoś, co wcześniej przeoczyła. Wreszcie wpadła na właściwy trop – za każdym razem Sasquatcha widziano w nocy. Czyżby był stworzeniem prowadzącym nocny tryb życia, które bardziej przypomina sowę niż małpę? A może to instynkt samozachowawczy? Czytała gdzieś, że niedźwiedzie grizzly przemieszczają się głównie w nocy – aby uniknąć spotkania z ludźmi. Był to klasyczny przykład naturalnej selekcji; osobniki, które nauczyły się poruszać w nocy, przeżyły, a te, które nie zdołały się tego nauczyć, wyginęły. Czy Wielka Stopa mógł ewoluować w tym samym kierunku? Nawet jeśli to mało prawdopodobne, warto przedsięwziąć nocną wyprawę. Tess pragnęła tylko, żeby noc w lesie nie była taka nieprawdopodobnie... ciemna. Wypatrzyła prześwit w krzakach. Wkrótce dostrzegła poświatę księżyca przebijającą przez konary drzew. Jeszcze kilka kroków i wyszła z lasu. Zupełnie jakby wylądowała na innej planecie. Wcześniej ścieżka wiodła przez grubą warstwę roślinności i ledwo można było nią iść. Teraz rozciągająca się przed Tess równina była tak pusta, że ktoś z innych stron mógłby wątpić, czy kiedykolwiek coś tu mogło rosnąć. Dopiero gdy Tess opuściła wzrok, dostrzegła ślady dawnego życia – niskie pniaki rozsiane po całym terenie, ostatnie pozostałości tysięcy drzew. Jej uwagę przykuł jakiś ruch na stoku opadającym dwieście metrów w dół. Zobaczyła duży kombajn drzewny. Taki sam jak tuziny innych, które widziała przedtem w lesie. Obok maszyny dostrzegła sylwetki dwóch osób. Jedna była znacznie wyższa od drugiej. Obie się poruszały; jedna miała ręce uniesione nad głowę. 17

Tess wytężyła wzrok, starając się dostrzec więcej szczegółów. Rozmawiają, kłócą się czy co? Ruszyła w dół stoku. Musiała iść bardzo ostrożnie, krok po kroku. Ziemię pokrywały gałęzie i żwir i nie było się czego przytrzymać. Gdy się zbliżyła, większa postać odwróciła się. Jej profil stał się widoczny w świetle księżyca. Postać była potężnie zbudowana, nieproporcjonalna i owłosiona... Wielka Stopa? Tess zaczęła szybciej posuwać się w dół stoku. Wciąż patrzyła na scenę rozgrywającą się poniżej. Teraz słyszała już głosy. Postacie krzyczały głośno i ze złością, ale nie mogła uchwycić żadnych słów. Potknęła się o coś – nigdy nie dowie się, co to było – i zaczęła spadać. Koziołkowała w dół, nie mogąc się zatrzymać. Torba z kamerą na przemian to uderzała o ziemię, to waliła Tess w głowę. Wyciągała ręce we wszystkie strony, rozpaczliwie próbując uchwycić się czegoś, co by ją zatrzymało. W końcu natrafiła na gruby korzeń wystający z błota. Zacisnęła na nim dłoń i wytężyła wszystkie siły. Miała wrażenie, że ramię wyskoczyło jej ze stawu, ale na szczęście korzeń utrzymał jej ciężar. Przestała spadać. Powoli podniosła się na nogi. Nie było wątpliwości, że Wielka Stopa i druga postać walczyły ze sobą, i to nie tylko na słowa. Padały ciosy. Wydawało się, że Wielka Stopa przegrywa. Druga postać trafiała go raz za razem. Wyglądało to tak, jakby biedne stworzenie zupełnie nie przykładało się do walki, jakby nie chciało oddawać ciosów. Wielka Stopa dostawał wycisk. Druga postać wyprowadziła cios i trafiła małpoluda tak, że uderzył plecami o wielki kombajn drzewny. Człowiek schwycił jakiś długi metalowy przedmiot. Łom – pomyślała Tess – a może łyżka do opon. Wielka Stopa był przyparty do muru. Koniec z nim – pomyślała Tess. Nagle stwór uniósł włochatą łapę. Nie wiadomo skąd, znalazł się w niej pistolet. Przecinkę wypełnił huk strzałów. Tess drgnęła. Mężczyzna upadł. Usłyszała odgłos gałęzi pękających pod ciężarem ciała. Chyba go zabił – pomyślała – strzelał z tak bliska. Ale leżący się ruszał. Jeszcze żył. Wielka Stopa zaczął uciekać. Tess ostrożnie ruszyła do przodu. Nie miała pojęcia, co się dzieje, ale na pewno był to materiał na artykuł. Może nawet dla „National Whisper”. Ostatecznie chodziło o Wielką Stopę. A poza tym było to znacznie ciekawsze niż daremne włóczenie się po lasach. Postrzelony człowiek powoli wdrapał się do kabiny kombajnu. Co się dzieje? – zastanawiała się Tess. Czyżby miał zamiar gonić Wielką Stopę tą maszyną? Szła dalej. Od celu dzieliło ją niespełna pięćdziesiąt metrów, gdy mężczyzna włączył zapłon kombajnu. Nocne niebo rozświetliła wielka ognista kula. Niemal w tym samym momencie potężny huk eksplozji wypełnił przecinkę. Podmuch zwalił Tess z nóg. 18

Walcząc o życie, wczepiła się w czerwoną ziemię. Gdy dym i metalowe odłamki wypełniły powietrze, jej głowa była nisko w dole. Co to było? Poczuła gorącą falę wybuchu i po raz pierwszy ogarnęło ją przerażenie. Co ona tutaj robi, sama, z dala od policji, lekarzy i cywilizacji? Usłyszała jęk z wraku kombajnu. Ten człowiek jeszcze żyje! Spojrzała w górę. W jej oczach pojawiło się przerażenie. Mężczyzna płonął. Zeskoczył z wraku i zaczął biegać, zataczając kręgi, jakby szukał czegoś, co mogłoby ulżyć jego cierpieniu. Nagle zatrzymał się. Przez chwilę stał nieruchomo, a potem osunął się na ziemię. Człowiek zniknął. Został po nim kopczyk zwęglonych szczątków. Tess wygrzebała się z błota. Była przerażona. Co tu się dzieje? W co ja się wpakowałam? A dziennikarska część jej duszy pytała: Dlaczego, do cholery, nie robię zdjęć? Idiotka! Wyciągnęła z torby trzydziestopięciomilimetrowego nikkona. Odsłoniła obiektyw i spojrzała przez okular. Było o wiele za ciemno. Zdjęcia na pewno nie wyjdą, nawet z fleszem. W torbie miała również małą kamerę wideo. Chuck, chłopak z działu sprzętu, powiedział, że można nią filmować nawet przy świetle świecy. Tess wyciągnęła kamerę z torby i włączyła nagrywanie. Kombajn wciąż płonął. Zarejestrowała obraz zniszczeń i przesunęła obiektyw na szczątki spalonego człowieka. Spopielone zwłoki już niemal znalazły się w kadrze, gdy znowu pojawił się Wielka Stopa. Posuwał się naprzód, kierując się wprost na Tess. Zauważył ją. Tess odwróciła się i zaczęła uciekać. Ominęła stok i pognała w innym kierunku. Przebiegła obok dogasającego wraku i skierowała się do lasu po drugiej stronie przecinki. Jeśli zdoła tam dotrzeć, zgubi Wielką Stopę. Może uda jej się wrócić do cywilizacji i opisać tę historię. Wielu rzeczy nie mogła być pewna, ale jedno było jasne jak słońce: włochate stwory wywodzące się od neandertalczyka nie używają broni. Gdy Sasquatch ruszył w jej kierunku, dostrzegła jego twarz. W ręku trzymał maskę. Wniosek nasuwał się sam – to był człowiek. A Tess widziała, jak ten człowiek przed chwilą kogoś zabił. Obcas jej buta ugrzązł w miękkim błocie. Wykręciła sobie kostkę i całym ciężarem upadła na ziemię. – Nie! – powiedziała do siebie. – Nie mogę się poddać! Poderwała się, zostawiając but w błocie. Bała się odwrócić, ale słyszała, jak biegł za nią. Słyszała jego kroki i charczący oddech. Nie mogła zwolnić. Do drugiej strony przecinki było jeszcze dwieście metrów. Musi wytrzymać. Musi. Nie może się poddać. Nagle zdała sobie sprawę, że już nie zależy jej na artykule. Nie myślała o ubraniu, o włosach, nie obchodziło jej nawet, czy utrzyma posadę w „National Whisper”. Chciała tylko przeżyć. A wiedziała, że jeśli Wielka Stopa położy na niej swoje włochate łapy, nie będzie to możliwe.

Część pierwsza PASIERBOWIE BUNYANA

Rozdział 1 Ben Kincaid siedział w księgarni „Mystery” w Magic Valley i bębnił palcami po stoliku do gry w karty. Gdy się tu pojawił, na stole leżało dwadzieścia egzemplarzy jego pierwszej książki – Katching the Kindergarten Killer. Teraz, półtorej godziny od chwili, gdy miał rozpocząć ich podpisywanie, wciąż było ich dwadzieścia. Właściciel księgarni Fred Franklin powoli podszedł do stolika. Głaskał swojego pupila, czarno-białego kota. – Nie za duży ruch jak na dzień rozdawania autografów, co? – Jakoś nie przyciągam tłumów – przyznał Ben. – Może gdybyś posadził mnie gdzieś z tyłu, koło ekspresu do kawy? – Niezły pomysł, ale nie mam ekspresu. – Nie masz nawet ekspresu i nazywasz to księgarnią? Fred uśmiechnął się. – No cóż, Magic Valley to niezbyt ruchliwe miejsce. – Wziął do ręki jedną z książek. – Więc to nie fikcja? Prawdziwa zbrodnia, tak? – Zgadza się. Fred rzucił okiem na wydrukowane na obwolucie streszczenie. – Hm, seryjny zabójca. Obcinał ofiarom głowy i ręce. Przerażające. Dlaczego o tym piszesz? – Opisałem to, co sam przeżyłem. – Chcesz powiedzieć, że to zdarzyło się naprawdę? Tobie? – Dlatego napisałem tę książkę. Pomyślałem, że ludzi może zainteresować relacja z pierwszej ręki. – Zerknął na nieruchome drzwi. – Ale chyba się pomyliłem. – Nie wyciągaj pochopnych wniosków. Jeszcze wcześnie. Poczekaj, aż zaczną wychodzić z pracy. Mieszkańcy Magic Valley nie przywykli do podpisywania książek. Od ponad roku, gdy tylko otworzyłem tę księgarnią, zabiegałem u wydawców, żeby mi przysłali jakiegoś autora. Ty jesteś pierwszy. – Wszędzie to samo – mruknął Ben. Osiem spotkań autorskich w ciągu sześciu dni. Za każdym razem klapa. – Przynajmniej wydawca funduje ci wycieczki. Większość debiutantów nie załapuje się na to. – Pogłaskał kota. W odpowiedzi zwierzą owinęło się wokół szyi Freda, przytykając do jego policzka wilgotny nos. – Powinieneś uważać się za szczęściarza. 21

– Skoro tak twierdzisz... – Pewnie lepsze to niż praktyka prawnicza, co? Wszyscy prawnicy, których znam, mówią, że woleliby robić coś innego. Bez postanowił nie odpowiadać. – Ładny kot. Jak myślisz, chciałby książkę z autografem autora? Fred roześmiał się. – Margery nie jest miłośniczką literatury. Najbardziej lubi głaskanie, dobre jedzenie i święty spokój. – Zupełnie jak moja kotka Giselle. – Lubisz zwierzęta? – Dostałem ją w prezencie od przyjaciela. Ale tak, lubię zwierzęta. Nagle Fred obejrzał się. – Spójrz, ktoś idzie. Pozwolisz, że zniknę. – Uciekł na zaplecze księgarni, zabierając ze sobą kotkę. Kobieta, która podeszła do stolika Bena, była dziwna. Poszczególne elementy jej stroju, każdy w jaskrawym kolorze, zupełnie do siebie nie pasowały – Istne pomieszanie z poplątaniem. Platynowoblond włosy również były w nieładzie. Sterczały, jakby ktoś właśnie potraktował je odkurzaczem. Była przeraźliwie chuda, wręcz koścista. – To pan jest autorem? – zapytała. – Tak, ja – odpowiedział Ben, wyciągając rękę. – Doprawdy? Młodo pan wygląda. – Wszyscy mi to mówią. – Tylko ta łysinka z tyłu głowy. – Rzeczywiście. – Ben wziął ze stołu jedną z książek. – Chciałbym panią zachęcić do przeczytania mojej nowej książki. – Ach, już ją czytałam. – Naprawdę? Uśmiechnęła się. – Niech pan nie udaje zaskoczonego. – Hm, prawdę mówiąc, jak dotąd jeszcze nie spotkałem kogoś, kto już przeczytał moją książkę. Z wyjątkiem bliskich przyjaciół. – Ja przeczytałam. Od deski do deski. – Spojrzała mu głęboko w oczy. – Podczas lektury cały czas myślałam o panu. Ben odkaszlnął. – O mnie? Wyciągnęła rękę i pogłaskała go po ramieniu. – Był pan taki dzielny. Wspaniale ścigał pan tego maniaka. – Cóż, gdy znaleziono to ciało w moim samochodzie, musiałem działać. Gdybym nic nie zrobił, wsadziliby mnie do pudła. – A ten niesamowity pościg, sześćdziesiąt metrów nad ziemią. Musi pan mieć nerwy ze stali. – Prawdę mówiąc, byłem śmiertelnie przerażony. 22

– Nie chodzi mi tylko o samą historię. Chodzi o sposób, w jaki pan to wszystko opowiedział. To było... inspirujące. – Ujęła jego rękę obiema dłońmi. – Chciałam dotknąć dłoni trzymającej pióro, spod którego wyszły te wspaniałe słowa. – Hm... to bardzo miło z pani strony. Nie puszczając jego dłoni, zbliżyła się do stołu. – Gdy czytałam pańską książkę, czułam taki magnetyzm. Cały czas myślałam: „Ten mężczyzna musi być niezwykły”. – Ależ skąd. – Wciąż myślałam: „Z kimś takim mogłabym spędzić resztę życia. Chciałabym, żeby został ojcem moich dzieci”. Ben aż otworzył usta ze zdumienia. – To znaczy... że pani... Wsunęła się między Bena a stolik, kosmyki jej włosów łaskotały jego policzek. – Powiedz mi, Ben. Mogę ci mówić po imieniu, prawda? – Oczywiście, proszę. – Czy w twoim życiu jest ktoś ważny? – No... tak. Jest. Jej twarz posmutniała. – Naprawdę? – Tak. Prawdę mówiąc, jest kilka osób. – Kilka? – No... tak. Moja matka, siostra... – Głuptas. Chodzi mi o przyjaciółkę. – Jest kilka kobiet, z którymi się przyjaźnię. – Dobrze wiesz, o co mi chodzi. – Chce pani wiedzieć, czy jestem z kimś związany? – Chodzi mi o to, czy jest ktoś, w kim się kochasz. Bo jeśli nie, to mam dla ciebie coś wyjątkowego. Ben poczuł, że zaschło mu w gardle. – Wydaje mi się, że pani się myli. Zarzuciła mu ramiona na szyję. – Ben, nie walcz z tym. Tak po prostu musi być. Bena oblał się rumieńcem. – To nie jest... Zbyt szybkie tempo jak na mnie. – Życie jest krótkie. Po co czekać? – Naprawdę nie sądzę, bym mógł... – Gdy przeczytałam twoją książkę, uświadomiłam sobie, że coś nas łączy – transcendentna więź przekraczająca granice czasu i przestrzeni. Ben poderwał się z krzesła. – Nie jestem przygotowany... – Spróbował jeszcze raz. – Ja tylko podpisuję książki, wie pani... Kobieta wyglądała na załamaną. – Tylko autografy? 23

– Przykro mi, ale tak. Wyciągnęła z torby swój egzemplarz i rzuciła na stół. – Mam wrażenie, że pewne więzi są silniejsze niż inne. – Westchnęła. – Może w naszych następnych wcieleniach? Ben z ulgą otworzył książkę. – Dla kogo ma być dedykacja? – Dla Marjorie. Zaczął pisać: „Dla Marjorie...” – Dla Marjorie, którą zawsze kochałem... Ben zawahał się. – Dla Marjorie, którą zawsze kochałem? – ...na pamiątkę tej szczególnej nocy, gdy w świetle księżyca nasze ciała się połączyły. Nigdy cię nie zapomnę. Ben dotknął strony tytułowej stalówką wiecznego pióra. „Nigdy Cię nie zapomnę”. Podpisał książkę i podał ją właścicielce. Jego uwagę przyciągnął tęgi, brodaty mężczyzna, który pojawił się w drzwiach księgarni. Dźwigał ogromną metalową kasetę na pieniądze, która – biorąc pod uwagę trud, jaki sprawiało jej niesienie – musiała być pełna po brzegi. – To pan jest autorem? – spytał brodacz. Ben wyciągnął rękę, lecz facet wciąż trzymał to ogromne pudło. – Tak, to ja. – Jest pan pewien? Wygląda pan bardzo młodo. Ben westchnął. – W piwnicy mam stary portret. Czy mogę podpisać dla pana książkę? – Nie, nie mam czasu czytać. Jestem pisarzem. – Ach, tak, a co pan napisał? – Cieszę się, że pan zapytał. – Mężczyzna z hukiem postawił pudło na brzegu stołu. – Wiem, że jest pan zajęty, ale czy zechciałby pan rzucić okiem na mój rękopis? – Pański... – Jakieś dwa tysiące czterysta stron. Tekst jest trochę surowy, ale doświadczony redaktor może z tego zrobić arcydzieło. Co pan na to? * Fred miał rację. Po zachodzie słońca ruch w księgarni nasilił się. Ben musiał udzielać odpowiedzi na liczne uwagi i komentarze. – Czy napisze pan kiedyś serie książek? – Co teraz, jakaś wielka epopeja amerykańska? – Mój sześcioletni synek też jest pisarzem... – Mam wspaniały pomysł na książkę, ale jestem bardzo zajęty i nie mam czasu całymi dniami klepać w maszynę do pisania. Wie pan co? Dam panu pomysł, pan to napisze, a zysk podzielimy na pół. – To jest fantastyka? A może powieść? 24

– Niestety pana nazwisko z niczym mi się nie kojarzy. Czy zrobił pan coś, o czym powinienem wiedzieć? – Wybaczy pan, że jestem wścibski, ale ile wy, pisarze, zarabiacie? Nie musi pan dawać ścisłej odpowiedzi. Tak w przybliżeniu. Czy to kwoty sześciocyfrowe? A może siedmio-? – Skąd pan czerpie pomysły? Ben przeciągnął się na krześle i uśmiechnął. – Z Cleveland – odparł. * Gdy nadeszła pora zamknięcia księgarni, pojawił się Fred, i tym razem z kotką na rękach. – Dziękuję panu, panie Kincaid, że zechciał pan wpaść i podpisywać książki. – Cała przyjemność po mojej stronie. – Dam teraz Margery puszkę Felline's Fancy. To jej ulubione jedzenie. Ben pogłaskał kotkę. – Miła kicia. Mogę ją potrzymać? – Oczywiście. Ben głaskał kotkę po głowie i po grzbiecie. Przy każdym dotknięciu zwierzak wyciągał się i prężył, wyrażając zadowolenie głośnym mruczeniem. – Bardzo miły kociak. Fred uśmiechnął się szeroko. – Prawdę mówiąc, to potwór. – Słucham? – Jest okropna. Wystarczy, że usiądę, a ona już zaczyna pocierać mnie tym swoim mokrym nosem. – Wszystkie koty tak robią. – Po całej księgarni fruwają jej kłaki. – Tak, teraz jest pora linienia. – Ciągle miauczy, żeby dać jej jeść albo żeby ją wypuścić lub wpuścić. Cholera mnie bierze. – Dziwne, że zdecydowałeś się wziąć ją do domu. – Dostałem ją od przyjaciółki. Przynajmniej uważałem ją za przyjaciółkę. Margery nigdy nie była w moim domu. Trzymam ją w księgarni. – Nawet w nocy? Gdy nikogo tu nie ma? – Chciałem namówić znajomych, aby ją wzięli, ale nikt nie jest taki głupi. Do schroniska jej nie oddam. Szczerze mówiąc, brakuje mi już pomysłów. Ben przytulił kotkę do piersi. – Myślę, że z czasem przywykniecie do siebie i... – Jutro zabieram ją na do weterynarza na wielką szpilę. Ben stężał. – Na co? – Do uśpienia. 25