kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 827 047
  • Obserwuję1 347
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 650 532

Bernhardt William - Naga sprawiedliwość

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :2.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
B

Bernhardt William - Naga sprawiedliwość .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu B BERNHARDT WILIAM Powieści
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 409 stron)

Naga sprawiedliwość

Powieści Williama Bernhardta w Wydawnictwie Amber Doskonała sprawiedliwość Okrutna sprawiedliwość Pierwsza sprawiedliwość Podwójne ryzyko Naga sprawiedliwość Ślepa sprawiedliwość Śmiercionośna sprawiedliwość W przygotowaniu Najwyższa sprawiedliwość

§§§ WILLIAM §§§ BERNHARDT Naga sprawiedliwość Przekład Aleksander Glondys

Tytuł oryginału NAKED JUSTICE Ilustracja na okładce KLAUDIUSZ MAJKOWSKI Redakcja stylistyczna EWA BEDNARSKA-GRYNIEWICZ Redakcja techniczna ANDRZEJ WITK0WSKI Korekta RENATA BIEGAJŁO Skład WYDAWNICTWO AMBER Copyright © 1997 by William Bernhardt For the Polish edition © Copyright by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. 1998 ISBN 83-7169-698-1

Dla Kirsten – ponownie, Bo bardzo na to zasługuje

Gdy byłem dzieckiem, mówiłem jak dziecko, czułem jak dziecko, myślałem jak dziecko. Kiedy zaś stałem się mężem, wyzbyłem się tego, co dziecięce. (Święty Paweł, Pierwszy list do Koryntian 13,11)

Prolog Kiedy Barrettowie jechali z ratusza do lodziarni Baskin-Robbins, żadnemu z nich nie przyszło nawet do głowy, że już niedługo tysiące, jeśli nie miliony osób będą roztrząsać każdy szczegół wszystkich dotyczących ich wydarzeń, które rozegrały się tamtego dnia; że będą owe wydarzenia analizować, badać od podszewki i gorączkowo o nich rozprawiać. – Chcę czekoladowego! – oznajmiła Alysha zduszonym od pożądania głosem, jaki może się tylko wydostać z gardła ośmiolatki, przed którą pojawia się perspektywa skonsumowania pysznych lodów. – Ależ skarbie – odparła Caroline Barrett, matka Alyshii – wiesz, że jesteś potem cała upaprana. Może weźmiesz waniliowe? – Czekoladowe! Czekoladowe! – upierała się Alysha. – Ja też – zawtórowała jej świergotliwie Annabelle, młodsza siostra. Obie dziewczynki uczepiły się oparcia fotela dla kierowcy. – Tatusiu, chcemy czekoladowe! Dobrze? Tatuś był potężnym Murzynem o szerokich ramionach. Pod względem fizycznym niewiele się zmienił od czasu, gdy piętnaście lat wcześniej był gwiazdą futbolu w koledżu. – Oczywiście, drobiażdżki. Jakie tylko sobie panie życzą. Caroline spojrzała na niego ostro. – A to co znowu? – Ależ skarbie, chodzi tylko o lody. – Nie, nie chodzi tylko o lody. Podważasz mój autorytet. – Ależ skarbie... – I to nie pierwszy raz. Robisz ze mnie tyrana, żeby samemu odgrywać świętego! – Kobieta podniosła głos. Barrett obejrzał się przez ramię na córki. – Może byśmy do tego wrócili później... – ściszył głos. – Bądź łaskaw nie instruować mnie, co i kiedy mogę powiedzieć. Zwłaszcza w tak poważnej sprawie. Przez twoje zachowanie dziewczynki otrzymują od nas sprzeczne sygnały. – Jedyny sygnał, jaki ode mnie teraz otrzymują – szczęki tatusia Barretta zacisnęły się – to ten, że mogą dostać każde lody, na jakie przyjdzie im ochota. – Nieprawda. Uczysz dzieci, że nie muszą mnie słuchać, bo wystarczy pobiec do tatusia i dostają, co chcą. – Daj spokój, to śmieszne. – Barrett zaparkował przed lodziarnią, otworzył 8

gwałtownie drzwiczki i wysiadł. Wyłuskał czteroletnią Annabelle z fotelika dla dzieci, druga z dziewczynek obiegła samochód i uczepiła się jego kolan. Bez najmniejszego wysiłku wziął obie córki na ręce i skierował się w stronę lodziarni. Caroline podążała za nimi kilka kroków z tyłu. – Posłuchaj, kochanie... – zwrócił się do niej przystając na chwilę. – Może byś tak zajrzała do księgarni i powęszyła za nowościami? Myślę, że jakoś sami damy sobie radę. – A, pewnie, jeszcze czego – żona rzuciła mu lodowate spojrzenie. Barrett westchnął i ze swoim dziecięcym bagażem wkroczył do lokalu. Na ich widok stojący za ladą mężczyzna, ubrany w biały fartuch i papierową czapkę, poderwał się na baczność i zasalutował. – Dzień dobry, panie burmistrzu – odezwał się z szacunkiem. – Dzień dobry, Art. Jak leci? – Nie można narzekać. – Jak tam Jenny i wasz mały mądrala? – A dziękuję, bardzo dobrze, sir. Alysha i Annabelle podeszły tymczasem do lady i z noskami przylepionymi do szyby chłodni napawały się widokiem wielobarwnych smakołyków. – No dobrze, moje panny – zwrócił się do nich Art. – Czym mogę służyć? Dziewczynki spojrzały po sobie, potem odwróciły powoli wzrok na rodziców. Nastała martwa cisza. Lodziarz Art zeznał potem, że chyba nigdy dotąd nie czuł takiego napięcia w powietrzu, a już na pewno nie w przypadku, gdy chodziło o wybór lodów. – Zamawiajcie na co macie ochotę, dziewczynki – przerwał ciszę głos Barretta. – Prócz czekoladowych – wtrąciła z naciskiem Caroline. – Skarbie... – Nie zaczynaj ze mną, Wallace, dobrze ci radzę. Wallace wyrzucił do góry ręce w geście bezradności. – Może mi wytłumaczysz, jaki jest sens najpierw mówić dziewczynkom, że mogą sobie zamówić, co chcą, a potem im tego zabraniać? – To już twoja sprawa. Ja od początku nie zgadzałam się na czekoladowe. Musimy być konsekwentni. – Konsekwentni? Chyba bezlitośni. – Ach, rzeczywiście, bezlitośni. To pewnie ja? A ty, dzielny bohater, jak zwykle przygalopujesz na rumaku i ocalisz je z rąk krwiożerczej mamuni? Czy tak? – Nie, nie tak, ale... – Mam po dziurki w nosie sytuacji, gdy moje zdanie zupełnie się nie liczy. – Caroline mówiła coraz głośniej, oczy jej poczerwieniały i nabiegły łzami. – Przestań mnie traktować jak zawodnika z przeciwnej drużyny, po którym możesz się przetoczyć jak walec. Żądam szacunku! Wallace Barrett rzucił spojrzenie na lodziarza Arta i stojących w pobliżu czterech klientów. 9

– Caroline – zniżył głos – robisz scenę. – Myślisz, że mnie to rusza? – odparła rwącym się, ochrypłym głosem. – Sądzisz, że mi zależy na tym, co ludzie pomyślą? To dla mnie zbyt poważna sprawa, żeby mnie obchodziły takie bzdury. – Dla ciebie? Myślałem, że tu chodzi o dzieci... – A więc się myliłeś, chodzi właśnie o mnie. Bo mogę dotrzeć do ciebie tylko poprzez dziewczynki, to jedyny sposób. Inaczej masz mnie gdzieś! Twarz Wallace'a stężała, szczęki zacisnęły się kurczowo, oczy zwęziły w ledwie widoczne szparki. – Zamknij się – powiedział głucho. – Tylko mi nie mów, co mam robić, ty egoistyczny bydlaku! Dla mnie nie jesteś burmistrzem! – Ostrzegam cię... – Idź do diabła. – Powiedziałem: zamknij się! Jego głos przetoczył się po niewielkim pomieszczeniu jak grom z Olimpu. Przestraszeni klienci odsunęli się przezornie. Później zeznali, że odnieśli wrażenie, jakby na kilkanaście sekund czas nagle zamarł i wszystko rozgrywało się jak na zwolnionym filmie. Zanim słowa burmistrza zdążyły wybrzmieć, odchylił muskularne ramię do tyłu i wyrzucił je błyskawicznie w przód dobrze wyćwiczonym gestem zawodowego futbolisty. Czarna pięść niemal ze świstem przecięła powietrze zbliżając się z niewyobrażalną szybkością do pięknej hebanowej twarzy kobiety. Jej oczy rozszerzył potworny, paraliżujący strach; strach, który pojawił się na twarzy w sposób całkowicie niekontrolowany. Nikt z obecnych nie miał wątpliwości, że nie jest to pierwsza sytuacja tego rodzaju. Caroline była tak przerażona, że nie mogła się poruszyć, nawet krzyknąć... Ogromna pięść zatrzymała się ledwie o cal od jej twarzy. Spojrzenia małżonków skrzyżowały się gwałtownie. Tęga kobieta, która jadła ciastko czekoladowe z kremem, zeznała później, że ich wzajemna nienawiść niemal unosiła się w powietrzu. – Pożałujesz... – wydyszał cicho Wallace. Ramię nadal miał podniesione; teraz jednak zaczęło drżeć, po chwili drżenie ogarnęło kark, szyję, wreszcie całe ciało. W końcu opuścił rękę. – Dziewczynki, proszę do mnie – wydusił, z trudem opanowując wzburzenie. – Wracamy do domu. – Jak to? Przecież... – oszołomione dzieci podbiegły do niego. – Bez marudzenia. Idziemy. – Ale, tatusiu... – Annabelle nie chciała dać za wygraną. Dłoń Barretta zatoczyła szeroki łuk i wylądowała lekko na jej siedzeniu. Wystarczyło. – Wrócimy później, Art – Barrett zwrócił się do lodziarza. – Przepraszam za zamieszanie. Wyniósł dziewczynki na zewnątrz. Po kilku chwilach niezręcznej ciszy 10

Caroline Barrett podążyła za nimi. Gdy tylko wyszli, z piersi wszystkich obecnych wydarło się zbiorowe westchnienie ulgi. Art wrócił do pracy starając się zapomnieć o incydencie. Aż do czasu, gdy niedługo potem na jego sklepik rzuciły się hordy żądnych informacji dziennikarzy, którzy na wszelkie sposoby, błaganiem, podstępem i przekupstwem, starali się wydusić z niego każdy szczegół. Wbrew zapowiedzi Barretta bowiem ani on, ani dziewczynki nie wróciły do lodziarni. Nie wróciła też ich matka, Caroline. Zaledwie kilka godzin później wszystkie trzy były martwe.

Część pierwsza BĘDĘ CI ŁAWĄ PRZYSIĘGŁYCH I SĄDEM

Rozdział 1 Ben Kincaid wlepił wzrok w postać odzianą w długą czarną togę, nie będąc pewny, czy dobrze usłyszał. Sędzina Sarah L. Hart odchrząknęła. – Powtarzam: jak inaczej wyjaśnić obecność mrożonej ryby w bagażniku podsądnej? – Aha – odparł niepewnie Ben – jednak się nie przesłyszałem. – Może mi pan pomóc rozwiać wątpliwości? – uśmiechnęła się do niego sędzina. Ze wszystkich sił, myślał Ben, gdybym tylko umiał. Sarah L. Hart miała wyjątkowy dar trafiania w sedno rzeczy. Nie bez powodu zaliczano ją do najlepszych sędziów w hrabstwie Tulsa. Co nie zmieniało faktu, że czasami Ben wolałby mieć do czynienia z kimś pośledniejszym. – Jeśli opierać się na zarzutach oskarżenia, Wysoki Sądzie – odparł Ben kasłając w rękaw – podsądna znalazła inny sposób na zagwarantowanie świeżości rybie. Zawody odbywały się na jeziorze, a ryby słodkowodne, jak okoń czy pstrąg, można trzymać w sadzikach ze świeżą wodą. – O? Ależ ze mnie ignorantka. Ciekawe, czemu nie uczą tego w szkółce sędziowskiej? – pani Hart zdjęła okulary i potarła grzbiet nosa. – Ben? – Kincaid poczuł szarpnięcie za połę togi. O uwagę dopominała się jego klientka, Fannie Fenneman. Ben starał się ją zignorować. Na próżno. – Ben! Pssst, Ben! – Jestem, jestem, Fannie. Zdając sobie sprawę, że kobieta tak łatwo nie zrezygnuje, poprosił wysoki sąd o chwilę przerwy. – O co chodzi, Fannie? – To mi się przestaje podobać – wygarnęła mu scenicznym szeptem. – Co ty nie powiesz? To znaczy, że wcześniej było inaczej? Fannie wygładziła niespokojnie sukienkę, w którą Kincaid kazał jej się wcisnąć, z trudem odwodząc klientkę od wdziania owerola i gumiaków, jej zwykłego stroju. – Tej całej sędzinie wszystko się pląta – dodała. – Nie dziwota. – Panie Kincaid – wtrąciła się pani Hart – czy mogłabym ponownie prosić o uwagę? 13

– Tak jest, wysoki sądzie, jak najbardziej. – Mam nadzieję, że w końcu pomoże mi pan wyjaśnić kilka kwestii? – Byłbym zaszczycony, o ile tylko będę w stanie. – Doskonale. Proszę zatem odpowiedzieć na kilka pytań. – Oczywiście – odparł skwapliwie Ben zadając jednocześnie sobie samemu kilka uporczywie powracających pytań. Co tu właściwie robi? Dlaczego zawsze dostają mu się takie sprawy? Wreszcie problem grubszego kalibru, co mu wpadło do łba, żeby wybrać studia prawnicze? – Pańska klientka zyskała pewną sławę jako, eee, wędkarz. Czy tak? – Światową sławę – dodała z naciskiem Fannie. – Jak sobie pani życzy: światową sławę. Choć mam prawo mniemać, że głównie w kręgach wędkarskich? – spytała z niewinnym uśmiechem pani Hart i nie czekając na odpowiedź, odwróciła głowę z powrotem w kierunku Kincaida. – W ostatnich latach pańska klientka wygrała szereg zawodów. Czy tak? – Wszystkie – poprawiła ponownie Fannie. – Pani Fenneman – sędzia po raz kolejny zwróciła się do kobiety. – Czy jest pani pewna, że potrzebuje adwokata? Broni się pani tak ekspansywnie, że pan mecenas nie jest w stanie wtrącić nawet słówka. Fannie spuściła wzrok i zasznurowała usta. – Wracając do rzeczy – sędzia postukała ołówkiem w dokumenty na stole – organizatorzy zawodów twierdzą, że pani Fenneman dopuściła się oszustwa. Asystent prokuratora okręgowego Martin Edwards poderwał się z miejsca: – Wszystko się zgadza, wysoki sądzie. Podsądna zagarnęła bezprawnie sześć tysięcy dolarów z tytułu nagród, co kwalifikuje jej czyn jako oszustwa. – Ach, tak. Wobec tego zdecydował pan wymierzyć sprawiedliwość niebezpiecznej kryminalistce? – W pewnym sensie... – Edwards poprawił krawat. – Choć użyłbym innego sformułowania... – Domyślam się, że w porównaniu z tym wędkarskim szwindlem bledną wszystkie inne przestępstwa, jak masowe mordy czy gwałty? – Zbrodnia jest zbrodnią, wysoki sądzie. – No tak, no tak... Nie można robić wyjątków – sędzia podniosła ręce do góry, jak gdyby się podddawała. – Tylko czy pomyślał pan o tym, że jeśli z taką gorliwością będziemy roztrząsać podobnie wątpliwe sprawy, to w oczach opinii publicznej sąd stanie się miejscem, w którym opowiada się... ryby smalone. – Zgadzam się, wysoki sądzie. Jednakże w tym przypadku nie ma mowy o wątpliwościach, wina podsądnej wydaje się być oczywista. W aucie pani Fenneman znaleziono sadzik ze słodką wodą, co jednoznacznie wskazywało na jej intencje. Zamierzała bowiem z chwilą rozpoczęcia konkursu, gdy pozostali wędkarze zajmą już stanowiska, podkraść się do auta, wyciągnąć z sadzika uprzednio zakupioną rybę i zaprezentować komisji jako swój połów. Plan zrealizowała co do joty. Fannie skoczyła na równe nogi. 14

– To kłamstwo, podłe kłamstwo! Ten sadzik widzę pierwszy raz w życiu! – Siadaj, poczekaj na naszą kolej – szepnął Ben popychając kobietę z powrotem na krzesło. Posłuchała z ociąganiem. – Ale i bez tak jednoznacznego dowodu osoba podsądnej musi budzić wiele podejrzeń – kontynuował Edwards. – Jak bowiem, patrząc realistycznie, można wytłumaczyć fakt, że jedna i ta sama osoba od kilku lat zwycięża we wszystkich zawodach? Przecież wędkarstwo to sport, w którym powodzenie nie zależy od specjalnych umiejętności czy planu taktycznego. Siedzi się w łódce i czeka na rybę – ot i cała taktyka. – Gadaj zdrów – syknęła Fannie. – A może – zastanawiała się na głos sędzia – podsądna zna jakąś tajemną technikę ruchu nadgarstka przy zarzucaniu? – Właśnie – podchwycił Edwards – albo wabi ryby swoim wyglądem. – To sprawa przynęty! – wtrąciła gorączkowo Fannie, która nie wyczuwając sarkazmu, od dłuższej chwili wierciła się na krześle. Wszystkie głowy zwróciły się w jej kierunku. – Co proszę? – spytała sędzia Hart zerkając znad okularów. – To sprawa przynęty! – powtórzyła dumnie Fannie. – Sama ją przyrządzam. Żadna ryba się jej nie oprze. – No tak – sędzia wyprostowała się w krześle – to wszystko wyjaśnia. Fannie splotła ze złością ręce na piersiach. – Nie podoba mi się ta baba – szepnęła do Bena – nic a nic. Chyba sili się na ironię. Sili się, westchnął w myślach Ben. Ben przysłuchiwał się uważnie wynurzeniom ekspertów od profesjonalnego wędkarstwa, których na świadków powołało oskarżenie. Wkrótce wszyscy obecni na sali zostali dokładnie poinformowani o metodach wyszukiwania ryb echosondą, o wędziskach z włókna szklanego, o chemicznie wzbogacanych przynętach, z których czyniono afrodyzjaki dla ryb. Eksperci jak jeden mąż zgodzili się, że nieprzerwane pasmo sukcesów jednego zawodnika, który jak pani Fenneman czterdzieści siedem razy zwyciężył zawody, nie miało dotąd miejsca i nie jest raczej dziełem przypadku. Na szczęście Benowi udało się wydusić z każdego z nich wyznanie, że takiego uśmiechu fortuny nie da się też zupełnie wykluczyć. Mimo to miał poważne wątpliwości, czy jego starania pomogą klientce. Na ostatniego świadka oskarżenie powołało niejakiego Ernesta Samsona Hemingwaya („zbieżność nazwisk przypadkowa” – mruknął podczas zaprzysiężania). Hemingway był stałym uczestnikiem wędkarskich zmagań i jednocześnie organizatorem zawodów, podczas których Fannie miała dopuścić się oszustwa. To właśnie on ją zdyskwalifikował – i uniemożliwił występy w lidze wędkarskiej. On też w końcu doprowadził do wytoczenia sprawy sądowej pani Fenneman i dostarczył prokuratorowi głównego dowodu rzeczowego, w postaci sadzika, który miał przesądzać o jej winie. Edwards zadawał pytania tonem poważnym i uroczystym, jak gdyby od wyniku 15

tej sprawy zależały losy świata. – Co pan zrobił po rozpoczęciu zawodów, panie Hemingway? – Popłynąłem za łódką panny Fenneman. – Pani Fenneman – syknęła Fannie. – W jakim celu? – Ponieważ ja i chłopaki od pewnego czasu zaczęliśmy coś podejrzewać. – Dlaczego? – No bo niby jak? Bez przerwy wygrywać wszystkie zawody? Jedne po drugich? Przecież to na milę pachnie przekrętem. Do licha! Łowię przez całe życie, a nigdy jeszcze nie złapałem takiej sztuki, jak ta tam. A zdarza się jej to za każdym razem. – Ty byś nawet kijanki w kałuży nie złapał – szepnęła wzgardliwie Fannie. Ben dźgnął ją łokciem w bok. – A więc podejrzewał pan hochsztaplerkę? – pytał dalej prokurator. – Że co? Podejrzewałem, że kantowała, jeśli o to pan pyta. – Właśnie o to. – Edwards odwrócił kartkę w swoich notatkach. – Proszę opowiedzieć sądowi, co pan zobaczył płynąc za podsądną... znaczy się, za panią Fenneman. – Najprzód trzeba powiedzieć, że to nie było takie proste. Siedzieliśmy w wodzie, to znaczy każdy we własnej łódce, a poza tym trzeba było trzymać się od niej na tyle daleko, żeby się nie kapnęła, że ktoś za nią filuje. Ale udało mi się nie stracić jej z oczu, dzięki lornetce. Cudeńko, Canon 540. – I co takiego pan dostrzegł? – Z początku jak gdyby nigdy nic płynęła jak my wszyscy. Znalazła swoje stanowisko, zarzuciła wędkę, wszystko jak trza. – Co się działo dalej? – Przez pierwsze trzydzieści, czterdzieści minut nic się nie działo i musiałem cierpliwie czekać. Siedziała w łódce i moczyła patyk, jak Bozia przykazała. – A potem? – Zobaczyłem jak zwija kołowrotek, potem rozgląda się na wszystkie strony. Już samo to wyglądało podejrzanie. Następnie zapuściła silnik i skierowała się do brzegu. Ale wcale jej się nie spieszyło; płynęła powolutku, cicho, żeby nikt jej nie usłyszał. Potem wysiadła i zniknęła. – Zniknęła? – No, wyszła na brzeg. – Czy widział pan, dokąd się udała? – Nie, bo nie chciałem się tak bardzo do niej zbliżać. Na twarzy Edwardsa pojawił się wyraz niepokoju. – Zaraz... to znaczy, że pan nie wie, gdzie podsądną poszła? – Pewnie, że wiem. Bo dziesięć minut później wróciła do motorówki. A za pół godziny pojawiła się na starcie z największym pstrągiem tęczowym, jakiego w życiu widziałem. – Co według pana pani Fenneman robiła na brzegu? 16

– Sprzeciw – Ben podniósł się z miejsca. – Pytanie oskarżenia prowokuje świadka do snucia spekulacji. – Zgoda – sędzia Hart skinęła głową i zwróciła się do Hemingwaya. – Panie Edwards, proszę, żeby świadek ograniczył się do zrelacjonowania, co widział i słyszał. Ta historia jest wystarczająco powikłana, żeby ją jeszcze bardziej gmatwać domysłami i przypuszczeniami. Na ustach Edwardsa wykwitł blady, grzeczny uśmieszek. Zwracając się do świadka zmienił pytanie. – Co pan zrobił, gdy podsądną zjawiła się przed jurorami ze swym imponującym połowem? – Wskoczyłem do dżipa, zajechałem do miejsca, gdzie wysiadła na brzeg. No i co tam znalazłem? – Eee... może lepiej pozostańmy przy tradycji – prokurator poskrobał się w głowę – według której to oskarżenie zadaje pytanie, a świadek odpowiada. – Dobra, niech będzie. – A więc cóż takiego pan znalazł? Hemingway nachylił się i z namaszczeniem odparł: – Niecałe sto jardów od miejsca, gdzie Fannie wysiadła na brzeg, stała ukryta za drzewem jej furgonetka, czerwony ford. – Przeszukał pan auto? – No pewnie. – I co pan znalazł? – Sprzeciw – włączył się Ben. – Rewizja nie miała podstaw prawnych. – Chytra sztuczka – sędzia skinęła z uznaniem głową. – Tyle że pan Hemingway nie jest przedstawicielem prawa i nie obowiązuje go odpowiednia procedura. Działał na własną rękę, a nie jako urzędnik państwowy. – Ale jego zeznania wykorzystywane są przez urzędnika państwowego, którym jest prokurator. – Bez wątpienia. To okropne, jak to czasem działa na nerwy, prawda? Oddalam sprzeciw. Proszę kontynuować – zwróciła się do Edwardsa. – Co pan znalazł w furgonetce, panie Hemingway? – Ano właśnie, wtedy znalazłem sadzik ze słodką wodą – odparł i wyprostował się, wyraźnie z siebie zadowolony. Edwards przedstawił dowód rzeczowy – sporych rozmiarów blaszany zbiornik na wodę – w sam raz na pstrąga-giganta. – Co pan zrobił po znalezieniu sadzika? – pytał dalej prokurator. – Wtedy już byłem pewny, że oszukiwała. Wystąpiłem do jury o jej dyskwalifikację, a od niej zażądałem zwrotu pieniędzy. Nie miałem wyjścia, musiałem tak zrobić. Ale nie chciałem jej zupełnie pogrzebać i dopiero gdy odmówiła, uciąłem sobie pogawędkę z panem prokuratorem. Własnym szwagrem dopowiedział w myślach Ben. – Dziękuję – powiedział Edwards. – Nie mam więcej pytań. – Czy obrona ma jakieś pytania? – sędzia Hart zwróciła się do Bena. 17

– A, tak – Ben poderwał się z miejsca. Fannie pchnęła go lekko do przodu: – Bierz ich, mistrzuniu. – Panie Hemingway – rozpoczął Ben – nazywam się Ben Kincaid i reprezentuję podsądną, panią Fenneman. Chciałbym zadać panu kilka pytań. – Nie ma sprawy, wal pan – mężczyzna wysunął szczękę do przodu. – Czy widział pan na własne oczy, jak pani Fenneman wyciąga coś z sadzika? – No... nie. – Nie widział pan także, co robiła na brzegu po opuszczeniu łodzi? – Oczywiście, że nie. – A czy nie wpadło panu do głowy, że pani Fenneman wyszła na brzeg, żeby... no – Ben oblał się rumieńcem – za potrzebą? Usta Hemingwaya wykrzywił niemiły uśmiech. – Wcale bym się nie zdziwił, gdyby właśnie taki bajer próbowała wstawić. – Proszę z łaski swojej odpowiadać na pytania – przywołał go do porządku Ben. Omiótł spojrzeniem salę rozpraw. Odwalał zwykłą obrończą procedurę, która wszystkich nudziła, i trudno było mieć o to pretensje. – Pssst... Wprawdzie Ben nie mógł nie słyszeć psyknięcia za plecami, ale wolał nie dawać Fannie kolejnej okazji do wybuchu gniewu. – Czy prawdą jest, panie Hemingway... – Pssst! Mimo kolejnego, tym razem głośniejszego psyknięcia, Ben nie zamierzał przerywać: – Powtarzam: czy prawdą jest, że... – Chwileczkę – tym razem głos pochodził z drugiej strony, od pani Hart. – Przepraszam, panie mecenasie, ale mam wrażenie, że pańska asystentka usiłuje się jakoś z panem skomunikować. Ben odwrócił się w stronę Christiny McCall, która wychylała się nad barierką oddzielającą galerię dla słuchaczy od części sądowej. Wyciągała rękę, w której dzierżyła kartkę papieru. Ben schwycił ją i rozpostarł. Sędzia przyglądała mu się z zaciekawieniem. – Co to takiego? Liścik od wielbicielki? – Eee... niezupełnie. – Ben spoglądał na kartkę, na której widniały tylko dwa słowa: „Facet kłamie". – Przepraszam, wysoki sądzie, czy mógłbym prosić o krótką przerwę? Chciałbym zamienić kilka słów z moją asystentką. – Czy to przyspieszy tok sprawy? – Tak, z pewnością. – Och, to bardzo proszę. Ben ruszył na tyły sali, gdzie stała Christina. Przechodziła akurat okres europejski: miała na sobie sukienkę w czerwono-niebieską kratę, w stylu francuskiej licealistki, a na nogach wysokie, czarne skórzane buty. Ben 18

podejrzewał, że miały na celu wywołanie wrażenia, że mierząca pięć stóp i jeden cal dziewczyna jest prawdziwie hożym, długonogim stworzeniem. – Z dnia na dzień stajesz się coraz bardziej ekscentryczna i tajemnicza – nie mógł sobie odmówić komentarza na jej widok. Dziewczyna uśmiechnęła się. – Przeczytałeś, co ci skrobnęłam? – Oczywiście. Co to niby ma znaczyć? – Dokładnie to, co znaczy – odrzuciła energicznie do tyłu głowę, aż spięte w koński ogon płomiennorude włosy uderzyły ją w łopatki. – Gość łże jak z nut w sprawie tego sadzika. – Na jakiej podstawie tak przypuszczasz? – Na nijakiej. – To skąd u licha wiesz, że kłamie? – Ponieważ jestem femme du monde – czy w ogóle femme, i tyle. – Daruj sobie tę francuszczyznę i wprowadź mnie w swoje meandry myślowe. Jak na razie, zupełnie mnie nie przekonałaś. – Bo od samego początku założyłeś, że twoja klientka jest winna – smagnęła go z przekąsem. Ben uciekł ze spojrzeniem. – Chyba przyznasz, że taka nieprzerwana seria zwycięstw może budzić wątpliwości – bronił się słabo. – No pewnie. Przecież to niemożliwe, żeby kobieta mogła odnosić sukcesy w takiej dziedzinie, prawda? – Nie to miałem na myśli... – Może ty nie, ale spójrz na naszego świadka. – Kiwnęła głową w stronę sali. Ben zerknął na mężczyznę. Hemingway ubrany był we flanelową koszulę i dżinsy podtrzymywane paskiem z ogromną sprzączką. Głowę zdobiła mu czapeczka baseballowa z reklamą sprzętu wędkarskiego Shakespeare. Hmmm..., mruknął do siebie adwokat. – Sugerujesz, że nie w smak mu było przegrywać czterdzieści siedem razy, i wszystko sprokurował? – Sugeruję, że przede wszystkim nie podobało mu się, iż przegrywa z kimś, kto nie ma owłosionej piersi. Ben nie przestawał przyglądać się świadkowi. Jeśli od czasu studiów nauczył się czegokolwiek w swej pracy, to wiary w instynkt Christiny. O tak wnikliwym wglądzie w ludzkie charaktery on tylko mógł marzyć. – Czy obrona gotowa jest wrócić do sprawy? – spytała sędzia Hart. – Tak jest, wysoki sądzie, dziękuję za przerwę. – Ben zamknął notes z przygotowanymi wcześniej pytaniami. Musiał zdać się na łut szczęścia. – Panie Hemingway, o ile wiem, jest pan nie tylko organizatorem zawodów, ale także uczestnikiem niektórych z nich. Czy tak? – Pewnie, nie ma to jak od czasu do czasu pomoczyć kij w wodzie. – I nigdy pana nie denerwowało, że podsądną wciąż z panem wygrywa? – Sprzeciw – Edwards podniósł się z miejsca. – Pytanie nie ma związku ze sprawą. 19

– Staram się, wysoki sądzie, jedynie ustalić, czy... – zaczaj wyjaśniać Ben, ale sędzia weszła mu w słowo: – Panie mecenasie, oddalam sprzeciw oskarżenia, ale podarujmy sobie te psychologiczne manewry. I tak wiadomo, do czego pan zmierza. Proszę kontynuować. – Proszę odpowiedzieć na pytanie – Ben z westchnieniem ulgi zwrócił się do Hemingwaya. – Pewnie, że wolę zwyciężać. Nie lubię dostawać w skórę, to chyba jasne. – Zwłaszcza od kobiety? Hemingway uciekł ze wzrokiem. – Za Chiny nie mam pojęcia, jaki to ma związek – odparł. Ben zbliżył się do niego. – Panie Hemingway – zniżył głos – czy to aby nie pan podłożył sadzik w bagażniku podsądnej? – Niech mnie jasny... – rzucił nagle zachrypniętym głosem, ale zerkając na sędzię natychmiast się zmitygował: – Oczywiście, że nie. – Przypominam, że został pan zaprzysiężony. – Wiem. – A więc mając tego całkowitą świadomość twierdzi pan, że to nie on włożył sadzik do bagażnika auta pani Fenneman? – Co mi pan tu wciskasz! Ja w ogóle takiego żelastwa nie używam, a ten sadzik, co tu stoi, zobaczyłem po raz pierwszy w bagażniku Fannie. – I nigdy nie zależało panu na zepsuciu jej reputacji? – A co mnie to strzyka? – Hmmm... – Ben cofnął się o krok. – Panie Hemingway, kiedy po raz ostatni zwyciężył pan w zawodach wędkarskich? – Jakieś – mężczyzna przewracał białkami gmerając w pamięci – będzie jakiś czas temu... – Jakiś czas, powiada pan. Czy mamy przez to rozumieć, że chodzi o lata? – Tak. – A ile dokładnie? – Tak na mur to nie pamiętam. – Jak to? Nie pamięta pan choć w przybliżeniu tak ważnego dla siebie wydarzenia? – No dobra – Hemingway nachylił się do przodu balansując na czubkach palców – pięć lat, osiem miesięcy i trzynaście dni temu. Zadowolony pan? – Co to były zawody? – Beaver International. Trudne jak skubaniec. – Aha – odparł z roztargnieniem Ben. W głowie szumiało mu od pracujących na najwyższych obrotach neuronów. Coś mu świtało w związku z tą nazwą, ale w żaden sposób nie potrafił sobie uzmysłowić co. Beaver, Beaver... Czy aby nie natknął się na nią przeglądając akta świadka? Odwrócił głowę w stronę asystentki, ale Christina jak zwykle myślała dwa razy szybciej niż on i zobaczył tylko, jak jej 20

rudy koński ogon harcuje pomiędzy tylnymi rzędami ławek, gdzie znajdowały się dokumenty. Kilka minut później wróciła z artykułem, który otrzymali z prokuratury. Ilustrująca go fotografia przedstawiała Hemingwaya dzierżącego sporych rozmiarów okonia; w tle widać było zachodzące słońce rzucające na taflę jeziora różowawą poświatę. Ben podał czasopismo Hemingwayowi. – Czy to o tych zawodach pan mówi? – spytał. Hemingway spojrzał na artykuł i uśmiechnął się z dumą. – Tak, właśnie te zawody wygrałem. W czasach, gdy jeszcze ona nie zaczęła się wszędzie panoszyć. – Jak na moje oko to chyba niezły okaz, co? – Pytanie! Śliczności ryba. – Rzeczywiście, błyszczy niesamowicie. I te barwy, jak malowane. – Ha, cud! – Tylko... zastanawia mnie jedna rzecz: czy przypadkiem ryby nie matowieją pod wpływem promieni słonecznych? – Ben nie był specjalistą, ale przypomniał sobie traperskie pogawędki z Christiną, gdy dziewczynie udało się go raz wyciągnąć na wyprawę wędkarską do Arkansas. – No tak – odparł Hemingway – ryba całkiem zwyczajnie wysycha. Odpada jej łuska, matowieje skóra. – Ale przecież ta ryba wygląda przepięknie, sam pan przyznał. – Pewnie zdjęcie zrobiono zaraz po zakończeniu zawodów. – Nie sądzę. – Pewnie że tak. – Nie – Ben wskazał palcem fragment artykułu. – Tu jest napisane, że schwytał pan rybę o dwunastej czterdzieści w południe. – No to pewnie zdjęcie pstryknęli mi zaraz potem. – Proszę przyjrzeć się uważnie. Za panem widać zachód słońca. – N-no tak... – Zawody odbywały się w Oklahomie latem. O której zachodzi tam słońce? O ósmej trzydzieści, dziewiątej wieczorem? – Czy ja wiem...? – wahał się coraz bardziej Hemingway. – Wynika z tego, że fotografię zrobiono w jakieś osiem godzin po złowieniu przez pana zwycięskiej ryby. Jak to możliwe, że po tylu godzinach wyglądała tak okazale? Hemingway przestąpił z nogi na nogę. – No wie pan, fotografowie nie takie rzeczy potrafią... – Sugeruje pan, że to fotomontaż albo retusz? – spytał Ben i nie dając czasu świadkowi na odpowiedź, pokręcił głową dodając: – Nie sądzę, panie Hemingway. Myślę, że kupił pan tego okonia. – Bujdy! Wcale go nie kupiłem, tylko złapałem, sam, na żywca! – Jestem innego zdania. Złapał pan jakąś mniejszą sztukę, a potem podmienił 21

na inną, którą kupił pan wcześniej. Tę, którą widzimy na zdjęciu. – Nieprawda! – Pańskie zaprzeczenia brzmią mało przekonywająco, panie Hemingway. Fotografia jest najlepszym dowodem. Mężczyzna zacisnął pięści. – To kłamstwo! – wydusił. – Nie, to nie kłamstwo. Spójrzmy prawdzie w oczy, szanowny panie. Dopuścił się pan oszustwa. – Za nic! – ryknął Hemingway. – A jednak – mamy dowód jak na dłoni. Proszę sobie darować dalsze krętactwa. – Nie oszukiwałem!!! – Więc jak pan wytłumaczy, że tyle godzin po zawodach ryba wyglądała tak jakby dopiero co wyciągnięto ją z wody? Hemingway skoczył na równe nogi. – Bo ją trzymałem w sa... – nie dokończył zdania. Zamarł i z otwartymi ustami rozejrzał się na boki, jak zbudzony ze snu. Potem powoli opadł z powrotem na krzesło. Ben postąpił krok do tyłu przyglądając mu się z zainteresowaniem. – W sa-dzi-ku. Pozwoli pan, że dokończę za niego. Bo chyba tego słowa miał pan zamiar użyć?

Rozdział 2 Ben wrócił do pracy dopiero późnym popołudniem. Jego biuro było niepozorną klitką znajdującą się na ulicy pełnej lombardów („Gotówka w pięć minut, o nic nie pytamy"). Zbudowane z żółtej cegły budynki pamiętały czasy, gdy mieściły się w nich eleganckie biura, a ulica stanowiła linię graniczną pomiędzy bogatą dzielnicą rekinów naftowych na południu i podobnie zamożną Black Wall Street na północy. Ben otworzył drzwi i wszedł do środka. Choć raz biuro wyglądało w miarę spokojnie. Żadnych wierzycieli wymachujących rachunkami czy zabiedzonych klientów wyjaśniających pokornie, dlaczego nie stać ich na zapłacenie honorarium, ani też wzburzonych przeciwników z sali sądowej szukających okazji do rewanżu. W samym środku holu, trzymając jedną ręką słuchawkę telefoniczną, a drugą stukając w klawisze komputera, siedział asystent Kincaida, Jones. Na widok Bena nakrył dłonią mikrofon słuchawki i szepnął: – Gratulacje, szefie. – Już dotarły wieści? – spytał zaskoczony Ben. Jones pokiwał głową. – Fannie zdążyła wszystkim opowiedzieć. Czeka u ciebie w gabinecie. – Uśmiechnął się i dodał: – Twierdzi, że zrobiłeś sieczkę z głównego świadka oskarżenia. – Przesadza. – Też tak uważam. – Kogo masz na linii? – Znalazłem w Internecie jeszcze jeden mało znany koledż z wydziałem pielęgniarskim, tym razem w Nowej Anglii. – Naprawdę? – Ben podskoczył do niego z zainteresowaniem. – Spokojnie, szefie. To, że mają taki wydział, nie oznacza, że znajdziesz tam swoją siostrę. Ale zaraz zobaczymy. Właśnie staram się zmotać faceta stamtąd, żeby mi wytrzasnął listę ichnich studentów. Ben zacisnął kciuki. Po kilku chwilach usłyszał głos z drugiej strony linii. Słysząc odpowiedź Jonesa rozwarł usta w zdumieniu. Zamiast dialektu z Oklahomy jego współpracownik używał najczystszego brytyjskiego akcentu. – Brak mi słów podzięki, panie kolego. Jest pan całkowicie pewien? – spytał. Po kilku minutach podobnego gaworzenia odwiesił słuchawkę. – Ronald Colman jak żywy – zauważył Ben. Jones uśmiechnął się z zadowoleniem. 23

– Nic tak nie działa na tych faciów z nowoangielskich uczelni, jak odrobina brytyjskiego akcentu. – A na mnie dobre wieści. Więc? – Przykro, szefie – Jones pokręcił głową ze smutkiem – tam jej też nie ma. Ben starał się nie pokazywać po sobie rozczarowania. – Cóż – rzucił Ben i skierował się w stronę gabinetu – szukajcie, a znajdziecie. – Szefie...? – widać było, że Jones dobiera słowa. Ben zatrzymał się wpół kroku. – Tak? – Nie chciałbym się wtarabaniać... – Ale i tak to zrobisz, prawda? Więc wal. – Nie sądzisz, że czas odpuścić sobie te poszukiwania? Nie ma wątpliwości, że twoja siostra robi wszystko, żeby jej nie znaleźć. – Ale nie mamy też stuprocentowej pewności. – Oznajmiła ci, że zamierza zapisać się na studia pielęgniarskie w Connecticut. Przeszukaliśmy tam wszystkie uczelnie i nic. – Mogły jej się pomylić stany. – Spójrz prawdzie w oczy, szefie. Twoja siostra nawiała. Przepadła jak kamień w wodę. Zostawiając ci na głowie dziecko. – Jones kliknął myszką, wyłączając program. – Ile miesięcy ma już Joey? – Trzynaście. – A więc zniknęła prawie pół roku temu. I przez cały ten czas ani razu nie zadzwoniła, żeby się dowiedzieć co z małym. Powtarzam: spójrz prawdzie w oczy. Już nic nie zrobisz. Ben zdawał sobie sprawę, że jakakolwiek próba obrony będzie brzmiała rozpaczliwie i mało przekonująco. Mimo to odparł: – Może, ale nie zaszkodzi próbować dalej. W miarę wolnego czasu, zgoda? – Ty tu jesteś szefem, szefie – westchnął Jones i podał Benowi plik dokumentów. – Skoro mowa o pracy, masz tu streszczenie sprawy Skaggsa. Rozprawa dzisiaj. – Dzisiaj?! – Ben rzucił okiem na zegarek. – Przecież za godzinę zamykają sąd! – A więc miłego dnia – odparł Jones i odwrócił się do komputera. – Śliczne dzięki. – Ben wcisnął akta pod pachę i ponownie ruszył do gabinetu, ale na chwilę przystanął i zakasłał, niezręcznie maskując zmieszanie. – Przy okazji, dostaliśmy może jakieś, te, no, pieniądze z honorariów? Jones pokręcił głową. – No tak, no tak – Ben czym prędzej dopadł drzwi gabinetu. W progu zderzył się z gigantyczną postacią. – Hola! Kapitanie! – zawołał wielkolud i odsunął się na bok. – Trzeba uważać, mogliśmy się pozabijać. Pewnie, pomyślał Ben. Tylko że Loving, prywatny detektyw i stały współpracownik Bena, ważył o ponad sześćdziesiąt kilogramów więcej od adwokata, więc z nich dwóch to Ben byłby o wiele bardziej zabity. 24

– Jak tam? Siedzisz nad czymś ciekawym? – spytał Loving. – W wolnych chwilach pracował na własną rękę i nie zawsze był na bieżąco w sprawach głównego pryncypała. – Na razie posucha. Nic wartego wzmianki. – Sie zdarza. Słyszałem, że ci nieźle poszło. Właśnie uciąłem sobie gadkę- szmatkę z twoją klientką. Niezła cizia. – A wiesz – Ben z trudem stłumił uśmiech – jakoś tak dziwnie mi się zdawało, że przypadniecie sobie do gustu. – Jakbyś zgadł. Przy okazji – Loving ściszył nieco głos. Wyczuwając wahanie w jego głosie, Ben bez trudu odgadł, co dalej usłyszy. – Wiem, że nie masz czasu na bzdury, ale dostaliśmy może, te, no, jakieś pieniądze z honorariów? – Przykro mi, nic – Ben pokręcił głową. – No tak, no tak. – Strasznie mi głupio, Loving. Wygląda na to, że nikt już na tym świecie nie potrzebuje adwokata. A jak już się ktoś trafi, to ani mu się śni płacić. – Nie ma sprawy, kapitanie, nie przejmuj się. Zresztą to nie twoja wina. – Nie moja wina? – spytał zdumiony Ben. – Mhm. To wszystko matactwa międzynarodowego systemu bankowego. – Czego...? – Spisek międzynarodowej finansjery. – Aha – Ben zmarszczył czoło. – Chyba czas zacząć czytać gazety. – Sprawka bonzów z najbogatszych potęg przemysłowych – ciągnął Loving – elity, która trzyma w łapach wszystkie nitki. Wysysają z nas jak pijawki gotówkę, żeby pieniądz stracił na wartości. – Ale po co? – Jak to po co? Zachapali całe złoto na kuli ziemskiej, a co, jak nie ono, pójdzie najbardziej do góry, gdy pieniądz straci na wartości? – Przecież to zakrawa na paranoję. – Pewnie – zarechotał Loving. – To samo twierdził JFK i patrz jak skończył. – Zaraz, zaraz – Benowi zaczynało szumieć w głowie. – Dotychczas wmawiano nam, że za zamachem na prezydenta stoi CIA, FBI, mafia sycylijska, Kubańczycy i militarno-przemysłowa magnateria, o bankierach ani słowa. – Sam widzisz. Zrobili wszystko, żeby zwalić na innych – Loving łypnął na niego znacząco i ruszył do Jonesa. Ben kręcąc głową wszedł do gabinetu i rzucił dokumenty na biurko. – Witaj, Benie Kincaid, mój bohaterze. Na środku gabinetu, ubrana w swój ukochany owerol, stała Fannie. Uśmiechając się nerwowo zacierała dłonie. – A, cześć, Fannie. – Byłeś fantastyczny, Ben. Ogromnie ci dziękuję. – Drobnostka – Ben opadł na krzesło. – Ładna mi drobnostka. Uratowałeś mój honor wędkarza. 25