kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 827 047
  • Obserwuję1 347
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 650 532

Bernhardt William - Najwyższa sprawiedliwość

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.9 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
B

Bernhardt William - Najwyższa sprawiedliwość .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu B BERNHARDT WILIAM Powieści
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 285 stron)

Najwyższa sprawiedliwość

Powieści Williama Bernhardta w Wydawnictwie Amber Doskonała sprawiedliwość Okrutna sprawiedliwość Pierwsza sprawiedliwość Podwójne ryzyko Naga sprawiedliwość Ślepa sprawiedliwość Śmiercionośna sprawiedliwość

§§§ WILLIAM §§§ BERNHARDT Najwyższa sprawiedliwość Przekład Wojciech Jacyno

Tytuł oryginału EXTREME JUSTICE Ilustracja na okładce KLAUDIUSZ MAJKOWSKI Redakcja stylistyczna MAGDALENA STACHOWICZ Redakcja techniczna ANNA BRONISŁAWSKA Korekta ELŻBIETA STEGLIŃSKA Skład WYDAWNICTWO AMBER Copyright © 1998 by William Bernhardt For the Polish edition © Copyright by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. 1998 ISBN 83–7169–829–1

Harry’emu Chapinowi, Było tylko jedno wyjście...

Najcenniejsza na świecie jest wiedza, jak być sobą. Michael Eyquem de Montaigne

Prolog Nigdy nie wyglądała piękniej niż teraz – zupełnie naga i na zawsze nieruchoma. Nie może oderwać od niej oczu, nie może rozstać się z widokiem jej czekoladowobrązowej skóry, wysoko osadzonych kości policzkowych, gładkiego aksamitu szyi. Wzrokiem bada nieskazitelne ciało, jaśniejące w świetle dwunastu ustawionych wokół świec. Jest arcydziełem bez skazy; wydaje mu się, że odtąd będzie jego arcydziełem. „Nie promieniuje już młodością, jak niegdyś”. Nie, nie powinna mu przychodzić do głowy taka myśl. Jednak nie może wymazać z pamięci natrętnego obrazu dziewczyny, która kiedyś ożywiała to ciało – młodej, rumianej, niewinnej. Czas to okrutny pan; nie zatrzymuje tajemnic przemijania dla siebie. Jednak nieodmiennie podziwia jej piękno. Zmarszczki podkreślają raczej jej dumny wdzięk niż wiek. Z pewnością dojrzałość jest równie cenna jak niewinność, albo nawet bardziej. A może po prostu rozrzewnia go myśl, że jakkolwiek by temu zaprzeczał, ta kobieta nie jest mu obojętna. Ma zamknięte oczy, lecz nadal pozostaje tak atrakcyjna, że trudno oderwać od niej wzrok. Czyż to nie Szekspir powiedział, że oczy są zwierciadłem duszy? To one, bardziej niż cokolwiek innego, decydują o uroku kobiety. A jednak, mimo że jej oczy przykrywają powieki jest wciąż piękna. Dla takiej twarzy, dla tej twarzy niekoniecznie tysiąc statków wypłynęło w morze, ale na pewno na swój sposób popychała mężczyzn do czynów może nawet bardziej niezwykłych i niebezpiecznych. Zastanawia się, czy wypadałoby zrobić jej zdjęcie. Postanawia sięgnąć po polaroid – to on jest panem chwili, sędzią, który ocenia, co jest w dobrym, a co w złym guście. Naciska na migawkę. Błysk na sekundę sprawia, że pokój wygląda jak rentgenowskie zdjęcie tego, co istniało przed chwilą. Aparat wulgarnie wypluwa kwadratową fotografię. Patrzy na zegarek. Czeka minutę, aż zdjęcie się wywoła. Znów spogląda na leżącą przed nim kobietę. Zachowuje się jak niesforny psiak, który zna jedynie drogę do domu. Niezmiernie podobają mu się jej włosy – krótkie z tyłu i po bokach, a dłuższe i bujne z przodu. Równo przycięta grzywka zsunęła się kokieteryjnie na bok. Piękno otacza jej twarz nimbem tajemniczości. Im dłużej na nią patrzy, tym bardziej jest przekonany, że słowo „tajemnicza” stanowi najkrótszy, a zarazem najtrafniejszy opis jej ciała, jej nieuchwytnego wdzięku... 8

Fotografia jest już gotowa, jednak trudno mu na nią patrzeć. W żadnym razie nie oddaje piękna kobiety. Płomienie świec rozświetlające półmrok pomieszczenia sprawiają, że na ziarnistym zdjęciu wszystko ma zielonkawożółty odcień. Odrzuca fotografię. W niczym mu ona nie pomoże. Będzie musiał polegać na własnej pamięci. Zbliża się do leżącej szybko, lecz bezgłośnie, jakby się bał przerwać jej błogi sen. Jest taka piękna! Gdy się nad nią pochyla, czuje nagły przypływ energii. Przeszywa go podniecający dreszcz. Czy wolno mi jej dotknąć? – zastanawia się. To ostatnia szansa; nie może jej nie wykorzystać. Z wolna opuszcza rękę. Palcami wodzi po zmarszczkach na jej twarzy, po zmysłowo zaokrąglonej dolnej wardze, dumnie zarysowanej szyi. Tak jak dawniej, czuje podniecenie; powracają dawne uczucia – może nigdy go nie opuściły... Dłoń schodzi coraz niżej, muskając obojczyk, przesuwając się po ramionach, kreśląc linię w zagłębieniu pomiędzy piersiami. Nie może się powstrzymać; nachyla się, przyciska do nich usta i składa słodki, chłodny pocałunek – przynajmniej tak go zapamięta. Żebra odrobinę napinają skórę, pod niemal nie istniejącą talią lekko zaokrąglają się biodra. Boże, jak bardzo chciałby przytulić ją do siebie, rzucić się na nią, wędrować ustami po jej plecach, wcisnąć nogę pomiędzy nogi, poczuć miękkość ud. Nie potrafi sobie z tym poradzić – nie tylko z tęsknotą, ale także ze smutkiem, z depresją. Jak do tego doszło? Tworzyli wspólnie wspaniałą muzykę i nie są to wcale puste słowa. Ale przeszłość nie wróci. Wszystko przeminęło. Wszystko oprócz ciała oświetlonego drżącymi płomykami. Po raz ostatni zatrzymuje wzrok na jej twarzy. Wygląda tak, jakby sam ją wyrzeźbił w kamieniu, próbując zatrzymać na zawsze. Brakuje tylko uśmiechu... Zaraźliwego, wibrującego uśmiechu. Za każdym razem, gdy go widział, robiło mu się cieplej na sercu. Tak... Zdaje sobie sprawę, że uśmiech jest bardzo ważny. Musi go dodać. Niemal nie myśląc, nachyla się i mocno przyciska usta do jej warg. Całuje ją za wszystkie czasy, całuj e tak, jakby nie było jutra, które zresztą dla niej już nie nadejdzie. Mój aniele, myśli, obejmując ją z całej siły. Teraz idź już do nieba. Tam, gdzie twoje miejsce. Jeszcze jeden pocałunek, tym razem złożony na policzku... Odrywa się od niej. Przez chwilę stoi nad ciałem, a potem rytualnie zdmuchuje świeczki, jedną za drugą. Pokój tonie w ciemnościach. Czas przystąpić do dzieła. Czeka go wiele pracy. Przykłada palce do ust i przesyła w jej kierunku pocałunek. – Dobranoc, mój aniele – mówi na głos, choć wie, że go nie słyszy. – Tak bardzo cię kocham. Zawsze cię kochałem. Strasznie żałuję, że to ja cię zabiłem. Niestety tak musiało być...

Część pierwsza JESZCZE JEDNA NOC W BABILONIE

Rozdział 1 Ben Kincaid grał na pianinie i śpiewał z takim zaangażowaniem, że mężczyzna siedzący przy scenie na próżno usiłował zwrócić na siebie jego uwagę. – Wiem, że zmierzam doo-onikąd... – Ben śpiewał dalej wysokim, ochrypłym głosem, który przypominał trochę Boba Dylana, a trochę Sonny'ego Bono. – ...a wszędzie indziej byłoby lepiej. Mężczyzna obok sceny nie mógł tego dłużej znieść. Podniósł się z miejsca. – Dość tego! – wrzasnął. Ben nie usłyszał wołania. – Wracam z tooorebką... a jej już nie ma... Niezadowolony słuchacz uderzył pięścią w najbliższy stół tak mocno, że brzęknęły stojące na nim dwa kufle i świecznik. – Dość, dość! Słyszałeś??! Ben zamarł i przerwał śpiew. Przestał grać, na chwilę przestał nawet oddychać. – Earl? Do mnie mówiłeś? Earl Bonner westchnął z ulgą. – A do kogo? Ben nerwowo uderzał palcami w rozłożone przed sobą nuty. – Ale... ja jeszcze nie skończyłem. Earl wyciągnął z tylnej kieszeni białą chusteczkę i przetarł czoło. – Jak to nie skończyłeś? Walisz w te klawisze już od jakichś dziesięciu minut. Ben przełknął ślinę. – To długa piosenka. – To nie jest piosenka, synu. Przypomina raczej operę. Ben odsunął się od klawiatury. – Ta piosenka opowiada pewną historię, Earl. Potrzeba trochę czasu, by zawiązać akcję, przedstawić głównych bohaterów... – Co ty pleciesz? Akcja? Bohaterowie? – Wiesz, to jest piosenka Harry'ego Chapina... – Harry'ego jakiego? – Earl wgramolił się na scenę. – Ben, czy wchodząc tutaj, zauważyłeś nazwę klubu? Ben odchrząknął niepewnie. – Nooo... „Uncle Earl's Jazz Emporium”. – No właśnie. Jak myślisz, które ze słów jest tutaj najważniejsze? Ben spuścił wzrok. 11

– Jazz? – Brawo za domyślność. Jaazzz. – Wymówił to słowo tak, jakby miało kilkanaście sylab. – Możesz mi powiedzieć, co, w imię Theloniusa Monka, wspólnego z jazzem ma szopka, którą jeszcze przed chwilą odstawiałeś? – Tematyczną różnorodność. – Coś jakby wodewil, co? Pamiętaj, jesteś w „Uncle Earl's Jazz Emporium”. Wyciągnął rękę. – Chodźmy, Ben. Ben wstał z krzesła. – Mam wziąć ze sobą nuty? – Zapomnij o tym. * Ben zeskoczył ze sceny i pozwolił, by prawa ręka Murzyna spoczęła na jego plecach. Earl wyprowadził go na zewnątrz przez drzwi we wschodniej części klubu. Świeciło jaskrawe kwietniowe słońce. Klub mieścił się na południu Tulsy, w sercu Greenwood, jazzowego centrum. Kilka klubów, studia, sklepy i bary otaczały „Uncle Earl's” ze wszystkich stron. Wzrok Bena zatrzymał się na stojącym parę przecznic dalej, słynnym kościele Mt. Zion Church, od zawsze będącym oazą czarnej społeczności północnej Tulsy. Po przeciwnej stronie górowały nad miastem sylwetki supernowoczesnych budynków – wspaniałe miasteczko uniwersyteckie przy Rogers University. Uderzający kontrast... – Teraz spójrz na mnie – poprosił Earl Bena, obracając go naokoło jak baletnicę. – Wiem, że potrafisz grać jazz. Przez ostatnich kilka miesięcy radziłeś sobie naprawdę nieźle, biorąc pod uwagę, że jesteś jedyną bladą twarzą w zespole. Potrafisz utrzymać wspaniałe, rytmiczne tempo, gdy grasz dwiema rękami. Umiesz sprawić, by fortepian wydawał z siebie niemal słowicze dźwięki. Powiedz mi zatem, co to było. Ben wzruszył niezdarnie ramionami. – Pomyślałem sobie, że skoro idę na solowe przesłuchanie, powinienem spróbować czegoś... innego. Earl wlepił w Bena bezlitosny wzrok. – A to coś innego znaczy dla ciebie więcej niż jazz, tak? – Nie, nie – zaprzeczył Ben, nieco zbyt gorliwie. – Kocham jazz, naprawdę... Tylko... – Czy jacyś twoi przyjaciele są muzykami jazzowymi? – Hmm... Tak. Earl położył Benowi rękę na ramieniu i ścisnął z całej siły, jakby wyciskał sok z winogron. – Posłuchaj, Ben. Lubię cię i dlatego to, co chcę powiedzieć, zajmie mi minutkę. Zgoda? Ben kiwnął głową. – Nie grasz jazzu tylko dlatego, że to umiesz czy że potrzebujesz pracy, albo że 12

lubisz przesiadywać w klubach. Jeśli chcesz być jazzmanem, musisz czuć tę muzykę całym sobą, każdym nerwem. Głęboko w duszy. – I chyba tak mógłbym ją czuć. Earl uśmiechnął się. – Coś mi się zdaje, że mnie nie słuchasz, synu. Nie chodzi o to, że mógłbyś ją czuć. Dzieje się tak dlatego, że nie masz wyboru. To uczucie jest częścią ciebie, tak jak twoja noga czy ręka. To jakby w środku ciebie była szafa grająca, która pulsuje w twoich piersiach. Posłuchaj tylko! – Przerwał, oblizując wydatne wargi. – Nie wiem, synu, co robiłeś, zanim zjawiłeś się w moim klubie, ale coś mi się zdaje, że nie grałeś jazzu. – To prawda. – Zresztą i tak nie wiem, po co biały chłopak ma grać jazz. Niektórym z was udaje się jakaś imitacja, ale to nie to samo. By być prawdziwym jazzmanem, trzeba cierpieć. Trzeba czuć ból. Ból tak silny, że tylko prawdziwy wysiłek pozwoli go uśmierzyć. – Może podczas przesłuchania powinienem jednak zagrać z muzykami. – Zdaje mi się, że nic do ciebie nie trafia. – Earl mówiąc kołysał się, jakby poruszany niesłyszalnym synkopowym rytmem. – Pozwól, że zadam ci pytanie, Ben. Czy ty rozumiesz znaczenie jazzu? – Co? – Dobrze słyszałeś. Rozumiesz je? Ben skrzywił się. – Hmmm... cóż... Możesz mi to wyjaśnić? Earl pogroził mu palcem. – O właśnie, tu jest pies pogrzebany. Już dawno temu stary Satchmo mawiał: „Jeśli musisz pytać, nigdy się nie dowiesz”. – Żadnej wskazówki? – Nie wiedziałbym nawet, od czego zacząć. Rzeczywiście chodzi o cierpienie. Ale również o coś więcej. O szukanie odpowiedzi, o poszukiwanie spokoju w samym sobie. Chodzi o to, żeby wiedzieć, komu można zaufać, kto ciebie potrzebuje. Chodzi o harmonię; musisz wiedzieć, co jest tak naprawdę ważne w nieprzebranym kosmosie rzeczywistości; uczyć się wiary... – Wzruszył ramionami. – Słuchaj, nie jestem w stanie tego wytłumaczyć. To jest tak, że budzisz się pewnego ranka i nagle wszystko już wiesz. – Earl, potrafię się nauczyć grać każdy kawałek, jaki mi dasz... – Wiem, Ben. Mówiłem już, że naprawdę wiesz, co zrobić z klawiaturą. Przypominasz mi kilku wielkich profesorów gry na fortepianie – Tutsa Washingtona, Hueya Smitha, Allena Toussainta, Arta Tatuma. Ale nie chodzi o to. Jeśli serce ci podpowiada, że powinieneś grać tego... tego... Harry'ego... – Znów potarł brwi dłonią. – Do diabła z nim. Jak ty nazywasz tę muzykę? – Folk. – Folk? – Earl roześmiał się głośno i serdecznie. – A to numer! Dawno czegoś takiego nie słyszałem. – Próbował opanować śmiech i spoważnieć, jednak Ben 13

widział, że nie bardzo mu to wychodzi. – W każdym razie, jeśli serce ci podpowiada, że powinieneś grać cały ten... folk, to zrezygnuj z jazzu.– Moda na folk jeszcze nie powróciła. – To nie ma znaczenia. Posłuchaj, nieważne, co robią inni. Nieważne, kim chcą, żebyś był. Musisz być tym, kim jesteś. – Wsunął chusteczkę z powrotem do kieszeni i podprowadził Bena do klubu. – Nie obraź się, ale chyba twój problem polega na tym, że jeszcze nie wiesz, kim jesteś naprawdę. Ben próbował się uśmiechnąć. – Dziękuję, wujku.

Rozdział 2 Gdy po raz trzeci upuścił ciało, pomyślał, że zrezygnuje. Czy warto było się tak męczyć? Czy naprawdę było warto? Wszystko wydawało się proste, jednak chyba już przedtem wiedział, że tak nie będzie. Kiedy jeszcze żyła, kiedy wydawała ostatnie tchnienie, a on zdejmował z niej ubranie i układał ją na łóżku w blasku świec, nie miał większych kłopotów. Lecz gdy z ciał ulatywało życie, zmieniały się. Gdy odgłosy świata żyjących już do nich nie docierały, gdy archanielskie trąby wzywały dusze do siebie, ciała stawały się ciężkie i nieporęczne. Wymykały się, robiły się nieposłuszne i zaczynały ważyć tonę. Najbardziej się męczył schodząc po schodach. Powinien był sturlać ciało, lecz wydało mu się to jednak nieco niestosowne. Jej wspaniała uroda doznałaby zbyt dużego uszczerbku. Oczywiście naturalne piękno jej ciała szybko teraz gasło. Spodziewał się, że wieczorem, gdy rozpocznie się wielki koncert, będzie wyglądała makabrycznie. Schody miał już za sobą, lecz musiał jeszcze włożyć ciało do samochodu i za wieźć je do klubu. By osiągnąć pożądany efekt, należało działać starannie. Myślał, jak uczynić ciało bardziej poręcznym. Uśmiechnął się. Kiedy żyła, też sprawiała wiele kłopotów. Zawsze stawiała na swoim. Jednak teraz, gdy leżała martwa, martwa, martwa, miał nad nią pewną przewagę. Jego wzrok zatrzymał się na dywanie w dużym pokoju. Kiedyś, w jakimś filmie, widział, jak zawijali trupa w dywan. Ta sztuczka powinna zdać egzamin. Ukryje jej więdnącą urodę przed łakomymi oczami, a poza tym ciało zawinięte w dywan będzie bardziej posłuszne. Pomysł wymagał modyfikacji planu działania, ale właściwie co z tego? Był pewien, że rocznicowy występ tak wszystkich pochłonie, że nikt go nie zauważy. Pochylił się, jedną dłoń przyłożył do jej pleców, a drugą do pośladków i pchnął. Całe szczęście, że podłoga z twardego drewna była niedawno wycyklinowana; nie stawiała oporu i ciało znalazło się po chwili na dywanie. Kilka minut później martwa kobieta leżała szczelnie weń zawinięta. Patrzył na owoc swojej pracy i nie mógł się nadziwić. Nie widział jej. Jeśli tylko nie da po sobie poznać, że pakunek jest cięższy niż wygląda, nikt się nie zorientuje, że w tym niewinnie wyglądającym rulonie kryje się makabryczna 15

niespodzianka. Wspaniale. Zarzucenie ciężaru na ramię nie należało do najprostszych czynności, jednak jakoś sobie poradził. Piekielnie dużo pracy, jednak wiedział, że warto się pomęczyć. Wiązał ze swoją ofiarą wielkie plany. Na jego ustach zagościł uśmiech. Z tą ofiarą... i z następną. * W drodze do domu Ben nastawił stację KVOO, która nadawała audycję Andy'ego O. Była to bez wątpienia stacja specjalizująca się w muzyce country. Próbował się wprawdzie zmusić, by posłuchać jazzu, jednak niezmiernie lubił audycję Andy'ego O. tak jak kiedyś w KBEZ program Steve'a Smitha, który jednak odszedł z radia. Dzięki antenie zamocowanej na samochodzie Ben mógł czasami złapać stację z Oklahoma City, gdzie audycje prowadzili jego ulubieni didżeje, Bob i Josh, lecz było już zbyt późno, by usłyszeć ich prowadzone na żywo programy. Oczywiście pozostawała niezła rozgłośnia informacyjna KWGS, jednak zdarzało się, że był w nastroju nie sprzyjającym słuchaniu wiadomości w stacji będącej częścią Narodowego Radia Publicznego. Ben lubił swój kolejny samochód. Gdy wysłużona honda accord odmówiła posłuszeństwa, musiał zdecydować się na nowy środek lokomocji. Choć nie miał dzieci na karku, zawsze chciał jeździć vanem, by mieć poczucie, że otacza go coś dużego i stabilnego. Taki samochód – ze względu na swoją ładowność – bardzo się przydawał przy okazji wyjazdowych występów. Latem planowali z grupą wybrać się na tournee. W wozie mieściłby się cały ich sprzęt. Ben zaparkował na ulicy i podążył w stronę domu, którego część wynajmował. Dzielnica nie należała do najbardziej ekskluzywnych w Tulsie, jednak dom znajdował się niedaleko klubu Earla, zaledwie dziesięć minut samochodem. Chciał tylko się przebrać i wrócić na rocznicowy koncert. Gdy zbliżał się do domu, zobaczył, że jego gospodyni, pani Marmelstein, krząta się w ogródku. Stała odwrócona do niego tyłem i przekopywała rydlem miękką, gliniastą glebę. – Czy nie za późno na tulipany? – zapytał nachylając się nad jej ramieniem. Pani Marmelstein spojrzała na niego i uśmiechnęła się. – Za późno? Ależ skąd. Nie masz zielonego pojęcia o ogrodnictwie, Benjaminie Kincaid, prawda? – Miała na sobie perkalową, niebieską sukienkę w białe kwiaty. Żyła na tym świecie już osiemdziesiąt dwa lata, a Ben przypuszczał, że tę sukienkę miała co najmniej od osiemdziesięciu jeden. – Jeśli chcemy, żeby tulipany zakwitły w kwietniu, musimy je posadzić na jesieni. – Ależ pani Marmelstein – szepnął jej do ucha – właśnie teraz mamy kwiecień. – Kwiecień? Przecież niedawno było Halloween. – Zmarszczyła brwi. – Czy to przypadkiem nie jest jakiś fortel, Benjaminie? Niestety nie, pomyślał smutno. Prawda jest taka, że z panią jest coraz gorzej. Zachowywała się tak przez sześć ostatnich miesięcy. We wrześniu miała dwa zawały serca, jeden po drugim. Mimo że wyszła z nich obronną ręką, już nie była 16

tą samą osobą co kiedyś. Czasami tempo tych zmian przerażało Bena. Czuł się tak, jakby rozmawiał z zupełnie inną osobą. Stopniowo odzyskała mowę, jednak wrześniowa tragedia znacznie pogłębiła chorobę Alzheimera, na jaką cierpiała. Zawsze była lekko zdziwaczała, ale ostatnimi czasy bardzo się postarzała. Ben starał się jej pomóc jak tylko mógł; robił dla niej sprawunki, płacił rachunki, zbierał od najemców czynsz. Wiedział jednak, że wszystkie jego starania spełzną na niczym i było mu bardzo przykro. – Przepraszam, pani Marmelstein. To pani jest ekspertem od ogrodu, a nie ja. – Zawsze mógł kupić tulipany w pobliskiej kwiaciarni i zasadzić je w ogrodzie. Nigdy by się nie zorientowała. Pani Marmelstein spojrzała na zegarek. – Wcześnie dziś wróciłeś, Benjaminie. Nie sądzę, żeby twoi szefowie byli zadowoleni, że zrobiłeś sobie wolne popołudnie. – Pani Marmelstein. – Zaczerpnął powietrza. Jak wybrnąć z tej niezręcznej sytuacji? Nie miał pojęcia. – Nie pracuję w kancelarii od kilku lat. Parsknęła. – Cóż, nie dziwi mnie to. Przychodzić do domu wczesnym popołudniem... Pięknie. – Wróciła do swoich ogrodniczych zajęć, lecz po chwili znów przerwała: – A propos, w pokoju czeka na ciebie gość. Kobieta. – Dezaprobata w jej głosie była tak wyczuwalna, że równie dobrze mogła była powiedzieć: „Diablica prosto z piekła”. – Zapewne Christina? – A któżby inny. – Obrzuciła go podejrzliwym spojrzeniem. – Wiesz przecież, Benjaminie, że nie pozwalam, by moi mieszkańcy przyjmowali u siebie kobiety bez przyzwoitki. – Pani Marmelstein, jesteśmy przyjaciółmi. I współpracownikami... a przynajmniej nimi byliśmy. – Mogłaby nawet być twoją cudownie odnalezioną siostrą. To mi się nie podoba i tyle. – Co by pani powiedziała, gdybym poprosił Christinę, żeby poszła z panią w sobotę na pchli targ? – W Tulsie znajdował się jeden z najciekawszych pchlich targów w całym kraju, czynny raz na tydzień. Pani Marmelstein zdążyła przystroić kupionymi tam kiczami niemal cały dom. – Pewnie – westchnęła starsza kobieta. – Nie mam nic przeciwko. – To dobrze. Powiem pani, co na to Christina. – Ruszył w kierunku frontowych drzwi. – Proszę nie zostawać zbyt długo na słońcu. Musi pani pamiętać, że jest bardzo ciepło jak na... hmm... miesiąc, jaki teraz mamy. W kilku susach pokonał stopnie prowadzące na ganek i otworzył wewnętrzne drzwi z siatki. Jedno spojrzenie na górę i już wiedział, że Joni Singleton, która również wynajmowała tu pokój, nie spędza popołudnia w swoim ulubionym miejscu. Przypomniał sobie, że w tym semestrze uczęszczała na zajęcia do Tulsa Community College. Siostra bliźniaczka Joni powiedziała mu, że były to zajęcia z psychologii dziecięcej. Gdy siostra Bena podrzuciła mu na jakiś czas swojego 17

syna, Joni pełniła rolę niańki, co wywarło na nią spory wpływ. Popędził na górę, pokonując naraz po dwa stopnie. Uchylił skrzypiące drzwi i zajrzał do środka. Christina McCall siedziała na kanapie i czytała. Cokolwiek to było, mocno przykuwało jej uwagę. Nie odrywała oczu od jakiegoś rękopisu. Rękopisu? Zaraz, zaraz... Ben wpadł do pokoju jak bomba. – Co ty sobie myślisz?! W odpowiedzi Christina odrzuciła do tyłu długie, truskawkowo blond włosy. – Cześć, Ben. Dobrze, że jesteś. Ben podbiegł do niej. – Nie przypominam sobie, żebym ci pozwolił to czytać. – Nie prosiłam, bo nie wiedziałam, że coś takiego istnieje. Zresztą gdybym wiedziała i poprosiła cię o pozwolenie, i tak nigdy bym go nie otrzymała. – Święta prawda. – Więc zaoszczędziłam nam wielu kłopotów. – Chwyciła Bena za ramiona i uśmiechnęła się. – Napisałeś książkę, Ben! Wzruszył niezdarnie ramionami. – Cóż, miałem sporo wolnego czasu. – Prawdziwy, wysokiej klasy kryminał. Podobny do książek Darcy O'Brien. A poza tym jest o jednej z naszych spraw. To takie podniecające. – Christina promieniała. – Wiesz przecież, że telewizja uwielbia historie oparte na faktach. Może na podstawie twojej książki nakręciliby film tygodnia? – Tak... To nadrzędny cel mojego życia. – Wspaniały tytuł. Zabawa w mordercę. Myślę, że sprzeda się w milionach egzemplarzy. – Pod warunkiem, że moja matka kupi je wszystkie. – Zabrał Christinie rękopis i schował go do biurka. – Może zanim zaczniesz negocjować wykupienie praw autorskich przez film, ja znajdę wydawcę, co? – Nic na to nie poradzę, Ben. Uważam, że książka jest niesamowita. Myślałam, że marnujesz czas, rzępoląc na pianinie i wmawiając sobie, że nie wrócisz do zawodu. – Wmawiając sobie? – A tu co się okazuje? Że piszesz książkę! Jestem z ciebie dumna. – Teraz mogę dokonać żywota. – Christina była najlepszym asystentem prawnym, z jakim kiedykolwiek pracował, ale czasami potrafiła być niezwykle irytująca. Zignorowała jego uszczypliwość i wyciągnęła się na kanapie z nie skrywanym entuzjazmem. – Mówiłeś, że kiedyś skontaktowałeś się z jakimś zawodowym pisarzem, który podjął się napisania książki opartej na jednej z twoich spraw. Czy coś z tego wynikło? – Tak. Napisał ją. Była okropna, więc się go pozbyłem. Nie trzymał się faktów, 18

wszystko poprzekręcał. Dostał na talerzu poważną sprawę seryjnego zabójcy, a zrobił z niej epizod w stylu Starsky i Hutch. – Coś ty? – W jej oczach pojawił się błysk. – Byłam Starskym czy Hutchem? – Żadnym z nich. Byłaś nieporadną kobietą, której rola polegała jedynie na wrzeszczeniu i wpadaniu w tarapaty, z których musiałem cię wyciągać. – W takim razie cieszę się, że się go pozbyłeś. – Zmarszczyła brwi. – Skoro nie mogłam być sprytna, to może chociaż byłam piękna. Co napisał o mojej urodzie? Ben zakrył dłonią uśmiech. – Że jest oszałamiająca. Opadła z powrotem na kanapę. – Lepszy rydz niż nic. Ale to twoje sprawy, znasz je lepiej niż ktokolwiek inny, więc to ty powinieneś je spisać. Czy podrzuciłeś już manuskrypt jakiemuś wydawcy albo agentowi? – Tuzinom. – I co mówili? – „Spadaj”, tylko że nieco łagodniej. – Nie zrażaj się. Prędzej czy później ktoś ci wyda tę książkę. Jestem o tym przekonana. – Dzięki, ale mimo wszystko nie musiałaś czytać rękopisu. – Zobaczyłam, że leży na biurku, więc jak mogłam się powstrzymać? Powinieneś być mi wdzięczny, że w ogóle tu przychodzę. Twoja gospodyni gapi się na mnie jak na panienkę z agencji, a twój kot najchętniej by się na mnie rzucił. – Sadzę, że to wyraz ich opiekuńczości. – Mnie jej też nie brakuje, ale próbuję nie przesadzać. – Zsunęła się z kanapy i dźgnęła go palcem w bok. – Dość tej paplaniny. Chodźmy na dach.

Rozdział 3 John Willingham stał w półprzysiadzie wśród samochodów na parkingu przy skrzyżowaniu Trzeciej Alei i Cincinatti, naprzeciw dworca autobusowego. Używając mocnej lornetki Ricoh, szukał właściwej osoby w różnobarwnym tłumie pasażerów wysiadających z autobusów. Umiejętność trafiania na tego, kogo trzeba, rozwinął dzięki wieloletnim ćwiczeniom do poziomu sztuki. Już przy pierwszym spojrzeniu wiedział, kogo da się oszukać. Oczywiście marzył, by znaleźć takiego osobnika, który da się oszukać bez cienia podejrzenia, a nawet podejdzie do tego entuzjastycznie; kogoś, kto nie osunie się, ale wręcz rzuci w przepaść jego sztuczek. Kogoś, kto nie będzie w stanie stawić jakiegokolwiek oporu, gdy fortel się nie powiedzie, co jednak było mało prawdopodobne. Każdy naciągacz marzył właśnie o takim naiwniaku, naiwniaku do szpiku kości. A Joe Willingham wiedział, jak go znaleźć. Nie przerywał swoich obserwacji, dopóki nie dojrzał idealnej ofiary. Gdy tylko czarny chłopak w kombinezonie i słomianym kapeluszu wysiadł z autobusu, Joe wiedział, że znalazł tego, kogo szukał. Wyboru dokonywał bez udziału świadomości. Lata ćwiczeń wyostrzyły jego instynkt. Prawda jest taka, pomyślał Joe, że jestem najlepszym drobnym oszustem w Tulsie, jeśli nie w całym pieprzonym stanie. Nie grzeszył w tym momencie skromnością, ale nie mógł zaprzeczać faktom. Był najlepszy. Joe wyprostował się i wolnym krokiem ruszył na drugą stronę ulicy. Sądząc po ubiorze, kmiotek mieszkał w jakimś zawszonym miasteczku na zachód lub na południe od Tulsy – w Henrietta albo w Poteau czy innej podobnej dziurze. Pewnie przez cały rok oszczędzał, by móc wyrwać się na jeden weekend do miasta – zobaczyć jakiś pokaz, skoczyć na drinka do baru, skorzystać z brudnych usług dziwek z Jedenastej . Jedną z pierwszych rzeczy, jaką Joe dojrzał przez lornetkę, był gruby portfel, wypychający tylną kieszeń spodni chłopaka. Joe uśmiechnął się. Dzieciak nadawał się idealnie. O takich właśnie naiwniakach marzył Joe – prości, łatwowierni i opływający w gotówkę. Czekało go łatwe zadanie. Odczekał, aż chłopak oddali się od dworca. Lepiej wykonać robotę w jednej z anonimowych i pustawych o tej porze uliczek w centrum miasta. Było po piątej; wszyscy prawnicy i bankierzy poszli już do domów. Słońce zachodziło. Wkrótce będą mogli pogadać we względnej ciemności i nikt nieproszony nie będzie się im przysłuchiwać. 20

Jak tylko chłopak przeszedł na drugą stronę Main Street, Joe krzyknął: – ...praszam! Przepraszam! Murzyn w kombinezonie zwolnił. Rzucił krótkie spojrzenie przez ramię, by zlokalizować źródło hałasu, ale nie zatrzymał się. – Hej, poczekaj! – zawołał ponownie Joe. – Hej ty, w kombinezonie! Chłopak nie mógł dłużej udawać, że zaczepiają kogoś innego. Teraz zatrzymał się, lecz zrobił to z widoczną niechęcią. – Nie chcę się w nic pakować! – wykrztusił, wyraźnie zdenerwowany. – Spokojnie, nikt cię w nic nie pakuje – zapewnił Joe, zbliżając się do swojej ofiary. – To ja się wpakowałem w niezłe tarapaty. – Nic mi do tego... – Chłopak próbował czmychnąć, lecz Joe zaszedł mu drogę. – Musisz mi pomóc. – Joe położył na szalę wszystkie swoje talenty. Mówił łamiącym się głosem, z niezmierną powagą. Grał bezbłędnie. Powinni mnie nominować do Oscara, pomyślał. – Jestem w beznadziejnej sytuacji. Coś w jego słowach lub w tonie głosu przykuło uwagę chłopaka. Te wszystkie kmiotki były takie same. Mamuśki wychowywały ich na dobrych samarytan i już. – Co się stało? – Dałem kumplowi wszystkie moje pieniądze. – Sięgnął do kieszeni i wywrócił je na wierzch. Były puste. – A on je wydał, tak? – zainteresował się chłopak. – Nie, skąd, wciąż je ma. Czeka na mnie, tylko że nie mam jak do niego dojechać. Chłopak pokręcił głową. – Nie mam samochodu. Przyjechałem autobusem. – Nie chcę, żebyś mnie podwoził – powiedział Joe. Na razie nie zdradzał, o co tak naprawdę mu chodziło. – Facet siedzi w takim country klubie, „Utica Greens”, po drugiej stronie miasta. Nie mam jak się tam dostać. A poza tym nie wpuszczą mnie w takim ubiorze. Zresztą do diabła z ubiorem... Słyszałem, że wpuszczają tam dopiero wtedy, gdy przy wejściu zabulisz sto baksów. – Sto baksów? – Chłopak z trudem przełknął ślinę. – Niestety... – Może zadzwonisz do niego. Poproś, żeby się z tobą spotkał gdzie indziej. – Myślisz, że o tym nie pomyślałem? Nic się nie da zrobić. – Joe, wyraźnie strapiony, wsunął dłonie do kieszeni. – W pobliżu nie ma telefonu, a nie przekażą mu wiadomości od kogoś takiego jak ja. – Jezu – westchnął chłopak. Joe wyczuł, że Murzyn ma zamiar ruszyć w przeciwnym kierunku. – Ciężka sprawa, ale... – Proszę – Joe chwycił ofiarę za rękę, której większa część była schowana w kieszeni kombinezonu. – Musisz mi pomóc. Chłopak strącił rękę Joego. – Nie dotykaj mnie. – Ale ty musisz mi pomóc! Nie mam przy sobie grosza. Nie mam gdzie się zatrzymać. 21

– Przepraszam, ale... – Czy wiesz, co to znaczy żyć na ulicy? Żebracy, zbiry, gliny. Ktoś mnie może zabić podczas snu. – Naprawdę nie wiem, co mogę dla pana zrobić. – Policja mogłaby mnie aresztować za włóczęgostwo. Wyobrażasz to sobie? Dziesięć tysięcy czeka na mnie, a ja w tym czasie jestem aresztowany jako włóczęga. – Dziesięć patyków? – przerwał mu chłopak. Joe pokiwał głową. – To jest moja część wygranej. Byliśmy z kumplem na wyścigach. Teraz muszę tylko odebrać moje pieniądze. – Twierdzisz, że masz dziesięć patyków? – Kupa forsy, co nie? – Przerwał nagle i spojrzał na Murzyna, tak jakby chciał powiedzieć: „Wiesz, mam pomysł”. – Wiesz, tak sobie pomyślałem, że mógłbyś mi pożyczyć trochę kasy... – Och, nie wiem... – Tylko na jakiś czas. Aż odzyskam swoją forsę. – Ale ja mam inne plany. – Słuchaj. Już wiem, co zrobimy. Pożyczysz mi trochę pieniędzy... powiedzmy, dwieście dolców... żebym ja mógł odzyskać swoje, a ja potem dam ci pięćset. Chłopak wybałuszył oczy. – Pięćset? – A tak. Za kłopot. Do diabła, co mi tam. Czeka na mnie dziesięć kawałków. Mogę sobie pozwolić na hojność. – Kurczę, nie wiem. – Daj spokój. Pomyśl tylko. Dwieście dolców możesz zamienić na pięćset w kilka godzin. A może nawet szybciej. Żadnego ryzyka. Jeśli mi nie wierzysz, chodź ze mną do klubu. Chłopak skrzywił się. – Nie jestem pewien. – Błagam cię. Jesteś moją ostatnią nadzieją. Murzyn mocno zacisnął usta. – Chyba się nie zdecyduję. – Znienacka obrócił się na pięcie i ruszył w swoim kierunku. Do diabła! Co sknocił? Już myślał, że skołował kolesia. Pobiegł za swoją zdobyczą. – Nie odchodź! Zaczekaj! Chłopak przyspieszył kroku. – Zostaw mnie w spokoju! Joe wyciągnął rękę i chwycił go za ramię. – Zatrzymaj się, proszę! Musisz mnie wysłuchać! Młody człowiek odwrócił się. – Powiedziałem ci, żebyś mnie nie dotykał. Joe uścisnął go jeszcze mocnej. – Musisz mi pomóc! 22

Ni stąd, ni zowąd chłopak wydarł się w niebogłosy: – O Boże! Dotknąłeś mojej krwi! – Co?! – Joe nagle zorientował się, że jego dłoń, która kurczowo trzymała ramię chłopca, zsunęła duży plaster przykrywający coś, co wyglądało jak otwarta rana. Kciukiem dotknął czerwonej ropiejącej powierzchni. – Co... cccco to jest?! – zapytał Joe drżącym głosem. – Nie wygłupiaj się! Powiedz mi, co to jest? – To zaraza! – wykrzyknął chłopak. – Mam dżumę! Strach sparaliżował Joego. – Chyba nie... – Gorzej! To cholerstwo przyplątało się do mnie w Afryce. Wirus Ebola! – Nie!!! – Joe jak przez mgłę przypomniał sobie, że mówili o tym w telewizji. – Ale, ale... ja myślałem, że przyjechałeś z farmy. – Z farmy? Właśnie wróciłem z Afryki! I jestem chory na dżumę. – W jego wielkich oczach pojawiła się panika. – A teraz ty złapałeś wirusa! Joe poczuł, jak zasycha mu w gardle. Nie mógł wydobyć z siebie głosu. – Aaaale to chyba jakaś pomyłka! – Żadna pomyłka. Ja umieram! Moje wnętrzności rozpadają się z minuty na minutę. Niedługo cały zamienię się w jedną wielką mięsną zupę! – Ale... ale chyba możesz coś z tym zrobić?!! Młodzieniec pokiwał smutno głową. – Może gdyby wykryli wirus wcześniej... Ale teraz jest już za późno. – Ale dla mnie nie jest za późno! Dopiero co się zaraziłem! Co mogę zrobić?! Chłopak nie przestawał kiwać głową. – Nie za wiele. Istnieje wprawdzie lekarstwo, ale zanim dojedziesz do lekarza... Joe poczuł, jak sztywnieją mu stawy. Oddychało mu się coraz trudniej, myślało coraz wolniej. Ależ to cholerstwo szybko działało! – Jak mogę zdobyć to lekarstwo? Murzyn odwrócił wzrok. – Została mi jeszcze jedna fiolka, ale trzymam ją dla siebie. – Dla siebie? Po co? – Oczy Joego zwilgotniały. Rozglądał się rozbieganym wzrokiem, a świat wirował mu przed oczyma. Wiedział, że nie ma dużo czasu. – Już nie masz szans! Przecież sam powiedziałeś! – Przynajmniej mogę zabić ból... – Proszę! Zrobię wszystko! – Joe gwałtownie wyciągnął portfel z tylnej kieszeni. – Słuchaj, zapłacę ci. Chłopak zmarszczył brwi. – Przecież mówiłeś, że nie masz pieniędzy. – Skłamałem, okay? Ile chcesz? – Zaczął wyjmować z portfela banknoty. – Dwieście? Masz! Dobra, trzysta! Chłopak przyjrzał się uważnie portfelowi. – Masz tam chyba z pięćset dolców. Joe rzucił portfel prosto w ręce Murzyna. 23

– Dobra, weź wszystko. Tylko daj mi lekarstwo. Tamten zawahał się. – Nie powinienem tego robić. – Proszę! – Joe czuł, jak serce przestaje mu bić, a w płucach zaczyna brakować powietrza. – Proszę! Murzyn wziął głęboki oddech. – Dobra. – Z górnej kieszeni kombinezonu wyciągnął małą fiolkę z purpurowym płynem. – Trzymaj. Joe wyrwał mu fiolkę z rąk. – Dzięki! Wielkie dzięki! – Wyjął korek i jednym haustem wychylił zawartość buteleczki. Płyn szybko spłynął w dół ciała. Miał przyjemny winogronowy smak. Czuł, jak krąży mu w żyłach, uspokaja serce, a wzmacnia ciało. Ledwo uszedł z życiem, ale... żył. – Dzięki – szepnął, opierając się o budynek. – Nawet nie wiesz, jak bardzo jestem ci wdzięczny. – Oddech wyrównywał się. Boże, pomyślał, udało mi się. Teraz musiał tylko odzyskać pieniądze. – Słuchaj, co do tych pieniędzy... Odwrócił się i urwał w połowie zdania. Chłopak zniknął. * Ćwierć mili dalej, w ciemnej uliczce, za podniszczonym budynkiem, który kiedyś był hotelem „Mayo”, czarny wyrostek liczył swój łup. Wzrokowa ocena okazała się zbyt skromna. W portfelu znajdowało się ponad siedemset dolarów. Teraz były jego. Wyrzucił portfel do pobliskiego śmietnika, nie ruszając kart kredytowych. Z własnego wyciągnął złożoną kartkę papieru, która sprawiała, że wyglądał pękato, włożył do niego zdobytą forsę i wsunął portfel z powrotem do kieszeni. Czuł jego przyjemny kształt. Nic tak nie cieszyło jak cudze pieniądze przy własnym tyłku. Tyrone Jackson uśmiechnął się, szczerząc zęby. Pogratulował sobie kolejnego udanego numerku. Nie mógł powstrzymać śmiechu, gdy pomyślał o tych wszystkich chłopcach, z którymi dorastał, o North Side Hoover Crips, gangu, który nauczył go, jak naciągać ludzi. Przed laty żerowali na cudzej naiwności i życzliwości, wykorzystywali naturalną skłonność innych do niesienia pomocy, nierzadko pomagając sobie siłą. Nigdy tego nie lubił i teraz, gdy odszedł z gangu, już tak nie postępował. Zdecydowanie więcej satysfakcji sprawiało mu oszukiwanie oszustów. Nie dręczyły go wyrzuty sumienia, nie czuł najmniejszego żalu. Okazało się, że najłatwiej naciągać naciągaczy. Tak bardzo przyzwyczaili się do uważania siebie za najsprytniejszych pod słońcem, że nie przychodziło im do głowy, iż ktoś mógłby próbować zabawić się ich kosztem. Zaszyli się w świecie fantazji, tracąc zupełnie kontakt z rzeczywistością. Któż inny uwierzyłby, że chorobę wywołaną przerażającym wirusem Ebola można wyleczyć sokiem winogronowym? 24

Ten numer wymyślił kilka miesięcy temu i, jak dotąd, zawsze mu się udawał. Ubierz się jak wieśniak, wysiądź z autobusu, który przyjechał z wschodniej części stanu i... wszyscy frajerzy twoi. Nie da się ukryć, że dzisiejszy łup przebił wszystkie poprzednie. Większość naciągaczy miała przy sobie pewną sumę pieniędzy, tak na wszelki wypadek – na przykład, żeby zapłacić kaucję – jednak nigdy przedtem los nie uśmiechnął się doń tak łaskawie. Dzięki tym dolcom przeżyje wiele ciekawych dni. Mógłby sobie kupić nowe rzeczy, pójść na obiad do „Polo Grill”, wybrać się do North Side, by zakosztować tamtejszych uciech. Najbardziej lubił jazz. Uczył się grać na saksofonie i nic nie sprawiało mu większej frajdy niż słuchanie profesjonalnych muzyków. Nie dziwił się, że jazz go pociągał. Bogiem a prawdą, już był artystą, a swoje riffy wygrywał na ulicy. Z tym że jego improwizacje przynosiły mu pieniądze.