kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 870 923
  • Obserwuję1 391
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 680 701

Bernhardt William - Podwójne ryzyko

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
B

Bernhardt William - Podwójne ryzyko .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu B BERNHARDT WILIAM Powieści
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 310 stron)

William Bernhardt Podwójne ryzyko (Double jeopardy) Przełożyła Lena Milewska

Rani nas nie to, czego nie wiemy Lecz to, że nie jest tak, jak myślimy. Will Rogers Przyjaciele przychodzą i odchodzą, wrogowie gromadzą się Thomas Jones

NIEDZIELA 14 kwietnia Rozdział 1 23:55 Na północnym brzegu Jeziora Palestyńskiego Thomas J. Seacrest kopnął piasek, dając upust zniecierpliwieniu. Fluorescencyjne wskazówki jego nowego zegarka mar- ki Fossil wskazywały już prawie północ. Wyznaczony czas spotkania. Rozejrzał się dookoła, ale nie zobaczył nikogo. Noc była ciemna, że oko wykol; księżyc schował się za gęstą zasłoną chmur. Seacrest miał swoją wstydliwą tajemnicę: bał się ciemności. Bał się od czasu, gdy był jeszcze małym chłopcem; teraz miał już prawie trzydzieści dwa lata i odczuwał taki sam lęk. Doszedł do wniosku, że w pewnym sensie chłopcy nigdy nie dorośleją, albowiem nigdy nie przełamują tych prymitywnych lęków. Chociaż wiedział, że nie ma powodu się bać, drżały mu ręce, a włoski na karku się zjeżyły. Zapalił papierosa. Niewiele pomogło. Fala nikotyny nie dodała mu otuchy. Tak naprawdę nie cierpiał papierosów. Prawie tak samo jak ciemności. Właściwie wcale nie chciał umawiać się w tym miejscu. Gdyby mógł tego unik- nąć, zrobiłby to z pewnością. Ale mężczyzna, który do niego zadzwonił, nalegał; po- siadał informacje – tak powiedział – gwarantujące, że Seacrest wygra rozprawę mają- cą rozpocząć się pojutrze. Wprawdzie nie traktował zasad kodeksu etyki zawodowej ani trochę poważniej, niż to było konieczne, ale nie mógł nie wykorzystać okazji, by ratować sprawę klienta, którego zgodnie z zasadami tego kodeksu winien „bronić z całą gorliwością”. Dmuchnął dymem w nocne niebo. Wciąż nikt nie nadchodził. Cholera. Wiedział, że będzie miał kłopoty i to od pierwszej chwili, gdy przeniósł się do wydziału spraw karnych. Wiadomo, stałe kłótnie, narzekania i konflikty. Chciał być adwokatem od spraw gospodarczych; robota czysta i prosta. Taką pracę lubił najbardziej; sporządza- nie umów, analizowanie kontraktów i przejmowanie kontroli nad spółkami. Prowa- dzenie spółek cywilnych to prawdziwa fucha w tym brudnym biznesie. Niestety, po tym, jak recesja dotknęła Południowy Zachód, intratne umowy należały do rzadkości.

Natomiast zawsze można liczyć na to, że ktoś kogoś poda do sądu. Żegnaj więc wy- dziale gospodarczy, witajcie sprawy karne. Nie dość, że musiał prowadzić sprawy karne, to jeszcze na dodatek przydzielono mu obronę najbardziej parszywego łajdaka, z jakim kiedykolwiek się zetknął. Osobi- ście nie przeszedłby na drugą stronę ulicy, by rzucić tej kreaturze parę groszy. A teraz był jego obrońcą z urzędu. Serdeczne dzięki, sędzio Hagedorn. Seacrest wpatrywał się w jezioro – czarną taflę bez refleksów świetlnych, niczym odbicie jego własnej, mrocznej duszy. Atmosfera tego miejsca była odpychająca, a równocześnie dziwnie zniewalająca. Tutaj powinien spędzać swój wolny czas, pomy- ślał. Gdyby tylko miał ten wolny czas. Może za parę lat, gdy zostanie wspólnikiem, gdy firma zacznie traktować go w sposób, na jaki zasługuje... – To ty jesteś Seacrest? Niski głos rozległ się znikąd, rozrywając ciszę. Seacrest aż podskoczył, tracąc równowagę. Nieznajomy chwycił go za ramię, chroniąc przed upadkiem w jezioro. – To ty jesteś Seacrest? – powtórzył mężczyzna niskim, poważnym głosem. Seacrest ledwo dostrzegł jego sylwetkę. Nieznajomy był wysoki i szczupły, miał pokrytą krostami, dziobatą twarz – co w ciemności szczególnie wzbudzało niepokój. Lewa strona twarzy była jakoś zdeformowana. Może blizna? Jeżeli tak, to naprawdę ogromna. – Nazywam się Seacrest – odpowiedział, starając się, by głos mu nie zadrżał. – A ty? – Nie ma potrzeby, byś znał moje nazwisko. – Mężczyzna stał zbyt blisko. Se- acrest czuł na policzku jego gorący, cuchnący oddech. – Po co chciałeś się ze mną spotkać? – Jestem starym kumplem twojego klienta, Moroconiego – wyjaśnił dziobaty. – Słyszałem, że prowadzisz śledztwo. – Masz na myśli śledztwo związane z rozprawą? Co o tym wiesz? – Bardziej interesuje mnie to, co ty wiesz. Seacrest spróbował zrobić krok do tyłu, ale nieznajomy mocno trzymał go za ra- mię.

– Oskarżenie nabrało wody w usta. A Moroconi ledwo coś przebąkuje. Wiem tyl- ko tyle, ile jestem w stanie sam się domyślić. – Wsadzasz nos w nie swoje sprawy. Prowadzisz jakieś... badania gospodarcze... – To poniekąd moja specjalność. – Dlaczego ten nieznajomy go przesłuchuje? To on miał udzielać informacji, przypomniał sobie. Ale coś w tym człowieku przekonało go, by raczej nie komplikować spraw. – Nie znam jeszcze wszystkich szczegółów, ale ostatecznie udało mi się ustalić powiązania Moroconiego ze spółką. Mam dokumenty z ministerstwa. Mam listę członków zarządu spółki. – To duży błąd. – Błąd? Ależ skąd, to doskonałe. Wiesz, co jaaa... – nagle słowa Seacresta prze- szły w krzyk, gdy poczuł przeszywający ból w górnej części lewej nogi. – O, Boże! O, mój... – Seacrest ścisnął kurczowo nogę. – Co to było? Aaa! – Jego krzyk ponownie rozdarł ciemność. To coś, co przedtem mężczyzna wbił mu w udo, teraz wyciągnął. Seacrest poczuł strużkę cieknącej krwi. – Co... to było? – Zaczerpnął powietrza. Krę- ciło mu się w głowie. – Szpikulec do lodu – wyjaśnił nieznajomy. – Raczej banalne. Widziałem na fil- mie, jak ktoś tego używał i wtedy wydało mi się zabawne. – O, Boże. O, Boże! – Krew przeciekała mu przez palce. – Chcesz mnie zabić? – Ależ nie. W każdym razie, nie tak od razu. Seacrest opadł na piasek. Chciał uciekać, chciał wymknąć się temu brutalnemu szaleńcowi, ale ból w nodze go paraliżował. Usłyszał odgłos rozchlapywanej cieczy. – Co... co to? – Płyn do zapalniczek – odparł mężczyzna z uśmiechem. Oblał twarz Seacresta, pierś, pachwinę. – Nie rób mi nic złego – zaczął błagać Seacrest, a z jego oczu popłynęły łzy. – Mam żonę. I synka. – To cholernie smutne. Mężczyzna zniknął na chwilę, po paru sekundach znowu się pojawił. W ręce trzymał lampę lutowniczą.

– Proszę, nie. Zrobię wszystko. Mam pieniądze. Dobrze ustawionych przyjaciół. Dam ci wszystko, co zechcesz. Wszystko, co tylko będę mógł. – Obawiam się, że na to już za późno – rzekł mężczyzna, najwyraźniej rozbawio- ny. Nacisnął przycisk, z lampy lutowniczej wystrzelił niebieski płomień. – Zapowiada się dziś gorąca noc w mieście. PONIEDZIAŁEK 15 kwietnia Rozdział 2 16:00 Travis Byrne oparł się o ławę przysięgłych i, patrząc po kolei prosto w oczy każ- demu z przysięgłych, rozpoczął mowę końcową. – Panie i panowie przysięgli, nie popełnijcie błędu w ocenie mojego klienta. Mój klient to bestia. Nikczemnik. Mniej zasługuje na państwa sympatię niż najnędzniejsze robactwo, najprzebieglejsza żmija. Zasługuje wyłącznie na państwa wstręt i pogardę. Czy sądzicie, że siedzenie z nim przy jednym stole sprawia mi przyjemność? Otóż nie. Przebywanie w pobliżu takiego nikczemnika powoduje, że cierpnie mi skóra. Na sam jego widok ciarki przechodzą mi po grzbiecie. W trakcie procesu nie mogliście dopa- trzyć się najmniejszych oznak zażyłości z oskarżonym. I nie bez powodu. Nie jest on moim przyjacielem. Jest najbardziej podłym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek spo- tkałem. Gdyby zależało ode mnie, zamknąłbym go w celi bez okien i wyrzuciłbym klucz. – Travis zrobił krok do tyłu i założył ręce. – Ale nie byłoby to zgodne z pra- wem, panie i panowie. Stanowi ono, że każdemu człowiekowi, nawet oskarżonemu o popełnienie zbrodni tak przerażającej jak ta, o której słyszeliście dzisiaj, należy się sprawiedliwy proces. Jeżeli mój klient zostanie skazany, to nie dlatego, że jest złym człowiekiem. Zostanie skazany dlatego, że istnieją sprawdzone, niepodważalne dowo- dy na to, że jest winien zarzucanej mu zbrodni. – Utrzymując kontakt wzrokowy z przysięgłymi, bokiem podszedł do ławy prokuratorskiej. – Jakie więc zarzuty kieruje pani prokurator Cavanaugh przeciwko mojemu klientowi? Otóż oskarża go o zamor- dowanie konfidentki federalnej. Sędzia poinstruuje państwa, że jest to bardzo specy- ficzna, dość nietypowa sprawa. Większość procesów w sprawie o morderstwo toczy się bowiem w sądach stanowych, a nie federalnych. Jednakże, powołując się na nieja-

sny rozdział kodeksu karnego Stanów Zjednoczonych, pani Cavanaugh uzurpowała sobie władzę na miarę władzy państwowej i sądzi, że ma prawo oskarżać w sądzie fe- deralnym oraz nadać tej tragedii wyjątkową rangę. – Kątem oka Travis dostrzegł, że, słuchając jego przemówienia, pani prokurator cierpi katusze. Miała ochotę zgłosić sprzeciw, jeśli nie z innych powodów, to choćby po to, by przerwać potok jego słów, ale wiedziała, że mogłoby to tylko zirytować przysięgłych i wyrządzić więcej szkody niż pożytku. – Jakie istnieją dowody na to, że Sally Schulz, czternastoletnia dziew- czynka, była konfidentką federalną? Zdaje się, niewielkie. Prawda, pani prokurator zasypała państwa dowodami, że mój klient znał tę dziewczynę. Przedstawiono obra- zowe, mrożące krew w żyłach dowody, iż kilkakrotnie ją molestował, oraz dowody pośrednie, wskazujące, że zadał jej powolną, przerażającą śmierć, aby ją uciszyć. Ale gdzie są dowody na to, że Sally Schulz była konfidentką? – Travis walnął pię- ścią w ławę prokuratorską. – Czego dowodzi zeznanie agenta FBI, pana Bannera? Tylko tego, że z nią rozmawiał, nakłaniając Sally do współpracy z FBI. Gdyby się zgodziła, gdyby w czasie, kiedy spotkała ją tak tragiczna śmierć, istotnie brała udział w działaniach FBI zmierzających do usidlenia mojego klienta, nie stałbym dzisiaj przed państwem. – Travis wyprostował się. Był dobrze zbudowanym mężczyzną: sil- nym, grubokościstym jak rugbista. Nadmiar tłuszczu na brzuchu maskował ciemny garnitur. Prezentował się imponująco. – Ale tak się nie stało. Pan Banner rozmawiał z Sally tylko jeden jedyny raz, i podczas tej jedynej rozmowy Sally nie podjęła żadnej decyzji. Jeżeli tylko wysłuchanie propozycji FBI czyni z Sally konfidentkę federalną, to każdy z nas może stać się konfidentem, gdy tylko ambitna pani prokurator będzie miała taki kaprys! – Zaczerpnął głęboko powietrza, po czym powoli wypuścił je z płuc. – Panie i panowie przysięgli, mój klient popełnił czyny, które prawdopodobnie przeraziły was, tak jak i mnie przeraziły. Ale one nie podlegają kompetencjom sądu federalnego. Proszę odłożyć na bok osobiste odczucia i pamiętać, że jest to sąd prawa, a nie sąd zemsty. Jedyne pytanie, jakie stoi dzisiaj przed wami, to pytanie, czy mój klient jest winien zamordowania konfidentki federalnej. A odpowiedź brzmi: nie. – Travis odwrócił się, podszedł do ławy obrońców i usiadł, nawet nie spojrzawszy na swojego klienta. Natychmiast po zakończeniu jego wystąpienia pani prokurator Cavanaugh rozpo- częła mowę odpierającą zarzuty obrony. Ale przysięgli jej nie słuchali. Patrzyli na niego i na jego klienta, rozważając postawiony przed nimi problem. Rozdział 3 16:45 Cavanaugh wysączyła kawę z papierowego kubka.

– Nie chciałabym naruszać twojej prywatności, Byrne. Nie znam cię za dobrze. Ale muszę zadać ci jedno pytanie: jak dzisiaj spałeś? Travis Byrne starannie rozważał odpowiedź. – Czytałaś konstytucję, Cavanaugh. Mam przynajmniej taką nadzieję. Każdy człowiek ma prawo do obrony. Oboje czekali na powrót sędziego Charlesa E. Hagedorna w jego pokoju w Sądzie Federalnym w Dallas. – Nie mam pretensji, że broniłeś swojego klienta – odparła Cavanaugh. – Ale mam ci za złe, że oczyściłeś z zarzutów najbardziej plugawy kawałek śmiecia, jaki kiedy- kolwiek widziałam! – Przysięgli jeszcze się naradzają. – Przyglądałam im się podczas twojej przemowy. Byli zahipnotyzowani. Bo i jak- że inaczej? Urządziłeś wielkie przedstawienie. Co więcej, dałeś im doskonały pretekst, by go nie skazywać. Z pewnością to wykorzystają. Znów ta sama śpiewka, pomyślał Travis. Nalał sobie jeszcze kawy. – Chcesz powiedzieć, że powinienem bronić człowieka, ale nie robić tego za do- brze. – Chcę powiedzieć, że życzyłabym sobie, abyś równie sprawnie posługiwał się za- sadami etycznymi jak ostrym językiem. Travis westchnął. Tysiące razy rozważał już ten problem i nie chciało mu się roz- trząsać go kolejny raz. A już na pewno nie z Cavanaugh. Była groźnym przeciwni- kiem. Wysoka, szczupła, o kruczoczarnych włosach, upiętych w kok. Prawdopodobnie byłaby atrakcyjną kobietą, zadumał się, gdyby choć trochę sobie odpuściła i zacho- wywała się jak istota ludzka. – Wszyscy jesteśmy stworzeni po to, by żyć. – Tak, ale nie trzeba w tym celu wypuszczać gwałcicieli i morderców na wolność. Słuchaj, Byrne, ja potrafię wiele zrozumieć. Nie zawsze byłam prokuratorem. Przez pięć lat pracowałam jako prywatny detektyw, zajmowałam się głównie odnajdywa- niem zbiegłych przestępców. Ocierałam się o największe męty na tym ziemskim pado- le. Nienawidziłam tego. Więc odeszłam. Poszłam do szkoły prawniczej i dołączyłam do pozytywnych bohaterów. Możesz zrobić to samo.

– Pracowałem po stronie tych pozytywnych – powiedział Travis. –To nie rozwią- zuje sprawy. – Tak, tak, wiem, byłeś gliniarzem. Fakt, że przez siedem lat nosiłeś odznakę, nie oznacza, że miałeś trudniejsze życie niż inni. Twarz Travisa stężała jak kamień. – Do diabła, nie masz nawet pojęcia, o czym mówisz, Cavanaugh. – A ja uważam, że wiem. – Nic o mnie nie wiesz. – Kiedy wiec będę miała tę szansę? Travis gwałtownie podniósł głowę. – A, to o to chodzi? Więc podszczypujesz mnie dlatego, że chcesz się ze mną umówić? Podniosła dłoń do twarzy, powstrzymując śmiech. – Mój Boże. Mama miała rację. Wszyscy mężczyźni są tacy sami. – Opuściła dłoń, odsłaniając szeroki uśmiech. – Nie pociąga mnie twoje ciało, Byrne. Przysię- gam. – Nie będziecie mieć nic przeciwko temu, jeśli wejdę. – Sędzia Hagedorn stał w uchylonych drzwiach. – Proszę bardzo, panie sędzio – odparł Travis. – Te błyskotliwe żarty przyprawiają mnie o ból głowy. Wkrótce zacznę słyszeć głosy. – Jeżeli któryś z nich będzie przypominał Jiminy Cricket*[Jiminy Cricket (ang.) – świerszcz; udzielał dobrych rad bohaterowi bajki Carla Goldoniego Pinokio (przyp. red.)] daj znać – powiedział Hagedorn. – Wszyscy mamy nadzieję, że któregoś dnia ruszy cię sumienie. – Przestańcie mnie wreszcie strofować. Na litość boską, przysięgli jeszcze nie wrócili z narady. – To nie ma znaczenia – odparł Hagedorn. Zdjął czarną togę, odsłaniając sportową

koszulę w kratę i buty kowbojki z wężowej skóry. Poza sądem Hagedorn przeistaczał się w farmera, właściciela dużych połaci ziemskich w okręgu Braddock. Travis już dawno uświadomił sobie, że gdyby rozmawiał z Hagedornem nie o procesach, lecz o koniach, miałby u niego lepsze notowania. – Uniewinnią go. – Skąd pan wie? – Pracuję w sądzie od trzydziestu dwóch lat – wyjaśnił Hagedorn, siadając na krześle pod wiszącymi na ścianie rogami jelenia. – Właśnie stąd wiem. – Proszę zrozumieć – tłumaczył Travis – że to nie moja wina. To Cavanaugh po- stanowiła dodać sobie trochę splendoru, ściągając proces do sądu federalnego. Wszy- scy doskonale wiemy, że powinien się toczyć w sądzie stanowym. – Nie wydaje mi się, by pani Cavanaugh miała dużo do powiedzenia przy podej- mowaniu takiej decyzji – stwierdził Hagedorn. – Brad Blaisdell jest prokuratorem Stanów Zjednoczonych i on miał tu decydujące słowo. Znany jest z tego, że lubi zaj- mować czołówki gazet. Szczególnie, jeśli stawką jest zajęcie urzędu sędziego federal- nego. – Amen – rzekła Cavanaugh. – I bez komentarza. Travis próbował się jeszcze bronić. – Zasady etyki zawodowej nakazują mi bronić mojego klienta najlepiej, jak potra- fię. – Nie mam nic przeciwko naszej uczonej mecenas, asystentce Prokuratora Stanów Zjednoczonych, ale faktem jest, że... dostała po tyłku. Bez obrazy, ma’m. – Ani myślę. Akurat, pomyślał Travis. – Skończyłeś studia prawnicze, zdaje się, rok temu? – zwrócił się Hagedorn do Travisa. Rozparł się w krześle i położył nogi na biurku. – A już nabrałeś odruchów obrońcy pierwszej klasy. Jesteś lepszy od wielu prawników praktykujących dziesiątki lat. Zastanawia mnie tylko... twój wybór. Większość eks-gliniarzy kończących studia ląduje w prokuraturze okręgowej lub w jakiejś agencji organów ścigania. – Nie jestem większością eks-gliniarzy – mruknął Travis. – Nie, nie jesteś. I nie znajduję również nic złego w tym, że pracujesz dla Dana

Holyfielda. To wspaniały facet. Uczciwy, godny szacunku. Chciałbym tylko, byś wy- kazywał nieco więcej roztropności w doborze swoich klientów. – Ktoś musi reprezentować i tę nędzę ludzką. – Ktoś musi też sprzątać śmieci, i zawsze znajdzie się taki, który zrobi to chętnie i umiejętnie. Ale czemu ty? – Dzięki, panie sędzio, ale lubię to, co robię. – W porządku. – Hagedorn wyjął z szuflady swego zawalonego biurka stertę akt. – Cieszę się, słysząc, jak mówisz te wzniosłe słowa, Travis. Ponieważ mam dla ciebie robotę. Sprawa kryminalna. Sąd musi wyznaczyć obrońcę. Zwykle mam wyrzuty su- mienia, przydzielając tego rodzaju sprawy, ale ponieważ jesteś taki przekonany o pra- wach do obrony całej tej szumowiny... Travis nie przejął się zbytnio wydźwiękiem tych słów. – Jakie są zarzuty oskarżenia? – Uprowadzenie i gwałt – poinformował Hagedorn, otwierając okładkę akt. Cholera. Kolejne przestępstwo na tle seksualnym. Nie cierpiał takich spraw. – Czynna napaść – dodał Hagedorn. – I jeszcze parę innych, związanych z prze- stępstwem, zarzutów. – Co się wydarzyło? – Mała, sympatyczna studentka Southern Methodist University w Dallas wyszła z baru znajdującego się w pobliżu terenów uniwersyteckich. Zanim zdążyła dojść do swojego samochodu, otoczyło ją sześciu mężczyzn: trzech białych i trzech czarnych. Zabrali jej kluczyki, wrzucili ją do bagażnika jej samochodu i wywieźli w odosobnio- ne miejsce, gdzieś w okolice jeziora Biała Skała. Potem kolejno dobierali się do niej. Kilku z nich obeszło się z nią wyjątkowo brutalnie. Następnie przywiązali ją z tyłu do samochodu i ciągnęli tak parę kilometrów. Travis zamknął oczy. – Przeżyła to? – Jakoś ją połatali. Słyszałem, jak na przesłuchaniu przed rozprawą ktoś wyraził się na temat jej stanu: „nadzienie hamburgera”.

– I mam być przedstawicielem jednego z domniemanych napastników? Hagedorn kiwnął potakująco głową. – Tylko jednego policja była w stanie odnaleźć. – A na jakiej podstawie Brad Blaisdell ściągnął to do sądu federalnego? – Rozjazd parkingu, z którego została uprowadzona ofiara, należy obecnie do re- jonu szpitala dla weteranów. Jest własnością federalną. – Dość nieprzekonujące argumenty. Z pewnością oddali pan skargę. Hagedorn szeroko rozłożył ręce. – Rozważę każdy wniosek, który zechcesz przedstawić. Ale nie, nie zamierzam oddalać. Travis nadal zachowywał twarz pokerzysty. Teraz nie mógł się złamać. – W porządku, zgadzam się. Zakładając oczywiście, że klient się nie sprzeciwia. – Dostrzegł, że Cavanaugh miała szeroko otwarte oczy ze zdziwienia. – Gdzie są akta? – Na biurku Millie. – Przyślę kogoś po nie jutro rano. – Chyba nie zrozumiałeś – rzekł Hagedorn. – Jutro rano zaczyna się proces. – Co takiego? – Travis uniósł wysoko brwi. – Jak to możliwe? – Ta sprawa najpierw była przydzielona Tomowi Seacrestowi. Wiesz, ten młody asystent z firmy Rainey & Wright. Nie może jej prowadzić, ponieważ zniknął. – Zniknął? – Waśnie. Nie zjawił się na rozprawie wstępnej po południu. W firmie twierdzą, że nie widziano go od przedwczoraj. – Szukaliście go? – Oczywiście. Ale proces zaczyna się jutro rano, a oskarżony musi mieć adwokata.

– Nie mogli dać kogoś z firmy Seacresta? – Pozostali adwokaci z jego firmy nie podejmują się prowadzenia spraw krymi- nalnych. Nie, Travis, zaproponowałem ci poprowadzenie tej sprawy, a ty się zgodzi- łeś. – Więc, z całym szacunkiem, proszę o odroczenie. – Odmawiam. Przyznałem już dwa odroczenia Seacrestowi. Czas puścić to w ruch. – Ale ja nie będę gotów do jutra rana! – Dlaczego nie? Oskarżenie potrzebuje co najmniej trzech dni do przedstawienia zarzutów, a ty będziesz tylko siedział i zgłaszał sprzeciwy. W tym czasie przygotujesz się do obrony. – Kto wie – wtrąciła Cavanaugh – może przyśni ci się jakiś kruczek prawny, aby i tę kreaturę też puścić wolno. Travis zignorował jej słowa. – Chcę, aby moje żądanie odroczenia i pańska odmowa znalazły się w rejestrze, panie sędzio. – Oczywiście. Będzie to pierwsza rzecz, jaką zrobimy jutro rano. – Pozwólcie, że was opuszczę, by wziąć od Millie akta sprawy i zabrać się do pra- cy. Travis wyszedł z gabinetu, starając się nie skrzywić. Zbierało mu się na mdłości, ale nie mógł tego po sobie pokazać. Millie, sekretarki sędziego Hagedorna, nie było na miejscu, więc zaczął przetrząsać jej biurko, dopóki nie znalazł akt, które natychmiast wrzucił do swojej teczki. Mój Boże, pomyślał. Żeby tylko nie była ruda. Rozdział 4 18:45

Harold Satrom kochał dwie rzeczy: zachody słońca i wędkowanie. Kiedy tylko miał sposobność, zamykał swój sklep ze sprzętem wędkarskim, zabierał dziesięciolet- niego syna Jimmy’ego i jechał nad Jezioro Palestyńskie, by zdążyć przed zachodem słońca. Potem sadowili się wygodnie na brzegu i, zarzuciwszy wędki, obserwowali ogniste promienie, przesączające się przez horyzont. Od czasu do czasu patrzyli, czym też zarybiono jezioro w tym roku. Ale dzisiaj wszystko wyglądało inaczej. Inaczej i gorzej. Niebo zachmurzyło się; nadciągnęły złowieszcze chmury. Co gorsza, ryby nie brały; przynajmniej tam, gdzie się ulokowali. Wprawdzie Harold co jakiś czas dostrzegał w wodzie okonia lub pstrą- ga, ale co z tego – żyłki ani drgnęły. Ryby wydawały się czymś zaniepokojone, jakby spłoszone. Prawdopodobnie poprzedniego wieczora były tu wyrostki; pewnie pili pi- wo, narobili zgiełku i poruszyli wszystko dookoła. Cholerni smarkacze. Harold zostawił Jimmy’ego ze sprzętem i ruszył wzdłuż brzegu w nadziei, że znajdzie jakieś lepsze miejsce. Przeszedł zaledwie niecały kilometr, gdy dostrzegł na piasku dużą, szarą plamę. Z nagłym przerażeniem pojął, że przed nim leżał człowiek. A raczej to, co pozostało z człowieka. Chociaż zdawał sobie doskonale sprawę, że te zmarniałe zwłoki nie mogą wyrzą- dzić mu żadnej krzywdy, zbliżał się do nich powoli. Wyglądało na to, że ciało przez jakiś czas przebywało w jeziorze, zanim zostało wyrzucone na brzeg. Harold obrócił zwłoki na plecy – i natychmiast tego pożałował. Twarz niebosz- czyka była szarozielona, obrzmiała i pokiereszowana. I potwornie spalona. Cienka półprzezroczysta skóra ledwo pokrywała czaszkę. Harold nie mógłby zidentyfikować tego człowieka, nawet gdyby był jego najlepszym przyjacielem. Potem spojrzał na nogi. Od pachwiny w dół równie potwornie spalone. Jakby tego wszystkiego było ma- ło, ciało pokrywały głębokie, kłute, sczerniałe rany. Wyglądało to niemal groteskowo. Wprawdzie Harold nie był koronerem, ale miał prawie pewność, że ten człowiek zmarł w powolnych męczarniach i że ktoś musiał przyłożyć do tego rękę. Sięgnął do kieszeni ubrania nieboszczyka i wyciągnął skórzany portfel. Zdziwił się, że portfel nie wypadł do jeziora. W środku było tysiąc dwieście dwadzieścia dola- rów w banknotach. Do diabła, temu nieboszczykowi na nic się one zdadzą. A starczy- łoby na rower górski. Jimmy by się ucieszył, a Harold miałby wreszcie spokój. Przejrzał resztę zawartości portfela. Parę zdjęć, prawo jazdy, karty członkowskie różnych organizacji. Kilka kart kredytowych, ale Harold nie był na tyle głupi, by miał je wykorzystywać. Poza tym nic wartościowego. Obrócił z powrotem topielca twarzą do dołu. Nagły dreszcz przeszył jego ciało.

Czując nieodpartą chęć oczyszczenia się, wbiegł do jeziora i mył się gorączkowo, szo- rując każdy centymetr odsłoniętego ciała. Gdy się już umył i wyszedł z jeziora, czuł się znacznie lepiej. Powoli ruszył dalej, ale przypomniawszy sobie o Jimmym, obejrzał się szybko za siebie. Był sam. Zawrócił; najpierw szedł wolno, potem zaczął biec truchtem, a wreszcie pognał, zastanawiając się cały czas, kimże, do diabła, był Thomas J. Seacrest i jak mógł się wpakować w takie kłopoty. Rozdział 5 20:10 Travis rozłożył na biurku akta Moroconiego. To wszystko, co mógł zrobić, by stłumić nasilające się mdłości. Wyjął z teczki lekarstwo, otworzył i napił się prosto z butelki. Prawie wszyscy adwokaci, którzy z nim pracowali, wiedzieli, że cierpiał na choro- bę wrzodową; niektórzy lekarze nazywali to czułym miejscem adwokata. Ogromne napięcie towarzyszące procesom bezlitośnie dawało się we znaki. Każdy, kto prowa- dził więcej niż kilka procesów rocznie, w końcu zaczynał dostrzegać pęknięcia w swo- jej prawniczej fasadzie. A ten nowy proces powodował, że było jeszcze gorzej. Wyjrzał przez okno gabi- netu i przyglądał się zarysowi miasta Dallas na tle nieba. NCNB Plaza, najwyższy bu- dynek w Dallas, ozdobiony neonami jarzącymi się zielonym światłem. Przez drugie okno widać było wieżowiec Reunion Tower, z kopułą mrugającą do niego światłami. Prawie zapomniał o wszystkim. Prawie, ale nie tak całkiem. Dokładnie przeczytał streszczenie sprawy, wyjęte z materiałów przedproceso- wych, i badawczo przyjrzał się zdjęciom migawkowym, które pieczołowicie dołączył fotograf policyjny. O paru szczegółach sędzia Hagedorn nie wspomniał. O paru odra- żających szczegółach. O tym, że napastnicy połamali ofierze żebra, bijąc ją łyżką do opon. O tym, że oddali mocz na jej ciało i do jej ust. O tym, że gdy już skończyli ją gwałcić w normalny sposób, zgwałcili ją łyżką do opon i butelką po koli. I że porzucili ją na poboczu drogi ledwie żywą, nagą, broczącą krwią, z twarzą w błocie. O tym, jak przez wiele tygodni leczono ją w szpitalu i że w wyniku pobicia musiała przejść ope- rację usunięcia obu piersi.

Klientem Travisa był Alberto Moroconi. Wydarzenia miały następujący przebieg. Gdy ofiara, Mary Ann McKenzie, szukała swojej współlokatorki w barze O’Reilly’ego, znajdującym się niedaleko akademików, Moroconi siedział tam, popija- jąc szkocką z wodą. Oskarżony przyznał, że istotnie tam był, i przyznał też, że widział kilku mężczyzn, który wyszli zaraz za dziewczyną, ale utrzymywał, iż nie brał udziału ani w gwałcie, ani w torturowaniu. Sądząc z zeznań świadków i dowodów rzeczo- wych, nie było konkretnych podstaw do oskarżenia Moroconiego. Zarzut popełnienia gwałtu oparto wyłącznie na zeznaniu Mary Ann. Ofiara wybrała go spośród kilku przedstawionych jej do identyfikacji mężczyzn, przy czym pomagała jej w tym bar- dziej niż delikatną sugestią prokuratura okręgowa z Dallas. Jeśli dodać jeszcze kiepski stan psychiczny ofiary – niczego to nie dowodziło, doszedł do wniosku Travis. Wiedział, jak wygląda procedura identyfikacji przestępcy, i miał wątpliwości, czy wszystko odbyło się zgodnie z przepisami. Moroconi najbardziej odpowiadał opisowi wszystkich trzech białych napastników podanemu przez Mary Ann, zarówno pod względem postury, wzrostu, jak i wagi. Jeśli miała wskazać któregoś z szeregu, musiał to być Moroconi. Zastanawiał się, dlaczego policja wybrała Moroconiego do identyfi- kacji. Okazało się, że działali na podstawie poufnej informacji, otrzymanej od anoni- mowego informatora. Travis zinterpretował fakty w następujący sposób: policja przyprowadziła frajera, nakłoniła ofiarę na pozytywną identyfikację i pobiegła z tym do prokuratora. To, rzecz jasna, niekoniecznie musi oznaczać, że Moroconi jest niewinny, ale dawało Travisowi pewien punkt zaczepienia, coś, co mógłby zakwestionować na rozprawie. Ku swojemu zdziwieniu zauważył brak wskazań w aktach, że Seacrest w ogóle wystąpił z wnio- skiem o usunięcie dowodu identyfikacji. Zdumiewające. Jeżeli Travis mógłby spowo- dować wykluczenie identyfikacji, wszystko, co z niej wynikało, również byłoby nie do przyjęcia – jak owoc zatrutego drzewa. Może Seacrest uważał, że taka taktyka jest po- niżej jego godności. Travis tak nie uważał. Jego zadaniem było uniewinnienie klienta, i kropka. Jeżeli mógłby to zrobić, korzystając z kruczków prawnych, zasady etyki na- kazywały mu tak właśnie postąpić. – Podano do stołu. Do gabinetu weszła Gail, recepcjonistka firmy, trzymając w ręce biały pojemnik z tworzywa sztucznego. – Gail, na litość boską, co ty tu jeszcze robisz? – Troszczę się o ciebie, rzecz jasna. Gdy cię nikt nie pilnuje, całkiem zapominasz o jedzeniu. Siedzisz godzinami, krzepiąc się tylko lekarstwem, a potem zastanawiasz się, dlaczego boli cię żołądek.

Chyba miała rację. Dopiero teraz uświadomił sobie, że jest głodny. Gail postawiła pojemnik na biurku. – Masz. Wcinaj. Travis zerknął do środka. Oczywiście sałatka, zgodnie z zaleceniami lekarza. Pod- czas ostatnich badań kontrolnych, które musiał zrobić na polecenie firmy ubezpiecze- niowej, doktor Anglis nieomal zazgrzytał zębami. Ciśnienie krwi za wysokie, poziom cholesterolu za wysoki, wrzód aktywny, dziesięć kilo nadwagi i, jak podsumował dok- tor Anglis, prawie kliniczny przypadek pacjenta kategorii A*[kategoria A – termin psychologiczny – osobowość charakteryzująca się potrzebą rywalizacji, niecierpliwo- ścią, perfekcjonizmem i apodyktycznością oraz zwiększoną podatnością na zawał (przyp. tłum.)]. Krótko mówiąc, zawał tuż-tuż. Lekarz zalecił mu dietę warzywną i kazał więcej ćwiczyć. Jak gdyby samo mówienie mogło sprawić, że tak się stanie. Travis nawet z ochotą by się do tego zabrał; nie mógł już patrzeć, jak jego ciało stop- niowo ulegało deformacji od czasu, gdy odszedł z policji i zaczął pracować we względnie „siedzącym” światku prawniczym. Ale kiedy? Nie miał prawie czasu oddy- chać, a co dopiero wykonywać wymachy i przysiady. Niestety, doktor Anglis przekazał swoje zalecenia wszystkim w biurze, włączając Gail. Nie mogła sprawić, by Travis ćwiczył, ale sumiennie śledziła jego dietę. – Mniam, mniam – powiedział Travis, mlaskając z karykaturalną przesadą. – Je- dzenie dla królika nie dopuszcza zamiennika. Gail uśmiechnęła się. – To sałatka szefa kuchni. Oczywiście usunęłam z niej całe mięso. – Co to za liście? Sałata? – Mniej więcej. – Wspaniale. – Travis sięgnął do portfela. – Ile jestem ci winien? – Ja stawiam. – Nie, nie, weź to. – Wyciągnął pieniądze. – Zabierz je, Travis. To jedyne, co mogę dla ciebie zrobić, mając na uwadze, co ty zrobiłeś dla mnie. Travis zrozumiał, że było to dla niej bardzo ważne, więc ustąpił. Gail miała kiedyś

problem ze swoim byłym mężem i byłym przestępcą, który nagle zaczął od nowa przejawiać zainteresowanie ich jedenastoletnią córką, Susan. Bała się, że wciągnie on córkę w światek alkoholu, narkotyków i rozpusty. Travis dotarł do niedostępnych dla innych materiałów dotyczących jej eks-męża i wystąpił na przesłuchaniu jako adwokat Gail. Dzięki temu sąd radykalnie ograniczył kontakty ojca z córką – odwiedziny raz w miesiącu, w niedzielę, i tylko pod nadzorem matki. Travis zniszczył czek, wiedział, że Gail nie byłaby w stanie zapłacić. – Poza tym śledzę poziom lekarstwa w twojej butelce – oświadczyła Gail. – Jest mi niezmiernie miło. Gail, parę lat starsza od Travisa, nie należała do piękności, ale też nie była brzyd- ka. Według niego, ujmująca osobowość z łatwością kompensowała jej nierówne zęby. – Wiesz co, Travis, nie byłoby głupio wziąć sobie wychodne na wieczór. – Nie wiedziałbym, co ze sobą zrobić. Bawiła się pasemkiem jego kręconych, czarnych włosów. – Mogłabym coś zaproponować. – Westchnęła i odeszła tanecznym krokiem w kierunku drzwi. – No cóż, może w następnym wcieleniu. I być może w lepszym wcieleniu, dodał w duchu Travis. Gdybyśmy tylko mieli ich kilka. – Delektuj się sałatką. – Dzięki, Gail. Z pewnością będę. Nie dotrzymał obietnicy, sałatka nawet nie przypominała delicji. Pomyślał, że im szybciej się z nią upora, tym lepiej. Wkrótce ujrzał dno pojemnika. Potem znowu po- równywał zeznania, badał raporty, planował krzyżowy ogień pytań i próbował pojąć, co tak naprawdę się wydarzyło. – Travis, czy wspominałem już, że pracujesz o wiele za dużo? Travis, zagłębiony w czytaniu, drgnął. To był Dan Holyfield, jego szef. – Sto razy mi to mówiłeś, Dan. Teraz będzie już sto pierwszy. – Więc chociaż teraz mnie wreszcie posłuchaj. Nie mogę patrzeć, jak każdego wieczora siedzisz w biurze. – Dan ubrany był tak jak zawsze: brązowy garnitur i kra-

wat bolo*[bolo – krawat z wąskiej taśmy przymocowany dekoracyjną spinką (przyp. tłum.)]. Staroświecko, ale bardzo szykownie. – Musisz częściej wychodzić. Spotykać się z przyjaciółmi. Travis milczał. Wstyd mu było przyznać, że tak naprawdę nie ma żadnych przyja- ciół. – Dobrze się czujesz? – W porządku. Tylko niewielkie kłopoty z żołądkiem. – Aha. – W głosie Dana pobrzmiewała lekka naleciałość przeciągłego akcentu Dallas. Travis podejrzewał, że akcent ten był bardziej nabyty niż naturalny. Dan to prawdziwy mistrz w przystosowywaniu się do nowych warunków. – Jadłeś jakiś obiad? Czy może umknęło to twojej uwagi? – Można powiedzieć, że jadłem. – Wskazał na pusty pojemnik po jedzeniu. – Gail przyniosła mi sałatkę od Sprousta. Dan zachichotał. Podniósł pojemnik i cisnął go do kosza. – Wiesz co, Gail to fajna babka. Trudno jest jej samej wychowywać Susan. Założę się, że ochoczo przystałaby na zaproszenie na kolację od obiecującego, młodego ad- wokata. Travis poprawił się w krześle. – Kto by chciał pokazać się z taką beczką sadła. – Wiedział, że wygląda grubo nie tylko dlatego, że ma nadwagę, ale też dlatego, że mierzy tylko metr siedemdziesiąt trzy. Każdy kilogram nadwagi wyglądał na nim jak trzy. – Musisz częściej wychodzić – gderał Dan. – Niekoniecznie z Gail, ale czas byś zaczął znowu się z kimś spotykać. Travis zacisnął wargi. – Ja... jeszcze nie mogę, Dan. Dan położył dłoń na jego ramieniu. – Nie chciałbym być gruboskórny, ale minęły już cztery lata. Gdy byłeś na stu- diach prawniczych, to zrozumiałe. Nie miałeś czasu na randki. Ale teraz masz dobrą pracę, stałe dochody. Pomyśl o tym. – Powiedziałem już, że nie jestem jeszcze przygotowany. W porządku? – Travis

miał nadzieję, że zabrzmiało to zdecydowanie, ale nie ordynarnie. Nie chciał obrażać Dana Holyfielda, jedynego prawdziwego bohatera jakiego spotkał. Dan poświęcił trzydzieści pięć lat życia, występując jako obrońca w wielu sprawach kryminalnych, podejmując się spraw niepopularnych klientów, reprezentując biedotę i starość. Często nie brał za to pieniędzy, jeszcze na długo przedtem, zanim stało się to modne. Co wię- cej, gdy Travis potrzebował kogoś zaufanego, Dan był zawsze w pobliżu. Tak na- prawdę jedyna bliska mu osoba. Travis nie miał żadnych żyjących krewnych ani też powiązań z możnymi i wpływowymi tego świata. Dan Holyfield umożliwił mu pójście na studia prawnicze. Gdy Travis otrzymał tytuł doktora praw i rozpoczął pracę, był eks-gliną lichego stopnia, już po trzydziestce. Nie należał do facetów, jakich szukają znane, dobrze prosperujące firmy. Ani żadne inne, jeśli o to chodzi. Dan Holyfield dał mu szansę. To coś znaczyło. To znaczyło bardzo dużo. – W porządku – zgodził się Dan. – Rób, jak uważasz. Ale nie dziw się, jeżeli przyjdziesz któregoś wieczora i nie wpuszczą cię do biura. – Uśmiechnął się po chwili zastanowienia. – Słyszałem, że wygrałeś dzisiaj proces. – Taak. Przysięgli obradowali nad tym niecałą godzinę. – Należy ci się pochwała. Gratulacje są chyba w takim przypadku jak najbardziej na miejscu, prawda? Stałeś się nie byle jakim obrońcą. – To wyłącznie twoja zasługa. – Bzdura, niemniej miło mi to słyszeć. Nad czym teraz pracujesz? – Nowa sprawa. Porwanie, gwałt, czynna napaść. Dość przygnębiający materiał. Dan przerzucił fotografie leżące na biurku. – Przygnębiający to za mało powiedziane. Myślałem, że podejmiesz się jakiejś bardziej cywilizowanej sprawy. – Nie miałem w tym wypadku żadnego wyboru. Przydział sędziowski. – Ach, tak. Hagedorn karze cię za to, że masz czelność wygrywać? – Coś w tym rodzaju. Nie podejrzewam, byś chciał mnie w tym zastąpić? – Nie, dzięki, Travis. Właśnie dlatego cię zatrudniłem, nie pamiętasz? Abym nie musiał się grzebać w takiej brei. Jeżeli powiedziałem, że idę na emeryturę, to miałem właśnie to na myśli.

– Twoja decyzja jest niepowetowaną stratą dla wymiaru sprawiedliwości miasta Dallas. – Jeżeli tymi pochlebstwami usiłujesz sobie zapewnić premię noworoczną, lepiej daj sobie spokój. Travis uśmiechnął się. – Przepraszam, Dan. – Moje odejście na emeryturę i tak było spóźnione. Harowałem jak wół, prowa- dząc po śmierci rodziców ich małą firmę dystrybucyjną. Conrad i Elsie Holyfieldowie wprawdzie nie byli wykształceni, ale mieli dobrze prosperującą firmę, więc nie mo- głem dopuścić do tego, by podupadła. Właściwie Travis był zadowolony, że Dan odchodzi, chociaż nigdy tego mu nie powiedział. Był jednym z niewielu, którzy zasłużyli sobie na emeryturę. Jak to się mówi w takich przypadkach: walczył dzielnie i przeszedł do legendy. Jak na swoje prawie sześćdziesiąt lat, wyglądał doskonale. W kręgach palestry nazywano go Doria- nem Grayem. – Nikt nie będzie w stanie zastąpić cię w sądzie, Dan. – Nonsens. – Dan podszedł do drzwi. – Nie siedź długo. – Przykro mi, ale chyba będę musiał spędzić tu całą noc. Rozprawa zaczyna się ju- tro rano. – Jutro rano?! Człowieku, Hagedorn nieźle cię użądlił. Takie bezpośrednie prze- chodzenie od jednej rozprawy do następnej wykończy cię, i to z całą pewnością. Przy- rzeknij mi, że zrobisz sobie choć krótką przerwę. – Przyrzekam. Obiecałem Staci, że do niej wpadnę. – Więc wyrażam zgodę, byś pracował. Ale mówiąc już poważnie, nie rujnuj się. To jest przegrana sprawa, a na dodatek przejmujesz ją w wyjątkowo niekorzystnych okolicznościach. Świat się nie zawali, jeżeli od czasu do czasu pozwoli się zatonąć jakiejś szumowinie. Gdy Dan wyszedł, Travis ponownie skupił się na pierwszym zdjęciu, kolorowej fotografii Mary Ann McKenzie, wykonanej zaraz po napadzie. Przysunął fotografię bliżej do światła. Wodził wzrokiem po zgruchotanej klatce

piersiowej, posiniaczonych piersiach, podrapanej, zakrwawionej twarzy. Ścisnęło mu się gardło, zapiekły oczy. – Mój Boże – szepnął do siebie. Ona była ruda. Zupełnie jak Angela. Rozdział 6 20:45 Mario siedział w swoim gabinecie za ogromnym dębowym biurkiem; ręce rozłożył na wierzchu zielonego preliminarza. Twarze przybyłych na spotkanie mężczyzn oświetlała lampa na długiej podstawce. Mario pozostawał w cieniu. Lubił tak. Patrzył zza biurka na Kramera, swojego niezawodnego egzekutora, i na Don- ny’ego, debilowatego siostrzeńca. Mario i jego siostrzeniec ubrani byli w sportowe marynarki, koszule od Ban-Lona*[Ban-Lon – nazwa firmy produkującej włókno syn- tetyczne, poddawane gnieceniu w celu zwiększenia jego grubości (przyp. tłum.)] oraz lakierowane oksfordki. Kramer starał się ubierać tak jak oni, ale jak zawsze, nie do końca mu to wyszło. Chryste, jakiś kaftan z bistoru. I wcale nie dlatego, że facet nie miał dość forsy. Brał niezły szmal już od paru lat. Mario i Donny nosili też na sobie złoto. Donny na szyi, a Mario na małym palcu. Pod tym względem Kramer mógł ich zawstydzić; zadawał szyku trzema łańcuchami na szyi i dwoma sygnetami wielkości orzecha na palcach, nie wspominając o złotym zębie. To było w stylu Kramera – cholernie starał się sprawiać wrażenie, że należy do rodziny. Starał się za bardzo. Mario powinien wyrzucić go już wiele lat temu, i z pew- nością wyrzuciłby – gdyby się go tak piekielnie nie bał. Kramer zdawał relację. Przemierzał pokój tam i z powrotem, chodząc wzdłuż biurka. Donny rozwalił się na sofie przy drzwiach, obgryzając paznokcie jak pięciola- tek. Chryste Panie, pomyślał Mario. Donny chciał zdobyć stanowisko niezależnego, a siedział, obgryzając paznokcie, prawie w ogóle nie słuchając. Co za bezwartościowe gówno. Donny nigdy nie nauczy się fachu. Ani w ogóle niczego. – Masz jakieś nowości do zakomunikowania, panie Kramer? – zapytał Mario. – Tak. W istocie, mam. – Kramer był szczupły, żylasty, energiczny i niezmordo- wany. Przypominał węża. Najbardziej wyróżniającą cechą jego wyglądu była długa, ohydna blizna, przecinająca lewą stronę twarzy. – Robota wykonana zgodnie z pla- nem. – Czy możesz podać więcej szczegółów.

– Naprawdę chce pan wiedzieć? Mario zastanawiał się przez chwilę. – Nie, chyba będzie lepiej, żebym nie wiedział. Mimo że od dawna pracował z Kramerem, ten facet nadal przyprawiał go o gęsią skórkę. I tak już zostanie. Kramer był kimś więcej niż tylko egzekutorem – umiał za- planować i wykonać całą operację od początku do końca. Był skuteczny i sprawny – nigdy nie spartaczył roboty. Był twórczy i pomysłowy – nie trzeba było go prowadzić za rękę. Miał wszędzie swoich ludzi – w prasie, policji, w rządzie. Mógł uzyskać wszelkie niezbędne informacje lub też zasiać fałszywe tam, gdzie to było konieczne. Miał niezliczoną liczbę gotowych na wszystko współpracowników. Ale był też sadystą. Przeważnie płatni mordercy wykonywali takie zlecenia tylko dlatego, że nie potrafili nic innego. Ale nie Kramer. On uwielbiał to robić. Był psy- chopatą, który czerpał nadzwyczajną przyjemność z okrutnego traktowania innych ludzi. A jego zamiłowanie do ognia stało się już legendą. Na samą myśl o tym Mario gasił papierosa. Życie było o niebo bezpieczniejsze, gdy Kramer nie miał dostępu do niczego, co się paliło. Donny odchylił się od oparcia sofy. Głos miał cienki, z tendencją do pisku. – Czy ktoś już zauważył, że on zniknął? – O, tak – odparł Kramer. – Ale nie wiedzą, co się z nim stało. – Więc jeszcze go nie znaleźli? – spytał Mario. – Nie. Jeszcze nie. Ale znajdą. Taki był plan, prawda? – Tak. Taki był plan. – Wiadomo, jacy głupi są gliniarze – rzucił Donny. – Może powinniśmy im pod- powiedzieć. Dać jakąś wskazówkę. Mario i Kramer jednomyślnie zignorowali słowa Donny’ego. Donny po prostu nie miał szarych komórek, doszedł do wniosku Mario, zresztą już nie po raz pierwszy. Mario kochał swoją siostrę, ale nie żywił już żadnej nadziei co do jej żałosnego po- tomka. – Cieszę się, że odłożyłeś papierosa, wujku Mario. Te rakotwórcze pałeczki zabiją

cię. Jeżeli już nie zabiły. A ja mogę zachorować na płuca od wdychania tego dymu. – Donny zakaszlał. – Widzisz? Już jestem chory. – Doceniam twoją troskę, Donny – powiedział Mario powoli. Zastanowił się nad tym przez chwilę. – Tak naprawdę, wcale nie doceniam twojej troski, Donny. Jesteś jak zadra w dupie. Więc siedź cicho i odzywaj się tylko wtedy, gdy cię o to poproszą. Donny opuścił głowę. – Tak jest. Zupełnie jakby mu posypano solą otwarte ranę, Kramer zareagował natychmiast; chwycił z biurka papierosa i pstryknął zapalniczkę. Gdy płomień wystrzelił, oczy Kramera zabłysły. Mario stłumił dreszcz. Jeżeli w ogóle ten facet coś kochał, to był to czerwony, tań- czący przed oczami płomień. – Chodzą słuchy, że Seacresta ma zastąpić niejaki Travis Byrne – oznajmił Kra- mer, przerywając trans. – Co o nim wiemy? – Niewiele. Jest przyzwoitym prawnikiem, młodym, ale skutecznym. Wyciąga lu- dzi. Na razie to wszystko, ale pracuję nad tym. – Strzelił palcami. – Aha, jest byłym gliniarzem. Mario pogłaskał brodę. – To może być problem. Nie potrzeba nam na sprawie żadnego fanatycznie prawo- rządnego adwokata. Dowiedz się o nim wszystkiego. – Jak już powiedziałem, pracuję nad tym. Myślę też, że moglibyśmy spróbować rozważyć jakieś sposoby sterowania nim. Może powinniśmy splamić jego krzycząco nieskazitelną reputację. – Sądzisz, że jest to teraz potrzebne? – Nie. Ale gdy przyjdzie czas, lepiej, żeby nasz przyjaciel był już przyszpilony. – Więc co planujesz? Kramer wzruszył ramionami.

– Jak zawsze. Niespodziewani goście. Ukryta kamera. Parę sensacyjnych history- jek, które przeciekną do prasy w odpowiednim momencie. Mario machnął ręką. – Cokolwiek masz na myśli, pozostawiam to tobie. Nieźle byłoby, gdyby panu Byrne’owi przydarzył się jakiś niewielki wypadek. Taki, by wiedział, gdzie jego miej- sce. – Wypadek? – Coś subtelnego. Ale nie za bardzo. Kramer uśmiechnął się, najwyraźniej rozkoszując się tą propozycją. – Zrobi się. – Możesz wciągnąć w to Donny’ego – rzekł Mario po chwili wahania. – Musi... nabierać doświadczenia. Niezadowolenie Kramera było aż nadto wyraźne. – Mam swoich ludzi. – Nie o to chodzi. – Mario bębnił lekko palcami o biurko. – To sprawa rodziny i ktoś musi ją reprezentować. Tylko wyślij Donny’ego z człowiekiem, który zapewni mu niezbędne... przewodnictwo. Będę to uważał za osobistą przysługę. Kramer zmarszczył brwi. – Pan tu szefem. Coś jeszcze? – Czy Moroconi o nas wspomniał? – Jeszcze nie. Ale nie możemy wykluczyć takiej możliwości, szczególnie jeżeli będzie zdesperowany. – Będziemy improwizować w zależności od rozwoju sytuacji. Ryzyko wydaje się niewielkie. Głupi eks-gliniarz, przejmujący sprawę w ostatniej chwili. Niewiele się rozezna. – To zależy. Seacrest wiedział za dużo.