kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 860 188
  • Obserwuję1 383
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 672 990

Běhounek František - Na dwóch planetach

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
B

Běhounek František - Na dwóch planetach .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu B BEHOUNEK FRANTISEK Powieści
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 116 stron)

PROLOG Przygoda statku "Waikiri" Komunikacja lotnicza, obsługująca w rejonie Atlantyku północnego trasę z Europy i Afryki do Ameryki i z powrotem dawno już zepchnęła na drugi plan podróżowanie statkami transoceanicznych linii żeglugowych, natomiast w części południowej tego Oceanu — podobnie zresztą jak i w południowej części Oceanu Spokojnego — komunikacja ta przedstawia się zupełnie inaczej. Nie tylko znacznie zmniejszy ruch pasażerski, lecz przede wszystkim brak odpowiednio położonych wysp — gdzie samoloty mogłyby lądować po drodze dla uzupełnienia paliwa lub dokonania w razie potrzeby niezbędnych reperacji maszyn — sprawia, że Ttiwet dziś jeszcze trudno mówić o regularnej komunikacji lotniczej w tych rejonach. Tu statki pasażerskie zachowały swe prerogatywy i prawdopodobnie utrzymają je jeszcze przez czas dłuższy, mimo iż tak znaczne odległości domagają się wprost, by pokonywać je samolotem odrzutowym, lecącym z przeciętną szybkością ośmiuset kilometrów na godzinę. Podróż z Sydney w Australii do portu Yalparaiso, odległego o 11 019 km, powinna normalnie trwać niecałe dwa tygodnie, wliczając w to także krótki postój w porcie Wellington na Nowej Zelandii. Lecz pasażerski statek „Waikiri", należący do South Australian Shipping Company, zazwyczaj skracał czas trwania podróży średnio o pół dnia. Był to nowoczesny statek o dwudziestu tysiącach ton wyporności, a cztery motory Diesla zapewniały mu przeciętną szybkość dwudziestu pięciu węzłów na godzinę. Jakkolwiek komplet pasażerów wynosił tylko tysiąc pięćset osób, załoga zaś liczyła pięciuset ludzi, to jednak statek był nie mniej wygodny niż znane kolosy morskie jak ,,Queen Elisabeth" czy „Queen Mary", których żywot w służbie pasażerskiej był już u schyłku.. Wczesnym popołudniem dnia 30 października 19... roku „Wai-kiri" przemierzał ostatni odcinek drogi z Sydney do Valparaiso. Pogoda była wyjątkowo piękna jak na tę porę roku — odpowiednik wiosny na półkuli północnej — a także jak na tę część Oceanu Spokojnego, gdzie zazwyczaj od bieguna południowego wieją ostre, zimne wiatry, pędząc raz po raz gęste, szare chmury, które przez większość dnia zasłaniają całe niebo: od zenitu aż po krańce olbrzymiego kręgu horyzontu. Tego dnia niebo było lazurowe i bezchmurne, słońce grzało cudownie, dokuczliwy południowy wiatr zmienił się w łagodny powiew, lekko tylko marszczący długą, płytką falą powierzchnię morza. Nic więc dziwnego, że przy tak pięknej pogodzie większość pasażerów opuściła po obfitym obiedzie jadalnie i saloniki: na wszystkich pokładach pełno było ludzi. Stewardzi nie mogli nastarczyć leżaków, pasażerowie z klasy turystycznej wyciągali się po prostu na pokładzie — tak wyszorowanym, że wprost lśniącym czystością — i oparłszy się o nadbudówki pokładowe, zadowoleni z siebie i z całego świata, wpatrywali się w nieustannie zmieniającą się grę fal. Statek znajdował się właśnie tuż obok punktu, gdzie czterdziesty równoleżnik południowy przecina dziewięćdziesiąty południk zachodni, odległego o prawie dwa tysiące kilometrów od Valpa-raiso, celu swej

podróży, gdy zdarzył się ów niezwykły wypadek, który obudził zainteresowanie całego świata. Jego moment początkowy i końcowy udało się dokładnie ustalić według zapisu logu mechanicznego, którego wskazówka szybkości spadła prawie do zera, ponieważ podczas całego zajścia maszyny statku zastopowały. W chwili zatrzymania się turbin „Waikiri", była godzina druga dwadzieścia pięć czasu miejscowego. W tym samym momencie wszystkich znajdujących się na pokładzie statku ludzi — tak pasażerów jak załogę — ogarnął ciężki, kataleptyczny sen, trwający blisko godzinę. Na cały ten czas statek "Waikiri" zmienił się w pływający zamek „Śpiącej Królewny": kiedy fale elektromagnetyczne, wysłane z niewidocznego jeszcze wówczas na wysokim niebie samolotu dotarły do właściwych ośrodków w korze mózgowej ludzi — wszyscy zasnęli w takich pozycjach, w jakich się w danym momencie znajdowali. Z rąk grających w brydża wypadły karty, a głowy opadły bezwładnie na zielone sukno stolików, składający raport kapitanowi oficer pokładowy usnął stojąc w służbowej postawie z ręką przy daszku czapki, marynarz przy sterze zwinął się na miejscu w kłębek, ale koła sterowego nie wypuścił z rąk. Spali podróżni na wszystkich pokładach, spał radiotelegrafista w swej kabinie, kucharze przy kuchniach elektrycznych, maszyniści przy turbinach i zbiornikach ropy. Nie kierowany przez nikogo statek, niesiony łagodnym prądem morskim, leniwie sunął naprzód kołysząc się z boku na bok. Samolot cicho i bezszelestnie opuścił się nad statek, potem nad jego częścią dziobową zatrzymał się na wysokości kilkudziesięciu metrów. Rozmiarami był od statku znacznie mniejszy, ogon jego nie sięgał nawet pierwszego komina, chociaż była to maszyna z typu olbrzymów, biorąca na pokład stu trzydziestu pasażerów. W oczach każdego przygodnego świadka — gdyby się taki znalazł — manewrowanie samolotu wzbudziłoby podejrzenie. Wyglądało to tak, jakby między samolotem a statkiem powstała nagle niewidoczna lecz bardzo mocna więź: maszyna wykonywała dosłownie te same ruchy co „Waikiri", w spokojnym powietrzu posuwała się równie powoli naprzód, chybocąc się na boki jak statek. To jednak nie koniec dziwów — wypadki toczyły się dalej. W ogonie samolotu otworzyły się drzwiczki, wyszło przez nie kolejno dziesięciu ubranych w lotnicze kombinezony mężczyzn. Sylwetki ich były drobne, cera twarzy ciemna. I chociaż między samolotem a pokładem „Waikiri" nie było ani drabinki, ani liny, ludzie ci powoli zeszli na pokład. Przystanęli na krótką chwilę rozmowy, potem rozeszli się po pokładzie. Za pół godziny spotkali się znowu wszyscy w tym samym miejscu, skąd nastąpił powrót do samolotu. Droga powrotna przebiegała podobnie jak zejście na pokład: powoli, w zupełnej ciszy, jeden po drugim mężczyźni unosili się w górę ku drzwiczkom i znikali kolejno w kadłubie maszyny. Gdy ciężkie drzwi zamknęły się za ostatnim przybyszem, samolot szybko począł się wznosić pionowo w górę, nie czyniąc przy tym najmniejszego hałasu, mimo iż był to normalny, czteromotorowy samolot odrzutowy, wyposażony podobnie jak wszystkie maszyny transoceaniczne. Po chwili był już tylko niewielkim punktem zanikającym na tle błękitnego nieba. Śpiący na statku ludzie zaczęli przecierać oczy. W dziesięć minut później, gdy już na dobre ocknęli się ze snu, wszczęli gorączkowe rozmowy na temat tego zupełnie niespodziewanego ataku powszechnej śpiączki. Pierwsze podejrzenie padło rzecz prosta na kucharzy i stewardów: najprawdopodobniej wsypano do potraw — przypadkowo

czy rozmyślnie — jakiś preparat usypiający. Chociaż lekarz okrętowy od razu wykluczał takie podejrzenia argumentując, że żaden środek usypiający nie mógłby jednakowo i w tym samym czasie podziałać na tysiąc czterysta pięćdziesiąt sześć osób — tyle bowiem było na statku pasażerów wraz z załogą — jednakże pobrano natychmiast próbki wszelkich pokarmów i napojów, podawanych tak w jadalni pierwszej klasy, jak i klasy turystycznej, i zabezpieczono je w kasie pancernej administracji statku. Wykonane później przez chemików w San tiago de Chile analizy wykazały, że wszystko było w absolutnym porządku i że lekarz na statku miał rację. W trakcie pobierania i zabezpieczania próbek potraw i napojów pierwszy oficer zameldował kapitanowi, że pan John Thomas z Melbourne w Australii, właściciel fabryki motorów elektrycznych, stwierdził brak paszportu, który podczas obiadu z całą pewnością miał przy sobie. — Nie zgłosił żadnej innej straty? — spytał rozdrażniony kapitan, któremu na myśl o czekających go konsekwencjach i nie- przyjemnościach, nerwy zaczynały już odmawiać posłuszeństwa. Oficer ruszył ramionami. — Na razie zauważył tylko brak paszportu — odparł uprzejmie. — A oto i on sam! Fabrykant jednak nie był sam, obok niego dreptał mały, szczupły człowieczek, przybrany w surową czerń duchownego. Wnet się okazało, że był nim istotnie: przedstawił się jako pastor Edward Nares z Birmingham, czasowo w podróży po rozmaitych ośrodkach kościoła metodystów, do którego należał. Zirytowany fabrykant pierwszy wystąpił ze skargą, że prócz paszportu stwierdził także brak 1165 dolarów. Kapitan bezradnie rozłożył ręce. Bo jakże szukać na statku jego straty? Wszystkie banknoty są jednakowe... chyba, że właściciel ma zanotowane numery posiadanych banknotów... Tu okazało się, że jakkolwiek fabrykant wiedział dokładnie, ile miał pieniędzy w portfelu, nie znał jednak numeru nawet banknotu tysiącdola-rowego. — Więc jak pan sobie wyobraża, jak mogę ustalić, że to pańskie pieniądze? — pytał bezradny kapitan. — Ale w grę wchodzi także mój paszport zagraniczny — protestował dotknięty obywatel z Melbourne. — Mała, cieniutka książeczka, na statku takim jak „Waikiri"! Znajdzie się na nią tysiące skrytek — kapitan zbył jego pretensje. — Nie wymaga pan chyba, bym kazał cały statek prześwietlać promieniami rentgena? I to nawet zrobiłbym chętnie, gdybym tylko wiedział jak! Na tę ironiczną uwagę fabrykant parsknął gniewnie i już gotował się do jakiejś niemiłej odpowiedzi, gdy pierwszy oficer przeszkodził mu zwracając się z pytaniem do pastora: — Czy i panu, panie pastorze, także coś zginęło? Tamten, wyraźnie zakłopotany, wsunął palec za niski, sztywny kołnierzyk, parę razy pokręcił głową i po tym niemym wstępie oświadczył, że portfel z pieniędzmi znalazł w innej kieszeni, niż nosi go zazwyczaj; miał w nim znaczną ilość pieniędzy w angielskich banknotach, z których na pewno trochę brakuje. Nie umiał jednak ustalić sumy, ponieważ miał w portfelu zarówno własne pieniądze, jak i sumy pochodzące ze zbiórki na misje wśród Indian Ameryki Południowej. — To ładnie pan przechowuje powierzone panu pieniądze! — zgromił go surowo fabrykant z Melbourne.

Pastor nie zdołał jeszcze zareagować w odpowiedni sposób, gdy drzwi kajuty kapitana otwarły się, bez pukania wszedł zaaferowany kierownik biblioteki: — Panie kapitanie, melduję, że z czytelni pierwszej klasy zni-knęły wszystkie czasopisma, magazyny i tygodniki... a także pełny komplet Encyclopaedia Britannica! Dwadzieścia cztery tomy plus dwa tomy uzupełnień, ostatnie wydanie z 1959 roku, to, któreśmy nabyli właśnie niedawno, przed odpłynięciem z Sydney! Ten przydługi nieco meldunek wyrecytował jednym tchem, bez zatrzymania, tak że zdenerwowanemu kapitanowi wydało się, iż usłyszał jedno niesłychanie długie i zawiłe słowo. — Benson, czy pan oszalał? — wybuchnął odzyskawszy głos. — A któżby kradł encyklopedię z czytelni pierwszej klasy? — Kiedy ja mówię prawdę, panie kapitanie — bronił się urażony kierownik biblioteki. — Niech pan sam pójdzie, zobaczy i zasięgnie opinii obu stewardów, którzy utrzymują porządek w czytelni... Jeszcze podczas obiadu wszystkie książki i pisma były na miejscu! — No proszę, cała encyklopedia, to już nie cieniutka książeczka, którą można schować w tysiącach skrytek — zauważył jadowicie australijski fabrykant. — Nie trzeba już będzie nawet rentgena, by ją znaleźć... Przypuszczam, że dwadzieścia sześć dużych tomów oprawnych w skórę waży co najmniej sto pięćdziesiąt funtów! Kapitan cisnął mu groźne spojrzenie, lecz nie uznał za właściwe odpowiedzieć na złośliwe uwagi. — Panie Morgan! Proszę zarządzić rewizję statku! — warknął pod adresem pierwszego oficera i odwrócił się plecami do obecnych w kajucie, na znak, że dość już ma wszelkich rozmów z nimi. Goście kolejno opuścili kajutę. Następnie przez trzy godziny trwała rewizja statku; była ona o tyle dokładna, o ile można to przeprowadzić na terenie małego, pływającego miasteczka, składającego się sponad czterystu kabin i z górą tysiąca przeróżnych zakamarków wszelkich kształtów i wymiarów. Rewizja ta nie dała żadnych rezultatów. Gdy statek przybył do Valparaiso i wszyscy uczestnicy rejsu na wyścigi zaczęli opowiadać o niezwykłej przygodzie, prasa światowa na serio zainteresowała się całą sprawą. Wysnuwano najprzeróżniejsze domysły, wszystkie były jednak mało prawdopodobne; ostatecznie zgodzono się na konkluzję, że był to po prostu kiepski dowcip. Zupełnie normalna drzemka w słońcu urosła do wymiarów jakichś tajemniczych, kataleptycznych wpływów nieznanych mocy. Ten fabrykant prawdopodobnie przegrał pieniądze w karty i bał się do tego przyznać żonie — uzasadniali autorzy niezbyt mądrych kawałów — natomiast ten pastor sam ostatecznie nie wiedział dokładnie, ile miał przy sobie pieniędzy. Kwestię zaś zaginionego paszportu fabrykanta zupełnie zbagatelizowano, a co do spraw czasopism, to przecież jest rzeczą ogólnie znaną, że pasażerowie często zabierają je do kabin i nikomu na myśl nie przyjdzie kwalifikować tego faktu jako kradzież. — Także i encyklopedie zabierają? — zgłaszał ktoś zastrzeżenia. I na to pytanie znalazło się wiele odpowiedzi. Po prostu kierownik się omylił, może zostawił encyklopedię u introligatora w Sydney, a kto wie czy ją w ogóle kupił, przecież i wśród kierowników bibliotek też mogą się znaleźć ludzie niezbyt uczciwi; wreszcie może ktoś z czytelników, zirytowany informacjami encyklopedii, w ataku wściekłości całą słynną Encyklopedię Brytyjską wyrzucił po prostu za burtę — argumentował jakiś dowcipniś.

Gdy wreszcie hałas wokół przygody statku „Waikiri" przycichł nieco, prasa podała kolejną sensacyjną wiadomość, a sprytni reporterzy od razu połączyli ją z aferą na ,,Waikiri". Do Vancouver, portu na zachodnim wybrzeżu Kanady, przypłynął niezbyt szybki szkuner motorowy „Hans Egede" z załogą norwesko-kanadyjską. Statek łowił na wodach antarktycznych dla wielkiej kanadyjskiej firmy futrzarskiej specjalnie cenny gatunek fok, pływając głównie w okolicach archipelagu Palmera. Po zakończeniu kampanii, przez cieśninę Drake'a i wschodni Pacyfik powracał do rodzimego portu. Tego samego dnia, gdy na statku „Waikiri" miała miejsce owa dziwna przygoda, „Hans Ege-de" znajdował się o sto mil na północ od kursu wielkiego, pasażerskiego statku. Fakt ten potwierdziło ponad wszelką wątpliwość porównanie dzienników pokładowych obu statków. Korzystając z wyjątkowo pięknej pogody dnia 30 października mechanik szkunera przystąpił do przeglądu i oliwienia maszyn. Za zgodą kapitana wyłączył silnik, na szkunerze zapanowała zupełna cisza. Warto ten fakt podkreślić, by właściwie zrozumieć cały późniejszy przebieg wydarzeń. Popołudniową wachtę pełnił zastępca kapitana, a wraz z nim norweski marynarz Harald Skjelder. Znudzony marynarz rozglądał się apatycznie po statku, chwilami zamyślony przechodził na rufę, by stwierdzić, że i tam także nic się nie dzieje, a tymczasem oficer tkwił w miniaturowej kabinie nawigacyjnej, mieszczącej się na równie miniaturowym mostku kapitańskim: nanosił na mapę położenie statku, które zgodnie z przepisami ustalił o godzinie czternastej. Pracę tę przerwał mu wachtowy, który wpadłszy zameldował w wielkim podnieceniu, że za prawą burtą jakiś wielki samolot opada w morze. — Niechże to piorun strzeli! Teraz właśnie, kiedy silnik wyłączony! — zaklął oficer i porzuciwszy mapy wybiegł na mostek. Tu zawahał się chwilę: dać rozkaz do maszynowni, by jak najszybciej uruchomiono silnik? Koło sterowe było zamocowane, marynarz pełniący funkcję sternika przebywał pod pokładem i najspokojniej popijał sobie herbatę z rumem — skoro silnik był wyłączony nie miał przecież nic do roboty. — No, trzeba się temu najpierw przyjrzeć — zdecydował oficer, widząc, że przy sterze nie ma sternika. Zdjął lornetę z wieszaka, szarpnął drzwiczki i niemal zjechał po stromej drabince na pokład. Harald Skjelder biegł tuż za nim. — Istotnie, tak to wygląda, jakby chciał wodować — mruknął oficer obserwując przez lornetę piękny, biały samolot, który poziomą spiralą opuszczał się nad powierzchnię morza. W tej chwili był zaledwie pięćset stóp od grzbietów fal. Przez lornetę doskonale było widać wszystkie szczegóły maszyny, można by nawet odczytać napisy, gdyby się tam znajdowały. — Odrzutowiec — zupełnie zbędnie informował marynarz, bo przez lornetkę widać było świetnie wszystkie cztery dysze samolotu. — Czyżby? Nie domyśliłbym się tego do samej śmierci — dziwił się drwiąco oficer. — No, dosyć już tego gapienia się, ściągnijcie mi tu Nielsa, niech szybko słucha, co ci tam nadają! W tym właśnie czasie radiotelegrafista szkunera Niels spoczywał słodko w objęciach Morfeusza. Ponieważ szkuner nie jest wytwornym parowcem, zatrudnia więc jednego tylko „radzika", a ten także musi mieć parę godzin odpoczynku. Skjelder już szedł, gdy zatrzymał go okrzyk oficera:

— Spójrzcie no, przecież on leci bez silników! W ostatniej chwili samolot przeszedł na lot poziomy i powoli mijał szkuner stale na tej samej odległości. — Przeszedł na lot ślizgowy — obojętnie zauważył Harald. — Ślizgowy?... — skrzywił się szyderczo oficer. — Ależ z was mądrala, Skjelder. A czyż to szybowiec? — To jak pan sądzi: nie skrzydła go niosą? — ciągnął spokojnie flegmatyczny Norweg. — Skrzydła, a jakże: skrzydła!... — parskał zirytowany oficer. — Żaden samolot odrzutowy na skrzydłach się nie utrzyma! A to przecież jest Douglas C8, ma 130 miejsc pasażerskich, więcej waży, niż nasz szkuner może wziąć ładunku. Znam te samoloty jak własną kieszeń, mieszkam tuż przy lotnisku i stale im się z przyjemnością przyglądam, jak lądują. — No to chyba idzie na silnikach — upierał się marynarz. — Nie można się z wami dogadać — westchnął oficer, wciąż uważnie obserwując samolot, aby móc później zainteresowanym podać dokładny opis maszyny. — A czy wy coś słyszycie?... Marynarz musiał przyznać, że prócz uderzeń fal o kil szkunera, nie słyszy nic. — No naturalnie, że nic nie słychać! A te odrzutowce ryczą przecież od chwili włączenia motorów jak całe stada morsów! — To mam iść po Nielsa? — spytał marynarz. — Uważam, że szkoda fatygi, ci tam na górze doskonale panują nad swoim samolotem — zdecydował jego przełożony. — Na maszynie jest znak PAA — dodał po chwili marynarz. — Są także i jakieś inne znaki, jest znak rozpoznawczy Stanów Zjednoczonych. To z całą pewnością Amerykanin — zakończył niechętnie oficer. Był Kanadyjczykiem i nie bardzo kochał Amerykanów. Z czasów dawnej przeszłości, gdy jeszcze był młodym marynarzem, utkwiła mu w pamięci jakaś bardzo nieprzyjemna historia z amerykańskimi celnikami; było to jeszcze wówczas, gdy w Stanach obowiązywała prohibicja, a szmuglowanie alkoholu przez granicę przynosiło znacznie większe zyski, niż niejedna mało wydajna kopalnia złota. — Nic już nie rozumiem... Niech pan spojrzy, co on robi! — zawołał nagle Norweg. Niezwykły wyczyn samolotu skruszył szybko skorupkę zobojętnienia: maszyna nagle znieruchomiała, dobrych parę sekund tkwiła zawieszona w jednym punkcie, potem szybko zaczęła się wznosić po linii prostej pionowo w górę, wtopiła się w błękit nieba i w ciągu minuty zniknęła z oczu. Nawet lorneta oficera nie mogła jej już wypatrzyć. Wszystko to rozegrało się w absolutnej ciszy — po prostu jakby jakaś niewidzialna siła wciągała samolot prosto w niebo. Najbardziej jednak zdumiała obu mężczyzn olbrzymia fala, jaka podniosła się w chwili, gdy samolot ruszył w górę, opadła zaś dopiero wtedy, gdy maszyna znikła gdzieś wysoko w chmurach. Morze wzburzyło się tak mocno, że z trudem utrzymali się na nogach; spod pokładu szkunera wypadło kilku przerażonych mężczyzn z kapitanem na czele. — John, co się tu dzieje? — rzucił pytanie kapitan. — I ja też chciałbym to wiedzieć, kapitanie — odparł podniecony oficer ocierając rękawem pot, jaki nagle zrosił mu czoło. — Jakiś nowoczesny „latający Holender", ale tym razem w powietrzu.

Otaczającej go grupie zdumionych mężczyzn opowiedział co widział, powołując się na świadectwo marynarza Norwega, który zdołał już powrócić do swej normalnej obojętności. — A jakże, tak właśnie było, jak pan opowiada — potwierdził z flegmą. — To pewnie jakiś nowy wynalazek, czy coś podobnego. Na tym zakończyła się cała przygoda; w dzienniku pokładowym zanotowano wszystkie, dotyczące jej szczegóły z podaniem czasu co do sekundy. Gdy szkuner wrócił do portu wiadomość o całej sprawie wywołała sporo różnych kontrowersji i to — rzecz dziwna — przede wszystkim wśród zachodnich sprzymierzeńców. Tym razem kamień, który zamącił niezbyt spokojne wody opinii publicznej, rzucili Francuzi, obrażeni na sprzymierzeńców za odmowę przyjęcia ich do „klubu atomowego". „La confiance existe-t-elle au sein de NATO" *) — postawił smętne pytanie dziennik „Le Figaro", naczelny organ burżuazyj-nej prawicy, dając na nie zarazem odpowiedź, że zasadniczo należy w to wątpić. Oto USA wypróbowują nową broń, o której francuskiego sprzymierzeńca nie poinformowano ani słowem. Tu dziennikarz podał wszelkie znane już szczegóły. *) Czy w łonie NATO istnieje zafufanie? Przedstawiciele bloku państw socjalistycznych także skupili uwagę na nowym zagadnieniu. „Czy Stany Zjednoczone istotnie poważnie traktują problem rozbrojenia?" — pytali ich przedstawiciele w komisji rozbrojeniowej ONZ, powtarzając to pytanie w rozmaitych formach. Przedstawiciel USA na pytania reagował gwałtownie i z irytacją. Tym razem nie mógł podanych faktów określić, jako „wymysł komunistyczny" — co z upodobaniem czynił często tak jak i jego koledzy — ponieważ wszystkie informacje w kwestionowanej sprawie pochodziły z prasy zachodniej; ostatecznie w pewnym skrócie powiedział tylko tyle, że chyba wariat mógłby dokonywać prób z nowym, bezgłośnym samolotem o nieznanej sile napędowej nad tak licznie nawiedzaną przez statki częścią Pacyfiku. — Nie tak znowu licznie — oponowali przeciwnicy — przecież „Hans Egede", w chwili gdy dostrzeżono samolot, znajdował się w odległości stu mil od „Waikiri"... — Ta maszyna miała znaki USA — dodawali inni. — Oczywiście, bo samolot bez oznakowania budziłby znacznie większe podejrzenia — podsuwali nieufni. — Skandal, samolot ze znakami USA atakuje statek sprzymie- rzeńców z SEATO i w sposób nieudolny kradnie na nim encyklopedię... — To były ćwiczenia w ataku na konwój, a do takiego celu nie mógł im przecież służyć statek radziecki — upierali się oponenci. — A z tą encyklopedią właściwie nie wiadomo jak było. Dość długo trwał huczek wokół całej tej sprawy, a kiedy wreszcie przycichł zdarzył się fakt, o którym dowiedział się tylko bardzo mały krąg ludzi. Na skutek tego faktu pewność siebie Pentagonu ogromnie zmalała, natomiast napięcie międzynarodowe znacznie zelżało. Część pierwsza

Być albo nie być? 1. Katastrofa Według nieznanych praw przyrody, od milionów już lat dokonywał się we wnętrzu planety rozpad nuklearny. Mimo daleko posuniętej cywilizacji i techniki, mieszkańcom planety nie udało się praw tych zmienić. Wyzwalające się przy tym rozpadzie ciepło przenikało w lodowaty kosmos tylko poprzez cienką, otaczającą planetę skorupę, którą jej mieszkańcy poprzecinali gęstą siecią kanałów, nawadnianych wodami z płytkich mórz. Ale już na głębokości dwudziestu czy trzydziestu kilometrów ciepło gromadziło się od wielu milionów lat. W głębokich warstwach lądów i pod morzami temperatura wzrastała nieustannie. Jej przyrost roczny był co prawda tak nieznaczny, że nawet najbardziej precyzyjny termometr mieszkańców tej planety nie zdołałby go wymierzyć, ale lata składały się na stulecia, stulecia na tysiąclecia, te z kolei na miliony lat, podczas których temperatura stale wzrastała. Sięgnęła już takiej wysokości, że topiły się w niej granity na lądach i bazalty pod oceanami. Przez kratery wulkanów na lądy i dna mórz zaczęła się wylewać płynna lawa. Mieszkańców planety ogarnął strach. Wiedzieli już od wielu lat, co się w głębi pod nimi dzieje, nie przywiązywali jednak zbyt wielkiego znaczenia do podziemnego ognia. Zespół geofizyków opracował bardzo wnikliwą analizę sytuacji, która po dyskusji w kołach fachowych została przez czynniki oficjalne przyjęta. Planecie nie może grozić wielkie niebezpieczeństwo — głosiła opinia fachowców — kiedy bowiem zasięg podziemnego morza ognia zwiększy się, a ciśnienie zgromadzonych nad nim gazów się pod- niesie, gazy same przebiją sobie drogę na zewnątrz w takich' punktach, gdzie twarda skorupa jest najcieńsza. Według wszelkich teorii oraz na zasadzie przeprowadzonych w różnych punktach próbnych sondowań, najcieńsze warstwy skorupy znajdują się na dnie oceanów. Kiedy skorupa pęknie — prawdopodobnie w wielu miejscach równocześnie — płonąca lawa wyleje się w morza, a w zetknięciu z wodami natychmiast ostygnie i stwardnieje. Rzecz prosta: przy tym wiele wody wyparuje, powstanie więc powtórnie w mniejszym zakresie zjawisko, określane przez dawne legendy jako „potop świata". Tylko obecnie już nie garstka ludzi będzie na prymitywnej arce szukała wraz ze swymi zwierzętami domowymi schronienia przed gniewem bożym — jak to opisywały legendy. Teraz, gdy ludność planety idzie w miliony, a poziom techniki jest tak wysoki, można będzie każdego rodzaju powódź w każdym punkcie planety opanować przy pomocy gęstej sieci kanałów i zbiorników wodnych... Kiedy jednak mnożyły się sygnały alarmowe, gdy ożyły dawno wygasłe wulkany i wystąpiły notowane po raz ostatni przez sejsmografy przed wieluset laty trzęsienia ziemi, pojawiły się pierwsze oznaki popłochu. Władze wykonawcze, doszedłszy do wniosku, że geofizycy kierowali się zbytnim optymizmem, poleciły natychmiastowe wykonanie niezbędnych prac zabezpieczających. Zadanie było stosunkowo proste: wywiercić w odpowiednich punktach szereg dostatecznie szerokich i głębokich otworów, które sięgnąwszy do centrów wrzącej lawy

spowodują odpływ jej nadmiaru. Inaczej powiedziawszy należało otworzyć wentyle w przegrzanym kotle. Dla ludzi, którzy dzięki energii jądrowej mogli opanować każdą materię, nie stanowiło problemu szybkie wykonanie potrzebnych głębinowych szybów wiertniczych. Rezultaty ich dały doskonałe wyniki: płynna lawa, pod wpływem wysokiego ciśnienia wewnętrznego, trysnęła potężnymi gejzerami przez wszystkie otwory, podziemne ciśnienie zmniejszyło się, wyglądało na to, że groźny żywioł podziemnego ognia przycichł. Mieszkańcy planety odetchnęli z ulgą przekonani, że niebezpie- czeństwo zostało definitywnie zażegnane. Na przyszłość należało tylko pilnować spętanego olbrzyma, a ilekroć okaże się potrzeba zapewnić mu chwile swobodnego oddechu drogą odpowied niego zastosowania szybów. Na szczęście planeta posiadała tylko dwa niezbyt wielkie satelity, skonstruowane przez mieszkańców planety dla nocnego oświetlenia planety. Masa ich jednak była tak nieznaczna, że ich przyciąganie nie mogłoby spowodować potężnych fal przypływowych płynnej lawy, które stanowiłyby poważną groźbę dla wszystkiego co żyje na powierzchni planety. Uwaga mieszkańców planety zwróciła się więc znowu ku innym ważkim problemom. Nad rozwiązaniem pierwszego z nich — ujarzmieniem grawitacji — pracowano już od wielu lat. Początkowo starano się kwestię rozwiązać teoretycznie: co to za siła to ciążenie, które sięga najdalszych odległości? Czy rozchodzi się falami, tak jak inne rodzaje energii?... W ostatnich jednak czasach specjaliści przeszli już od teorii do eksperymentów, dokonywanych na razie w skali laboratoryjnej w głębokich, podziemnych tunelach. Udało im się znieść pole grawitacyjne w określonych granicach. Fakt ten — o ile dalsze badania przebiegać będą pomyślnie i uda się ujarzmić siły grawitacji — stwarzał niesłychane perspektywy. Przeludnienie planety domagało się jakiegoś radykalnego rozwiązania problemu. Ponieważ w tym czasie wyżywienie jej mieszkańców opierało się na klasycznym systemie gospodarki rolnej, a energia słoneczna wykorzystana była już do ostatecznych granic, ekonomiści z niepokojem obliczali, że już niedługo gospodarka rolna, do jakiej przywykli od stuleci, nie zdoła wyżywić miliardów obywateli. Jednocześnie z przedłużeniem przeciętnej wieku mieszkańca, ilość urodzin wzrastała w postępie geometrycznym. Do rozwiązania kwestii populacji wiodły trzy drogi. Pierwsza, najłatwiejsza na pozór, natrafiła na najbardziej zdecydowane opory. Chodziło o uregulowanie liczby urodzin drogą surowych przepisów władz najwyższych, mających na celu zahamowanie nadmiernego wzrostu ludności. Kto .zechce mieć jeszcze jedno dziecko, musi otrzymać specjalne pozwolenie komisji kontroli populacji. Kiedy projekt ten zaczęto propagować, wystąpili przeciw niemu nawet ci, którym nawet na myśl nie przyszło mieć więcej ponad dwoje dzieci. — To już jest nielogiczne! — protestowali zwolennicy ustawy o regulacji urodzin. — Z jakiego tytułu występujecie przeciwko projektowanej ustawie? — zapytywali projektodawcy. — Ponieważ wprowadza ona ograniczenie jednego z najbardziej zasadniczych praw człowieka, prawa do rozmnażania się! — padała odpowiedź.

Drugim sposobem rozwiązania zbliżającego się nieuchronnie kryzysu było podjęcie produkcji sztucznych artykułów spożywczych. Przy tak wysokim stopniu rozwoju cywilizacji i daleko posuniętej wiedzy w zakresie biochemii i chemii organicznej sprawa nie była wcale trudna. I tu także wrodzony konserwatyzm budził powszechny opór, jakkolwiek chemicy przemysłu spożywczego bardzo szybko wyprodukowali sznycle ze sztucznego tworzywa, w niczym nie ustępujące cielęcym, jak również sztuczną śmietanę, przewyższającą pod każdym względem jej najlepsze gatunki pochodzenia zwierzęcego. Tym, którzy nie chcieli się pogodzić z namiastkami artykułów spożywczych, niespodziewanie przyszli z pomocą ekonomiści: obliczyli bowiem, że sztucznie produkowana żywność będzie droższa od naturalnej. Dalej, że na produkcję tej żywności nie można liczyć bez ograniczeń. Pozostawała jeszcze trzecia droga, choć z góry było wiadomo, że będzie kosztowna: spośród krążących wokół gwiazdy centralnej, dawczyni energii, różnych ciał niebieskich wyszukać takie, które pod względem wielkości, atmosfery, siły przyciągania, składu skorupy zewnętrznej i innych właściwości byłoby przydatne do osiedlenia przez ludzi. Przeciw takiemu rozwiązaniu zagadnienia populacji podniosły się także liczne głosy protestu. — Nasze źródła energii nie są nieograniczone — mówili krytycy- — Łatwo obliczyć, jak bardzo trzeba by zwiększyć stan liczebny naszej floty kosmicznej, by mogła ona przewieźć na nową planetę tylu mieszkańców, ilu ich przybywa w ciągu roku. Akcja taka przyczyniłaby się oczywiście do obniżenia stopy ży- ciowej wszystkich mieszkańców naszej planety. Jeżeli już po tylu latach stabilizacji gospodarczej mamy obniżyć poziom życia, doprowadzić do pogorszenia się jego ogólnych warunków, to przenoszenie gdzieś części ludności wcale nie jest potrzebne. Wystarczy tylko odpowiednio obniżyć powszechny standard życia, a zdołamy wyżywić znacznie więcej obywateli, niż mamy ich obecnie. — Cóż dopiero mówić o tym, że nikomu przecież nie można nakazać przeniesienia się w inne warunki, na niegościnną planetę. Powinna to być akcja dobrowolna. Ilu takich amatorów uda się znaleźć? — dowodzili przeciwnicy planu emigracji. A jednak plan ten miał także wielu zwolenników. Ostatecznie Rada zadecydowała, że celem rozwiązania problemu emigracyjnego zostanie przygotowany plan odpowiednich badań. Jako nadający się do akcji osiedleńczej teoretycy w krótkim czasie wskazali jednego z satelitów największej planety rodzimego systemu słonecznego. Upatrzona planeta wymiarami przypominała ich własną planetę, panujące na niej ciążenie nieznacznie tylko odbiegało od tego, w jakim żyli dotychczas; różny natomiast był skład atmosfery, lecz przystosowanie go do potrzeb ludzkich nie przedstawiało wielkich trudności. Po ustaleniu tych wstępnych danych wysłano na satelitę statek kosmiczny, który miał bezpośrednio na miejscu przeprowadzić dalsze badania dla uzupełnienia informacji, jakich astrofizycy nie mogli ustalić na odległość: przede wszystkim stwierdzić stan flory i fauny w nowym na iejscu osiedlenia. Zanim jednak ów statek kosmiczny zdołał powrócić do bazy, na planecie doszło do niesłychanego kataklizmu, jakiego nie umiał przewidzieć nikt z miliardów stworzeń myślących, żyjących na jej powierzchni. Oto z głębin kosmosu wynurzyło się ciało niebieskie, przedstawiające się początkowo jako gwiazda najmniejszej wielkości, ledwie widoczna przy pomocy elektronowego teleskopu. Kontrolujący stale niebo robot astrofizyczny zwrócił jednakże niebawem uwagę na jej niezwykłą prędkość i dokonał obliczeń hiperboli jej

orbity. Zdawało się, że w grę wchodzi zjawisko, jakie już występowało nie raz w przeszłości. Oto jakiś odłamek materii w danym systemie słonecznym, wyłoniwszy się z kosmicznych przestworzy, ruszył po orbicie wyznaczonej mu przez nieubłaganą siłę przyciągania olbrzymiej gwiazdy centralnej, którą obleci w niewielkiej odległości tracąc przy tym płonące gazy, formujące się w długi, jasno świecący lecz bardzo rzadki warkocz, potem zaś powróci w kosmos, skąd przyszedł. Kiedy owo nieznane ciało niebieskie minęło w pewnej odległości największą planetę rodzimej gwiazdy centralnej, a jego orbita nie uległa przy tym zasadniczej zmianie, fachowcy fakt ten * przyjęli z ogromnym zdumieniem. Planeta ta — nosząca od niepamiętnych czasów nazwę Największej, tak jak inna znów nazwę Najjaśniejszej — znana była jako „łowca" takich przybyszów z kosmosu. Włączała je w liczny rój swych satelitów — z którymi one masą swą w żadnym wypadku nie mogły się równać — i zgodnie z prawem przyciągania zmuszała do krążenia wokół niej. Tym razem jednak siła przyciągania Największej zawiodła: nowe ciało niebieskie minąwszy ją, mknęło dalej po swej hiperbolicznej orbicie. Mózgi elektroniczne natychmiast obliczyły dane cyfrowe. Były to wartości graniczne wyznaczające masę ciała niebieskiego, które otrzymało tymczasową nazwę Nieznana i datę bieżącego roku. Dolna granica była niezwykle wysoka, co już obudziło wśród astrofizyków zdumienie, natomiast górna granica wywołała wśród nich po prostu przestrach. W rocznikach astronomicznych nie napotkano takiego przykładu — masa Nieznanej przewyższała wielokrotnie masę największego z ciał niebieskich, jakie kiedykolwiek przywędrowało z kosmosu w krótkie odwiedziny do gwiazdy centralnej... Wkrótce siła światła Nieznanej powiększyła się znacznie. Udało się już ściślej określić jej masę. Była znacznie bliższa górnej granicy niż dolnej! Sytuacja stawała się alarmująca. Teraz, przy dość dokładnej znajomości masy Nieznanej, mózgi elektroniczne na żądanie astrofizyków obliczyły, że siła przyciągania ich planety rodzimej przez Nieznaną będzie przejściowo znacznie większa, niż siła przyciągania gwiazdy centralnej, wokół której przebiegała jej orbita. Ustalono także, że fakt ten wpłynie w pewnym sensie na deformację tejże orbity, co jednak będzie miało stosunkowo nieznaczny wpływ na życie na planecie, ponieważ dotychczasowa orbita eliptyczna zmieni się w orbitę zbliżoną do koła, po jakiej krąży na przykład druga, najbliższa centralnej gwiazdy, planeta. — A co będzie z oceanem lawy pod naszymi stopami?... Tego rodzaju pytania padały równocześnie z wielu stron. W stosunkowo krótkim czasie z kół fachowych nadeszła na nie konkretna odpowiedź. Oto kiedy Nieznana będzie przechodziła w dość bliskiej odległości obok ich planety, podniosą się nie tylko potężne fale oceanów, ale i fale płonącej lawy. Fale te, posłuszne ruchom Nieznanej oraz rotacji planety wokół własnej osi, powoli zaczną okrążać planetę. Na brzegach mórz należy oczekiwać lokalnych, przejściowych wylewów, likwidowanych jednak szybko przez gęstą sieć kanałów. — Jakie skutki mieć będzie ruch fal płonącej lawy, poruszających się na nieznacznej głębokości pod oceanami i lądami? Odpowiedź ogólnikowa była dość łatwa, natomiast szczegółowa bardzo trudna, brak było bowiem zasadniczych parametrów, jak na przykład grubość skorupy powierzchniowej planety, na której koncentrowało się całe życie. A co najgorsze: brak już było czasu na przeprowadzenie pomiarów i badań. Naczelny astrofizyk powołany został przed Radę dla wyrażenia swej opinii. — Może dojść do tragicznej katastrofy — oświadczył.

— Jak dalece?... W jakim zasięgu?... — naciskano nań pytaniami. Ruszył tylko bezradnie ramionami. Zdyscyplinowanie jednak tych ludzi było tak niezwykłe, że tylko niewiele groźnych wieści dotarło do wiadomości publicznej. Rada nie podjęła żadnych prac zabezpieczających, wiedząc, że na jakiekolwiek skuteczne akcje brak już czasu. Wśród jej członków panowało przekonanie, że prowadzenie jakichś niezwykłych prac mogłoby wywołać powszechną panikę, której skutki przewyższy-łyby wszelkie klęski, spowodowane spotkaniem planety z Nie- znaną. Jedynie dowódcy statków kosmicznych, znajdujących się poza planetą, otrzymali dokładne informacje o sytuacji wraz z poleceniem, by starali się możliwie na najdalszy termin przesunąć powrót do baz. Odmawiając wypowiedzi na temat przypuszczalnych zniszczeń, wywołanych spotkaniem z Nieznaną, specjaliści postąpili słusznie. Kataklizm bowiem, jaki miał miejsce na planecie, przeszedł rozmiarami wszelkie najbardziej fantastyczne przewidywania. Dzieło zniszczenia rozpoczęły fale przyboju oceanów. Wysokość ich sięgnęła ponad dachy wszelkich budynków na wybrzeżach, a napór mas wodnych był tak olbrzymi, że na ich drodze nie ostało się nic. Pas zniszczenia wybrzeży sięgnął daleko w głąb lądów. W ciągu doby fale groźnego przyboju obiegły całą planetę, a kiedy rozpłynęły się wreszcie w sieci kanałów, na ich drodze pozostały miliony trupów i ludzi bez dachu nad głową. Lecz nie był to jeszcze koniec tragedii mieszkańców planety — zniszczenie wywołane przez fale wód stanowiły tylko prolog do powszechnej zagłady. Wzdymające się masy gorącej lawy dały znać o sobie powszechnym, przez długie godziny trwającym trzęsieniem ziemi, które poczyniło nie mniejsze szkody, niż fale morskie na wybrzeżach. Siła wstrząsów jednak malała, trzęsienie ziemi słabło. Przerażeni mieszkańcy planety odetchnęli z ulgą, pocieszając się myślą, że to już koniec wszelkich udręk. Ale -był to tylko krótki moment przerwy — nadszedł tragiczny epilog. Pękła w wielu miejscach skorupa lądów i dna oceanów, powstały szerokie na milę i długie na setki mil przepaście, sięgające w głąb nieprzebranych mas płonącej lawy, która olbrzymimi stru mieniami o temperaturze tysiąca dwustu stopni zalała lądy i dna morskie. Większość siedzib ludzkich zginęła wraz z mieszkańcami w przepastnych otchłaniach. Kataklizm przybierał coraz straszliwsze rozmiary: oto wody oceanów i zniszczonych kanałów stanęły do walki z żywiołem ognia. Pokonać go nie zdołały: olbrzymie masy wód żar lawy zamienił w parę, powstały gęste chmury przesłaniające niebo, a niesione w górę ciepłym prądem powietrza, rozpostarły się wysoko ponad powierzchnią planety, na której ogień nadal prowadził nieubłagane dzieło zniszczenia. Wygrawszy zaś walkę z wodą, zaczął teraz gwałtownie pochłaniać tlen z powietrza i łączyć go z roztopionymi skałami. Ludzie, którzy przeżyli potop, trzęsienie ziemi i inwazję ognia, teraz stwierdzili, że coraz trudniej im oddychać. Umierali straszliwą śmiercią dusząc się powoli. Śmierć dosięgnęła nawet tych, którzy w przestworzach próbowali przeżyć katastrofę. Kiedy szalona panika sięgnęła szczytu, a instynkt samoobrony zrywał wszelkie tamy, tłum, gnany jedyną myślą: uciekać z tej skazanej na zagładę planety, wdarł się siłą na lotniska rakietowe. Tu wszędzie jednak natrafił na niezłomne kordony policji porządkowej — Rada wydała surowy zakaz startów. W statkach kosmicznych zmieścić się mógł tylko nieznaczny odsetek miesz- kańców planety, niepodobna więc było ocalić kilka tysięcy ludzi — jeśli nawet, to według jakiego doboru? — a miliardy skazać na niechybną śmierć. Także członkowie Rady i Komitetu Specjalistów, aczkolwiek reprezentowali

zespół najzdolniejszych mózgów całej planety, odrzucili możliwość ucieczki w kosmos. Tak więc nikt, kto przebywał na planecie, nie przeżył spotkania z Nieznaną. Kataklizm ten, jeden z wielu, jakie co sekunda mają miejsce w kosmosie, chociaż prawdopodobnie nie zawsze dotyczą istot myślących, wydarzył się setki tysięcy lat przed naszą erą. Gwiazdozbiór Kasjopea — piękne W, widoczne nocą na naszym niebie — był wtedy nieregularną linią falistą, zaś Gwiazda Polarna leżała tak daleko od ziemskiego bieguna północnego, że kto chciałby na powierzchni Ziemi według niej ustalić kierunek północny, na pewno by zabłądził. Prawdę mówiąc, nikt z mieszkańców kuli ziemskiej nie był wówczas na takim stopniu rozwoju inteligencji, by mógł według gwiazd ustalać kierunek. Prawdopodobnie wtedy właśnie małpolud od niedawna dopiero zdecydował się chodzić na dwóch nogach i zaczynał się interesować ogniem. Po wielu tysiącach lat, nagromadziwszy już pewien zasób wiedzy, zaczął studiować ruchy planet, a jednej z nich, odznaczającej się jasnym, czerwonym blaskiem, nadał nazwę Marsa. Kiedy fizycy oraz technicy dali astronomii ziemskiej wielkie teleskopy, astronomowie odkryli wówczas dwa niewielkie księżyce Marsa; nazwali je: Fobos i Deimos. Później jeszcze, gdy astrofizyka osiągnęła już pewien poziom, specjaliści zaczęli zastanawiać się nad pytaniem: dlaczego na Marsie nie ma tlenu, czy też jest go tak mało? Przecież jego siła przyciągania doskonale potrafi utrzymać tlen przy planecie, która zresztą tak bardzo jest podobna do Ziemi, zarówno długością rotacji dokoła własnej osi, jak i nachyleniem tej osi do .płaszczyzny orbity, po której krąży dokoła Słońca. Uczeni doszli do wniosku, że najprawdopodobniej na powierzchni planety tlen połączył się z metalami, zwłaszcza z żelazem, co dało planecie ową czerwoną barwę; jak się to jednak stało i dlaczego — tego już wyjaśnić nie zdołali. Zresztą Mars krył w sobie dla nich także szereg innych zagadek, z których wcale nie łatwa do rozwiązania była na przykład sprawa tajem- niczych kanałów, pojawiających się na jego powierzchni i znikających znów po jakimś czasie. 2. Na nowej planecie Podczas gdy na Rodzimej planecie, wśród powodzi, trzęsienia ziemi, płonących mórz lawy i braku tlenu ginęło życie, w kosmosie znajdowały się cztery rakiety marsjańskie. Najszybsza z nich miała za zadanie zbadanie najbliższych okolic systemu słonecznego. Nigdy już się nie zjawiła, nie przekazała żadnych wiadomości o sobie. Ci, którzy byli wysłani w rakiecie na Wenus, przeżyli katastrofę. Przypuszczali, że prawdopodobnie rakieta dalekiego zasięgu nie otrzymała wiadomości z ginącej planety lub też wracając w tym czasie do bazy posiadała tyle tylko materiałów pędnych, że starczyło na lądowanie. Załoga jej, stwierdziwszy wszędzie tylko ślady zniszczenia, nie miała innego wyboru, jak lądować na jednym z dwóch małych księżyców Marsa. Trudno zgadnąć, jak długo jeszcze potem pozostała przy życiu. Zresztą cała ta teoria o losach rakiety miała wielu przeciwników; wskazywali oni słusznie, że nigdy nie udało się odebrać od tamtej załogi jakichkolwiek sygnałów.

Druga rakieta należała właściwie do typu heliograficznych statków kosmicznych, wysyłanych od czasu do czasu przez Marsjan dla inspekcji substancji słonecznej. Dla ich planety Słońce było dawcą życia, niezmiernie ważne było więc obserwowanie, jak w jego wnętrzu przebiegają zmiany składu jego substancji, zachodzące nieustannie skutkiem reakcji jądrowych, które są właściwym źródłem wszelkiej energii, tak szczodrze rozrzucanej w otchłaniach wszechświata. Marsjanom udało się skonstruować specjalny typ rakiety, która po dotarciu do masy Słońca zamie- niała wysoką temperaturę jego warstw wewnętrznych na energię elektryczną. A tej właśnie energii używano do chłodzenia rakiety, co pozwalało na oszczędzanie energii jądrowej, klasycznego materiału napędowego, jakiego w tych czasach jeszcze używało się do rakiet. Katastrofy statków słonecznych zdarzały się dość często, dlatego też ich załoga składała się zwykle z ludzi bardzo odważnych. Jedynym możliwym sposobem przedostania się statku do wnętrza Słońca, było wykorzystanie potężnych, lejkowatych wirów elektromagnetycznych, występujących często na powierzchni Słońca, które obserwujący je zdała określają jako plamy. Silne pola elektromagnetyczne tych olbrzymich otchłani w kształcie lejków, sięgających daleko w głąb Słońca, wymagały od dowódcy statku znacznych zdolności i umiejętności. Zdarzało się często, że nim jeszcze statek dotarł do powierzchni Słońca, lejek się zamykał, co normalnie oznaczało stratę rakiety, a jej załoga nie miała nawet możliwości przekazania jakichś informacji o swym losie. Wszelkie bowiem próby nadawania sygnałów z wnętrza plam słonecznych pozostawały bez rezultatów, mimo iż próby te podejmowano na falach najrozmaitszej długości i mocy. W głębi plam słonecznych znajdowało się tyle ładunków elektrycznych i pól magnetycznych, że żadna fala nie mogła przebić się przez nie i wydostać się w kosmos. Fakt, że wysłany w okresie kataklizmu Rodzimej planety na gwiazdę centralną statek słoneczny już się w ogóle nie odezwał, nie zdziwił nikogo z załóg trzeciej i czwartej rakiety. Trzecia rakieta otrzymała wiadomość o początkowej fazie kataklizmu na Rodzimej planecie, a także zakaz powrotu, właśnie w chwili, gdy w drogę do bazy wystartowała z jowiszowego księżyca, Kallisto. Miała w zapasie tylko tyle materiałów pędnych, co wystarczało na powrót do bazy, plus dwadzieścia pięć procent normalnego, żelaznego zapasu. Dowódca jej natychmiast skonfrontował położenie wzajemne planet gwiazdy centralnej: odległość do Najjaśniejszej była taka sama jak do planety Rodzimej. Istniała tam właściwa atmosfera oraz życie roślinne, ale siła przyciągania była niemal trzy razy większa od tej, do jakiej przywykli, a to w znacznej mierze utrudniało im życie. Dlatego też lepiej byłoby pozostać na satelicie, który właśnie opuścili — jakkolwiek żyjące na jego powierzchni potwory wcale nie były przyjemne. Z drugiej strony istniała nadzieja, że na Najjaśniejszej załoga trzeciej rakiety zdoła prędzej czy później połączyć się z załogą czwartej rakiety, której zadaniem było urządzenie stacji na Drugiej Najbliższej planecie. Stały kontakt radiowy potwierdzał, że pierwszą część zadania załoga wykonała dobrze: wylądowawszy szczęśliwie rozpoczęła budowę stacji. A teraz, gdy nieszczęsna Rodzima planeta ginęła w morzu wody i ognia, poczucie więzi wzmogło się w ludziach znacznie, nie chcieli żyć w tak wielkiej od rodaków odległości, marzyli, by się z nimi połączyć. Ostatecznie dowódca powziął decyzję: wylądują na księżycu Najjaśniejszej. Znali go szczegółowo, wiedzieli, że tlenu i wody ma bardzo mało, że natomiast jego siła przyciągania jest o połowę mniejsza od tej, do jakiej byli przyzwyczajeni, a to stworzy im znośne warunki życia. Z Najjaśniejszej zaś do

Drugiej Najbliższej, gdzie przebywali ich towarzysze, w pewnych okresach czasu jest znacznie bliżej, niż na ich Rodzimą planetę, stąd mogli więc żywić nadzieję, że może uda się im w jakiś sposób tam przedostać i połączyć się z rodakami. Cała załoga była tego samego zdania, rakieta ruszyła więc ku Księżycowi. Wylądowała na odwróconej od Ziemi części — pewne szczegóły jej losów podajemy na innym miejscu.*) Tylko pięciu najmłodszych członków załogi doczekało tego momentu, gdy wylądowała u nich rakieta z nowej ojczyzny, by zabrać ich na pokład, dziewiętnastu innych zmarło na niego- ścinnym satelicie Najjaśniejszej. Czwarta i ostatnia rakieta Marsjan miała najliczniejszą załogę, złożoną z mężczyzn i kobiet. Liczyła sto czterdzieści cztery osoby, z których większość miała pozostać w stacji, urządzonej na Lądzie Północnym Drugiej Najbliższej, inni mieli powrócić do domu. Kataklizm Rodzimej spowodował zmianę pierwotnego planu: pozostali wszyscy i na Drugiej najbliższej założyli nową ojczyznę. Wybrali na nią tereny najchłodniejsze, lecz mimo to wypadło im żyć w klimacie znacznie gorętszym niż ten, z jakim zżyli się na Rodzimej. Ich nowa planeta — zwana przez mieszkańców Ziemi Wenus — czerpała z gwiazdy centralnej — określanej przez mieszkańców Ziemi nazwą Słońca — prawie pięciokrotnie więcej światła i ciepła niż ich dawna planeta. Ale była też bardziej *) v. „Akcja L". szczodra niż Rodzima, dostarczała bowiem pięć razy większych zasobów energii. Do obfitości tych darów musieli się dopiero przyzwyczaić. W atmosferze prócz tlenu było dużo dwutlenku węgla. Pracy i wysiłku kilku generacji wymagało skondensowanie go w chmury i wypchnięcie przy pomocy generatorów grawitacyjnych wysoko ponad powierzchnię planety, aż tam, gdzie już nie przeszkadzał im w oddychaniu, a ochraniał przed nadmiernym ciepłem słonecznym. Wiele tysiącleci później ten właśnie dwutlenek węgla budził zdumienie wśród astrofizyków ziemskich. Nadmierne ilości energii słonecznej i nie nadające się do oddychania powietrze to jeszcze nie wszystkie czekające ich trudności — głównym źródłem kłopotów dla wielu pokoleń była przeszło dwukrotnie większa niż na Rodzimej grawitacja. Walczyli z nią zarówno przy pomocy leków, jak i sztucznej, działającej w odwrotnym kierunku grawitacji, jednakże oba te sposoby uważali za przejściowe, tymczasowe rozwiązanie sprawy. Starali się wychować nowe pokolenie, zdolne do przystosowania się do nowych warunków życia. Po tysiącach lat udało im się to ostatecznie. Wygląd ludzi zmienił się znacznie: wzrost mieli wyższy, kościec mocniejszy, bardziej rozwinięte mięśnie, a zwłaszcza mięsień sercowy, także inną krzepliwość krwi, wyższą temperaturę ciała i szybsze tętno. Topografię Drugiej Najbliższej dobrze znali jeszcze z dawnych wypraw, więc na miejsce osiedlenia wybrali Ląd Północny, jakkolwiek nie był tak gościnny jak Ląd Południowy. Ten pierwszy miał jednak znacznie korzystniejsze warunki sejsmiczne: wulkanów było tam niewiele. W porównaniu z Lądem Południowym, na Północnym rozwój świata zwierzęcego był dość opóźniony: żyły tam tylko niezbyt rozwinięte gatunki stosunkowo drobnych ryb i ssaków, ptactwo zaczynało się dopiero tworzyć. Ale brak było wielkich, złośliwych płazów morskich, które na Lądzie Południowym były wszechwładnymi panami. Oczywiście przy wysokiej technice Marsjan, likwidacja tych szkodliwych, wstrętnych bestii nie była problemem trudnym, lecz początkowo — co oznaczało życie kilku pokoleń — tyle mieli pracy z osiedleniem i stworzeniem znośnych warunków życia, że na akcję oczyszczenia Lądu Południowego nie stało im czasu. Zresztą, nie był im właściwie potrzebny: Druga Najbliższa tak rozmiarami przewyższała Ro

dzimą planetę, że na Lądzie Północnym więcej było miejsca niż na dawnej planecie. Kolonizatorom nowej planety nie brak było odwagi, chociaż musieli się imać także pracy fizycznej, wykonywanej w dawnej ojczyźnie wyłącznie przez maszyny. Ale z biegiem czasu życie stawało się łatwiejsze, dobrze wykorzystany duży dopływ energii słonecznej umożliwiał szybki postęp, powrót do standardu życia na dawnej planecie. Pełne opanowanie siły ciążenia — albo też przyciągania czy grawitacji, jeżeli tak to nazwiemy — wniosło do- słowny przewrót w rozwój techniczny. Potężne generatory grawitacyjne trzymały na uwięzi wrzące fale podziemnej lawy, ustabilizowały powierzchnię Lądu Północnego, przesunęły chmury dwutlenku węgla w zewnętrzną atmosferę, stworzyły dla rakiet zupełnie nowy materiał napędowy, zwiększając znacznie ich szybkość i zasięg. Taki stopień cywilizacji zdołali osiągnąć w ciągu około pięćdziesięciu tysięcy lat pobytu na Drugiej Najbliższej, licząc czas według „nowych lat".*) W tym mniej więcej okresie także zaczęli się bliżej interesować planetą Najjaśniejszą, wiedzieli już bowiem, że rozwijają się na niej stworzenia tak pod względem fizycznym, jak i zdolności rozwijania właściwości duchowych bardzo do nich samych podobne. Wylądowanie na tej planecie i dokładne jej zbadanie nie przedstawiałoby dla nich większych trudności, zwłaszcza że przystosowali się już do grawitacji swej nowej planety, bardzo zbliżonej do siły przyciągania na Najjaśniejszej. Przez owe długie tysiąclecia, przeżyte na nowej planecie, w stosunkach społecznych jej mieszkańców nic właściwie się nie zmieniło. Wszelkie źródła energii i środki produkcji znajdowały się we władaniu państwa, zaś dwunastoosobowa Rada sprawowała władzę wykonawczą. Pomocny był jej swojego rodzaju parlament, w składzie stu czterdziestu czterech osób, noszący nazwę Kon- *) Jak na kuli ziemskiej, tak i na Marsie, obliczano czas na dni, niemal identyczne dla obu planet, wyznaczane przez okres potrzebny do wykonania przez planetę obrotu dokoła własnej osi. Rok Marsjan stanowił okres jednego obiegu planety dokoła Słońca. Na Marsie czas ten równał się 1,86 roku ziemskiego, (tzw. „stary rok Marsjan"), na Wenus natomiast tylko 0,615 ziemskiego roku. „Nowy rok" Marsjan był więc prawie trzy razy krótszy od ich starego roku. wentu. Rada powinna była kierować się jego uchwałami, nie obowiązywały jej one jednak w wypadku, gdy zaistniała konieczność podjęcia natychmiastowej decyzji. Przy tego rodzaju systemie łatwo mogła się wyrodzić dyktatura małej grupy jednostek nad paruset milionami ludności — do takich bowiem ilości rozrosła się w ciągu długich tysiącleci pierwotna garstka ludzi przybyłych na Wenus — ale skomplikowane ustawy czuwały nad tym, by do tego rodzaju dyktatury nigdy nie doszło. W razie powstania jakichś poważnych różnic zdań między Konwentem i Radą, naród miał możność zadokumentowania swej woli drogą plebiscytu. Wszelką pracę fizyczną w tym państwie zlikwidowała automatyzacja. Państwo dbało o potrzeby materialne swych obywateli zapewniając im zasadniczy poziom życia. Za wybitne dzieła sztuki, osiągnięcia w nauce i technice, ustanawiano specjalne nagrody. Ponieważ w społeczeństwie tym nie używano pieniędzy, w grę więc wchodziły tylko tytuły honorowe, dzieła sztuki lub przydziały specjalne dla uprzyjemnienia życia: specjalne środki lokomocji, indywidualne domy letniskowe i tym podobne. Swojego czasu zarysował się zdecydowany opór w Konwencie przeciwko tego rodzaju nagradzaniu wybitnych prac. Zgłaszano zastrzeżenia, że ten tryb wytwarza pewne formy kastowości, toruje drogę protekcjonizmowi. Opór ten jednak musiał ustąpić wobec argumentów, że dla swej aktywności duch ludzki potrzebuje stale

pewnych bodźców, bez których otępiałby w materialnym dobrobycie, jaki bogate źródła energii i wysoki poziom techniki zapewniają wszystkim mieszkańcom planety. A jednak w tak dojrzałym społeczeństwie Marsjan, które z racji dobrobytu materialnego wszystkich swych obywateli nie znało pieniędzy ani też klas społecznych, z czasem mimo wszystko wytworzyły się pewne klasy. Wymagała tego konieczność ustalenia zarówno zróżnicowanych rodzajów zadań, jak i zasięgu zdolności psychicznej poszczególnych jednostek. Tak więc powstała klasa pracowników twórczych, prekursorów wszelkiego dalszego postępu, dalej klasa średnia — w klasyfikacji Marsjan druga — zdolna rozpracować wszelkie najtrudniejsze nawet projekty wysunięte przez klasę pierwszą, i wreszcie klasa trzecia, złożona z ludzi najmniej zdolnych: jej zadaniem był nadzór nad wszelkimi maszynami i robotami. Raz do roku wszystkich obywateli poddawano bardzo szczegółowym badaniom psychoanalitycznym, kontrolującym słuszność ich zaszeregowania. Długo ciągnęły się poważne dyskusje i spory na temat: czy tego rodzaju podziały są właściwe, czy wysiłki pracowników nauki nie powinny pójść raczej w kierunku takiego oddziaływania na umysły wszystkich mieszkańców planety, by nadawali się do najwyższej klasy twórców. Na szczęście dla przeciwników tego „niwelacyjnego" kierunku przeprowadzone przez naukowców próby nie dały rezultatów. Znany był sposób oddziaływania na korę mózgową, można było drogą hipnozy i innych zabiegów znacznie udoskonalić pamięć, pogłębić i poszerzyć zasięg wiedzy, nie udało się jednak z człowieka o przeciętnych zdolnościach stworzyć pracownika o właściwościach twórczych. Naukowcy nie tracili nadziei, że kiedyś można będzie precyzyjnie kierować złożonymi funkcjami mózgu i systemu nerwowego, podobnie jak opanowano funkcje innych tkanek i orga- nów, raz na zawsze likwidując wszystkie dawniej znane choroby. Nieufni ruszali na to ramionami. — Całe szczęście, że tego zrobić nie umiecie — twierdzili. — Inaczej zginęlibyśmy z głodu w powodzi genialnych pomysłów! Zamiast zlikwidowanej już ostatecznie pracy fizycznej uprawiano sport od najwcześniejszej młodości do późnej starości. W wielu jednak wypadkach nie wystarczało to do zachowania równowagi między rozwojem fizycznym i psychicznym człowieka. Żyjące w tak wielkim dobrobycie społeczeństwo wykazywało wysoki procent ludzi nienormalnych psychicznie. Mnożyły się leczące ich sanatoria, wyniki jednak były dość skromne. Najczęściej zdarzały się przypadki niezwykłego przeczulenia, które przeradzało się nieoczekiwanie w wybuchy krańcowego okrucieństwa psychicznego. W stadium końcowym pojawiała się melancholia wiodąca zwykle do samobójstwa. Jedynym lekarstwem była stała hipnoza, ta jednak zmieniała całkowicie osobowość pacjenta i poważnie skracała mu życie. Problem zdrowia psychicznego był jedną z kwestii zasadniczych, o rozwiązanie których walczyła nie tylko wiedza lekarska Marsjan, ale i całe społeczeństwo. Z biegiem czasu powstało nowe zagadnienie, dokoła którego skupiła się uwaga całego społeczeństwa Marsjan. Niezwłocznie też przystąpiono do rozwiązania sprawy. 3. Posłowie z kosmosu Pilne zadanie, jakie od Rady otrzymał Sarti, urzędujący prze- wodniczący Centralnej Akademii Nauk, wcale nie było przyjemne, nic

więc dziwnego, że owego ranka wchodząc do swej pracowni, dokąd kazał zwołać wszystkich naczelnych referentów, był w niezbyt dobrym humorze. Na uprzejme powitanie sekretarki odpowiedział jakimś warknięciem i surowym pytaniem, czy zwołano już wszystkich. — Jest dyrektor Instytutu Badań Bliższego Kosmosu wraz z asystentem, przewodniczący sekcji technicznej z sekretarzem i jakiś kapitan rakiety kosmicznej. Nie znam jego nazwiska, ale to na pewno ten, którego pan życzył sobie widzieć, przedstawił zaproszenie na dzisiejsze zebranie — szybko wyrecytowała młoda, przystojna kobieta. Twarz przewodniczącego rozjaśniła się nieco. — Dobrze — odpowiedział — proszę przygotować wszystko i poprosić ich tutaj! Sekretarka szybko skontrolowała stan aparatów, protokołującego robota i drugą maszynę, która ze wszystkiego co mówiono przygotowywała definitywny, zwięzły i rzeczowy materiał, dalej stan aparatów zastępczych i automatycznych przełączników. Wyjęła z lodówki karafkę z moszczem owocowym i postawiła ją na stole, gdzie stały już przygotowane szklaneczki, potem nacisnęła sygnał świetlny do pokoju, gdzie czekali wezwani, zapraszając, by weszli. Przewodniczący przywitał ich krótko i od razu zaznajomił z przedmiotem obrad: — Rada domaga się od Akademii szczegółowego sprawozdania o stanie badań planety Najjaśniejszej, o metodach, jakimi należałoby je uzupełnić, a jeżeli okaże się potrzebne, to i o małych, sztucznych satelitach, które niedawno przychwycono w pobliżu naszej planety. To pańska rakieta dokonała tego, o ile się nie mylę, kapitanie? — zwrócił się do niskiego, śniadego mężczyzny o pięknych, niebieskich oczach, który siedział skromnie najdalej od fotela przewodniczącego. — Tak jest, panie przewodniczący, przed trzema dniami dokonała tego rakieta pod moim dowództwem. Mogę podać dokładne współrzędne astronomiczne, gdzie miało to miejsce. Był to jeden satelita, nie dwa. Ale przed paru tygodniami rakieta mego kolegi pochwyciła podobnego satelitę — odpowiedział kapitan. — Znaki na nich były odmienne, ich sygnały porozumiewawcze także. Przewodniczący przerwał mu niecierpliwym gestem: — To są szczegóły, a ja chciałbym dostać zwięzłe, treściwe i zrozumiałe informacje. Zadanie było dla niego znacznie bardziej trudne, ponieważ leżało poza zasięgiem jego własnej działalności naukowej. Sarti był zoologiem, wysoką pozycję naukową zdobył dzięki zbadaniu pierwotnych form życia na nowej planecie. Zadanie z zakresu fizyki i techniki, za którego rozwiązanie teoretyczne był teraz jako urzędujący przewodniczący Akademii odpowiedzialny, tematycznie było dla niego obce. O głos poprosił przewodniczący sekcji technicznej. — Cała historia pokrótce przedstawia się następująco: w odstępie paru miesięcy zostały przychwycone dwa sztuczne, miniaturowe satelity. Napisy na pierwszej — jak nas informował Instytut Badań Bliższego Kosmosu — pisane były azbuką, na drugiej alfabetem łacińskim. Jest tutaj dyrektor tego instytutu, może potwierdzić moje słowa. Wymieniony ruchem głowy potwierdził ten fakt, a przewodniczący sekcji technicznej ciągnął dalej: — Sygnały na falach radiowych, wysyłane z satelitów, chwytaliśmy już dawniej. Nasze aparaty rozwiązały ich szyfry i odczytały treść. Przekazywały na Najjaśniejszą — skąd satelity były wysłane, co wykazała analiza elementów ich orbit — najróżniejsze dane o stanie plazmy kosmicznej i o naszej planecie.

Sprawdzały także intensywność pola magnetycznego naszej planety, widmo jej powłoki chmur i tym podobne. Przewodniczący Akademii zajrzawszy do otrzymanej od Rady instrukcji przerwał mu pytaniem: — Na jakim „stopniu rozwoju" były znalezione przez was w satelitach instrumenty i aparaty? Tym razem odpowiedzi na pytanie udzielił sekretarz sekcji technicznej: — Znaleźliśmy krótkofalowe stacje nadawcze, baterie słoneczne, a także innego typu, w których ciepło powstające w wyniku reakcji jądrowej zamieniało się w prąd elektryczny... Zniecierpliwiony Sarti przerwał jego wywody: — Szczegółów mi nie potrzeba, proszę o porównanie z naszą techniką. Sekretarz namyślał się sekundę. — Powiedziałbym, że aparatura jest na takim stopniu rozwoju, na jakim nasza technika stała paręset dawnych lat przed katastrofą naszej Rodzimej planety. Opinię tę potwierdził również przewodniczący sekcji. — Za jak długo, zdaniem waszej sekcji, mieszkańcy Najjaśniejszej zdołają zbudować wielkie rakiety i przy ich pomocy wylądować na naszej planecie? — pytał Sarti. Sekretarz bezradnie rozłożył ręce. Przyszedł *mu z pomocą jego przełożony udzielając odpowiedzi: — Takiego problemu jeszcze nie badaliśmy w naszej sekcji. Brak nam po temu odpowiednich danych, nie znamy tempa rozwoju nauki i techniki na Najjaśniejszej. W tej chwili uniosła się w górę ręka dyrektora Instytutu Badań Bliższego Kosmosu. Sarti udzielił mu głosu. — Tej odpowiedzi należałoby spodziewać się od nas, postaramy się więc jej udzielić. Nie będzie ona jednak zawierała konkretnych danych co do czasu. — Dlaczego? — przerwał mu marszcząc brwi Sarti. — Ponieważ krzywa rozwoju mieszkańców Najjaśniejszej, inaczej mówiąc: Ziemi — jak oni sami nazywają swą planetę — bardzo długo pełzała tuż przy osi poziomej, nieznacznie tylko posuwając się w górę. Jednakże w ciągu ostatnich stu lat zaznaczył się gwałtowny zwrot ku górze, a ta wznosząca się krzywa może wzrastać i nadal. Znaczy to, że rozwój na Ziemi może ulec znacznemu przyśpieszeniu. Oczywiście mam na myśli rozwój techniczny, cywilizacyjny. Gdy chodzi o rozwój społeczny, to mieszkańcy Ziemi są jeszcze daleko w tyle. — Proszę o jakiekolwiek dane cyfrowe, które później dałoby się uzasadnić szczegółowo — nalegał Sarti. — Sto do dwustu lat, naszych nowych lat — odpowiedział dyrektor po namyśle. — To po cóż taki pośpiech... Niepotrzebnie Rada tak nalegała — mruknął półgłosem Sarti, ale notujący robot dosłyszał jego słowa i przytoczył je dokładnie w protokole. — Czy macie jakieś pewne informacje o tym, co dzieje się na Najjaśniejszej, czyli na Ziemi, jak ją nazywacie — pytał głośno Sarti. — I w jaki sposób je otrzymujecie? Dyrektor Instytutu tłumacząc się, że badania Ziemi nie wchodzą w zakres jego bezpośrednich prac i badań, poprosił Sartiego, by szczegóły tych osiągnięć mógł przedstawić obecny na sali jego asystent Arin. Zajmuje się on przede wszystkim historią badań Ziemi. — Do której klasy pracowniczej pan należy? — zwrócił się Sarti do Arina. Już poprzednio rzuciła mu się w oczy niezwykle jasna cera młodego człowieka. Przyjrzawszy mu się bliżej stwierdził, że asystent ma płowe włosy i szare oczy, co u Marsjan było wielką rzadkością.

— Zacząłem w drugiej, a przed dwoma laty zostałem przeszeregowany do pierwszej — odpowiedział młody mężczyzna i na polecenie Sartiego zaczął referować. Badania Ziemi bezpośrednio na miejscu rozpoczęto wnet po osiedleniu się na nowej planecie. W tych czasach na Ziemi dopiero człowiek zaczynał się rozwijać z małpy, więc zbyt częste przeprowadzanie wywiadów bezpośrednio na miejscu nie miało sensu. Z Ziemi przewieziono do ogrodów zoologicznych Marsjan wszystkie rodzaje żywych stworzeń, z małpoludem włącznie. Robiono także próby sztucznego przyśpieszenia rozwoju małpoluda, ale się nie powiodły. Kiedy na Ziemi pojawiły się państwa narodów wykształconych, jak na przykład: egipskie, asyryjskie, babilońskie itp., Instytut zaczął częściej już przeprowadzać wywiady. W tamtych czasach do napędu rakiet używano jeszcze paliwa atomowego i chemicznego, więc też przylot i odlot rakiety nie uszedł nigdy uwagi mieszkańców Ziemi. Z tych czasów pochodzi legenda jednej z sekt religijnych o proroku, który na ognistym wozie wzniósł się do nieba. Czasem rakieta nie znajdowała odpowiedniego terenu do lądowania i załoga jej musiała budować odpowiednie rampy do przyszłych lądowań. W ten sposób powstały potężne tarasy w Peru i w Baalbeku w Mezopotamii, a wyjaśnienie ich przeznaczenia do dziś sprawia mieszkańcom Ziemi trudności. Nie umieją sobie wytłumaczyć, jak miejscowi ludzie dysponujący prymitywnymi środkami technicznymi mogli transportować i zestawiać tak potężne bloki kamienne. Rakiety przywoziły na nową planetę nie tylko mieszkańców Ziemi — starając się zawsze dobierać przedstawicieli różnych ras i różnych klas społecznych — ale i dowody ich postępującej inteligencji. Od jeńców Marsjanie uczyli się ich języków. Instytut Badań Bliższego Kosmosu posiada w oddziale badań Ziemi płyto-tekę, która na pewno wzbudziłaby zazdrość naukowców ziemskich, zawiera ona bowiem pełny i dokładny zbiór dawnych języków, znanych dziś ziemskim filologom tylko z krótkich i bardzo niekompletnych urywków, uzyskanych z rozszyfrowanych napisów. W ciągu stuleci w niewoli u Marsjan znalazł się bardzo różnorodny zespół mieszkańców Ziemi. Był wśród nich krzyżowiec z wypraw do Palestyny, czeski emigrant, pułkownik wojsk szwedzkich króla Gustawa Adolfa, oficer napoleoński, kaznodzieja kwakierski z Wirginii i naczelnik szczepu Indian. Marsjanie nie mieli żadnych wyrzutów sumienia z racji ich porwania i zatrzymania wbrew ich woli na innej planecie, uważali bowiem mieszkańców Ziemi za twory niższego rzędu, których stadia rozwojowe ważne były dla wiedzy Marsjan. — W jaki sposób żyli u nas ci bardziej zaawansowani mieszkańcy Ziemi? — w tym miejscu Sarti przerwał Arinowi wykład. — Ich chyba nie przetrzymywaliście już w ogrodzie zoologicznym? Arin umilkł zmieszany, odpowiedzi udzielił jego przełożony: — Staraliśmy się stworzyć dla nich takie same warunki życia, jakie mieli na Ziemi — wyjaśnił. — No dobrze, ale co działo się z ich dziećmi? Jakie było życie seksualne poszczególnych jednostek? Tym już pewnie pozwalaliście na życie w małżeństwie z naszymi kobietami? — zainteresował się Sarti, w którym obudził się znawca genetyki. — Pozwalaliśmy, ich dzieci były już mieszanką z naszą rasą. Specjaliści od genetyki nie wysuwali przeciw temu żadnych zastrzeżeń, a my sądziliśmy, że dla dobra badań nie należy siłą wkraczać w ich normalny tryb życia. Zresztą tego rodzaju procedura nie doprowadziła do jakichś wyraźnych odchyleń fizycznych czy psychicznych u potomstwa. Sarti z powątpiewaniem kręcił głową.

Wyjaśnień przełożonego Arin słuchał z uczuciem przykrości. Sam był synem mieszkańca Ziemi — ostatniego z porwanych — i córki naczelnego kierownika aparatów językowych w oddziale badania Ziemi. Na żądanie Sartiego powrócił do przerwanego wykładu. Niewiele już pozostało do omówienia. Wraz z rosnącym zaludnieniem Ziemi i rozwijającą się wiedzą techniczną jej mieszkańców, porywania poszczególnych jednostek stawały się coraz trudniejsze, mimo iż przejście na grawitacyjny napęd rakiet pozwalało na utrzymanie w tajemnicy lądowania i startu rakiety. Ostatnie lądowanie miało miejsce w 1908 roku według kalendarza ziemskiego, wśród niegościnnej i niezamieszkałej tajgi syberyjskiej. Do historii wiedzy ziemskiej weszło ono pod nazwą meteorytu tunguzkiego i pozostało zagadką, nad której. rozwiązaniem głowiły się także i późniejsze generacje astrofizyków i geofizyków. Otóż meteoryt ten pościnał w szerokim promieniu potężne pnie lasu, ale żadnych śladów po sobie nie pozo- stawił. Nie odnaleziono najmniejszego okruchu jego masy, która — sądząc po olbrzymim terenie dokonanych zniszczeń — musiała być bardzo wielka. Szereg wypraw poszukiwało bezskutecznie jakichkolwiek pozostałości. Pojawił się nawet pogląd, że w grę wchodziła rakieta kosmiczna z innej planety, zamieszkałej przez istoty na znacznie wyższym stopniu rozwoju niż mieszkańcy Ziemi. Odrzucono go jednak na zasadzie dość wątpliwego i jedno- stronnego twierdzenia, że w takim wypadku rakieta musiałaby pozostawić po sobie trwałe ślady w postaci wzmożonej radioaktywności gruntu w miejscu lądowania i ponownego startu. Nikomu nie przyszło na myśl, że nawet rakiety o napędzie atomowym nie będą przy lądowaniu i starcie posługiwać się tego rodzaju napędem, by właśnie przez radioaktywność nie zniszczyć w tym miejscu wszelkich ośrodków życia, i że posłużą się w tym celu chemicznymi materiałami pędnymi. O rakietach napędzanych przy pomocy grawitacji nikt oczywiście nie myślał. Sporo czasu upłynęło, zanim wysłany w rakiecie przez Marsjan zwiad, wylądowawszy w tajdze tunguzkiej, natknął się na człowieka. Był to zbieg ze słynnych kopalń nerczyńskich, polski rewolucjonista, więzień polityczny. Już szereg tygodni wędrował bez celu poprzez opustoszały przeważnie kraj unikając osad ludzkich, od czasu do czasu tylko udało mu się spotkać miłosiernego Tunguza, który dał mu kawałek chleba i trochę mleka. Był już bliski śmierci głodowej kiedy znaleźli go Marsjanie. Pośpieszyli mu z pomocą, a gdy już trochę się wzmocnił, opowiedział im swoją historię. Mówił, że nazywa się Adam Bielecki, jest inżynierem mechanikiem, a od czasu ruchów rewolucyjnych postępowych Polaków i Rosjan przeciwko caratowi w roku 1905 ka-torżnikiem w nerczyńskich kopalniach. Pochodził z Warszawy, gdzie miał rodziców i rodzeństwo. W momencie spotkania z Marsjanami mógł mieć około trzydziestki. Na pytanie, czy gotów byłby pojechać z nimi do bardzo dalekiego kraju, odpowiedział, że pójdzie z nimi chociażby do piekła, wierząc, iż nawet tam życie nie może być gorsze niż w państwie carów dla człowieka, który pragnie wolności i postępu. Na Nowej planecie czuł się szczęśliwy, ożenił się z Marsjanką, miał z nią dwoje dzieci. Już od wielu lat nie żyje. — Chciał pan przez to powiedzieć, że od tego czasu nie przeprowadzano bezpośrednich badań Ziemi? — rzucił Sarti pytanie Arinowi, gdy ten umilkł na chwilę. — Nic podobnego, tego nie twierdzę. Badania trwały dalej, lecz prowadzone były pośrednio, przy pomocy satelitów. Fotografowano wszystko, co działo się na powierzchni Ziemi; mamy szczegółowe zdjęcia wszystkich nowych, skonstruowanych przez mieszkańców Ziemi maszyn. Później, gdy

uruchomiono stacje radiowe, nasze satelity wyłapywały także większość audycji radiowych. Posiadamy bardzo dobre informacje o pierwszej i drugiej wojnie światowej. Po drugiej wojnie światowej kontynuowaliśmy przez kilka lat badania przy pomocy satelitów na niskich wysokościach, lecz nie uchodziły one uwagi lotników z Ziemi. Zaczęto tam wiele pisać i mówić o „latających talerzach"; ponieważ obawialiśmy się, że mogłoby to prowadzić do wykrycia naszego istnienia i stanowić jego zagrożenie, przenieśliśmy więc nasze satelity na większe wysokości. Skutkiem tego nasze możliwości wizualne tylko nieznacznie się pogorszyły, ponieważ posiadamy wspaniałe metody fotograficzne, natomiast powstały duże przeszkody jeżeli chodzi o nasłuchy radiowe. Nasze satelity krążą bowiem ponad naelektryzowanymi chmurami atmosfery ziemskiej, w których zanikają wszelkie fale radiowe. — Tak, to wielka szkoda — potrząsnął głową Sarti. — Brak nam zupełnie szczegółowych informacji o rozwoju społecznym na Ziemi w ciągu ostatnich dziesięciu, piętnastu lat. Przypuszczam, że Rada nie będzie zadowolona z naszego sprawozdania! Rozpoczęła się żywa dyskusja na temat: jak uzupełnić braki w posiadanych wiadomościach. Zapadła decyzja, że nie da się tego zrobić inaczej, jak drogą wywiadu bezpośrednio na miejscu. Musi on potrwać przez czas dłuższy, więc Marsjanie, którym to zadanie przypadnie w udziale, powinni posiadać wszelkie potrzebne warunki do życia wśród ludzi. Oznaczało to w pierwszym rzę- dzie: paszporty i pieniądze. Przy wysokim stanie marsjańskiej techniki zaopatrzenie ich w diamenty i złotą walutę sprzed pierwszej wojny światowej nie przedstawiało żadnych trudności, ale przy wymianie tych środków płatniczych na banknoty łatwo mogło się nasunąć jakieś podejrzenie i zagrozić powodzeniu całej ekspedycji. Okazało się, że brak zupełnie wzorów nowoczesnych paszportów, a podróż bez nich stanowiłaby w podzielonym świecie zbyt wielkie ryzyko. Podjęto więc decyzję postawienia wniosku w Radzie, by natychmiast wysłać na Ziemię rakietę grawitacyjną, celem zdobycia wzorów pieniędzy, paszportów oraz — o ile to możliwe — literatury informacyjnej. By uniknąć zwrócenia uwagi, należy rakietę zbudować ściśle według wzoru wielkich, transoceanicznych samolotów odrzutowych, produkowanych w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej, których szczegółowe zdjęcia znajdują się w posiadaniu Instytutu. Start mógłby nastąpić natychmiast po wybudowaniu samolotu. Arin przedłożył prośbę o włączenie go w skład załogi i następnie do grupy, której zadaniem będzie wywiad na Ziemi. Prośbę tę poparł jego bezpośredni przełożony, wskazując na jego wyśmienitą znajomość angielszczyzny. Sarti bez wahania załączył odpowiedni wniosek do sprawozdania dla Rady. I tak w jakiś czas potem doszło do owego dziwnego wydarzenia na statku „Waikiri", gdzie zginął nie tylko paszport oraz angielskie i amerykańskie banknoty, ale także — ku zdumieniu wszystkich dowcipnych i wścibskich dziennikarzy — komplet Encyklopedii Brytyjskiej w dwudziestu sześciu oprawnych w skórę tomach dużego formatu. W pół roku później zdarzył się wypadek wcale nie mniej dziwny niż przygoda statku „Waikiri", jakkolwiek tym razem wiedział o nim tylko nieduży krąg ludzi. 4. Świat na rozdrożu Narada u Sartiego była tylko zapoczątkowaniem dalszych, bardzo intensywnie prowadzonych dyskusji. Informacje przywiezione przez wyprawę z Ziemi nie były wcale zachęcające. Badania rakietowe na Ziemi postępują

bardzo szybko, znajdują się w stadium współzawodnictwa między ZSRR i USA, i nastawione są w znacznej mierze na problemy wojenne. USA dostrzega w nich znakomity środek do ataku na ZSRR, który wyprzedziwszy znacznie USA w badaniach został zmuszony do przestawienia ich nie tylko na cele pokojowe — jaki był ich sens pierwotny — ale także i na własną obronę. Rozwój społeczny Ziemi znajduje się na bardzo niskim poziomie, mimo iż blisko jedna trzecia jej mieszkańców wyznaje program humanizmu socjalistycznego z perspektywą komunistycznego społeczeństwa bezklasowego nie znającego wojen i głodu. Gdyby ta idea opanowała opinię światową, nie istniałyby obawy, że kiedyś Ziemia wyruszy na podbój ojczyzny Marsjan. Można by wówczas nawiązać kontakty bezpośrednie, ułożyć bratnie współżycie i postawiwszy do dyspozycji mieszkańców Ziemi wszystkie bogate środki wysokiej techniki Marsjan przyczynić się do zrealizowania ich ideałów. Grupa państw socjalistycznych nie posiada jednakże władzy nad światem i obecnie musi mieć się na baczności przed potęż-"ym nieprzyjacielem: blokiem państw kapitalistycznych, który dysponuje bardzo wysoką techniką militarną. Ziemski świat jest podzielony na: kapitalistyczny Zachód i socjalistyczny Wschód. Stoi on u progu wyniszczającej wojny atomowej, którą rozmaite wpływowe czynniki na Zachodzie gotowe są rozpętać pod pozorem występowania w obronie wolności osobistej jednostki. Organizacja Narodów Zjednoczonych w stosunku do swoich członków--mocarstw, nie posiada autorytetu i nie może przeforsować uchwały dotyczącej ograniczenia interesów kapitalistycznych. Niedawno dopiero został zlikwidowany kapitalizm — jeszcze nie całkowicie, ale w znacznej części, co prawda na razie przeważnie formalnie tylko, za kulisami zaś kwitnie w najlepsze. Jeżeli miałoby dojść do konfliktu światowego i żywioły imperialistyczne mogłyby w nim odnieść zwycięstwo, mieszkańcy nowej planety powinni obawiać się jak najgorszych skutków. Nie byłoby sensu czekać, aż niebezpieczeństwo stanie się bliskie, by powtórzyła się katastrofa, jaka spotkała ich dawną ojczyznę — chociażby nawet w mniejszym zasięgu. Nie wolno dopuścić do tego, by ich planeta stała się kiedyś celem rakiet uzbrojonych w bomby atomowe, by dostała się w niewolę barbarzyńców. Należy natychmiast szukać odpowiednich środków, które by zapobiegły zniszczeniu i niewoli. Taka była w zwięzłym skrócie treść przemówienia, jakie na wspólnym zebraniu Konwentu i Rady wygłosił jej przewodniczący. Spotkało się ono z ogólną akceptacją; gdy sala ucichła, natychmiast przystąpiono do dyskusji. Posypały się pytania: jakie środki zapobiegawcze proponują obecni na zebraniu członkowie Rady i Konwentu dla zażegnania grożącego ich planecie niebezpieczeństwa? W zebraniu brał także udział, wraz z innymi zaproszonymi gośćmi, Arin. Zarezerwowano dla nich galerię, umieszczoną nieco wyżej nad salą, w której obradowało stu czterdziestu czterech członków Konwentu. Był tu nie po raz pierwszy, a jednak z wielkim zainteresowaniem przyglądał się sali. Troską napawał go fakt, że ta właśnie garstka ludzi ma powziąć decyzję o losie kilku miliardów istot wysoko rozwiniętych umysłowo. Nagle uświadomił sobie, że wśród nich znajdują się także jego bliscy, krewni ze strony ojca. Fakt, iż przyszło mu to na myśl po raz pierwszy, mimo iż cały problem rysował się już blisko od roku, wywołał w nim uczucie przygnębienia. Czy istnieją więzy krwi, czy też to jest tylko herezja przestarzałej ideologii, wywodzącej się z pa- triotyzmu — jak mówi kodeks moralny jego nowej ojczyzny? Podniósł wzrok na ogromny fresk na przeciwległej ścianie, lecz zaraz odwrócił oczy z niechęcią. Fresk przedstawiał ostatni dzień Rodzimej planety; straszliwy kataklizm przedstawiony był bardzo plastycznie, z całym szeregiem

drastycznych, wstrząsających szczegółów. Prawdopodobnie Konwent umyślnie kazał wymalować ten fresk jako przestrogę — przemknęło mu nagle przez myśl. Rozejrzał się po sali, odszukał wzrokiem autora fresku, członka Konwentu. Siedzący przy stoliku człowiek miał twarz pooraną tak wielu zmarszczkami, że oparła się wszelkim próbom odmłodzenia, ale wciąż jeszcze bardzo był pewny siebie: spoglądał wokoło- z dumą, pełen uwielbienia dla własnej sławy. W klapie kurtki miał błyszczący jasnozielony żeton, odznakę państwowej nagrody pierwszego stopnia, przyznanej za dzieło sztuki. Arin nie lubił tego człowieka, drażniło go jego małostkowe pozerstwo, rzecz niezwykła u człowieka tak wielkiego talentu. Nie zawsze przemawiały też doń jego dzieła, raziło go w nich kapryśne zarozumialstwo. Czasem ten wielki artysta tworzył dzieła wprost wstrząsające, jak na przykład fresk „Ostatni dzień", kiedy indziej znów wielką satysf-akcję dawało mu tworzenie niezrozumiałych zagadek:-obrazy jego zdawały się drwić z każdego, kto się przed nimi zatrzymał. Arin spojrzał po galerii: zapełniała się szybko zaproszonymi gośćmi. Wyżej nad galerią rozpościerał się piękny fresk „Nowy dzień", przedstawiający cudowny krajobraz na Wenus: zielone łąki, a na nich zwierzęta, granatowozielone lasy, ciepły półmrok i przedzierające się przez ciemne chmury pęki jasnych promieni słońca, oblewające cały widnokrąg. Obraz posiadał wyjątkową głębię i działał wyraźnie kojąco. Lecz mimo to Arin przyłapał się na tym, że znów spogląda na „Ostatni dzień". Aż westchnął po- myślawszy o przewrotności własnego charakteru. To chyba moi ziemscy przodkowie — powiedział sobie — a może to zresztą nie przewrotność, tylko po prostu autor „Ostatniego dnia" jest mimo wszystko większym artystą niż ten, kto malował „Nowy dzień" — rozgrzeszył się z radością. Za stołem prezydialnym 'zasiadało coraz więcej członków Rady i ich sekretarzy. Ciemnoniebieska ściana nad nimi przedstawiała obraz najbliższego kosmosu. Gwiazda centralna — zwana przez mieszkańców Ziemi Słońcem — zajmowała miejsce środkowe, a zarazem wyznaczała czas przy pomocy wyskakujących na niej cyfr. Dokoła powoli krążyły planety, wszystkie w swych naturalnych barwach. Była więc tam czerwona planeta Rodzima, której Arin w ogóle nie znał, nieco bliżej gwiazdy centralnej inna znów planeta, Ziemia, ojczyzna jego ojca. Oglądał ją niedawno, chociaż tylko pobieżnie, ale miał właśnie się tam wybrać na czas dłuższy. Jak na niej ułoży się jego życie? — postawił sobie pytanie. Przywołał we wspomnieniach rodziców i częste nieporozumienia między ojcem a matką. Dla nich, dzieci, nieporozumienia te były źródłem udręki, nieznanej dzieciom innych rodzin. Powracając we wspomnieniach do czasów wczesnej młodości, nie słuchał uważnie przemówienia przewodniczącego. Zresztą znał jego treść już uprzednio, zasadniczo bowiem było ono opracowywane w ich instytucie. Teraz jednak podświadomie tylko nasłuchując głosu przewodniczącego musiał przyznać, że to dobry mówca, który potrafi mówić jasno i przekonywająco, jakkolwiek zawód techniczny nie stwarzał mu wiele okazji do ćwiczeń w oratorskiej sztuce. Wciąż rozglądał się po sali wypełnionej po brzegi członkami Konwentu. Większość z nich posiadała odznaki, świadczące o przyznaniu nagrody państwowej. Arinowi po raz pierwszy w życiu nasunęły się wątpliwości, czy ci artyści, technicy i naukowcy to istotnie najzdolniejsi i najbardziej powołani nie tylko do kierowania życiem kilkuset milionów Marsjan, ale także do decydowania o losie trzech miliardów mieszkańców Ziemi, takie bowiem decyzje miały zapaść w trakcie odbywającego się zebrania. Obrady, jakie rozpoczęły się po wypowiedzi przewodniczącego, zdawały się potwierdzać jego wątpliwości.

Uchwała, że nie należy czekać na atak mieszkańców Ziemi, lecz uprzedzić go, zapadła zwykłą większością głosów. Potem zarządzono krótką przerwę, po niej zaś — ku wielkiemu zdziwieniu Arina — o głos poprosił malarz Peri, autor fresku „Ostatni' dzień". Mówił zwięźle i logicznie, lecz wypowiedź jego była równie straszliwa jak jego fresk. Przedstawił dwa wnioski: radykalny i mniej radykalny, ten ostatni jest dla humanistów — zauważył szyderczo. Wniosek radykalny przewidywał wyniszczenie wszystkich mieszkańców Ziemi, jako istot niższych, zagrażających znacznie wyższej kulturze i cywilizacji Marsjan. Kiedy przewodniczący sygnałem świetlnym uciszył gwar, jaki powstał na sali po tym wniosku, mówca ciągnął dalej: — Nie jestem fachowcem — argumentował — wiem jednak, że dla naszej, tak wysoko stojącej techniki nie przedstawiałoby to żadnego problemu. Można by to wykonać przy pomocy promieniowania, wysyłanego z naszych statków kosmicznych, lub też przy pomocy zarazków chorobotwórczych, które statki rozsypią nad Ziemią, a chmury deszczowe zaniosą do wszystkich zakątków kuli ziemskiej. Jeżeli by ktoś miał zastrzeżenia, że w ten sposób zniszczymy także i bardziej postępową część ludzkości, która już akceptuje podstawowe zasady naszego kodeksu moralnego, to dzieło zagłady można łatwo ograniczyć do największych i najbardziej wpływowych wichrzycieli i wrogów pokoju, do mieszkańców Ameryki Północnej i Europy zachodniej. W ten sposób zginie tylko jakaś siódma część mieszkańców Ziemi, co zadowoli obie tendencje, jakie posiadają zwolenników wśród tutaj zebranych, liberalną i radykalną. Usiadł wśród ogólnego poruszenia, które uspokajało się bardzo powoli. Następny mówca, architekt, twórca projektów wielu osiedli, wystąpił tylko z rzeczową uwagą do przemówienia Periego, mianowicie, że tak w Ameryce Północnej, jak i w Europie zachodniej żyje wiele ludzi pragnących gorąco pokoju. — Klajstrowanie sprawy! — zawołał ktoś głośno z galerii. Arin szybko obejrzał się na młodego człowieka, którego uwaga przerwała przemówienie. Dobrze go znał, często się spotykali na stadionach sportowych. Nazywał się Kirt i pracował w którymś z działów fizyki stosowanej. Nigdy ich nie łączyły przyjazne stosunki. Kirt należał do grupy młodych, która propagowała plany przebudowy systemu słonecznego na wielką skalę, zamierzenia przeważnie fantastyczne i nierealne. Twarz jego płonęła rumieńcem podniecenia; na ostre skarcenie przewodniczącego za przerwanie zebrania odpowiedział tylko drwiącym grymasem. Architekt, któremu Kirt przerwał wypowiedź, machnął tylko niechętnie ręką i usiadł bez słowa. W jego obronie wystąpił inny mówca. Tym razem była to kobieta, pisarka, której sentymentalne powieści, przeważnie o tematyce z życia różnych generacji na Rodzimej planecie, cieszyły się wielkim powodzeniem wśród czytelników bez różnicy wieku. — Padło tu nowe słowo — zaczęła — więc wdzięczni jesteśmy jego twórcy za wzbogacenie naszego języka. Ale zapewne nie zdawał on sobie sprawy z tego, jak wielki tym słowem złożył hołd naszemu zdrowemu rozsądkowi. Gdybym tak wszystkich tu obecnych zapytała: „gdzie wolelibyście być w tej chwili: tam — wskazała fresk „Nowy dzień" — czy też tam" — zwróciła się w stronę obrazu zagłady Rodzimej planety Periego — jestem przekonana, że odpowiedź byłaby tylko jedna, ponieważ wychodzę z założenia, że nie ma między nami samobójców. Każdy z was oczywiście wybierze życie w spokoju i bezpieczeństwie, a tymczasem tego spokoju i bezpieczeństwa chcecie pozbawić mieszkańców innej planety! Czyż nasza wiedza, nasza technika tak jest bezsilna, że nie znajdzie innego środka na zażegnanie niebezpieczeństwa — które zresztą dopiero w odległej przyszłości może nam zagrozić — jak