1. Groźba z kosmosu
Niedobrze zaczynał się ten rok. Niespodziewanie wzrosła aktywność Słońca, dochodząc do maksimum,
którego – jak co lat jedenaście – należało oczekiwać dopiero za dwa lata. Całą „tarczę" słoneczną gęsto
pokryły plamy, a wysyłane przez nie w kosmos ultrakrótkie promieniowanie osiągnęło intensywność
wyższą od wszelkich notowanych w ciągu pięciuset lat.
Z trzech rakiet – wysłanych na Marsa celem sporządzenia dokładnych map – powróciła tylko jedna.
Pierwsza rozbiła się bezpośrednio po starcie z Marsa; zdaniem załogi marsjańskiego kosmodromu
przyczyną katastrofy była burza piaskowa, jaka rozpętała się tam najzupełniej nieoczekiwanie. Ponieważ
meteorologia na Marsie była zaledwie w stadium początkowym, nikt więc nadejścia tej burzy nie potrafił
przewidzieć. Widocznie zupełnie drobny pył zatkał dysze i... potężna, ważąca trzy tysiące ton rakieta
runęła z wysokości pięciuset kilometrów. Z członków załogi nikt nie ocalał. Druga rakieta przepadła
gdzieś w kosmosie. Przeleciała zaledwie jedną trzecią wyznaczonej trasy, gdy nagle jej sygnały radiowe
zamilkły. Losy tej rakiety przez czas dłuższy były przedmiotem dyskusji fachowców. Zgodzono się
ostatecznie na jedno: prawdopodobnie rakieta zderzyła się z jakąś planetoidą. Tysiące ich przecież krąży
między Marsem a Jowiszem, niektóre po orbitach mocno wydłużonej elipsy docierają aż w przestrzeń
między Marsem a Ziemią.
Tego rodzaju wytłumaczenie można było przyjąć, ale naukowcy dość długo nie mogli uzgodnić,
dlaczego zawiodło automatyczne urządzenie radarowe, które zawczasu ostrzega rakietę przed takim
spotkaniem. Podejrzewano, że chyba i tu zawiniło Słońce. Widocznie zwiększona intensywność krótkich
fal stała się przyczyną błędnego działania urządzeń radarowych rakiety. Przypominało to dawny wypadek
z czasów drugiej wojny światowej, kiedy to pewnego dnia Słońce wzeszło nad horyzontem z olbrzymią
grupą plam. Od tej chwili wszystkie stacje radarowe obrony wybrzeża Wielkiej Brytanii zachowywały się
tak dziwacznie, iż obsługa była przekonana, że to Niemcy wysyłają jakieś specjalne fale celem wywołania
zakłóceń w funkcjonowaniu radaru.
Fakt, że istotnie w tym właśnie czasie, gdy druga i trzecia rakieta wracały z Marsa na Ziemię, powstały
jakieś zakłócenia w łączności radiowej, stwierdziły nie tylko stacje na Ziemi, Księżycu i Marsie, ale
potwierdził go także pierwszy radarzysta jedynej rakiety, która wróciła, stary, wytrawny weteran lotów
kosmicznych, Georges Laennec. Niewiele bowiem brakowało, by także ta rakieta skutkiem błędów radaru
zderzyła się z wielkim meteorem, który właśnie przeciął jej orbitę. Miało to miejsce tuż przed wejściem w
najwyższe warstwy jonosfery ziemskiej.
Tragedia dwóch rakiet marsjańskich rozegrała się pod koniec stycznia. Ale... nieszczęścia zawsze
chodzą stadami: z początkiem lutego na niebie pojawiła się kometa. Pierwsi dostrzegli ją astronomowie
znanego od dawna obserwatorium w Pułkowie pod Leningradem. Oznaczyli ją w zwykły sposób: data,
kolejna litera alfabetu oraz nazwisko astronoma, który pierwszy ustalił, że chodzi tu o kometę. Był nim
młody asystent katedry astronomii, Speranski. Ponieważ była to już trzecia wykryta w ciągu roku kometa,
obok daty otrzymała więc literę c. Z początku nikt nie poświęcał jej specjalnej uwagi, ponieważ w systemie
słonecznym krąży bardzo wiele komet, a wszystkie zazwyczaj zachowują się normalnie: ukazują się,
przebiegają przez swój punkt przysłoneczny – położony na jej orbicie najbliżej Słońca – i w miarę
oddalania się w kosmos gasną powoli. Czasem rozpadają się w meteoryty, tworząc złoty deszcz na nocnym
niebie Ziemi, czasem jakiś większy ich odłamek dolatuje aż na powierzchnię Ziemi wbijając się w nią
głęboko, a czasem znowu – jak w roku 1910 przy komecie Halleya – za kometą w atmosferze ziemskiej
ciągnie się bardzo długi, rozrzedzony warkocz. To ostatnie zjawisko – ongiś budzące straszliwą grozę – nie
ma absolutnie żadnego znaczenia, podobnie, jak kropla wody wlana do oceanu.
Na razie nic nie wskazywało na to, by kometa Speranskiego miała wyłamać się z normalnych ram
przyzwoitego zachowania wszystkich innych komet. Jedyny niezwykły wypadek, związany z jej
wykryciem, to fakt, że młody astronom Pierre Duval z Meudon został skreślony z listy członków słynnego
Societe d'Astronomes – za to, iż dopuścił się poważnej obrazy przewodniczącego, profesora Dusmenila,
zaś na apel prezydium towarzystwa, by profesora publicznie przeprosił, odpowiedział odmownie.
Oczywiście fatalny początek roku nie uszedł uwagi KWZS – Komitetu Wykonawczego Zjednoczonego
Świata – który wezwał swe sekcje naukowe: geofizyczną, planetarną, słoneczną i astronautyczną, na
wspólne zebranie, celem przedyskutowania niezwykłych wypadków i przedstawienia odpowiednich
wniosków zaradczych.
– Możemy i będziemy dyskutowali – oświadczył stary geofizyk norweski Vengard, wyznaczony na
głównego referenta ogólnego zebrania sekcji naukowych – natomiast jeżeli o wnioski chodzi, to już
zupełnie inna kwestia!
Obecni bez słowa przyznali mu rację, na sali panowała taka cisza, że przewodniczący, rosyjski
astronom Greczyszkin, nie potrzebował wcale sięgać do dzwonka, by przywrócić spokój.
Vengard w skrócie przytoczył raz jeszcze poszczególne fakty. Przemówienie swe zakończył
znamiennym oświadczeniem.
– Przypuszczam, że wszyscy zgodni jesteśmy co do tego, iż przyczyną zagłady RM-11 była niezwykła
aktywność Słońca. Bardzo byłoby szczęśliwie, gdyby na tym jednym skutku owej aktywności się
skończyło. Zdaje się jednak, że trzeba będzie przygotować się na znacznie poważniejsze wypadki,
zapowiadające jeszcze bardziej bolesne dla ludzkości straty. Nie mówię o wzroście zachorowań na
chorobę popromienną, konsekwencji biologicznego oddziaływania plam słonecznych – z czasem poradzą
sobie z tym nasi lekarze, tak jak sobie poradzili z gruźlicą czy rakiem, o których studenci medycyny
dowiadują się dzisiaj już tylko z podręczników naukowych. Natomiast znacznie groźniejsze wydają mi się
oznaki nowego zagrożenia ze strony wewnętrznego ognia kuli ziemskiej. Wiadomości z dnia wczorajszego
mówią o wzmożonej czynności wulkanów na Kamczatce, Aleutach i Alasce...
Na sali podniósł się gwar, przewodniczący nacisnął dzwonek. W chwili gdy już cofał palec na stojącej
przed nim matówce sygnałowej, zabłysnął napis: "W związku z przemówieniem głównego referenta
astronom Pierre Duval prosi o głos w sprawie nagłej".
Przewodniczący zawahał się na ułamek sekundy: coś mgliście pamiętał, że stosunkowo niedawno
słyszał lub czytał to nazwisko w powiązaniu z jakąś nieprzyjemną sprawą. Ale na matówce pojawiały się
już następne zgłoszenia, a samopiszący aparat notował na powoli odwijającej się taśmie dalsze nazwiska
zgłaszających się mówców – dłużej niepodobna było zwlekać. Nacisnął więc guzik sygnalizacji świetlnej i
zapowiedział przez mikrofon, że głos w dyskusji zabierze Pierre Duval; czas wypowiedzi – dwie minuty. W
chwili gdy uruchamiał wielki stoper, odmierzający czas przemówienia, już żałował, że udzielił Duvalowi
głosu. To nie szmer zdziwienia na sali wywołał w nim takie uczucie – oto nagle przypomniał sobie
najzupełniej dokładnie, że przecież ten człowiek został usunięty z Francuskiego Towarzystwa
Astronomicznego za obrazę przewodniczącego. Lecz było za późno – z megafonu zabrzmiał stanowczy
głos Duvala.
Już pierwsze jego słowa przykuły uwagę .zebranych – wśród absolutnej ciszy na sali słuchano w
skupieniu i z uwagą.
– Wobec wzmożonej aktywności słonecznej jesteśmy na razie bezsilni – zaczął Duval. – Osuszyliśmy
oceany, złagodziliśmy klimat, zapewniliśmy dwudziestu miliardom ludzi, za mieszkującym dziś naszą
planetę, przyzwoity poziom życia. Zwalczyliśmy wszystkie niemal znane choroby, przeciętny wiek
człowieka przedłużyliśmy do lat stu pięćdziesięciu. W „Akcji L" nasiedliliśmy Księżyc, podjęliśmy badania
wstępne nad zaludnieniem Marsa. Wszystko to było w naszej mocy, ale... ze Słońcem nie umiemy sobie dać
rady. Ostateczne ujarzmienie jego potęgi to kwestia długoletnich badań, to zadanie dla przyszłego
pokolenia.
– A co będzie z oceanem lawy pod naszymi stopami? – odezwał się jakiś głos.
Energiczny gest mówcy bardziej może niż dzwonek z prezydialnego stołu uspokoił salę.
– Poradzimy sobie z tym tak, jak zrobiliśmy to ongiś – ciągnął z najgłębszym przekonaniem Duval. – W
tych punktach, gdzie nad oceanem lawy dno morskie tworzy tylko cienką powłokę, głębinowe okręty
podwodne przebiją ją znowu, powodując nieszkodliwy odpływ lawy na dno oceanu. I wulkany znów
wygasną tak, jak wygasły przed dwustu laty. Tego rodzaju skutki wzmożonej aktywności Słońca, jak
olbrzymie podmorskie zwały lawy, doskonale potrafimy ujarzmić. Ale w tej chwili bezpośrednie
zagrożenie Ziemi przedstawia kometa Speranskiego!
W odpowiedzi na sali podniósł się taki gwar, że przewodniczący musiał użyć całego swego autorytetu,
by przywrócić spokój.
– Panów jest wielu, ja zaś jestem sam jeden – podjął chłodno Duval. Ponieważ jednak przed paru
tygodniami przeżył podobną historię na dorocznym zebraniu Francuskiego Towarzystwa
Astronomicznego, teraz już nic nie mogło wytrącić go z równowagi. – Lecz ilość wcale jeszcze nie mówi o
jakości. Nawet jeżeli stu ludzi twierdzi „Nie!" to nie znaczy, że mają rację w stosunku do jednego
człowieka, który mówi: „Tak!"
Na sali odezwały się protesty; minęła spora chwila zanim przewodniczącemu udało się uzyskać ciszę.
Wielka wskazówka widocznego z całej sali chronometru nieubłaganie odmierzała sekundy, teraz jednak
nikt już się o czas nie troszczył. Ale kiedy Duval poprosił o chwilę uwagi, chciał bowiem udowodnić swą
tezę co do komety Speranskiego, na sali rozpętała się dosłownie burza.
– Tak! Tak!... Nie, nie!... Pozwólcie mu mówić! Zejść z trybuny! – słychać było sprzeczne okrzyki pośród
ogólnego hałasu.
Audytorium uspokoiło się nieco, gdy w obronie Duvala wystąpił astronom Westmore z obserwatorium
na Mount Palomar, który wsławił się opracowaniem zagadnienia mgławic spiralnych. Niewiele jednak
interwencja jego przyniosłaby korzyści, gdyby nie fakt, że bardzo stanowczo poparł go senior całego tego
zgromadzenia uczonych, człowiek w wieku lat blisko dwustu, ogromnie przez wszystkich szanowany. Był
to brazylijski fizyk jądrowy Las Vegas, wynalazca nowego, atomowego materiału napędowego do lotów
kosmicznych.
Gdy się uciszyło, Duval rozpoczął swój krótki wykład. Należał do młodej generacji wielce obiecujących
astronomów. Pokrótce wspomniał tylko o swej nowej metodzie rozwiązywania zagadnienia trzech ciał, co
już mocno zaintrygowało większość słuchaczy. Metoda ta umożliwiała obliczenie masy poruszającego się
ciała na podstawie działania sił grawitacyjnych dwóch innych ciał, przy czym musi istnieć dokładna
znajomość masy tych dwóch ciał oraz ich orbit w przestrzeni. Kometa Speranskiego przed dziesięciu
dniami przeszła obok Jowisza – tego potężnego "łowcy komet" – a jednak nie rozpadła się i Jowisz nie
"ściągnął" jej z orbity, mimo iż przeszła w stosunkowo małej odległości. Potem zbliżyła się także do
największego księżyca Jowisza – Kallisto. Zgodnie z metodą Duvala rozwiązywania zagadnienia trzech ciał,
z wzajemnego oddziaływania sił grawitacyjnych Jowisza, Kallisto i komety Speranskiego udało się obliczyć
masę i prędkość komety. Uzyskano cyfry nieprawdopodobnie wielkie: masa dwukrotnie większa od masy
Księżyca, prędkość blisko dwieście kilometrów na sekundę.
Wzmagający się gwar zdumienia i nieufności Duval uciszył kategorycznym gestem.
– Wiem, spotkają mnie zarzuty: że to są cyfry absurdalne, że średnica głowy jednej z największych
komet, komety Halleya, wynosi tylko trzydzieści kilometrów, że w takiej odległości od Słońca prędkość
komet nie sięga nawet dwudziestu kilometrów na sekundę, że ogólną ilość komet układu słonecznego
oblicza się w przybliżeniu na pięćdziesiąt miliardów, lecz masę ich w sumie tylko na jedną dziesiątą masy
Ziemi. Ale to są komety układu słonecznego, gdy tymczasem wszystko zdaje się wskazywać, iż kometa
Speranskiego przybywa z kosmosu, że jest ciałem obcym, które pod fatalnym wpływem sił grawitacyjnych
Słońca przeszło w nasz system słoneczny. Wyłamuje się ona spod wszelkich przyjętych u nas norm, tak co
do kształtu orbity, jak co do prędkości i masy. Nie to jednak jest najważniejsze. Obliczenia, jakich
dokonałem na podstawie własnych obserwacji i meldunków z innych obserwatoriów astronomicznych,
świadczą stanowczo, że zderzenie się komety z Ziemią jest nieuniknione...
Teraz po słowach Duvala na sali zapanowała absolutna cisza, słychać było wyraźnie delikatne tykanie
wielkiego zegara nad stołem prezydialnym.
– Nieraz już zdarzało się w historii naszej planety, że na swej drodze przez przestworza napotykała
ona wielkie meteory – mówił Duval dalej wśród pełnej napięcia uwagi. – Największe z nich spadły
szczęśliwie na tereny niezamieszkałe: w Kanadzie, w Arizonie, dwa na Syberii. W roku 1957, w nocy z 28
na 29 stycznia, meteoryt spadł tuż obok statku radzieckiego „Izmaił", płynącego przez Ocean Indyjski,
około sto mil od wyspy Sokotra. Przypuszczalnie był już tak kruchy, że rozbił się o przedni maszt statku.
Na pokładzie znaleziono tylko okruch ważący niecałe dwadzieścia gramów. Inny zapewne byłby los
statku, gdyby go dosięgną! taki meteor, jak owe dwa syberyjskie. Meteor, który 12 lutego 1947 roku spadł
w tundrze w górach Sichota Alin, na północ od Władywostoku, odłamkami swymi pokrył przestrzeń około
dwóch kilometrów kwadratowych. Największy ze znalezionych odłamków ważył pół tony. Kometa
Speranskiego waży sto pięćdziesiąt trylionów ton. I zderzy się z nami za dwadzieścia jeden dni. Videant
consules!
Duval uniósł rękę i powoli zakreślił nią w powietrzu poziomą linię, jakby chciał podkreślić swe ostatnie
słowa. Potem skłoniwszy się przewodniczącemu wolno zszedł z trybuny.
Gdy odszedł od podium pękły tamy dławiącej ciszy: zgłoszenia dalszych mówców lawiną posypały się
do prezydium, a tocząca się później dyskusja burzliwością przeszła wszystko, co pamiętali najstarsi nawet
z obecnych na sali naukowców. Skoncentrowała się ona przede wszystkim na dwóch zagadnieniach: na
prawidłowości i ścisłości rozwiązywania dawnego, a wciąż jeszcze nieustalonego zagadnienia trzech ciał
metodą Duvala oraz na dokładności jego obliczeń ruchu komety. Wątpliwości co do drugiego punktu
szybko usunęły dwa radiogramy, jakie w trakcie dyskusji otrzymał przewodniczący. Jeden z nich nadszedł
z obserwatorium w Harvard, drugi z Kapsztadu. W obu tych miejscowościach mieściły się światowe
centrale dla obliczeń orbit komet i meteorów; oba obserwatoria wyposażone były w najlepsze aparaty do
obserwowania i kontrolowania ruchów ciał niebieskich.
Meldunki potwierdziły absolutną dokładność obliczeń Duvala, tak co do prędkości, jak i co do orbity,
po jakiej porusza się kometa Speranskiego. Dnia 14 lutego – właśnie w dzień odbywającego się zebrania –
o godzinie piątej rano światowego czasu, prędkość komety wynosiła dwieście dwadzieścia pięć
kilometrów na sekundę. W chwili zetknięcia się z Ziemią, które nastąpi dnia 7 marca o godzinie
dwudziestej trzeciej minut trzydzieści – podawały zgodnie oba obserwatoria – prędkość komety dojdzie
do dwustu pięćdziesięciu kilometrów na sekundę. Radiogram z Harvardu z pewną rezerwą wyrażał się o
możliwości bezpośredniego zderzenia komety z Ziemią, natomiast meldunek z Kapsztadu zajmował
stanowisko bardziej autorytatywne: mówił z całą stanowczością o zderzeniu centrycznym, a nawet
wskazywał prawdopodobny teren zderzenia – środkową część Atlantydy, nowej części świata, jaka
wynurzyła się z wody po częściowym osuszeniu oceanu.
Przewodniczący odczytawszy treść obu radiogramów pełnym zmęczenia ruchem ręki przetarł czoło.
– Uważam, że wszelka dalsza dyskusja na temat właściwości matematycznych metody kolegi Duvala
jest już zbędna – rzekł cicho.
Na sali było tak cicho, że gdyby mówił nawet bez mikrofonu, słychać byłoby także każde słowo.
– Jeżeli wyniki są prawidłowe, to i sama metoda musi być prawidłowa. W innych okolicznościach
pogratulowałbym serdecznie koledze Duvalowi tak pięknego i wielkiej wagi sukcesu w pracy. Dziś jednak
nie mamy czasu na sprawy tego rodzaju. Pozostaje nam dwadzieścia jeden dni, w tym czasie musimy
przedsięwziąć jakieś środki obrony. Jeszcze dziś, w ciągu najbliższych godzin, musimy je uzgodnić. W
zebraniu tym biorą udział najsłynniejsi fachowcy czterech czy pięciu gałęzi wiedzy, które w pierwszym
rzędzie mają tu coś do powiedzenia. Czekamy na ich propozycje.
– Wysiedlić Atlantydę! – odezwał się jakiś głos. Większość obecnych wyraziła zgodę na ten projekt, ale
odezwały się także protesty. O głos poprosił starszy, szpakowaty mężczyzna, inżynier Robert Bertrand.
Wielu obecnym na sali znany był jako świetny konstruktor wielkich rakiet. Idąc w stronę trybuny utykał
lekko – była to pamiątka po przygodzie, jaką przeżył podczas pierwszego lotu zwiadowczego na tereny
podbiegunowe Marsa. Przygoda ta dziwnie przypominała tragedię, która ongiś rozegrała się w okolicach
ziemskiego bieguna południowego, Bertranda zaś w oczach młodzieży całego świata pasowała na
bohatera.
Początkowo mówił powoli, namyślał się, nie kończył zdań, później jednak, mimo dość podeszłego
wieku, temat go porwał, przemawiał płynnie, dobitnie, z wielkim przekonaniem i młodzieńczym zapałem.
Już po kilku zdaniach zainteresował słuchaczy, nawiązał mocną więź z całą salą. Nie zgadzał się na projekt
wysiedlenia terenów o zasięgu wielu milionów hektarów. Nawet gdyby się udało przeprowadzić je w
oznaczonym terminie dwudziestu jeden dni – co zresztą jest bardzo wątpliwe, ponieważ w grę wchodzi
przesiedlenie trzech miliardów ludzi – to któż potrafi przewidzieć, jakie skutki dla całej kuli ziemskiej
mieć będzie zderzenie z masą o wadze dwukrotnie większej od Księżyca, dążącą ku Ziemi z straszliwą
prędkością dwustu pięćdziesięciu kilometrów na sekundę? Można oczekiwać, że skutkiem wzajemnego
oddziaływania ciążenia Ziemi, Księżyca i komety Speranskiego, kometa ta w najbliższym sąsiedztwie kuli
ziemskiej częściowo się rozpadnie, a jej odłamki pokryją przestrzeń znacznie większą niż powierzchnia
Atlantydy. Zagrożone będą gęsto zamieszkałe wschodnie tereny Ameryki Północnej i południowej Anglii.
Trzeba wziąć pod uwagę straty w ludziach i to straty kolosalne, nie mówiąc już nawet o stratach
materialnych, jakie powstaną w okręgach wysiedlonych.
– Projekt mój jest prosty: musimy zapobiec zderzeniu! – mówił Bertrand. I zanim jeszcze słuchacze
zdołali wyrazić zdumienie, zaczął wyjaśniać sposób realizacji projektu. – Posiadamy przecież materiały
rozszczepialne olbrzymiej mocy, produkowane na zasadach bomby wodorowej, skonstruowanej zaraz po
drugiej wojnie światowej, kiedy to podzielony jeszcze świat podejmował szaleńcze zbrojenia, marnując
bezproduktywnie znaczną część rezultatów swej pracy. W Zjednoczonym Świecie materiały te stosowano
z powodzeniem przy gigantycznych robotach ziemnych – zanim jeszcze wynaleziono ultrarezona tory,
oparte na zasadzie odkrycia fizyka czeskiego Klouzala. Te ostatnie mogą co prawda zamienić ciało stałe w
gaz, ale pracują zbyt powoli, na zastosowanie ich do komety brak już obecnie czasu. W tej chwili jest w
naszej dyspozycji jedyna wielka rakieta typu RM, gotowa do startu – ta, która powróciła z Marsa. Należy
do sektora francuskiego. Ja sam byłem członkiem jej załogi. W ciągu tygodnia można skompletować jej
pełne wyposażenie. W tym czasie kometa Speranskiego przybliży się do Ziemi na odległość trzystu do
trzystu pięćdziesięciu milionów kilometrów – w pamięci niepodobna obliczyć tego dokładnie, ponieważ
prędkość komety będzie wzrastała w miarę zbliżania się jej do Słońca. Najwyższa prędkość własna rakiety
wynosi trzydzieści kilometrów na sekundę. Wyruszywszy na spotkanie komety, rakieta spotka się z nią za
dwanaście lub trzynaście dni w odległości mniej więcej trzydziestu milionów kilometrów od Ziemi. Na
wykonanie zadania pozostaną załodze dwa dni. To aż nadto, by wywiercić otwory – co bardzo szybko
wykonają ultrarezonatory Klouzala – założyć ładunki atomowe, włączyć zapalniki z opóźnionym
zapłonem i odstartować z komety, która tymczasem przeniesie rakietę na odległość paru zaledwie
milionów kilometrów od Ziemi. Jeżeli masa komety jest taka, jak twierdzi Duval, co do rezultatów akcji nie
może być wątpliwości. Kometa rozpadnie się na tysiące części przemieniając się w niegroźny rój
meteorów, który złocistym deszczem ubarwi nasze wiosenne, nocne niebo – kończył poetycznie Bertrand.
Burzliwe oklaski zagłuszyły ostatnie jego słowa. Entuzjazm był ogólny, o wysiedleniu Atlantydy nikt
już nawet nie wspomniał. Dokładne obliczenia nie były w tej chwili potrzebne – olbrzymia siła jądrowych
materiałów wybuchowych znana była z dawnych prac, prowadzonych według planów inżyniera
radzieckiego Dawidowa przy urządzaniu wewnętrznego Morza Syberyjskiego. Prace te wykonywano
jeszcze przed wynalezieniem ultrarezonatorów molekularnych.
Natychmiast powołano komisję, która od razu podjęła prace nad obliczaniem szczegółowych planów.
Przydzielono jej liczny sztab matematyków, wyposażonych w rozmaitego rodzaju mózgi elektronowe,
zdolne wszelkie najtrudniejsze nawet równania rozwiązać w ciągu kilku minut. Czas na dokonanie
obliczeń określono na pięć godzin, do wieczora więc obliczenia miały być zakończone i przekazane do
sekcji, które znów miały się zebrać na wspólnym posiedzeniu.
Prace komisji postępowały szybko – problem był sprecyzowany, wszelkie dyskusje już zbyteczne.
Należało tylko obliczyć orbity komety i rakiety, ustalić wagę ładunków jądrowych oraz plan ich
rozmieszczenia na powierzchni komety, przyjmując – co oczywiście mogło nie być całkowicie ścisłe – że
kształt jej przypomina kulę. Dyskusję wywołała tylko sprawa składu załogi. Impreza przedstawiała się
bardzo niebezpiecznie. W takich wypadkach zwykle ze sztabu fachowców danego działu wiedzy
rekrutowano ochotników. Teraz jednak większość komisji była zdania, że tego rodzaju rozwiązanie
posiada wysoce ujemne strony: powstanie zespół ludzi, którzy ani między sobą bliżej się nie znają, ani też
nie zna ich dowódca wyprawy. Zapadła więc decyzja: RM-12 otrzyma dotychczasową załogę, z tym
zastrzeżeniem oczywiście, że członkowie tej załogi muszą się zgodzić na udział w ekspedycji. Prócz tego –
w nagrodę za wczesne ostrzeżenie o niebezpieczeństwie – będzie zaproszony jako gość także Duval,
którego żona Nora, z pochodzenia Szwedka, pełni na RM-12 funkcję nawigatora.
Bertrand, stały członek załogi rakiety jego własnej konstrukcji, zadowolony był w gruncie rzeczy z
podjętej jednogłośnie uchwały komisji. Przebiegając w myślach listę personelu załogi miał tylko jeden
krótki moment wahania: w trakcie ostatniej podróży odnosił wrażenie, że naczelny pilot Vernier jest
niezupełnie w porządku z nerwami. Już otwierał usta, by na tę kwestię zwrócić uwagę komisji, w ostatniej
chwili jednak się rozmyślił. „Nieładnie byłoby podstawiać nogę staremu koledze" – powiedział sobie w
duchu.
Jakże gorzko miał później żałować tego momentu niezdecydowania!
2. RM-12 ląduje
Uchwałę komisji zaakceptował także, z nieznacznymi zmianami, KWZŚ; wszelkie formalności trwały
niecałe dziesięć godzin. Przygotowywana właśnie na lotnisku w Himalajach do nowego startu na Marsa
rakieta RM-12 otrzymała przez radio rozkaz, by w możliwie najszybszym czasie skompletować
wyposażenie, niezbędne do podróży na kometę Speranskiego. Komendantem wyprawy został mianowany
Bertrand, załoga zaś pozostała w tym samym składzie, w jakim odbyła ostatni lot z Marsa, wyjąwszy
oczywiście astronoma Duvala, który teraz dopiero został włączony w jej skład. Razem dwanaście osób,
dziewięciu mężczyzn i trzy kobiety: oprócz dowódcy – pierwszy pilot, drugi pilot, nawigatorka, lekarz,
dwóch radarzystów, dwóch mechaników, dwie stewardesy i Duval w charakterze gościa. Najstarszym z
załogi był Bertrand, po nim pierwszy radarzysta Bretończyk Georges Laennec i pierwszy mechanik Renę
La Brie – wszyscy trzej weterani Akcji L, ludzie, którzy pierwsi lądowali na Księżycu. Najmłodsza wiekiem
była stewardesa Andrea Brenot z Issy les Moulineaux, ale nawet ona miała już za sobą piętnaście lotów
kosmicznych, z tego pięć na planetę Mars.
Siedmiodniowego terminu wyposażenia RM-12 do podróży nie udałoby się dotrzymać, gdyby nie fakt,
że już uprzednio rakieta została poddana wszelkim próbom kontroli materiału i konstrukcji, co samo
zazwyczaj zabiera dziesięć dni czasu. Załoga mogła więc teraz poświęcić się całkowicie dopilnowaniu
wyposażenia wewnętrznego rakiety. Pracę podzielono w ten sposób, że każdy z członków
czteroosobowego kierownictwa sprawował nadzór nad innym działem zaopatrzenia. Bertrand
kontrolował ładunki jądrowe i wyposażenie osobiste załogi: wodę, zapasy żywności, odzież, skafandry,
lekarstwa itp., obaj piloci kompletowali atomowe materiały napędowe, części zapasowe maszyn i
konstrukcji oraz wyposażenie warsztatu mechanicznego, zaś nawigatorka Nora Duval – której sumienność
Bertrand wysoko cenił – przejęła odpowiedzialność za wszelkie aparaty i urządzenia pomocnicze: od
radaru po penitynowe baterie półprzewodnikowe i butle ze sprężonym tlenem. Całkowita nośność rakiety
wynosiła trzy tysiące ton, nośność użytkowa – tysiąc ton; największą część z tego zajęły atomowe
materiały napędowe i jądrowe materiały wybuchowe, potem kolejno: żywność, woda, tlen; zapasy ich
obliczone były na rok. Największego zużycia materiałów napędowych wymagał start z Ziemi i osiągnięcie
prędkości trzydziestu kilometrów na sekundę, później zaś podobną ilość tych materiałów zużywało
hamowanie rakiety i lądowanie na Ziemi. Uzyskawszy już raz prędkość stałą, rakieta zużywała bardzo
niewiele paliwa na utrzymanie kursu i pokonywanie odchyleń, powstałych skutkiem przyciągania
najbliższych ciał niebieskich.
Podobnie jak na materiały napędowe, zwrócono specjalną uwagę na ładunki jądrowych materiałów
wybuchowych, niezbędnych do rozsadzenia komety Speranskiego – masy ważącej 141 trylionów ton. Owe
dokładne dane co do masy komety astronomowie obliczyli na zasadzie nieznacznego odchylenia księżyca
Jowisza – Kallisto, wywołanego przez przyciąganie komety. Fakt ten stanowił także olbrzymią satysfakcję
dla Duvala, przeprowadzone inną metodą obliczenia całkowicie potwierdziły jego wyniki. Tuż przed
startem rakiety spotkała go jeszcze druga satysfakcja: radiogram przyniósł mu wiadomość, że to samo
Societe d'Astronomes, które na jakieś trzy tygodnie przedtem skreśliło go z listy swych członków, teraz –
w uznaniu zasług nie tylko dla wiedzy, ale i dla szczęścia ludzkości – mianowało go dożywotnim
członkiem honorowym.
Tak Duval, jak i cała załoga RM-12 stali się w Zjednoczonym Świecie ogromnie popularni. Komitet
Wykonawczy bowiem doszedł do przekonania, że ludzkość „wieku kosmicznego" – tak określano ostatnie
dwa stulecia – jest już dostatecznie dojrzała, by nie robić tajemnicy z faktu, jak odpowiedzialne zadanie
czeka załogę RM-12. Warto też nadmienić, że popłoch był minimalny, a ilość mieszkańców Atlantydy,
terenu, na którym w wypadku niepowodzenia akcji ratowniczej miało nastąpić zderzenie z kometą
Speranskiego, zmniejszyła się tylko o nieznaczny ułamek procentu. Pod jednym tylko względem ludzie
wieku kosmicznego nie różnili się zupełnie od ludzi XX wieku: oto domagali się dziennikarskich sensacji.
Nieszczęsna załoga RM-12 stała się celem tak niepohamowanych ataków reporterów prasy, radia i
telewizji, że trzeba było lotnisko w Himalajach odciąć gęstym kordonem straży i wprowadzić surowe
przestrzeganie przepustek, jakie przed wiekami stosowano w „podzielonym" świecie w zakładach
atomowych. W odpowiedzi na to zarządzenie do KWZS posypała się lawina skarg, prócz tego związki
zawodowe prasy, radia i telewizji przypuściły na Komitet koncentryczny atak, domagając się, by do
uczestniczenia w wyprawie dopuszczono chociażby po jednym przedstawicielu każdego z tych działów
informacji. Komitet jednak był nieugięty: wszystkie żądania bezapelacyjnie odrzucał argumentując, że
wchodzi tu w grę podróż nie dla jakiejś rozrywki Zjednoczonego Świata, ale dla ratowania całej ludzkości,
poza tym zaś każdy z członków załogi – nie wyłączając nawet najmłodszej stewardesy – posiada
dostateczne przygotowanie, by o przebiegu całej podróży nakręcić film dokumentarny wraz z zapisem
dźwiękowym.
Ostatnie godziny przygotowań załoga RM-12 przeżywała całkowicie niemal odizolowana od tego
całego rozgardiaszu. Nie było żadnych pożegnań, a ogarniające ich wzruszenie ukrywali wszyscy
starannie. Ten czy ów, przed wejściem w prostokątny otwór przy końcu rampy, spojrzał jeszcze w górę na
głęboki błękit nieba ponad przejrzystymi kopułami himalajskiego kosmodromu. Potem wszyscy rozeszli
się na swe stanowiska w RM-12.
Przewodniczący Komitetu Wykonawczego Zjednoczonego Świata uścisnął rękę dowódcy Bertranda,
który jako ostatni wchodził do rakiety.
– Gotowi do startu? – spytał Bertrand przez mikrofon z pomostu.
– Gotowi do startu! – brzmiała odpowiedź z kabiny dowódcy.
Bertrand poznał ciepły, niski sopran Nory Duval. Leciutko zmarszczył brwi: był człowiekiem starej
daty i nie lubił, gdy w niebezpiecznych imprezach brały udział kobiety, jakkolwiek nigdy nie negował, że
za solidną, rzetelną pracę należy im się pełne uznanie. Ruszając lekko ramionami nacisnął kontakt
automatycznego zamknięcia rakiety. Ciężkie drzwi przesunęły się po szynach, zamek zaskoczył, nad
drzwiami zapaliło się natychmiast czerwone światełko – sygnał, że rakieta jest szczelnie zamknięta.
Bertrand wszedł do windy elektrycznej, wjechał na dziesiąte piętro, wysiadł, przeszedł łukiem korytarza i
wszedł do kabiny dowódcy.
Zajmowała ona całe dziesiąte piętro, miała kształt pierścienia obiegającego środkową kolistą ścianę,
oddzielającą kabinę od korytarza. Szeroka była zaledwie na dwa metry, z jednego stanowiska pracy można
było dostrzec inne tylko przy pomocy ekranów telewizyjnych, zmontowanych nad mikrofonami. Wszyscy
byli na miejscach: ponury, małomówny pierwszy pilot Vernier, uśmiechnięta Nora Duval, opanowany
radarzysta Laennec. Bertrand przywitawszy ich podszedł do środkowego mikrofonu, zapewniającego
połączenie z lotniskiem.
– Gotowi do startu, proszę wyłączyć pomost – rzucił.
W trzy minuty później w głośniku odezwał się głos pierwszego startera.
– Rampa wolna! Szczęśliwej podróży!
Bertrand podszedł do stanowiska dowodzenia, nacisnął sygnał dla pilota. Rakieta natychmiast zaczęła
lekko dygotać, rytm drgań przyśpieszał się i wzmagał, wreszcie całe metalowe cielsko rozbrzmiało
potężnym organowym chorałem. Z dysz kierunkowych wystrzeliły długie płomienie mieszanki tlenowo-
alkoholowej, stosowanej w początkowej fazie lotu, póki rakieta nie przekroczy pasma głębokiej na
piętnaście kilometrów stratosfery. Rakieta tak lekko oderwała się od płyty startowej, że dopiero ekran, na
którym szybko malały kopuły hal lotniska, uświadomił załodze fakt, iż unoszą się już w przestrzeni.
Bertrand obserwował z uwagą wskazówkę grawimetru mierzącego przyśpieszenie rakiety w kierunku
od Ziemi – stała niemal nieruchomo na cyfrze 5. Rakieta wznosiła się z przyśpieszeniem pięciu metrów na
sekundę.
Po upływie minuty wysokościomierz wykazał, że znajdują się osiemnaście kilometrów nad poziomem
morza, z czego dziewięć przypadało na wysokość nadmorską lotniska1, dziewięć zaś przebyli sami. W pół
minuty później Bertrand przekazał pilotowi sygnał, by przeszedł na napęd atomowy. Głęboki organowy
ton przycichł, przeszedł w delikatne brzęczenie, do którego ucho przyzwyczaja się łatwo, a potem go już
nie słyszy. Dygotanie rakiety ustąpiło niemal całkowicie – dopiero przytknięcie palca do ściany pozwalało
je wyczuć.
1 Po częściowym wysuszeniu oceanów powierzchnia mórz światowych obniżyła się o dwa kilometry, o tyle samo wzrosła
wysokość gór nad poziomem morza. Stąd kosmodrom w Himalajach dla rakiet kosmicznych uzyskał wysokość 9 km nad poziomem
morza.
Bertrand jeszcze przez półtorej godziny nie opuszczał kabiny dowódcy, póki RM-12 nie osiągnęła
szybkości stałej trzydziestu kilometrów na sekundę. Był ogromnie zmęczony – przygotowania do startu
pochłaniały cały czas bez reszty, w ciągu ostatnich dwóch dni spał wszystkiego dwie godziny. Musiał
odpowiadać na setki pytań zarówno członków załogi i personelu kosmodromu, jak i reporterów, których
nawet kordon straży nie potrafił całkowicie wyeliminować. Teraz dopiero uświadomił sobie, że przez cały
ten czas ani razu nie zjadł nic przyzwoicie – uczucie głodu odezwało się z taką siłą, że aż gwiazdki latały
mu przed oczyma. Skupiona w najwyższym stopniu uwaga zaczynała słabnąć – był zbyt doświadczonym
człowiekiem, by zlekceważyć tego rodzaju symptomy ostrzegawcze.
– Muszę coś zjeść i przynajmniej z godzinę odpocząć. Potem zastąpię panią przy nawigacji – zwrócił się
do Nory kierując się ku wyjściu z kabiny.
Podniosła nań wzrok znad mapy, zauważyła, że twarz ma znużoną i wielkie, ciemne koła pod oczami.
– Nie musi pan wracać tak wcześnie, teraz nawigacja jest bardzo prosta, wciąż jeszcze prowadzą nas
radiolokacją z lotniska – odpowiedziała.
Skinął głową na pożegnanie i wyszedł. W drzwiach jeszcze się odwrócił i dostrzegł zatroskane
spojrzenie Nory. Zawahał się sekundę, potem cicho zamknął za sobą drzwi.
Jadalnia, w której członkowie załogi w godzinach wolnych od pracy zbierali się także poza porami
posiłków, leżała tylko o dwa piętra niżej. Nie warto było wsiadać do windy, Bertrand zszedł więc
kręconymi schodami, które biegły wokół szybu windy od spodu rakiety aż do szczytu. Jadalnia zajmowała
całe ósme piętro rakiety, prowadziły do niej dwa przeciwległe wejścia. Przed jednym z nich Bertrand
zatrzymał się na chwilę: z jadalni dobiegały dźwięki gitary i śpiew dwóch miłych głosów, kobiecego i
męskiego. Śpiewali bardzo starą pieśń o dezerterze, jedną z tych pieśni "słodkiej Francji". Bertrand stojąc
za drzwiami słuchał żałosnej prośby żołnierza, by nie mówiono jego matce, że będzie rozstrzelany za to, iż
w pojedynku o blondyneczkę, którą obaj kochali, zabił swego kapitana. „Powiedzcie jej, że jestem w
Holandii w niewoli, możecie jej powiedzieć, że już mnie nigdy nie zobaczy".
„Jak ludzie mogli się zabijać z miłości dla kobiety?" – pomyślał Bertrand. Nagłe stanęło mu w pamięci
zatroskane spojrzenie Nory. Złość go porwała, chociaż nie umiał sobie uświadomić jej przyczyny. „To
wszystko wyczerpanie nerwowe, czas .najwyższy coś zjeść i połknąć dawkę bromu..." – powiedział sobie i
wszedł do jadalni.
Wszedłszy przystanął zdumiony. Na szerokiej, miękkiej kanapce, opasującej całą wewnętrzną ścianę
jadalni, siedzieli: drugi mechanik Lucien Garat i stewardesa Andrea Brenot, wspólnie śpiewając piosenkę.
Zdziwienie nie do nich się jednak odnosiło – wzbudził je przede wszystkim gitarzysta, człowiek którego
widział po raz pierwszy w życiu.
Lucien i Andrea podnieśli się w ukłonie, grajek odłożył instrument, energicznie poderwał się z
wygodnego miejsca i złożył pełen szacunku ukłon.
– Gerard Cocher składa swe najniższe uszanowanie dowódcy – zaprezentował się. – Jestem
sprawozdawcą „Wieku Kosmicznego", oto moja legitymacja dziennikarska. – Zaczął wertować po
kieszeniach, aż wreszcie znalazł małą, plastikową płytkę, zaopatrzoną fotografią.
Bertrand opanował uczucie niechęci.
– Skąd pan się tu wziął? Ma pan upoważnienie Komitetu Wykonawczego do udziału w wyprawie? –
pytał spokojnie.
– Żeby tak prawdę powiedzieć... – dziennikarz mówiąc to uśmiechał się, ale miał minę winowajcy.
– Toż to pasażer na gapę! – przerwał mu z głośnym śmiechem Lucien. – Wziął oczywiśqie przykład z
bohaterów dawnych powieści!
Andrea podniosła się i nie czekając na prośbę Bertranda poszła przygotować mu coś do jedzenia.
Bertrand usiadłszy przy małym stoliku, ręką dał znak intruzowi, by zajął swe poprzednie miejsce na
kanapce.
– Niech mi pan teraz krótko powie: co i jak. Tylko prawdę!
– Było tak, proszę pana... – rozłożył ręce i mówił z pełnym szacunkiem. – Wszyscy czytelnicy „Wieku
Kosmicznego"... na pewno zna pan doskonale to codzienne pismo ilustrowane... zresztą leży tam na stole...
ogromnie interesują się pańską wyprawą. Nie wyobraża pan sobie nawet, ile w ostatnim tygodniu
redakcja nasza otrzymała radiogramów, listów... nie mówiąc już o telefonach! Musieliśmy zaangażować
trzech rezerwowych redaktorów, żeby opanować sytuację, uwierzy pan? Kierownictwo naszego dziennika
czyniło wszelkie możliwe starania, by uzyskać w Komitecie Wykonawczym zgodę na udział jednego z
członków redakcji w podróży RM-12. Wszystko już było na dobrej drodze, przewodniczący Komitetu
Wykonawczego przychylał się do naszej prośby, jednakże na przeszkodzie ostatecznej decyzji stanęła
szybkość, z jaką wykonano wszelkie przygotowania do startu. Zakończył je pan o całe pięć godzin
wcześniej, ba na tyle przed planowanym terminem rakieta odstartowała, prawda? Komitet Wykonawczy
nie zdążył się już zebrać, by rozstrzygnąć naszą prośbę. Zorientowawszy się, że wystartujecie beze mnie,
połączyłem się przez radio z moim redaktorem naczelnym i otrzymałem polecenie, bym nie oglądając się
na nic wziął udział w podróży. Więc, proszę pana, co by pan zrobił, otrzymawszy taki rozkaz od
przełożonego?
Bertrand bacznie obserwował mówiącego – oliwkowa cera i czarne z granatowym odcieniem włosy
zdradzały niezawodnie Francuza z okolic południowych. Z akcentu zaś wnioskował, że młodzieniec
pochodzi z Arles, rodzinnego miasta słynnego poety Mistrala. Jak się później okazało – nie mylił się wcale.
Był również dobrym znawcą psychiki ludzkiej: już w pierwszej rozmowie potrafił określić właściwości
charakteru człowieka. „Poczciwe jakieś chłopaczysko – powiedział sobie w duchu – tylko trochę narwany".
Pytanie jego jednak pozostawił bez odpowiedzi.
– Jak pan się tu dostał? Jak się panu udało przemknąć przez kordon straży? – Pytał.
– W najprostszy w świecie sposób, proszę pana – odparł młody człowiek lekko ruszając ramionami.
Bertrand zdumiony zmarszczył brwi, ale młody mechanik wybuchnął szalonym śmiechem.
– Niech pan każe mu opowiedzieć, naprawdę warto posłuchać – i Lucien widząc chmurne spojrzenie
Bertranda przestał się śmiać.
– No więc: łańcuch straży pilnował sumiennie samej rakiety, ale nie jej aparatów pomocniczych,
znajdujących się poza płytą startową – tłumaczył brunecik. – Nikomu też nie przyszło na myśl zrewidować
helikopter w czasie transportu z hali pomocniczej do rakiety... Teraz już pan rozumie? A pomocniczej hali
nikt nie pilnował, więc to nie żadna sztuka wejść do helikoptera i ukryć się w kącie wśród bagażu...
– I tam właśnie znaleźliśmy go, gdy przeglądaliśmy wszystkie magazyny już po starcie – przerwał mu
znowu Lucien.
– Więc jestem... A teraz proszę o łaskawą zgodę dowódcy na mój udział w locie – zakończył chłopak z
wyraźną prośbą w głosie.
– Musztarda po obiedzie... – mruknął chmurny Bertrand zabierając się do jedzenia, które podsunęła mu
Andrea. – No i co ja z panem pocznę? Jakiż tu z pana pożytek?
– Pięknie gra na gitarze i zna całą masę piosenek – wstawiała się za nim stewardesa.
Teraz z kolei Lucien zmarszczył brwi.
– Żeby to było na jakim dawnym statku, to kazaliby panu obierać ziemniaki, zmywać naczynia i nawet
szorować pokład – wtrącił.
– Ależ ja z wielką chęcią będę pomagał stewardesom rakiety – z entuzjazmem godził się Gerard.
– Wierzę, to bardzo przyjemna praca: cały czas kręcić się koło dziewcząt – mruknął Lucien.
Bertrand z trudem pohamował uśmiech.
– A co by pan powiedział, gdybym kazał pana zamknąć w kabinie i wypuścił dopiero, gdy wylądujemy
w Himalajach?
– zapytał reportera.
Gerard z rozpaczą załamał ręce.
– Czyż to nie byłaby zbyt sroga kara za tak niewielkie przewinienie? – spytał błagalnie.
– Naradzę się z resztą członków kierownictwa wyprawy – zadecydował Bertrand.
Kierownictwo składało się z czterech osób: dowódcy wyprawy, pierwszego pilota, nawigatora oraz
przedstawiciela pozostałej załogi. Miało ono zasadniczo tylko głos doradczy, władzę wykonawczą posiadał
bezapelacyjnie w swym ręku dowódca wyprawy, którego uchwały zespołu nie obowiązywały.
Załogę reprezentował Laennec, stary Bretończyk, który w dziedzictwie po przodkach przejął skłonność
do zabobonów.
– Trzynasty członek załogi – mówił z powagą kiwając głową. – Jakiś mój pradziadek domagałby się
stanowczo, by go wyrzucić za burtę, bo inaczej przyniesie nam nieszczęście.
– Ale pan chyba się tego nie domaga? – zapytał z uśmiechem Bertrand.
– No nie – stary radarzysta kręcił głową — o ile nie będzie mnie zamęczał żądaniami, bym wysyłał
radiodepesze do tej jego gazety. Najchętniej bym go gdzieś zamknął i byłby spokój!
Także i pierwszy pilot był za internowaniem nieproszonego gościa, chociażby ze względu na
dyscyplinę.
– O jedne usta więcej, o jedne płuca więcej – argumentował surowo. – Kto wie, co nas czeka, a nasze
zapasy żywności i powietrza mają swoje granice!
Nora natomiast potraktowała z humorem sprawę pasażera na, gapę.
– Ależ z pana stary zrzęda, panie Vernier – mitygowała pilota. – Potrafiłby pan być tak okrutny dla tego
miłego chłopaka? Wielkie rzeczy: trochę żywności i parę litrów tlenu!... I tak zawsze tyje pan podczas
każdej podróży, bo zbyt mało pan używa ruchu. Będzie pan trochę mniej jadł, to przynajmniej zachowa
pan wysmukłą sylwetkę. A jeżeli o tlen chodzi... jak będzie się pan mniej złościć i krzyczeć, mniej go pan
zużyje. Będzie pan w lepszym humorze, a dla naszego gościa starczy tlenu do oddychania!
Vernier bez słowa odwrócił ponurą twarz.
Bertrand przed chwilą jeszcze podzielał zdanie obu mężczyzn, ze względu na dyscyplinę wykroczenie
nie może pozostać bezkarne, teraz jednak od razu zadecydował.
– Pani Nora ma rację. To byłaby niewspółmierna kara. Cocher będzie naszym gościem.
I na tym skończyła się narada czwórki dowództwa.
Dziennikarz decyzję Bertranda przyjął ze szczerą wdzięcznością. Zresztą, zanim jeszcze pierwsza doba
podróży dobiegła końca, radio podało decyzję Komitetu Wykonawczego, że Cocher ma być włączony w
skład załogi jako reporter „Wieku Kosmicznego" i że należy mu umożliwić przekazywanie informacji do
redakcji – o ile oczywiście nie będzie to kolidowało z zadaniami rakiety.
Bertrand po momencie decyzji był jakiś dziwnie rozdrażniony – zdawał sobie sprawę z tego, że tylko
pod wpływem Nory zmienił zdanie. Teraz decyzja Komitetu Wykonawczego budziła w nim dwojakie
uczucia: z jednej strony pozbył się wszelkiej odpowiedzialności, z drugiej irytował go fakt, że była
sprzeczna z jego pierwotnym stanowiskiem. I właśnie owo rozdrażnienie było skutkiem sprzecznych
uczuć. Daremnie starał się z nim walczyć. "Starzeję się – powiedział sobie – czas ustąpić miejsca
młodszym". Ale i ta konkluzja nie przyniosła mu spokoju. Nie mógł się wyzbyć złego humoru.
Płynęły dni, podróż przebiegała zgodnie z planem. Rakieta z prędkością ponad stu tysięcy kilometrów
na godzinę nieustannie zbliżała się do celu. We wnętrzu swym niosła trzynaścioro ludzi, z których każdy –
jako charakter, umysł, zwyczaje, nadzieje i pragnienia – tworzył własny, zamknięty świat. Cichy i wiecznie
zamyślony dowódca, małomówny i ciągle zdenerwowany Vernier, stale pogrążony w swych obliczeniach
astronom Duval, który często szorstko i nieuprzejmie odpowiadał na pytania żony, uważając je za
niepożądane przeszkadzanie w pracy, Nora Duval – jakaś dziwna, jak wydawało się Bertrandowi, który
niezbyt chętnie szukał jej towarzystwa, a jednak podczas przypadkowych spotkań śledził ją bacznym
spojrzeniem człowieka przyzwyczajonego już od lat rozszyfrowywać myśli swoich podkomendnych.
Obserwował dziwaczne kontrasty w jej zachowaniu: często spędzała sama długie godziny w swej kabinie
pogrążona w lekturze klasyków lub słuchała kwartetów smyczkowych, czasem znów z młodzieńczą
wprost wesołością bawiła się z najmłodszymi członkami załogi i śpiewała wraz z nimi przy wtórze gitary
Gerarda.
A ci najmłodsi byli najzupełniej podobni do innych ludzi w tym samym wieku: każdą niemal wolną
chwilę poświęcali na śpiewy i tańce. Dziewczęta bardzo sprawiedliwie dzieliły swą życzliwość między
trzech najmłodszych członków załogi: drugiego radarzystę Christiana Fourniera, drugiego mechanika
Luciena Garata – który okazał się świetnym śpiewakiem – oraz nowego gościa wyprawy, Gerarda. Młody
jeszcze stosunkowo drugi pilot, Jean Kerguelen, rodak Laenneca, często dotrzymywał im towarzystwa.
Natomiast Laennec i równy mu wiekiem pierwszy mechanik Reno La Brie – obaj, podobnie jak Bertrand,
weterani Akcji L – przyglądali im się z powagą i pobłażaniem. Lekarz Charles Menneval, spokojny
człowiek w średnim wieku, nie przeszkadzał nikomu. Był namiętnym szachistą; zazwyczaj partnerem jego
był Bertrand, jeżeli jednak zabrakło mu przeciwnika, także się tym nie martwił: całe godziny potrafił
rozwiązywać najbardziej karkołomne zadania, które sam sobie układał.
Reporter „Wieku Kosmicznego", Gerard Cocher, wsiąkł w całe towarzystwo tak, jakby z dawien dawna
do niego należał. „Takiemu to i jednego dnia dosyć" – mówił o nim Lucien, który przemógłszy początkową
zazdrość o flirciarkę Andreę został jego serdecznym przyjacielem. Ku wielkiemu zdumieniu Laenneca
dziennikarz stawiał bardzo skromne wymagania nadajnikowi rakiety. Potem okazało się jeszcze, że jego
ulubione hobby to elektronika i ta jego pasja była podstawą szybkiego zawarcia serdecznej przyjaźni z
Lucien.
Pierwsze spostrzeżenia Bertranda, co do usposobienia niespodziewanego gościa rakiety, szybko się
potwierdziły. Gerard był ogromnie roztargniony i ta jego cecha szybko zrodziła mu przezwisko –
„Narwany", które tak się przyjęło, że . wnet wszyscy niemal zapomnieli, jak mu na imię. Miał także
rozmaite swoje nawyki, źródło zabawy zarówno dla Luciena, jak i dla wszystkich, którym je relacjonował.
Jak tylko Gerard rozsiadł się przy małym, wyznaczonym mu w warsztacie stoliku, chwytał pierwszy lepszy
znajdujący się pod ręką przedmiot i zamyślony zaczynał nim bębnić po zębach. Kiedyś okrzyk bólu zwabił
Luciena do pracowni: Gerard schwycił w rękę leżącą obok wtyczkę nie patrząc, że jest połączona z jednym
biegunem baterii wysokiego napięcia, więc też własnym ciałem spowodował zamknięcie obwodu.
– Jeszcze nam się tu kiedyś pokaleczysz, ty Narwany, cóż cię znów napadło? – beształ go Lucien. – Może
chcesz nam zademonstrować fotel elektryczny, którego w dawnych czasach używano w Ameryce do
egzekucji?...
Gerard patrzył nań roztargnionym wzrokiem człowieka, którego myśli błądzą już zupełnie gdzie
indziej.
– Gdybyśmy skonstruowali taki aparat, który zapaliłby na odległość wszystkie gazy, jakie tkwią
wewnątrz komety i stale się z niej wydzielają – ciągnął zamyślony – kometa rozprysłaby się pod ich
ciśnieniem i obeszłoby się bez całej roboty!...
Może dla tych właśnie, trochę dziecinnych cech charakteru Gerard został szybko ulubłeńcem
większości załogi, zwłaszcza kobiet. Bertranda bardzo to dziwiło. Gdy mu kiedyś udzielił surowej nagany
za bałagan i nieporządek, twierdząc, że pracownia przypomina małpią klatkę, i chciał mu wyznaczyć karę
porządkową, polegającą na wykluczeniu z towarzystwa na dwa wieczory, wstawiały się za nim solidarnie
nie tylko obie młode stewardesy, ale i poważna Nora.
Pozostawało ostatnich dwanaście godzin lotu. Kometa widoczna początkowo na ekranie tylko jako
niewyraźna, mała tarcza, otoczona rozpływającą się chmurką, mimo swej olbrzymiej wagi i wielkości
zachowywała się zupełnie tak samo, jak wszystkie inne komety. Skoro tylko przecięła orbitę Marsa i
zbliżyła się do Słońca, wytrysnął z niej warkocz świecących gazów: nieustannie wzrastał, robił się coraz
jaśniejszy, aż wreszcie łukiem swym przekreślił całe niebo.
Duval dokonał analizy spektralnej gazów – raczej dla przyjemności samej niż z konieczności, ponieważ
utrzymując stały kontakt z Ziemią na falach ultrakrótkich otrzymywali stamtąd wszelkie szczegółowe
informacje. Tak jak przy wszystkich innych kometach także i tu w grę wchodziły gazy trujące: cyjan,
dwucyjan i nieprzydatny do oddychania azot, jakkolwiek w głębi widma pas tlenu był bardzo wyraźny.
Trzymając się ściśle obliczonego toru RM-12 po godzinie szóstej światowego czasu zaczęła się zbliżać
do powierzchni komety Speranskiego.
– Teraz przynajmniej definitywnie rozwiążemy tajemnicę warkocza komet – rzekł z satysfakcją Duval
do Bertranda spotkawszy go na parę godzin przed lądowaniem w bibliotece. Bertrand spojrzał na niego
jakby nie rozumiejąc.
– Aha, ma pan na myśli fakt, że stale jest odwrócony od Słońca, bez względu na to, w jakim położeniu
znajduje się kometa – przypomniał sobie. – Zdaje się, że to już dawno wyjaśniono ciśnieniem
promieniowania światła działającym na mikroskopijne cząsteczki materii, wyrzucane z komety, czy nie
tak?
Duval pogardliwie ruszył ramionami; ruch ten z niewiadomej przyczyny zawsze drażnił Bertranda.
– To dawne teorie z XX wieku – odpowiedział. – Dziś już wiemy od dawna, że takie ciśnienie byłoby
niewystarczające. Istnieją przypuszczenia, że to siły elektryczne, ale skąd się biorą i w ogóle dlaczego pył
oraz wszystkie te gazy trujące wydobywają się z jądra komety, tego do dziś nikt jeszcze nie wyjaśnił.
Bertrand nie interesował się tym zbytnio, całą jego uwagę przykuwało zbliżające się lądowanie. Dla
rakiety, zwłaszcza gdy nie ma przygotowanej płyty do lądowania, to zawsze niebezpieczny moment, a
tutaj będzie wyjątkowo trudny. Z czego składa się głowa komety, jaka jest jej powierzchnia? Tego nie
wiedział nikt. Dręczyły go poważne obawy – wnet miał się przekonać, że nie były pozbawione podstaw.
Gdy wszedł do kabiny dowódcy – było to na niecałą godzinę przed lądowaniem, a kometa, cel ich podróży,
wypełniała już cały ekran dziwnym, zielonkawym blaskiem swej osłony gazowej – Laennec zameldował
mu, że radar w kierunku lotu zaczyna zawodzić. – Jakby mi ktoś te fale najpierw zamazywał, a potem
połykał... – opisywał zjawisko w swój własny, oryginalny sposób.
Bertrand zaniepokojony podszedł do ekranu radaru: Istotnie, odbicie linii sygnałowej fal było dziwnie
powyginane i zamazane. Kącikiem oka widział Norę: siedziała spokojnie przy telemetrze; jej obojętne
spojrzenie niemile go dotknęło.
– Widocznie silna jonizacja w osłonie gazowej komety,. znacznie wyższa niż w jonosferze ziemskiej,
powoduje pochłanianie także fal radaru – odpowiedział Laennecowi. – Niech pan przejdzie na
ultradźwięk!
Potakujący ruch głowy Nory obudził w nim złość. Z trudem się opanował i zasiadł przy stanowisku
dowódcy. Nie czas było teraz zajmować się osobistymi uczuciami, całą uwagę należało skupić na
kierowaniu manewrem lądowania.
Ultradźwięk funkcjonował doskonale i dokładnie przenikał przez gęste, naelektryzowane chmury.
Tarcza telemetru wskazywała Bertrandowi odległość – wskazówka drgała niespokojnie. Do lądowania
pozostało około trzydziestu minut. Przekazał siedzącemu przy aparatach Vernierowi sygnał świetlny –
czas rozpocząć hamowanie.
Vernier zareagował natychmiast i włączył pierwszy szereg dysz. W miarę jak postępujące hamowanie
wytwarzało w rakiecie naturalną grawitację, sztuczne ciążenie zaczęło się automatycznie zmniejszać.
Bertrand zadowolony skinął głową: przejście z ruchu jednostajnego w ruch zwolniony było tak
nieznaczne, że żołądek w ogóle nań nie zareagował. Rzut oka na widoczną na ekranie dziwnie
wykrzywioną twarz pierwszego pilota obudził w nim chwilowy niepokój. Lecz nie było czasu tym się
zajmować, strzałka telemetru zaczęła nagle poruszać się szybko. Z niewyjaśnionych przyczyn hamowanie
zawiodło. Bertrand natychmiast włączył sygnał uruchomienia wszystkich silników hamujących.
W ułamku sekundy dostrzegł na ekranie zdziwioną twarz Verniera.
– Włączyć wszystkie! – krzyknął.
Wahający się pilot usłuchał.
Lecz już było za późno. Straszliwe uderzenie wstrząsnęło całą rakietą. Zderzenie nastąpiło od spodu
rakiety, było tak gwałtowne, że pękł rzemień, którym Bertrand przymocowany był do fotela, wyleciał więc
ze swego siedzenia głową naprzód, upadł jednak na ręce i natychmiast się poderwał. Teraz uderzenie z
boku rzuciło go na ścianę z taką siłą, że zabrakło mu tchu. Dosłyszał krzyk przerażenia Nory i soczyste
przekleństwo Laenneca.
Wszystkie światła zgasły. Rakieta z okropnym trzaskiem podskakiwała na swych pneumatycznych
amortyzatorach, jeszcze parę razy mocno uderzyła bokiem, wreszcie nachylona pod kątem czterdziestu
pięciu stopni znieruchomiała.
3. Rozbitkowie
Bertrand odetchnął głęboko – poczuł ostry ból w klatce piersiowej. Złamane żebra... ale to rzecz bez
znaczenia... Mimo odczuwanych trudności w oddychaniu zapomniał o tym od razu. W kabinie panowały
ciemności, które rozpraszało tylko nieznacznie zielonkawe, widmowe światło tarcz zegarowych i
wskazówek. Ze stanowiska pilota dobiegało zduszone charczenie. Ktoś starał się podejść po mocno
pochylonej podłodze od ściany zewnętrznej ku środkowej części kabiny. Nie mógł rozpoznać, czy to Nora,
czy też Laennec, ale, nie interesowało go to w tej chwili. Pierwszą sprawą, jaka go zaprzątała bez reszty,
była rakieta. Centralne oświetlenie nie funkcjonowało, nie paliło się także awaryjne światło baterii
penitynowych, włączające się automatycznie w wypadku uszkodzenia sieci głównej. Widocznie rozrząd
uległ uszkodzeniu, nie to jednak było najważniejsze. Czy powłoka rakiety wytrzymała wszystkie te
straszliwe uderzenia, jakim nie oparły się nawet amortyzatory pneumatyczne? Trzymając się barierki
wewnętrznej ściany z trudem podsunął się do manometrów.
Było ich dwa: jeden dla kabiny, drugi zaś połączony kanałami kontrolował ogólne ciśnienie we
wszystkich pomieszczeniach rakiety.
Lśniące wskazówki stały nieruchomo na siedemdziesiątce. Odetchnął z ulgą, ale uczuł tak gwałtowne
ukłucie w piersiach, że musiał aż zęby zacisnąć. Nagle przyszło mu na myśl, że wskaźnik manometru nie
jest miarodajny, bo atmosfera komety może również wykazywać ciśnienie siedemdziesięciu centymetrów
słupka rtęci – do jakiego byli przyzwyczajeni – lecz atmosfera ta nie nadaje się do oddychania, składa się
bowiem z trujących gazów: cyjanu i dwucyjanu.
Opanowując odzywający się przy każdym oddechu ból podszedł do tlenomierzy, wykazujących
zawartość tlenu w kabinie i w całej rakiecie. Oba wskazywały tę samą cyfrę: dwadzieścia procent, a
strzałki nie wykazywały tendencji do zmiany położenia. – „To już dobrze – pomyślał z ogromnym
uczuciem ulgi. – Mocny pancerz zewnętrzny rakiety, zrobiony z włókien szklanych, świetna ochrona przed
meteorami, wytrzymał i te straszne uderzenia przy lądowaniu".
Naraz dziwna niekonsekwencja, jaka często rządzi biegiem myśli, podsunęła mu obraz szczupłej,
rudowłosej młodej kobiety, którą poznał w momencie, gdy jako laureatka otrzymywała z rąk
przewodniczącego KWZŚ najwyższą nagrodę za wynalazek tej właśnie tkaniny z włókien szklanych. Jak
żywy stanął mu także przed oczyma towarzyszący jej wówczas synek, ładny, inteligentny chłopak o
mocno rumianej, zdrowej cerze, tylko bardzo pewny siebie i niesłychanie rozpieszczony. Ciekawe, co się z
nim stało? Jakże to już dawno, kiedy go widział...
Ostre światło latarki elektrycznej przywołało go do rzeczywistości. Opanował się i natychmiast
zaświecił własną – w kabinie zrobiło się widniej. To Laennec świecąc sobie jedną ręką, drugą starał się
rozpiąć rzemień przytrzymujący na fotelu nieprzytomnego Verniera. Schylona nad pulpitem nawigatora
siedziała nieruchomo Nora – jęczała cicho, z czoła jej ciekła strużka krwi. Bertrand podszedł do niej, ale
natychmiast zwrócił się do Laenneca.
– Niech pan zostawi Verniera, jest nieprzytomny. Im dłużej to potrwa, tym dla niego lepiej. Proszę
ratować Norę, ranna jest w głowę! – dysponował energicznie.
„Właściwie mógłbym sam opatrzyć Norę, ale najważniejszy jest stan reszty załogi" – mówił do siebie z
trudem schodząc po nachylonych schodach.
Zazwyczaj w momencie lądowania miejscem, gdzie przebywała wolna od zajęć służbowych część
załogi, była jadalnia. Jej miękko wyściełane meble i ściany także tym razem uchroniły zebranych tam ludzi
przed ranami i skaleczeniami. Człowiekiem bardzo rozgoryczonym okazał się tylko lekarz, bo wstrząsy
przy lądowaniu pomieszały mu zupełnie jakąś niezwykle ciekawą partię szachów, mimo iż do gry używał
szachownicy magnetycznej, na której – nawet przy największych przechyłach rakiety – figurki trzymały
się zawsze doskonale. Bartrand zastał resztę załogi w komplecie z wyjątkiem obu mechaników.
– Poszli szukać uszkodzeń w przewodach świetlnych – odpowiedział na jego pytanie Gerard. – Ale nie
chcieli mnie zabrać ze sobą! – dokończył żałośnie.
Bertrand powściągnął uśmiech – nie czas na zabawę, teraz każda minuta była droga.
Do momentu zderzenia z Ziemią pozostawało trzydzieści trzy godziny i trzydzieści pięć minut. W tym
czasie trzeba w różnych punktach komety założyć ładunki jądrowe i wystartować. Awaria przy lądowaniu
niezwykle utrudni zadanie, przed startem trzeba bezwarunkowo ustawić rakietę w pozycji pionowej.
Rozpocznie się walka o sekundy. Jedyną dodatnią stroną w tej sytuacji było o połowę mniejsze w stosunku
do ziemskiego ciążenie, jak wykazywał grawimetr. To powinno znacznie ułatwić całą sprawę, ponieważ
mimo wszelkiej mechanizacji bez pracy fizycznej się nie obejdzie.
Bertrand zwrócił się do Gerarda i do lekarza, by poszli pomóc Laennecowi przenieść Verniera i Norę
do kabiny szpitalnej. Sam wraz z drugim radarzysta przeszedł do komory skafandrowej – niepodobna już
było dłużej odkładać zbadania powierzchni komety. Ku wielkiej ich radości światło zapaliło się zanim
jeszcze weszli do komory. Po drodze przyłączył się do nich doświadczony mechanik La Brie; w parę minut
później wszyscy trzej schodzili po drabince na nieznaną ziemię.
Gdy elektryczny mechanizm otworzył dolne wejście do kadłuba rakiety, oczom ich ukazało się dziwne
zjawisko. Na wszystkich krawędziach, iglicach i wystających częściach rakiety jarzyły się migotliwym,
fioletowym światłem płomyki wyładowań elektrycznych, które kiedyś żeglarze nazywali „ogniami św.
Elma". Nisko nad głowami wisiały czerwono-złocistej barwy obłoki, raz po raz rozdzierane olśniewająco
białymi zygzakami błyskawic.
Słońca ani gwiazd widać nie było, ale blask chmur i wyładowań elektrycznych dostatecznie oświetlał
rozległą przestrzeń. Wokoło puste, nagie, ciemnozielone skały poprzecinane licznymi rozpadlinami. W
pierwszej chwili wydało im się, że pośród urwisk skalnych poruszają się jakieś żywe istoty z pochodniami,
po dokładniejszym przyjrzeniu się stwierdzili jednak, że to elektryczne płomyki bijące z iglic skalnych i
krawędzi. Wyskakiwały nagle i zaraz znowu gasły w migotliwym tańcu jak błędne ogniki nad bagnami.
Wprawdzie Bertrand już z nieprawidłowego działania radaru wywnioskował, że gazowa osłona jądra
komety jest mocno naelektryzowana, jednakże nie spodziewał się tak intensywnego pola elektrycznego.
Od razu przyszło mu na myśl, że prawdopodobnie połączenia z Ziemią nie uda się nawiązać tak długo,
póki nie opuszczą komety. Tak było w istocie, ale nie to było największą tragedią, jaka ich spotkała.
Wszyscy musieli zabrać się do pracy, nikt nie miał prawa próżniaczyć. Skoro tylko z wielkim trudem
udało im się doprowadzić rakietę do pozycji pionowej i tym samym uzyskać możność wyprowadzenia
śmigłowca odrzutowego, drugi pilot natychmiast wyruszył na lot zwiadowczy. Towarzyszył mu jako
obserwator Leannec, który z fatalnego lądowania wyszedł tylko ze złamanym małym palcem u ręki.
Bertrand, La Brie, Gerard i Duval gorączkowo zabrali się do pracy przy podnoszeniu rakiety do właściwej
pozycji i wymiany złamanego amortyzatora. Bertrand nie bez goryczy wspominał przy tym fatalny
manewr Verniera. Awaryjne lądowanie rakiety było bez wątpienia jego winą, zbyt późno włączył resztę
silników hamujących. Myśli te nie dawały mu spokoju przez cały czas, gdy ustawiali rusztowanie
pomocnicze i zakładali pod rakietę lewar hydrauliczny.
Czy jednak nie on sam ponosił za to część winy – i to znaczną jej część?
Wiedział przecież, że Vernier miał stargane nerwy, że ostatnią droga powrotna z Marsa – która omal
nie skończyła się katastrofą pilotowanej przez niego rakiety – spowodowała uraz psychiczny. A jednak
gdy na pierwszego pilota tej wyprawy zaproponowano właśnie Verniera – nie zaprotestował ani słowem.
Nie wystąpił także ze sprzeciwem, gdy sam objął dowództwo wyprawy. Gorzej jeszcze: powierzył
Vernierowi dokonanie manewru lądowania, najbardziej skomplikowanej części całego lotu rakiety! Na
myśl o tym dreszcz przebiegł mu po plecach, mimo iż temperatura wewnątrz skafandra nastawiona była
na dwadzieścia stopni. „Podczas lądowania był pod moimi rozkazami i gdyby nie robił nic innego, tylko
ściśle je wykonywał, nie stałoby się nic złego" – powtarzał sobie w duchu. Czuł jednak dobrze, że trochę
mija się z prawdą i że logika jego rozumowania nie jest zupełnie przekonywająca.
Wymiana amortyzatora pochłonęła dziesięć godzin ciężkiej pracy. Tymczasem Kerguelen i Laennec
dawno już wrócili. Wykonali bardzo niebezpieczny lot na przestrzeni trzech tysięcy kilometrów. Niskie
chmury zmuszały do lotu na nieznacznej wysokości nad bardzo nierównym terenem. Radar nie działał,
trzeba było szukać drogi ultradźwiękiem. Nim właśnie prowadził ich Christian z pokładu rakiety. Ale
zasięg tego urządzenia jest znacznie mniejszy niż radaru, i to właśnie zwiększało jeszcze
niebezpieczeństwo w momentach, gdy trzeba było zastosować większą szybkość helikopteru.
Raport obu ludzi zdziwił Bertranda, podobnie jak magnetyczny zapis ich kamery telewizyjnej.
Wszystkie znane dotychczas komety były normalnie zbiorowiskiem większych i mniejszych głazów czy
całych brył. To natomiast, co pokazywał film, to teren jednolity, a z pomiarów, jakie Kerguelen i Laennec
dokonali podczas lotu wynikało, że głowa komety, na której wylądowali, nie większa jest od Księżyca,
chociaż masa jej jest niemal dwukrotnie większa. Przy tym powierzchnię tworzą skały podobnego rodzaju
jak na Ziemi, granity wulkaniczne. Widocznie, wnętrze komety składa się z metali ciężkich – nasuwało się
jedyne wytłumaczenie.
Nie było czasu na roztrząsanie tych zagadnień. Bertrand szybko szkicował mapę przyszłego lotu,
posługując się przy tym filmem i współrzędnymi poszczególnych odcinków trasy helikopteru. Oznaczył na
niej punkty, gdzie należało przy pomocy ultrarezonatorów Klouzala wywiercić otwory i umieścić ładunki
jądrowe. Tymczasem reszta załogi wyładowała już materiały wybuchowe – z wyjątkiem zapalników
penitynowych, których rozlokowanie wymagało największej ostrożności.
Bertrand nieustannie kontrolował czas na stoperze, uruchomionym w momencie rozpoczęcia robót. Z
czasu dzielącego ich od zderzenia z Ziemią upłynęła już jedna trzecia, pozostało dwadzieścia godzin, ale
kometę trzeba opuścić co najmniej na pięć godzin przed terminem zderzenia. Więc już tylko za niecałych
piętnaście godzin. Co jeszcze należy w tym czasie zrobić?
Szybko obliczał w myślach: na rozmieszczenie i założenie ładunków starczy aż nadto dziesięć godzin, a
nawet mniej. Tymczasem mechanicy wymienią uszkodzony szereg bocznych dysz. Dwie godziny rezerwy
na nieprzewidziane okoliczności. Można więc trzy godziny przeznaczyć na sen, który wzmocni
wyczerpane siły. Wydał krótkie polecenie: jeść i spać.
Na jedzenie nikt specjalnie nie miał ochoty, ale o śnie marzyli wszyscy – padali wprost ze zmęczenia.
Bertrand teraz dopiero przypomniał sobie o Norze. Menneval uspokoił go jednak: tylko nieznaczna
rana cięta na czole i lekki wstrząs mózgu. Śpi spokojnie, podobnie jak Vernier...
Jadalnia szybko opustoszała, Bertrand został sam. „Nora śpi – zastanawiał się. – Niechże śpi chociażby
cały dzień i noc. Ja sam ją w nawigacji zastąpię". – I nagle ogarnęło go jakieś dziwne uczucie czułości. Gdy
sobie to uświadomił, lęk go ogarnął. Znużonym spojrzeniem obiegł pustą jadalnię.
– Czas spać – szepnął. – Niedługo odezwie się sygnał elektryczny, budzący całą załogę.
Już chciał wstać, gdy naraz drzwi się otwarły i wszedł La Brie. Blady był, lecz twarz miał spokojną. –
Szefie, RM-12 nie wystartuje! – powiedział cicho.
Bertrand spochmurniał. Znał tego człowieka od wielu lat, razem brali udział w „Akcji L" i w pierwszych
lotach na Marsa. Nigdy nie pozwalał sobie na jakieś niemądre żarty nawet w stosunku do kolegów, a cóż
dopiero do przełożonego. Wysiłkiem woli opanował wzburzenie.
– Dlaczego mamy nie wystartować? – spytał spokojnie wskazując mechanikowi fotel naprzeciwko.
Stary mechanik usiadł i z powagą zapalił papierosa zanim zdobył się na odpowiedź.
– Ponieważ większość bocznych dysz została zniszczona przez uderzenie o skały, a zapasowych nie
mamy – mówił powoli między jednym a drugim wielkim kłębem szaro niebieskawego dymu.
– Jak to? Nie mamy zapasowego szeregu dysz? – głos Bertranda zabrzmiał tak ostro, że La Brie rzucił
nań przerażone spojrzenie. – Przecież jest w spisie!
La Brie ruszył ramionami.
– Mamy dwa komplety dysz pionowych, zamiast jednego, ale ani jednego kompletu bocznych... –
tłumaczył powoli.
Bertrand uśmiechnął się z goryczą. Znowu ten Vernier! On przecież miał nadzór nad załadowaniem do
magazynów rakiety zapasowych części maszyn.
– Nie ma wyjścia, szefie – rzucił po chwili cicho La Brie.
Bertrand skinął głową. La Brie miał rację: dla załogi RM-12 nie było ratunku. Nawet gdyby odmówiła
spełnienia straszliwego obowiązku wysadzenia się w powietrze wraz z kometą, to i tak zginie w kilka
godzin później przy zderzeniu komety z Ziemią. Także dla RM-12 nie było możliwości ocalenia nawet w
wypadku, gdyby na jakimś większym odłamku komety przypadkiem przetrwała wybuch.
Prawdopodobieństwo takiej ewentualności było jeden na tysiąc – ale co potem? Wystartować się nie da –
rakieta wraz z całą załogą wiecznie już będzie krążyła w kosmosie. Skończą się zapasy tlenu, wody i
żywności. Wszystkich czeka śmierć.
Myśl ta nie obudziła w nim przerażenia, tylko uczucie żalu i współczucia dla tych, którym wypadnie
wraz z nim dzielić los. Nawet nikt na Ziemi nie będzie wiedział, dlaczego nie wrócili, silne ładunki
elektryczne osłony gazowej komety uniemożliwiają wszelkie nawiązanie łączności drogą fal
elektromagnetycznych. Odcięci od reszty świata – stali się rozbitkami w kosmosie. W dawnych czasach
rozbitkowie mórz ziemskich zawsze mieli jeszcze możność wiadomość o sobie powierzyć butelce rzucanej
w kapryśne fale oceanu. Zdarzały się czasem takie wypadki – chociaż niezmiernie rzadko – że ktoś tę ich
butelkową pocztę wyłowił i sprowadził pomoc. Tutaj takiej możliwości nie było.
La Brie poprzez szaroniebieskie obłoczki dymu obserwował twarz dowódcy. Bertrand zrozumiał jego
spojrzenie, powiedział mu więc o czym myślał.
– Istotnie tak jest, jak pan mówi – zgodził się mechanik, gdy Bertrand skończył. – Ale niech się pan
niepotrzebnie nie dręczy losem załogi, zwłaszcza tych młodych czy najmłodszych. Nie ma wśród nich
nikogo, kto nie zazdrościłby załodze R-66!2 Twarz Bertranda rozchmurzyła się.
– Ma pan rację, La Brie! – przyznał i spojrzał na zegar ścienny. – Idziemy spać! – postanowił. – Zostało
nam jeszcze dwie godziny czasu, a do czekającej nas pracy musimy mieć świeży umysł i zdolność
skoncentrowania myśli.
Skierowali się do wyjścia. La Brie, wychodząc ostatni, przed odejściem przyciemnił światło na
najmniejsze natężenie.
W chwilę później z fotela poza łukiem wewnętrznej ściany – gdzie już wzrok obu rozmawiających
mężczyzn nie sięgał – podniósł się jakiś cień. Jak zjawa z koszmarnego snu przemknął cicho przez
mroczny pokój i zniknął w drzwiach wiodących na spiralny korytarz.
2 W pierwszym okresie zasiedlania Księżyca wystartowała rakieta R-66 z załogą dwunastu ludzi. Z nieznanych powodów
aparatura zawiodła i rakieta na Księżyc nigdy nie dotarła. Stała się jednak planetą księżyca. Dla uczczenia bohaterów parlament
świata uchwalił pozostawić ją na wieczystej orbicie, chociaż w pewnym sensie utrudniała komunikację między Ziemią a Księżycem,
(v. „Akcja L")
4. Eksplozja
Jeszcze przed zejściem do jadalni Menneval odwiedził oboje pacjentów. Spali spokojnie, dalsze
doglądanie ich było już zbędne.
– Niech sobie śpią, a gdyby które z nich się zbudziło, proszę mnie zawołać! – wydał polecenie
czuwającej przy nich Ewie.
Do licznych dodatkowych funkcji stewardes należało także pielęgnowanie chorych oraz asystowanie
przy operacjach. Posiadały po temu solidne przygotowanie na trzyletnim kursie.
Ewa skinęła głową tłumiąc ziewanie.
– Może pani spokojnie drzemać – dodał lekarz przed wyjściem zauważywszy jej zmęczenie. – Dałem im
zastrzyki nasenne, wątpię, by się które z nich obudziło przed upływem trzech godzin.
Ewa uśmiechnęła się z wdzięcznością i gdy tylko drzwi się za lekarzem zamknęły wyciągnęła się z
uczuciem przyjemnego zmęczenia w wygodnym, miękkim fotelu, opierając głowę na poduszce – zanim
jeszcze doktor doszedł do jadalni usnęła głębokim, mocnym snem młodości.
Nora spała spokojnie i cicho. Vernier natomiast oddychał głęboko, na czole jego perliły się krople potu.
Cichy, harmonijny szmer oddechów trojga śpiących rozlegał się przez kilka tylko minut – potem zmącił się
nagle. Z gardła Verniera wydarł się jakiś charkot, potem przeciągły jęk i znów zaległa cisza, pilot uniósł się
gwałtownie na łokciu i szeroko otwartymi oczyma rozejrzał się wokoło. Dostrzegł spokojnie śpiącą w
fotelu Ewę, a na sąsiednim łóżku jakąś nieruchomą postać. Bandaż na głowie zasłaniał twarz, nie mógł
więc jej rozpoznać. Jasnoniebieskie ściany i sufit wydały mu się jakieś bardzo niezwykłe – minęła chwila,
zanim zorientował się, że to kabina szpitalna. W głowie miał chaos i pustkę, nie mógł zupełnie pozbierać
myśli, gardło zaschnięte, a kiedy spróbował przełknąć ślinę, odezwał się nieprzyjemny ból. Naraz uwagę
jego przykuła stojąca na stoliku obok łóżka karafka z jakimś ciemnobrunatnym płynem. Pił z niej długo i
chciwie – napój przyjemnie chłodził gardło, myśli zaczynały się rozjaśniać.
Nagle z całą zdumiewającą wprost jaskrawością stanęły mu przed oczyma ostatnie chwile przed
lądowaniem. Słyszał ostry, gniewny głos Bertranda, polecający włączenie wszystkich dysz hamujących.
Przypomniał sobie także swe własne zdumienie wobec tego rozkazu. Potem jakieś tępe uderzenie w skroń
– ciemność i cisza. Sięgnął ręką do głowy, namacał bandaż. Więc to było naprawdę... Ale co się działo
potem? Pytanie to interesowało go tak bardzo, że już chciał zbudzić Ewę i zapytać, w ostatnim jednak
momencie powziął inną decyzję. Ostrożnie zsunął się z łóżka, włożył miękkie, szpitalne pantofle i tylko w
bieliźnie cichutko wymknął się z kabiny. Wewnątrz rakiety panowała niezwykła cisza – to go zaskoczyło.
Tak wyglądało, że wszyscy śpią. Vernier zawahał się chwilę, potem zaczął schodzić piętro niżej, do jadalni.
Bo jeżeli ktoś nie śpi, na pewno będzie w tej, zajmującej całe ósme piętro kabinie.
Przypadek zdarzył, że Vernier rozminął się z pierwszym mechanikiem, który właśnie wysiadał z
windy, gdy on sam wchodził do jadalni. Szyb windy tworzył między nimi przegrodę, tak że jeden drugiego
nie widział. W tej części jadalni, do której wszedł pierwszy pilot, nie było nikogo. Vernier już miał przejść
do drugiej części biegnącej w krąg kabiny, gdy naraz doleciały go pierwsze słowa meldunku La Brie, że
RM-12 nie wystartuje. Wypowiedziane były cicho, ledwie je usłyszał, ale zareagował na nie jak na
uderzenie piorunu. Jak to, jego rakieta nie wystartuje? Ale dlaczego? Któż mógłby jej w tym przeszkodzić?
Zatrzymał się i usiadł w głębokim fotelu, niknąc w nim niemal zupełnie. Ukryty przed wzrokiem obu
mężczyzn za wewnętrzną w kształcie walca ścianą, wysłuchał całej rozmowy.
W chorobliwie podrażniony umysł poszczególne zdania zapadały jak nieubłagany wyrok, od którego
nie ma apelacji, łączyły się w logiczny łańcuch, ale wywoływały zarazem wyimaginowane wizje, których
wytrącony z normalnych funkcji mózg nie mógł posegregować, sprostować ani osądzić krytycznie.
Oczywiście za brak bocznego szeregu dysz Bertrand jemu przypisuje winę – to pierwszy pilot zrozumiał
doskonale. Nie potrafił jednak wziąć tego zarzutu pod rozwagę, osądzić samego siebie. Pozostawało tylko
uczucie goryczy i żalu do dowódcy. Pilot orientował się, że bez wymiany uszkodzonych bocznych dysz
rakieta nie może wystartować, ale nie uświadamiał sobie, że ten brak jest nie do zastąpienia, że los rakiety
wraz z całą załogą jest nieodwołalnie przesądzony.
„To będzie w rozgrywce nowy atut dla mych wrogów" – myślał gorączkowo.
Należał do najstarszych i najbardziej doświadczonych pilotów pojazdów kosmicznych. Przed kilku laty
odznaczył się parokrotnym szczęśliwym lądowaniem w wyjątkowo niesprzyjających warunkach, od tego
czasu powierzano mu najtrudniejsze zadania. Odnosił liczne sukcesy, potem jednak przyszedł okres, kiedy
musiał stawić czoła bardziej skomplikowanym sytuacjom. Podczas ostatniego lotu z Marsa cudem prawie
wymknął się z burzy piaskowej, podczas której uległa katastrofie bliźniacza rakieta RM-10. Pod koniec tej
niemal tragicznej podróży, przed lądowaniem na Ziemi, omal nie stracił swego pojazdu przez zderzenie z
meteorem. Miało to miejsce na niebezpiecznym odcinku toru, gdy przelatywali przez jonosferę ziemską.
Zazwyczaj radar meteoryczny pracował na tym odcinku bez zarzutu, ale niezwykle wzmożona aktywność
Słońca tak dalece zwiększyła ładunki elektryczne tego pasma atmosfery, że aparat chwilami w ogóle
przestawał działać. Niebezpieczeństwa uniknęli w ostatniej chwili, raczej skutkiem szczęśliwego zbiegu
okoliczności niż dzięki jego osobistym wysiłkom. Teraz z głębi pamięci zaczęły chaotycznym
kłębowiskiem wynurzać się zarówno inne, dawniejsze wspomnienia, jak i te z ostatnich czasów. Czyż to
nie jemu kiedyś przypisano winę za niepowodzenie wyprawy do bieguna północnego na Marsie? Jeden
człowiek wówczas zginął, a niewiele brakowało, by Bertrand stracił nogę. Helikopter, który im wysłał na
pomoc, zabłądził w granatowych chmurach krystalicznego lodu. Łączność radiowa została przerwana,
prowadzenie radarem z bazy też zawiodło. Zarzucano mu wówczas, że zbyt późno wysłał helikopter i że
nie zwracał uwagi na ostrzeżenia meteorologów. A czyż w ogóle istniała wtedy na Marsie jakaś stacja
meteorologiczna, podająca godne zaufania prognozy? I ten gniewny ton rozkazu Bertranda teraz właśnie,
kiedy lądowali na komecie Speranskiego! Czyż to jego wina że rakieta wbrew wszelkim oczekiwaniom
uległa sile ciążenia i zaczęła spadać jak kamień? Czyż nie uruchomił natychmiast dysz hamujących, gdy
tylko usłyszał wrzaskliwy rozkaz Bertranda?...
Jeżeli teraz RM-12 nie wystartuje, znowu winić będą jego, a nie Bertranda, dowódcę wyprawy. Tamten
bardzo łatwo wykręci się z kłopotów, zasłaniając się brakiem zapasowego szeregu dysz...
Dalej już myśli Verniera nie sięgały – umysł jego pracował jakby połowicznie. Zdanie obu
rozmawiających mężczyzn, że dla załogi nie ma ratunku, nie dotarło zupełnie do jego świadomości.
Opętała go jedyna myśl, przekreślająca zarazem wszystkie inne: za wszelką cenę trzeba przeszkodzić
wybuchowi! Nie może pozwolić, by pojazd przez niego pilotowany został zniszczony przez akcję jego
własnej załogi! W chorobliwie przeczulonym mózgu obraz rozpadającej się w drzazgi RM-12 nabierał
potwornych rozmiarów. Wydawało mu się, że już widzi oślepiający błysk eksplozji jądrowej, że słyszy
straszliwy trzask rozpadającej się rakiety. Ukrył głowę w dłoniach i jęknął z bólu.
W momencie tym był już sam. Zamknęły się drzwi za obu wychodzącymi mężczyznami, jadalnia
pogrążyła się w głębokim mroku. Chwilę jeszcze siedział w fotelu. Gdy się podniósł, miał zupełnie jasny
plan działania. Jeden tylko jest sposób uniemożliwienia wybuchu – zapalniki muszą zniknąć. Zniszczyć ich
niepodobna, byłaby to impreza zbyt niebezpieczna, wymagająca długich przygotowań. Bertrand
powiedział, że pozostaje im jeszcze dwie godziny, potem sygnał dzwonków elektrycznych podniesie na
nogi całą załogę. Dwie godziny... akurat dosyć czasu, by ukryć zapalniki w takim miejscu, gdzie nikt ich nie
znajdzie. Doskonale wiedział, gdzie są schowane: część z nich znajduje się w górnym magazynie, część w
dolnym. Zapalniki składały się z mieszaniny plutonu 239 i pewnych izotopów uranu. Gdy osiągnęły
określoną masę, eksplodowały automatycznie, tak jak bomby atomowe przed wiekami. Dlatego też
magazynowano je partiami, poszczególne części w określonej od siebie odległości.
Vernier z pełną świadomością szybko przystąpił do dzieła. Najpierw włożył skafander – nakładając
hełm jęknął z bólu uraziwszy się przypadkiem w zranione miejsce na głowie. Sprawdził dokładnie, czy
dobrze funkcjonują wszystkie aparaty w jego stroju: regulacja temperatury, oświetlenie, mikrofon,
nadajnik i odbiornik.
Z kolei windą wjechał na najwyższe piętro, gdzie mieściły się magazyny. Winda działała bezgłośnie,
zresztą cała załoga spała – nigdzie nie było żywego ducha. Po czerwonych napisach ostrzegawczych
natychmiast poznał kasety z zapalnikami. Każda z nich ważyła ponad trzydzieści kilogramów. Przy
panującej na powierzchni komety o połowę w stosunku do ziemskiej mniejszej sile ciążenia, nie odczuł
zbyt wielkiego ciężaru gdy pierwszą kasetę umocowywał rzemieniami na plecach. Przez moment błysnęła
mu myśl: tu przecież powinien gdzieś być zapasowy szereg dysz, pamiętał dokładnie, że wpisywał go na
listę... Już miał zacząć szukać, ale powstrzymało go spojrzenie na zegarek: z pozostałego do dyspozycji
czasu minęło dziesięć minut. Zresztą na to będzie czas później, gdy powróci po wykonaniu planu. I
wówczas pokaże Bertrandowi, że jego zarzuty były niesłuszne.
Znalazłszy się ze swoją paczką na dworze i złożywszy ją ostrożnie na ziemi, pobieżnie tylko powiódł
spojrzeniem wokoło. Chwilkę przyglądał się z uwagą rozświetlonym, wiszącym nisko gęstym chmurom,
przelatującym ognikom elektrycznym i błyskawicom. Ale rzut oka na stojący niedaleko rakiety wóz
gąsienicowy wyrwał mu z gardła okrzyk radości. Teraz dopiero zrozumiał, że bez pomocy maszyny jego
zadanie byłoby właściwie niewykonalne. W parę minut później przyniósł drugą kasetę. Już miał ją położyć
obok pierwszej, gdy nagle przypomniał sobie: odległość krytyczna!
Pot przerażenia oblał mu czoło, śmiertelny lęk sparaliżował na chwilę ruchy. Sam byłby dokonał dzieła
zniszczenia, przed którym chciał ratować swój pojazd kosmiczny!
Urządzenie odpalające zapalników plutonowych tworzyło walec metalowy dziesięciometrowej
długości. W każdym jego końcu należało umieścić połowę ładunku zapalnika, potem zaś w oznaczonym
momencie aparat automatycznie przesuwał obie części ku sobie. Przy zetknięciu w połowie walca
następowało przekroczenie masy krytycznej, co powodowało wybuch.
Dziesięć metrów... Takiej odległości między obu skrzynkami nie da się zachować w wozie, trzeba
jechać dwa razy. Także i nie łatwy do jazdy teren będzie stanowił pewną przeszkodę...
Starannie ulokował skrzynkę pod siedzeniem, wsiadł do wozu, przypiął rzemienie i zamknął
hermetyczne wejście. Otworzył wentyl zbiornika ze sprężonym powietrzem i kilkakrotnie przeczyścił
wnętrze wozu, usuwając z niego trującą atmosferę gazów cyjanowych. Skontrolował wskaźnik
tlenomierza, zdjął hełm i uruchomił wóz. Powoli i cicho zjechał po rozległym zboczu w głęboki wąwóz.
Teren był nierówny, ale szerokie gąsienice mocno trzymały się skał. Zdecydował się zwiększyć szybkość.
Motory elektryczne zagrały wyższym tonem, wóz szaleńczo podskakiwał na głazach. Vernier po chwili
zmniejszył szybkość i spojrzał na tachometr – przed odjazdem nastawił go na zero, teraz wskazywał
dziesięć kilometrów. Blisko dwadzieścia minut trwało pokonanie tej odległości – na powiększenie jej
zabraknie czasu. Zresztą to i tak niepotrzebne...
Skręcił w wąski, bardzo urwisty jar, tempo jazdy musiał jeszcze zwolnić. Przejechawszy paręset
metrów zatrzymał wóz, nałożył hełm, skontrolował aparaturę skafandra, otworzył drzwiczki i ostrożnie
wyniósł kasetę. Sterta zwalonych brył kamiennych sama narzucała się na skrytkę. Nie bardzo się
napracował odrzucając kilka brył, potem we wnękę wsunął skrzynkę i zakrył tak, że nawet
najskrupulatniejsze poszukiwania nie zdołałyby jej wykryć. Wyjeżdżając z bocznego jaru przypomniał
sobie, że powinien zapamiętać położenie skrytki, by jadąc po raz drugi nie wjechać na nią przypadkiem.
Uwagę jego zwrócił charakterystyczny występ skalny w kształcie głowy psa. Dostrzegł ją właśnie przy
końcu bocznego jaru, w miejscu, gdzie wąska rozpadlina przechodziła w szerszy, wiodący ku rakiecie
wąwóz.
– Świetny znak, tego już przegapić niepodobna! – ucieszył się głośno.
W momencie tym nie pamiętał o dwóch rzeczach. Otóż każde miejsce w nieznanym terenie w
zależności od tego, z której strony na nie patrzymy, wygląda inaczej. Przy wyjeździe z jaru skała wydała
się podobna do psiej głowy, ale przy jeździe w przeciwnym kierunku na pewno już tak samo wyglądać nie
będzie.
Przyszło mu to na myśl dopiero w chwili, gdy wioząc drugą kasetę zaczął szukać dla niej
odpowiedniego miejsca. Skręcił w bok wmawiając w siebie, że to nie to samo miejsce, że skały przy
wjeździe w boczny jar wyglądają zupełnie inaczej niż w rozpadlinie, gdzie ukrył pierwszą kasetę.
Na wszelki wypadek obejrzał się jeszcze wyglądając przez tylne okienko.
W fioletowym blasku nieustannych błyskawic najzupełniej wyraźnie rysowała się głowa psa!
Przeraził się, ale wnet inna myśl przekreśliła bezapelacyjnie wszelkie wrażenia i odczucia.
Cóż za szaleństwo w ogóle wozić drugą kasetę! Dość przecież usunąć jedną, a już zapalnik nie uzyska
masy krytycznej, skoro zabraknie drugiej części!
Wóz zarzucił, podskoczył na jakiejś przeszkodzie, przechylił się na bok, opadł, znów się przechylił.
Vernier nie zdołał nawet uświadomić sobie, że przejeżdża właśnie przez stertę kamieni, pod którą ukrył
pierwszą kasetą...
Olśniewający płomień wystrzelił wysoko pod jasne obłoki, straszliwy huk rozdarł gęstą atmosferę i
potoczył się na wszystkie strony.
Dotarł i do rakiety, a chociaż odległość stłumiła go znacznie obudził jednak całą załogę dziesięć minut
wcześniej, nim odezwał się sygnał budzika.
Nikt z wystraszonych kobiet i mężczyzn nie wiedział, że w miejscu wybuchu powstał potężny krater, z
którego nieustannie bije świetlisty słup naelektryzowanego pyłu, niosąc się na odległość tysięcy, tysięcy
kilometrów.
Natomiast wszystkie obserwatoria na Ziemi, na Księżycu i na Marsie zanotowały, że w tym momencie
do poprzedniego warkocza komety Speranskiego przyłączył się jeszcze drugi, ciągnący się za jej świecącą
głową na odległość wielu milionów kilometrów, aż ku orbicie Marsa.
5. Spotkanie z ziemią
Wszystkie obserwatoria ziemskie, posiadające w danym momencie odpowiednie po temu warunki,
bacznie obserwowały lot RM-12. Utrzymywano stały, normalny radiowy kontakt z rakietą na falach
ultrakrótkich.
Tymczasem kometa Speranskiego zbliżała się do Ziemi, jej wielkość i blask wzrastały z zaskakującą
szybkością. Początkowo, w pierwszych dniach po starcie rakiety, wciąż jeszcze była widzialna tylko przez
teleskopy astronomów, najbystrzejsze nawet oko nie zdołało jej wypatrzyć wśród kilku tysięcy
widocznych gołym okiem gwiazd. Po tygodniu jednak ukazała się już jako gwiazda piątej wielkości, potem
już rosła niesłychanie szybko. Dziesiątego dnia po starcie RM-12 z lotniska w Himalajach głowa komety
Speranskiego świeciła trzy razy mocniej niż Wenus, najjaśniejsze po Księżycu ciało niebieskie, a jej
zakrzywiony jak turecka szabla warkocz przecinał jedną trzecią nieba. Widać ją było nawet za dnia. Na
niej też skupiała się uwaga mieszkańców Ziemi.
Całe kolumny prasy codziennej, wszystkie programy radia i telewizji poświęcone były bez reszty
komecie Speranskiego i śmiałej wyprawie RM-12. To zainteresowanie zepchnęło na plan dalszy wszelkie
inne ważne informacje, z akcją zasiedlania planety Wenus włącznie. „Wiek Kosmiczny", dziennik
ilustrowany, którego reporter Gerard Cocher przebywał na pokładzie RM-12, nie był w stosunku do reszty
prasy specjalnie uprzywilejowany. Nadawane przez radio reportaże Gerarda odbierały różne stacje,
podobnie jak i przesyłane z rakiety programy telewizyjne. Więc też mieszkańcy kuli ziemskiej byli
szczegółowo informowani o wszystkim, co działo się na pokładzie RM-12.
Łączność radiowa z RM-12 zerwana została tuż przed jej lądowaniem na komecie Speranskiego.
Nikogo to jednak nie zdziwiło, zresztą w godzinę później podano odpowiednie wyjaśnienie tego faktu. W
tym czasie kometa znajdowała się w odległości trzydziestu jeden milionów trzystu piętnastu tysięcy
kilometrów od Ziemi, tak że odległość tę, wymierzoną normalnie na zasadzie trygonometrii, można było
skontrolować przy pomocy radaru. Te ostatnie jednak pomiary nagle całkowicie zawiodły, chociaż
przebiegają one prawidłowo nawet przy znacznie większych odległościach. Astrofizycy niepowodzenia
tych prób rzeczowo wyjaśnili niezwykle wysokim stopniem jonizacji osłony gazowej jądra komety. To
także ich zdaniem było przyczyną braku łączności radiowej z rakietą.
Wiara w powodzenie imprezy RM-12 była na całym świecie tak niezachwiana, że w dzień 7 marca –
data, kiedy miało dojść do zderzenia z kometą – „Wiek Kosmiczny" mógł sobie pozwolić w numerze na
humorystyczny tytuł artykułu wstępnego: „Czy jutro nad Atlantydą wzejdzie jeszcze słońce?" W artykule
tym autor bardzo dowcipnie omawiał skutki możliwego zderzenia z kometą na terenach Atlantydy,
nowego lądu kuli ziemskiej, powstałego drogą częściowego osuszenia oceanu. W takim wypadku
zakłócenie normalnego trybu codziennego życia stworzyłoby warunki do powstawania najbardziej
nieoczekiwanych sytuacji – od zerwania komunikacji aż po zniszczenie sztucznej regulacji klimatu.
Ten artykuł wstępny cieszył się ogromnym powodzeniem, tym bardziej, że autor zgrabnie pominął
wszelkie tragiczne konsekwencje, sugerując fakt, iż poszczególne części rozbitej tuż przed zderzeniem
komety szczęśliwie spadły na niezamieszkałe tereny lądu.
Niepokój zaczął się dopiero tego samego dnia w późnych godzinach popołudniowych światowego
czasu, który kierując się wielowiekową tradycją ustalono według prastarego obserwatorium w
Greenwich. Pierwsi zaczęli denerwować się astronomowie z obserwatoriów położonych na wschodzie.
Panowała tam już noc, sztucznie regulowana pogoda ustaliła jasne niebo. Ściśle z góry obliczone wszystkie
etapy akcji ratunkowej RM-12 zgodne były całkowicie z jej istotnym przebiegiem do chwili, gdy kontakt z
rakietą został przerwany. Wiadomo było niemal co do minuty, ile czasu trzeba będzie na rozmieszczenie
ładunków jądrowych i przygotowanie zapalników z opóźnionym zapłonem. Włączono także do obliczeń
czas potrzebny na konieczny po tej pracy odpoczynek załogi RM-12. Najkrótszy termin dokonania
eksplozji – przed tym jednak rakieta musiała wystartować z komety – wynosił pięć godzin. Moment
zderzenia komety z Ziemią bez interwencji RM-12 ustalono na godzinę 23,30 światowego czasu – to
znaczy, że najpóźniej o godzinie 18,30 kometa powinna rozpłynąć się w niknący wprost w oczach obłok,
wraz z którym zniknie także jej ogromny, podwójny warkocz, przecinający o tej porze łukami cały
nieboskłon.
Ale przecież uprzednio RM-12 opuści kometę, a podawane z niej przez radio wiadomości powinny
dotrzeć do słuchaczy na Ziemi, ponieważ naelektryzowane chmury wokół komety nie będą już stanowiły
przeszkody...
Tymczasem wszystkie te oczekiwane zmiany nie nastąpiły. Minęła godzina 19,00, megafony wciąż
milczały, nie odezwał się w nich żaden dźwięk, który można by przypisać nadajnikom RM-12. Kometa na
tle jasnego nieba świeciła złowrogo, zdawała się zataczać regularny łuk, co było tylko objawem ruchu
wirowego Ziemi, a przy tym rosła w oczach. Niepokój udzielił się także mieszkańcom Ziemi na obszarach
gdzie już zapadła noc, a niebo było jasne. Mimo iż w grę wchodziły tereny nie zagrożone bezpośrednio
zderzeniem z kometą – na Atlantydzie było teraz widno, późne popołudnie – niepokój wzrósł tam do tego
stopnia, że trzeba było przez wszystkie umieszczone w miejscach publicznych megafony wygłaszać
uspokajające przemówienia do tłumów gromadzących się na wolnych przestrzeniach. Tłumy te rosły
nieustannie, stanowiąc poważną przeszkodę w komunikacji naziemnej.
Zanim jeszcze słońce zaszło nad wschodnią Atlantydą, niepokój zaznaczył się także wśród ludności i tej
części świata, która miała być bezpośrednim celem komety. W tym czasie kometa Speranskiego świeciła
już tak jasno, że widać ją było wyraźnie obok skrzącej się tarczy Słońca.
– Plany załogi RM-12 po wylądowaniu na komecie mogły ulec jakimś nieoczekiwanym zmianom –
odezwały się megafony. – Bez wątpienia, wbrew wszelkim wyliczeniom, moment zniszczenia komety
został przesunięty. Fakt ten jednakże nie daje żadnych podstaw do obaw. RM-12 posiada najbardziej
doświadczoną załogę, jaką udało się skompletować, na jej pokładzie przebywają najwytrawniejsi
fachowcy z wieloletnim doświadczeniem, weterani „Akcji L". Kieruje nimi najlepszy konstruktor rakiet
kosmicznych, bohater z Marsa, znany całemu światu Robert Bertrand. Należy mieć zaufanie do niego i
wiarę w zdolność jego zespołu. Wzywamy obywateli do rozejścia się do domów, powrotu do pracy i
oczekiwania przy aparatach radiowych na dalsze wiadomości!
Uspokajające słowa powtarzane nieustannie przez megafony nie odnosiły skutku. Tłumy nie tylko się
nie rozchodziły lecz stale rosły, a chociaż strach niby całun śmiertelny tłumił wszelkie przemówienia,
głosy setek tysięcy ludzi zlewały się w jeden głuchy, przeciągły huk, niby łoskot nadciągającej z daleka
burzy.
W Atlancie, stolicy zagrożonej zniszczeniem nowej części świata, słońce zaszło tego dnia o godzinie
20,00 czasu światowego. Godzinę przedtem na dachu siedziby władz miejscowych wylądował helikopter,
przywożąc Komitet Wykonawczy Zjednoczonego Świata w komplecie. Komitet zebrał się natychmiast
postanawiając obradować w permanencji. Decyzja przeniesienia KWZŚ ze stałej siedziby do ośrodka
zagrożonego zagładą powzięta została pod naciskiem urzędującego prezesa Komitetu Wykonawczego,
Irlandczyka O'Grady. Wiceprzewodniczący, poważny, starszy astronom rosyjski Golicyn, przestrzegał
przed tego rodzaju krokiem. Uważał, że może on w/wołać wprost odwrotny skutek, że niezwykła
obecność Komitetu Wykonawczego w Atlancie powiększy tylko nerwowość i niepakój jej mieszkańców,
zamiast w myśl intencji przewodniczącego spowodować pewne uspokojenie. Okazało się, że
przewidywania jego były słuszne. Gdy tylko rozeszła się wiadomość o przyjeździe KWZŚ tłumy wzrosły
dwukrotnie, a w okolicy gmachu rządu zaczęła się mnożyć wypadki. Organa regulujące ruch były zupełnie
bezsilne, nie zdołały nawet zapewnić swobodnego dojazdu karetkom pogotowia, jadącym do punktów,
gdzie sygnalizowano wypadki.
Członkowie Komitetu, nie opuszczając miejsc przy konferencyjnym stole, mogli zorientować się w
powstałym ogólnym zamieszaniu – umieszczone na ścianach sali ekrany telewizyjne informowały o
wszystkim, co działo się dokoła gmachu rządu.
Trochę po godzinie 21,00 nadeszły pierwsze wiadomości z portów, zalewanych potężną falą
przypływu, przewalającą się po całej kuli ziemskiej, a wywołaną siłą grawitacji komety Speranskiego.
Spodziewano się tego co prawda, nikt jednak nie przypuszczał, że fala będzie tak wysoka. Wszelkie
obliczenia opierały się na przesłankach, że akcja RM-12 osiągnie upragnione rezultaty i że kometa
przybliży się do Ziemi najwyżej na odległość sześciu milionów kilometrów, potem zaś się rozpadnie. Taka
odległość mogła wywołać falę nieznacznej tylko wysokości, niegroźną dla wybrzeży.
Tymczasem kometa była już znacznie bliżej, towarzysząca jej zbliżaniu się fala rosła nieustannie,
wtargnęła na ląd nie tylko w tych punktach, gdzie brzegi łagodnie opadały w morze, ale i do portów,
chronionych kilkumetrowymi nabrzeżami. We wszystkich zagrożonych punktach kuli ziemskiej
rozpoczęto natychmiast ewakuację budynków, którym groziło zatopienie. Na terenach gdzie nie istniało
bezpośrednie zagrożenia zderzenia z kometą, ewakuacja przebiegała sprawnie. Inaczej jednak rzecz się
miała na Atlantydzie.
Po częściowym osuszeniu oceanów stolica nowej części świata, Atlantydy, zbudowana została na jej
zachodnim wybrzeżu, tuż nad zwrotnikiem Raka. Wybrzeże opadało tu stromo pod powierzchnię oceanu,
mimo to jednak prognoza oceanografów była bardzo niepocieszająca. Obniżony poziom wód podzielił
Atlantyk na dwie części. Północna była całkowicie zamknięta, tylko od południa dwustukilometrowej
szerokości cieśniną łączyła się z Oceanem Indyjskim, a wąskim przesmykiem wodnym, wciśniętym między
przylądek Horn i poszerzoną Antarktydę, z Oceanem Spokojnym. Na tej właśnie wąskiej, ściśniętej ze
wszech stron powierzchni wód należało oczekiwać niezwykłej wysokości fali.
I fala taka istotnie nadeszła. Członkowie Komitetu Wykonawczego w przerażeniu obserwowali dzieło
zniszczenia w dzielnicach portowych. Na rozkaz kapitana portu wszystkie większe jednostki morskie,
zdolne stawić czoła wszelkim burzom, opuściły port zanim jeszcze fala osiągnęła krytyczną wysokość.
Pozostały tylko mniejsze statki motorowe – potężne zwały wody zrywały wszelkie cumy i łańcuchy
kotwiczne, wyrzucały łodzie i statki na ląd, rozbijając je o ściany drapaczy chmur i o grube pnie drzew
miejskich pasów zieleni.
Gdy nadeszła wiadomość o wtargnięciu fali przypływu, tłum podzielił się na dwie części: większość
zebranych pozostała na swych punktach obserwacyjnych, spore grupy jednak ruszyły w stronę portu.
Teraz właśnie ludzie ci w straszliwym popłochu wracali. Gwar na ulicach wzrósł do tego stopnia, że
przewodniczący kazał wyłączyć megafony łączące salę obrad z zewnętrznym światem. Sala ucichła, tym
straszniejszy jednak był widok niemych tłumów ludzi, płynących jak wezbrana rzeka, w której słabsi
przewracani lub deptani – tonęli.
O'Grady powiódł spojrzeniem po chmurnych twarzach członków Komitetu.
– Wydam polecenie, by oddziały SP przystąpiły do akcji – powiedział.
Nie odezwał się ani jeden głos za lub przeciw, tylko Golicyn ruszył ramionami. Ten odruch wątpliwości
utwierdził jeszcze przewodniczącego w decyzji: wydał odpowiednie zarządzenie sekretarzowi. W niecałą
minutę uzyskał połączenie z dowódcą SP.
– Czy może pan liczyć na swych ludzi? – zapytał go. Odpowiedź była twierdząca, ale niepewny jej ton
zirytował przewodniczącego.
– Niech natychmiast wyjdą na ulicę i rozproszą tłumy! – rozkazał surowo.
Przedstawiciel sektora francuskiego, członek Komitetu Wykonawczego Levasseur, z powątpiewaniem
kiwał głową.
– Może pan widzi jakieś lepsze rozwiązanie, kolego?– zapytał poirytowany O'Grady.
– Niestety. Gdybym był przewodniczącym Komitetu, użyłbym także oddziałów SP i również nic bym
nie wskórał– odpowiedział łagodnym tonem Francuz.
SP, Służba Porządkowa, zastępowała w „wieku kosmicznym" wszelkie historyczne organa policyjne.
Składała się z mężczyzn i kobiet, specjalnie dobranych po bardzo sumiennych badaniach
psychotechnicznych i innych próbach. Byli to ludzie solidni, chętni, obdarzeni darem przekonywania,
słowem: ludzie, którzy odznaczali się tym, co kiedyś określano jako „osobisty urok". Umieli pociągnąć za
sobą zarówno jednostki, jak i całe zespoły ludzi. Rzecz prosta, że w ogóle nie byli uzbrojeni. Jedyną bronią
ich był umysł i słowo.
Levasseur się nie mylił. Członkom SP – stawili się zresztą w znacznie mniejszej liczbie, bo i jedną
trzecią z nich także ogarnęła panika – nie udało się nawet wejść w tłum. W tym straszliwym zgiełku ich
ręczne megafony, w jakie ich wyposażono, okazały się bezsilne. Ludzie od razu zauważyli obecność SP –
łatwo ich było odróżnić po jasnobłękitnym kolorze mundurów i złotych emblematach kuli ziemskiej na
czapkach i naramiennikach – i to stało się przyczyną jeszcze gorszej wrzawy, ponieważ wiadomo było
wszystkim, że tylko w momentach ostatecznej konieczności Wydział Wykonawczy posługuje się Służbą
Porządkową.
W chwili, gdy już szerzący się jak morowa zaraza strach zaczął z ulic docierać do niewzruszonych
umysłów dwudziestu pięciu mężczyzn, członków Komitetu Wykonawczego Zjednoczonego Świata, nagle
dość hałaśliwie wpadł do sali jeden z wielu sekretarzy – w ręku trzymał arkusz papieru.
– Radiotelegram z Kapsztadu! – oświadczył rozradowanym tonem.
O’Grady z niechęcią zwrócił się ku niemu, lecz widząc jego rozjaśnioną twarz pohamował cisnącą mu
się na usta dość ostrą naganę za zbyt głośne zachowanie. Wyrwał mu kartkę z ręki i pośród grobowej ciszy
zaczął czytać jej treść.
– Według ostatnich obliczeń Urxella, przeprowadzonych na zasadzie metody Duvala rozwiązywania
zagadnienia trzech ciał, kometa Speranskiego minie Ziemię w odległości sześciu tysięcy pięciuset
kilometrów. Dopuszczalny błąd w obliczeniach dwieście siedemdziesiąt kilometrów. Do zderzenia nie
dojdzie. Likatlan.
O’Grady musiał uciec się do pomocy prezydenckiego dzwonka, by uciszyć wrzawę, jaka po odczytaniu
raportu z obserwatorium w Kapsztadzie rozpętała się na sali.
– Fo to Urxell, kto to jest Likatlan?... – pytał przedstawiciel Afryki Południowej.
Sam tego nie wiedział, ale obecny na zebraniu jego sekretarz posiadał wszelkie potrzebne wiadomości.
Okazało się, że Likatlan to wybitny astrofizyk Murzyn, dyrektor obserwatorium w Kapsztadzie, Urxell zaś,
Szkot z pochodzenia, należy do najzdolniejszych astronomów matematyków.
Przewodniczący natychmiast powziął decyzję.
– Czy tak jest istotnie, czy nie, proszę natychmiast treść tego meldunku podać do wiadomości
publicznej! – polecił kierownikowi sekretariatu.
Na szczęście łączność w Atlancie funkcjonowała normalnie, więc też w ciągu piętnastu minut radosna
wieść, nadesłana z obserwatorium w Kapsztadzie, zabrzmiała z głośników radiowych całego świata,
przebiegła od bieguna do bieguna, od Kalifornii po wyspy Japonii.
Ludzie wieku kosmicznego mieli olbrzymie zaufanie do przedstawicieli wiedzy i nauki, więc też
informacja z Kapsztadu odniosła cudowny wprost skutek. Zgiełk i panika ustały jak na komendę. Ludzie
nie zatrudnieni przy pracach ratowniczych w dotkniętych powodzią miastach nadbrzeżnych
podporządkowali się natychmiast wskazaniem strażników ruchu, gromadząc się na otwartych
przestrzeniach i stamtąd obserwując na jasnym niebie złowróżbnego napastnika z kosmosu.
Największe wrażenie robiła kometa Speranskiego w tych punktach, gdzie była widoczna tuż nad
horyzontem na chwilę przed domniemanym zderzeniem z Ziemią. Kiedy pojawiła się na wschodniej części
nieba, była chyba cztery razy większa niż Księżyc w pełni. W ciągu dziesięciu minut osiągnęła najbliższy
Ziemi punkt orbity, a zarazem i największe rozmiary. W momencie tym zajmowała całą trzecią część
kwadrantu nieba, a świeciła tak mocno, że noc zmieniła w dzień. Na oczach olbrzymich mas ludzkich,
obserwujących ją wśród dławiącej ciszy z zapartym tchem – ogromna, jarząca się zielonkawym blaskiem
kula przetaczała się z wolna po niebie. Szła w górę, rosła, aż nagle... wyraźnie zaczęła maleć!
W dalszej wędrówce towarzyszyły jej radosne okrzyki niezliczonych tłumów. Zielonkawa tarcza
malała w oczach. W dziesięć minut po osiągnięciu, szczytowej wielkości już znowu była tylko
czterokrotnie większa od Księżyca w pełni, a zanim dzienny obrót Ziemi przeniósł ją poza linię horyzontu
– zmieniła się w niepozorne ciało niebieskie, świecące zaledwie dziesięć razy mocniej niż planeta Wenus.
Oba warkocze, niewidoczne przedtem na oświetlonym niebie, pojawiły się znowu przekreślając sklepienie
nieba dwoma potężnymi łukami z zachodu na wschód. Jeszcze przez parę dni widniały na niebie jak
świetliste mosty, potem stawały się coraz krótsze, coraz węższe, aż wreszcie wraz z kometą znikły w
słonecznym blasku.
Gdy późno po północy tłumy zaczęły się rozchodzić, na ustach wszystkich zjawiało się wciąż to samo
pytanie: „Jak to się stało, że kometa dotarła na tak nieznaczną odległość od Ziemi a jednak do katastrofy
nie doszło?"
Stawiali je sobie także znacznie wcześniej członkowie KWZŚ, zaraz gdy tylko przewodniczący kazał
podać do publicznej wiadomości informację z obserwatorium w Kapsztadzie. Na odpowiedź nie czekali
długo – zagadkę wyjaśnił w paru zdaniach dyrektor obserwatorium Likatlan w rozmowie radiofonicznej z
przewodniczącym O'Gradym. Obserwatorium jego gromadziło z całego świata meldunki o położeniu
komety, pomiarów dokonywano co pól godziny. Według tych danych Urxell obliczał później jej orbitę.
Okazało się, że na jakichś siedemnaście godzin przed zderzeniem, a zaraz potem, jak z komety wytrysnął
drugi warkocz, orbita komety zmieniła się nieznacznie. Była to w dalszym ciągu hiperbola, ale nie sięgała
już Ziemi, odchyliła się lekko od jej orbity. Powstało apogeum – określony punkt na orbicie komety, kiedy
była ona najbliżej Ziemi. Wprawdzie to apogeum odległe było od powierzchni Ziemi zaledwie o sześć
tysięcy pięćset kilometrów, ale i ta niewielka odległość była dostateczna – Ziemia została uratowana.
Behounek Frantisek Robinsonowie kosmosu
1. Groźba z kosmosu Niedobrze zaczynał się ten rok. Niespodziewanie wzrosła aktywność Słońca, dochodząc do maksimum, którego – jak co lat jedenaście – należało oczekiwać dopiero za dwa lata. Całą „tarczę" słoneczną gęsto pokryły plamy, a wysyłane przez nie w kosmos ultrakrótkie promieniowanie osiągnęło intensywność wyższą od wszelkich notowanych w ciągu pięciuset lat. Z trzech rakiet – wysłanych na Marsa celem sporządzenia dokładnych map – powróciła tylko jedna. Pierwsza rozbiła się bezpośrednio po starcie z Marsa; zdaniem załogi marsjańskiego kosmodromu przyczyną katastrofy była burza piaskowa, jaka rozpętała się tam najzupełniej nieoczekiwanie. Ponieważ meteorologia na Marsie była zaledwie w stadium początkowym, nikt więc nadejścia tej burzy nie potrafił przewidzieć. Widocznie zupełnie drobny pył zatkał dysze i... potężna, ważąca trzy tysiące ton rakieta runęła z wysokości pięciuset kilometrów. Z członków załogi nikt nie ocalał. Druga rakieta przepadła gdzieś w kosmosie. Przeleciała zaledwie jedną trzecią wyznaczonej trasy, gdy nagle jej sygnały radiowe zamilkły. Losy tej rakiety przez czas dłuższy były przedmiotem dyskusji fachowców. Zgodzono się ostatecznie na jedno: prawdopodobnie rakieta zderzyła się z jakąś planetoidą. Tysiące ich przecież krąży między Marsem a Jowiszem, niektóre po orbitach mocno wydłużonej elipsy docierają aż w przestrzeń między Marsem a Ziemią. Tego rodzaju wytłumaczenie można było przyjąć, ale naukowcy dość długo nie mogli uzgodnić, dlaczego zawiodło automatyczne urządzenie radarowe, które zawczasu ostrzega rakietę przed takim spotkaniem. Podejrzewano, że chyba i tu zawiniło Słońce. Widocznie zwiększona intensywność krótkich fal stała się przyczyną błędnego działania urządzeń radarowych rakiety. Przypominało to dawny wypadek z czasów drugiej wojny światowej, kiedy to pewnego dnia Słońce wzeszło nad horyzontem z olbrzymią grupą plam. Od tej chwili wszystkie stacje radarowe obrony wybrzeża Wielkiej Brytanii zachowywały się tak dziwacznie, iż obsługa była przekonana, że to Niemcy wysyłają jakieś specjalne fale celem wywołania zakłóceń w funkcjonowaniu radaru. Fakt, że istotnie w tym właśnie czasie, gdy druga i trzecia rakieta wracały z Marsa na Ziemię, powstały jakieś zakłócenia w łączności radiowej, stwierdziły nie tylko stacje na Ziemi, Księżycu i Marsie, ale potwierdził go także pierwszy radarzysta jedynej rakiety, która wróciła, stary, wytrawny weteran lotów kosmicznych, Georges Laennec. Niewiele bowiem brakowało, by także ta rakieta skutkiem błędów radaru zderzyła się z wielkim meteorem, który właśnie przeciął jej orbitę. Miało to miejsce tuż przed wejściem w najwyższe warstwy jonosfery ziemskiej. Tragedia dwóch rakiet marsjańskich rozegrała się pod koniec stycznia. Ale... nieszczęścia zawsze chodzą stadami: z początkiem lutego na niebie pojawiła się kometa. Pierwsi dostrzegli ją astronomowie znanego od dawna obserwatorium w Pułkowie pod Leningradem. Oznaczyli ją w zwykły sposób: data, kolejna litera alfabetu oraz nazwisko astronoma, który pierwszy ustalił, że chodzi tu o kometę. Był nim młody asystent katedry astronomii, Speranski. Ponieważ była to już trzecia wykryta w ciągu roku kometa, obok daty otrzymała więc literę c. Z początku nikt nie poświęcał jej specjalnej uwagi, ponieważ w systemie słonecznym krąży bardzo wiele komet, a wszystkie zazwyczaj zachowują się normalnie: ukazują się, przebiegają przez swój punkt przysłoneczny – położony na jej orbicie najbliżej Słońca – i w miarę oddalania się w kosmos gasną powoli. Czasem rozpadają się w meteoryty, tworząc złoty deszcz na nocnym niebie Ziemi, czasem jakiś większy ich odłamek dolatuje aż na powierzchnię Ziemi wbijając się w nią głęboko, a czasem znowu – jak w roku 1910 przy komecie Halleya – za kometą w atmosferze ziemskiej ciągnie się bardzo długi, rozrzedzony warkocz. To ostatnie zjawisko – ongiś budzące straszliwą grozę – nie ma absolutnie żadnego znaczenia, podobnie, jak kropla wody wlana do oceanu. Na razie nic nie wskazywało na to, by kometa Speranskiego miała wyłamać się z normalnych ram przyzwoitego zachowania wszystkich innych komet. Jedyny niezwykły wypadek, związany z jej wykryciem, to fakt, że młody astronom Pierre Duval z Meudon został skreślony z listy członków słynnego Societe d'Astronomes – za to, iż dopuścił się poważnej obrazy przewodniczącego, profesora Dusmenila, zaś na apel prezydium towarzystwa, by profesora publicznie przeprosił, odpowiedział odmownie. Oczywiście fatalny początek roku nie uszedł uwagi KWZS – Komitetu Wykonawczego Zjednoczonego Świata – który wezwał swe sekcje naukowe: geofizyczną, planetarną, słoneczną i astronautyczną, na
wspólne zebranie, celem przedyskutowania niezwykłych wypadków i przedstawienia odpowiednich wniosków zaradczych. – Możemy i będziemy dyskutowali – oświadczył stary geofizyk norweski Vengard, wyznaczony na głównego referenta ogólnego zebrania sekcji naukowych – natomiast jeżeli o wnioski chodzi, to już zupełnie inna kwestia! Obecni bez słowa przyznali mu rację, na sali panowała taka cisza, że przewodniczący, rosyjski astronom Greczyszkin, nie potrzebował wcale sięgać do dzwonka, by przywrócić spokój. Vengard w skrócie przytoczył raz jeszcze poszczególne fakty. Przemówienie swe zakończył znamiennym oświadczeniem. – Przypuszczam, że wszyscy zgodni jesteśmy co do tego, iż przyczyną zagłady RM-11 była niezwykła aktywność Słońca. Bardzo byłoby szczęśliwie, gdyby na tym jednym skutku owej aktywności się skończyło. Zdaje się jednak, że trzeba będzie przygotować się na znacznie poważniejsze wypadki, zapowiadające jeszcze bardziej bolesne dla ludzkości straty. Nie mówię o wzroście zachorowań na chorobę popromienną, konsekwencji biologicznego oddziaływania plam słonecznych – z czasem poradzą sobie z tym nasi lekarze, tak jak sobie poradzili z gruźlicą czy rakiem, o których studenci medycyny dowiadują się dzisiaj już tylko z podręczników naukowych. Natomiast znacznie groźniejsze wydają mi się oznaki nowego zagrożenia ze strony wewnętrznego ognia kuli ziemskiej. Wiadomości z dnia wczorajszego mówią o wzmożonej czynności wulkanów na Kamczatce, Aleutach i Alasce... Na sali podniósł się gwar, przewodniczący nacisnął dzwonek. W chwili gdy już cofał palec na stojącej przed nim matówce sygnałowej, zabłysnął napis: "W związku z przemówieniem głównego referenta astronom Pierre Duval prosi o głos w sprawie nagłej". Przewodniczący zawahał się na ułamek sekundy: coś mgliście pamiętał, że stosunkowo niedawno słyszał lub czytał to nazwisko w powiązaniu z jakąś nieprzyjemną sprawą. Ale na matówce pojawiały się już następne zgłoszenia, a samopiszący aparat notował na powoli odwijającej się taśmie dalsze nazwiska zgłaszających się mówców – dłużej niepodobna było zwlekać. Nacisnął więc guzik sygnalizacji świetlnej i zapowiedział przez mikrofon, że głos w dyskusji zabierze Pierre Duval; czas wypowiedzi – dwie minuty. W chwili gdy uruchamiał wielki stoper, odmierzający czas przemówienia, już żałował, że udzielił Duvalowi głosu. To nie szmer zdziwienia na sali wywołał w nim takie uczucie – oto nagle przypomniał sobie najzupełniej dokładnie, że przecież ten człowiek został usunięty z Francuskiego Towarzystwa Astronomicznego za obrazę przewodniczącego. Lecz było za późno – z megafonu zabrzmiał stanowczy głos Duvala. Już pierwsze jego słowa przykuły uwagę .zebranych – wśród absolutnej ciszy na sali słuchano w skupieniu i z uwagą. – Wobec wzmożonej aktywności słonecznej jesteśmy na razie bezsilni – zaczął Duval. – Osuszyliśmy oceany, złagodziliśmy klimat, zapewniliśmy dwudziestu miliardom ludzi, za mieszkującym dziś naszą planetę, przyzwoity poziom życia. Zwalczyliśmy wszystkie niemal znane choroby, przeciętny wiek człowieka przedłużyliśmy do lat stu pięćdziesięciu. W „Akcji L" nasiedliliśmy Księżyc, podjęliśmy badania wstępne nad zaludnieniem Marsa. Wszystko to było w naszej mocy, ale... ze Słońcem nie umiemy sobie dać rady. Ostateczne ujarzmienie jego potęgi to kwestia długoletnich badań, to zadanie dla przyszłego pokolenia. – A co będzie z oceanem lawy pod naszymi stopami? – odezwał się jakiś głos. Energiczny gest mówcy bardziej może niż dzwonek z prezydialnego stołu uspokoił salę. – Poradzimy sobie z tym tak, jak zrobiliśmy to ongiś – ciągnął z najgłębszym przekonaniem Duval. – W tych punktach, gdzie nad oceanem lawy dno morskie tworzy tylko cienką powłokę, głębinowe okręty podwodne przebiją ją znowu, powodując nieszkodliwy odpływ lawy na dno oceanu. I wulkany znów wygasną tak, jak wygasły przed dwustu laty. Tego rodzaju skutki wzmożonej aktywności Słońca, jak olbrzymie podmorskie zwały lawy, doskonale potrafimy ujarzmić. Ale w tej chwili bezpośrednie zagrożenie Ziemi przedstawia kometa Speranskiego! W odpowiedzi na sali podniósł się taki gwar, że przewodniczący musiał użyć całego swego autorytetu, by przywrócić spokój. – Panów jest wielu, ja zaś jestem sam jeden – podjął chłodno Duval. Ponieważ jednak przed paru tygodniami przeżył podobną historię na dorocznym zebraniu Francuskiego Towarzystwa
Astronomicznego, teraz już nic nie mogło wytrącić go z równowagi. – Lecz ilość wcale jeszcze nie mówi o jakości. Nawet jeżeli stu ludzi twierdzi „Nie!" to nie znaczy, że mają rację w stosunku do jednego człowieka, który mówi: „Tak!" Na sali odezwały się protesty; minęła spora chwila zanim przewodniczącemu udało się uzyskać ciszę. Wielka wskazówka widocznego z całej sali chronometru nieubłaganie odmierzała sekundy, teraz jednak nikt już się o czas nie troszczył. Ale kiedy Duval poprosił o chwilę uwagi, chciał bowiem udowodnić swą tezę co do komety Speranskiego, na sali rozpętała się dosłownie burza. – Tak! Tak!... Nie, nie!... Pozwólcie mu mówić! Zejść z trybuny! – słychać było sprzeczne okrzyki pośród ogólnego hałasu. Audytorium uspokoiło się nieco, gdy w obronie Duvala wystąpił astronom Westmore z obserwatorium na Mount Palomar, który wsławił się opracowaniem zagadnienia mgławic spiralnych. Niewiele jednak interwencja jego przyniosłaby korzyści, gdyby nie fakt, że bardzo stanowczo poparł go senior całego tego zgromadzenia uczonych, człowiek w wieku lat blisko dwustu, ogromnie przez wszystkich szanowany. Był to brazylijski fizyk jądrowy Las Vegas, wynalazca nowego, atomowego materiału napędowego do lotów kosmicznych. Gdy się uciszyło, Duval rozpoczął swój krótki wykład. Należał do młodej generacji wielce obiecujących astronomów. Pokrótce wspomniał tylko o swej nowej metodzie rozwiązywania zagadnienia trzech ciał, co już mocno zaintrygowało większość słuchaczy. Metoda ta umożliwiała obliczenie masy poruszającego się ciała na podstawie działania sił grawitacyjnych dwóch innych ciał, przy czym musi istnieć dokładna znajomość masy tych dwóch ciał oraz ich orbit w przestrzeni. Kometa Speranskiego przed dziesięciu dniami przeszła obok Jowisza – tego potężnego "łowcy komet" – a jednak nie rozpadła się i Jowisz nie "ściągnął" jej z orbity, mimo iż przeszła w stosunkowo małej odległości. Potem zbliżyła się także do największego księżyca Jowisza – Kallisto. Zgodnie z metodą Duvala rozwiązywania zagadnienia trzech ciał, z wzajemnego oddziaływania sił grawitacyjnych Jowisza, Kallisto i komety Speranskiego udało się obliczyć masę i prędkość komety. Uzyskano cyfry nieprawdopodobnie wielkie: masa dwukrotnie większa od masy Księżyca, prędkość blisko dwieście kilometrów na sekundę. Wzmagający się gwar zdumienia i nieufności Duval uciszył kategorycznym gestem. – Wiem, spotkają mnie zarzuty: że to są cyfry absurdalne, że średnica głowy jednej z największych komet, komety Halleya, wynosi tylko trzydzieści kilometrów, że w takiej odległości od Słońca prędkość komet nie sięga nawet dwudziestu kilometrów na sekundę, że ogólną ilość komet układu słonecznego oblicza się w przybliżeniu na pięćdziesiąt miliardów, lecz masę ich w sumie tylko na jedną dziesiątą masy Ziemi. Ale to są komety układu słonecznego, gdy tymczasem wszystko zdaje się wskazywać, iż kometa Speranskiego przybywa z kosmosu, że jest ciałem obcym, które pod fatalnym wpływem sił grawitacyjnych Słońca przeszło w nasz system słoneczny. Wyłamuje się ona spod wszelkich przyjętych u nas norm, tak co do kształtu orbity, jak co do prędkości i masy. Nie to jednak jest najważniejsze. Obliczenia, jakich dokonałem na podstawie własnych obserwacji i meldunków z innych obserwatoriów astronomicznych, świadczą stanowczo, że zderzenie się komety z Ziemią jest nieuniknione... Teraz po słowach Duvala na sali zapanowała absolutna cisza, słychać było wyraźnie delikatne tykanie wielkiego zegara nad stołem prezydialnym. – Nieraz już zdarzało się w historii naszej planety, że na swej drodze przez przestworza napotykała ona wielkie meteory – mówił Duval dalej wśród pełnej napięcia uwagi. – Największe z nich spadły szczęśliwie na tereny niezamieszkałe: w Kanadzie, w Arizonie, dwa na Syberii. W roku 1957, w nocy z 28 na 29 stycznia, meteoryt spadł tuż obok statku radzieckiego „Izmaił", płynącego przez Ocean Indyjski, około sto mil od wyspy Sokotra. Przypuszczalnie był już tak kruchy, że rozbił się o przedni maszt statku. Na pokładzie znaleziono tylko okruch ważący niecałe dwadzieścia gramów. Inny zapewne byłby los statku, gdyby go dosięgną! taki meteor, jak owe dwa syberyjskie. Meteor, który 12 lutego 1947 roku spadł w tundrze w górach Sichota Alin, na północ od Władywostoku, odłamkami swymi pokrył przestrzeń około dwóch kilometrów kwadratowych. Największy ze znalezionych odłamków ważył pół tony. Kometa Speranskiego waży sto pięćdziesiąt trylionów ton. I zderzy się z nami za dwadzieścia jeden dni. Videant consules! Duval uniósł rękę i powoli zakreślił nią w powietrzu poziomą linię, jakby chciał podkreślić swe ostatnie słowa. Potem skłoniwszy się przewodniczącemu wolno zszedł z trybuny.
Gdy odszedł od podium pękły tamy dławiącej ciszy: zgłoszenia dalszych mówców lawiną posypały się do prezydium, a tocząca się później dyskusja burzliwością przeszła wszystko, co pamiętali najstarsi nawet z obecnych na sali naukowców. Skoncentrowała się ona przede wszystkim na dwóch zagadnieniach: na prawidłowości i ścisłości rozwiązywania dawnego, a wciąż jeszcze nieustalonego zagadnienia trzech ciał metodą Duvala oraz na dokładności jego obliczeń ruchu komety. Wątpliwości co do drugiego punktu szybko usunęły dwa radiogramy, jakie w trakcie dyskusji otrzymał przewodniczący. Jeden z nich nadszedł z obserwatorium w Harvard, drugi z Kapsztadu. W obu tych miejscowościach mieściły się światowe centrale dla obliczeń orbit komet i meteorów; oba obserwatoria wyposażone były w najlepsze aparaty do obserwowania i kontrolowania ruchów ciał niebieskich. Meldunki potwierdziły absolutną dokładność obliczeń Duvala, tak co do prędkości, jak i co do orbity, po jakiej porusza się kometa Speranskiego. Dnia 14 lutego – właśnie w dzień odbywającego się zebrania – o godzinie piątej rano światowego czasu, prędkość komety wynosiła dwieście dwadzieścia pięć kilometrów na sekundę. W chwili zetknięcia się z Ziemią, które nastąpi dnia 7 marca o godzinie dwudziestej trzeciej minut trzydzieści – podawały zgodnie oba obserwatoria – prędkość komety dojdzie do dwustu pięćdziesięciu kilometrów na sekundę. Radiogram z Harvardu z pewną rezerwą wyrażał się o możliwości bezpośredniego zderzenia komety z Ziemią, natomiast meldunek z Kapsztadu zajmował stanowisko bardziej autorytatywne: mówił z całą stanowczością o zderzeniu centrycznym, a nawet wskazywał prawdopodobny teren zderzenia – środkową część Atlantydy, nowej części świata, jaka wynurzyła się z wody po częściowym osuszeniu oceanu. Przewodniczący odczytawszy treść obu radiogramów pełnym zmęczenia ruchem ręki przetarł czoło. – Uważam, że wszelka dalsza dyskusja na temat właściwości matematycznych metody kolegi Duvala jest już zbędna – rzekł cicho. Na sali było tak cicho, że gdyby mówił nawet bez mikrofonu, słychać byłoby także każde słowo. – Jeżeli wyniki są prawidłowe, to i sama metoda musi być prawidłowa. W innych okolicznościach pogratulowałbym serdecznie koledze Duvalowi tak pięknego i wielkiej wagi sukcesu w pracy. Dziś jednak nie mamy czasu na sprawy tego rodzaju. Pozostaje nam dwadzieścia jeden dni, w tym czasie musimy przedsięwziąć jakieś środki obrony. Jeszcze dziś, w ciągu najbliższych godzin, musimy je uzgodnić. W zebraniu tym biorą udział najsłynniejsi fachowcy czterech czy pięciu gałęzi wiedzy, które w pierwszym rzędzie mają tu coś do powiedzenia. Czekamy na ich propozycje. – Wysiedlić Atlantydę! – odezwał się jakiś głos. Większość obecnych wyraziła zgodę na ten projekt, ale odezwały się także protesty. O głos poprosił starszy, szpakowaty mężczyzna, inżynier Robert Bertrand. Wielu obecnym na sali znany był jako świetny konstruktor wielkich rakiet. Idąc w stronę trybuny utykał lekko – była to pamiątka po przygodzie, jaką przeżył podczas pierwszego lotu zwiadowczego na tereny podbiegunowe Marsa. Przygoda ta dziwnie przypominała tragedię, która ongiś rozegrała się w okolicach ziemskiego bieguna południowego, Bertranda zaś w oczach młodzieży całego świata pasowała na bohatera. Początkowo mówił powoli, namyślał się, nie kończył zdań, później jednak, mimo dość podeszłego wieku, temat go porwał, przemawiał płynnie, dobitnie, z wielkim przekonaniem i młodzieńczym zapałem. Już po kilku zdaniach zainteresował słuchaczy, nawiązał mocną więź z całą salą. Nie zgadzał się na projekt wysiedlenia terenów o zasięgu wielu milionów hektarów. Nawet gdyby się udało przeprowadzić je w oznaczonym terminie dwudziestu jeden dni – co zresztą jest bardzo wątpliwe, ponieważ w grę wchodzi przesiedlenie trzech miliardów ludzi – to któż potrafi przewidzieć, jakie skutki dla całej kuli ziemskiej mieć będzie zderzenie z masą o wadze dwukrotnie większej od Księżyca, dążącą ku Ziemi z straszliwą prędkością dwustu pięćdziesięciu kilometrów na sekundę? Można oczekiwać, że skutkiem wzajemnego oddziaływania ciążenia Ziemi, Księżyca i komety Speranskiego, kometa ta w najbliższym sąsiedztwie kuli ziemskiej częściowo się rozpadnie, a jej odłamki pokryją przestrzeń znacznie większą niż powierzchnia Atlantydy. Zagrożone będą gęsto zamieszkałe wschodnie tereny Ameryki Północnej i południowej Anglii. Trzeba wziąć pod uwagę straty w ludziach i to straty kolosalne, nie mówiąc już nawet o stratach materialnych, jakie powstaną w okręgach wysiedlonych. – Projekt mój jest prosty: musimy zapobiec zderzeniu! – mówił Bertrand. I zanim jeszcze słuchacze zdołali wyrazić zdumienie, zaczął wyjaśniać sposób realizacji projektu. – Posiadamy przecież materiały rozszczepialne olbrzymiej mocy, produkowane na zasadach bomby wodorowej, skonstruowanej zaraz po
drugiej wojnie światowej, kiedy to podzielony jeszcze świat podejmował szaleńcze zbrojenia, marnując bezproduktywnie znaczną część rezultatów swej pracy. W Zjednoczonym Świecie materiały te stosowano z powodzeniem przy gigantycznych robotach ziemnych – zanim jeszcze wynaleziono ultrarezona tory, oparte na zasadzie odkrycia fizyka czeskiego Klouzala. Te ostatnie mogą co prawda zamienić ciało stałe w gaz, ale pracują zbyt powoli, na zastosowanie ich do komety brak już obecnie czasu. W tej chwili jest w naszej dyspozycji jedyna wielka rakieta typu RM, gotowa do startu – ta, która powróciła z Marsa. Należy do sektora francuskiego. Ja sam byłem członkiem jej załogi. W ciągu tygodnia można skompletować jej pełne wyposażenie. W tym czasie kometa Speranskiego przybliży się do Ziemi na odległość trzystu do trzystu pięćdziesięciu milionów kilometrów – w pamięci niepodobna obliczyć tego dokładnie, ponieważ prędkość komety będzie wzrastała w miarę zbliżania się jej do Słońca. Najwyższa prędkość własna rakiety wynosi trzydzieści kilometrów na sekundę. Wyruszywszy na spotkanie komety, rakieta spotka się z nią za dwanaście lub trzynaście dni w odległości mniej więcej trzydziestu milionów kilometrów od Ziemi. Na wykonanie zadania pozostaną załodze dwa dni. To aż nadto, by wywiercić otwory – co bardzo szybko wykonają ultrarezonatory Klouzala – założyć ładunki atomowe, włączyć zapalniki z opóźnionym zapłonem i odstartować z komety, która tymczasem przeniesie rakietę na odległość paru zaledwie milionów kilometrów od Ziemi. Jeżeli masa komety jest taka, jak twierdzi Duval, co do rezultatów akcji nie może być wątpliwości. Kometa rozpadnie się na tysiące części przemieniając się w niegroźny rój meteorów, który złocistym deszczem ubarwi nasze wiosenne, nocne niebo – kończył poetycznie Bertrand. Burzliwe oklaski zagłuszyły ostatnie jego słowa. Entuzjazm był ogólny, o wysiedleniu Atlantydy nikt już nawet nie wspomniał. Dokładne obliczenia nie były w tej chwili potrzebne – olbrzymia siła jądrowych materiałów wybuchowych znana była z dawnych prac, prowadzonych według planów inżyniera radzieckiego Dawidowa przy urządzaniu wewnętrznego Morza Syberyjskiego. Prace te wykonywano jeszcze przed wynalezieniem ultrarezonatorów molekularnych. Natychmiast powołano komisję, która od razu podjęła prace nad obliczaniem szczegółowych planów. Przydzielono jej liczny sztab matematyków, wyposażonych w rozmaitego rodzaju mózgi elektronowe, zdolne wszelkie najtrudniejsze nawet równania rozwiązać w ciągu kilku minut. Czas na dokonanie obliczeń określono na pięć godzin, do wieczora więc obliczenia miały być zakończone i przekazane do sekcji, które znów miały się zebrać na wspólnym posiedzeniu. Prace komisji postępowały szybko – problem był sprecyzowany, wszelkie dyskusje już zbyteczne. Należało tylko obliczyć orbity komety i rakiety, ustalić wagę ładunków jądrowych oraz plan ich rozmieszczenia na powierzchni komety, przyjmując – co oczywiście mogło nie być całkowicie ścisłe – że kształt jej przypomina kulę. Dyskusję wywołała tylko sprawa składu załogi. Impreza przedstawiała się bardzo niebezpiecznie. W takich wypadkach zwykle ze sztabu fachowców danego działu wiedzy rekrutowano ochotników. Teraz jednak większość komisji była zdania, że tego rodzaju rozwiązanie posiada wysoce ujemne strony: powstanie zespół ludzi, którzy ani między sobą bliżej się nie znają, ani też nie zna ich dowódca wyprawy. Zapadła więc decyzja: RM-12 otrzyma dotychczasową załogę, z tym zastrzeżeniem oczywiście, że członkowie tej załogi muszą się zgodzić na udział w ekspedycji. Prócz tego – w nagrodę za wczesne ostrzeżenie o niebezpieczeństwie – będzie zaproszony jako gość także Duval, którego żona Nora, z pochodzenia Szwedka, pełni na RM-12 funkcję nawigatora. Bertrand, stały członek załogi rakiety jego własnej konstrukcji, zadowolony był w gruncie rzeczy z podjętej jednogłośnie uchwały komisji. Przebiegając w myślach listę personelu załogi miał tylko jeden krótki moment wahania: w trakcie ostatniej podróży odnosił wrażenie, że naczelny pilot Vernier jest niezupełnie w porządku z nerwami. Już otwierał usta, by na tę kwestię zwrócić uwagę komisji, w ostatniej chwili jednak się rozmyślił. „Nieładnie byłoby podstawiać nogę staremu koledze" – powiedział sobie w duchu. Jakże gorzko miał później żałować tego momentu niezdecydowania!
2. RM-12 ląduje Uchwałę komisji zaakceptował także, z nieznacznymi zmianami, KWZŚ; wszelkie formalności trwały niecałe dziesięć godzin. Przygotowywana właśnie na lotnisku w Himalajach do nowego startu na Marsa rakieta RM-12 otrzymała przez radio rozkaz, by w możliwie najszybszym czasie skompletować wyposażenie, niezbędne do podróży na kometę Speranskiego. Komendantem wyprawy został mianowany Bertrand, załoga zaś pozostała w tym samym składzie, w jakim odbyła ostatni lot z Marsa, wyjąwszy oczywiście astronoma Duvala, który teraz dopiero został włączony w jej skład. Razem dwanaście osób, dziewięciu mężczyzn i trzy kobiety: oprócz dowódcy – pierwszy pilot, drugi pilot, nawigatorka, lekarz, dwóch radarzystów, dwóch mechaników, dwie stewardesy i Duval w charakterze gościa. Najstarszym z załogi był Bertrand, po nim pierwszy radarzysta Bretończyk Georges Laennec i pierwszy mechanik Renę La Brie – wszyscy trzej weterani Akcji L, ludzie, którzy pierwsi lądowali na Księżycu. Najmłodsza wiekiem była stewardesa Andrea Brenot z Issy les Moulineaux, ale nawet ona miała już za sobą piętnaście lotów kosmicznych, z tego pięć na planetę Mars. Siedmiodniowego terminu wyposażenia RM-12 do podróży nie udałoby się dotrzymać, gdyby nie fakt, że już uprzednio rakieta została poddana wszelkim próbom kontroli materiału i konstrukcji, co samo zazwyczaj zabiera dziesięć dni czasu. Załoga mogła więc teraz poświęcić się całkowicie dopilnowaniu wyposażenia wewnętrznego rakiety. Pracę podzielono w ten sposób, że każdy z członków czteroosobowego kierownictwa sprawował nadzór nad innym działem zaopatrzenia. Bertrand kontrolował ładunki jądrowe i wyposażenie osobiste załogi: wodę, zapasy żywności, odzież, skafandry, lekarstwa itp., obaj piloci kompletowali atomowe materiały napędowe, części zapasowe maszyn i konstrukcji oraz wyposażenie warsztatu mechanicznego, zaś nawigatorka Nora Duval – której sumienność Bertrand wysoko cenił – przejęła odpowiedzialność za wszelkie aparaty i urządzenia pomocnicze: od radaru po penitynowe baterie półprzewodnikowe i butle ze sprężonym tlenem. Całkowita nośność rakiety wynosiła trzy tysiące ton, nośność użytkowa – tysiąc ton; największą część z tego zajęły atomowe materiały napędowe i jądrowe materiały wybuchowe, potem kolejno: żywność, woda, tlen; zapasy ich obliczone były na rok. Największego zużycia materiałów napędowych wymagał start z Ziemi i osiągnięcie prędkości trzydziestu kilometrów na sekundę, później zaś podobną ilość tych materiałów zużywało hamowanie rakiety i lądowanie na Ziemi. Uzyskawszy już raz prędkość stałą, rakieta zużywała bardzo niewiele paliwa na utrzymanie kursu i pokonywanie odchyleń, powstałych skutkiem przyciągania najbliższych ciał niebieskich. Podobnie jak na materiały napędowe, zwrócono specjalną uwagę na ładunki jądrowych materiałów wybuchowych, niezbędnych do rozsadzenia komety Speranskiego – masy ważącej 141 trylionów ton. Owe dokładne dane co do masy komety astronomowie obliczyli na zasadzie nieznacznego odchylenia księżyca Jowisza – Kallisto, wywołanego przez przyciąganie komety. Fakt ten stanowił także olbrzymią satysfakcję dla Duvala, przeprowadzone inną metodą obliczenia całkowicie potwierdziły jego wyniki. Tuż przed startem rakiety spotkała go jeszcze druga satysfakcja: radiogram przyniósł mu wiadomość, że to samo Societe d'Astronomes, które na jakieś trzy tygodnie przedtem skreśliło go z listy swych członków, teraz – w uznaniu zasług nie tylko dla wiedzy, ale i dla szczęścia ludzkości – mianowało go dożywotnim członkiem honorowym. Tak Duval, jak i cała załoga RM-12 stali się w Zjednoczonym Świecie ogromnie popularni. Komitet Wykonawczy bowiem doszedł do przekonania, że ludzkość „wieku kosmicznego" – tak określano ostatnie dwa stulecia – jest już dostatecznie dojrzała, by nie robić tajemnicy z faktu, jak odpowiedzialne zadanie czeka załogę RM-12. Warto też nadmienić, że popłoch był minimalny, a ilość mieszkańców Atlantydy, terenu, na którym w wypadku niepowodzenia akcji ratowniczej miało nastąpić zderzenie z kometą Speranskiego, zmniejszyła się tylko o nieznaczny ułamek procentu. Pod jednym tylko względem ludzie wieku kosmicznego nie różnili się zupełnie od ludzi XX wieku: oto domagali się dziennikarskich sensacji. Nieszczęsna załoga RM-12 stała się celem tak niepohamowanych ataków reporterów prasy, radia i telewizji, że trzeba było lotnisko w Himalajach odciąć gęstym kordonem straży i wprowadzić surowe przestrzeganie przepustek, jakie przed wiekami stosowano w „podzielonym" świecie w zakładach atomowych. W odpowiedzi na to zarządzenie do KWZS posypała się lawina skarg, prócz tego związki
zawodowe prasy, radia i telewizji przypuściły na Komitet koncentryczny atak, domagając się, by do uczestniczenia w wyprawie dopuszczono chociażby po jednym przedstawicielu każdego z tych działów informacji. Komitet jednak był nieugięty: wszystkie żądania bezapelacyjnie odrzucał argumentując, że wchodzi tu w grę podróż nie dla jakiejś rozrywki Zjednoczonego Świata, ale dla ratowania całej ludzkości, poza tym zaś każdy z członków załogi – nie wyłączając nawet najmłodszej stewardesy – posiada dostateczne przygotowanie, by o przebiegu całej podróży nakręcić film dokumentarny wraz z zapisem dźwiękowym. Ostatnie godziny przygotowań załoga RM-12 przeżywała całkowicie niemal odizolowana od tego całego rozgardiaszu. Nie było żadnych pożegnań, a ogarniające ich wzruszenie ukrywali wszyscy starannie. Ten czy ów, przed wejściem w prostokątny otwór przy końcu rampy, spojrzał jeszcze w górę na głęboki błękit nieba ponad przejrzystymi kopułami himalajskiego kosmodromu. Potem wszyscy rozeszli się na swe stanowiska w RM-12. Przewodniczący Komitetu Wykonawczego Zjednoczonego Świata uścisnął rękę dowódcy Bertranda, który jako ostatni wchodził do rakiety. – Gotowi do startu? – spytał Bertrand przez mikrofon z pomostu. – Gotowi do startu! – brzmiała odpowiedź z kabiny dowódcy. Bertrand poznał ciepły, niski sopran Nory Duval. Leciutko zmarszczył brwi: był człowiekiem starej daty i nie lubił, gdy w niebezpiecznych imprezach brały udział kobiety, jakkolwiek nigdy nie negował, że za solidną, rzetelną pracę należy im się pełne uznanie. Ruszając lekko ramionami nacisnął kontakt automatycznego zamknięcia rakiety. Ciężkie drzwi przesunęły się po szynach, zamek zaskoczył, nad drzwiami zapaliło się natychmiast czerwone światełko – sygnał, że rakieta jest szczelnie zamknięta. Bertrand wszedł do windy elektrycznej, wjechał na dziesiąte piętro, wysiadł, przeszedł łukiem korytarza i wszedł do kabiny dowódcy. Zajmowała ona całe dziesiąte piętro, miała kształt pierścienia obiegającego środkową kolistą ścianę, oddzielającą kabinę od korytarza. Szeroka była zaledwie na dwa metry, z jednego stanowiska pracy można było dostrzec inne tylko przy pomocy ekranów telewizyjnych, zmontowanych nad mikrofonami. Wszyscy byli na miejscach: ponury, małomówny pierwszy pilot Vernier, uśmiechnięta Nora Duval, opanowany radarzysta Laennec. Bertrand przywitawszy ich podszedł do środkowego mikrofonu, zapewniającego połączenie z lotniskiem. – Gotowi do startu, proszę wyłączyć pomost – rzucił. W trzy minuty później w głośniku odezwał się głos pierwszego startera. – Rampa wolna! Szczęśliwej podróży! Bertrand podszedł do stanowiska dowodzenia, nacisnął sygnał dla pilota. Rakieta natychmiast zaczęła lekko dygotać, rytm drgań przyśpieszał się i wzmagał, wreszcie całe metalowe cielsko rozbrzmiało potężnym organowym chorałem. Z dysz kierunkowych wystrzeliły długie płomienie mieszanki tlenowo- alkoholowej, stosowanej w początkowej fazie lotu, póki rakieta nie przekroczy pasma głębokiej na piętnaście kilometrów stratosfery. Rakieta tak lekko oderwała się od płyty startowej, że dopiero ekran, na którym szybko malały kopuły hal lotniska, uświadomił załodze fakt, iż unoszą się już w przestrzeni. Bertrand obserwował z uwagą wskazówkę grawimetru mierzącego przyśpieszenie rakiety w kierunku od Ziemi – stała niemal nieruchomo na cyfrze 5. Rakieta wznosiła się z przyśpieszeniem pięciu metrów na sekundę. Po upływie minuty wysokościomierz wykazał, że znajdują się osiemnaście kilometrów nad poziomem morza, z czego dziewięć przypadało na wysokość nadmorską lotniska1, dziewięć zaś przebyli sami. W pół minuty później Bertrand przekazał pilotowi sygnał, by przeszedł na napęd atomowy. Głęboki organowy ton przycichł, przeszedł w delikatne brzęczenie, do którego ucho przyzwyczaja się łatwo, a potem go już nie słyszy. Dygotanie rakiety ustąpiło niemal całkowicie – dopiero przytknięcie palca do ściany pozwalało je wyczuć. 1 Po częściowym wysuszeniu oceanów powierzchnia mórz światowych obniżyła się o dwa kilometry, o tyle samo wzrosła wysokość gór nad poziomem morza. Stąd kosmodrom w Himalajach dla rakiet kosmicznych uzyskał wysokość 9 km nad poziomem morza.
Bertrand jeszcze przez półtorej godziny nie opuszczał kabiny dowódcy, póki RM-12 nie osiągnęła szybkości stałej trzydziestu kilometrów na sekundę. Był ogromnie zmęczony – przygotowania do startu pochłaniały cały czas bez reszty, w ciągu ostatnich dwóch dni spał wszystkiego dwie godziny. Musiał odpowiadać na setki pytań zarówno członków załogi i personelu kosmodromu, jak i reporterów, których nawet kordon straży nie potrafił całkowicie wyeliminować. Teraz dopiero uświadomił sobie, że przez cały ten czas ani razu nie zjadł nic przyzwoicie – uczucie głodu odezwało się z taką siłą, że aż gwiazdki latały mu przed oczyma. Skupiona w najwyższym stopniu uwaga zaczynała słabnąć – był zbyt doświadczonym człowiekiem, by zlekceważyć tego rodzaju symptomy ostrzegawcze. – Muszę coś zjeść i przynajmniej z godzinę odpocząć. Potem zastąpię panią przy nawigacji – zwrócił się do Nory kierując się ku wyjściu z kabiny. Podniosła nań wzrok znad mapy, zauważyła, że twarz ma znużoną i wielkie, ciemne koła pod oczami. – Nie musi pan wracać tak wcześnie, teraz nawigacja jest bardzo prosta, wciąż jeszcze prowadzą nas radiolokacją z lotniska – odpowiedziała. Skinął głową na pożegnanie i wyszedł. W drzwiach jeszcze się odwrócił i dostrzegł zatroskane spojrzenie Nory. Zawahał się sekundę, potem cicho zamknął za sobą drzwi. Jadalnia, w której członkowie załogi w godzinach wolnych od pracy zbierali się także poza porami posiłków, leżała tylko o dwa piętra niżej. Nie warto było wsiadać do windy, Bertrand zszedł więc kręconymi schodami, które biegły wokół szybu windy od spodu rakiety aż do szczytu. Jadalnia zajmowała całe ósme piętro rakiety, prowadziły do niej dwa przeciwległe wejścia. Przed jednym z nich Bertrand zatrzymał się na chwilę: z jadalni dobiegały dźwięki gitary i śpiew dwóch miłych głosów, kobiecego i męskiego. Śpiewali bardzo starą pieśń o dezerterze, jedną z tych pieśni "słodkiej Francji". Bertrand stojąc za drzwiami słuchał żałosnej prośby żołnierza, by nie mówiono jego matce, że będzie rozstrzelany za to, iż w pojedynku o blondyneczkę, którą obaj kochali, zabił swego kapitana. „Powiedzcie jej, że jestem w Holandii w niewoli, możecie jej powiedzieć, że już mnie nigdy nie zobaczy". „Jak ludzie mogli się zabijać z miłości dla kobiety?" – pomyślał Bertrand. Nagłe stanęło mu w pamięci zatroskane spojrzenie Nory. Złość go porwała, chociaż nie umiał sobie uświadomić jej przyczyny. „To wszystko wyczerpanie nerwowe, czas .najwyższy coś zjeść i połknąć dawkę bromu..." – powiedział sobie i wszedł do jadalni. Wszedłszy przystanął zdumiony. Na szerokiej, miękkiej kanapce, opasującej całą wewnętrzną ścianę jadalni, siedzieli: drugi mechanik Lucien Garat i stewardesa Andrea Brenot, wspólnie śpiewając piosenkę. Zdziwienie nie do nich się jednak odnosiło – wzbudził je przede wszystkim gitarzysta, człowiek którego widział po raz pierwszy w życiu. Lucien i Andrea podnieśli się w ukłonie, grajek odłożył instrument, energicznie poderwał się z wygodnego miejsca i złożył pełen szacunku ukłon. – Gerard Cocher składa swe najniższe uszanowanie dowódcy – zaprezentował się. – Jestem sprawozdawcą „Wieku Kosmicznego", oto moja legitymacja dziennikarska. – Zaczął wertować po kieszeniach, aż wreszcie znalazł małą, plastikową płytkę, zaopatrzoną fotografią. Bertrand opanował uczucie niechęci. – Skąd pan się tu wziął? Ma pan upoważnienie Komitetu Wykonawczego do udziału w wyprawie? – pytał spokojnie. – Żeby tak prawdę powiedzieć... – dziennikarz mówiąc to uśmiechał się, ale miał minę winowajcy. – Toż to pasażer na gapę! – przerwał mu z głośnym śmiechem Lucien. – Wziął oczywiśqie przykład z bohaterów dawnych powieści! Andrea podniosła się i nie czekając na prośbę Bertranda poszła przygotować mu coś do jedzenia. Bertrand usiadłszy przy małym stoliku, ręką dał znak intruzowi, by zajął swe poprzednie miejsce na kanapce. – Niech mi pan teraz krótko powie: co i jak. Tylko prawdę! – Było tak, proszę pana... – rozłożył ręce i mówił z pełnym szacunkiem. – Wszyscy czytelnicy „Wieku Kosmicznego"... na pewno zna pan doskonale to codzienne pismo ilustrowane... zresztą leży tam na stole... ogromnie interesują się pańską wyprawą. Nie wyobraża pan sobie nawet, ile w ostatnim tygodniu redakcja nasza otrzymała radiogramów, listów... nie mówiąc już o telefonach! Musieliśmy zaangażować trzech rezerwowych redaktorów, żeby opanować sytuację, uwierzy pan? Kierownictwo naszego dziennika
czyniło wszelkie możliwe starania, by uzyskać w Komitecie Wykonawczym zgodę na udział jednego z członków redakcji w podróży RM-12. Wszystko już było na dobrej drodze, przewodniczący Komitetu Wykonawczego przychylał się do naszej prośby, jednakże na przeszkodzie ostatecznej decyzji stanęła szybkość, z jaką wykonano wszelkie przygotowania do startu. Zakończył je pan o całe pięć godzin wcześniej, ba na tyle przed planowanym terminem rakieta odstartowała, prawda? Komitet Wykonawczy nie zdążył się już zebrać, by rozstrzygnąć naszą prośbę. Zorientowawszy się, że wystartujecie beze mnie, połączyłem się przez radio z moim redaktorem naczelnym i otrzymałem polecenie, bym nie oglądając się na nic wziął udział w podróży. Więc, proszę pana, co by pan zrobił, otrzymawszy taki rozkaz od przełożonego? Bertrand bacznie obserwował mówiącego – oliwkowa cera i czarne z granatowym odcieniem włosy zdradzały niezawodnie Francuza z okolic południowych. Z akcentu zaś wnioskował, że młodzieniec pochodzi z Arles, rodzinnego miasta słynnego poety Mistrala. Jak się później okazało – nie mylił się wcale. Był również dobrym znawcą psychiki ludzkiej: już w pierwszej rozmowie potrafił określić właściwości charakteru człowieka. „Poczciwe jakieś chłopaczysko – powiedział sobie w duchu – tylko trochę narwany". Pytanie jego jednak pozostawił bez odpowiedzi. – Jak pan się tu dostał? Jak się panu udało przemknąć przez kordon straży? – Pytał. – W najprostszy w świecie sposób, proszę pana – odparł młody człowiek lekko ruszając ramionami. Bertrand zdumiony zmarszczył brwi, ale młody mechanik wybuchnął szalonym śmiechem. – Niech pan każe mu opowiedzieć, naprawdę warto posłuchać – i Lucien widząc chmurne spojrzenie Bertranda przestał się śmiać. – No więc: łańcuch straży pilnował sumiennie samej rakiety, ale nie jej aparatów pomocniczych, znajdujących się poza płytą startową – tłumaczył brunecik. – Nikomu też nie przyszło na myśl zrewidować helikopter w czasie transportu z hali pomocniczej do rakiety... Teraz już pan rozumie? A pomocniczej hali nikt nie pilnował, więc to nie żadna sztuka wejść do helikoptera i ukryć się w kącie wśród bagażu... – I tam właśnie znaleźliśmy go, gdy przeglądaliśmy wszystkie magazyny już po starcie – przerwał mu znowu Lucien. – Więc jestem... A teraz proszę o łaskawą zgodę dowódcy na mój udział w locie – zakończył chłopak z wyraźną prośbą w głosie. – Musztarda po obiedzie... – mruknął chmurny Bertrand zabierając się do jedzenia, które podsunęła mu Andrea. – No i co ja z panem pocznę? Jakiż tu z pana pożytek? – Pięknie gra na gitarze i zna całą masę piosenek – wstawiała się za nim stewardesa. Teraz z kolei Lucien zmarszczył brwi. – Żeby to było na jakim dawnym statku, to kazaliby panu obierać ziemniaki, zmywać naczynia i nawet szorować pokład – wtrącił. – Ależ ja z wielką chęcią będę pomagał stewardesom rakiety – z entuzjazmem godził się Gerard. – Wierzę, to bardzo przyjemna praca: cały czas kręcić się koło dziewcząt – mruknął Lucien. Bertrand z trudem pohamował uśmiech. – A co by pan powiedział, gdybym kazał pana zamknąć w kabinie i wypuścił dopiero, gdy wylądujemy w Himalajach? – zapytał reportera. Gerard z rozpaczą załamał ręce. – Czyż to nie byłaby zbyt sroga kara za tak niewielkie przewinienie? – spytał błagalnie. – Naradzę się z resztą członków kierownictwa wyprawy – zadecydował Bertrand. Kierownictwo składało się z czterech osób: dowódcy wyprawy, pierwszego pilota, nawigatora oraz przedstawiciela pozostałej załogi. Miało ono zasadniczo tylko głos doradczy, władzę wykonawczą posiadał bezapelacyjnie w swym ręku dowódca wyprawy, którego uchwały zespołu nie obowiązywały. Załogę reprezentował Laennec, stary Bretończyk, który w dziedzictwie po przodkach przejął skłonność do zabobonów. – Trzynasty członek załogi – mówił z powagą kiwając głową. – Jakiś mój pradziadek domagałby się stanowczo, by go wyrzucić za burtę, bo inaczej przyniesie nam nieszczęście. – Ale pan chyba się tego nie domaga? – zapytał z uśmiechem Bertrand.
– No nie – stary radarzysta kręcił głową — o ile nie będzie mnie zamęczał żądaniami, bym wysyłał radiodepesze do tej jego gazety. Najchętniej bym go gdzieś zamknął i byłby spokój! Także i pierwszy pilot był za internowaniem nieproszonego gościa, chociażby ze względu na dyscyplinę. – O jedne usta więcej, o jedne płuca więcej – argumentował surowo. – Kto wie, co nas czeka, a nasze zapasy żywności i powietrza mają swoje granice! Nora natomiast potraktowała z humorem sprawę pasażera na, gapę. – Ależ z pana stary zrzęda, panie Vernier – mitygowała pilota. – Potrafiłby pan być tak okrutny dla tego miłego chłopaka? Wielkie rzeczy: trochę żywności i parę litrów tlenu!... I tak zawsze tyje pan podczas każdej podróży, bo zbyt mało pan używa ruchu. Będzie pan trochę mniej jadł, to przynajmniej zachowa pan wysmukłą sylwetkę. A jeżeli o tlen chodzi... jak będzie się pan mniej złościć i krzyczeć, mniej go pan zużyje. Będzie pan w lepszym humorze, a dla naszego gościa starczy tlenu do oddychania! Vernier bez słowa odwrócił ponurą twarz. Bertrand przed chwilą jeszcze podzielał zdanie obu mężczyzn, ze względu na dyscyplinę wykroczenie nie może pozostać bezkarne, teraz jednak od razu zadecydował. – Pani Nora ma rację. To byłaby niewspółmierna kara. Cocher będzie naszym gościem. I na tym skończyła się narada czwórki dowództwa. Dziennikarz decyzję Bertranda przyjął ze szczerą wdzięcznością. Zresztą, zanim jeszcze pierwsza doba podróży dobiegła końca, radio podało decyzję Komitetu Wykonawczego, że Cocher ma być włączony w skład załogi jako reporter „Wieku Kosmicznego" i że należy mu umożliwić przekazywanie informacji do redakcji – o ile oczywiście nie będzie to kolidowało z zadaniami rakiety. Bertrand po momencie decyzji był jakiś dziwnie rozdrażniony – zdawał sobie sprawę z tego, że tylko pod wpływem Nory zmienił zdanie. Teraz decyzja Komitetu Wykonawczego budziła w nim dwojakie uczucia: z jednej strony pozbył się wszelkiej odpowiedzialności, z drugiej irytował go fakt, że była sprzeczna z jego pierwotnym stanowiskiem. I właśnie owo rozdrażnienie było skutkiem sprzecznych uczuć. Daremnie starał się z nim walczyć. "Starzeję się – powiedział sobie – czas ustąpić miejsca młodszym". Ale i ta konkluzja nie przyniosła mu spokoju. Nie mógł się wyzbyć złego humoru. Płynęły dni, podróż przebiegała zgodnie z planem. Rakieta z prędkością ponad stu tysięcy kilometrów na godzinę nieustannie zbliżała się do celu. We wnętrzu swym niosła trzynaścioro ludzi, z których każdy – jako charakter, umysł, zwyczaje, nadzieje i pragnienia – tworzył własny, zamknięty świat. Cichy i wiecznie zamyślony dowódca, małomówny i ciągle zdenerwowany Vernier, stale pogrążony w swych obliczeniach astronom Duval, który często szorstko i nieuprzejmie odpowiadał na pytania żony, uważając je za niepożądane przeszkadzanie w pracy, Nora Duval – jakaś dziwna, jak wydawało się Bertrandowi, który niezbyt chętnie szukał jej towarzystwa, a jednak podczas przypadkowych spotkań śledził ją bacznym spojrzeniem człowieka przyzwyczajonego już od lat rozszyfrowywać myśli swoich podkomendnych. Obserwował dziwaczne kontrasty w jej zachowaniu: często spędzała sama długie godziny w swej kabinie pogrążona w lekturze klasyków lub słuchała kwartetów smyczkowych, czasem znów z młodzieńczą wprost wesołością bawiła się z najmłodszymi członkami załogi i śpiewała wraz z nimi przy wtórze gitary Gerarda. A ci najmłodsi byli najzupełniej podobni do innych ludzi w tym samym wieku: każdą niemal wolną chwilę poświęcali na śpiewy i tańce. Dziewczęta bardzo sprawiedliwie dzieliły swą życzliwość między trzech najmłodszych członków załogi: drugiego radarzystę Christiana Fourniera, drugiego mechanika Luciena Garata – który okazał się świetnym śpiewakiem – oraz nowego gościa wyprawy, Gerarda. Młody jeszcze stosunkowo drugi pilot, Jean Kerguelen, rodak Laenneca, często dotrzymywał im towarzystwa. Natomiast Laennec i równy mu wiekiem pierwszy mechanik Reno La Brie – obaj, podobnie jak Bertrand, weterani Akcji L – przyglądali im się z powagą i pobłażaniem. Lekarz Charles Menneval, spokojny człowiek w średnim wieku, nie przeszkadzał nikomu. Był namiętnym szachistą; zazwyczaj partnerem jego był Bertrand, jeżeli jednak zabrakło mu przeciwnika, także się tym nie martwił: całe godziny potrafił rozwiązywać najbardziej karkołomne zadania, które sam sobie układał. Reporter „Wieku Kosmicznego", Gerard Cocher, wsiąkł w całe towarzystwo tak, jakby z dawien dawna do niego należał. „Takiemu to i jednego dnia dosyć" – mówił o nim Lucien, który przemógłszy początkową zazdrość o flirciarkę Andreę został jego serdecznym przyjacielem. Ku wielkiemu zdumieniu Laenneca
dziennikarz stawiał bardzo skromne wymagania nadajnikowi rakiety. Potem okazało się jeszcze, że jego ulubione hobby to elektronika i ta jego pasja była podstawą szybkiego zawarcia serdecznej przyjaźni z Lucien. Pierwsze spostrzeżenia Bertranda, co do usposobienia niespodziewanego gościa rakiety, szybko się potwierdziły. Gerard był ogromnie roztargniony i ta jego cecha szybko zrodziła mu przezwisko – „Narwany", które tak się przyjęło, że . wnet wszyscy niemal zapomnieli, jak mu na imię. Miał także rozmaite swoje nawyki, źródło zabawy zarówno dla Luciena, jak i dla wszystkich, którym je relacjonował. Jak tylko Gerard rozsiadł się przy małym, wyznaczonym mu w warsztacie stoliku, chwytał pierwszy lepszy znajdujący się pod ręką przedmiot i zamyślony zaczynał nim bębnić po zębach. Kiedyś okrzyk bólu zwabił Luciena do pracowni: Gerard schwycił w rękę leżącą obok wtyczkę nie patrząc, że jest połączona z jednym biegunem baterii wysokiego napięcia, więc też własnym ciałem spowodował zamknięcie obwodu. – Jeszcze nam się tu kiedyś pokaleczysz, ty Narwany, cóż cię znów napadło? – beształ go Lucien. – Może chcesz nam zademonstrować fotel elektryczny, którego w dawnych czasach używano w Ameryce do egzekucji?... Gerard patrzył nań roztargnionym wzrokiem człowieka, którego myśli błądzą już zupełnie gdzie indziej. – Gdybyśmy skonstruowali taki aparat, który zapaliłby na odległość wszystkie gazy, jakie tkwią wewnątrz komety i stale się z niej wydzielają – ciągnął zamyślony – kometa rozprysłaby się pod ich ciśnieniem i obeszłoby się bez całej roboty!... Może dla tych właśnie, trochę dziecinnych cech charakteru Gerard został szybko ulubłeńcem większości załogi, zwłaszcza kobiet. Bertranda bardzo to dziwiło. Gdy mu kiedyś udzielił surowej nagany za bałagan i nieporządek, twierdząc, że pracownia przypomina małpią klatkę, i chciał mu wyznaczyć karę porządkową, polegającą na wykluczeniu z towarzystwa na dwa wieczory, wstawiały się za nim solidarnie nie tylko obie młode stewardesy, ale i poważna Nora. Pozostawało ostatnich dwanaście godzin lotu. Kometa widoczna początkowo na ekranie tylko jako niewyraźna, mała tarcza, otoczona rozpływającą się chmurką, mimo swej olbrzymiej wagi i wielkości zachowywała się zupełnie tak samo, jak wszystkie inne komety. Skoro tylko przecięła orbitę Marsa i zbliżyła się do Słońca, wytrysnął z niej warkocz świecących gazów: nieustannie wzrastał, robił się coraz jaśniejszy, aż wreszcie łukiem swym przekreślił całe niebo. Duval dokonał analizy spektralnej gazów – raczej dla przyjemności samej niż z konieczności, ponieważ utrzymując stały kontakt z Ziemią na falach ultrakrótkich otrzymywali stamtąd wszelkie szczegółowe informacje. Tak jak przy wszystkich innych kometach także i tu w grę wchodziły gazy trujące: cyjan, dwucyjan i nieprzydatny do oddychania azot, jakkolwiek w głębi widma pas tlenu był bardzo wyraźny. Trzymając się ściśle obliczonego toru RM-12 po godzinie szóstej światowego czasu zaczęła się zbliżać do powierzchni komety Speranskiego. – Teraz przynajmniej definitywnie rozwiążemy tajemnicę warkocza komet – rzekł z satysfakcją Duval do Bertranda spotkawszy go na parę godzin przed lądowaniem w bibliotece. Bertrand spojrzał na niego jakby nie rozumiejąc. – Aha, ma pan na myśli fakt, że stale jest odwrócony od Słońca, bez względu na to, w jakim położeniu znajduje się kometa – przypomniał sobie. – Zdaje się, że to już dawno wyjaśniono ciśnieniem promieniowania światła działającym na mikroskopijne cząsteczki materii, wyrzucane z komety, czy nie tak? Duval pogardliwie ruszył ramionami; ruch ten z niewiadomej przyczyny zawsze drażnił Bertranda. – To dawne teorie z XX wieku – odpowiedział. – Dziś już wiemy od dawna, że takie ciśnienie byłoby niewystarczające. Istnieją przypuszczenia, że to siły elektryczne, ale skąd się biorą i w ogóle dlaczego pył oraz wszystkie te gazy trujące wydobywają się z jądra komety, tego do dziś nikt jeszcze nie wyjaśnił. Bertrand nie interesował się tym zbytnio, całą jego uwagę przykuwało zbliżające się lądowanie. Dla rakiety, zwłaszcza gdy nie ma przygotowanej płyty do lądowania, to zawsze niebezpieczny moment, a tutaj będzie wyjątkowo trudny. Z czego składa się głowa komety, jaka jest jej powierzchnia? Tego nie wiedział nikt. Dręczyły go poważne obawy – wnet miał się przekonać, że nie były pozbawione podstaw. Gdy wszedł do kabiny dowódcy – było to na niecałą godzinę przed lądowaniem, a kometa, cel ich podróży, wypełniała już cały ekran dziwnym, zielonkawym blaskiem swej osłony gazowej – Laennec zameldował
mu, że radar w kierunku lotu zaczyna zawodzić. – Jakby mi ktoś te fale najpierw zamazywał, a potem połykał... – opisywał zjawisko w swój własny, oryginalny sposób. Bertrand zaniepokojony podszedł do ekranu radaru: Istotnie, odbicie linii sygnałowej fal było dziwnie powyginane i zamazane. Kącikiem oka widział Norę: siedziała spokojnie przy telemetrze; jej obojętne spojrzenie niemile go dotknęło. – Widocznie silna jonizacja w osłonie gazowej komety,. znacznie wyższa niż w jonosferze ziemskiej, powoduje pochłanianie także fal radaru – odpowiedział Laennecowi. – Niech pan przejdzie na ultradźwięk! Potakujący ruch głowy Nory obudził w nim złość. Z trudem się opanował i zasiadł przy stanowisku dowódcy. Nie czas było teraz zajmować się osobistymi uczuciami, całą uwagę należało skupić na kierowaniu manewrem lądowania. Ultradźwięk funkcjonował doskonale i dokładnie przenikał przez gęste, naelektryzowane chmury. Tarcza telemetru wskazywała Bertrandowi odległość – wskazówka drgała niespokojnie. Do lądowania pozostało około trzydziestu minut. Przekazał siedzącemu przy aparatach Vernierowi sygnał świetlny – czas rozpocząć hamowanie. Vernier zareagował natychmiast i włączył pierwszy szereg dysz. W miarę jak postępujące hamowanie wytwarzało w rakiecie naturalną grawitację, sztuczne ciążenie zaczęło się automatycznie zmniejszać. Bertrand zadowolony skinął głową: przejście z ruchu jednostajnego w ruch zwolniony było tak nieznaczne, że żołądek w ogóle nań nie zareagował. Rzut oka na widoczną na ekranie dziwnie wykrzywioną twarz pierwszego pilota obudził w nim chwilowy niepokój. Lecz nie było czasu tym się zajmować, strzałka telemetru zaczęła nagle poruszać się szybko. Z niewyjaśnionych przyczyn hamowanie zawiodło. Bertrand natychmiast włączył sygnał uruchomienia wszystkich silników hamujących. W ułamku sekundy dostrzegł na ekranie zdziwioną twarz Verniera. – Włączyć wszystkie! – krzyknął. Wahający się pilot usłuchał. Lecz już było za późno. Straszliwe uderzenie wstrząsnęło całą rakietą. Zderzenie nastąpiło od spodu rakiety, było tak gwałtowne, że pękł rzemień, którym Bertrand przymocowany był do fotela, wyleciał więc ze swego siedzenia głową naprzód, upadł jednak na ręce i natychmiast się poderwał. Teraz uderzenie z boku rzuciło go na ścianę z taką siłą, że zabrakło mu tchu. Dosłyszał krzyk przerażenia Nory i soczyste przekleństwo Laenneca. Wszystkie światła zgasły. Rakieta z okropnym trzaskiem podskakiwała na swych pneumatycznych amortyzatorach, jeszcze parę razy mocno uderzyła bokiem, wreszcie nachylona pod kątem czterdziestu pięciu stopni znieruchomiała.
3. Rozbitkowie Bertrand odetchnął głęboko – poczuł ostry ból w klatce piersiowej. Złamane żebra... ale to rzecz bez znaczenia... Mimo odczuwanych trudności w oddychaniu zapomniał o tym od razu. W kabinie panowały ciemności, które rozpraszało tylko nieznacznie zielonkawe, widmowe światło tarcz zegarowych i wskazówek. Ze stanowiska pilota dobiegało zduszone charczenie. Ktoś starał się podejść po mocno pochylonej podłodze od ściany zewnętrznej ku środkowej części kabiny. Nie mógł rozpoznać, czy to Nora, czy też Laennec, ale, nie interesowało go to w tej chwili. Pierwszą sprawą, jaka go zaprzątała bez reszty, była rakieta. Centralne oświetlenie nie funkcjonowało, nie paliło się także awaryjne światło baterii penitynowych, włączające się automatycznie w wypadku uszkodzenia sieci głównej. Widocznie rozrząd uległ uszkodzeniu, nie to jednak było najważniejsze. Czy powłoka rakiety wytrzymała wszystkie te straszliwe uderzenia, jakim nie oparły się nawet amortyzatory pneumatyczne? Trzymając się barierki wewnętrznej ściany z trudem podsunął się do manometrów. Było ich dwa: jeden dla kabiny, drugi zaś połączony kanałami kontrolował ogólne ciśnienie we wszystkich pomieszczeniach rakiety. Lśniące wskazówki stały nieruchomo na siedemdziesiątce. Odetchnął z ulgą, ale uczuł tak gwałtowne ukłucie w piersiach, że musiał aż zęby zacisnąć. Nagle przyszło mu na myśl, że wskaźnik manometru nie jest miarodajny, bo atmosfera komety może również wykazywać ciśnienie siedemdziesięciu centymetrów słupka rtęci – do jakiego byli przyzwyczajeni – lecz atmosfera ta nie nadaje się do oddychania, składa się bowiem z trujących gazów: cyjanu i dwucyjanu. Opanowując odzywający się przy każdym oddechu ból podszedł do tlenomierzy, wykazujących zawartość tlenu w kabinie i w całej rakiecie. Oba wskazywały tę samą cyfrę: dwadzieścia procent, a strzałki nie wykazywały tendencji do zmiany położenia. – „To już dobrze – pomyślał z ogromnym uczuciem ulgi. – Mocny pancerz zewnętrzny rakiety, zrobiony z włókien szklanych, świetna ochrona przed meteorami, wytrzymał i te straszne uderzenia przy lądowaniu". Naraz dziwna niekonsekwencja, jaka często rządzi biegiem myśli, podsunęła mu obraz szczupłej, rudowłosej młodej kobiety, którą poznał w momencie, gdy jako laureatka otrzymywała z rąk przewodniczącego KWZŚ najwyższą nagrodę za wynalazek tej właśnie tkaniny z włókien szklanych. Jak żywy stanął mu także przed oczyma towarzyszący jej wówczas synek, ładny, inteligentny chłopak o mocno rumianej, zdrowej cerze, tylko bardzo pewny siebie i niesłychanie rozpieszczony. Ciekawe, co się z nim stało? Jakże to już dawno, kiedy go widział... Ostre światło latarki elektrycznej przywołało go do rzeczywistości. Opanował się i natychmiast zaświecił własną – w kabinie zrobiło się widniej. To Laennec świecąc sobie jedną ręką, drugą starał się rozpiąć rzemień przytrzymujący na fotelu nieprzytomnego Verniera. Schylona nad pulpitem nawigatora siedziała nieruchomo Nora – jęczała cicho, z czoła jej ciekła strużka krwi. Bertrand podszedł do niej, ale natychmiast zwrócił się do Laenneca. – Niech pan zostawi Verniera, jest nieprzytomny. Im dłużej to potrwa, tym dla niego lepiej. Proszę ratować Norę, ranna jest w głowę! – dysponował energicznie. „Właściwie mógłbym sam opatrzyć Norę, ale najważniejszy jest stan reszty załogi" – mówił do siebie z trudem schodząc po nachylonych schodach. Zazwyczaj w momencie lądowania miejscem, gdzie przebywała wolna od zajęć służbowych część załogi, była jadalnia. Jej miękko wyściełane meble i ściany także tym razem uchroniły zebranych tam ludzi przed ranami i skaleczeniami. Człowiekiem bardzo rozgoryczonym okazał się tylko lekarz, bo wstrząsy przy lądowaniu pomieszały mu zupełnie jakąś niezwykle ciekawą partię szachów, mimo iż do gry używał szachownicy magnetycznej, na której – nawet przy największych przechyłach rakiety – figurki trzymały się zawsze doskonale. Bartrand zastał resztę załogi w komplecie z wyjątkiem obu mechaników. – Poszli szukać uszkodzeń w przewodach świetlnych – odpowiedział na jego pytanie Gerard. – Ale nie chcieli mnie zabrać ze sobą! – dokończył żałośnie. Bertrand powściągnął uśmiech – nie czas na zabawę, teraz każda minuta była droga. Do momentu zderzenia z Ziemią pozostawało trzydzieści trzy godziny i trzydzieści pięć minut. W tym czasie trzeba w różnych punktach komety założyć ładunki jądrowe i wystartować. Awaria przy lądowaniu
niezwykle utrudni zadanie, przed startem trzeba bezwarunkowo ustawić rakietę w pozycji pionowej. Rozpocznie się walka o sekundy. Jedyną dodatnią stroną w tej sytuacji było o połowę mniejsze w stosunku do ziemskiego ciążenie, jak wykazywał grawimetr. To powinno znacznie ułatwić całą sprawę, ponieważ mimo wszelkiej mechanizacji bez pracy fizycznej się nie obejdzie. Bertrand zwrócił się do Gerarda i do lekarza, by poszli pomóc Laennecowi przenieść Verniera i Norę do kabiny szpitalnej. Sam wraz z drugim radarzysta przeszedł do komory skafandrowej – niepodobna już było dłużej odkładać zbadania powierzchni komety. Ku wielkiej ich radości światło zapaliło się zanim jeszcze weszli do komory. Po drodze przyłączył się do nich doświadczony mechanik La Brie; w parę minut później wszyscy trzej schodzili po drabince na nieznaną ziemię. Gdy elektryczny mechanizm otworzył dolne wejście do kadłuba rakiety, oczom ich ukazało się dziwne zjawisko. Na wszystkich krawędziach, iglicach i wystających częściach rakiety jarzyły się migotliwym, fioletowym światłem płomyki wyładowań elektrycznych, które kiedyś żeglarze nazywali „ogniami św. Elma". Nisko nad głowami wisiały czerwono-złocistej barwy obłoki, raz po raz rozdzierane olśniewająco białymi zygzakami błyskawic. Słońca ani gwiazd widać nie było, ale blask chmur i wyładowań elektrycznych dostatecznie oświetlał rozległą przestrzeń. Wokoło puste, nagie, ciemnozielone skały poprzecinane licznymi rozpadlinami. W pierwszej chwili wydało im się, że pośród urwisk skalnych poruszają się jakieś żywe istoty z pochodniami, po dokładniejszym przyjrzeniu się stwierdzili jednak, że to elektryczne płomyki bijące z iglic skalnych i krawędzi. Wyskakiwały nagle i zaraz znowu gasły w migotliwym tańcu jak błędne ogniki nad bagnami. Wprawdzie Bertrand już z nieprawidłowego działania radaru wywnioskował, że gazowa osłona jądra komety jest mocno naelektryzowana, jednakże nie spodziewał się tak intensywnego pola elektrycznego. Od razu przyszło mu na myśl, że prawdopodobnie połączenia z Ziemią nie uda się nawiązać tak długo, póki nie opuszczą komety. Tak było w istocie, ale nie to było największą tragedią, jaka ich spotkała. Wszyscy musieli zabrać się do pracy, nikt nie miał prawa próżniaczyć. Skoro tylko z wielkim trudem udało im się doprowadzić rakietę do pozycji pionowej i tym samym uzyskać możność wyprowadzenia śmigłowca odrzutowego, drugi pilot natychmiast wyruszył na lot zwiadowczy. Towarzyszył mu jako obserwator Leannec, który z fatalnego lądowania wyszedł tylko ze złamanym małym palcem u ręki. Bertrand, La Brie, Gerard i Duval gorączkowo zabrali się do pracy przy podnoszeniu rakiety do właściwej pozycji i wymiany złamanego amortyzatora. Bertrand nie bez goryczy wspominał przy tym fatalny manewr Verniera. Awaryjne lądowanie rakiety było bez wątpienia jego winą, zbyt późno włączył resztę silników hamujących. Myśli te nie dawały mu spokoju przez cały czas, gdy ustawiali rusztowanie pomocnicze i zakładali pod rakietę lewar hydrauliczny. Czy jednak nie on sam ponosił za to część winy – i to znaczną jej część? Wiedział przecież, że Vernier miał stargane nerwy, że ostatnią droga powrotna z Marsa – która omal nie skończyła się katastrofą pilotowanej przez niego rakiety – spowodowała uraz psychiczny. A jednak gdy na pierwszego pilota tej wyprawy zaproponowano właśnie Verniera – nie zaprotestował ani słowem. Nie wystąpił także ze sprzeciwem, gdy sam objął dowództwo wyprawy. Gorzej jeszcze: powierzył Vernierowi dokonanie manewru lądowania, najbardziej skomplikowanej części całego lotu rakiety! Na myśl o tym dreszcz przebiegł mu po plecach, mimo iż temperatura wewnątrz skafandra nastawiona była na dwadzieścia stopni. „Podczas lądowania był pod moimi rozkazami i gdyby nie robił nic innego, tylko ściśle je wykonywał, nie stałoby się nic złego" – powtarzał sobie w duchu. Czuł jednak dobrze, że trochę mija się z prawdą i że logika jego rozumowania nie jest zupełnie przekonywająca. Wymiana amortyzatora pochłonęła dziesięć godzin ciężkiej pracy. Tymczasem Kerguelen i Laennec dawno już wrócili. Wykonali bardzo niebezpieczny lot na przestrzeni trzech tysięcy kilometrów. Niskie chmury zmuszały do lotu na nieznacznej wysokości nad bardzo nierównym terenem. Radar nie działał, trzeba było szukać drogi ultradźwiękiem. Nim właśnie prowadził ich Christian z pokładu rakiety. Ale zasięg tego urządzenia jest znacznie mniejszy niż radaru, i to właśnie zwiększało jeszcze niebezpieczeństwo w momentach, gdy trzeba było zastosować większą szybkość helikopteru. Raport obu ludzi zdziwił Bertranda, podobnie jak magnetyczny zapis ich kamery telewizyjnej. Wszystkie znane dotychczas komety były normalnie zbiorowiskiem większych i mniejszych głazów czy całych brył. To natomiast, co pokazywał film, to teren jednolity, a z pomiarów, jakie Kerguelen i Laennec dokonali podczas lotu wynikało, że głowa komety, na której wylądowali, nie większa jest od Księżyca,
chociaż masa jej jest niemal dwukrotnie większa. Przy tym powierzchnię tworzą skały podobnego rodzaju jak na Ziemi, granity wulkaniczne. Widocznie, wnętrze komety składa się z metali ciężkich – nasuwało się jedyne wytłumaczenie. Nie było czasu na roztrząsanie tych zagadnień. Bertrand szybko szkicował mapę przyszłego lotu, posługując się przy tym filmem i współrzędnymi poszczególnych odcinków trasy helikopteru. Oznaczył na niej punkty, gdzie należało przy pomocy ultrarezonatorów Klouzala wywiercić otwory i umieścić ładunki jądrowe. Tymczasem reszta załogi wyładowała już materiały wybuchowe – z wyjątkiem zapalników penitynowych, których rozlokowanie wymagało największej ostrożności. Bertrand nieustannie kontrolował czas na stoperze, uruchomionym w momencie rozpoczęcia robót. Z czasu dzielącego ich od zderzenia z Ziemią upłynęła już jedna trzecia, pozostało dwadzieścia godzin, ale kometę trzeba opuścić co najmniej na pięć godzin przed terminem zderzenia. Więc już tylko za niecałych piętnaście godzin. Co jeszcze należy w tym czasie zrobić? Szybko obliczał w myślach: na rozmieszczenie i założenie ładunków starczy aż nadto dziesięć godzin, a nawet mniej. Tymczasem mechanicy wymienią uszkodzony szereg bocznych dysz. Dwie godziny rezerwy na nieprzewidziane okoliczności. Można więc trzy godziny przeznaczyć na sen, który wzmocni wyczerpane siły. Wydał krótkie polecenie: jeść i spać. Na jedzenie nikt specjalnie nie miał ochoty, ale o śnie marzyli wszyscy – padali wprost ze zmęczenia. Bertrand teraz dopiero przypomniał sobie o Norze. Menneval uspokoił go jednak: tylko nieznaczna rana cięta na czole i lekki wstrząs mózgu. Śpi spokojnie, podobnie jak Vernier... Jadalnia szybko opustoszała, Bertrand został sam. „Nora śpi – zastanawiał się. – Niechże śpi chociażby cały dzień i noc. Ja sam ją w nawigacji zastąpię". – I nagle ogarnęło go jakieś dziwne uczucie czułości. Gdy sobie to uświadomił, lęk go ogarnął. Znużonym spojrzeniem obiegł pustą jadalnię. – Czas spać – szepnął. – Niedługo odezwie się sygnał elektryczny, budzący całą załogę. Już chciał wstać, gdy naraz drzwi się otwarły i wszedł La Brie. Blady był, lecz twarz miał spokojną. – Szefie, RM-12 nie wystartuje! – powiedział cicho. Bertrand spochmurniał. Znał tego człowieka od wielu lat, razem brali udział w „Akcji L" i w pierwszych lotach na Marsa. Nigdy nie pozwalał sobie na jakieś niemądre żarty nawet w stosunku do kolegów, a cóż dopiero do przełożonego. Wysiłkiem woli opanował wzburzenie. – Dlaczego mamy nie wystartować? – spytał spokojnie wskazując mechanikowi fotel naprzeciwko. Stary mechanik usiadł i z powagą zapalił papierosa zanim zdobył się na odpowiedź. – Ponieważ większość bocznych dysz została zniszczona przez uderzenie o skały, a zapasowych nie mamy – mówił powoli między jednym a drugim wielkim kłębem szaro niebieskawego dymu. – Jak to? Nie mamy zapasowego szeregu dysz? – głos Bertranda zabrzmiał tak ostro, że La Brie rzucił nań przerażone spojrzenie. – Przecież jest w spisie! La Brie ruszył ramionami. – Mamy dwa komplety dysz pionowych, zamiast jednego, ale ani jednego kompletu bocznych... – tłumaczył powoli. Bertrand uśmiechnął się z goryczą. Znowu ten Vernier! On przecież miał nadzór nad załadowaniem do magazynów rakiety zapasowych części maszyn. – Nie ma wyjścia, szefie – rzucił po chwili cicho La Brie. Bertrand skinął głową. La Brie miał rację: dla załogi RM-12 nie było ratunku. Nawet gdyby odmówiła spełnienia straszliwego obowiązku wysadzenia się w powietrze wraz z kometą, to i tak zginie w kilka godzin później przy zderzeniu komety z Ziemią. Także dla RM-12 nie było możliwości ocalenia nawet w wypadku, gdyby na jakimś większym odłamku komety przypadkiem przetrwała wybuch. Prawdopodobieństwo takiej ewentualności było jeden na tysiąc – ale co potem? Wystartować się nie da – rakieta wraz z całą załogą wiecznie już będzie krążyła w kosmosie. Skończą się zapasy tlenu, wody i żywności. Wszystkich czeka śmierć. Myśl ta nie obudziła w nim przerażenia, tylko uczucie żalu i współczucia dla tych, którym wypadnie wraz z nim dzielić los. Nawet nikt na Ziemi nie będzie wiedział, dlaczego nie wrócili, silne ładunki elektryczne osłony gazowej komety uniemożliwiają wszelkie nawiązanie łączności drogą fal elektromagnetycznych. Odcięci od reszty świata – stali się rozbitkami w kosmosie. W dawnych czasach rozbitkowie mórz ziemskich zawsze mieli jeszcze możność wiadomość o sobie powierzyć butelce rzucanej
w kapryśne fale oceanu. Zdarzały się czasem takie wypadki – chociaż niezmiernie rzadko – że ktoś tę ich butelkową pocztę wyłowił i sprowadził pomoc. Tutaj takiej możliwości nie było. La Brie poprzez szaroniebieskie obłoczki dymu obserwował twarz dowódcy. Bertrand zrozumiał jego spojrzenie, powiedział mu więc o czym myślał. – Istotnie tak jest, jak pan mówi – zgodził się mechanik, gdy Bertrand skończył. – Ale niech się pan niepotrzebnie nie dręczy losem załogi, zwłaszcza tych młodych czy najmłodszych. Nie ma wśród nich nikogo, kto nie zazdrościłby załodze R-66!2 Twarz Bertranda rozchmurzyła się. – Ma pan rację, La Brie! – przyznał i spojrzał na zegar ścienny. – Idziemy spać! – postanowił. – Zostało nam jeszcze dwie godziny czasu, a do czekającej nas pracy musimy mieć świeży umysł i zdolność skoncentrowania myśli. Skierowali się do wyjścia. La Brie, wychodząc ostatni, przed odejściem przyciemnił światło na najmniejsze natężenie. W chwilę później z fotela poza łukiem wewnętrznej ściany – gdzie już wzrok obu rozmawiających mężczyzn nie sięgał – podniósł się jakiś cień. Jak zjawa z koszmarnego snu przemknął cicho przez mroczny pokój i zniknął w drzwiach wiodących na spiralny korytarz. 2 W pierwszym okresie zasiedlania Księżyca wystartowała rakieta R-66 z załogą dwunastu ludzi. Z nieznanych powodów aparatura zawiodła i rakieta na Księżyc nigdy nie dotarła. Stała się jednak planetą księżyca. Dla uczczenia bohaterów parlament świata uchwalił pozostawić ją na wieczystej orbicie, chociaż w pewnym sensie utrudniała komunikację między Ziemią a Księżycem, (v. „Akcja L")
4. Eksplozja Jeszcze przed zejściem do jadalni Menneval odwiedził oboje pacjentów. Spali spokojnie, dalsze doglądanie ich było już zbędne. – Niech sobie śpią, a gdyby które z nich się zbudziło, proszę mnie zawołać! – wydał polecenie czuwającej przy nich Ewie. Do licznych dodatkowych funkcji stewardes należało także pielęgnowanie chorych oraz asystowanie przy operacjach. Posiadały po temu solidne przygotowanie na trzyletnim kursie. Ewa skinęła głową tłumiąc ziewanie. – Może pani spokojnie drzemać – dodał lekarz przed wyjściem zauważywszy jej zmęczenie. – Dałem im zastrzyki nasenne, wątpię, by się które z nich obudziło przed upływem trzech godzin. Ewa uśmiechnęła się z wdzięcznością i gdy tylko drzwi się za lekarzem zamknęły wyciągnęła się z uczuciem przyjemnego zmęczenia w wygodnym, miękkim fotelu, opierając głowę na poduszce – zanim jeszcze doktor doszedł do jadalni usnęła głębokim, mocnym snem młodości. Nora spała spokojnie i cicho. Vernier natomiast oddychał głęboko, na czole jego perliły się krople potu. Cichy, harmonijny szmer oddechów trojga śpiących rozlegał się przez kilka tylko minut – potem zmącił się nagle. Z gardła Verniera wydarł się jakiś charkot, potem przeciągły jęk i znów zaległa cisza, pilot uniósł się gwałtownie na łokciu i szeroko otwartymi oczyma rozejrzał się wokoło. Dostrzegł spokojnie śpiącą w fotelu Ewę, a na sąsiednim łóżku jakąś nieruchomą postać. Bandaż na głowie zasłaniał twarz, nie mógł więc jej rozpoznać. Jasnoniebieskie ściany i sufit wydały mu się jakieś bardzo niezwykłe – minęła chwila, zanim zorientował się, że to kabina szpitalna. W głowie miał chaos i pustkę, nie mógł zupełnie pozbierać myśli, gardło zaschnięte, a kiedy spróbował przełknąć ślinę, odezwał się nieprzyjemny ból. Naraz uwagę jego przykuła stojąca na stoliku obok łóżka karafka z jakimś ciemnobrunatnym płynem. Pił z niej długo i chciwie – napój przyjemnie chłodził gardło, myśli zaczynały się rozjaśniać. Nagle z całą zdumiewającą wprost jaskrawością stanęły mu przed oczyma ostatnie chwile przed lądowaniem. Słyszał ostry, gniewny głos Bertranda, polecający włączenie wszystkich dysz hamujących. Przypomniał sobie także swe własne zdumienie wobec tego rozkazu. Potem jakieś tępe uderzenie w skroń – ciemność i cisza. Sięgnął ręką do głowy, namacał bandaż. Więc to było naprawdę... Ale co się działo potem? Pytanie to interesowało go tak bardzo, że już chciał zbudzić Ewę i zapytać, w ostatnim jednak momencie powziął inną decyzję. Ostrożnie zsunął się z łóżka, włożył miękkie, szpitalne pantofle i tylko w bieliźnie cichutko wymknął się z kabiny. Wewnątrz rakiety panowała niezwykła cisza – to go zaskoczyło. Tak wyglądało, że wszyscy śpią. Vernier zawahał się chwilę, potem zaczął schodzić piętro niżej, do jadalni. Bo jeżeli ktoś nie śpi, na pewno będzie w tej, zajmującej całe ósme piętro kabinie. Przypadek zdarzył, że Vernier rozminął się z pierwszym mechanikiem, który właśnie wysiadał z windy, gdy on sam wchodził do jadalni. Szyb windy tworzył między nimi przegrodę, tak że jeden drugiego nie widział. W tej części jadalni, do której wszedł pierwszy pilot, nie było nikogo. Vernier już miał przejść do drugiej części biegnącej w krąg kabiny, gdy naraz doleciały go pierwsze słowa meldunku La Brie, że RM-12 nie wystartuje. Wypowiedziane były cicho, ledwie je usłyszał, ale zareagował na nie jak na uderzenie piorunu. Jak to, jego rakieta nie wystartuje? Ale dlaczego? Któż mógłby jej w tym przeszkodzić? Zatrzymał się i usiadł w głębokim fotelu, niknąc w nim niemal zupełnie. Ukryty przed wzrokiem obu mężczyzn za wewnętrzną w kształcie walca ścianą, wysłuchał całej rozmowy. W chorobliwie podrażniony umysł poszczególne zdania zapadały jak nieubłagany wyrok, od którego nie ma apelacji, łączyły się w logiczny łańcuch, ale wywoływały zarazem wyimaginowane wizje, których wytrącony z normalnych funkcji mózg nie mógł posegregować, sprostować ani osądzić krytycznie. Oczywiście za brak bocznego szeregu dysz Bertrand jemu przypisuje winę – to pierwszy pilot zrozumiał doskonale. Nie potrafił jednak wziąć tego zarzutu pod rozwagę, osądzić samego siebie. Pozostawało tylko uczucie goryczy i żalu do dowódcy. Pilot orientował się, że bez wymiany uszkodzonych bocznych dysz rakieta nie może wystartować, ale nie uświadamiał sobie, że ten brak jest nie do zastąpienia, że los rakiety wraz z całą załogą jest nieodwołalnie przesądzony. „To będzie w rozgrywce nowy atut dla mych wrogów" – myślał gorączkowo.
Należał do najstarszych i najbardziej doświadczonych pilotów pojazdów kosmicznych. Przed kilku laty odznaczył się parokrotnym szczęśliwym lądowaniem w wyjątkowo niesprzyjających warunkach, od tego czasu powierzano mu najtrudniejsze zadania. Odnosił liczne sukcesy, potem jednak przyszedł okres, kiedy musiał stawić czoła bardziej skomplikowanym sytuacjom. Podczas ostatniego lotu z Marsa cudem prawie wymknął się z burzy piaskowej, podczas której uległa katastrofie bliźniacza rakieta RM-10. Pod koniec tej niemal tragicznej podróży, przed lądowaniem na Ziemi, omal nie stracił swego pojazdu przez zderzenie z meteorem. Miało to miejsce na niebezpiecznym odcinku toru, gdy przelatywali przez jonosferę ziemską. Zazwyczaj radar meteoryczny pracował na tym odcinku bez zarzutu, ale niezwykle wzmożona aktywność Słońca tak dalece zwiększyła ładunki elektryczne tego pasma atmosfery, że aparat chwilami w ogóle przestawał działać. Niebezpieczeństwa uniknęli w ostatniej chwili, raczej skutkiem szczęśliwego zbiegu okoliczności niż dzięki jego osobistym wysiłkom. Teraz z głębi pamięci zaczęły chaotycznym kłębowiskiem wynurzać się zarówno inne, dawniejsze wspomnienia, jak i te z ostatnich czasów. Czyż to nie jemu kiedyś przypisano winę za niepowodzenie wyprawy do bieguna północnego na Marsie? Jeden człowiek wówczas zginął, a niewiele brakowało, by Bertrand stracił nogę. Helikopter, który im wysłał na pomoc, zabłądził w granatowych chmurach krystalicznego lodu. Łączność radiowa została przerwana, prowadzenie radarem z bazy też zawiodło. Zarzucano mu wówczas, że zbyt późno wysłał helikopter i że nie zwracał uwagi na ostrzeżenia meteorologów. A czyż w ogóle istniała wtedy na Marsie jakaś stacja meteorologiczna, podająca godne zaufania prognozy? I ten gniewny ton rozkazu Bertranda teraz właśnie, kiedy lądowali na komecie Speranskiego! Czyż to jego wina że rakieta wbrew wszelkim oczekiwaniom uległa sile ciążenia i zaczęła spadać jak kamień? Czyż nie uruchomił natychmiast dysz hamujących, gdy tylko usłyszał wrzaskliwy rozkaz Bertranda?... Jeżeli teraz RM-12 nie wystartuje, znowu winić będą jego, a nie Bertranda, dowódcę wyprawy. Tamten bardzo łatwo wykręci się z kłopotów, zasłaniając się brakiem zapasowego szeregu dysz... Dalej już myśli Verniera nie sięgały – umysł jego pracował jakby połowicznie. Zdanie obu rozmawiających mężczyzn, że dla załogi nie ma ratunku, nie dotarło zupełnie do jego świadomości. Opętała go jedyna myśl, przekreślająca zarazem wszystkie inne: za wszelką cenę trzeba przeszkodzić wybuchowi! Nie może pozwolić, by pojazd przez niego pilotowany został zniszczony przez akcję jego własnej załogi! W chorobliwie przeczulonym mózgu obraz rozpadającej się w drzazgi RM-12 nabierał potwornych rozmiarów. Wydawało mu się, że już widzi oślepiający błysk eksplozji jądrowej, że słyszy straszliwy trzask rozpadającej się rakiety. Ukrył głowę w dłoniach i jęknął z bólu. W momencie tym był już sam. Zamknęły się drzwi za obu wychodzącymi mężczyznami, jadalnia pogrążyła się w głębokim mroku. Chwilę jeszcze siedział w fotelu. Gdy się podniósł, miał zupełnie jasny plan działania. Jeden tylko jest sposób uniemożliwienia wybuchu – zapalniki muszą zniknąć. Zniszczyć ich niepodobna, byłaby to impreza zbyt niebezpieczna, wymagająca długich przygotowań. Bertrand powiedział, że pozostaje im jeszcze dwie godziny, potem sygnał dzwonków elektrycznych podniesie na nogi całą załogę. Dwie godziny... akurat dosyć czasu, by ukryć zapalniki w takim miejscu, gdzie nikt ich nie znajdzie. Doskonale wiedział, gdzie są schowane: część z nich znajduje się w górnym magazynie, część w dolnym. Zapalniki składały się z mieszaniny plutonu 239 i pewnych izotopów uranu. Gdy osiągnęły określoną masę, eksplodowały automatycznie, tak jak bomby atomowe przed wiekami. Dlatego też magazynowano je partiami, poszczególne części w określonej od siebie odległości. Vernier z pełną świadomością szybko przystąpił do dzieła. Najpierw włożył skafander – nakładając hełm jęknął z bólu uraziwszy się przypadkiem w zranione miejsce na głowie. Sprawdził dokładnie, czy dobrze funkcjonują wszystkie aparaty w jego stroju: regulacja temperatury, oświetlenie, mikrofon, nadajnik i odbiornik. Z kolei windą wjechał na najwyższe piętro, gdzie mieściły się magazyny. Winda działała bezgłośnie, zresztą cała załoga spała – nigdzie nie było żywego ducha. Po czerwonych napisach ostrzegawczych natychmiast poznał kasety z zapalnikami. Każda z nich ważyła ponad trzydzieści kilogramów. Przy panującej na powierzchni komety o połowę w stosunku do ziemskiej mniejszej sile ciążenia, nie odczuł zbyt wielkiego ciężaru gdy pierwszą kasetę umocowywał rzemieniami na plecach. Przez moment błysnęła mu myśl: tu przecież powinien gdzieś być zapasowy szereg dysz, pamiętał dokładnie, że wpisywał go na listę... Już miał zacząć szukać, ale powstrzymało go spojrzenie na zegarek: z pozostałego do dyspozycji
czasu minęło dziesięć minut. Zresztą na to będzie czas później, gdy powróci po wykonaniu planu. I wówczas pokaże Bertrandowi, że jego zarzuty były niesłuszne. Znalazłszy się ze swoją paczką na dworze i złożywszy ją ostrożnie na ziemi, pobieżnie tylko powiódł spojrzeniem wokoło. Chwilkę przyglądał się z uwagą rozświetlonym, wiszącym nisko gęstym chmurom, przelatującym ognikom elektrycznym i błyskawicom. Ale rzut oka na stojący niedaleko rakiety wóz gąsienicowy wyrwał mu z gardła okrzyk radości. Teraz dopiero zrozumiał, że bez pomocy maszyny jego zadanie byłoby właściwie niewykonalne. W parę minut później przyniósł drugą kasetę. Już miał ją położyć obok pierwszej, gdy nagle przypomniał sobie: odległość krytyczna! Pot przerażenia oblał mu czoło, śmiertelny lęk sparaliżował na chwilę ruchy. Sam byłby dokonał dzieła zniszczenia, przed którym chciał ratować swój pojazd kosmiczny! Urządzenie odpalające zapalników plutonowych tworzyło walec metalowy dziesięciometrowej długości. W każdym jego końcu należało umieścić połowę ładunku zapalnika, potem zaś w oznaczonym momencie aparat automatycznie przesuwał obie części ku sobie. Przy zetknięciu w połowie walca następowało przekroczenie masy krytycznej, co powodowało wybuch. Dziesięć metrów... Takiej odległości między obu skrzynkami nie da się zachować w wozie, trzeba jechać dwa razy. Także i nie łatwy do jazdy teren będzie stanowił pewną przeszkodę... Starannie ulokował skrzynkę pod siedzeniem, wsiadł do wozu, przypiął rzemienie i zamknął hermetyczne wejście. Otworzył wentyl zbiornika ze sprężonym powietrzem i kilkakrotnie przeczyścił wnętrze wozu, usuwając z niego trującą atmosferę gazów cyjanowych. Skontrolował wskaźnik tlenomierza, zdjął hełm i uruchomił wóz. Powoli i cicho zjechał po rozległym zboczu w głęboki wąwóz. Teren był nierówny, ale szerokie gąsienice mocno trzymały się skał. Zdecydował się zwiększyć szybkość. Motory elektryczne zagrały wyższym tonem, wóz szaleńczo podskakiwał na głazach. Vernier po chwili zmniejszył szybkość i spojrzał na tachometr – przed odjazdem nastawił go na zero, teraz wskazywał dziesięć kilometrów. Blisko dwadzieścia minut trwało pokonanie tej odległości – na powiększenie jej zabraknie czasu. Zresztą to i tak niepotrzebne... Skręcił w wąski, bardzo urwisty jar, tempo jazdy musiał jeszcze zwolnić. Przejechawszy paręset metrów zatrzymał wóz, nałożył hełm, skontrolował aparaturę skafandra, otworzył drzwiczki i ostrożnie wyniósł kasetę. Sterta zwalonych brył kamiennych sama narzucała się na skrytkę. Nie bardzo się napracował odrzucając kilka brył, potem we wnękę wsunął skrzynkę i zakrył tak, że nawet najskrupulatniejsze poszukiwania nie zdołałyby jej wykryć. Wyjeżdżając z bocznego jaru przypomniał sobie, że powinien zapamiętać położenie skrytki, by jadąc po raz drugi nie wjechać na nią przypadkiem. Uwagę jego zwrócił charakterystyczny występ skalny w kształcie głowy psa. Dostrzegł ją właśnie przy końcu bocznego jaru, w miejscu, gdzie wąska rozpadlina przechodziła w szerszy, wiodący ku rakiecie wąwóz. – Świetny znak, tego już przegapić niepodobna! – ucieszył się głośno. W momencie tym nie pamiętał o dwóch rzeczach. Otóż każde miejsce w nieznanym terenie w zależności od tego, z której strony na nie patrzymy, wygląda inaczej. Przy wyjeździe z jaru skała wydała się podobna do psiej głowy, ale przy jeździe w przeciwnym kierunku na pewno już tak samo wyglądać nie będzie. Przyszło mu to na myśl dopiero w chwili, gdy wioząc drugą kasetę zaczął szukać dla niej odpowiedniego miejsca. Skręcił w bok wmawiając w siebie, że to nie to samo miejsce, że skały przy wjeździe w boczny jar wyglądają zupełnie inaczej niż w rozpadlinie, gdzie ukrył pierwszą kasetę. Na wszelki wypadek obejrzał się jeszcze wyglądając przez tylne okienko. W fioletowym blasku nieustannych błyskawic najzupełniej wyraźnie rysowała się głowa psa! Przeraził się, ale wnet inna myśl przekreśliła bezapelacyjnie wszelkie wrażenia i odczucia. Cóż za szaleństwo w ogóle wozić drugą kasetę! Dość przecież usunąć jedną, a już zapalnik nie uzyska masy krytycznej, skoro zabraknie drugiej części! Wóz zarzucił, podskoczył na jakiejś przeszkodzie, przechylił się na bok, opadł, znów się przechylił. Vernier nie zdołał nawet uświadomić sobie, że przejeżdża właśnie przez stertę kamieni, pod którą ukrył pierwszą kasetą... Olśniewający płomień wystrzelił wysoko pod jasne obłoki, straszliwy huk rozdarł gęstą atmosferę i potoczył się na wszystkie strony.
Dotarł i do rakiety, a chociaż odległość stłumiła go znacznie obudził jednak całą załogę dziesięć minut wcześniej, nim odezwał się sygnał budzika. Nikt z wystraszonych kobiet i mężczyzn nie wiedział, że w miejscu wybuchu powstał potężny krater, z którego nieustannie bije świetlisty słup naelektryzowanego pyłu, niosąc się na odległość tysięcy, tysięcy kilometrów. Natomiast wszystkie obserwatoria na Ziemi, na Księżycu i na Marsie zanotowały, że w tym momencie do poprzedniego warkocza komety Speranskiego przyłączył się jeszcze drugi, ciągnący się za jej świecącą głową na odległość wielu milionów kilometrów, aż ku orbicie Marsa.
5. Spotkanie z ziemią Wszystkie obserwatoria ziemskie, posiadające w danym momencie odpowiednie po temu warunki, bacznie obserwowały lot RM-12. Utrzymywano stały, normalny radiowy kontakt z rakietą na falach ultrakrótkich. Tymczasem kometa Speranskiego zbliżała się do Ziemi, jej wielkość i blask wzrastały z zaskakującą szybkością. Początkowo, w pierwszych dniach po starcie rakiety, wciąż jeszcze była widzialna tylko przez teleskopy astronomów, najbystrzejsze nawet oko nie zdołało jej wypatrzyć wśród kilku tysięcy widocznych gołym okiem gwiazd. Po tygodniu jednak ukazała się już jako gwiazda piątej wielkości, potem już rosła niesłychanie szybko. Dziesiątego dnia po starcie RM-12 z lotniska w Himalajach głowa komety Speranskiego świeciła trzy razy mocniej niż Wenus, najjaśniejsze po Księżycu ciało niebieskie, a jej zakrzywiony jak turecka szabla warkocz przecinał jedną trzecią nieba. Widać ją było nawet za dnia. Na niej też skupiała się uwaga mieszkańców Ziemi. Całe kolumny prasy codziennej, wszystkie programy radia i telewizji poświęcone były bez reszty komecie Speranskiego i śmiałej wyprawie RM-12. To zainteresowanie zepchnęło na plan dalszy wszelkie inne ważne informacje, z akcją zasiedlania planety Wenus włącznie. „Wiek Kosmiczny", dziennik ilustrowany, którego reporter Gerard Cocher przebywał na pokładzie RM-12, nie był w stosunku do reszty prasy specjalnie uprzywilejowany. Nadawane przez radio reportaże Gerarda odbierały różne stacje, podobnie jak i przesyłane z rakiety programy telewizyjne. Więc też mieszkańcy kuli ziemskiej byli szczegółowo informowani o wszystkim, co działo się na pokładzie RM-12. Łączność radiowa z RM-12 zerwana została tuż przed jej lądowaniem na komecie Speranskiego. Nikogo to jednak nie zdziwiło, zresztą w godzinę później podano odpowiednie wyjaśnienie tego faktu. W tym czasie kometa znajdowała się w odległości trzydziestu jeden milionów trzystu piętnastu tysięcy kilometrów od Ziemi, tak że odległość tę, wymierzoną normalnie na zasadzie trygonometrii, można było skontrolować przy pomocy radaru. Te ostatnie jednak pomiary nagle całkowicie zawiodły, chociaż przebiegają one prawidłowo nawet przy znacznie większych odległościach. Astrofizycy niepowodzenia tych prób rzeczowo wyjaśnili niezwykle wysokim stopniem jonizacji osłony gazowej jądra komety. To także ich zdaniem było przyczyną braku łączności radiowej z rakietą. Wiara w powodzenie imprezy RM-12 była na całym świecie tak niezachwiana, że w dzień 7 marca – data, kiedy miało dojść do zderzenia z kometą – „Wiek Kosmiczny" mógł sobie pozwolić w numerze na humorystyczny tytuł artykułu wstępnego: „Czy jutro nad Atlantydą wzejdzie jeszcze słońce?" W artykule tym autor bardzo dowcipnie omawiał skutki możliwego zderzenia z kometą na terenach Atlantydy, nowego lądu kuli ziemskiej, powstałego drogą częściowego osuszenia oceanu. W takim wypadku zakłócenie normalnego trybu codziennego życia stworzyłoby warunki do powstawania najbardziej nieoczekiwanych sytuacji – od zerwania komunikacji aż po zniszczenie sztucznej regulacji klimatu. Ten artykuł wstępny cieszył się ogromnym powodzeniem, tym bardziej, że autor zgrabnie pominął wszelkie tragiczne konsekwencje, sugerując fakt, iż poszczególne części rozbitej tuż przed zderzeniem komety szczęśliwie spadły na niezamieszkałe tereny lądu. Niepokój zaczął się dopiero tego samego dnia w późnych godzinach popołudniowych światowego czasu, który kierując się wielowiekową tradycją ustalono według prastarego obserwatorium w Greenwich. Pierwsi zaczęli denerwować się astronomowie z obserwatoriów położonych na wschodzie. Panowała tam już noc, sztucznie regulowana pogoda ustaliła jasne niebo. Ściśle z góry obliczone wszystkie etapy akcji ratunkowej RM-12 zgodne były całkowicie z jej istotnym przebiegiem do chwili, gdy kontakt z rakietą został przerwany. Wiadomo było niemal co do minuty, ile czasu trzeba będzie na rozmieszczenie ładunków jądrowych i przygotowanie zapalników z opóźnionym zapłonem. Włączono także do obliczeń czas potrzebny na konieczny po tej pracy odpoczynek załogi RM-12. Najkrótszy termin dokonania eksplozji – przed tym jednak rakieta musiała wystartować z komety – wynosił pięć godzin. Moment zderzenia komety z Ziemią bez interwencji RM-12 ustalono na godzinę 23,30 światowego czasu – to znaczy, że najpóźniej o godzinie 18,30 kometa powinna rozpłynąć się w niknący wprost w oczach obłok, wraz z którym zniknie także jej ogromny, podwójny warkocz, przecinający o tej porze łukami cały nieboskłon.
Ale przecież uprzednio RM-12 opuści kometę, a podawane z niej przez radio wiadomości powinny dotrzeć do słuchaczy na Ziemi, ponieważ naelektryzowane chmury wokół komety nie będą już stanowiły przeszkody... Tymczasem wszystkie te oczekiwane zmiany nie nastąpiły. Minęła godzina 19,00, megafony wciąż milczały, nie odezwał się w nich żaden dźwięk, który można by przypisać nadajnikom RM-12. Kometa na tle jasnego nieba świeciła złowrogo, zdawała się zataczać regularny łuk, co było tylko objawem ruchu wirowego Ziemi, a przy tym rosła w oczach. Niepokój udzielił się także mieszkańcom Ziemi na obszarach gdzie już zapadła noc, a niebo było jasne. Mimo iż w grę wchodziły tereny nie zagrożone bezpośrednio zderzeniem z kometą – na Atlantydzie było teraz widno, późne popołudnie – niepokój wzrósł tam do tego stopnia, że trzeba było przez wszystkie umieszczone w miejscach publicznych megafony wygłaszać uspokajające przemówienia do tłumów gromadzących się na wolnych przestrzeniach. Tłumy te rosły nieustannie, stanowiąc poważną przeszkodę w komunikacji naziemnej. Zanim jeszcze słońce zaszło nad wschodnią Atlantydą, niepokój zaznaczył się także wśród ludności i tej części świata, która miała być bezpośrednim celem komety. W tym czasie kometa Speranskiego świeciła już tak jasno, że widać ją było wyraźnie obok skrzącej się tarczy Słońca. – Plany załogi RM-12 po wylądowaniu na komecie mogły ulec jakimś nieoczekiwanym zmianom – odezwały się megafony. – Bez wątpienia, wbrew wszelkim wyliczeniom, moment zniszczenia komety został przesunięty. Fakt ten jednakże nie daje żadnych podstaw do obaw. RM-12 posiada najbardziej doświadczoną załogę, jaką udało się skompletować, na jej pokładzie przebywają najwytrawniejsi fachowcy z wieloletnim doświadczeniem, weterani „Akcji L". Kieruje nimi najlepszy konstruktor rakiet kosmicznych, bohater z Marsa, znany całemu światu Robert Bertrand. Należy mieć zaufanie do niego i wiarę w zdolność jego zespołu. Wzywamy obywateli do rozejścia się do domów, powrotu do pracy i oczekiwania przy aparatach radiowych na dalsze wiadomości! Uspokajające słowa powtarzane nieustannie przez megafony nie odnosiły skutku. Tłumy nie tylko się nie rozchodziły lecz stale rosły, a chociaż strach niby całun śmiertelny tłumił wszelkie przemówienia, głosy setek tysięcy ludzi zlewały się w jeden głuchy, przeciągły huk, niby łoskot nadciągającej z daleka burzy. W Atlancie, stolicy zagrożonej zniszczeniem nowej części świata, słońce zaszło tego dnia o godzinie 20,00 czasu światowego. Godzinę przedtem na dachu siedziby władz miejscowych wylądował helikopter, przywożąc Komitet Wykonawczy Zjednoczonego Świata w komplecie. Komitet zebrał się natychmiast postanawiając obradować w permanencji. Decyzja przeniesienia KWZŚ ze stałej siedziby do ośrodka zagrożonego zagładą powzięta została pod naciskiem urzędującego prezesa Komitetu Wykonawczego, Irlandczyka O'Grady. Wiceprzewodniczący, poważny, starszy astronom rosyjski Golicyn, przestrzegał przed tego rodzaju krokiem. Uważał, że może on w/wołać wprost odwrotny skutek, że niezwykła obecność Komitetu Wykonawczego w Atlancie powiększy tylko nerwowość i niepakój jej mieszkańców, zamiast w myśl intencji przewodniczącego spowodować pewne uspokojenie. Okazało się, że przewidywania jego były słuszne. Gdy tylko rozeszła się wiadomość o przyjeździe KWZŚ tłumy wzrosły dwukrotnie, a w okolicy gmachu rządu zaczęła się mnożyć wypadki. Organa regulujące ruch były zupełnie bezsilne, nie zdołały nawet zapewnić swobodnego dojazdu karetkom pogotowia, jadącym do punktów, gdzie sygnalizowano wypadki. Członkowie Komitetu, nie opuszczając miejsc przy konferencyjnym stole, mogli zorientować się w powstałym ogólnym zamieszaniu – umieszczone na ścianach sali ekrany telewizyjne informowały o wszystkim, co działo się dokoła gmachu rządu. Trochę po godzinie 21,00 nadeszły pierwsze wiadomości z portów, zalewanych potężną falą przypływu, przewalającą się po całej kuli ziemskiej, a wywołaną siłą grawitacji komety Speranskiego. Spodziewano się tego co prawda, nikt jednak nie przypuszczał, że fala będzie tak wysoka. Wszelkie obliczenia opierały się na przesłankach, że akcja RM-12 osiągnie upragnione rezultaty i że kometa przybliży się do Ziemi najwyżej na odległość sześciu milionów kilometrów, potem zaś się rozpadnie. Taka odległość mogła wywołać falę nieznacznej tylko wysokości, niegroźną dla wybrzeży. Tymczasem kometa była już znacznie bliżej, towarzysząca jej zbliżaniu się fala rosła nieustannie, wtargnęła na ląd nie tylko w tych punktach, gdzie brzegi łagodnie opadały w morze, ale i do portów, chronionych kilkumetrowymi nabrzeżami. We wszystkich zagrożonych punktach kuli ziemskiej
rozpoczęto natychmiast ewakuację budynków, którym groziło zatopienie. Na terenach gdzie nie istniało bezpośrednie zagrożenia zderzenia z kometą, ewakuacja przebiegała sprawnie. Inaczej jednak rzecz się miała na Atlantydzie. Po częściowym osuszeniu oceanów stolica nowej części świata, Atlantydy, zbudowana została na jej zachodnim wybrzeżu, tuż nad zwrotnikiem Raka. Wybrzeże opadało tu stromo pod powierzchnię oceanu, mimo to jednak prognoza oceanografów była bardzo niepocieszająca. Obniżony poziom wód podzielił Atlantyk na dwie części. Północna była całkowicie zamknięta, tylko od południa dwustukilometrowej szerokości cieśniną łączyła się z Oceanem Indyjskim, a wąskim przesmykiem wodnym, wciśniętym między przylądek Horn i poszerzoną Antarktydę, z Oceanem Spokojnym. Na tej właśnie wąskiej, ściśniętej ze wszech stron powierzchni wód należało oczekiwać niezwykłej wysokości fali. I fala taka istotnie nadeszła. Członkowie Komitetu Wykonawczego w przerażeniu obserwowali dzieło zniszczenia w dzielnicach portowych. Na rozkaz kapitana portu wszystkie większe jednostki morskie, zdolne stawić czoła wszelkim burzom, opuściły port zanim jeszcze fala osiągnęła krytyczną wysokość. Pozostały tylko mniejsze statki motorowe – potężne zwały wody zrywały wszelkie cumy i łańcuchy kotwiczne, wyrzucały łodzie i statki na ląd, rozbijając je o ściany drapaczy chmur i o grube pnie drzew miejskich pasów zieleni. Gdy nadeszła wiadomość o wtargnięciu fali przypływu, tłum podzielił się na dwie części: większość zebranych pozostała na swych punktach obserwacyjnych, spore grupy jednak ruszyły w stronę portu. Teraz właśnie ludzie ci w straszliwym popłochu wracali. Gwar na ulicach wzrósł do tego stopnia, że przewodniczący kazał wyłączyć megafony łączące salę obrad z zewnętrznym światem. Sala ucichła, tym straszniejszy jednak był widok niemych tłumów ludzi, płynących jak wezbrana rzeka, w której słabsi przewracani lub deptani – tonęli. O'Grady powiódł spojrzeniem po chmurnych twarzach członków Komitetu. – Wydam polecenie, by oddziały SP przystąpiły do akcji – powiedział. Nie odezwał się ani jeden głos za lub przeciw, tylko Golicyn ruszył ramionami. Ten odruch wątpliwości utwierdził jeszcze przewodniczącego w decyzji: wydał odpowiednie zarządzenie sekretarzowi. W niecałą minutę uzyskał połączenie z dowódcą SP. – Czy może pan liczyć na swych ludzi? – zapytał go. Odpowiedź była twierdząca, ale niepewny jej ton zirytował przewodniczącego. – Niech natychmiast wyjdą na ulicę i rozproszą tłumy! – rozkazał surowo. Przedstawiciel sektora francuskiego, członek Komitetu Wykonawczego Levasseur, z powątpiewaniem kiwał głową. – Może pan widzi jakieś lepsze rozwiązanie, kolego?– zapytał poirytowany O'Grady. – Niestety. Gdybym był przewodniczącym Komitetu, użyłbym także oddziałów SP i również nic bym nie wskórał– odpowiedział łagodnym tonem Francuz. SP, Służba Porządkowa, zastępowała w „wieku kosmicznym" wszelkie historyczne organa policyjne. Składała się z mężczyzn i kobiet, specjalnie dobranych po bardzo sumiennych badaniach psychotechnicznych i innych próbach. Byli to ludzie solidni, chętni, obdarzeni darem przekonywania, słowem: ludzie, którzy odznaczali się tym, co kiedyś określano jako „osobisty urok". Umieli pociągnąć za sobą zarówno jednostki, jak i całe zespoły ludzi. Rzecz prosta, że w ogóle nie byli uzbrojeni. Jedyną bronią ich był umysł i słowo. Levasseur się nie mylił. Członkom SP – stawili się zresztą w znacznie mniejszej liczbie, bo i jedną trzecią z nich także ogarnęła panika – nie udało się nawet wejść w tłum. W tym straszliwym zgiełku ich ręczne megafony, w jakie ich wyposażono, okazały się bezsilne. Ludzie od razu zauważyli obecność SP – łatwo ich było odróżnić po jasnobłękitnym kolorze mundurów i złotych emblematach kuli ziemskiej na czapkach i naramiennikach – i to stało się przyczyną jeszcze gorszej wrzawy, ponieważ wiadomo było wszystkim, że tylko w momentach ostatecznej konieczności Wydział Wykonawczy posługuje się Służbą Porządkową. W chwili, gdy już szerzący się jak morowa zaraza strach zaczął z ulic docierać do niewzruszonych umysłów dwudziestu pięciu mężczyzn, członków Komitetu Wykonawczego Zjednoczonego Świata, nagle dość hałaśliwie wpadł do sali jeden z wielu sekretarzy – w ręku trzymał arkusz papieru. – Radiotelegram z Kapsztadu! – oświadczył rozradowanym tonem.
O’Grady z niechęcią zwrócił się ku niemu, lecz widząc jego rozjaśnioną twarz pohamował cisnącą mu się na usta dość ostrą naganę za zbyt głośne zachowanie. Wyrwał mu kartkę z ręki i pośród grobowej ciszy zaczął czytać jej treść. – Według ostatnich obliczeń Urxella, przeprowadzonych na zasadzie metody Duvala rozwiązywania zagadnienia trzech ciał, kometa Speranskiego minie Ziemię w odległości sześciu tysięcy pięciuset kilometrów. Dopuszczalny błąd w obliczeniach dwieście siedemdziesiąt kilometrów. Do zderzenia nie dojdzie. Likatlan. O’Grady musiał uciec się do pomocy prezydenckiego dzwonka, by uciszyć wrzawę, jaka po odczytaniu raportu z obserwatorium w Kapsztadzie rozpętała się na sali. – Fo to Urxell, kto to jest Likatlan?... – pytał przedstawiciel Afryki Południowej. Sam tego nie wiedział, ale obecny na zebraniu jego sekretarz posiadał wszelkie potrzebne wiadomości. Okazało się, że Likatlan to wybitny astrofizyk Murzyn, dyrektor obserwatorium w Kapsztadzie, Urxell zaś, Szkot z pochodzenia, należy do najzdolniejszych astronomów matematyków. Przewodniczący natychmiast powziął decyzję. – Czy tak jest istotnie, czy nie, proszę natychmiast treść tego meldunku podać do wiadomości publicznej! – polecił kierownikowi sekretariatu. Na szczęście łączność w Atlancie funkcjonowała normalnie, więc też w ciągu piętnastu minut radosna wieść, nadesłana z obserwatorium w Kapsztadzie, zabrzmiała z głośników radiowych całego świata, przebiegła od bieguna do bieguna, od Kalifornii po wyspy Japonii. Ludzie wieku kosmicznego mieli olbrzymie zaufanie do przedstawicieli wiedzy i nauki, więc też informacja z Kapsztadu odniosła cudowny wprost skutek. Zgiełk i panika ustały jak na komendę. Ludzie nie zatrudnieni przy pracach ratowniczych w dotkniętych powodzią miastach nadbrzeżnych podporządkowali się natychmiast wskazaniem strażników ruchu, gromadząc się na otwartych przestrzeniach i stamtąd obserwując na jasnym niebie złowróżbnego napastnika z kosmosu. Największe wrażenie robiła kometa Speranskiego w tych punktach, gdzie była widoczna tuż nad horyzontem na chwilę przed domniemanym zderzeniem z Ziemią. Kiedy pojawiła się na wschodniej części nieba, była chyba cztery razy większa niż Księżyc w pełni. W ciągu dziesięciu minut osiągnęła najbliższy Ziemi punkt orbity, a zarazem i największe rozmiary. W momencie tym zajmowała całą trzecią część kwadrantu nieba, a świeciła tak mocno, że noc zmieniła w dzień. Na oczach olbrzymich mas ludzkich, obserwujących ją wśród dławiącej ciszy z zapartym tchem – ogromna, jarząca się zielonkawym blaskiem kula przetaczała się z wolna po niebie. Szła w górę, rosła, aż nagle... wyraźnie zaczęła maleć! W dalszej wędrówce towarzyszyły jej radosne okrzyki niezliczonych tłumów. Zielonkawa tarcza malała w oczach. W dziesięć minut po osiągnięciu, szczytowej wielkości już znowu była tylko czterokrotnie większa od Księżyca w pełni, a zanim dzienny obrót Ziemi przeniósł ją poza linię horyzontu – zmieniła się w niepozorne ciało niebieskie, świecące zaledwie dziesięć razy mocniej niż planeta Wenus. Oba warkocze, niewidoczne przedtem na oświetlonym niebie, pojawiły się znowu przekreślając sklepienie nieba dwoma potężnymi łukami z zachodu na wschód. Jeszcze przez parę dni widniały na niebie jak świetliste mosty, potem stawały się coraz krótsze, coraz węższe, aż wreszcie wraz z kometą znikły w słonecznym blasku. Gdy późno po północy tłumy zaczęły się rozchodzić, na ustach wszystkich zjawiało się wciąż to samo pytanie: „Jak to się stało, że kometa dotarła na tak nieznaczną odległość od Ziemi a jednak do katastrofy nie doszło?" Stawiali je sobie także znacznie wcześniej członkowie KWZŚ, zaraz gdy tylko przewodniczący kazał podać do publicznej wiadomości informację z obserwatorium w Kapsztadzie. Na odpowiedź nie czekali długo – zagadkę wyjaśnił w paru zdaniach dyrektor obserwatorium Likatlan w rozmowie radiofonicznej z przewodniczącym O'Gradym. Obserwatorium jego gromadziło z całego świata meldunki o położeniu komety, pomiarów dokonywano co pól godziny. Według tych danych Urxell obliczał później jej orbitę. Okazało się, że na jakichś siedemnaście godzin przed zderzeniem, a zaraz potem, jak z komety wytrysnął drugi warkocz, orbita komety zmieniła się nieznacznie. Była to w dalszym ciągu hiperbola, ale nie sięgała już Ziemi, odchyliła się lekko od jej orbity. Powstało apogeum – określony punkt na orbicie komety, kiedy była ona najbliżej Ziemi. Wprawdzie to apogeum odległe było od powierzchni Ziemi zaledwie o sześć tysięcy pięćset kilometrów, ale i ta niewielka odległość była dostateczna – Ziemia została uratowana.