Frantisek Behounek
W niewoli u Matabelów
Z języka czeskiego przełożyła Jadwiga Bułakowska
1. Zasadzka
- Stój!
Szabla oficera błysnęła w słońcu i mały oddział ułanów Bettingtona stanął.
Zniecierpliwione konie gryzły uzdy, żołnierze obojętnie rozglądali się po okolicy. Było ich
tylko sześciu, nie licząc czarnego przewodnika, prócz tego dwóch oficerów. Jeden z nich
dosiadał pięknego, czystej krwi karosza; robił wrażenie człowieka bardzo młodego: miał
złociste włosy, twarz pogodną i jasne, niebieskie oczy. Starszy od niego parę lat towarzysz
odnosił się doń ze specjalnymi względami, jakkolwiek był mu równy szarżą: obaj byli
porucznikami.
- Zulusów ani śladu. Ciekaw jestem, co dalej? - rzucił niezdecydowanie młodszy
oficer. - Ma pan jakiś plan, Carrey?
Zapytany wzruszył ramionami.
- Najlepiej zawrócić i jechać z powrotem do obozu - powiedział po chwili namysłu.
- Ależ tak nie można! - zaprotestował energicznie jasnowłosy porucznik. - Generał
Marshall musi mieć wieści za wszelką cenę, dlatego wysłał nas na zwiady.
- Uroił sobie, że południowe skrzydło Zulusów wycofało się w tym kierunku -
skrzywił się Carrey. - A im to na pewno ani w głowie. Keczwaj to spryciarz, nie będzie
przecież chciał w ten sposób rozpraszać swych sił. Stawiam w zakład całomiesięczny żołd, że
wszystkie wojska zgromadził gdzieś pod Ulundi, koło swej głównej siedziby. Tu możemy
natknąć się najwyżej na jakiś słabszy oddział, dla generała najzupełniej bez znaczenia, dla nas
natomiast bardzo nieprzyjemny! A przy tym wszystkim teren dla zwiadu tak trudny.
Istotnie, teren był bardzo trudny. Łagodne wzgórza zasłaniały widok, a tuż przed
jeźdźcami zbiegały się tak, że tworzyły wąską kotlinę, zwężającą się o ćwierć mili dalej w
ciasny wąwóz, przez który niełatwo przejechałoby dwóch jeźdźców obok siebie.
- Znasz te tereny w pobliżu? - zapytał Carrey czarnego przewodnika.
Był to Kafr obieżyświat ze szczepu Grikwów, który latami włóczył się po całej Afryce
Południowej i tylko na pewien czas chwycił się uczciwej pracy w kopalniach diamentów w
Kimberley. Tam poduczył się angielskiego na tyle, że mógł porozumieć się z białymi;
znajomość języka i terenu dała mu dobrze płatne stanowisko wywiadowcy przy wojskach
południowoafrykańskich, które pod dowództwem generała Marshalla wyruszyły, by
poskromić buntowniczych Zulusów nie chcących się pogodzić z władzą białych.
- Znam - skinął głową Kafr. - Przed nami być jar, nie długi, może dwieście kroków.
Potem skały ustąpić, a my iść dalej pięćset kroków i przyjść na zuluskie pola.
- Jest tu blisko jakaś wieś? - zapytał z ożywieniem Carrey.
- Ityotyozi - odpowiedział Kafr. - Jej indun to Gebuda, prawa ręka króla Keczwaja.
Ale on być pewnie ze swoim impi w królewskich wojskach.
- Nie powiedziałbym wcale, że to takie pewne - mruknął porucznik.
- Jak wygląda okolica za tą wsią? - zainteresował się jego towarzysz.
- Zaraz koło wsi płynąć rzeczka, Hyotoyozi, ale ona być płytka, konie przejść i nie
zamoczyć brzucha - powiedział Murzyn, najwyraźniej dobrze zorientowany w okolicy.
- To dobrze - oficer zadowolony skinął głową chowając lornetę, przez którą oglądał
okolicę. - Poprowadzisz nas!
- Ja bym się jeszcze zastanowił - porucznik Carrey nie wydawał się być całkiem
przekonany.
- Nasz rozkaz był wyraźny, a nieprzyjaciół nigdzie ani śladu. Jedziemy dalej! - Na
delikatnych rysach twarzy oficera zjawił się surowy wyraz dowódcy przyzwyczajonego do
wydawania rozkazów.
- Jak pan każe, hrabio de Pierrefonds! - nie oponował już porucznik Carrey i spiął
konia.
Mały oddział ruszył kłusem na niezbyt strome wzgórze, ale już po chwili dowódca
musiał nakazać zmianę szyku: wjeżdżali w wąwóz, gdzie dwóch jeźdźców ledwie mieściło się
obok siebie.
Teraz Kafr jechał przodem, tuż za nim porucznik de Pierrefonds, dowódca patrolu, z
Carreyem u boku, a za nimi dwójkami ułani. - Co prawda porucznik Carrey uważał za
rozsądniejsze wysłać przodem dwóch jeźdźców jako straż przednią, lecz nie odważył się
zwrócić uwagi dowódcy. Jechali w milczeniu, słychać było tylko stukot podków o kamienie
w wąwozie. Już zbliżał się wylot wąskiego wąwozu, już porucznik Carrey odetchnął z ulgą,
gdy nagle ogłuszający wrzask setek gardzieli ludzkich napełnił jar. Konie zaczęły się płoszyć,
ale jeźdźcy nie mieli czasu nad nimi zapanować: spoza każdego kamienia, spoza każdego
załomka skały czy nierówności gruntu wychylała się czarna postać zuluskiego wojownika.
Mogły ich być setki, któż jednak miał czas policzyć? Konie wspinały się coraz bardziej, ułani
ledwie mogli utrzymać się w siodłach; rozległ się huk wystrzałów z kilku ciężkich skałkówek
czarnych wojowników. Jeszcze chyba kule nie osiągnęły celu, a już w powietrzu zamigotały
lśniące groty inkusów. [Inkus - oszczep do rzucania]
Oszczepy niby grad posypały się na mały oddział, przez chwilę drzewca ich utworzyły
jakby zasłonę między atakującymi i atakowanymi.
Po ziemi tarzało się kłębowisko ludzi i koni. Śmiertelnie ranny jedną z kul rasowy
karosz dowodzącego oficera padł, a porucznik wyleciał z siodła przez głowę konia. Nie
uchroniło go to przed oszczepami, którymi Zulusi rzucają niezwykle celnie z odległości
kilkudziesięciu metrów. Z ciała jego sterczały już drzewca wielu oszczepów, a wciąż jeszcze
leciały dalsze trafiając w nieruchomą postać, leżącą spokojnie obok rzucającego się w
śmiertelnych drgawkach konia.
Porucznik Carrey rzutem oka ogarnął sytuację. Towarzysz jego legł zabity, nie było
już dlań ratunku. Podobny los spotkał czarnego przewodnika i dwóch ułanów, jednakże
resztki oddziału wraz z Carreyem ocalały jak dotąd odnosząc tylko lekkie zranienia.
Zawdzięczali to swym koniom, które w chwili ataku rzucały się tak, że czarni wojownicy
chybiali celu.
O obronie nie mogło być nawet mowy: Zulusi mieli przynajmniej dwudziestokrotną
przewagę.
- Za mną! - krzyknął Carrey bodąc ostrogami boki konia.
Wypuścił go w skok poprzez nieruchome ciało hrabiego de Pierrefonds, odwracając
spojrzenie, by nie patrzeć na skamieniałą twarz i zgasłe spojrzenie zabitego kolegi, i pomknął
do wylotu wąwozu. Była to jedyna możliwość ratunku, inaczej walczący na piechotę Zulusi
dopadliby ich w ciasnym wąwozie i wybili. Czterej pozostali przy życiu ułani bez wahania
ruszyli za porucznikiem. Goniące za nimi wściekłe wrzaski Zulusów i odgłosy wystrzałów
nagliły do pośpiechu. Pokładłszy się na szyjach koni bodli ostrogami nieszczęsne zwierzęta aż
do krwi; szaleńcza ta ucieczka zakończyła się dopiero wówczas, gdy w parę godzin później
zmordowane konie dopadły pierwszych straży obozu generała Marshalla.
Wojska angielskie miały niełatwe zadanie chcąc utrzymać Murzynów w karbach
respektu i posłuszeństwa wobec białych. Raz po raz poszczególne plemiona porywały się do
rozpaczliwej obrony swojej samodzielności. Odwieczni mieszkańcy dżungli afrykańskiej nie
mogli zrozumieć, dlaczego odbierają im tereny łowieckie, narzucają nowe porządki i nowych
bogów, a ich samych traktują jak niewolników. Zbrojne ekspedycje kolonistów długo nie
mogły sobie poradzić z Murzynami. Dżungla i klimat nie sprzyjały przybyszom z Europy.
Murzyni byli jednak z sobą skłóceni, mieli prymitywną broń, więc mimo wszystko
ulegali w końcu przemocy białych, żądnych skarbów Czarnego Lądu.
W parę godzin po opisanym wypadku, do wylotu wąwozu, w którym rozegrała się
tragedia angielskiego patrolu, zbliżał się samotny jeździec. Siedział na białym burskim
kucyku, jechał bardzo powoli, nieustannie i bacznie rozglądając się na wszystkie strony. U
wejścia do wąwozu zeskoczył z konia i ujął w rękę ciężką strzelbę, wiszącą dotąd u siodła.
Pochylony nad ziemią niechętnie wchodził w wąwóz, a jego koń, choć nie uwiązany, podążał
za nim. Podrzucał głową, aż gęsta grzywa opadała mu na oczy, chwilami nawet przyjaźnie
trącał łbem ramię swego pana.
- Co, Tom, nie podoba ci się? - zapytał cicho mężczyzna. - Wierz mi, że mnie też nie!
Dobrze musimy uważać, żeby tu przypadkiem nie oberwać niespodziewanie. Powiadam ci,
gdyby nie to, że ten wstrętny wąwóz skraca nam drogę o co najmniej dziesięć mil, to
wykręciłbym się na pięcie i ucieklibyśmy stąd od razu tam, gdzie człowiek widzi
przynajmniej na dziesięć mil wokoło!
To mówiąc wciąż oglądał ziemię i każdy poszczególny kamień. Wiedział już od
dłuższego czasu, że wyprzedzają go jeźdźcy: odczytał ślady kopyt końskich, widoczne na
miękkim, trawiastym gruncie veldu.
[Veld - step południowoafrykański]
Nie trzeba było specjalnego sprytu, by wywnioskować, że to angielscy żołnierze -
przecież, Zulusi nie jeżdżą na koniach. Przybyszowi chodziło teraz o to, czy Anglicy
odważyli się wjechać do jaru. Siady już uprzednio policzył starannie - ludzi było wszystkiego
dziesięciu. A jeżeli tak słaby oddział przejechał ów nieprzyjemny wąwóz, zachęcający wprost
do zrobienia zasadzki, to teren jest bezpieczny, wobec czego i on sam nie ma się czego
obawiać.
Tak rozmyślał ów człowiek przystanąwszy na chwilę, by rozprostować zgarbione
plecy. Był raczej niskiego niż średniego wzrostu, bardzo szeroki w ramionach, a okrągła
twarz pokryta była gęstym, szczęciniastym zarostem. Na pierwszy rzut oka wyglądał
odpychająco, kto jednak zajrzałby w tonące wprost w gęstym ściernisku zarostu ciemne oczy,
znalazłby w nich tyle dobroci, że musiałby natychmiast sprostować swą początkową opinię co
do charakteru tego człowieka. Ubrany był tak, jak ubierali się zazwyczaj mężczyźni w obu,
rozdzielonych rzeką Vaal republikach burskich: skórzana kurta, na niej skrzyżowane dwa
pasy z ładunkami do strzelby, szeroki pas z nożem myśliwskim i kaburą, z której wystawała
kolba dużego rewolweru, czarne spodnie z mocnej wełny wpuszczone w buty z cholewami.
Tylko nakrycie głowy tego człowieka w niczym nie przypominało zwykłego burskiego
kapelusza z szerokim rondem - była, to wysoka czapka z prawdziwych skórek bobrów. Co
prawda w Afryce Południowej właśnie teraz była zima - dzień 1 czerwca 1879 roku - ale
słońce na błękitnym niebie paliło niemiłosiernie, jak gdyby się zupełnie nie przejmowało
podziałem roku na cztery pory. Chociaż było bardzo gorąco, mężczyzna miał czapkę
nasuniętą głęboko na zroszone kropelkami potu czoło. Tylko najbliżsi przyjaciele samotnego
jeźdźca znali przyczynę starannego osłaniania głowy. Wiedzieli także, że człowiek ten bardzo
rzadko zdejmuje czapkę z głowy - tylko wtedy, gdy wchodzi do kościoła. Murzyni, jako
ludzie spostrzegawczy, zgodnie z tym jego zwyczajem nadali mu nazwę; i rzecz dziwna: pod
tym względem wszyscy byli zgodni, zarówno Grikwowie ze Wschodu, osiadli nisko nad
Przylądkiem Dobrej Nadziei, czy Batlapinowie lub Matabelowie, czy wreszcie Marucowie,
mieszkający nad środkowym biegiem rzeki Zambezi. Nadawali mu rozmaicie brzmiące
nazwy, wszystkie jednak miały jedno znaczenie: „Człowiek, który nigdy nie pokazuje
włosów”.
Prawdę powiedziawszy człowiek ten przy najlepszej nawet woli włosów pokazać by
nie mógł, ponieważ głowę miał łysą jak kolano, znali go nie tylko Murzyni, ale także biali
osadnicy z Prowincji Kapsztad, Burowie z obu republik: Wolnego Państwa Oran je i
Republiki Transwaalu, znali go wreszcie agenci licznych kompanii handlowych i misjonarze,
których siedziby mieszczące się najczęściej obok siebie - ludzi zastępujących Boga na ziemi
oraz chciwych majątku handlowców - rozrzucone były, od rzeki Limpopo aż po Zambezi przy
samym równiku, od zachodniego wybrzeża Afryki aż po wschodnie. Znany był wśród nich
pod imieniem „ohm Martin” - stryj Martin, a jeszcze lepiej jako Martin, łowca słoni. Niewielu
ludzi wiedziało, że nazywa się on Martin van Steeven i że jako sierota przybył przed
trzydziestu laty z dalekimi krewnymi z Holandii do Afryki Południowej. W jakiś czas później,
podczas jednego z wielu najazdów Basutów na rzadko rozrzucone farmy kolonistów
holenderskich, zginęła cała jego rodzina. Młody chłopak został wędrownym myśliwym. Był
sam jak palec na świecie, wolne, nieskrępowane żadnymi regułami życie tak mu
odpowiadało, że nigdy już nie osiedlił się na stałe.
Utrzymywał się z polowania na zwierzęta drapieżne i na słonie; wędrował za nimi z
południa na północ, dokąd te gruboskóre zwierzęta chroniły się przed prześladowaniem ze
strony białych osadników. W ten sposób, w ciągu trzydziestu lat wędrówek, przemierzył
wielokrotnie Afrykę Południową od Przylądka Dobrej Nadziei aż w górę nad Zambezi, której
dorzecze poznał lepiej niż podróżnik szkocki Livingstone, awanturnik portugalski Serpo
Pinta, czy wreszcie lekarz czeski Emil Hołub. Z Murzynami na ogół żył w zgodzie, a jeśli
wpadł w ręce jakiegoś wojowniczego szczepu, zawsze jakoś udało mu się wydostać i unieść
cało skórę. Lecz to nie ręka wroga pozbawiła go włosów - mieszkańcy Afryki na szczęście
nie hołdują zwyczajom czerwonoskórych z Ameryki Północnej, którzy zdejmują jeńcom
skalpy z głów. Martin stracił włosy po prostu wskutek tyfusu: przeszedłszy pustynię Kalahari
bawił czas jakiś nad brzegami olbrzymich bagien Okawango w krainie Ngami i tam
zachorował na tyfus. Jak opowiadał mu później duński misjonarz Petersen - do którego
Murzyni przynieśli nieprzytomnego białego człowieka - był już jedną nogą na tamtym
świecie. Martin przeleżał wtedy pełne dwa miesiące, a później - chociaż misjonarz stanowczo
mu to odradzał - bardzo jeszcze słaby i chudy jak szczapa wyruszył do kraju króla Maruców
Sepopa. W miesiąc później brał już udział w urządzonym przez króla Sepopa wielkim
polowaniu na słonie, gdzie położył dziewięć sztuk, znacznie więcej niż którykolwiek z
myśliwych.
O Martinie krążyły wieści, że jest bogatym człowiekiem. Domyślni ludzie obliczali,
ile to mógł zarobić na kości słoniowej; wychodziły im wcale pokaźne sumy, zwłaszcza że
Martin wcale nie taił swych łowieckich sukcesów. Pewnego razu kilku rabusiów postanowiło
zdobyć dokładne informacje o skarbach Martina. Byli to uciekinierzy z pól diamentowych,
ludzie ścigani przez prawo, gnani przez policję z jednej miejscowości do drugiej. Ostatnio
kręcili się koło miejscowości Dutoitspan i tam właśnie w jakiejś knajpce spotkali Martina,
gdy uzupełniał w osadzie zapasy żywności na drogę. Plan ludzi wyjętych spod prawa był
prosty: schwytać Martina i przy jego bosych stopach rozpalić małe ognisko - odległość zaś
nóg Martina od ogniska zależeć miała od jego gotowości do zwierzeń. Potem może
wypuściliby kalekę, a może i nie, w zależności od tego, co zdołaliby od niego wydobyć.
Rzecz prosta, że cała historia skończyła się inaczej niż amatorzy skarbów Martina
oczekiwali. Mały łowca miał dobre oczy - zainteresowanie jego niepozorną osobą nie uszło
uwagi Martina, opuszczając więc Dutoitspan miał się na baczności. Gdy awanturnicy podjęli
atak w miejscu ich zdaniem najdogodniejszym, ze zdumieniem stwierdzili, że ich ofiara w
świetnej kryjówce gotuje się do obrony. Ponieważ jednak mocna whisky zmąciła im umysł i
przesłoniła wzrok - mimo wszystko zaatakowali, bardzo szybko jednak musieli tego żałować:
uciekali jeden przez drugiego na łeb na szyję, a za nimi pozostał tylko szeroki, krwawy ślad.
Na skraju stepu pozostały dwa nieruchome ciała. Mały Holender sporo miał roboty, zanim do
zachodu słońca przygotował obu nieboszczykom ostatnie schronienie, by ich choć trochę
zabezpieczyć przed żarłocznymi zębami hien i szakali.
2. Czarny zbieg
- No, i co ty na to? - zwrócił się łowca do kucyka ocierając rękawem kurtki pot z
czoła. - Wygląda to wcale dobrze. Tam leży kamyk na wpół zgnieciony kopytem któregoś z
twoich kolegów. Bez wątpienia patrol tędy przeszedł, uważam więc, że i my spokojnie
możemy pojechać za nim.
Kucyk podniósł nagle głowę, zastrzygł uszami i parsknął niespokojnie. Martin
gwizdnął - w mgnieniu oka koń i człowiek leżeli na ziemi. Martin przywarł do ziemi,
osłonięty ciałem kucyka oparł strzelbę o siodło. Wiedział, że nie bez przyczyny Tom go
ostrzegał, więc wysuwając głowę ponad siodło wypatrywał niebezpieczeństwa. Odkrył je
szybko. Kryło się za ciemnym, bazaltowym głazem, w odległości jakichś pięćdziesięciu
jardów. Głowa ukazała się tylko na mgnienie oka i natychmiast zniknęła, ale bystry wzrok
Martina zauważył od razu białko oka w czarnej twarzy. Za głazem krył się Murzyn, mogło ich
jednak być wielu. Po chwili zastanowienia Martin doszedł do wniosku, że bez wątpienia
Murzyn jest sam, albo też z niewielu towarzyszami. Gdyby ich było więcej, już by się
pokazali - musieli przecież wiedzieć, że mają przed sobą tylko jednego człowieka.
Bynajmniej nie różowo malował się w myślach małego myśliwego obraz ewentualnego
zakończenia takiego spotkania. Tutaj mógł natknąć się tylko na Zulusów, a ich nienawiść do
białych ludzi buchała takim żarem, jak płonące na błękitnym niebie słońce. Może to zresztą
tylko wywiadowcy, ale i tak sytuacja wyglądała nieprzyjemnie. Martin zdecydował się
szybko.
- Wyłaź, nie zrobię ci nic złego! - krzyknął na Murzyna zwracając strzelbę lufą ku
ziemi.
Człowiek za głazem dość długo nie mógł się zdobyć na odwagę. Wreszcie porzucił
kryjówkę i powoli zaczął zbliżać siędo jeźdźca i konia leżącycn na skale. Szedł tak wolno, że
Martin miał dość czasu przyjrzeć mu się dokładnie.
Był to chłopak lat najwyżej piętnastu, jak domyślał się Martin, ale wysoki i dobrze
zbudowany. Twarz miała wyraz inteligentny; prosty niemal nos, rzecz niezmiernie u
Murzynów rzadka, i lekko tylko wydęte wargi czyniły ją prawie ładną. Gdy podszedł bliżej,
Martin zauważył z obu stron czoła dawno już zarośnięte blizny po nacięciach nożem, nie miał
więc wątpliwości, do którego szczepu Murzyn należy. Ubrany był skromnie: kawał perkalu
owinięty na biodrach i skóra przerzucona przez plecy - to wszystko. Łowca zdumiał się: skóra
lamparta to dowód, że chłopak pochodzi z rodziny królewskiej! Na lewej ręce pod ramieniem
młody Murzyn miał opatrunek z trawy umocowany łykiem, czyli niedawno został ranny.
Uzbrojony był tylko w krótką asagaję, w gęstych zaś kręconych włosach brak było wszelkich
ozdób z pazurów drapieżników lub z ptasich piór, w których tak lubują się Zulusi i ich
krewniacy Matabelowie. [Asagaja - krótki oszczep z długim, metalowym grotem z zadziorami, broń do walki wręcz]
Martin prostując swą niepokaźną figurkę przełożył strzelbę do lewej ręki, prawą zaś
zwróconą dłonią do nadchodzącego uniósł w górę na znak pokoju.
- Hej, Bamangwat, nie bój się! - zaczął przyjaźnie. - Jestem przyjacielem wszystkich
czarnych ludzi, jeżeli zachowują się spokojnie.
Twarz Murzyna rozjaśnił uśmiech, błysnęły dwa szeregi pięknych białych zębów.
- Mosipo wie, że człowiek, który nigdy nie pokazuje włosów, jest przyjacielem
czarnych wojowników! - podniósł na przywitanie otwartą dłoń.
Wyraz komicznego zdziwienia osiadł na twarzy łowcy słoni. - To ty mnie znasz?
- Poznałem po tym i po tym - rzekł Murzyn wskazując palcem na bobrową czapkę
Martina i na jego strzelbę. - Nie widziałem cię nigdy, ale słyszałem, jak ludzie opowiadali o
twej czapce i twej broni.
Strzelba Martina istotnie godna była uwagi. Łowca zdobywszy ją przed wielu laty tak
się do niej przyzwyczaił, że nie wyrzekł się jej nawet wówczas, gdy ciężkie strzelby na słonie
calowego niemal kalibru wyrugowała broń lżejsza, ładowana kulami z spłonkami
dynamitowymi. „Słoniobójca” Martina rozsławił małego myśliwca po murzyńskich kraalach,
gdzie istne legendy opowiadano o celności jego strzelby. Murzyni wierzyli, że człowiek,
który nigdy nie pokazuje włosów, nie chybi żadnego słonia, do którego się złoży - co już
było, oczywiście, lekką przesadą. [Kraal - osada murzyńska otoczona płotem]
- Dobrze - ciągnął Martin - ty mnie znasz, ale i ja ciebie znam także. Pochodzisz ze
szczepu Bamangwatów i nazywasz się Mosipo. Ponieważ masz takie imię, a prócz tego nosisz
lamparcią skórę, powinieneś być księciem królewskiego rodu oraz starszym bratem
Maczengi, który - jak mi wiadomo - bawi teraz u swego krewniaka, króla bakweńskiego
Seszele na wygnaniu i szczuje go na swego bratanka Khama, tego, co pozbawił go tronu.
Jak na Martina było to przemówienie bardzo długie, więc myśliwy zamilkł i zbierając
myśli przypatrywał się bacznie Murzynowi. Młody słuchał uważnie i nie odzywał się, chociaż
biały umilkł.
- Ale ty nie możesz być Mosipo, ponieważ po pierwsze Mosipo zginął z ręki
uzurpatora, swego brata ciotecznego Sekhoma, a po drugie gdyby nawet żył, musiałby mieć
co najmniej pięćdziesiąt lat, a ty przecież dotychczas nie brałeś jeszcze udziału w tańcu
mężów.
- Ja nie kłamię, panie, - odparł Murzyn z naciskiem. - Jestem synem Mosipo; taki
byłem mały - wskazał na swą asagaję - kiedy mnie i mego stryja Maczengo Matabelowie
wzięli do niewoli. Później stryj mój, na interwencję białych ludzi, którzy kłaniali się
krzyżowi, został wypuszczony i podobno zrzucił uzurpatora Sekhoma z tronu Bamangwatów.
Ja jednakże pozostałem nadal w rękach króla Matabelów Lobenguli. I tak było do niedawna.
Murzyn mówił płynnie językiem Matabelów, gwarową odmianą języka Zulusów,
równie bogatą w wyrażenia.
- Możliwe - zgodził się dobrodusznie Martin. - Taka u was zawsze gromada dzieci, że
w końcu człowiek nie może się zorientować w rodowodach waszych panujących. - Tu
figlarnie zmrużył oczy. - No to właściwie powinienem zwracać się do ciebie: wasza
królewska wysokość, co?.
- Nie wiem, co masz na myśli - młodzik ruszył ramionami - ale póki Mosipo nie
zasiądzie na tronie swej matki, dla każdego będzie Mosipo.
- No dobrze, dobrze - śmiał się Martin. - Ja będę ciebie nazywał Mosipo, a ty mnie
stryjem Martinem lub łowcą słoni, jak to robią moi biali przyjaciele - to mówiąc podał
Murzynowi rękę.
- Będę ci mówił - panie, ponieważ jesteś białym człowiekiem i wielkim myśliwym -
odpowiedział Mosipo.
- Jak chcesz - wzruszył ramionami Martin. - A teraz powiedz mi, jak wyrwałeś się
Lobenguli i kto cię zranił.
Rozmawiając nieustannie wodził spojrzeniem po zboczach wąwozu, lecz nigdzie nie
zauważył nic podejrzanego. Kucyk Tom podniósłszy się już dawno z ziemi i obwąchawszy
jak pies Murzyna odszedł parę kroków. Stał spokojnie i czekał, kiedy pan jego przypomni
sobie, że trzeba jechać dalej.
Okazało się, że rana Mosipo ma związek z jego ucieczką od Lobenguli. Król
Matabelów, wysyłając Keczwajowi silny oddział swoich wojowników na pomoc przeciwko
Anglikom, wyprawił wraz z nimi trzymanego w niewoli księcia Bamangwatów. Chciał mieć
tego zakładnika jak najdalej od granic bamangwatskiego państwa, by nie przyszło mu na myśl
próbować ucieczki, jak to zrobił jego stryj Maczenga. Był to zarazem dowód przyjaźni
Lobenguli dla króla Zulusów Keczwaja, że pod jego nadzór przekazywał tak drogocennego
zakładnika. Jednakże oddział Matabelów niedaleko od celu swej drogi natknął się na oddział
strzelców angielskich, który ich całkowicie rozproszyła W trakcie walki Mosipo zdołał
umknąć, mimo iż zraniła go w, ramię zbłąkana kula angielskiego żołnierza. Było to przed
trzema dniami, od tego czasu Mosipo nie znając drogi włóczył się po okolicy, wystrzegając
się spotkania z Zulusami i z białymi, omdlewając wprost z głodu i zmęczenia. Pierwszego
dnia po ucieczce zabił wziętym martwemu Matabelowi oszczepem dziwacznego czarnego
węża, którego mięso Masarwowie z pustyni Kalahari cenią znacznie bardziej niż kotlety z
antylopy. Jednakże od tego czasu nic już nie miał w ustach, bo górzysta okolica nie
nastręczała okazji do łowów.
- Jesteś głodny? Ależ na to bardzo łatwo znaleźć lekarstwo, poczekaj tylko chwilkę! -
Martin podszedł do Toma chcąc z torby u siodła wyjąć suszone mięso antylopy, ale Murzyn
szybko chwycił go za rękę.
- Nie tutaj, panie, poczekaj, aż wyjdziemy z tego wąwozu!
- Przecież tu jest bezpiecznie - Martin spojrzał nań zdziwiony. - Nie masz się czego
obawiać - uspokajał Murzyna.
- Nie, panie - czarny następca tronu gwałtownie kręcił głową.
- Śmierć tędy przeszła, a wszędzie gdzie ona stąpa krok w krok za nią idą złe duchy.
Martin nie roześmiał się z zabobonnego Murzyna, natomiast wzmianka o śmierci
bardzo go zainteresowała. Mosipo opowiedział mu w paru słowach, że na drugim końcu
wąwozu widział czterech zabitych ludzi, którzy najwyraźniej zginęli od oszczepów Zulusów.
Trzej z nich, dodał, to biali. To zmusiło małego myśliwego do natychmiastowego udania się
na miejsce, gdzie leżały zwłoki. Murzyn ociągając się poszedł za nim, oglądał się jednakże z
przerażeniem na wszystkie strony. Ale łowca słoni nie zwracał na to uwagi.
W chwilę później stanęli nad czterema odartymi do naga ciałami. Jeden z zabitych
przykuł specjalnie uwagę Martina. Ciało jego usiane było ranami - myśliwy naliczył ich
osiemnaście. Były to przeważnie rany lekkie; jedną z nich śmierć wtargnęła w młody
organizm - tą, którą przez prawe oko grot oszczepu utorował sobie drogę do mózgu
człowieka.
„Jakiż on był jeszcze młody” - myślał łowca słoni patrząc ze wzruszeniem na
spokojną twarz pod złocistą czupryną. Nagle drgnął i pochylił się nad martwym.
- Co takiego, to mu zostawili, mimo iż zabrali wszystko? - pytał ze zdumieniem
Martin zdejmując z szyi młodego mężczyzny dwa drobne, złote przedmioty, zawieszone na
cienkim łańcuszku z tego samego metalu.
- Nie wiesz tego, panie? - zdumiał się Mosipo. - Myślałem, że znasz zwyczaje
czarnych mężów. Przecież to były talizmany białego, miały go chronić od wszelkich złych
rzeczy. Więc skoro nie uniknął śmierci z rąk czarnych wojowników, to jasne, że były to złe
talizmany, przynoszące nieszczęście temu, kto je nosił. Dlatego też żaden wojownik Zulusów
nie tknął ich, by zły los nie przeszedł z nieboszczyka na niego.
Martin dość nieuważnie słuchał tych wyjaśnień, oglądał oba drobne przedmioty.
Naraz na twarzy jego pojawił się wyraz ogromnego zdumienia. Jeden z małych przedmiotów
był to medalion z obrazkiem Matki Boskiej po jednej stronie i z łacińskim napisem po
drugiej. Martin znał łacinę właściwie tylko z napisów na płytach grobowców, które kiedyś
oglądał w kościołach Kapsztadu.
Gdy drugi medalionik znalazł się w jego ręku, osłupiał wprost ze zdumienia.
Znajdowała się na nim barwna podobizna pięknej, jasnowłosej i niebieskookiej kobiety,
ogromnie podobnej do zabitego człowieka, a prócz tego napis: „A Loulou sa maman,
Eugenie, imperatrice de France”.
- Ach, cóż za fatum! - szepnął głęboko wzruszony. Zdjąwszy czapkę z głowy
przeżegnał się nabożnie. Usta jego poruszały się cicho słowami modlitwy. Murzyn
zaskoczony przyglądał się jego poczynaniom; nie odważył się przerwać mu, jak długo
widział, że łowca cicho rozmawia sam z sobą, potem jednak nie wytrzymał i postawił mu
pytanie.
- Nie, nie był to ani mój krewny, ani przyjaciel - odpowiedział Martin wyrwany z
głębokiej zadumy. - Lecz był to syn bardzo potężnego władcy, a stryjeczny wnuk jeszcze
potężniejszego panującego. Ten przepłynął przed wielu laty przez morze, dotarł do tego kraju
i podbił znaczną jego część. Nazywał się Napoleon.
- Na-po-le-on - sylabizował powoli Murzyn powtarzając. - A czy on rozkazywał wielu
wojownikom?
- Tam w kraju za morzem słuchało go tylu żołnierzy, ile jest kropli wody w rzece.
Potężni władcy czekali pokornie przed jego kwaterą, by im oznajmił swą wolę - tłumaczył
myśliwy.
Murzyn z większym jeszcze zainteresowaniem spojrzał na martwego potomka
wielkiego króla i by mu oddać cześć, podniósł oszczep grotem ku niebu.
- Musimy ich pochować, nie zostawimy ich tu przecież na pastwę szakali i hien -
zdecydował biały, wsuwając z westchnieniem talizmany zmarłego księcia w głęboką kieszeń
myśliwskiej kurty. - Tylko gdzie? - bezradnie rozglądał się wokoło, ale wszędzie widział
tylko skały, zbyt twarde na jego toporek.
Już zdecydował, że nie pozostaje nic innego, jak usypać nad ciałami zabitych mogiłę z
kamieni, gdy nagle Murzyn przypomniał sobie, iż niedaleko od tego miejsca znajduje się
jaskinia. Zaprowadził tam Martina; zajrzawszy z brzegu w ciemną rozpadlinę skał łowca
oświadczył, że jest dostatecznie duża, by mogła pomieścić wszystkie cztery ciała.
- Dziwne są drogi Opatrzności - mówił sam do siebie podnosząc ostrożnie sztywne
zwłoki księcia wielkiego rodu. - Jedyny syn, chowany w złotej kołysce, a teraz będzie
spoczywał w wilgotnej, skalnej jaskini aż do dnia sądu ostatecznego!
3. Niezwykłe odkrycie
Książę z rodziny cesarskiej, dwaj szeregowi z pułku Bettingtona i Murzyn legli
spokojnie obok siebie w skalnym grobie w takiej zgodzie i bratniej równości, jaką
spowodować może tylko Śmierć - potężne bóstwo, które zaciera wszelkie różnice.
Murzyn już zabierał się do zarzucenia wąskiego wejścia do jaskini zniesionymi w tym
celu kamienieniami, gdy naraz Martinowi przyszło na myśl, że warto by po raz ostatni
spojrzeć na twarz nieszczęsnego księcia, zanim zniknie on już na zawsze ze świata. Potarł
zapałkę o podeszwę i bladożółty, migocący płomyk siarkowej zapałki rozjaśnił nieznacznie
wnętrze jamy skalnej, na której ścianach błyskały krople wody. Z pogodnej twarzy młodego
mężczyzny wzrok Martina przesunął się na ziemię. Nagle coś zauważył. Schylił się po to i
odrzucając resztki płonącego drewienka, które paliło mu już palce, szybko wycofał się z
jaskini na światło dzienne.
- Co to takiego? - zmarszczywszy ze zdziwienia brwi wygładzał na dłoni kawałek
grubego, szarego papieru, niewiele większego od jego dłoni. Papier był pognieciony,
pozałamywany i okopcony, a miejscami widać było na nim nieregularne, z okopconymi
brzegami otwory wielkości monety. - Chyba przybitka ze strzelby... Nie wiedziałem, że ci
czarni nicponie noszą przy sobie papier - mruczał myśliwy.
Doszedł do przekonania, że w jaskini ukryło się kilku Zulusów z tego oddziału, który
napadł na patrol księcia, i że jeden z nich przybił ładunek swej strzelby tym właśnie,
złożonym na kształt przybitki papierem.
Murzyn co prawda nie zrozumiał holenderskiego monologu Martina, ale intuicyjnie
odgadł jego treść.
- To nie należało do czarnego wojownika, on musiał to zabrać jakiemuś białemu -
powiedział stanowczo.
Martin już miał rzucić papier, ale po słowach Murzyna przyjrzał mu się raz jeszcze z
uwagą.
- Na Jowisza, a to co! - zawołał zdumiony podnosząc papier pod światło.
Teraz dopiero zauważył na nim liczne drobne dziureczki, jakby umyślnie wykłute
czymś na papierze. Leżały tuż obok siebie, w jednym miejscu zaś układały się wyraźnie w
dwa słowa.
- With son, z synem - odczytał Martin i aż gwizdnął ze zdziwienia. - Patrzcie, toż to
wygląda jak jakiś list, albo wiadomość - stwierdził zaskoczony doszukując się dalszych słów.
Ale jakoś mu się nie udawało; papier zbyt był zgnieciony i uszkodzony przez ogień -
drobne nakłucia tylko w tym jednym miejscu układały się w wyraźne słowa. Łowca
przypomniał sobie o pilniejszych sprawach, złożył więc starannie znaleziony papier i wsunął
w skórzany futerał, w którym przechowywał papiery osobiste i pieniądze.
- Jesteśmy zbyt blisko nieprzyjacielskiej wsi, nie ma teraz czasu na rozwiązywanie
zagadek - rzekł i szybko wraz z Mosipo zabrał się do roboty.
U wejścia do jaskini ze zwłokami usypali kamieni na wysokość solidnego wału, by nie
mogło się tam dostać nawet większe zwierzę. Teraz Martin zadecydował, że wyjdą z wąwozu
przez bliższy wylot, którym uciekły resztki angielskiego patrolu, i ostrożnie ominą wieś,
której słomiane strzechy widać było w dość bliskiej odległości.
- Niewiele mamy czasu, musisz więc wsiąść za mną na Toma, byśmy się stąd prędzej
wydostali - zwrócił się do Mosipo, który posłusznie wskoczył za siodło.
Tom nie ucieszył się bynajmniej nowym ciężarem: chwilę kręcił się w miejscu
protestując, ale gdy go Martin trącił ostrogą, dał się przekonać. Wielkim łukiem objechali nie
zauważeni wieś; gdy w godzinę później Martin zatrzymał kucyka na brzegu małej rzeczułki,
byli już o dobre trzy mile od owej wioski.
Wszędzie dokoła, jak okiem sięgnąć, ciągnął się płaski step, porosły niską trawą, nie
groziło więc niebezpieczeństwo, że ktoś nie zauważony mógłby ich w tym miejscu
zaatakować. Zawsze zdołaliby wymknąć się nieprzyjacielowi, tym bardziej że Zulusi wojują
na piechotę; co prawda nogi mają wyśmienite, ich oddziały potrafią wykonywać
nieprawdopodobnie długie marsze, lecz mimo wszystko nie doścignęliby szybkiego kucyka,
chociaż niósł teraz podwójny ciężar na grzbiecie.
- No, masz tutaj mięso, zabieraj się do jedzenia! - Martin życzliwie zachęcał Mosipo
wydobywając z torby przy siodle duże kawałki suszonego udźca antylopy, twardego jak
drewno.
Murzyn nie kazał się dwa razy prosić: mięso już trzeszczało w mocnych zębach.
Martin przyglądał się chwilę z uśmiechem jak chłopak z apetytem zajada, potem jednak
przypomniawszy sobie znaleziony w jaskini papier wydobył go z futerału. Ustawiwszy go
pod światło zatroskany pokiwał głową - prócz poszczególnych urywków słów nie mających
zupełnie sensu, nic nie udało mu się wyczytać.
- Tak to nic z tego nie wyjdzie, trzeba zastosować jakąś metodę - odezwał się wreszcie
chytrze błyskając oczyma. - A wiesz ty, czarny przyjacielu, co to jest metoda?
- Mosipo tego słowa nie rozumie, ale wie, że chcesz odnaleźć słowa, które ogień
pożarł - odparł Murzyn skromnie.
- Bardzo sprytnie się domyśliłeś, synu! Tego właśnie chcę, o ile się to uda.
Zaczął grzebać w swoich papierach, daremnie szukając jakiejś czystej kartki.
Wreszcie zauważył, że jego stara, zetlała już niemal metryka z drugiej strony ma arkusz tylko
częściowo zapisany, więc może się przydać do tego celu. Po dłuższych poszukiwaniach
znalazł mały kawałeczek ołówka wypisany aż do drewna. Zaczął go ostrzyć wielkim
kozikiem, którym zazwyczaj obdzierał ze skóry drobniejsza złowioną zwierzynę.
- Człowiek, który nigdy nie pokazuje włosów, jest wielkim łowcą, ale potrafi także
odnaleźć takie ślady, jakich oko innego człowieka nie widzi. Odnajdzie także słowa, które
uleciały z ogniem - twierdził czarny chłopak z zainteresowaniem obserwując poczynania
Martina.
- Lepszego o mnie jesteś mniemania niż ja sam - odparł myśliwy kończąc trudne
ostrzenie ołówka, który tymczasem zmniejszył się do nieznacznego wprost kawałeczka.
Trzymając go z trudem w twardych palcach zaczął na pustym miejscu metryki
rysować pojedyncze litery, jakie odcyfrował na znalezionym papierze. Starał się dokładnie
zachować te same wymiary liter i ich wzajemną odległość, jakie były w oryginale. Gdy
nareszcie skończył, zadowolony otarł pot z czoła po tym niezwykłym wysiłku. Oglądając
swoje dzieło ze wszystkich stron odczytywał je od początku i od końca, kręcąc głową
niezadowolony z wyników swej pracy.- Nie, to wszystko nie ma najmniejszego sensu - rzekł
wreszcie zawiedziony, odkładając oba papiery.
Istotnie, to co z tego wyszło, nie wyglądało zachęcająco.
Zaznaczone przez łowcę na odpisie miejsca wykropkowane odpowiadały zniszczonym
lub wypalonym kawałkom papieru w oryginale. Martin kierował się przy tym wymiarami
pierwszego wiersza, gdzie przed pierwszą i za ostatnią literą zachował się nieuszkodzony
skrawek papieru, co wskazywało na to, że wiersz - uszkodzony w środku - jest cały.
- Bardzo chciałbym wiedzieć, co ma z tym wspólnego nieboszczyk Abel, którego
Kain zabił jeszcze przed tysiącami lat - mruczał Martin trzymając w ręku odpis i wpatrując się
w ostatni wiersz, gdzie widniało słowo „abels”. Lecz zanim jeszcze skończył ten monolog,
już błysnęło mu w myślach właściwe brzmienie niedokończonego wyrazu. - „Matabels”! -
zakrzyknął z tryumfem uderzając się pięścią w czoło. - A to następne słowo to będzie „land”,
własną skórę w zakład stawię, że to jest tak... „In Matabels land”, do kraju Matabelów, to
przecież jasne jak świecące nad nami słońce! - Zarośnięta twarz promieniała taką radością, że
Murzyn uśmiechnął się także.
- Mosipo wiedział, że biały łowca odnajdzie ślad - rzekł z wielkim przekonaniem.
- Poczekaj, nie tak prędko - hamował go Martin - Mamy dopiero dwa słowa, no i
jeszcze tamte dwa, które wyczytałem przedtem. Ale cały dokument jest znacznie
obszerniejszy.
Miał już jednak połowę ostatniego wiersza; po chwili udało mu się skompletować go
w całości. Trzy litery na samym końcu, „fam”, aż prosiły się, by uzupełnić je jako „familly”,
rodzina, a zaraz za tym Martin łatwo już skompletował wyraz poprzedni na „tell”,
zawiadomić.
- Ten, kto to pisał, miał za mało miejsca, dlatego też nie rozdzielał wyrazów -
tłumaczył Murzynowi, jak gdyby tamten znał się na zasadach pisania. - Już teraz niewiele mi
brak w ostatnim wierszu. Te dwie litery „he” znajdują się tuż za wyrazem „land”, a między
nimi i słowem „tell” tak mało jest miejsca, że zmieszczą się tam najwyżej dwie litery.
Chwilę zastanawiał się głęboko nad owymi literami, ale wreszcie dał spokój, gdyż
uwagę jego przykuła grupa liter w drugim wierszu tuż nad nimi - „drag”.
- „Dragged”, prowadzony, albo raczej prowadzeni, przecież tu chodzi o syna i jeszcze
kogoś - rzucił zadowolony wpisując na wolnym miejscu nowe litery. - Prowadzeni do kraju
Matabelów... No, to już teraz wiadome jest i to ostatnie słowo z trzeciego wiersza. Co
zrobiłbyś, chłopcze, gdyby cię ktoś prowadził gdzieś wbrew twej woli?
- Mosipo nie tańczył jeszcze tańca wojowników, nie jest mężczyzną - wykręcał się
Murzyn.
- No dobrze, nie będziemy się tu targować o słowa. I tak już głowa mnie boli, bo nie
mogę odgadnąć tych dalszych - roześmiał się Martin. - Ale powiedz mi, co byś zrobił?
- Broniłbym się z całej siły - odpowiedział chłopak z godnością.
- To w porządku - zgodził się Martin. - Ale gdyby cię związali tak, że nie mógłbyś się
ruszyć, a wiedziałbyś, że wojownicy twego szczepu są gdzieś w pobliżu?
- Wołałbym o pomoc.
- Otóż to! - pochwalił go Martin. - „Help”, ratunku albo ratujcie. I już mamy cały
wiersz gotowy.
Zachęcony powodzeniem mały myśliwy teraz już znacznie prędzej rozwiązywał
zagadkę tajemniczego dokumentu. Po słowie „prowadzeni” powinno by być podanie
kierunku, dokąd, gdyż pojęcie kraju Matabelów było zbyt ogólnikowe - kraj ten, nie
posiadający granic ani od zachodu, ani od północy, obejmuje co najmniej pół miliona mil
kwadratowych. Więc też litery „rthw” Martin dopełnił na „northwards”, na północ,
wnioskując, że nie może to być nić innego, bo już na przykład „northwesterly”, na północny
zachód, tworzyłoby zbyt długi wyraz, który nie zmieściłby się na papierze. Pierwsze dwa
słowa tego wiersza bez dłuższego namysłu dopełnił jako „prisoniers Zulus”, w niewoli u
Zulusów. Także i pierwszy wyraz tej notatki nie sprawiał mu już większych trudności:
„trader”, kupiec.
Teraz już było oczywiste, że za podaniem zawodu następuje nazwisko osoby piszącej
notatkę, ale kwestia tego nazwiska, zaczynającego się na Skal, pozostawała nadal tajemnicą.
Była to bardzo niezwykła grupa liter, zaś pomiędzy nią i następną grupą „efstr”, tyle było
miejsca, że Martin doszedł ostatecznie do przekonania, że obie te grupy nie mogą tworzyć
jednego wyrazu.
- Ależ ze mnie dureń, to przecież oczywiste, że nie! - krzyknął nagle mocniej
wciskając czapkę na czoło. - Przecież tam musi być także miejscowość, nie tylko nazwisko
tego człowieka, ale i miejsce jego zamieszkania. Skal to początek nazwiska, a grupa „efstr” to
część miejscowości, z której pochodzi. No, teraz to już pójdzie szybko.Lecz radość jego była
przedwczesna, nie poszło to tak szybko. Okazało się bowiem, że z całej tej notatki
miejscowość jest najtrudniejsza, chociaż, niestety, była to najważniejsza informacja. Martin
wiedział, że biali kupcy zapuszczają się nieraz bardzo daleko wozami zaprzężonymi w woły i
załadowanymi towarem, brnąc przez drogi i bezdroża. Człowiek, który pisał tę wiadomość,
mógł pochodzić równie dobrze z Natalu, jak z Kapsztadu, z Wolnego Państwa Oranii czy
wreszcie z Transwaalu. Martin starannie kontrolował w myślach nazwy miast Afryki
Południowej od rzeki Limpopo, tworzącej północną granicę Transwaalu, aż po Przylądek
Dobrej Nadziei, i od Oceanu Indyjskiego aż po Ocean Atlantycki. W ciągu trzydziestu lat
swych wędrówek poznał je wszystkie doskonale, przepowiadał więc sobie teraz nazwy
wszystkich większych miast zamieszkałych przez białych - wszystko daremnie. W żadnej z
nich nie występowała dziwna grupa liter „efstr”, jaką wyczytał na dokumencie.
- To ponad moje siły - rzekł w końcu zniechęcony odkładając papiery.
Z taką pasją pogrążył się w rozwiązywaniu dziwnej wiadomości, że zapomniał wprost
o obecności czarnego zbiega. Naraz zapragnął powiedzieć mu o wszystkim, zaczął więc
opowiadać mu całą treść w języku Matabelów, ponieważ z holenderskich jego monologów
Murzyn bardzo niewiele zrozumiał. Usłyszawszy o co chodzi, Murzyn szeroko otworzył
zdumione oczy, aż błysnęły jaskrawą bielą białka.
- Mówisz, panie, biały człowiek i jego syn? Dostali się do niewoli Zulusów i
prowadzono ich tam? - wskazał ręką na północ.
Martin skinął głową.
- No to ja na pewno się z nimi spotkałem - ciągnął Murzyn.
- Spotkałeś ich? - myśliwy zerwał się z podniecenia. - Kiedy i gdzie? Gadaj szybko! -
krzyczał.
Nie było to tak szybko, jak tego pragnął, ale ostatecznie Murzyn opowiedział mu całą
swą przygodę. Przebyli właśnie jakąś płynącą na wschód rzekę i zdaniem człowieka, który
orientował się w tych okolicach, byli już tylko o dwa dni drogi od Ulundi, siedziby Keczwaja,
kiedy nagle natknęli się na znaczny oddział Zulusów idących na północ, tam, skąd właśnie
przyszła ich grupa. Wódz tego oddziału pozdrowił ich wodza i przez chwilę rozmawiali z
sobą. Zulusi wędrowali do króla Lobenguli z darami, które miały nakłonić go do udzielenia
im wydatniejszej pomocy wojskowej do walki z Anglikami. Jednym z tych darów byli
właśnie dwaj biali jeńcy: starszy mężczyzna z długą brodą, jakie nosili Burowie - tu Mosipo
pokazał ręką do pasa - oraz młody chłopak w tym mniej więcej wieku co sam Mosipo.
- Chyba trochę starszy od ciebie, nasi chłopcy nie rosną tak szybko jak Murzyni -
wtrącił Martin. - A nie wiesz ty, jak się nazywał biały człowiek?
Tego niestety Mosipo nie wiedział.
- Rzeka, powiadasz? I płynęła ze wschodu? O dwa dni drogi od Ulundi... - ciągnął
zamyślony Martin. - Jeżeli dane co do odległości od obozu Keczwaja były prawdziwe, to
mogła być tylko Mkusi.
- A tak, Mkusi, tak się właśnie nazywała, teraz sobie przypominam - szybko wyjaśnił
Murzyn.
- Muszę jakoś ustalić, skąd ten człowiek pochodzi - postanowił raz jeszcze Martin
biorąc do ręki odłożone już papiery. - Na co kończą się holenderskie nazwy naszych miast? -
mruczał. - Może to być stad (miasto), dorp (wieś), burg (zamek), fontein (studnia) albo
stroom (rzeka), jeżeli miasto leży nad rzeką. No to chyba tylko to ostatnie... Efstroom,
efstroom... - powtarzał dopisawszy z wielką uciechą brakujące litery. - Ale teraz jeszcze
początek tej nazwy... „Potchefstroom!” - zawołał nagle z tryumfem i tak głośno, że aż
skubiący obok nich trawę Tom zarżał ze zdumienia. - Czy tylko mi się to tam zmieści? -
dodał Martin zakłopotany.
Zmieściło się, za to nazwisko nieznanego człowieka musiało być krótkie, bo teraz po
„Skal” zmieścić się mogła już najwyżej jedna litera.
- To już głupstwo, jak brzmi właściwie nazwisko, łatwo to już ustalę w Potchefstroom
- rzucił Martin zadowolony przepisując dokument na czysto.
Na chybił trafił uzupełnił nazwisko kupca na Skald, by nie brak mu już było ani jednej
litery. Ostatecznie wiadomość od jeńca, pisana telegraficznym stylem podyktowanym przez
konieczność - brak papieru - brzmiała w całości:
„TRADER SKALD POTCHEFSTROOM WITH SON PRISONERS ZULUS
DRAGGED NORTHWARDS IN MATABELS LAND HELP TELL FAMILLY.”
KUPIEC SKALD Z SYNEM, JEŃCY ZULUSÓW, PROWADZENI NA PÓŁNOC
DO KRAJU MATABELÓW, RATUJCIE, ZAWIADOMCIE RODZINĘ.
- Widocznie wykłuł to cierniem akacji i gdzieś położył w nadziei, że papier odnajdzie
jakiś patrol angielski -.snuł domysły Martin raz jeszcze oglądając rozwiązaną notatkę. -
Według tego co mówiłeś, musieliście jeszcze tego samego dnia natknąć się na Anglików,
kiedy spotkaliście ten oddział Zulusów idący do Lobenguli?
Murzyn skinął głową.
- To pewnie jest tak, jak przypuszczam - ciągnął ucieszony myśliwy. - Któryś z tych
nicponi Zulusów znalazł ten papier i zrobił sobie z niego przybitkę do strzelby. A ty, gdy
uciekłeś Matabelom, dokąd miałeś zamiar iść?
- Chciałem iść do kraju Bakwenów, do stryja, króla Seszele.
- Dobrze, to się wszystko zgadza - zgodził się Martin. - Nie nadłożysz specjalnie
drogi, jeżeli pojedziesz wraz ze mną przez Potchefstroom. Stamtąd masz już łatwą drogę, w
protektoracie beczuańskim wszędzie panuje spokój. Ale najpierw musimy dostać się do obozu
Anglików, by oddać to, co znalazłem przy zabitym księciu.
Na wzmiankę o Anglikach na twarzy czarnego chłopaka odmalowało się przerażenie.
- Nie bój się, już ja poświadczę, że nie jesteś Matabelem - uspokajał go Martin. -
Zresztą tam też są ludzie, którzy znają zwyczaje czarnych mężów i zgodnie z twoim tatuażem
zaświadczą, że należysz do miłującego pokój szczepu Bamangwatów. Tam także dostaniemy
konia dla ciebie, będziemy więc podróżować znacznie szybciej.
Tymczasem cienie obu mężczyzn wydłużyły się znacznie, słońce poczerwieniało i
zaczynało chylić się ku zachodowi. Martin wiedział, że obóz angielski leży gdzieś nad rzeką
Umfalosi i że nie mogą tam dotrzeć przed zachodem słońca, ale gotów był jechać nawet nocą.
Księżyc był w pierwszej kwadrze, dostatecznie oświetli, im drogę. Wsiedli - wypoczęty i
najedzony kucyk tym razem] ruszył z miejsca bez protestu.
4. Farma na brzegach Baalu
Kiedyś na początku lat siedemdziesiątych w Transwaalu, w okolicach miasta
Johannesburga znaleziono złoto, które zwabiło całe rzesze żądnych szybkiego wzbogacenia
się ludzi. Ludzie, którzy daremnie szukali diamentów w okolicach Kimberley, rzucali
bezpłodną niebieską glinę i wędrowali do nowego Eldorado. Rozproszywszy się w
sąsiedztwie nowego znaleziska, zaczęli szukać cennego żółtego metalu wszędzie, gdzie się
tylko dało. Rąbali skały, płukali rzeczny piasek - najczęściej, oczywiście, bez najmniejszych
rezultatów. Kiedy jednakże kilku szczęśliwcom udało się wykryć złoto w jakichś dopływach
Vaalu, w całą tę imprezę wdała się wielka spółka kopalniana, Gold Union Ltd. polecając
fachowcom przeprowadzić badania okolicznych terenów. Pomyślne początkowo wyniki
badań spowodowały, że spółka zakupiła - trochę przedwcześnie, jak się później okazało -
rozległe tereny po obu brzegach rzeki Vaal, zarówno w Transwaalu, jak i w Wolnym
Państwie Oranje.
Jak to zazwyczaj w większości podobnych wypadków bywa, gorączka złota dość
szybko wygasła i życie wróciło na normalne tory. Wymarzone góry złota zmniejszyły się do
kilku tylko kopalń, które zagarnęła spółka kopalniana. Całe gromady zawiedzionych
poszukiwaczy przygód rozpierzchły się, a firma Gold Union Ltd. została z olbrzymimi
połaciami nie zamieszkałych i nie przynoszących zysków terenów. Dyrekcja spółki
postanowiła ziemię tę sprzedać, a ponieważ w Afryce Południowej nie było odpowiednich
nabywców, wysłała swoich agentów do Europy. Byli wśród nich ludzie doświadczeni, którzy
orientowali się, że na leżącą odłogiem ziemię najłatwiej znajdą nabywców wśród
mieszkańców przeludnionej Europy środkowej, więc też jeden z nich za miejsce swej
działalności obrał Czechy. Jego przyjazd miał przynieść odmianę losów dwóch ubogich
rodzin czeskich, żyjących dotąd spokojnie w samotnych chatach wśród lasów.
W olbrzymim kompleksie lasów krzywoklatskobrdskich, zalegających niby zielone
morze całe niemal zachodnie Czechy, znajduje się miejsce, gdzie ongiś pożar zniszczył stary,
piękny drzewostan na przestrzeni paru kilometrów. Ową interwencję żywiołu władze przyjęły
wówczas z pewnego rodzaju radością: trzeba było osadzić robotników do pracy - i właśnie
miejsce się znalazło. Osiedliło się tam kilka rodzin robotniczych; w ten sposób powstała
wśród lasów osada, nazwana zgodnie ze swym pochodzeniem - Pożary. Takie już widać było
jej przeznaczenie, że nigdy nie miała się rozrosnąć do rozmiarów wsi. Położona zbyt daleko
od wszelkich linii komunikacyjnych lub nawet drobniejszych dróg, nie przyciągała nowych
osadników, tym bardziej że wnet po jej założeniu nadszedł rok 1848, a wraz z nim zniesienie
pańszczyzny, co w skutkach przyniosło rozdrabnianie olbrzymich szlacheckich majątków
ziemskich. Tak więc Pożary w dalszym ciągu były małą, zagrzebaną w lasach osadą, taką,
jaką były zaraz po założeniu.
W tych czasach, gdy do Czech przyjechał agent Spółki Kopalnianej z Afryki
Południowej, w Pożarach żyły dwie rodziny ubogich chłopów: Horynowie i Skalowie.
Mieszkali w sąsiedztwie, niezmącona niczym przyjaźń ciągnęła się od dawnych czasów,
kiedy przybyli tu z rozkazu władz ich dziadowie, by karczować pnie opalonych olbrzymów
leśnych. Życie nie płynęło im po różach Do małych chatek należało po kilka zagonów pola,
ale kiepskiego jak to bywa w bliskim sąsiedztwie lasu. Na kwaśnej ziemi bujał mietlica, a
skromne zbiory, jeszcze zanim zdołały dojrzeć, zjadał przeważnie pańskie zające i jelenie.
- Żeby, nie to odszkodowanie, które co roku dostajemy o władz, musiałby tu człowiek
z głodu zemrzeć - powiadał Skala krzepki człowiek o niespokojnym charakterze.
Sam na swym polu nie bardzo się napracował, głównie gosp darowała na nim jego
żona wraz z piętnastoletnią Marią. Obi były zapobiegliwe i nie bały się roboty. Skala także
nie był leniem ale takie „przewracanie kamieni”, jak drwiąco wyrażał się o mo zolnej pracy
na leśnym ugorze, nie pociągało go wcale. Zaorał pole, zżął zboże, którego zresztą było
niewiele, i to byłowszystk Poza tym wolał pracować w lesie przy zwózce drzewa. Kup sobie
konia - na kredyt, który jednakże sumiennie spłacał i woził potężne pnie drzew na stację do
najbliższego miasteczka. Zimą, gdy w zasypanym śniegiem lesie kończyła się wszelka praca,
Skala przynajmniej rozwoził towar z miasteczka, odległego o dobre trzy godziny marszu, po
okolicznych wioskach.
Prócz Marii mieli Skaldowie jeszcze jedno dziecko, dziesięcioletniego Jana, który
podobny był do ojca jak dwie krople wody: żywy, ruchliwy, barczysty wyrostek z mięśniami
zahartowanymi już w ciężkiej pracy. Zanim jeszcze skończył dziewięć lat zaczął jeździć z
ojcem do lasu, jakkolwiek matka protestowała, pragnąc by raczej chodził do szkoły. Szkoła
jednak była we wsi odległej od Pożarów o półtorej godziny drogi, co Jankowi nie uśmiechało
się wcale.
- Dajże mu spokój! - śmiał się Skala, ilekroć żona irytowała się, że chłopak dziczeje i
nie uczy się porządnie czytać i pisać. - Będzie takim samym leśnym człowiekiem jak jego
tata, a takiemu potrzeba więcej siły tutaj, niż tutaj - i zginając prawą rękę napinał potężne
muskuły tak, że omal nie trzaskał rękaw płóciennej kurtki, a potem klepał się po czole.
W tym samym wieku co Janek Skala był także Jarek Horynów; obaj chłopcy od
najmłodszych lat byli najbliższymi przyjaciółmi. Nie miało znaczenia, że od czasu do czasu
pobili się, ale jeden bez drugiego długo nie wytrzymał. Latem, co prawda, niewiele mogli się
sobą nacieszyć, ponieważ Horynowie znacznie bardziej napędzali swego chłopaka do szkoły
niż Skalowie, lecz przyjaźń chłopców wcale na tym nie ucierpiała. Jarek był o głowę wyższy
od Janka i wyglądał na starszego, ale był równie mało rozsądny i zrównoważony jak tamten -
jak to często z westchnieniem twierdziła jego matka. Miała ona bowiem więcej trosk i
kłopotów, niż jej sąsiadka i przyjaciółka Skalowa, ponieważ jej rodzina była liczniejsza.
Prócz Jarka i starszej siostry, trzynastoletniej Pauli, w domu było jeszcze dwoje małych
dzieci: mała, dwuletnia Ludka, która niezdarnie toczyła się za matką, czepiała się mebli i raz
po raz padała na czworaki, oraz zawinięty jeszcze w pierzynkę i związany powijakiem
Waszek.
- Nieustanna robota z tą czeredą! - mawiała zmordowana Horynowa przysiadłszy o
zmroku, po całodziennej pracy, obok sąsiadki, na starym, zwalonym pniu, który zastępował
ławeczkę.
- Cóż ty, masz męża, który dba o pole i dom, ale mój! - odpowiadała z pewną zawiścią
Skalowa.
- Ale przyniesie ci do domu jakieś pieniądze, a u nas? Grosz każdy muszę po cztery
razy obrócić w dłoni, zanim go wydam.A dzieci? Z tymi małymi zawsze najwięcej kłopotów,
a ty już o tym zapomniałaś! - odpowiadała Horynowa.
Tak to co dzień zwierzały się sobie z drobnych trosk i pocieszały nawzajem, że zimą
będzie lepiej, bo mniej roboty i więcej spokoju. Pola zimą odpoczywają, a tak bydło jak drób
obrządzić łatwo, ponieważ w obu rodzinach było tego niewiele.
W życie obu chłopców, Jarka i Janka, zima 1872 roku wniosła nowy i ogromnie
podniecający pierwiastek. A właściwie wniosła go nie tyle zima, co Skala, któremu słodownik
z dworskiego browaru w miasteczku dał w prezencie stary numer czasopisma ilustrowanego
„Panorama”. Horyna, człowiek na swój wiek bardzo poważny, spokojny i namiętny czytelnik
- jak wielu naszych chłopów żyjących z dala od ludzi - od razu, gdy obie rodziny zeszły się na
gawędę pierwszego wieczoru, zaczął czytać. W czasopiśmie było wiele wiadomości ze
świata, ogromnie interesujących dla ludzi żyjących w odległej leśnej osadzie, najciekawszy
jednak dla wszystkich, a przede wszystkim dla chłopców, był obszerny list doktora Emila
Holuba z Afryki Południowej. Opisywał on życie na polach diamentowych w okolicach
Kimberley, a także Murzynów, sposób ich życia i zwyczaje. Chłopcy wpadli wprost w szał;
ale i dorosłym list Holuba tak się podobał, że Skala postanowił zaraz przy kolejnej bytności w
miasteczku postarać się o następne numery „Panoramy”. Ponieważ mu się to udało, cała zima
minęła dla obu rodzin pod znakiem Afryki Południowej.
Ale chłopcom lektury było mało - postanowili treść jej wcielić w czyn. Łuki i strzały
mieli już dawno, murzyńskie tarcze zrobili sobie z wybitego dna od beczki, asagaję zaś
zastąpił kij z gwoździem na końcu. Po wielu próbach udało się Jarkowi, który był bardzo
zręczny, wystrugać z grubej gałęzi coś, co dość dobrze naśladowało krótką murzyńską
maczugę zwaną kiri. Murzyni potrafią nią zabić nawet ptaka w locie. Ale pierwsze próby z
bronią] źle się skończyły. Jarek omal nie wybił asagają oka małemu. Waszkowi, który
najniewinniej w świecie przeciągał się na rozłożonej pod płotem pierzynce.
- Po co mi się nawinął pod rękę... - irytował się Jarek nie doceniając wcale tej
okoliczności, że wyczyn jego pozostał nie] zauważony, a tym samym i bezkarny.
W dwa dni później Janek swym kiri zabił kwokę siedzącą na jajach, Jarkowi zaś udało
się trafić ciężką pałką w skopek pełen świeżego mleka, który matka niosła właśnie z obory.
Ze strachu rzuciła go, a nogi wrosły jej w ziemię. Wyobrażała sobie, że to coś z nieba wpadło
nagle w naczynie, nie zauważyła bowiem wcale swego syna siedzącego w okienku na dachu,
skąd próbował trafić gołębia.
Po tych wyczynach obaj ojcowie dokonali rozbrojenia, chłopcy za karę dostali
porządnie po karku i musieli, jak zwykle, złożyć zapewnienie, że już nigdy tego nie zrobią. I
w pewnym sensie dotrzymali słowa. Ostentacyjnie uganiali bez jakiejkolwiek broni wokół
obu gospodarstw, natomiast całą akcję przenieśli do lasu, od którego dzieliło ich parę kroków.
- Jacyż my byliśmy głupi, że nie wpadliśmy na to wcześniej - żałował Janek, gdy się
spostrzegli, jakie to las stwarza im wspaniałe możliwości.
Rzecz prosta, że tu wiewiórki zmieniły się w małpy, kuna-szkodnik, którą obaj
ojcowie daremnie usiłowali schwycić w pułapkę, była krwiożerczym lampartem, zaś
gnieżdżący się wraz z rodziną za załomem skalnym, otoczonym gęstymi jeżynami, lis - lwem
z lwicą i młodymi. Podobnie niewinny zaskroniec był wężem boa, a żmija najbardziej
jadowitym wężem afrykańskim, mambą. Bujna wyobraźnia przybrała nieszkodliwych
mieszkańców czeskiego lasu w znamiona i właściwości dzikiej i drapieżnej zwierzyny Afryki.
Chłopcy szybko nabrali dużej zręczności w obchodzeniu się ze swą prymitywną
bronią. Potrafili trafić strzałą z łuku wiewiórkę nawet w skoku, a Jarek wykonał tak
mistrzowski rzut asagają, że zabił jeża z odległości pełnych trzydziestu kroków.
- Naturalnie twoich kroków - rzucił pogardliwie Janek, w którego sercu utkwił cierń
zazdrości. - Dla ojca to byłoby zaledwie dziesięć kroków!
Nie przejmował się tym jednakże długo, tylko żywo zabrał się do pomocy przy
obdzieraniu zwierzaka ze skóry i pieczeniu go „na rożnie” na sposób afrykański. Rożen
zastąpił zwykły drut. Zapewne matki obu chłopców osłupiałyby z wrażenia, patrząc jak ich
synkowie z ogromnym smakiem rwą zębami na wpół surową lub spaloną na węgiel, a w
każdym razie bardzo nieapetyczną potrawę. I tak zdziwienie ich rosło, gdy chłopcy stale
wracali ze swych „przechadzek po lesie” zupełnie bez apetytu, zaczynały się obawiać, że
zdrowie synów coś szwankuje. Zmuszały ich do picia rumianku lub innych ziół, a młodzi
łowcy, byle uniknąć kuracji, musieli udawać normalną ochotę do jedzenia i w bohaterski
sposób przeładowywać żołądki tak, że już nie mogli wprost patrzeć na jedzenie.
Takie oto pełne wrażeń i przygód życie pędzili chłopcy całe dwa miesiące - chociaż
rodzice ich nie mieli o tym pojęcia - kiedy nagle skończyło się wszystko. Horyna siedział
właśnie na „rodzinnym drzewie”, leżącym przed domem, i zapalał fajkę, gdy na skraju lasu
ukazał się wysoki, kościsty gajowy, który wielkimi krokami szedł wprost na chałupę
Horynów. Nie był sam: w obu rękach trzymał za uszy chłopaków, którzy dreptali obok niego
krzywiąc się z bólu. Twarze ich były straszliwie wymazane błotem - to „na murzynów”, jak
tłumaczyli później - czupryny zaś zdobiły pęki piór i gałązek. Horynie ze zdumienia omal
fajka nie wypadła z ust - w pierwszej chwili nie zorientował się nawet, że to jego własny syn i
syn najbliższego przyjaciela.
- To ładne towarzystwo, ten wasz chłopak i ten od Skalów! - mówił gajowy
zatrzymując się wraz z „dzikusami” przed Horyną i spluwając pogardliwie poza pień. -
Wiecie wy, co zrobili? Zabili strzałą najpiękniejszą perliczkę pani leśniczyny, a kiedy ta
podniosła lament o szkodę, upierali się zuchwale, że to nie perliczka tylko ponoć jakiś truś...
Miał na myśli strusia, ale starszy Horyna tym razem nie zauważył drobnego błędu
językowego. Struchlały słuchał powodzi skarg: jego syn wraz z tym „chłopakiem od Skalów”
wybijają w lesie wiewiórki i inną drobną zwierzynę. Zabili nawet borsuka, którego sam jaśnie
pan kazał oszczędzać.
- Macie ich tutaj, musicie ich ukarać! - zakończył gajowy długą litanię skarg na leśne
zbrodnie obu przestępców i nacisnąwszy gestem pożegnania kapelusz na czoło zniknął znowu
w lesie.
Wymierzono im rzetelną karę; dawała się im ona we znaki przez długie noce, które
chłopcy przeleżeli na boku lub na brzuchu nie mogąc jej zapomnieć. Zanim jednakże zniknęły
ostatnie czerwone ślady na skórze, w obu domach zaczęło się jakieś niesłychane zamieszanie.
Stało się to za przyczyną Skali, który pewnego dnia przyniósł z miasteczka taką wiadomość:
- Jest tam taki agent, który proponuje ziemię w Afryce Południowej nad rzeką Vaal po
niezwykło niskiej cenie - mówił, a każdy nerw w jego twarzy drgał wzruszeniem, jakkolwiek
podczas długiej, pieszej wędrówki z miasteczka dosyć miał czasu, by ochłonąć z pierwszego
wrażenia.
Oczywiście wiele miał powodów do zachwytu, gdy słuchał w karczmie górnolotnego
przemówienia agenta, chociaż było ono wygłoszone łamaną niemczyzną. Agent tak
umiejętnie wyliczał zalety dorzecza Vaalu, obfitość ryb i zwierza, urodzajność gleby -
wszystko to była oczywiście przesada, tamtejszy veld bowiem nadaje się raczej do hodowli
bydła niż pod orkę - że słuchacze szeroko otwierali oczy i bacznie nadstawiali ucha. A już
tchu i ni wprost brakło, gdy agent na zakończenie podał śmiesznie niską cenę za ziemię,
zwolnioną w dodatku z wszelkich podatków na całych dwadzieścia pięć lat.
- Wyobraź sobie - ciągnął tajemniczo Skala przyciągając Horynę za guzik od kurtki
tak blisko siebie, że aż czoła ich się zetknęły - jaka tam tanizna! To mórg wypadnie tylko na
guldena czterdzieści!
Wprawdzie agent podawał dane w akrach, ale bardzo chętnie przeliczał słuchaczom tę
niezwykłą miarę na morgi. Mórg za guldena czterdzieści!... Horynie z wrażenia aż pot
wystąpił na czoło i tak gwałtownie pociągnął z fajki, że cała mroczna izba wypełniła się
niebieskawym dymem.
Podobnie jak w sercu wielu bezrolnych czy właścicieli drobnych skrawków ziemi w
Czechach, tak i w sercu Horyny kryła się tajona, lecz potężna żądza ziemi. Bo czyż tutaj
mógłby ją jakoś kupić? Po pierwsze nie miał za co, a dalej: wokoło ciągnęły się pańskie lasy,
lasy nie na sprzedaż, nie było więc nadziei na rozszerzenie skromnego poletka, na którym
harował od świtu do nocy.
- I żniwa dwa razy w roku! - dodał jeszcze Skala zgodnie ze słowami agenta,
kryjącymi i tu także grubą przesadę.
W serce Horyny Skala rzucił ziarno, które musiało zakiełkować i wydać owoce, ale i
sam także od tego momentu nie zaznał spokoju. Reagował jednak inaczej niż tamten; jego
wyganiało z tego leśnego odludzia nie pragnienie ziemi, ale jakaś tkwiąca we krwi żądza
zmiany, ciekawość innych krajów, innych ludzi, innych zwyczajów. Teraz obaj mężczyźni
częściej niż dawniej przesiadywali razem i naradzali się, ale gdy tylko zjawiła się któraś z
żon, rozmowa urywała się natychmiast. Z wrodzoną każdej, najskromniejszej nawet kobiecie
intuicją, obie wyczuwały, że mężowie ich radzą o czymś niezwykłym i szalonym. Lecz mimo
wszystko, gdy pewnego wieczora mąż, swoim zwyczajem, krótko oświadczył, że sprzedają
wszystko i przenoszą się do Afryki Południowej - Horynowa osłupiała z przerażenia.
Obecny przypadkowo przy rozmowie Jarek wrzasnął z radości. Ojciec porządnym
szturchańcem uspokoił go i schwyciwszy za kołnierz wyrzucił z izby.
- Słuchaj, czyś ty rozum stracił? - jęknęła Horynowa gdy się drzwi za Jarkiem
zamknęły, a Horyna zasiadł znowu przy stole. - Sprzedać to wszystko, na czym nasza rodzina
gospodaruje już tyle lat? I komu? Bo to kto zechcę kupić? A pomyślałeś o tym, że Waszek
jeszcze nie ma roku? Co ja tam sama z dziećmi między tymi Murzynami pocznę? -
lamentowała bez końca. Horyna słuchał cierpliwie.
- Wszystko to kupi książę i jeszcze dobrze zapłaci, gadaliśmy już o tym w kancelarii -
zaczął spokojnie, gdy kobieta ucichła. - Ta osada jest księciu cierniem w oku, wolałby, żeby
tu znowu był las, jak dawniej bywało, taki z niego zawzięty myśliwy. I te co roku płacone
odszkodowania za wypasione zbiory też już mu bokiem wyłażą, sam administrator kiedyś mi
powiadał. Dają mi za wszystko tysiąc pięćset guldenów. Trochę pójdzie na koszta podróży,
ale zawsze zostanie jeszcze tyle, że będziemy mogli kupić sobie jakichś dwieście morgów
ziemi i bydło, gospodarować na porządnej gospodarce. Skalowie sprzedają także, pojadą
razem z nami. Wcale nie będziesz sama między tymi Murzynami.
Jak na małomówność Horyny, przemówienie to było bardzo długie, nie zdołało jednak
uspokoić jego żony.
- A pomyśl o naszych drobnych dzieciach, o Lidce i Waszku! Przecież one nie
wytrzymają nawet drogi przez morze! - zamartwiała się.
- Wytrzymają, wytrzymają - zapewniał ją uśmiechając się Horyna. - A nie pamiętasz,
jak to w „Panoramie” czytałem, że na żaglowcu płynącym do Australii, na pełnym morzu,
urodziło się dziecko? Matka się rozchorowała, ale dzieciakowi podróż tak posłużyła, że kiedy
przybili do brzegu już stawało na nóżki, chociaż karmili go krowim mlekiem przez smoczek.
A nasz Waszek jest mocny, wytrzyma doskonale, nic się nie bój!
Nie pomogły perswazje i płacze obu kobiet - Skala i Horyna postawili na swoim: w
miesiąc później obie rodziny opuściły kraj rodzinny idąc na spotkanie nowej doli. Nie trzeba
nawet dodawać, że przez cały czas przygotowań do wyjazdu Jarek i Janek żyli jak w
czarodziejskim śnie, obawiając się tylko stale, by ich ktoś nagle nie obudził. Dopiero w
chwili, gdy statek wiozący emigrantów odbił od brzegów Europy, doszli do przekonania, że
ten ich sen zmienia się w nieodwracalną rzeczywistość.
Po przyjeździe do Transwaalu dla emigrantów czeskich za-; czął się okres ciężkiej
pracy i trudów. Pola ich rozciągały się na południe od miasta powiatowego Potchefstroom, w
odległości, jakichś dwudziestu mil angielskich, tam gdzie rzeka Vaal toczy swe wody
szerokim, leniwym nurtem niemal prosto ze wschodu na zachód. Najbliższa farma Burów
odległa była o dziesięć mil, najbliższa zaś wieś o piętnaście. Poza tym teren był pusty,
niezamieszkały. I tak wielkie szczęście miały obie rodziny, że na nowe miejsce osiedlenia
przybyły podczas południowoafrykańskiego lata, mogły więc zamieszkać pod namiotami.
- Musimy przede wszystkim postawić przyzwoite domy! - zadecydowali obaj
mężczyźni i natychmiast zabrali się do pracy, przy której pomagały im żony i starsze dzieci.
Nie było tu murarzy ni rzemieślników - o białych pracowników w Transwaalu bardzo
było trudno, Czesi zaś nie mieli odpowiednich funduszów, by wynająć tubylców: ich zasoby
materialne mocno nadszarpnęła długa podróż z Port Elisabeth nad morzem nad rzekę Vaal.
Na szczęście życie na odludziu w Pożarach nauczyło przybyszów samodzielności, więc też
Frantisek Behounek W niewoli u Matabelów Z języka czeskiego przełożyła Jadwiga Bułakowska 1. Zasadzka - Stój! Szabla oficera błysnęła w słońcu i mały oddział ułanów Bettingtona stanął. Zniecierpliwione konie gryzły uzdy, żołnierze obojętnie rozglądali się po okolicy. Było ich tylko sześciu, nie licząc czarnego przewodnika, prócz tego dwóch oficerów. Jeden z nich dosiadał pięknego, czystej krwi karosza; robił wrażenie człowieka bardzo młodego: miał złociste włosy, twarz pogodną i jasne, niebieskie oczy. Starszy od niego parę lat towarzysz odnosił się doń ze specjalnymi względami, jakkolwiek był mu równy szarżą: obaj byli porucznikami. - Zulusów ani śladu. Ciekaw jestem, co dalej? - rzucił niezdecydowanie młodszy oficer. - Ma pan jakiś plan, Carrey? Zapytany wzruszył ramionami. - Najlepiej zawrócić i jechać z powrotem do obozu - powiedział po chwili namysłu. - Ależ tak nie można! - zaprotestował energicznie jasnowłosy porucznik. - Generał Marshall musi mieć wieści za wszelką cenę, dlatego wysłał nas na zwiady. - Uroił sobie, że południowe skrzydło Zulusów wycofało się w tym kierunku - skrzywił się Carrey. - A im to na pewno ani w głowie. Keczwaj to spryciarz, nie będzie przecież chciał w ten sposób rozpraszać swych sił. Stawiam w zakład całomiesięczny żołd, że wszystkie wojska zgromadził gdzieś pod Ulundi, koło swej głównej siedziby. Tu możemy natknąć się najwyżej na jakiś słabszy oddział, dla generała najzupełniej bez znaczenia, dla nas natomiast bardzo nieprzyjemny! A przy tym wszystkim teren dla zwiadu tak trudny. Istotnie, teren był bardzo trudny. Łagodne wzgórza zasłaniały widok, a tuż przed jeźdźcami zbiegały się tak, że tworzyły wąską kotlinę, zwężającą się o ćwierć mili dalej w ciasny wąwóz, przez który niełatwo przejechałoby dwóch jeźdźców obok siebie. - Znasz te tereny w pobliżu? - zapytał Carrey czarnego przewodnika. Był to Kafr obieżyświat ze szczepu Grikwów, który latami włóczył się po całej Afryce Południowej i tylko na pewien czas chwycił się uczciwej pracy w kopalniach diamentów w Kimberley. Tam poduczył się angielskiego na tyle, że mógł porozumieć się z białymi;
znajomość języka i terenu dała mu dobrze płatne stanowisko wywiadowcy przy wojskach południowoafrykańskich, które pod dowództwem generała Marshalla wyruszyły, by poskromić buntowniczych Zulusów nie chcących się pogodzić z władzą białych. - Znam - skinął głową Kafr. - Przed nami być jar, nie długi, może dwieście kroków. Potem skały ustąpić, a my iść dalej pięćset kroków i przyjść na zuluskie pola. - Jest tu blisko jakaś wieś? - zapytał z ożywieniem Carrey. - Ityotyozi - odpowiedział Kafr. - Jej indun to Gebuda, prawa ręka króla Keczwaja. Ale on być pewnie ze swoim impi w królewskich wojskach. - Nie powiedziałbym wcale, że to takie pewne - mruknął porucznik. - Jak wygląda okolica za tą wsią? - zainteresował się jego towarzysz. - Zaraz koło wsi płynąć rzeczka, Hyotoyozi, ale ona być płytka, konie przejść i nie zamoczyć brzucha - powiedział Murzyn, najwyraźniej dobrze zorientowany w okolicy. - To dobrze - oficer zadowolony skinął głową chowając lornetę, przez którą oglądał okolicę. - Poprowadzisz nas! - Ja bym się jeszcze zastanowił - porucznik Carrey nie wydawał się być całkiem przekonany. - Nasz rozkaz był wyraźny, a nieprzyjaciół nigdzie ani śladu. Jedziemy dalej! - Na delikatnych rysach twarzy oficera zjawił się surowy wyraz dowódcy przyzwyczajonego do wydawania rozkazów. - Jak pan każe, hrabio de Pierrefonds! - nie oponował już porucznik Carrey i spiął konia. Mały oddział ruszył kłusem na niezbyt strome wzgórze, ale już po chwili dowódca musiał nakazać zmianę szyku: wjeżdżali w wąwóz, gdzie dwóch jeźdźców ledwie mieściło się obok siebie. Teraz Kafr jechał przodem, tuż za nim porucznik de Pierrefonds, dowódca patrolu, z Carreyem u boku, a za nimi dwójkami ułani. - Co prawda porucznik Carrey uważał za rozsądniejsze wysłać przodem dwóch jeźdźców jako straż przednią, lecz nie odważył się zwrócić uwagi dowódcy. Jechali w milczeniu, słychać było tylko stukot podków o kamienie w wąwozie. Już zbliżał się wylot wąskiego wąwozu, już porucznik Carrey odetchnął z ulgą, gdy nagle ogłuszający wrzask setek gardzieli ludzkich napełnił jar. Konie zaczęły się płoszyć, ale jeźdźcy nie mieli czasu nad nimi zapanować: spoza każdego kamienia, spoza każdego załomka skały czy nierówności gruntu wychylała się czarna postać zuluskiego wojownika. Mogły ich być setki, któż jednak miał czas policzyć? Konie wspinały się coraz bardziej, ułani ledwie mogli utrzymać się w siodłach; rozległ się huk wystrzałów z kilku ciężkich skałkówek
czarnych wojowników. Jeszcze chyba kule nie osiągnęły celu, a już w powietrzu zamigotały lśniące groty inkusów. [Inkus - oszczep do rzucania] Oszczepy niby grad posypały się na mały oddział, przez chwilę drzewca ich utworzyły jakby zasłonę między atakującymi i atakowanymi. Po ziemi tarzało się kłębowisko ludzi i koni. Śmiertelnie ranny jedną z kul rasowy karosz dowodzącego oficera padł, a porucznik wyleciał z siodła przez głowę konia. Nie uchroniło go to przed oszczepami, którymi Zulusi rzucają niezwykle celnie z odległości kilkudziesięciu metrów. Z ciała jego sterczały już drzewca wielu oszczepów, a wciąż jeszcze leciały dalsze trafiając w nieruchomą postać, leżącą spokojnie obok rzucającego się w śmiertelnych drgawkach konia. Porucznik Carrey rzutem oka ogarnął sytuację. Towarzysz jego legł zabity, nie było już dlań ratunku. Podobny los spotkał czarnego przewodnika i dwóch ułanów, jednakże resztki oddziału wraz z Carreyem ocalały jak dotąd odnosząc tylko lekkie zranienia. Zawdzięczali to swym koniom, które w chwili ataku rzucały się tak, że czarni wojownicy chybiali celu. O obronie nie mogło być nawet mowy: Zulusi mieli przynajmniej dwudziestokrotną przewagę. - Za mną! - krzyknął Carrey bodąc ostrogami boki konia. Wypuścił go w skok poprzez nieruchome ciało hrabiego de Pierrefonds, odwracając spojrzenie, by nie patrzeć na skamieniałą twarz i zgasłe spojrzenie zabitego kolegi, i pomknął do wylotu wąwozu. Była to jedyna możliwość ratunku, inaczej walczący na piechotę Zulusi dopadliby ich w ciasnym wąwozie i wybili. Czterej pozostali przy życiu ułani bez wahania ruszyli za porucznikiem. Goniące za nimi wściekłe wrzaski Zulusów i odgłosy wystrzałów nagliły do pośpiechu. Pokładłszy się na szyjach koni bodli ostrogami nieszczęsne zwierzęta aż do krwi; szaleńcza ta ucieczka zakończyła się dopiero wówczas, gdy w parę godzin później zmordowane konie dopadły pierwszych straży obozu generała Marshalla. Wojska angielskie miały niełatwe zadanie chcąc utrzymać Murzynów w karbach respektu i posłuszeństwa wobec białych. Raz po raz poszczególne plemiona porywały się do rozpaczliwej obrony swojej samodzielności. Odwieczni mieszkańcy dżungli afrykańskiej nie mogli zrozumieć, dlaczego odbierają im tereny łowieckie, narzucają nowe porządki i nowych bogów, a ich samych traktują jak niewolników. Zbrojne ekspedycje kolonistów długo nie mogły sobie poradzić z Murzynami. Dżungla i klimat nie sprzyjały przybyszom z Europy. Murzyni byli jednak z sobą skłóceni, mieli prymitywną broń, więc mimo wszystko ulegali w końcu przemocy białych, żądnych skarbów Czarnego Lądu.
W parę godzin po opisanym wypadku, do wylotu wąwozu, w którym rozegrała się tragedia angielskiego patrolu, zbliżał się samotny jeździec. Siedział na białym burskim kucyku, jechał bardzo powoli, nieustannie i bacznie rozglądając się na wszystkie strony. U wejścia do wąwozu zeskoczył z konia i ujął w rękę ciężką strzelbę, wiszącą dotąd u siodła. Pochylony nad ziemią niechętnie wchodził w wąwóz, a jego koń, choć nie uwiązany, podążał za nim. Podrzucał głową, aż gęsta grzywa opadała mu na oczy, chwilami nawet przyjaźnie trącał łbem ramię swego pana. - Co, Tom, nie podoba ci się? - zapytał cicho mężczyzna. - Wierz mi, że mnie też nie! Dobrze musimy uważać, żeby tu przypadkiem nie oberwać niespodziewanie. Powiadam ci, gdyby nie to, że ten wstrętny wąwóz skraca nam drogę o co najmniej dziesięć mil, to wykręciłbym się na pięcie i ucieklibyśmy stąd od razu tam, gdzie człowiek widzi przynajmniej na dziesięć mil wokoło! To mówiąc wciąż oglądał ziemię i każdy poszczególny kamień. Wiedział już od dłuższego czasu, że wyprzedzają go jeźdźcy: odczytał ślady kopyt końskich, widoczne na miękkim, trawiastym gruncie veldu. [Veld - step południowoafrykański] Nie trzeba było specjalnego sprytu, by wywnioskować, że to angielscy żołnierze - przecież, Zulusi nie jeżdżą na koniach. Przybyszowi chodziło teraz o to, czy Anglicy odważyli się wjechać do jaru. Siady już uprzednio policzył starannie - ludzi było wszystkiego dziesięciu. A jeżeli tak słaby oddział przejechał ów nieprzyjemny wąwóz, zachęcający wprost do zrobienia zasadzki, to teren jest bezpieczny, wobec czego i on sam nie ma się czego obawiać. Tak rozmyślał ów człowiek przystanąwszy na chwilę, by rozprostować zgarbione plecy. Był raczej niskiego niż średniego wzrostu, bardzo szeroki w ramionach, a okrągła twarz pokryta była gęstym, szczęciniastym zarostem. Na pierwszy rzut oka wyglądał odpychająco, kto jednak zajrzałby w tonące wprost w gęstym ściernisku zarostu ciemne oczy, znalazłby w nich tyle dobroci, że musiałby natychmiast sprostować swą początkową opinię co do charakteru tego człowieka. Ubrany był tak, jak ubierali się zazwyczaj mężczyźni w obu, rozdzielonych rzeką Vaal republikach burskich: skórzana kurta, na niej skrzyżowane dwa pasy z ładunkami do strzelby, szeroki pas z nożem myśliwskim i kaburą, z której wystawała kolba dużego rewolweru, czarne spodnie z mocnej wełny wpuszczone w buty z cholewami. Tylko nakrycie głowy tego człowieka w niczym nie przypominało zwykłego burskiego kapelusza z szerokim rondem - była, to wysoka czapka z prawdziwych skórek bobrów. Co prawda w Afryce Południowej właśnie teraz była zima - dzień 1 czerwca 1879 roku - ale
słońce na błękitnym niebie paliło niemiłosiernie, jak gdyby się zupełnie nie przejmowało podziałem roku na cztery pory. Chociaż było bardzo gorąco, mężczyzna miał czapkę nasuniętą głęboko na zroszone kropelkami potu czoło. Tylko najbliżsi przyjaciele samotnego jeźdźca znali przyczynę starannego osłaniania głowy. Wiedzieli także, że człowiek ten bardzo rzadko zdejmuje czapkę z głowy - tylko wtedy, gdy wchodzi do kościoła. Murzyni, jako ludzie spostrzegawczy, zgodnie z tym jego zwyczajem nadali mu nazwę; i rzecz dziwna: pod tym względem wszyscy byli zgodni, zarówno Grikwowie ze Wschodu, osiadli nisko nad Przylądkiem Dobrej Nadziei, czy Batlapinowie lub Matabelowie, czy wreszcie Marucowie, mieszkający nad środkowym biegiem rzeki Zambezi. Nadawali mu rozmaicie brzmiące nazwy, wszystkie jednak miały jedno znaczenie: „Człowiek, który nigdy nie pokazuje włosów”. Prawdę powiedziawszy człowiek ten przy najlepszej nawet woli włosów pokazać by nie mógł, ponieważ głowę miał łysą jak kolano, znali go nie tylko Murzyni, ale także biali osadnicy z Prowincji Kapsztad, Burowie z obu republik: Wolnego Państwa Oran je i Republiki Transwaalu, znali go wreszcie agenci licznych kompanii handlowych i misjonarze, których siedziby mieszczące się najczęściej obok siebie - ludzi zastępujących Boga na ziemi oraz chciwych majątku handlowców - rozrzucone były, od rzeki Limpopo aż po Zambezi przy samym równiku, od zachodniego wybrzeża Afryki aż po wschodnie. Znany był wśród nich pod imieniem „ohm Martin” - stryj Martin, a jeszcze lepiej jako Martin, łowca słoni. Niewielu ludzi wiedziało, że nazywa się on Martin van Steeven i że jako sierota przybył przed trzydziestu laty z dalekimi krewnymi z Holandii do Afryki Południowej. W jakiś czas później, podczas jednego z wielu najazdów Basutów na rzadko rozrzucone farmy kolonistów holenderskich, zginęła cała jego rodzina. Młody chłopak został wędrownym myśliwym. Był sam jak palec na świecie, wolne, nieskrępowane żadnymi regułami życie tak mu odpowiadało, że nigdy już nie osiedlił się na stałe. Utrzymywał się z polowania na zwierzęta drapieżne i na słonie; wędrował za nimi z południa na północ, dokąd te gruboskóre zwierzęta chroniły się przed prześladowaniem ze strony białych osadników. W ten sposób, w ciągu trzydziestu lat wędrówek, przemierzył wielokrotnie Afrykę Południową od Przylądka Dobrej Nadziei aż w górę nad Zambezi, której dorzecze poznał lepiej niż podróżnik szkocki Livingstone, awanturnik portugalski Serpo Pinta, czy wreszcie lekarz czeski Emil Hołub. Z Murzynami na ogół żył w zgodzie, a jeśli wpadł w ręce jakiegoś wojowniczego szczepu, zawsze jakoś udało mu się wydostać i unieść cało skórę. Lecz to nie ręka wroga pozbawiła go włosów - mieszkańcy Afryki na szczęście nie hołdują zwyczajom czerwonoskórych z Ameryki Północnej, którzy zdejmują jeńcom
skalpy z głów. Martin stracił włosy po prostu wskutek tyfusu: przeszedłszy pustynię Kalahari bawił czas jakiś nad brzegami olbrzymich bagien Okawango w krainie Ngami i tam zachorował na tyfus. Jak opowiadał mu później duński misjonarz Petersen - do którego Murzyni przynieśli nieprzytomnego białego człowieka - był już jedną nogą na tamtym świecie. Martin przeleżał wtedy pełne dwa miesiące, a później - chociaż misjonarz stanowczo mu to odradzał - bardzo jeszcze słaby i chudy jak szczapa wyruszył do kraju króla Maruców Sepopa. W miesiąc później brał już udział w urządzonym przez króla Sepopa wielkim polowaniu na słonie, gdzie położył dziewięć sztuk, znacznie więcej niż którykolwiek z myśliwych. O Martinie krążyły wieści, że jest bogatym człowiekiem. Domyślni ludzie obliczali, ile to mógł zarobić na kości słoniowej; wychodziły im wcale pokaźne sumy, zwłaszcza że Martin wcale nie taił swych łowieckich sukcesów. Pewnego razu kilku rabusiów postanowiło zdobyć dokładne informacje o skarbach Martina. Byli to uciekinierzy z pól diamentowych, ludzie ścigani przez prawo, gnani przez policję z jednej miejscowości do drugiej. Ostatnio kręcili się koło miejscowości Dutoitspan i tam właśnie w jakiejś knajpce spotkali Martina, gdy uzupełniał w osadzie zapasy żywności na drogę. Plan ludzi wyjętych spod prawa był prosty: schwytać Martina i przy jego bosych stopach rozpalić małe ognisko - odległość zaś nóg Martina od ogniska zależeć miała od jego gotowości do zwierzeń. Potem może wypuściliby kalekę, a może i nie, w zależności od tego, co zdołaliby od niego wydobyć. Rzecz prosta, że cała historia skończyła się inaczej niż amatorzy skarbów Martina oczekiwali. Mały łowca miał dobre oczy - zainteresowanie jego niepozorną osobą nie uszło uwagi Martina, opuszczając więc Dutoitspan miał się na baczności. Gdy awanturnicy podjęli atak w miejscu ich zdaniem najdogodniejszym, ze zdumieniem stwierdzili, że ich ofiara w świetnej kryjówce gotuje się do obrony. Ponieważ jednak mocna whisky zmąciła im umysł i przesłoniła wzrok - mimo wszystko zaatakowali, bardzo szybko jednak musieli tego żałować: uciekali jeden przez drugiego na łeb na szyję, a za nimi pozostał tylko szeroki, krwawy ślad. Na skraju stepu pozostały dwa nieruchome ciała. Mały Holender sporo miał roboty, zanim do zachodu słońca przygotował obu nieboszczykom ostatnie schronienie, by ich choć trochę zabezpieczyć przed żarłocznymi zębami hien i szakali. 2. Czarny zbieg - No, i co ty na to? - zwrócił się łowca do kucyka ocierając rękawem kurtki pot z czoła. - Wygląda to wcale dobrze. Tam leży kamyk na wpół zgnieciony kopytem któregoś z
twoich kolegów. Bez wątpienia patrol tędy przeszedł, uważam więc, że i my spokojnie możemy pojechać za nim. Kucyk podniósł nagle głowę, zastrzygł uszami i parsknął niespokojnie. Martin gwizdnął - w mgnieniu oka koń i człowiek leżeli na ziemi. Martin przywarł do ziemi, osłonięty ciałem kucyka oparł strzelbę o siodło. Wiedział, że nie bez przyczyny Tom go ostrzegał, więc wysuwając głowę ponad siodło wypatrywał niebezpieczeństwa. Odkrył je szybko. Kryło się za ciemnym, bazaltowym głazem, w odległości jakichś pięćdziesięciu jardów. Głowa ukazała się tylko na mgnienie oka i natychmiast zniknęła, ale bystry wzrok Martina zauważył od razu białko oka w czarnej twarzy. Za głazem krył się Murzyn, mogło ich jednak być wielu. Po chwili zastanowienia Martin doszedł do wniosku, że bez wątpienia Murzyn jest sam, albo też z niewielu towarzyszami. Gdyby ich było więcej, już by się pokazali - musieli przecież wiedzieć, że mają przed sobą tylko jednego człowieka. Bynajmniej nie różowo malował się w myślach małego myśliwego obraz ewentualnego zakończenia takiego spotkania. Tutaj mógł natknąć się tylko na Zulusów, a ich nienawiść do białych ludzi buchała takim żarem, jak płonące na błękitnym niebie słońce. Może to zresztą tylko wywiadowcy, ale i tak sytuacja wyglądała nieprzyjemnie. Martin zdecydował się szybko. - Wyłaź, nie zrobię ci nic złego! - krzyknął na Murzyna zwracając strzelbę lufą ku ziemi. Człowiek za głazem dość długo nie mógł się zdobyć na odwagę. Wreszcie porzucił kryjówkę i powoli zaczął zbliżać siędo jeźdźca i konia leżącycn na skale. Szedł tak wolno, że Martin miał dość czasu przyjrzeć mu się dokładnie. Był to chłopak lat najwyżej piętnastu, jak domyślał się Martin, ale wysoki i dobrze zbudowany. Twarz miała wyraz inteligentny; prosty niemal nos, rzecz niezmiernie u Murzynów rzadka, i lekko tylko wydęte wargi czyniły ją prawie ładną. Gdy podszedł bliżej, Martin zauważył z obu stron czoła dawno już zarośnięte blizny po nacięciach nożem, nie miał więc wątpliwości, do którego szczepu Murzyn należy. Ubrany był skromnie: kawał perkalu owinięty na biodrach i skóra przerzucona przez plecy - to wszystko. Łowca zdumiał się: skóra lamparta to dowód, że chłopak pochodzi z rodziny królewskiej! Na lewej ręce pod ramieniem młody Murzyn miał opatrunek z trawy umocowany łykiem, czyli niedawno został ranny. Uzbrojony był tylko w krótką asagaję, w gęstych zaś kręconych włosach brak było wszelkich ozdób z pazurów drapieżników lub z ptasich piór, w których tak lubują się Zulusi i ich krewniacy Matabelowie. [Asagaja - krótki oszczep z długim, metalowym grotem z zadziorami, broń do walki wręcz]
Martin prostując swą niepokaźną figurkę przełożył strzelbę do lewej ręki, prawą zaś zwróconą dłonią do nadchodzącego uniósł w górę na znak pokoju. - Hej, Bamangwat, nie bój się! - zaczął przyjaźnie. - Jestem przyjacielem wszystkich czarnych ludzi, jeżeli zachowują się spokojnie. Twarz Murzyna rozjaśnił uśmiech, błysnęły dwa szeregi pięknych białych zębów. - Mosipo wie, że człowiek, który nigdy nie pokazuje włosów, jest przyjacielem czarnych wojowników! - podniósł na przywitanie otwartą dłoń. Wyraz komicznego zdziwienia osiadł na twarzy łowcy słoni. - To ty mnie znasz? - Poznałem po tym i po tym - rzekł Murzyn wskazując palcem na bobrową czapkę Martina i na jego strzelbę. - Nie widziałem cię nigdy, ale słyszałem, jak ludzie opowiadali o twej czapce i twej broni. Strzelba Martina istotnie godna była uwagi. Łowca zdobywszy ją przed wielu laty tak się do niej przyzwyczaił, że nie wyrzekł się jej nawet wówczas, gdy ciężkie strzelby na słonie calowego niemal kalibru wyrugowała broń lżejsza, ładowana kulami z spłonkami dynamitowymi. „Słoniobójca” Martina rozsławił małego myśliwca po murzyńskich kraalach, gdzie istne legendy opowiadano o celności jego strzelby. Murzyni wierzyli, że człowiek, który nigdy nie pokazuje włosów, nie chybi żadnego słonia, do którego się złoży - co już było, oczywiście, lekką przesadą. [Kraal - osada murzyńska otoczona płotem] - Dobrze - ciągnął Martin - ty mnie znasz, ale i ja ciebie znam także. Pochodzisz ze szczepu Bamangwatów i nazywasz się Mosipo. Ponieważ masz takie imię, a prócz tego nosisz lamparcią skórę, powinieneś być księciem królewskiego rodu oraz starszym bratem Maczengi, który - jak mi wiadomo - bawi teraz u swego krewniaka, króla bakweńskiego Seszele na wygnaniu i szczuje go na swego bratanka Khama, tego, co pozbawił go tronu. Jak na Martina było to przemówienie bardzo długie, więc myśliwy zamilkł i zbierając myśli przypatrywał się bacznie Murzynowi. Młody słuchał uważnie i nie odzywał się, chociaż biały umilkł. - Ale ty nie możesz być Mosipo, ponieważ po pierwsze Mosipo zginął z ręki uzurpatora, swego brata ciotecznego Sekhoma, a po drugie gdyby nawet żył, musiałby mieć co najmniej pięćdziesiąt lat, a ty przecież dotychczas nie brałeś jeszcze udziału w tańcu mężów. - Ja nie kłamię, panie, - odparł Murzyn z naciskiem. - Jestem synem Mosipo; taki byłem mały - wskazał na swą asagaję - kiedy mnie i mego stryja Maczengo Matabelowie wzięli do niewoli. Później stryj mój, na interwencję białych ludzi, którzy kłaniali się
krzyżowi, został wypuszczony i podobno zrzucił uzurpatora Sekhoma z tronu Bamangwatów. Ja jednakże pozostałem nadal w rękach króla Matabelów Lobenguli. I tak było do niedawna. Murzyn mówił płynnie językiem Matabelów, gwarową odmianą języka Zulusów, równie bogatą w wyrażenia. - Możliwe - zgodził się dobrodusznie Martin. - Taka u was zawsze gromada dzieci, że w końcu człowiek nie może się zorientować w rodowodach waszych panujących. - Tu figlarnie zmrużył oczy. - No to właściwie powinienem zwracać się do ciebie: wasza królewska wysokość, co?. - Nie wiem, co masz na myśli - młodzik ruszył ramionami - ale póki Mosipo nie zasiądzie na tronie swej matki, dla każdego będzie Mosipo. - No dobrze, dobrze - śmiał się Martin. - Ja będę ciebie nazywał Mosipo, a ty mnie stryjem Martinem lub łowcą słoni, jak to robią moi biali przyjaciele - to mówiąc podał Murzynowi rękę. - Będę ci mówił - panie, ponieważ jesteś białym człowiekiem i wielkim myśliwym - odpowiedział Mosipo. - Jak chcesz - wzruszył ramionami Martin. - A teraz powiedz mi, jak wyrwałeś się Lobenguli i kto cię zranił. Rozmawiając nieustannie wodził spojrzeniem po zboczach wąwozu, lecz nigdzie nie zauważył nic podejrzanego. Kucyk Tom podniósłszy się już dawno z ziemi i obwąchawszy jak pies Murzyna odszedł parę kroków. Stał spokojnie i czekał, kiedy pan jego przypomni sobie, że trzeba jechać dalej. Okazało się, że rana Mosipo ma związek z jego ucieczką od Lobenguli. Król Matabelów, wysyłając Keczwajowi silny oddział swoich wojowników na pomoc przeciwko Anglikom, wyprawił wraz z nimi trzymanego w niewoli księcia Bamangwatów. Chciał mieć tego zakładnika jak najdalej od granic bamangwatskiego państwa, by nie przyszło mu na myśl próbować ucieczki, jak to zrobił jego stryj Maczenga. Był to zarazem dowód przyjaźni Lobenguli dla króla Zulusów Keczwaja, że pod jego nadzór przekazywał tak drogocennego zakładnika. Jednakże oddział Matabelów niedaleko od celu swej drogi natknął się na oddział strzelców angielskich, który ich całkowicie rozproszyła W trakcie walki Mosipo zdołał umknąć, mimo iż zraniła go w, ramię zbłąkana kula angielskiego żołnierza. Było to przed trzema dniami, od tego czasu Mosipo nie znając drogi włóczył się po okolicy, wystrzegając się spotkania z Zulusami i z białymi, omdlewając wprost z głodu i zmęczenia. Pierwszego dnia po ucieczce zabił wziętym martwemu Matabelowi oszczepem dziwacznego czarnego węża, którego mięso Masarwowie z pustyni Kalahari cenią znacznie bardziej niż kotlety z
antylopy. Jednakże od tego czasu nic już nie miał w ustach, bo górzysta okolica nie nastręczała okazji do łowów. - Jesteś głodny? Ależ na to bardzo łatwo znaleźć lekarstwo, poczekaj tylko chwilkę! - Martin podszedł do Toma chcąc z torby u siodła wyjąć suszone mięso antylopy, ale Murzyn szybko chwycił go za rękę. - Nie tutaj, panie, poczekaj, aż wyjdziemy z tego wąwozu! - Przecież tu jest bezpiecznie - Martin spojrzał nań zdziwiony. - Nie masz się czego obawiać - uspokajał Murzyna. - Nie, panie - czarny następca tronu gwałtownie kręcił głową. - Śmierć tędy przeszła, a wszędzie gdzie ona stąpa krok w krok za nią idą złe duchy. Martin nie roześmiał się z zabobonnego Murzyna, natomiast wzmianka o śmierci bardzo go zainteresowała. Mosipo opowiedział mu w paru słowach, że na drugim końcu wąwozu widział czterech zabitych ludzi, którzy najwyraźniej zginęli od oszczepów Zulusów. Trzej z nich, dodał, to biali. To zmusiło małego myśliwego do natychmiastowego udania się na miejsce, gdzie leżały zwłoki. Murzyn ociągając się poszedł za nim, oglądał się jednakże z przerażeniem na wszystkie strony. Ale łowca słoni nie zwracał na to uwagi. W chwilę później stanęli nad czterema odartymi do naga ciałami. Jeden z zabitych przykuł specjalnie uwagę Martina. Ciało jego usiane było ranami - myśliwy naliczył ich osiemnaście. Były to przeważnie rany lekkie; jedną z nich śmierć wtargnęła w młody organizm - tą, którą przez prawe oko grot oszczepu utorował sobie drogę do mózgu człowieka. „Jakiż on był jeszcze młody” - myślał łowca słoni patrząc ze wzruszeniem na spokojną twarz pod złocistą czupryną. Nagle drgnął i pochylił się nad martwym. - Co takiego, to mu zostawili, mimo iż zabrali wszystko? - pytał ze zdumieniem Martin zdejmując z szyi młodego mężczyzny dwa drobne, złote przedmioty, zawieszone na cienkim łańcuszku z tego samego metalu. - Nie wiesz tego, panie? - zdumiał się Mosipo. - Myślałem, że znasz zwyczaje czarnych mężów. Przecież to były talizmany białego, miały go chronić od wszelkich złych rzeczy. Więc skoro nie uniknął śmierci z rąk czarnych wojowników, to jasne, że były to złe talizmany, przynoszące nieszczęście temu, kto je nosił. Dlatego też żaden wojownik Zulusów nie tknął ich, by zły los nie przeszedł z nieboszczyka na niego. Martin dość nieuważnie słuchał tych wyjaśnień, oglądał oba drobne przedmioty. Naraz na twarzy jego pojawił się wyraz ogromnego zdumienia. Jeden z małych przedmiotów był to medalion z obrazkiem Matki Boskiej po jednej stronie i z łacińskim napisem po
drugiej. Martin znał łacinę właściwie tylko z napisów na płytach grobowców, które kiedyś oglądał w kościołach Kapsztadu. Gdy drugi medalionik znalazł się w jego ręku, osłupiał wprost ze zdumienia. Znajdowała się na nim barwna podobizna pięknej, jasnowłosej i niebieskookiej kobiety, ogromnie podobnej do zabitego człowieka, a prócz tego napis: „A Loulou sa maman, Eugenie, imperatrice de France”. - Ach, cóż za fatum! - szepnął głęboko wzruszony. Zdjąwszy czapkę z głowy przeżegnał się nabożnie. Usta jego poruszały się cicho słowami modlitwy. Murzyn zaskoczony przyglądał się jego poczynaniom; nie odważył się przerwać mu, jak długo widział, że łowca cicho rozmawia sam z sobą, potem jednak nie wytrzymał i postawił mu pytanie. - Nie, nie był to ani mój krewny, ani przyjaciel - odpowiedział Martin wyrwany z głębokiej zadumy. - Lecz był to syn bardzo potężnego władcy, a stryjeczny wnuk jeszcze potężniejszego panującego. Ten przepłynął przed wielu laty przez morze, dotarł do tego kraju i podbił znaczną jego część. Nazywał się Napoleon. - Na-po-le-on - sylabizował powoli Murzyn powtarzając. - A czy on rozkazywał wielu wojownikom? - Tam w kraju za morzem słuchało go tylu żołnierzy, ile jest kropli wody w rzece. Potężni władcy czekali pokornie przed jego kwaterą, by im oznajmił swą wolę - tłumaczył myśliwy. Murzyn z większym jeszcze zainteresowaniem spojrzał na martwego potomka wielkiego króla i by mu oddać cześć, podniósł oszczep grotem ku niebu. - Musimy ich pochować, nie zostawimy ich tu przecież na pastwę szakali i hien - zdecydował biały, wsuwając z westchnieniem talizmany zmarłego księcia w głęboką kieszeń myśliwskiej kurty. - Tylko gdzie? - bezradnie rozglądał się wokoło, ale wszędzie widział tylko skały, zbyt twarde na jego toporek. Już zdecydował, że nie pozostaje nic innego, jak usypać nad ciałami zabitych mogiłę z kamieni, gdy nagle Murzyn przypomniał sobie, iż niedaleko od tego miejsca znajduje się jaskinia. Zaprowadził tam Martina; zajrzawszy z brzegu w ciemną rozpadlinę skał łowca oświadczył, że jest dostatecznie duża, by mogła pomieścić wszystkie cztery ciała. - Dziwne są drogi Opatrzności - mówił sam do siebie podnosząc ostrożnie sztywne zwłoki księcia wielkiego rodu. - Jedyny syn, chowany w złotej kołysce, a teraz będzie spoczywał w wilgotnej, skalnej jaskini aż do dnia sądu ostatecznego!
3. Niezwykłe odkrycie Książę z rodziny cesarskiej, dwaj szeregowi z pułku Bettingtona i Murzyn legli spokojnie obok siebie w skalnym grobie w takiej zgodzie i bratniej równości, jaką spowodować może tylko Śmierć - potężne bóstwo, które zaciera wszelkie różnice. Murzyn już zabierał się do zarzucenia wąskiego wejścia do jaskini zniesionymi w tym celu kamienieniami, gdy naraz Martinowi przyszło na myśl, że warto by po raz ostatni spojrzeć na twarz nieszczęsnego księcia, zanim zniknie on już na zawsze ze świata. Potarł zapałkę o podeszwę i bladożółty, migocący płomyk siarkowej zapałki rozjaśnił nieznacznie wnętrze jamy skalnej, na której ścianach błyskały krople wody. Z pogodnej twarzy młodego mężczyzny wzrok Martina przesunął się na ziemię. Nagle coś zauważył. Schylił się po to i odrzucając resztki płonącego drewienka, które paliło mu już palce, szybko wycofał się z jaskini na światło dzienne. - Co to takiego? - zmarszczywszy ze zdziwienia brwi wygładzał na dłoni kawałek grubego, szarego papieru, niewiele większego od jego dłoni. Papier był pognieciony, pozałamywany i okopcony, a miejscami widać było na nim nieregularne, z okopconymi brzegami otwory wielkości monety. - Chyba przybitka ze strzelby... Nie wiedziałem, że ci czarni nicponie noszą przy sobie papier - mruczał myśliwy. Doszedł do przekonania, że w jaskini ukryło się kilku Zulusów z tego oddziału, który napadł na patrol księcia, i że jeden z nich przybił ładunek swej strzelby tym właśnie, złożonym na kształt przybitki papierem. Murzyn co prawda nie zrozumiał holenderskiego monologu Martina, ale intuicyjnie odgadł jego treść. - To nie należało do czarnego wojownika, on musiał to zabrać jakiemuś białemu - powiedział stanowczo. Martin już miał rzucić papier, ale po słowach Murzyna przyjrzał mu się raz jeszcze z uwagą. - Na Jowisza, a to co! - zawołał zdumiony podnosząc papier pod światło. Teraz dopiero zauważył na nim liczne drobne dziureczki, jakby umyślnie wykłute czymś na papierze. Leżały tuż obok siebie, w jednym miejscu zaś układały się wyraźnie w dwa słowa. - With son, z synem - odczytał Martin i aż gwizdnął ze zdziwienia. - Patrzcie, toż to wygląda jak jakiś list, albo wiadomość - stwierdził zaskoczony doszukując się dalszych słów.
Ale jakoś mu się nie udawało; papier zbyt był zgnieciony i uszkodzony przez ogień - drobne nakłucia tylko w tym jednym miejscu układały się w wyraźne słowa. Łowca przypomniał sobie o pilniejszych sprawach, złożył więc starannie znaleziony papier i wsunął w skórzany futerał, w którym przechowywał papiery osobiste i pieniądze. - Jesteśmy zbyt blisko nieprzyjacielskiej wsi, nie ma teraz czasu na rozwiązywanie zagadek - rzekł i szybko wraz z Mosipo zabrał się do roboty. U wejścia do jaskini ze zwłokami usypali kamieni na wysokość solidnego wału, by nie mogło się tam dostać nawet większe zwierzę. Teraz Martin zadecydował, że wyjdą z wąwozu przez bliższy wylot, którym uciekły resztki angielskiego patrolu, i ostrożnie ominą wieś, której słomiane strzechy widać było w dość bliskiej odległości. - Niewiele mamy czasu, musisz więc wsiąść za mną na Toma, byśmy się stąd prędzej wydostali - zwrócił się do Mosipo, który posłusznie wskoczył za siodło. Tom nie ucieszył się bynajmniej nowym ciężarem: chwilę kręcił się w miejscu protestując, ale gdy go Martin trącił ostrogą, dał się przekonać. Wielkim łukiem objechali nie zauważeni wieś; gdy w godzinę później Martin zatrzymał kucyka na brzegu małej rzeczułki, byli już o dobre trzy mile od owej wioski. Wszędzie dokoła, jak okiem sięgnąć, ciągnął się płaski step, porosły niską trawą, nie groziło więc niebezpieczeństwo, że ktoś nie zauważony mógłby ich w tym miejscu zaatakować. Zawsze zdołaliby wymknąć się nieprzyjacielowi, tym bardziej że Zulusi wojują na piechotę; co prawda nogi mają wyśmienite, ich oddziały potrafią wykonywać nieprawdopodobnie długie marsze, lecz mimo wszystko nie doścignęliby szybkiego kucyka, chociaż niósł teraz podwójny ciężar na grzbiecie. - No, masz tutaj mięso, zabieraj się do jedzenia! - Martin życzliwie zachęcał Mosipo wydobywając z torby przy siodle duże kawałki suszonego udźca antylopy, twardego jak drewno. Murzyn nie kazał się dwa razy prosić: mięso już trzeszczało w mocnych zębach. Martin przyglądał się chwilę z uśmiechem jak chłopak z apetytem zajada, potem jednak przypomniawszy sobie znaleziony w jaskini papier wydobył go z futerału. Ustawiwszy go pod światło zatroskany pokiwał głową - prócz poszczególnych urywków słów nie mających zupełnie sensu, nic nie udało mu się wyczytać. - Tak to nic z tego nie wyjdzie, trzeba zastosować jakąś metodę - odezwał się wreszcie chytrze błyskając oczyma. - A wiesz ty, czarny przyjacielu, co to jest metoda? - Mosipo tego słowa nie rozumie, ale wie, że chcesz odnaleźć słowa, które ogień pożarł - odparł Murzyn skromnie.
- Bardzo sprytnie się domyśliłeś, synu! Tego właśnie chcę, o ile się to uda. Zaczął grzebać w swoich papierach, daremnie szukając jakiejś czystej kartki. Wreszcie zauważył, że jego stara, zetlała już niemal metryka z drugiej strony ma arkusz tylko częściowo zapisany, więc może się przydać do tego celu. Po dłuższych poszukiwaniach znalazł mały kawałeczek ołówka wypisany aż do drewna. Zaczął go ostrzyć wielkim kozikiem, którym zazwyczaj obdzierał ze skóry drobniejsza złowioną zwierzynę. - Człowiek, który nigdy nie pokazuje włosów, jest wielkim łowcą, ale potrafi także odnaleźć takie ślady, jakich oko innego człowieka nie widzi. Odnajdzie także słowa, które uleciały z ogniem - twierdził czarny chłopak z zainteresowaniem obserwując poczynania Martina. - Lepszego o mnie jesteś mniemania niż ja sam - odparł myśliwy kończąc trudne ostrzenie ołówka, który tymczasem zmniejszył się do nieznacznego wprost kawałeczka. Trzymając go z trudem w twardych palcach zaczął na pustym miejscu metryki rysować pojedyncze litery, jakie odcyfrował na znalezionym papierze. Starał się dokładnie zachować te same wymiary liter i ich wzajemną odległość, jakie były w oryginale. Gdy nareszcie skończył, zadowolony otarł pot z czoła po tym niezwykłym wysiłku. Oglądając swoje dzieło ze wszystkich stron odczytywał je od początku i od końca, kręcąc głową niezadowolony z wyników swej pracy.- Nie, to wszystko nie ma najmniejszego sensu - rzekł wreszcie zawiedziony, odkładając oba papiery. Istotnie, to co z tego wyszło, nie wyglądało zachęcająco. Zaznaczone przez łowcę na odpisie miejsca wykropkowane odpowiadały zniszczonym lub wypalonym kawałkom papieru w oryginale. Martin kierował się przy tym wymiarami pierwszego wiersza, gdzie przed pierwszą i za ostatnią literą zachował się nieuszkodzony skrawek papieru, co wskazywało na to, że wiersz - uszkodzony w środku - jest cały. - Bardzo chciałbym wiedzieć, co ma z tym wspólnego nieboszczyk Abel, którego Kain zabił jeszcze przed tysiącami lat - mruczał Martin trzymając w ręku odpis i wpatrując się w ostatni wiersz, gdzie widniało słowo „abels”. Lecz zanim jeszcze skończył ten monolog, już błysnęło mu w myślach właściwe brzmienie niedokończonego wyrazu. - „Matabels”! - zakrzyknął z tryumfem uderzając się pięścią w czoło. - A to następne słowo to będzie „land”, własną skórę w zakład stawię, że to jest tak... „In Matabels land”, do kraju Matabelów, to przecież jasne jak świecące nad nami słońce! - Zarośnięta twarz promieniała taką radością, że Murzyn uśmiechnął się także. - Mosipo wiedział, że biały łowca odnajdzie ślad - rzekł z wielkim przekonaniem.
- Poczekaj, nie tak prędko - hamował go Martin - Mamy dopiero dwa słowa, no i jeszcze tamte dwa, które wyczytałem przedtem. Ale cały dokument jest znacznie obszerniejszy. Miał już jednak połowę ostatniego wiersza; po chwili udało mu się skompletować go w całości. Trzy litery na samym końcu, „fam”, aż prosiły się, by uzupełnić je jako „familly”, rodzina, a zaraz za tym Martin łatwo już skompletował wyraz poprzedni na „tell”, zawiadomić. - Ten, kto to pisał, miał za mało miejsca, dlatego też nie rozdzielał wyrazów - tłumaczył Murzynowi, jak gdyby tamten znał się na zasadach pisania. - Już teraz niewiele mi brak w ostatnim wierszu. Te dwie litery „he” znajdują się tuż za wyrazem „land”, a między nimi i słowem „tell” tak mało jest miejsca, że zmieszczą się tam najwyżej dwie litery. Chwilę zastanawiał się głęboko nad owymi literami, ale wreszcie dał spokój, gdyż uwagę jego przykuła grupa liter w drugim wierszu tuż nad nimi - „drag”. - „Dragged”, prowadzony, albo raczej prowadzeni, przecież tu chodzi o syna i jeszcze kogoś - rzucił zadowolony wpisując na wolnym miejscu nowe litery. - Prowadzeni do kraju Matabelów... No, to już teraz wiadome jest i to ostatnie słowo z trzeciego wiersza. Co zrobiłbyś, chłopcze, gdyby cię ktoś prowadził gdzieś wbrew twej woli? - Mosipo nie tańczył jeszcze tańca wojowników, nie jest mężczyzną - wykręcał się Murzyn. - No dobrze, nie będziemy się tu targować o słowa. I tak już głowa mnie boli, bo nie mogę odgadnąć tych dalszych - roześmiał się Martin. - Ale powiedz mi, co byś zrobił? - Broniłbym się z całej siły - odpowiedział chłopak z godnością. - To w porządku - zgodził się Martin. - Ale gdyby cię związali tak, że nie mógłbyś się ruszyć, a wiedziałbyś, że wojownicy twego szczepu są gdzieś w pobliżu? - Wołałbym o pomoc. - Otóż to! - pochwalił go Martin. - „Help”, ratunku albo ratujcie. I już mamy cały wiersz gotowy. Zachęcony powodzeniem mały myśliwy teraz już znacznie prędzej rozwiązywał zagadkę tajemniczego dokumentu. Po słowie „prowadzeni” powinno by być podanie kierunku, dokąd, gdyż pojęcie kraju Matabelów było zbyt ogólnikowe - kraj ten, nie posiadający granic ani od zachodu, ani od północy, obejmuje co najmniej pół miliona mil kwadratowych. Więc też litery „rthw” Martin dopełnił na „northwards”, na północ, wnioskując, że nie może to być nić innego, bo już na przykład „northwesterly”, na północny zachód, tworzyłoby zbyt długi wyraz, który nie zmieściłby się na papierze. Pierwsze dwa
słowa tego wiersza bez dłuższego namysłu dopełnił jako „prisoniers Zulus”, w niewoli u Zulusów. Także i pierwszy wyraz tej notatki nie sprawiał mu już większych trudności: „trader”, kupiec. Teraz już było oczywiste, że za podaniem zawodu następuje nazwisko osoby piszącej notatkę, ale kwestia tego nazwiska, zaczynającego się na Skal, pozostawała nadal tajemnicą. Była to bardzo niezwykła grupa liter, zaś pomiędzy nią i następną grupą „efstr”, tyle było miejsca, że Martin doszedł ostatecznie do przekonania, że obie te grupy nie mogą tworzyć jednego wyrazu. - Ależ ze mnie dureń, to przecież oczywiste, że nie! - krzyknął nagle mocniej wciskając czapkę na czoło. - Przecież tam musi być także miejscowość, nie tylko nazwisko tego człowieka, ale i miejsce jego zamieszkania. Skal to początek nazwiska, a grupa „efstr” to część miejscowości, z której pochodzi. No, teraz to już pójdzie szybko.Lecz radość jego była przedwczesna, nie poszło to tak szybko. Okazało się bowiem, że z całej tej notatki miejscowość jest najtrudniejsza, chociaż, niestety, była to najważniejsza informacja. Martin wiedział, że biali kupcy zapuszczają się nieraz bardzo daleko wozami zaprzężonymi w woły i załadowanymi towarem, brnąc przez drogi i bezdroża. Człowiek, który pisał tę wiadomość, mógł pochodzić równie dobrze z Natalu, jak z Kapsztadu, z Wolnego Państwa Oranii czy wreszcie z Transwaalu. Martin starannie kontrolował w myślach nazwy miast Afryki Południowej od rzeki Limpopo, tworzącej północną granicę Transwaalu, aż po Przylądek Dobrej Nadziei, i od Oceanu Indyjskiego aż po Ocean Atlantycki. W ciągu trzydziestu lat swych wędrówek poznał je wszystkie doskonale, przepowiadał więc sobie teraz nazwy wszystkich większych miast zamieszkałych przez białych - wszystko daremnie. W żadnej z nich nie występowała dziwna grupa liter „efstr”, jaką wyczytał na dokumencie. - To ponad moje siły - rzekł w końcu zniechęcony odkładając papiery. Z taką pasją pogrążył się w rozwiązywaniu dziwnej wiadomości, że zapomniał wprost o obecności czarnego zbiega. Naraz zapragnął powiedzieć mu o wszystkim, zaczął więc opowiadać mu całą treść w języku Matabelów, ponieważ z holenderskich jego monologów Murzyn bardzo niewiele zrozumiał. Usłyszawszy o co chodzi, Murzyn szeroko otworzył zdumione oczy, aż błysnęły jaskrawą bielą białka. - Mówisz, panie, biały człowiek i jego syn? Dostali się do niewoli Zulusów i prowadzono ich tam? - wskazał ręką na północ. Martin skinął głową. - No to ja na pewno się z nimi spotkałem - ciągnął Murzyn.
- Spotkałeś ich? - myśliwy zerwał się z podniecenia. - Kiedy i gdzie? Gadaj szybko! - krzyczał. Nie było to tak szybko, jak tego pragnął, ale ostatecznie Murzyn opowiedział mu całą swą przygodę. Przebyli właśnie jakąś płynącą na wschód rzekę i zdaniem człowieka, który orientował się w tych okolicach, byli już tylko o dwa dni drogi od Ulundi, siedziby Keczwaja, kiedy nagle natknęli się na znaczny oddział Zulusów idących na północ, tam, skąd właśnie przyszła ich grupa. Wódz tego oddziału pozdrowił ich wodza i przez chwilę rozmawiali z sobą. Zulusi wędrowali do króla Lobenguli z darami, które miały nakłonić go do udzielenia im wydatniejszej pomocy wojskowej do walki z Anglikami. Jednym z tych darów byli właśnie dwaj biali jeńcy: starszy mężczyzna z długą brodą, jakie nosili Burowie - tu Mosipo pokazał ręką do pasa - oraz młody chłopak w tym mniej więcej wieku co sam Mosipo. - Chyba trochę starszy od ciebie, nasi chłopcy nie rosną tak szybko jak Murzyni - wtrącił Martin. - A nie wiesz ty, jak się nazywał biały człowiek? Tego niestety Mosipo nie wiedział. - Rzeka, powiadasz? I płynęła ze wschodu? O dwa dni drogi od Ulundi... - ciągnął zamyślony Martin. - Jeżeli dane co do odległości od obozu Keczwaja były prawdziwe, to mogła być tylko Mkusi. - A tak, Mkusi, tak się właśnie nazywała, teraz sobie przypominam - szybko wyjaśnił Murzyn. - Muszę jakoś ustalić, skąd ten człowiek pochodzi - postanowił raz jeszcze Martin biorąc do ręki odłożone już papiery. - Na co kończą się holenderskie nazwy naszych miast? - mruczał. - Może to być stad (miasto), dorp (wieś), burg (zamek), fontein (studnia) albo stroom (rzeka), jeżeli miasto leży nad rzeką. No to chyba tylko to ostatnie... Efstroom, efstroom... - powtarzał dopisawszy z wielką uciechą brakujące litery. - Ale teraz jeszcze początek tej nazwy... „Potchefstroom!” - zawołał nagle z tryumfem i tak głośno, że aż skubiący obok nich trawę Tom zarżał ze zdumienia. - Czy tylko mi się to tam zmieści? - dodał Martin zakłopotany. Zmieściło się, za to nazwisko nieznanego człowieka musiało być krótkie, bo teraz po „Skal” zmieścić się mogła już najwyżej jedna litera. - To już głupstwo, jak brzmi właściwie nazwisko, łatwo to już ustalę w Potchefstroom - rzucił Martin zadowolony przepisując dokument na czysto. Na chybił trafił uzupełnił nazwisko kupca na Skald, by nie brak mu już było ani jednej litery. Ostatecznie wiadomość od jeńca, pisana telegraficznym stylem podyktowanym przez konieczność - brak papieru - brzmiała w całości:
„TRADER SKALD POTCHEFSTROOM WITH SON PRISONERS ZULUS DRAGGED NORTHWARDS IN MATABELS LAND HELP TELL FAMILLY.” KUPIEC SKALD Z SYNEM, JEŃCY ZULUSÓW, PROWADZENI NA PÓŁNOC DO KRAJU MATABELÓW, RATUJCIE, ZAWIADOMCIE RODZINĘ. - Widocznie wykłuł to cierniem akacji i gdzieś położył w nadziei, że papier odnajdzie jakiś patrol angielski -.snuł domysły Martin raz jeszcze oglądając rozwiązaną notatkę. - Według tego co mówiłeś, musieliście jeszcze tego samego dnia natknąć się na Anglików, kiedy spotkaliście ten oddział Zulusów idący do Lobenguli? Murzyn skinął głową. - To pewnie jest tak, jak przypuszczam - ciągnął ucieszony myśliwy. - Któryś z tych nicponi Zulusów znalazł ten papier i zrobił sobie z niego przybitkę do strzelby. A ty, gdy uciekłeś Matabelom, dokąd miałeś zamiar iść? - Chciałem iść do kraju Bakwenów, do stryja, króla Seszele. - Dobrze, to się wszystko zgadza - zgodził się Martin. - Nie nadłożysz specjalnie drogi, jeżeli pojedziesz wraz ze mną przez Potchefstroom. Stamtąd masz już łatwą drogę, w protektoracie beczuańskim wszędzie panuje spokój. Ale najpierw musimy dostać się do obozu Anglików, by oddać to, co znalazłem przy zabitym księciu. Na wzmiankę o Anglikach na twarzy czarnego chłopaka odmalowało się przerażenie. - Nie bój się, już ja poświadczę, że nie jesteś Matabelem - uspokajał go Martin. - Zresztą tam też są ludzie, którzy znają zwyczaje czarnych mężów i zgodnie z twoim tatuażem zaświadczą, że należysz do miłującego pokój szczepu Bamangwatów. Tam także dostaniemy konia dla ciebie, będziemy więc podróżować znacznie szybciej. Tymczasem cienie obu mężczyzn wydłużyły się znacznie, słońce poczerwieniało i zaczynało chylić się ku zachodowi. Martin wiedział, że obóz angielski leży gdzieś nad rzeką Umfalosi i że nie mogą tam dotrzeć przed zachodem słońca, ale gotów był jechać nawet nocą. Księżyc był w pierwszej kwadrze, dostatecznie oświetli, im drogę. Wsiedli - wypoczęty i najedzony kucyk tym razem] ruszył z miejsca bez protestu. 4. Farma na brzegach Baalu Kiedyś na początku lat siedemdziesiątych w Transwaalu, w okolicach miasta Johannesburga znaleziono złoto, które zwabiło całe rzesze żądnych szybkiego wzbogacenia się ludzi. Ludzie, którzy daremnie szukali diamentów w okolicach Kimberley, rzucali bezpłodną niebieską glinę i wędrowali do nowego Eldorado. Rozproszywszy się w
sąsiedztwie nowego znaleziska, zaczęli szukać cennego żółtego metalu wszędzie, gdzie się tylko dało. Rąbali skały, płukali rzeczny piasek - najczęściej, oczywiście, bez najmniejszych rezultatów. Kiedy jednakże kilku szczęśliwcom udało się wykryć złoto w jakichś dopływach Vaalu, w całą tę imprezę wdała się wielka spółka kopalniana, Gold Union Ltd. polecając fachowcom przeprowadzić badania okolicznych terenów. Pomyślne początkowo wyniki badań spowodowały, że spółka zakupiła - trochę przedwcześnie, jak się później okazało - rozległe tereny po obu brzegach rzeki Vaal, zarówno w Transwaalu, jak i w Wolnym Państwie Oranje. Jak to zazwyczaj w większości podobnych wypadków bywa, gorączka złota dość szybko wygasła i życie wróciło na normalne tory. Wymarzone góry złota zmniejszyły się do kilku tylko kopalń, które zagarnęła spółka kopalniana. Całe gromady zawiedzionych poszukiwaczy przygód rozpierzchły się, a firma Gold Union Ltd. została z olbrzymimi połaciami nie zamieszkałych i nie przynoszących zysków terenów. Dyrekcja spółki postanowiła ziemię tę sprzedać, a ponieważ w Afryce Południowej nie było odpowiednich nabywców, wysłała swoich agentów do Europy. Byli wśród nich ludzie doświadczeni, którzy orientowali się, że na leżącą odłogiem ziemię najłatwiej znajdą nabywców wśród mieszkańców przeludnionej Europy środkowej, więc też jeden z nich za miejsce swej działalności obrał Czechy. Jego przyjazd miał przynieść odmianę losów dwóch ubogich rodzin czeskich, żyjących dotąd spokojnie w samotnych chatach wśród lasów. W olbrzymim kompleksie lasów krzywoklatskobrdskich, zalegających niby zielone morze całe niemal zachodnie Czechy, znajduje się miejsce, gdzie ongiś pożar zniszczył stary, piękny drzewostan na przestrzeni paru kilometrów. Ową interwencję żywiołu władze przyjęły wówczas z pewnego rodzaju radością: trzeba było osadzić robotników do pracy - i właśnie miejsce się znalazło. Osiedliło się tam kilka rodzin robotniczych; w ten sposób powstała wśród lasów osada, nazwana zgodnie ze swym pochodzeniem - Pożary. Takie już widać było jej przeznaczenie, że nigdy nie miała się rozrosnąć do rozmiarów wsi. Położona zbyt daleko od wszelkich linii komunikacyjnych lub nawet drobniejszych dróg, nie przyciągała nowych osadników, tym bardziej że wnet po jej założeniu nadszedł rok 1848, a wraz z nim zniesienie pańszczyzny, co w skutkach przyniosło rozdrabnianie olbrzymich szlacheckich majątków ziemskich. Tak więc Pożary w dalszym ciągu były małą, zagrzebaną w lasach osadą, taką, jaką były zaraz po założeniu. W tych czasach, gdy do Czech przyjechał agent Spółki Kopalnianej z Afryki Południowej, w Pożarach żyły dwie rodziny ubogich chłopów: Horynowie i Skalowie. Mieszkali w sąsiedztwie, niezmącona niczym przyjaźń ciągnęła się od dawnych czasów,
kiedy przybyli tu z rozkazu władz ich dziadowie, by karczować pnie opalonych olbrzymów leśnych. Życie nie płynęło im po różach Do małych chatek należało po kilka zagonów pola, ale kiepskiego jak to bywa w bliskim sąsiedztwie lasu. Na kwaśnej ziemi bujał mietlica, a skromne zbiory, jeszcze zanim zdołały dojrzeć, zjadał przeważnie pańskie zające i jelenie. - Żeby, nie to odszkodowanie, które co roku dostajemy o władz, musiałby tu człowiek z głodu zemrzeć - powiadał Skala krzepki człowiek o niespokojnym charakterze. Sam na swym polu nie bardzo się napracował, głównie gosp darowała na nim jego żona wraz z piętnastoletnią Marią. Obi były zapobiegliwe i nie bały się roboty. Skala także nie był leniem ale takie „przewracanie kamieni”, jak drwiąco wyrażał się o mo zolnej pracy na leśnym ugorze, nie pociągało go wcale. Zaorał pole, zżął zboże, którego zresztą było niewiele, i to byłowszystk Poza tym wolał pracować w lesie przy zwózce drzewa. Kup sobie konia - na kredyt, który jednakże sumiennie spłacał i woził potężne pnie drzew na stację do najbliższego miasteczka. Zimą, gdy w zasypanym śniegiem lesie kończyła się wszelka praca, Skala przynajmniej rozwoził towar z miasteczka, odległego o dobre trzy godziny marszu, po okolicznych wioskach. Prócz Marii mieli Skaldowie jeszcze jedno dziecko, dziesięcioletniego Jana, który podobny był do ojca jak dwie krople wody: żywy, ruchliwy, barczysty wyrostek z mięśniami zahartowanymi już w ciężkiej pracy. Zanim jeszcze skończył dziewięć lat zaczął jeździć z ojcem do lasu, jakkolwiek matka protestowała, pragnąc by raczej chodził do szkoły. Szkoła jednak była we wsi odległej od Pożarów o półtorej godziny drogi, co Jankowi nie uśmiechało się wcale. - Dajże mu spokój! - śmiał się Skala, ilekroć żona irytowała się, że chłopak dziczeje i nie uczy się porządnie czytać i pisać. - Będzie takim samym leśnym człowiekiem jak jego tata, a takiemu potrzeba więcej siły tutaj, niż tutaj - i zginając prawą rękę napinał potężne muskuły tak, że omal nie trzaskał rękaw płóciennej kurtki, a potem klepał się po czole. W tym samym wieku co Janek Skala był także Jarek Horynów; obaj chłopcy od najmłodszych lat byli najbliższymi przyjaciółmi. Nie miało znaczenia, że od czasu do czasu pobili się, ale jeden bez drugiego długo nie wytrzymał. Latem, co prawda, niewiele mogli się sobą nacieszyć, ponieważ Horynowie znacznie bardziej napędzali swego chłopaka do szkoły niż Skalowie, lecz przyjaźń chłopców wcale na tym nie ucierpiała. Jarek był o głowę wyższy od Janka i wyglądał na starszego, ale był równie mało rozsądny i zrównoważony jak tamten - jak to często z westchnieniem twierdziła jego matka. Miała ona bowiem więcej trosk i kłopotów, niż jej sąsiadka i przyjaciółka Skalowa, ponieważ jej rodzina była liczniejsza. Prócz Jarka i starszej siostry, trzynastoletniej Pauli, w domu było jeszcze dwoje małych
dzieci: mała, dwuletnia Ludka, która niezdarnie toczyła się za matką, czepiała się mebli i raz po raz padała na czworaki, oraz zawinięty jeszcze w pierzynkę i związany powijakiem Waszek. - Nieustanna robota z tą czeredą! - mawiała zmordowana Horynowa przysiadłszy o zmroku, po całodziennej pracy, obok sąsiadki, na starym, zwalonym pniu, który zastępował ławeczkę. - Cóż ty, masz męża, który dba o pole i dom, ale mój! - odpowiadała z pewną zawiścią Skalowa. - Ale przyniesie ci do domu jakieś pieniądze, a u nas? Grosz każdy muszę po cztery razy obrócić w dłoni, zanim go wydam.A dzieci? Z tymi małymi zawsze najwięcej kłopotów, a ty już o tym zapomniałaś! - odpowiadała Horynowa. Tak to co dzień zwierzały się sobie z drobnych trosk i pocieszały nawzajem, że zimą będzie lepiej, bo mniej roboty i więcej spokoju. Pola zimą odpoczywają, a tak bydło jak drób obrządzić łatwo, ponieważ w obu rodzinach było tego niewiele. W życie obu chłopców, Jarka i Janka, zima 1872 roku wniosła nowy i ogromnie podniecający pierwiastek. A właściwie wniosła go nie tyle zima, co Skala, któremu słodownik z dworskiego browaru w miasteczku dał w prezencie stary numer czasopisma ilustrowanego „Panorama”. Horyna, człowiek na swój wiek bardzo poważny, spokojny i namiętny czytelnik - jak wielu naszych chłopów żyjących z dala od ludzi - od razu, gdy obie rodziny zeszły się na gawędę pierwszego wieczoru, zaczął czytać. W czasopiśmie było wiele wiadomości ze świata, ogromnie interesujących dla ludzi żyjących w odległej leśnej osadzie, najciekawszy jednak dla wszystkich, a przede wszystkim dla chłopców, był obszerny list doktora Emila Holuba z Afryki Południowej. Opisywał on życie na polach diamentowych w okolicach Kimberley, a także Murzynów, sposób ich życia i zwyczaje. Chłopcy wpadli wprost w szał; ale i dorosłym list Holuba tak się podobał, że Skala postanowił zaraz przy kolejnej bytności w miasteczku postarać się o następne numery „Panoramy”. Ponieważ mu się to udało, cała zima minęła dla obu rodzin pod znakiem Afryki Południowej. Ale chłopcom lektury było mało - postanowili treść jej wcielić w czyn. Łuki i strzały mieli już dawno, murzyńskie tarcze zrobili sobie z wybitego dna od beczki, asagaję zaś zastąpił kij z gwoździem na końcu. Po wielu próbach udało się Jarkowi, który był bardzo zręczny, wystrugać z grubej gałęzi coś, co dość dobrze naśladowało krótką murzyńską maczugę zwaną kiri. Murzyni potrafią nią zabić nawet ptaka w locie. Ale pierwsze próby z bronią] źle się skończyły. Jarek omal nie wybił asagają oka małemu. Waszkowi, który najniewinniej w świecie przeciągał się na rozłożonej pod płotem pierzynce.
- Po co mi się nawinął pod rękę... - irytował się Jarek nie doceniając wcale tej okoliczności, że wyczyn jego pozostał nie] zauważony, a tym samym i bezkarny. W dwa dni później Janek swym kiri zabił kwokę siedzącą na jajach, Jarkowi zaś udało się trafić ciężką pałką w skopek pełen świeżego mleka, który matka niosła właśnie z obory. Ze strachu rzuciła go, a nogi wrosły jej w ziemię. Wyobrażała sobie, że to coś z nieba wpadło nagle w naczynie, nie zauważyła bowiem wcale swego syna siedzącego w okienku na dachu, skąd próbował trafić gołębia. Po tych wyczynach obaj ojcowie dokonali rozbrojenia, chłopcy za karę dostali porządnie po karku i musieli, jak zwykle, złożyć zapewnienie, że już nigdy tego nie zrobią. I w pewnym sensie dotrzymali słowa. Ostentacyjnie uganiali bez jakiejkolwiek broni wokół obu gospodarstw, natomiast całą akcję przenieśli do lasu, od którego dzieliło ich parę kroków. - Jacyż my byliśmy głupi, że nie wpadliśmy na to wcześniej - żałował Janek, gdy się spostrzegli, jakie to las stwarza im wspaniałe możliwości. Rzecz prosta, że tu wiewiórki zmieniły się w małpy, kuna-szkodnik, którą obaj ojcowie daremnie usiłowali schwycić w pułapkę, była krwiożerczym lampartem, zaś gnieżdżący się wraz z rodziną za załomem skalnym, otoczonym gęstymi jeżynami, lis - lwem z lwicą i młodymi. Podobnie niewinny zaskroniec był wężem boa, a żmija najbardziej jadowitym wężem afrykańskim, mambą. Bujna wyobraźnia przybrała nieszkodliwych mieszkańców czeskiego lasu w znamiona i właściwości dzikiej i drapieżnej zwierzyny Afryki. Chłopcy szybko nabrali dużej zręczności w obchodzeniu się ze swą prymitywną bronią. Potrafili trafić strzałą z łuku wiewiórkę nawet w skoku, a Jarek wykonał tak mistrzowski rzut asagają, że zabił jeża z odległości pełnych trzydziestu kroków. - Naturalnie twoich kroków - rzucił pogardliwie Janek, w którego sercu utkwił cierń zazdrości. - Dla ojca to byłoby zaledwie dziesięć kroków! Nie przejmował się tym jednakże długo, tylko żywo zabrał się do pomocy przy obdzieraniu zwierzaka ze skóry i pieczeniu go „na rożnie” na sposób afrykański. Rożen zastąpił zwykły drut. Zapewne matki obu chłopców osłupiałyby z wrażenia, patrząc jak ich synkowie z ogromnym smakiem rwą zębami na wpół surową lub spaloną na węgiel, a w każdym razie bardzo nieapetyczną potrawę. I tak zdziwienie ich rosło, gdy chłopcy stale wracali ze swych „przechadzek po lesie” zupełnie bez apetytu, zaczynały się obawiać, że zdrowie synów coś szwankuje. Zmuszały ich do picia rumianku lub innych ziół, a młodzi łowcy, byle uniknąć kuracji, musieli udawać normalną ochotę do jedzenia i w bohaterski sposób przeładowywać żołądki tak, że już nie mogli wprost patrzeć na jedzenie.
Takie oto pełne wrażeń i przygód życie pędzili chłopcy całe dwa miesiące - chociaż rodzice ich nie mieli o tym pojęcia - kiedy nagle skończyło się wszystko. Horyna siedział właśnie na „rodzinnym drzewie”, leżącym przed domem, i zapalał fajkę, gdy na skraju lasu ukazał się wysoki, kościsty gajowy, który wielkimi krokami szedł wprost na chałupę Horynów. Nie był sam: w obu rękach trzymał za uszy chłopaków, którzy dreptali obok niego krzywiąc się z bólu. Twarze ich były straszliwie wymazane błotem - to „na murzynów”, jak tłumaczyli później - czupryny zaś zdobiły pęki piór i gałązek. Horynie ze zdumienia omal fajka nie wypadła z ust - w pierwszej chwili nie zorientował się nawet, że to jego własny syn i syn najbliższego przyjaciela. - To ładne towarzystwo, ten wasz chłopak i ten od Skalów! - mówił gajowy zatrzymując się wraz z „dzikusami” przed Horyną i spluwając pogardliwie poza pień. - Wiecie wy, co zrobili? Zabili strzałą najpiękniejszą perliczkę pani leśniczyny, a kiedy ta podniosła lament o szkodę, upierali się zuchwale, że to nie perliczka tylko ponoć jakiś truś... Miał na myśli strusia, ale starszy Horyna tym razem nie zauważył drobnego błędu językowego. Struchlały słuchał powodzi skarg: jego syn wraz z tym „chłopakiem od Skalów” wybijają w lesie wiewiórki i inną drobną zwierzynę. Zabili nawet borsuka, którego sam jaśnie pan kazał oszczędzać. - Macie ich tutaj, musicie ich ukarać! - zakończył gajowy długą litanię skarg na leśne zbrodnie obu przestępców i nacisnąwszy gestem pożegnania kapelusz na czoło zniknął znowu w lesie. Wymierzono im rzetelną karę; dawała się im ona we znaki przez długie noce, które chłopcy przeleżeli na boku lub na brzuchu nie mogąc jej zapomnieć. Zanim jednakże zniknęły ostatnie czerwone ślady na skórze, w obu domach zaczęło się jakieś niesłychane zamieszanie. Stało się to za przyczyną Skali, który pewnego dnia przyniósł z miasteczka taką wiadomość: - Jest tam taki agent, który proponuje ziemię w Afryce Południowej nad rzeką Vaal po niezwykło niskiej cenie - mówił, a każdy nerw w jego twarzy drgał wzruszeniem, jakkolwiek podczas długiej, pieszej wędrówki z miasteczka dosyć miał czasu, by ochłonąć z pierwszego wrażenia. Oczywiście wiele miał powodów do zachwytu, gdy słuchał w karczmie górnolotnego przemówienia agenta, chociaż było ono wygłoszone łamaną niemczyzną. Agent tak umiejętnie wyliczał zalety dorzecza Vaalu, obfitość ryb i zwierza, urodzajność gleby - wszystko to była oczywiście przesada, tamtejszy veld bowiem nadaje się raczej do hodowli bydła niż pod orkę - że słuchacze szeroko otwierali oczy i bacznie nadstawiali ucha. A już
tchu i ni wprost brakło, gdy agent na zakończenie podał śmiesznie niską cenę za ziemię, zwolnioną w dodatku z wszelkich podatków na całych dwadzieścia pięć lat. - Wyobraź sobie - ciągnął tajemniczo Skala przyciągając Horynę za guzik od kurtki tak blisko siebie, że aż czoła ich się zetknęły - jaka tam tanizna! To mórg wypadnie tylko na guldena czterdzieści! Wprawdzie agent podawał dane w akrach, ale bardzo chętnie przeliczał słuchaczom tę niezwykłą miarę na morgi. Mórg za guldena czterdzieści!... Horynie z wrażenia aż pot wystąpił na czoło i tak gwałtownie pociągnął z fajki, że cała mroczna izba wypełniła się niebieskawym dymem. Podobnie jak w sercu wielu bezrolnych czy właścicieli drobnych skrawków ziemi w Czechach, tak i w sercu Horyny kryła się tajona, lecz potężna żądza ziemi. Bo czyż tutaj mógłby ją jakoś kupić? Po pierwsze nie miał za co, a dalej: wokoło ciągnęły się pańskie lasy, lasy nie na sprzedaż, nie było więc nadziei na rozszerzenie skromnego poletka, na którym harował od świtu do nocy. - I żniwa dwa razy w roku! - dodał jeszcze Skala zgodnie ze słowami agenta, kryjącymi i tu także grubą przesadę. W serce Horyny Skala rzucił ziarno, które musiało zakiełkować i wydać owoce, ale i sam także od tego momentu nie zaznał spokoju. Reagował jednak inaczej niż tamten; jego wyganiało z tego leśnego odludzia nie pragnienie ziemi, ale jakaś tkwiąca we krwi żądza zmiany, ciekawość innych krajów, innych ludzi, innych zwyczajów. Teraz obaj mężczyźni częściej niż dawniej przesiadywali razem i naradzali się, ale gdy tylko zjawiła się któraś z żon, rozmowa urywała się natychmiast. Z wrodzoną każdej, najskromniejszej nawet kobiecie intuicją, obie wyczuwały, że mężowie ich radzą o czymś niezwykłym i szalonym. Lecz mimo wszystko, gdy pewnego wieczora mąż, swoim zwyczajem, krótko oświadczył, że sprzedają wszystko i przenoszą się do Afryki Południowej - Horynowa osłupiała z przerażenia. Obecny przypadkowo przy rozmowie Jarek wrzasnął z radości. Ojciec porządnym szturchańcem uspokoił go i schwyciwszy za kołnierz wyrzucił z izby. - Słuchaj, czyś ty rozum stracił? - jęknęła Horynowa gdy się drzwi za Jarkiem zamknęły, a Horyna zasiadł znowu przy stole. - Sprzedać to wszystko, na czym nasza rodzina gospodaruje już tyle lat? I komu? Bo to kto zechcę kupić? A pomyślałeś o tym, że Waszek jeszcze nie ma roku? Co ja tam sama z dziećmi między tymi Murzynami pocznę? - lamentowała bez końca. Horyna słuchał cierpliwie. - Wszystko to kupi książę i jeszcze dobrze zapłaci, gadaliśmy już o tym w kancelarii - zaczął spokojnie, gdy kobieta ucichła. - Ta osada jest księciu cierniem w oku, wolałby, żeby
tu znowu był las, jak dawniej bywało, taki z niego zawzięty myśliwy. I te co roku płacone odszkodowania za wypasione zbiory też już mu bokiem wyłażą, sam administrator kiedyś mi powiadał. Dają mi za wszystko tysiąc pięćset guldenów. Trochę pójdzie na koszta podróży, ale zawsze zostanie jeszcze tyle, że będziemy mogli kupić sobie jakichś dwieście morgów ziemi i bydło, gospodarować na porządnej gospodarce. Skalowie sprzedają także, pojadą razem z nami. Wcale nie będziesz sama między tymi Murzynami. Jak na małomówność Horyny, przemówienie to było bardzo długie, nie zdołało jednak uspokoić jego żony. - A pomyśl o naszych drobnych dzieciach, o Lidce i Waszku! Przecież one nie wytrzymają nawet drogi przez morze! - zamartwiała się. - Wytrzymają, wytrzymają - zapewniał ją uśmiechając się Horyna. - A nie pamiętasz, jak to w „Panoramie” czytałem, że na żaglowcu płynącym do Australii, na pełnym morzu, urodziło się dziecko? Matka się rozchorowała, ale dzieciakowi podróż tak posłużyła, że kiedy przybili do brzegu już stawało na nóżki, chociaż karmili go krowim mlekiem przez smoczek. A nasz Waszek jest mocny, wytrzyma doskonale, nic się nie bój! Nie pomogły perswazje i płacze obu kobiet - Skala i Horyna postawili na swoim: w miesiąc później obie rodziny opuściły kraj rodzinny idąc na spotkanie nowej doli. Nie trzeba nawet dodawać, że przez cały czas przygotowań do wyjazdu Jarek i Janek żyli jak w czarodziejskim śnie, obawiając się tylko stale, by ich ktoś nagle nie obudził. Dopiero w chwili, gdy statek wiozący emigrantów odbił od brzegów Europy, doszli do przekonania, że ten ich sen zmienia się w nieodwracalną rzeczywistość. Po przyjeździe do Transwaalu dla emigrantów czeskich za-; czął się okres ciężkiej pracy i trudów. Pola ich rozciągały się na południe od miasta powiatowego Potchefstroom, w odległości, jakichś dwudziestu mil angielskich, tam gdzie rzeka Vaal toczy swe wody szerokim, leniwym nurtem niemal prosto ze wschodu na zachód. Najbliższa farma Burów odległa była o dziesięć mil, najbliższa zaś wieś o piętnaście. Poza tym teren był pusty, niezamieszkały. I tak wielkie szczęście miały obie rodziny, że na nowe miejsce osiedlenia przybyły podczas południowoafrykańskiego lata, mogły więc zamieszkać pod namiotami. - Musimy przede wszystkim postawić przyzwoite domy! - zadecydowali obaj mężczyźni i natychmiast zabrali się do pracy, przy której pomagały im żony i starsze dzieci. Nie było tu murarzy ni rzemieślników - o białych pracowników w Transwaalu bardzo było trudno, Czesi zaś nie mieli odpowiednich funduszów, by wynająć tubylców: ich zasoby materialne mocno nadszarpnęła długa podróż z Port Elisabeth nad morzem nad rzekę Vaal. Na szczęście życie na odludziu w Pożarach nauczyło przybyszów samodzielności, więc też