kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 870 923
  • Obserwuję1 391
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 680 701

Brown Sandra - Miłość bez granic

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :541.0 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
B

Brown Sandra - Miłość bez granic .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu B BROWN SANDRA Pozostałe
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 123 stron)

SANDRA BROWN MIŁOŚĆ BEZ GRANIC

ROZDZIAŁ 1 „Rada Miejska Denver głosowała dziś za podniesieniem podatków w nadchodzącym roku podatkowym o sześć procent. Radni twierdzili, że...” - Świetnie - gderliwie mruknęła Katherine. - Tego jeszcze nie było: nowy sposób zasilania budżetu. Do pedantycznie uporządkowanej szuflady włożyła szczotkę do włosów i sięgnęła po flakonik na toaletce. Długą i kształtną nogę oparła na taborecie, po czym zaczęła wcierać w nią emulsję. Ponownie skierowała uwagę na radio, stojące na nocnym stoliku w sąsiedniej sypialni. „Policja udaremniła próbę rabunku sklepu przez uzbrojonego mężczyznę. Grupa interwencyjna otoczyła budynek po otrzymaniu informacji przez telefon...” Wzrost podatków i przestępczość. Wspaniałe wiadomości na koniec dnia, pomyślała ponuro Katherine, myjąc zęby. Był to jeden z tych wieczorów, gdy z goryczą rozczulała się nad sobą. Zdarzało się to rzadko, ale czasem pozwalała sobie na luksus melancholii. Miło byłoby powiedzieć komuś dobranoc, dzielić z nim pokój, przestrzeń, oddychać tym samym powietrzem, wsłuchiwać się w te same, dochodzące z daleka odgłosy. Z „nim”? Dlaczego pomyślała akurat o mężczyźnie? Westchnęła. Życie w samotności ma swoje zalety, ale czasem czuje się brak kogoś drugiego. „Pogoda na jutro...” Katherine skrzywiła się i spojrzała w stronę radia, zastanawiając się, czy prezenter radiowy na nocnym dyżurze nie bywa zmęczony tym gadaniem do samego siebie. Czy w ogóle czasem myśli o tych, do których mówi? Czy czuje ich samotność i stara się im ulżyć swoją paplaniną? Głos miał przyjemny. Starannie modulowany, wyraźny, lecz jakby nieco... wyblakły. Żartował od niechcenia, jednak te żarty były sztuczne, anonimowe, bezosobowe. Boże, ależ mam paskudny nastrój! - złajała się Katherine, wkładając szlafrok. Może teraz, gdy Mary wyszła za mąż, powinnam również za kimś się rozejrzeć, za kimś, kto mógłby dzielić ze mną mieszkanie, pomyślała, obchodząc dom przed zgaszeniem światła. Katherine kochała te stare kąty. Po śmierci ojca, który umarł, gdy miała zaledwie sześć lat, matce udało się utrzymać dom i z pensji urzędniczki pocztowej wychować, jak mogła najlepiej, Katherine i jej młodszą siostrę Mary. Nie było im łatwo, lecz konieczność nauczyła je żyć oszczędnie.

Katherine sprawdziła, czy drzwi są zamknięte, i wyłączyła oświetlenie w living - roomie. Jednocześnie wykluczyła pomysł przyjęcia kogoś na wspólne mieszkanie. Matka umarła przed trzema laty, ale z Mary było im razem dobrze, były przecież siostrami, a wesołe usposobienie Mary ułatwiało wspólne życie. Z kimś innym mogło być całkiem inaczej. Mary. Kochana siostrzyczka. Jej życie na pewno nie zmieniło się po ślubie. Nie, dziękuję bardzo, pomyślała kwaśno Katherine. Pozostanie niezależna, znosząc jakoś krótkie, choć przykre chwile samotności. „A oto wiadomość z ostatniej chwili...” Sięgnęła do radia, żeby nastawić budzenie, ale cofnęła rękę. Wpatrywała się w pudełko z drewna zdobione chromem i słuchała, nie wierząc własnym uszom. Dziś wieczorem Peter Manning, wybitny przedstawiciel biznesu w Denver, zginął tragicznie. Stracił panowanie nad kierownicą swego sportowego wozu, wskutek czego samo- chód uderzył w betonową ścianę oporową. Policja informuje, że wypadł z trasy przy bardzo dużej prędkości. Pan Manning poniósł śmierć na miejscu. W tym samym wypadku zginęła nie zidentyfikowana kobieta, która siedziała w wozie po stronie pasażera. Peter był synem... Katherine podskoczyła, gdy tuż obok przeraźliwie zadzwonił telefon. Parę razy głęboko odetchnęła, zanim sięgnęła po słuchawkę. Opadła na łóżko i przycisnęła ją do ucha. - Słucham? - spytała. - Czy to panna Adams? - Tak. - Tu Elsie. Pracuję u państwa Manning. Ja panią znam... - Tak, pamiętam cię, Elsie. Co z moją siostrą? - spytała szybko Katherine. - Właśnie z tego powodu dzwonię, proszę pani. Czy pani słyszała o wypadku? Nie tłumaczyła służącej, że oficjalnie nikt jej nie zawiadomił, potwierdziła tylko, że wie o wszystkim. - No więc tutaj jest teraz czyste szaleństwo - powiedziała Elsie. - Pani Manning wpadła w histerię, płacze i szlocha. Z panem jest niewiele lepiej. Wszędzie pełno reporterów i fotografów, z kamerami, mikrofonami, lampami błyskowymi... - A Mary? - przerwała jej Katherine. - Właśnie o tym chcę mówić. Kiedy przyszedł policjant z wiadomością o katastrofie, wszyscy byli w living - roomie. A jak powiedział, że w samochodzie była z panem Peterem jakaś kobieta i że ona też nie żyje, to pani Manning zaczęła wrzeszczeć na panienkę Mary. Takie straszne rzeczy mówiła, proszę pani... że jakby panienka była lepszą żoną, to pan Peter nie musiałby uganiać się po nocach...

- Elsie, powiedz mi wreszcie, co z moją siostrą? - Bardzo źle, proszę pani, bardzo. Pobiegła na górę do swojego pokoju, żeby się schować przed panią Manning. Nikt w ogóle nie zwracał na nią żadnej uwagi, chociaż jest w tym stanie. Poszłam zobaczyć, jak się czuje, i zobaczyłam, że krwawi. - O Boże... - No właśnie, i zdaje mi się, że zaczęła rodzić. Pomyślałam, że pani powinna o tym wiedzieć, ponieważ tu nikt się o nią nie troszczy. Wszyscy tylko myślą o... - Elsie, posłuchaj, co ci powiem. Wezwij pogotowie. Odwieź Mary prosto do szpitala. Ja zawiadomię jej ginekologa. Nie mów o tym nikomu. Jeśli będzie trzeba, wynieście Mary ukradkiem przez drzwi kuchenne, koniecznie. Byleby wnieść ją do karetki. Dobrze? - Dobrze, proszę pani, zrobię, jak pani mówi. Zawsze lubiłam pani siostrę i pomyślałam... - Mniejsza teraz o to, Elsie. Dzwoń na pogotowie. Katherine z trudem zapanowała nad rozdrażnieniem wywołanym gadulstwem Elsie. Chodziło przecież o to, żeby Mary jak najprędzej znalazła się w szpitalu. Skończyła rozmowę, przekartkowała gorączkowo książkę telefoniczną i znalazłszy numer, zadzwoniła do lekarza. Po cichu klęła, że nie potrafi sobie poradzić z porządkiem alfabetycznym. Dodzwoniła się do sekretarki lekarza i szybko przedstawiła jej stan siostry. Sekretarka obiecała natychmiast porozumieć się z lekarzem i poprosić go, by zaraz udał się do szpitala. Nie myśląc o tym, co robi, Katherine zdjęła szlafrok i nocną koszulę i sięgnęła do szafy. Wkładając dżinsy, przeklinała Manningów. Zwłaszcza Petera. Jak śmiał? Mało mu było, że zmarnował życie Mary, to jeszcze teraz upokorzył ją wypadkiem samochodowym zjedna z tych swoich kobiet. Wiedziała, że znęcał się nad Mary fizycznie, ale czyżby to właśnie stało się przyczyną przedwczesnego porodu w siódmym miesiącu ciąży? Boże, zmiłuj się nad nią, modliła się Katherine. Włożyła przez głowę koszulkę bez rękawów i wsunęła sandały. Nie czesała się ani nie malowała. Wybiegła z domu, wsiadła do samochodu i ruszyła do szpitala. Zmuszała się, by jechać wolniej, niż chciała. Nie pomoże Mary, jeżeli się zabije. Mary, Mary, czy nie wiedziałaś, jakiego rodzaju człowiekiem jest Peter Manning? Tak ślepo uwierzyłaś w uśmiech, który zdobił kolumny towarzyskie gazet, że nie potrafiłaś dostrzec, kim był naprawdę? Złotowłosy Peter Manning, syn jednej z najbogatszych prominentnych rodzin w Denver, niewątpliwy dziedzic stanowisk dyrektorskich w bankach, firm sprzedaży nierucho-

mości, towarzystw ubezpieczeniowych i wielu innych przedsiębiorstw, przed rokiem został mężem Mary. Dla Katherine było zagadką, dlaczego Peter zainteresował się właśnie Mary, którą poznał w galerii sztuki, gdzie pracowała, by zarobić na lekcje rysunków. Był uprzedzająco miły, sympatyczny, niesłychanie przystojny, miał dobre maniery, wzbudzał zaufanie. Rozkochał naiwną, delikatną i ufną Mary, a potem brutalnie ściągnął ją z obłoków na ziemię. Dlaczego? To pytanie nurtowało Katherine od chwili, gdy zaczął się ten dziwaczny romans. Mary jest śliczna, ale daleko jej do oszałamiająco pięknych kobiet, którymi zwykł otaczać się Peter. Po co zawracał jej głowę? - zastanawiała się Katherine. Zatrąbiła ze złością na kierowcę, który przegapił zielone światło. Ale nie chodziło o niego - jej gniew wzbudzał człowiek, który roześmianą, szczęśliwą, pełną entuzjazmu młodą kobietę zmienił w zastraszony, apatyczny manekin. Uważała stosunek Petera do żony za przesadnie czuły i nieszczery. W parę miesięcy po ślubie wszystko gwałtownie się zmieniło. Katherine wstrząsały kolejne łzawe opowieści siostry. Mąż znęcał się nad Mary fizycznie i psychicznie. Wściekł się z powodu jej ciąży, a przecież zgwałcił ją pewnej nocy i dlatego nie użyła środków antykoncepcyjnych. Ich małżeństwo stało się koszmarem na jawie. Ale na użytek świata Peter kreował obraz szczęścia małżeńskiego. Wobec rodziców i przyjaciół klubowych okazywał Mary szaleńczą miłość. Ta obłuda wydawałaby się czymś śmiesznym, gdyby nie była taka tragiczna. Katherine wjechała w szpitalną bramę i znalazła miejsce do parkowania. Zamknęła samochód i udała się w kierunku oświetlonej niszy. Zaraz potem rozległo się wycie syreny karetki. Gdy sanitariusze wchodzili z noszami przez otwierane automatycznie szklane drzwi, stała w obszernym holu wraz z lekarzem Mary. Zaparło jej dech w piersiach, kiedy ujrzała twarz siostry. Zasłoniła sobie usta, by stłumić jęk. Mary miała oczy otwarte, lecz nie widzące; jej wzrok, skierowany w stronę pokoju zabiegowego, nie zarejestrował obecności Katherine. Po pobieżnym badaniu została przeniesiona na oddział położniczy, gdzie już po półgodzinie urodziła dziewczynkę. Doktor miał nietęgą minę. Słabo oświetlonym korytarzem podszedł bezszelestnie do Katherine. Musiał mieć buty na gumie. - Jest z nią źle, proszę pani. Nie dożyje nocy. Katherine, wpatrzona w niego, osunęła się na ścianę. Przyłożyła zaciśniętą pięść do

posiniałych ust. Jej zielone oczy napełniły się łzami, które spływały po bladych policzkach, wsiąkając w opadające w nieładzie złociste włosy. - Przepraszam za brutalną szczerość, ale uważam, że powinna pani wiedzieć, w jak ciężkim stanie jest siostra. Zanim ją tu przywieziono, wykrwawiła się tak bardzo, że już nie dało się nic zrobić, chociaż zastosowaliśmy transfuzję - doktor przerwał i popatrzył na Katherine, a potem powiedział cicho: - Nie była to szczęśliwa ciąża. Pani siostra nie dbała o siebie. Bałem się o nią jeszcze przed... Wiem, co się stało dziś w nocy. Bardzo mi przykro z powodu śmierci pana Manninga. Mary chyba nie chce żyć - dodał współczująco. Katherine w milczeniu skinęła głową. Kiedy lekarz odwrócił się, by odejść, złapała go za rękaw i spytała ochrypłym głosem: - A dziecko? Z wątłym uśmiechem odpowiedział: - Dziewczynka. Waży dwa kilo. Bez wad budowy. Chyba wyżyje. Mary umarła o świcie. W jednej z nielicznych chwil przytomności podczas długiej nocy poprosiła do siebie Katherine. - Papier - szepnęła. - Papier? - powtórzyła bezmyślnie Katherine. Czy Mary nie pojmuje, że to już koniec? - Tak, proszę cię, pośpiesz się. Katherine rozpaczliwie rozejrzała się po pokoju szpitalnym w poszukiwaniu papieru i w końcu znalazła w łazience papierowy ręcznik. - Pisać - ochryple szepnęła Mary. Katherine wyjęła z torebki długopis i ze zdumieniem patrzyła, jak jej umierająca siostra drżącą ręką pisze coś na ręczniku. Na koniec podpisała się wyraźnie, a potem cał- kowicie wyczerpana opadła na poduszki. Jej bladą twarz pokryły kropelki potu. Miała sine usta, ale jej podkrążone oczy lśniły jaśniej, były żywe i ruchliwe, jak nigdy od czasu zamążpójścia. Katherine ujrzała w niej cień dawnej Mary i zachciało jej się płakać, że ją traci. Mary była niebieskooką blondynką o świeżej, brzoskwiniowej cerze, niebieskich wesołych oczach i ustach cherubinka. Była niższa i tęższa od swej smukłej siostry i robiła problem z powodu każdej dodatkowej kalorii. Ostatnio jednak zupełnie straciła apetyt, a jej zawsze radosny głos ustąpił przerywanemu szeptowi. Właśnie ten szept przywołał teraz Katherine do rzeczywistości: - Katherine, nazwij ją Allison. I nie oddawaj jej Manningom. Oni nie mają do niej prawa. Zbielałymi dłońmi chwyciła Katherine za rękę.

- Zabierz ją stąd. Powiedz jej, że bardzo ją kochałam. Zamknęła oczy i parę razy płytko odetchnęła. Potem jej oczy znowu się otwarły. Były senne i pełne spokoju. - Allison to takie ładne imię, prawda, Katherine? Oba pogrzeby odbyły się w parę dni później. Zainteresowanie publiczności podsycali swoim wścibstwem reporterzy, którzy na wyprzódki starali się wynaleźć coś szczególnie sensacyjnego. Dziewczyna, która zginęła z Peterem, siedemnastoletnia licealistka, w chwili wypadku nie była kompletnie ubrana. Przedwczesny poród, a potem śmierć Mary dodały całej sprawie pikanterii. Katherine po śmierci Mary ogarnął bezbrzeżny smutek. Peter zginął na miejscu, bez żadnych zewnętrznych obrażeń; miał skręcony kark. Katherine sadystycznie uznała to za niesprawiedliwe; stanęła jej przed oczyma twarz siostry, niewinna i śliczna, tak bardzo potem zmieniona wskutek wielomiesięcznej udręki fizycznej i duchowej. Ledwie wytrzymała przed rokiem wydarzenie towarzyskie, jakim było wesele Mary; jej pogrzeb stał się próbą jeszcze cięższą. Eleanor Manning w czarnej, szytej na miarę sukni i ze starannie ułożonymi blond włosami wyglądała naprawdę pięknie. W rozpaczy to chwytała kurczowo swego męża, siwego, wytwornego Petera Manninga seniora, który łkał bez opamiętania, to za chwilę wymyślała biednej Mary, że za mało kochała jej najdroższego syna, to znowu przeklinała Jasona, młodszego brata Petera, że nie jest obecny na pogrzebie. - Nie był na weselu, czym zrobił nam wielką przykrość, i jakby mu tego było mało, teraz jeszcze nie przyjechał na pogrzeb brata. Afryka! Jest takim samym dzikusem jak ci Murzyni. Najpierw Indianie, a teraz znowu ci afrykańscy poganie! Katherine niewiele słyszała o Jasonie Manningu. Peter zawsze mówił o nim bardzo ogólnikowo, jakby to, że ma brata, było bez znaczenia. Ale Mary wzruszył list od szwagra. Kiedyś, podczas wizyty u siostry, pokazała go jej z dumą. Niewiele trzeba było, by uszczęśliwić Mary. - Wiesz, Katherine, dostałam list od brata Petera. Jest w Afryce. Ma coś wspólnego z ropą naftową. Tak czy owak, przeprasza, że nie mógł się wyrwać na nasze wesele i życzy mi dziecka. Posłuchaj... - Zaczęła czytać list napisany na zwykłym papierze, nakreślony grubymi, czarnymi literami. - „Mam nadzieję, że wrócę do domu i złożę ci wizytę jak należy. Jeżeli jesteś taka śliczna, jak na zdjęciach, które przysłała mi mama, to żałuję, że nie poznałem cię wcześniej. Peter, cholernik, ten to ma szczęście!” Oczywiście tak sobie tylko żartuje - dodała Mary z rumieńcem na twarzy. - Ale prawda, że ładnie? Pisze dalej: „Zajmij się dobrze tą moją

nową brataniczką czy bratankiem. Miło będzie mieć takiego malca, nie uważasz? A ja będę wujkiem Jace’em”. Katherine z entuzjazmem skinęła głową, ale tylko przez uprzejmość. Niepokoiło ją, że Mary coraz bardziej chudnie, mimo że brzuch ma coraz większy. Bardziej niż nieobecny szwagier absorbował ją wciąż pogarszający się stan zdrowia siostry i to, że Mary jest wyraźnie nieszczęśliwa. O Jasonie była tego samego zdania, co o pozostałych Manningach. Po pogrzebie dni stały się szare i męcząco jednostajne. Katherine codziennie chodziła do pracy w firmie elektrotechnicznej. Przygotowywała, jak zawsze, opracowania i komunikaty dla prasy, ponieważ na tym od pięciu lat polegała jej praca. Czy rzeczywiście aż tak dawno skończyła college? Czy rzeczywiście już tak długo zajmuje się w kółko tymi samymi nudziarstwami? Zarabiała nieźle, ale uważała tę pracę tylko za przygotowanie do przyszłych poważniejszych zajęć. Tęskniła do czegoś, w czym mogłaby się sprawdzić. Może nowa odpowiedzialność - za dziecko Mary - zmusi ją do poszukania lepszej pracy. Allison! Katherine była nią zachwycona. Codziennie wieczorem szła do szpitala i patrzyła na małą przez szklaną ścianę sali dla wcześniaków. Nie mogła się doczekać, kiedy ją weźmie na ręce. Dziewczynka z każdym dniem przybierała na wadze, a pediatra powiedział, że jeżeli dziecko przez pięć dni utrzyma wagę dwóch i pół kilograma, przekaże je Katherine. Planowała, że weźmie dwa tygodnie urlopu i zabierze Allison do domu, w związku z czym zaczęła rozglądać się za najodpowiedniejszym żłobkiem. Musi być na najwyższym poziomie, jeżeli miałaby mu powierzyć dziecko. Nawet nie przyszło jej do głowy, że sprawowanie przez nią opieki nad dzieckiem z prawnego punktu widzenia wcale nie jest takie oczywiste. Uświadomiła jej to dopiero wizyta adwokata Manningów. Zasypał jej biurko urzędowymi papierami i oświadczył aroganckim tonem, że jego klienci „...zamierzają wziąć pełną odpowiedzialność za dziecko”. - Zamierzają wziąć dziecko i wychowywać je jako własne - powiedział. - Oczywiście otrzyma pani rekompensatę za kłopot, czas i wydatki w ciągu tych kilku tygodni pobytu małej w szpitalu. - Aha, czyli coś w rodzaju odstępnego, tak? - Panno Adams, pani źle rozumie intencje moich klientów. Po prostu stać ich na wychowanie wnuczki w dostatku. Chyba chce pani dla niej jak najlepiej? - Matka życzyła sobie, żebym ja ją wychowywała. Przezornie nie wspomniała mu nic o pisemnym poleceniu Mary. - Pewien jestem, że życzenia ojca byłyby całkowicie odmienne.

Katherine nie podobał się protekcjonalny ton adwokata. - Poza tym jest to dyskusja akademicka - dodał. - Żaden sąd nie przyzna opieki nad dzieckiem osobie samotnej, pracującej, o niewiadomych zasadach moralnych, podczas gdy tak znakomite małżeństwo jak państwo Manning chce się zająć swoją jedyną wnuczką, potomkiem i spadkobierczynią ich starszego syna. Obraźliwe insynuacje pełnomocnika Manningów były czymś tak niesłychanym, że Katherine nie zaszczyciła go odpowiedzią, ale zrozumiała, że jest to szantaż. Była prze- konana, że adwokat powie w sądzie to samo, i zrobiło jej się zimno na myśl, co z tego wyniknie. Z trudem opanowała początkowy strach i starała się jakoś z tego wybrnąć. Przede wszystkim było dla niej zupełnie jasne, że Allison nie może zostać oddana pod opiekę Eleanor Manning. Ale doceniała wpływy i możliwości Manningów, którzy z pewnością mieli wielu wysoko postawionych przyjaciół. Musi im uciec wraz z dzieckiem. Ułożyła plan i zaczęła go szybko realizować. Pediatra zgodził się wypisać małą ze szpitala parę dni przed ustalonym terminem, pod warunkiem że będzie mógł zbadać dziecko za tydzień. Katherine nie cierpiała kłamstwa, lecz uroczyście mu to przyrzekła. Wezwała pośrednika i omówiła z nim sprzedaż domu. Pieniądze miały być wpłacone na rachunek oszczędnościowy założony na córkę Mary i podjęte później wraz z procentami. Trzeba było sprzedać całe wyposażenie domu, z wyjątkiem tego, co wezmą ze sobą. Uzyskana w ten sposób suma miała pokryć wynagrodzenie pośrednika. Katherine wynajęła sejf depozytowy, zrobiła kopię ze smutnego dokumentu sporządzonego na papierowym ręczniku, a oryginał schowała do metalowej skrzynki. Nie odpowiadała na telefony i starannie ukrywała wszystkie swoje poczynania. Samochód parkowała z dala od domu, przestała nawet po zmroku używać światła. Ukrywała się, jak mogła. Załadowała, co się dało, do małego samochodu, ale emocje sięgnęły szczytu, gdy odbierała Allison ze szpitala. Mała leżała grzecznie w nosidełku samochodowym, przypiętym pasem bezpieczeństwa do siedzenia. Katherine schyliła się i lekko pocałowała aksamitne czółko niemowlęcia. - Nie bardzo wiem, jak być matką - szepnęła do śpiącego maleństwa. - Ale ty też przecież nie wiesz, jak być dzieckiem. Patrząc na śliczną buzię Allison, tak bardzo podobną do twarzy Mary, Katherine po

raz pierwszy poczuła ulgę - po raz pierwszy od chwili, gdy dowiedziała się o śmierci Petera. Wyjeżdżając z Denver nie pozwoliła sobie na żadne rozczulanie się, na żadne spojrzenia za siebie ani na rozmyślanie o sprzedanym domu, który był jedynym domem, jaki znała. Myślała tylko o przyszłości swojej i Allison. Od tej chwili przeszłość miała nie istnieć. Wyprostowała plecy i poruszyła zdrętwiałymi ramionami. Siedziała na wyłożonej gazetami podłodze w living - roomie swojego nowego mieszkania. Pół godziny malowała komódkę do pokoju Allison. Wczoraj pokryła powierzchnię warstwą błyszczącego niebieskiego lakieru, a teraz dla kontrastu dodała żółtą kreskę. Farba kapnęła na gazetę, parę kropli znalazło się na gołych nogach Katherine. Zanurzając cienki pędzel w puszce z farbą, westchnęła z zadowoleniem. Wszystko obróciło się dla niej i Allison na dobre. Samotnie wiozła noworodka przez pół kraju; było to ryzykowne w każdych warunkach, a przecież wyjechała z Denver w najbardziej niekorzystnych okolicznościach. Mimo to podróż przeszła im gładko. Allison była słodkim aniołkiem, spała cały czas, poza karmieniem lub przewijaniem. Katherine nie pamiętała czasów, kiedy mieszkali w Van Buren w Teksasie. Było to, zanim towarzystwo ubezpieczeniowe, w którym pracował jej ojciec, zaproponowało mu korzystniejsze warunki w Denver. Słyszała nieraz od matki o wschodnim Teksasie, o jego zielonym krajobrazie i dziewiczych lasach. Te opowieści zadawały jednak kłam stereotypowym opiniom o tych oko- licach jako niezmierzonej, pustynnej krainie, po której hulają wiatry. Katherine przejechała wiele kilometrów przez zachodni Teksas, który rzeczywiście tak właśnie wyglądał, i była zdumiona, że Van Buren jest takie, jak opowiadała matka - spokojne, niewielkie miasteczko akademickie położone wśród sosnowych lasów. Patrzyła teraz przez szerokie okno i cieszył ją widok sześciu drzew pekanowych rosnących na terenie, który oddzielał ją od domu Happy Cooper, jej gospodyni. Happy spadła jej dosłownie z nieba. Przyjechały do Van Buren akurat na koniec wiosennego semestru i Katherine udało się wynająć mieszkanie, które przez ostatnie dwa lata zajmowali studenci miejscowej uczelni. Składało się z dwóch sypialni, living - roomu, kuchni i łazienki. Odłożyła pędzel i cicho stąpając bosymi stopami weszła do pokoju Allison, w którym obie sypiały. Nachyliła się nad świeżo pomalowanym łóżeczkiem, kupionym w sklepie z używanymi meblami, i popatrzyła na siostrzeniczkę. Zdumiewające, jak szybko rosła. W ciągu dwóch miesięcy pobytu w Van Buren przybrała na wadze i była teraz tłuściutkim, wesołym brzdącem. Katherine uśmiechnęła się do Allison i wyjęła z jej pulchnej rączki

wypchanego króliczka, a potem poprawiła na małej kocyk. Cieszyło ją, że w wolne od pracy dni może być sama z dzieckiem. Jakimś cudem udało jej się dostać pracę w biurze informacyjnym college’u, jednak nadal nie rozwiązany pozostawał problem opieki nad Allison w ciągu dnia. Sąsiadka nieśmiało zaproponowała, że zajmie się dzieckiem. Katherine spojrzała na nią, uśmiechnęła się, roześmiała, a potem, ku zdumieniu własnemu i Happy, zaczęła płakać. Co by zrobiła bez tej sfrustrowanej babci, która tak rzadko widywała własne wnuki? Happy miała dwie dorosłe córki, które mieszkały z rodzinami, każda na innym wybrzeżu, i nieżonatego syna, który pracował w Luizjanie. Przynajmniej raz dziennie biadała nad jego stanem cywilnym. Przed owdowieniem przeżyła jako mężatka czterdzieści trzy lata i nie potrafiła zrozumieć, że ktoś z własnej woli może żyć samotnie. Tak, wszystko układało się dobrze. Katherine miała pracę dużo ciekawszą od tej w Denver. Szef wprawdzie wydawał jej się dziwakiem - gapił się głupio, pocił i oblizywał wargi - ale pomijając te drobne niedogodności, lubiła swoje zajęcie. Drapiąc się bezmyślnie w nos, bezwiednie pomazała się żółtą farbą. Potem, cicho nucąc, wstała z podłogi, ponieważ ktoś zapukał do drzwi. Nie była to Happy; ona nie traciła czasu na pukanie. Katherine obciągnęła swoje krótko obcięte, wystrzępione spodenki, mając nadzieję, że jej strój nie obrazi gościa. - Pan do mnie? - zapytała, otwierając drzwi. Gdyby nawet chciała, nie powiedziałaby nic więcej. Nigdy jeszcze nie widziała tak okazałego mężczyzny. Całą swoją sylwetką wypełnił drzwi. Wyróżniał się nie tylko wzrostem, ale i kruczoczarną czupryną oraz nadzwyczaj niebieskimi oczami. Obrzucił Katherine takim samym badawczym spojrzeniem, jakim ona zmierzyła jego. Uśmiechnął się na widok jej niedbałego stroju. Wiedząc, że ma być cały dzień w domu Katherine nie pofatygowała się nawet, żeby coś zrobić ze swoimi włosami. Zwinęła je po prostu w bezładny węzeł i przypięła byle jak szpilkami. Wyblakłe od słońca kosmyki spływały na policzki i zwisały na szyję. Była zarumieniona z wysiłku i od wilgotnego upału późnego lata. Miała na sobie bardzo krótko obcięte wypłowiałe spodenki i do tego mocno znoszoną kretonową koszulę, której rękawy również zostały obcięte - i to już dawno - przez nią, a może jeszcze przez Mary. Poły koszuli związała pod biustem. Strój był dobry do malowania, ale pozostawiał wiele do życzenia, gdy przyszło witać gości. W pierwszym odruchu Katherine chciała zatrzasnąć drzwi, żeby uniknąć jeszcze większego zakłopotania, ale mężczyzna spojrzał prosto w jej zielone oczy i powiedział:

- Nazywam się Jason Manning.

ROZDZIAŁ 2 Było to jak cios w brzuch; Katherine straciła zdolność logicznego myślenia. Przez dłuższą chwilę stała oszołomiona, a potem oparła się o framugę drzwi. Zatkało ją na widok tego wspaniałego mężczyzny. Brata Petera Manninga... Nie odpowiedziała ani nie uczyniła żadnego gestu zaproszenia, więc zażartował: - Nie mam zwyczaju napastować młodych dam i chociaż spędziłem w Afryce prawie dwa lata, wciąż jeszcze jestem cywilizowanym człowiekiem. Jego oczy iskrzyły się od śmiechu, co oburzyło Katherine. Przyjechał zrujnować świat, który z takim trudem budowała dla siebie i Allison, i jeszcze miał czelność się uśmiechać! - Czy mogę wejść? - spytał. Katherine wpuściła go niechętnie, odsuwając się na bok. Zamknęła za nim drzwi, a potem rozmyśliła się i znowu je otworzyła. Zauważył to i jeszcze raz się uśmiechnął. Dołeczki po obu stronach ust stanowiły jedyne podobieństwo do brata. Na tle ciemnej twarzy lśniły niewiarygodną bielą zęby. - Boi się pani, że przyszedłem tu w złych zamiarach? - powiedział żartobliwie. A potem spoważniał i dodał cicho: - przyznaję, że widok pani w tym stroju jest niezmiernie kuszący, ale nigdy bym nie wykorzystał damy z farbą na twarzy. Katherine uprzytomniła sobie, że musi okropnie wyglądać, i aż jęknęła zauważywszy, że wilgotny materiał koszuli mocno oblepił jej biust. Pochlapała się jak zwykle, kąpiąc Allison. O Boże, jęknęła w duchu. Zerknęła na Jasona, lecz on akurat schylił się i podniósł z ziemi szmatkę do ścierania farby akrylowej. Jego bliskość podziałała na nią niemal hipnotycznie. Widziała, jak zbliża się do niej, jak palcami dotyka jej podbródka... Przechylił jej głowę do tyłu i starł plamę farby z nosa. Wykonywał swą czynność w skupieniu, obojętnie, ale Katherine oddychała z trudem. Przygniatała ją sama jego obecność. Palce, które czuła na twarzy, były silne, lecz delikatne. Jason miał bardzo ciemną cerę. Takiej opalenizny nie nabywa się leżąc na słońcu z warstwą kremu na twarzy. Kurze łapki w kącikach oczu, przypominające delikatną pajęczynę, również wskazywały na to, że dużo przebywał na dworze. Ropa naftowa? Czy to o tym wspomniała Mary? Katherine nie pamiętała. W chwili gdy Jason zbliżył się i ujął ją za podbródek, jej umysł przestał pracować. Miał gęste czarne rzęsy i regularne grube łuki kruczych brwi. W głębokim wycięciu sportowej koszuli widać było czarne kędziory, które z pewnością porastały całą pierś.

O Boże, o czym ja myślę! - skarciła się w duchu Katherine, odsunęła jego rękę i cofnęła się krok do tyłu. - Czego pan sobie życzy? Drgnął i upuścił szmatkę na rozłożone pod nogami gazety. - Może być coca - cola - powiedział, uśmiechając się uwodzicielsko. - Nie o to mi chodzi, i pan dobrze o tym wie - warknęła. Była wściekła. Jego swobodny sposób bycia miał przecież tylko odwrócić jej podejrzenia i osłabić czujność. Ale awansom jednego Manninga już się oparła. Na wspomnienie Petera wzdrygnęła się z obrzydzeniem. I temu też się oprze. - Co pan tu robi? - spytała chłodno. Westchnął, przeszedł przez pokój i usiadł na kanapie, której poduszki sama świeżo pokryła, z czego była bardzo dumna. - Myślę, że przyczyna mojego przyjazdu jest dosyć oczywista, Katherine. Gdy usłyszała w jego ustach swoje imię, zrobiło jej się słabo. A więc są już po imieniu! Oczywiście była to jedna z metod, żeby ją rozbroić. Jason rozparł się niedbale na kanapie i przyglądał jej się przez chwilę. - Przyjechałem po dziecko mego brata. Wiedziała, że taki był cel jego przyjazdu, jednak te słowa przeraziły ją. Ból, który nią owładnął, był nie do zniesienia. Ale nie ugnie się przed tym Manningiem. W żadnym razie! Zbladła na twarzy i potrząsając przecząco głową wykrztusiła: - Nie. Jason wstał i podszedł bliżej. Cofnęła się. Ujrzawszy wstręt na jej twarzy, zatrzymał się. Przeczesał palcami rozwichrzone włosy i zaklął pod nosem. Przygryzając dolną wargę, zerknął z ukosa na Katherine. Ręce oparł na biodrach i tą swoją władczą pozą sprawił, że poczuła się jeszcze bardziej niepewnie i przestępowała w zakłopotaniu z nogi na nogę, ale wytrzymała jego spojrzenie najspokojniej, jak potrafiła. - Wiem, że to nie będzie łatwe dla nas obojga - odezwał się wreszcie. - Może więc postarajmy się, żeby było jak najmniej bolesne. Ale tymczasem chętnie napiję się coca - coli, jeżeli jest. Albo kawy. Mamy wspólny problem, więc porozmawiajmy jak ludzie rozsądni i dorośli. Dobrze? - Ja nie mam problemu, proszę pana. - Mów do mnie Jace. - Słucham? - spytała w roztargnieniu. - Aha. No więc, jak mówię, ja nie mam problemu. Kocham dziecko mojej siostry jak własne. Mary, umierając, powierzyła mi opiekę

nad córką. Mam ją wychować i nigdy nie oddać Manningom. Pieszczę ją, kąpię, karmię... - Karmisz ją? Spojrzał na jej biust. Katherine zaczerwieniła się, zakłopotana i zła. Ale czemu jej piersi są tak napięte? Od chwili gdy Jace dotknął jej twarzy, wciąż je czuła pod cienkim kretonem koszuli. Kiedy rano się ubierała, biustonosz wydał jej się zbyteczny. Ten człowiek jej zagraża, i to nie tylko dlatego, że chce zabrać Allison. Nie mogła sobie z tym poradzić. A Jace ciągle gapił się na nią z tym swoim drażniącym, zadowolonym uśmieszkiem. - Niech pan nie udaje - odparła szorstko. - Z pewnością pan wie, że w szpitalu karmi się dzieci sztucznie, jeżeli matka nie może lub nie chce... - ...karmić piersią? - dokończył cicho. Spojrzała przez okno, a potem na swoje bose nogi, żeby gdzieś uciec przed tymi dociekliwymi oczami. Przełknęła nerwowo. - Tak - wymamrotała. Szybko przemknęła obok niego w stronę kuchni. Pójdzie przygotować coś do picia i w ten sposób pokryje zakłopotanie. - Przyniosę panu coś do picia. W kuchni oparła się o kredens, jakby dobiła do zacisznego portu. Ciężko oddychając dotknęła dłońmi tętniących skroni, zadając sobie pytanie: co mi jest? Ten człowiek... ten mężczyzna - o Boże, jaki wspaniały mężczyzna! - zupełnie wyprowadził ją z równowagi. Cała się trzęsła. Miała dziwne uczucie łaskotania w udach. Przypisała je w pierwszej chwili frędzlom obciętych nogawek, ale teraz już wiedziała, że pochodziło od wewnątrz. Przycisnęła dłońmi piersi, żeby się uspokoić. - Czy mogę w czymś pomóc? Aż podskoczyła, słysząc ten głos tuż za sobą. - N...nie, dziękuję. Co pan wypije? Coca - colę? - Tak, bardzo proszę. Wskazał palcem za siebie. - Co to za kolor, tam w living - roomie? Wyjęła butelkę z lodówki i zdjęła kapsel. Ciekawe, jak długo ta coca - cola stała? A jeśli jest bez gazu? - Kolor? To terakota. Postawiona na kredensie szklanka zabrzęczała. Pojemnik na lód przymarzł i wyjmując go, Katherine omal nie złamała paznokcia. - Bardzo ładnie to wygląda. Jak na to wpadłaś?

Roześmiała się wbrew samej sobie. - Musiałby pan widzieć minę mojej gospodyni, kiedy ją pytałam o pozwolenie i pokazałam próbkę. Pomyślała, że zwariowałam, ale w końcu się zgodziła. Widzi pan, moja siostra, Mary... - przerwała, bo przypomniała sobie, kim on jest i po co tu przyjechał. Ale on wyczuł niedomówienie i spytał cicho: - Co było z Mary? Katherine odwróciła się od niego i nalała coca - coli do szklanki z lodem. - Mary była artystką. Czasem dla zabawy projektowałyśmy wnętrza i wyobrażałyśmy je sobie w dziwacznych barwach. Kiedyś zaprojektowała wnętrze o ścianach poma- rańczowych i, o dziwo, było ładne. Od tamtej pory zawsze chciałam mieć taki pokój. Podała mu szklankę. Skinął głową w geście podziękowania. Przepuścił ją pierwszą i wrócili do living - roomu. - Kto wnosi na górę drewno do kominka? - spytał zupełnie nie na temat. Drażniła ją ta jego niesamowita spostrzegawczość i dociekliwość. - Już mnie o to pytała Happy, moja gospodyni. Ale ja lubię kominki i nie podobało mi się, że ten tu się marnuje. Poprzedni lokator go zamurował, a ja doprowadziłam go do porządku. Będę po prostu nosiła pojedyncze polana. Obeszła leżące na ziemi gazety i świeżo pomalowaną komodę. Dla ułatwienia przy malowaniu wyjęła szuflady i usunęła wszystko, co w nich było. Jace pomyśli, że jest straszną bałaganiarą. Ale dlaczego to, co on myśli, ma mieć dla niej jakiekolwiek znaczenie? - Przepraszam za ten bałagan. Musiałam to wszystko zrobić w dniu wolnym, i oczywiście tutaj, żeby być blisko małej. Ugryzła się w język. Po co mówi o Allison? Mimo wszystko liczyła, że Jason zapomni o celu swojej wizyty i po prostu sobie pójdzie. Ale czy na pewno chce, żeby poszedł? Tak! - stwierdziła po cichu, ale bez pełnego przekonania. Wypił coca - colę i delikatnie postawił szklankę na podstawce. Czy nigdy mu się nie zdarza zrobić czegoś źle? Z patery na stoliku wziął pomarańczę nadzianą goździkami i powąchał ją z przyjemnością. Odłożył pomarańczę, sięgnął po zielone jabłko Granny Smith i poddał tej samej klinicznej analizie. Katherine przyglądała mu się uważnie. Przeszedł przez pokój i stanął przed ogromnym oknem wychodzącym na zacienione drzewami podwórko. Białe okiennice były otwarte i widać było zieloną przestrzeń, którą Katherine tak polubiła. Jace wsunął ręce w tylne kieszenie dżinsów. Zauważyła, że przyszło mu to z trudem,

tak mocno materiał spodni opinał jego szczupłe biodra. Pod bawełnianą koszulą w kratę rysowały się mocne mięśnie ramion i pleców. Rękawy zawinął tuż poniżej łokcia. Dotychczas nigdy nie zwracała uwagi na mężczyzn. Ale czy kiedykolwiek widziała nogi tak długie i smukłe...? - Jakie piękne drzewa - zauważył. Nie wymagało to odpowiedzi, więc się nie odezwała. Zapadła długa chwila milczenia, po czym odwrócił się do niej i spytał cicho: - Czy mogę zobaczyć dziecko? - Śpi teraz - próbowała wykręcić się Katherine. Nie dał za wygraną. - Obiecuję, że jej nie obudzę. Chciała mu odmówić, ale wiedziała, że byłoby to daremne. Jeżeli życzy sobie zobaczyć dziecko, to nic go nie powstrzyma. Westchnęła z rezygnacją i wskazała drzwi poko- ju, w którym spała Allison. Jace pochylił się nad łóżeczkiem i uniósł róg kocyka. Swoim ogromnym ciałem zajął prawie cały pokoik. Allison ułożyła się do snu jak zwykle. Leżała na brzuszku, z główką obróconą na bok, z podciągniętymi kolankami i wypiętą pupką. Katherine widziała, że Jace badawczo przygląda się dziecku, słuchając jego cichego szybkiego oddechu. Wyciągnął wielką, opaloną dłoń i wskazującym palcem dotknął różowiutkiego policzka małej. - Cześć, Allison - szepnął. Katherine, ze zgrozą patrząc na tę łapę, ogromną w porównaniu z maleńką główką dziecka, zapytała szybko: - Skąd pan wie, jak ma na imię? - Powiedziały mi siostry w szpitalu. Poszedłem tam zaraz, jak tylko zacząłem cię szukać. Dobrze zapamiętały Allison. Okoliczności jej urodzenia i śmierci Mary... - przerwał w pół zdania i spojrzał na Katherine. Czyżby to, co ujrzała w jego oczach, było cierpieniem? - W każdym razie ją zapamiętały. I ciebie też - dodał. - Mnie? - Ależ tak, powtarzały mi w kółko, że jesteś osobą szalenie miłą i bardzo rozważną. Nie mówiąc o tym, że piękną. Katherine umknęła wzrokiem przed niebieskimi oczami Jace’a. Czuła jego oddech na policzku. Ręce jej drżały, gdy przykrywała Allison. Jace dotknął jej ramienia, chcąc, żeby się do

niego odwróciła, ale ona odskoczyła jak oparzona. - Przestań! - krzyknęła. Allison drgnęła, więc Katherine ściszyła głos, który zmienił się w syk: - Jak pan śmiał wejść do mojego domu, udając przyzwoitość, przyjaźń i... i uczucia rodzinne. Niech pan zrozumie jedno: nikt mi nie odbierze Allison. A zwłaszcza nikt o nazwisku Manning. Nie chcę mieć z nikim z was do czynienia, w żadnej sprawie. Niczego od was nie chcemy, ani ja, ani Allison. - Głęboko zaczerpnęła powietrza. - Pański brat zabił moją siostrę! Te słowa zawisły w powietrzu między nimi. Na chwilę znieruchomieli, jak przeciwnicy, którzy szacują się nawzajem i oceniają swoje siły. Atmosfera pełna była napięcia i wyczekiwania. Potem, w samotności i męce, analizując swoje zachowanie, Katherine przysięgała, że to nie ona nachyliła się w jego stronę, że to on dał krok do przodu. Pamiętała tylko, że ogarnęło ją wielkie ciepło. Usta, które zgniotły jej wargi, były twarde i sprężyste, a ona złapała go z tyłu, za plecy, gdy zamknął ją w swoich silnych ramionach. Nie potrafiła ocenić, w którym momencie pocałunek zmienił charakter i z walki zmienił się we wzajemne dawanie przyjemności. Pod naporem języka Jace’a rozchyliła usta i początkowa szarpanina przeszła w rozkoszne zbliżenie. Pili siebie nawzajem zachłannie, jakby nie mogli zaspokoić ogromnego pragnienia. A potem ich usta znów się spotkały. - Hej, Katherine, jakiś dziwny samochód stoi przed twoim domem. Zlękłam się o ciebie i pomyślałam, że może zobaczę... Drzwi pokoiku Allison wypełniła zwalista postać Happy Cooper, która stanęła jak wryta, widząc ich oboje nad łóżeczkiem. Na dźwięk jej głosu odskoczyli od siebie, przestraszeni tym, co między nimi zaszło. Ciało Katherine buchało gorącem jak piec, piersi falowały. - Katherine? - spytała z wahaniem gospodyni. Ale ani Katherine, ani przystojny nieznajomy nie odpowiedzieli, wobec czego cofnęła się i ruszyła do telefonu. Katherine odzyskała przytomność umysłu. - Happy! - krzyknęła i pobiegła za gospodynią. Złapała ją za rękę. - Wszystko... wszystko w porządku. Nic się nie stało. Po prostu nas zaskoczyłaś. - Śmiertelnie mnie przeraziłaś! - oświadczyła Happy. - Nie widywałam dotąd u ciebie obcych mężczyzn. Na jej okrągłej twarzy pojawił się szeroki uśmiech; podeszła do Jace’a i wyciągnęła do niego rękę.

- Nazywam się Happy Cooper, jestem przyjaciółką Katherine i jej gospodynią. Jak tam mój aniołeczek? - spytała, wskazując Allison. - To najmilsze dziecko, jakie znam. Kocham ją jak własną córkę. Jace uścisnął jej rękę i spojrzał na nią. Był pod wrażeniem jej gabarytów i szczerej życzliwości. - Katherine, przedstaw mi tego pięknego pana, zanim zemdleję. Wygląda jak gwiazdor filmowy! Kto to jest? Happy nigdy nie odznaczała się rozwagą ani taktem. Mówiła, co myślała. Katherine, szukając jakiegoś wykrętu, wyjąkała coś zbliżonego do prawdy: - To... to jest mój... hm... szwagier. Brat mojego zmarłego męża i wujek Allison. Spojrzała znacząco na Jace’a ponad siwą fryzurą Happy w nadziei, że się zorientuje i jej nie zdradzi. Mieszkanie spodobało jej się na pierwszy rzut oka i od razu chciała je wziąć. Happy początkowo wahała się, czy wynająć mieszkanie samotnej kobiecie z dzieckiem, więc Katherine wymyśliła sobie męża, który zginął w wypadku. Ludzie na ogół nie potrafią odmówić młodej, ładnej i niezaradnej wdowie. - Bardzo mi miło, panie Adams - zaczęła wylewnie Happy - Katherine na pewno jest przyjemnie, że odwiedza ją ktoś z rodziny. - Nie nazywam się Adams, proszę pani. Nazywam się Jason Manning. Jace. - Jak to, nosi pan inne nazwisko niż pański brat? Katherine wstrzymała oddech i zamknęła oczy. Jace ją zdradzi, a ona straci najlepszą przyjaciółkę. - On... on był moim bratem przyrodnim. Mieliśmy różnych ojców - łgał gładko Jace. Czy kłamstwo zawsze przychodzi mu tak łatwo? - zastanawiała się Katherine. - Aha, rozumiem, oczywiście. - Happy pogłaskała Jace’a po ręce. - To musiało być dla niego straszne, tak umierać za granicą. Chyba w Afryce, prawda? Jace wzniósł oczy, udając nieme pytanie, co wywołało rumieniec na twarzy Katherine. Nigdy nie zastanawiała się nad tym, że on też był w Afryce. Dla niej było to po prostu pierwsze lepsze odległe miejsce, które jej wpadło do głowy, gdy opowiadała Happy o katastrofie lotniczej, w której zginął nie istniejący mąż. - Tak, w Afryce - odparł Jace. - To była tragedia. Szkoda, że go tu dziś z nami nie ma. Jego twarz i głos były poważne, lecz niebieskie oczy iskrzyły się wesoło, gdy spojrzał na Katherine ponad głową gospodyni, która wycierała oczy koronkową chusteczką. - Biedna Katherine - westchnęła Happy. Zaraz jednak rozpogodziła się i wykrzyknęła radośnie: - Ale przynajmniej teraz, jak twój szwagier tu jest, nie będziesz musiała dziś

wieczorem iść sama. Jak to dobrze! Złapała Jace’a za rękę i pchnęła go w stronę Katherine z takim rozmachem, że wpadł na nią. Wyciągnął ręce i złapał ją wpół, nim upadła do tyłu. Spojrzeli na siebie, ich twarze znalazły się jedna przy drugiej. Wciąż jeszcze mieli świadomość niedawnego pocałunku. Żadne z nich nie potraktowało go obojętnie. - Tak się martwiłam, że Katherine będzie musiała pójść na tańce bez męskiej opieki, a tu, jak z nieba, spadł przystojny szwagier - paplała wesoło Happy, nie reagując na dyskretne sygnały Katherine, żeby przestała. - Na tańce? - podchwycił Jace. - Tak! Dziś wieczorem jest bankiet całego wydziału, z tańcami. Katherine bardzo się przy tym napracowała. Musi iść, ponieważ należy to do jej obowiązków, i może jej pan towarzyszyć... Czy ma pan smoking? A zresztą mniejsza o to. Ciemne ubranie też będzie dobre. - Happy, ty nie wiesz, że pan... to znaczy... Jace nie zostaje na noc. On jest tylko przejazdem... - Ależ oczywiście, że zostaję, Katherine. Czy wyobrażasz sobie, że cię zostawię dziś wieczór na lodzie? Poza tym nie zdążyłem ci jeszcze powiedzieć, że moja firma naftowa prowadzi tu w pobliżu wiercenia. Zostanę na dłużej. Katherine otwarła usta ze zdumienia, a Happy aż klasnęła w ręce z radości. - Och, Jace, nawet pan sobie nie wyobraża, jak się cieszę. Pan nie wie, jak bardzo samotna potrafi być w świecie młoda kobieta. Katherine będzie łatwiej, jeśli pan zostanie. Jace uśmiechnął się dobrodusznie do gospodyni, a potem odwrócił się do Katherine. Jego wzrok mówił wyraźnie, że zostanie, dopóki nie przejmie prawnej opieki nad Allison. - Muszę przynieść moje zakupy. Właśnie wracałam ze sklepu, gdy zobaczyłam tego zabawnego... no... - Happy wyjątkowo zabrakło słów. - Dżipa - podpowiedział Jace. - Dżip! Jaka oryginalna nazwa! - zaszczebiotała Happy. Katherine popatrzyła na Jace’a. Happy, jak widać, nie miała pojęcia, że w dzisiejszych czasach symbolem dobrobytu stał się napęd na cztery koła. - Życzę miłego wieczoru. Ja się zajmę Allison - dodała gospodyni. - Możecie się bawić, jak długo będziecie chcieli. - Ja też już muszę iść. Katherine, o której mam przyjść po ciebie? - Jace braterskim gestem położył rękę na jej ramieniu. Ze względu na Happy nie zareagowała. Wszystko działo się zbyt szybko. Nie nadążała za tym myślami. Jak to możliwe, że spędzi z nim dziś cały

wieczór? - O wpół do ósmej - usłyszała swój własny głos, nawet nie zdając sobie sprawy, że wymawia te słowa. - W porządku. Happy, czy mogę pomóc pani wnieść zakupy? Dama nie powinna zajmować się takimi przyziemnymi sprawami. Happy zachichotała jak mała dziewczynka. - Och, Jace, nie mam nikogo, kto by mnie wyręczył... naprawdę. Mój syn, Jim, mieszka... Jej głos było jeszcze słychać, gdy schodzili po schodach na dół. Jason Manning. Jego zachowanie jest obrzydliwie przejrzyste, pomyślała Katherine. Czarujący dżentelmen w każdym calu. Czy chodzi mu o to, żeby wedrzeć się tu przy pomocy przyjaciół? Czy to ma w planie? Przerażał ją, ale i podniecał. Chyba zwariowała wpuszczając go do domu. Żadnemu Manningowi nie można wierzyć. Przecież widziała, jak powierzchowna była ogłada Petera. Musi chronić Allison. Tylko w jaki sposób? Jason Manning jest taki przystojny i gładki. A to groźniejsze niż oczywista podłość i niegodziwość. Spojrzenie w lustro upewniło Katherine, że wysiłek włożony w przygotowania przed zabawą nie poszedł na marne. Po południu, gdy Allison spała, wymoczyła się w wodzie z bąbelkami. Gorąca woda miała rozładować napięcie, ale jej ciało zachowało świadomość tego, co sprawił Jace biorąc ją w ramiona. Wytarła się szybko, wyjęła elektryczne lokówki i zaczęła układać włosy. Czegóż się mogła spodziewać po bracie Petera, który też próbował się do niej dobierać? I to już po zaręczynach z Mary. Któregoś wieczoru czekała razem z Peterem, aż Mary zejdzie na dół. Krzyknęła do siostry, żeby się pośpieszyła, bo sam na sam z przyszłym szwagrem czuła się nieswojo, nawet u siebie w domu. - Chyba niezbyt mnie lubisz, co, Katherine? - spytał wtedy. - Ale ja zyskuję przy bliższym poznaniu. Chciałbym, żebyśmy zostali przyjaciółmi. Stał bardzo blisko, z tyłu za nią, podczas gdy ona jakby nigdy nic podlewała kwiaty na oknie. Lekko pogłaskał ją po ramieniu. Odwróciła się gwałtownie i odsunęła jego rękę. - Nie wiem, o co ci chodzi, Peter - powiedziała ostro. - Nie znam cię na tyle, żeby ocenić, czy cię lubię, czy nie. - Właśnie o to mi chodzi, żebyś mnie poznała! - wykrzyknął, a potem błysnął swoim słynnym uśmiechem, który tyle razy eksponował na kolumnach towarzyskich różnych gazet. Ścisnął ją lekko za łokieć i dodał:

- A może byśmy kiedyś zjedli razem lunch... - przylgnął wzrokiem do jej warg - ...żeby się lepiej poznać? Przysunął się bliżej, a ona aż się wzdrygnęła z obrzydzenia. Odepchnęła go z odrazą. Jej siostra właśnie schodziła po schodach. Mary żyła w błogiej nieświadomości jego wad, a Katherine oczywiście nie wspomniała nigdy o tym incydencie. Podczas hucznego przyjęcia weselnego, gdy Mary wesoło gawędziła z jakimiś przyjaciółmi Manningów, Peter podszedł do swojej nowej szwagierki, która jak mogła starała się ukryć w gąszczu roślin doniczkowych i koszy kwiatów, i powiedział: - Siostrzyczko Kate, jak ładnie wyglądasz w weselnej szacie. Wziął ją za ręce i pocałował lekko w policzek, ale Katherine odskoczyła jak oparzona czując jego gorący język. Peter był odwrócony plecami do sali pełnej gości i nikt tego nie zauważył. Mogło się wydawać, że to braterski pocałunek dwojga członków nowej rodziny. Popatrzyła na niego ze wstrętem, ale on uśmiechnął się tylko drwiąco. - Jesteś niewypowiedzianie podły! - wybuchnęła. - Csss, siostrzyczko Kate. Czy w ten sposób należy się odzywać do ukochanego braciszka? Miała powody, by nienawidzić Petera Manninga. - Tak, pan Jason Manning stara się jak może podtrzymać tradycję rodzinną - powiedziała do swojego odbicia w lustrze. Z zadowoleniem spojrzała na swoją suknię. Zapakowała ją w ostatniej chwili przed wyjazdem z Denver. - Nie mogę sobie pozwolić na nową - szepnęła smutno do siebie. Chciała zrobić tą suknią wrażenie na przyjęciu weselnym u Manningów. Ten zakup sprawił wielki wyłom w jej budżecie, ale się opłaciło. Żorżeta w kolorze morskim u góry opinała biust, niżej opadając swobodnie do samych stóp. Była to suknia uszyta na wzór grecki, jedno ramię odkryte, a na drugim materiał zebrany w węzeł. Podkreślała smukłość i delikatne krągłości sylwetki. Jej kolor uwydatniał letnią opaleniznę i zieleń oczu Katherine. Nie zdawała sobie sprawy z tego, jak pięknie jest jej w tej sukni, poczuła się jednak pewniej, gdy ją włożyła. Kiedy usłyszała pukanie do drzwi, upuściła kolczyk. W pośpiechu sprawdziła jeszcze raz swój wygląd, odnalazła gronko perełek, wpięła je w ucho i przeszła przez living - room, by wpuścić Jace’a. Już wcześniej uprzątnęła bałagan po malowaniu i przeniosła komodę do drugiej

sypialni. Lampy stołowe miękkim blaskiem oświetlały living - room. Katherine nie cierpiała górnego oświetlenia i jaskrawych żarówek. Otworzyła drzwi i dech jej zaparło na widok Jace’a w eleganckim ciemnoszarym garniturze, szytym na miarę. Jasnoniebieska jedwabna koszula i ciemniejszy krawat w tym samym kolorze doskonale do niego pasowały. Falujące czarne włosy, wciąż lekko niesforne, rzucały ostre błyski. Wchodząc, aż gwizdnął ze zdumienia. - Ooooo! Czy to pani Adams, wdowa, którą poznałem dziś po południu? - Niech pan wejdzie, bardzo proszę. Zauważyła jego ironię. Musi skończyć z tymi zagrywkami, jeżeli w ogóle mają kontynuować znajomość. - Dlaczego pan to robi? - spytała zdesperowana. - Co mianowicie? - To! - zawołała, szeroko rozkładając ręce. - Dlaczego pan odsuwa nieunikniony konflikt? Oboje wiemy, po co pan tu przyjechał, więc chciałabym, żeby pan dał spokój tym protekcjonalnym szwagrowskim zagrywkom. Uśmiechnął się. - A czy pamiętasz, kto wymyślił tę głupią historię o szwagrze? Nie ja. Uratowałem cię dzisiaj. Powinnaś być mi wdzięczna. A poza tym przecież naprawdę jestem twoim szwagrem. - Och! - krzyknęła, zaciskając pięści. Jace nie dawał się sprowokować i to ją rozzłościło jeszcze bardziej. - Przestań! Na jego twarzy pojawił się grymas gniewu. Podparł się pod boki. - Słuchaj, Katherine, przyszedłem zabrać cię na zabawę czy co to tam jest. Co w tym złego? Sądzę, że mógłbym spędzić ten wieczór na wiele innych ciekawszych dla mnie sposobów. Czy mam wyrażać się jaśniej? - Nie. Dajmy już temu spokój. Wezmę Allison - odpowiedziała ostro. Weszła do pokoju dziecka, a on, ku jej zdumieniu, ruszył za nią. - Ja ją wezmę. Pochylił się nad łóżeczkiem i wyciągnął ręce do małej. - Nie! - krzyknęła w panice i złapała go za ramię, odciągając od dziecka. Popatrzył na nią rozgniewany, ale gdy ujrzał w jej oczach prawdziwy strach, natychmiast złagodniał. - Nie ucieknę z nią, Katherine. To nie w moim stylu. Czy to był przytyk do jej wyjazdu z Allison z Denver?

- Chciałem ją wziąć ze względu na ciebie, żebyś sobie nie pogniotła sukienki - dodał. Przygryzła usta i, zawstydzona swym brakiem opanowania, pozbierała do torby jednorazowe pieluchy. - No dobrze - zgodziła się. Jace delikatnie odwrócił małą na plecki i przez chwilę patrzył na różowiutką, okrągłą buzię. - Allison, kiedyś będziesz śliczną dziewczyną - powiedział. Zdumiewająco sprawnie owinął małą w lekki kocyk i wziął na ręce. Trzymał ją prawidłowo, podpierając główkę. - Podobna jest do... - Mary - przerwała mu szybko Katherine. Nie chciała usłyszeć od niego, że dziecko jest podobne do Petera. Spojrzał na nią ponad główką małej. - Właśnie to chciałem powiedzieć. Wprawdzie nigdy nie widziałem Mary, tylko na zdjęciach, ale Allison jest do niej podobna. Jakie ma oczy? Niebieskie? Taki z niej leniuszek, że jeszcze ich przy mnie nie otworzyła. Katherine roześmiała się. - Jest z niej kawał śpiocha. A oczy ma niebieskie. Mam nadzieję, że się nie zmienią. Zwrócił się do wyjścia, ale Katherine go zatrzymała. - Czekaj, może jej się ulać na twój garnitur... Położyła mu na ramieniu kawałek ligniny. Przelotne zetknięcie z jego potężnym ciałem spowodowało, że jej serce zaczęło bić mocniej. Cofnęła się szybko, ale on zdążył za- uważyć jej zmieszanie. Chcąc je ukryć, zaczęła zbierać inne rzeczy dla dziecka, a potem, już przed samym wyjściem, pogasiła światła. Happy przywitała ich przy kuchennym wejściu do swego domu i Jace oddał jej Allison w ramiona. Krótko ich skomplementowała, że pięknie wyglądają, i zaraz zaczęła szczebiotać do Allison. Kiedy szli przez strzyżony trawnik pod drzewami pekanowymi, Jace zaproponował, żeby pojechali jej samochodem. - Dżip to nie jest pojazd na randkę - powiedział. - Oczywiście, możemy jechać moim. Wręczyła mu kluczyki. Pomagając jej wsiąść, ścisnął jej łokieć, w którym długo jeszcze czuła mrowienie. Ledwie się zmieścił w ciasnym samochodzie, ale jakoś udało mu się

wcisnąć za kierownicę. Zaklął pod nosem, uderzywszy się najpierw w głowę, a potem w kolano. Planowanie kolacji połączonej z tańcami pochłaniało Katherine wiele czasu od dnia, kiedy zaczęła pracować w biurze informacyjnym college’u. Teraz wszystko to wydało jej się takie błahe. Była całkowicie pochłonięta Jasonem Manningiem. Wprowadzała gości, jadła kolację, oklaskiwała mówców, rozmawiała, gdy było trzeba. Wszystko to jednak wydawało się niczym wobec bliskości tego człowieka. Jason w stosunku do obcych zachowywał się gładko, ze swobodnym wdziękiem i wielką pewnością siebie. Kiedy jednak Katherine przedstawiała Jace’a swemu szefowi, Ronaldowi Welshowi, mężczyźni popatrzyli na siebie spode łba i ta ich spontaniczna wrogość sprawiła, że Katherine poczuła się nieswojo. - Dzień dobry - Jace wyciągnął rękę. Ronald Welsh uścisnął mu dłoń, ale jego szare oczy pozostały chłodne, gdy wymamrotał słowa powitania. - Wyglądasz dziś pięknie, Katherine - oświadczył, pomijając Jace’a i całą uwagę kierując na jego partnerkę. Pogłaskał Katherine po ramieniu, a ona odsunęła się instynktownie. Pozwalał sobie ostatnio w pracy na podobne gesty i za każdym razem było jej głupio. Nie życzyła sobie, żeby jej dotykał. Takie niestosowne i niepożądane poufałości zawsze ją drażniły. Przypomniała sobie popołudniowy pocałunek Jace’a i zaraz odsunęła tę myśl. To było zupełnie co innego! - Dziękuję ci, Ronaldzie - powiedziała. Uparł się, że mają być na ty, chociaż Katherine wcale się to nie podobało. Uważała to za niewłaściwe w stosunkach służbowych. - Czy zatańczysz ze mną, Katherine? Zanim zdążyła odpowiedzieć, porwał ją w swoje niedźwiedzie objęcia i uprowadził. Nie zaprotestowała. Mimo wszystko był jej szefem i nie mogła sobie pozwolić na to, żeby go obrazić. Swoje mocno przerzedzone włosy Ronald obficie skropił olejkiem, by wątłe kosmyki skutecznie zasłaniały łysiejące miejsca. Zapach olejku był obezwładniający. - Jest bardzo miło, prawda? - spytał, przyciągając ją do swojego grubego brzucha. - Tak, bardzo - odpowiedziała. Bała się, że ją udusi. Odcierpiała ten taniec, a potem kilka następnych, aż wreszcie z tyłu podszedł Jace i dotknął jej pleców. Zaprosił ją do tańca bez słów - po prostu objął ramieniem i wziął za rękę. Trzymał ją blisko siebie i prowadził w tańcu swobodnie, bez wysiłku. Nic nie mówił.