Rozdział pierwszy
- Słuchasz mnie, Myron? - Carl Herbold spojrzał groźnie
na swego kumpla z celi i ze zniecierpliwieniem potrząsnął
głową. - Idiota - mruknął pod nosem.
Nieczuły na obrazę, Myron Hutts nawet nie przestał się
uśmiechać. Carl przysunął bliżej twarz.
- Zapomnij o tym uśmieszku, dobra, Myron! Mówimy tu
o poważnych sprawach. Czy cokolwiek dotarło do kupy
gówna, którą nosisz na ramionach? Słyszałeś choć jedno
pieprzone słowo z tego, co powiedziałem?
Myron wbił zęby w batonik PayDay.
- Oczywiście, że słyszałem. Przecież powiedziałeś, żebym
słuchał uważnie i nie myślał o niebieskich migdałach.
- No, dobra.
Carl uspokoił się nieco, choć dalej nie był pewien, czy
choć najmniejszy fragment tego, co powiedział, naprawdę
trafił do Myrona. Myron nie był zbyt pojętny. Prawdę
mówiąc, stwierdzenie, że jego iloraz inteligencji zamyka
się pojedynczą cyfrą, nie odbiegałoby zbytnio od prawdy.
Był silny fizycznie i chętny, lecz niedostatki w dziedzinie
intelektu stanowiły ryzyko, o które mógł rozbić się
starannie przemyślany plan Carla. Decyzja o wzięciu na
wspólnika kogoś takiego jak Myron miała swoje ujemne
strony.
A jednak Carl potrzebował Myrona Huttsa. Potrzebował
kogoś, kto zrobi, co mu się każe, nie zadając zbędnych
pytań, nie dyskutując i nie przejawiając cienia skrupułów.
Pod tym względem Myron stanowił doskonały wybór.
Nawet gdyby był pieprzonym Einsteinem o zbyt dużej
ilości szarych komórek, to i tak brakowało mu sumienia.
"Sumienia, którego wyrazem był wewnętrzny dialog".
Czyż to nie zgrabne powiedzonko? Carl przyswoił je
sobie, przeczytawszy pewien artykuł w czasopiśmie, a
potem posługiwał się nim za każdym razem, kiedy
zbierała się komisja, która miała zdecydować, czy
wypuścić go na warunkowe zwolnienie. Przez pięć minut
rozprawiał z zapałem, opowiadając, jak odbywał sam ze
sobą rozmowy na temat tego, co zrobił ze swoim życiem i
jakie krzywdy wyrządził innym. Ten dialog wewnętrzny
uświadomił mu, jak błędne było dotąd jego postępowanie,
i skierował go ku światłu samopoznania i
odpowiedzialności. Okazywał skruchę i chęć poprawy.
Jednak na członkach komisji słowa te nie wywierały
wrażenia.
Postrzegali jego przemowę jako stek bzdur, którym w
rzeczywistości była, i odrzucali prośbę o zwolnienie.
Lecz jeśli sumienie naprawdę wyrażało się w pewnego
rodzaju wewnętrznym dialogu, zakładającym istnienie
abstrakcyjnych idei i koncepcji, to Myron był po prostu
zbyt głupi, by objąć je myślą. Prawdę mówiąc, Carl nie
dbał ani trochę o to, czy Myron ma sumienie. Wiedział, że
jego kumpel i tak będzie działał pod wpływem impulsu i
zrobi to, na co będzie miał w danej chwili ochotę. Dlatego
Carl go wybrał. Myron nie zawaha się, jeśli sprawy
przybiorą zły obrót, a sytuacja stanie się naprawdę
paskudna.
A propos paskudna - wygląd Myrona sprawiał, że niejed-
nemu ciarki przebiegały po plecach. Jego skóra niemal
pozbawiona była pigmentu, który i tak skupił się głównie
w wargach - wielkich i nienaturainie czerwonych.
Tęczówki oczu Myrona zdawały się przez kontrast niemal
zupełnie pozbawione koloru. Wyblakłe, rzadkie brwi i
rzęsy czyniły jego tępe spojrzenie jeszcze bardziej
bezmyślnym. Cienkie, lecz gęste i niemal białe włosy
Huttsa sterczały na głowie niczym zwoje drutu.
Wystające spomiędzy grubych warg nugatowe nadzienie
batonika czyniło jego wygląd odrażającym nie do
zniesienia. Kiedy Myron oblizał ściekającą mu z kącika
ust ślinę, Carl odwrócił wzrok.
Tak bardzo różnili się od siebie, że wiele osób zdziwiłby
fakt, iż się zaprzyjaźnili. Carl był wysoki, ciemny,
przystojny. Kiedy miał odpowiedni nastrój, ćwiczył z
hantlami i nigdy nie zapominał o wykonaniu w celi serii
przysiadów i pompek, aby utrzymać się w formie. Miał
zabójczy uśmiech, a kiedy się uśmiechał, przypominał
młodego Warrena Beatty'ego - przynajmniej tak mu
mówiono. On sam przekonany był, że jest od niego
przystojniejszy. Poza tym zawsze uważał aktora za
pedała. Choć, z drugiej strony, Beatty miał przecież
piękną żonę· Taak, ta pani Beatty to naprawdę smakowity
kąsek.
Carl zdecydowanie przewyższał Myrona pod względem
intelektu. To, czego brakowało Myronowi, Carl posiadał
w nadmiarze. Był wspaniałym planistą. Błyskotliwe idee
jakby same wpadały mu do głowy. Miał także prawdziwy
talent do zamieniania luźnych pomysłów w doskonale
opracowane, precyzyjne projekty.
Gdyby był wojskowym, zostałby zapewne generałem.
Lecz nawet najwyżsi rangą oficerowie potrzebują
żołnierzy, by wprowadzali w czyn opracowaną przez nich
strategię· Stąd Myron.
Mógł sobie wybrać każdego innego współwięźnia. Myron
działał odpychająco na większość ludzi, nie wyłączając
zatwardziałych kryminalistów. Nawet ci omijali go z
daleka. Tymczasem przywódcze zdolności Carla
przyciągały do niego ludzi niczym magnes. Starszeństwo
zapewniło mu posłuch. To, i wrodzona charyzma. Mógł
sobie wybrać partnera spośród więźniów o wiele
inteligentniejszych i bardziej zdeprawowanych niż Myron
- ponieważ, mimo skłonności do przemocy, Myron był
człowiekiem o łagodnym usposobieniu. Jednak
mądrzejszy od Myrona partner mógłby przysporzyć
Carlowi problemów.
Nie potrzebował nikogo, kto miałby własne zdanie i kłócił
się z nim przez cały czas. Brak harmonii prowadzi do
braku uwagi, a brak uwagi do klęski, to znaczy, w ich
przypadku, do schwytania i ponownego osadzenia w
więzieniu. Wszystko, czego potrzebował, aby wprowadzić
w czyn plan ucieczki, to dodatkowa para oczu i uszu,
należąca do kogoś, kto nie zawaha się strzelić, gdy zajdzie
taka konieczność. Myron Hutts pasował doskonale. Do
tego, do czego potrzebował go Carl, rozum nie był
konieczny. Poza tym on, Carl, miał go aż nadto.
Wystarczy za nich obu.
I tak dość będzie miał kłopotu z Cecilem. Problem polegał
na tym, że Cecil zbyt wiele myślał. Bez końca analizował
każdą cholerną rzecz. A rozważając szanse, tracił okazje.
Zupełnie jak ten mężczyzna z pocztówki, którą kiedyś
widział - głupi turysta trzymał przy oczach aparat i
fotografował wieżę Eiffla, kiedy tuż obok przechodziła
naga francuska dama. Facet z pocztówki przypominał mu
Cecila.
Jednak CarInie chciał teraz myśleć o starszym bracie.
Pomyśli o nim później, gdy będzie sam. Oparł się o
wysoki płot spacerniaka, wędrując spojrzeniem ku boisku.
Z czasem czujność stała się jego drugą naturą.
Dwadzieścia lat za kratkami nauczyło go zważać na każdy
gest, który mógł zapowiadać niebezpieczeństwo i atak
wroga, znanego lub nie. Co prawda miał tu spore wpływy
i krąg oddanych przyjaciół, ale nie wszyscy za nim
przepadali.
Na boisku grupa ćwiczących z ciężarkami czarnuchów na-
pinała wysmarowane olejkiem mięśnie i spoglądała na
niego z nienawiścią. Nienawidzili go, gdyż nie był jednym
z nich. Poza murami wiele mówiło się o rywalizujących
ze sobą gangach, wojnach ulicznych, wendetach.
Śmieszne. Dopóki nie znalazłeś się w więzieniu, nie
wiedziałeś, co to takiego - gangi. Społeczność więzienna
była najbardziej podzieloną, spolaryzowaną, nienawidzącą
się wzajemnie grupą ludzi na świecie.
On sam nie przepadał za czarnuchami, którzy
prowokowali wymianę obelg, co prowadziło do bójek,
zakończonych ukaraniem tych, którzy brali w nich udział
- nie zawsze dobrowolnie.
Nie miał więc zamiaru zaczynać z nikim ani dziś, ani w
najbliższej przyszłości. Zamierzał być idealnym więźniem
aż do dnia, na który jemu i Myronowi wyznaczono dyżur
przy budowie drogi na zewnątrz więzienia. To był nowy
program, część reformy systemu więziennictwa. Miał
sprawić, by więźniowie poczuli się znowu pożytecznymi
członkami społeczeństwa. Carla ani trochę nie obchodziły
społeczne aspekty programu. Interesowało go tylko, jak
wprowadzenie reformy wpłynie na jego sytuację. Kiedy
pojawi się możliwość opuszczenia murów i popracowania
na zewnątrz, pierwszy ustawi się w kolejce do autobusu.
Zachowywał się więc nadzwyczaj spokojnie, starając się
nie zwracać na siebie uwagi strażników. Żadnego łamania
regulaminu, żadnych bójek. Nic, tylko spokój i pozytywne
nastawienie. Gdy słyszał obelżywą uwagę, wymamrotaną
pod swoim adresem, po prostu puszczał ją mimo uszu.
Tego, co mu się nie podobało, starał się po prostu nie
zauważać. Kilka nocy wcześniej zmuszono go, by stał i
przyglądał się, jak Myron obciąga jednemu facetowi fiuta.
Inny więzień, biały śmieć, który zamordował żonę i
odsiadywał właśnie dożywocie, zapłacił Myronowi, więc
Myron musiał wywiązać się z umowy.
Często zdarzało się, że bardziej agresywni więźniowie
usiłowali wykorzystać ociężałego umysłowo Myrona.
Carl zwykle interweniował, lecz teraz, gdy zbliżał się
termin ucieczki, sprawa nie wydawała się warta ryzyka.
Tym bardziej że Myron zbytnio nie cierpiał z tego
powodu. W zamian za seksualną usługę ofiarowano mu
żywą mysz, którą później wypatroszył swoimi długimi,
różowymi paznokciami.
- Pamiętaj, co ci mówiłem, Myron - powtórzył po raz
setny Carl, gdy uświadomił sobie, że przez resztę dnia nie
będą mieli szansy, by swobodnie porozmawiać. - Gdy
przyjdzie nasza kolej, aby pracować na drodze, nie wolno
ci zdradzać zadowolenia.
- W porządku - powiedział Myron, z zainteresowaniem
oglądając krwawiącą rankę na kciuku.
- Byłoby nawet lepiej, gdybyśmy wyglądali na
wściekłych.
Jak myślisz, dasz sobie z tym radę? No, żeby wyglądało,
że jesteś wściekły.
- Jasne, Carl. Myron ssał teraz poraniony kciuk z nie
mniejszym zapałem niż przed chwilą batonik.
- Bo jeśli oni domyślą się, jak nam zależy, żeby się tam
dostać ...
Tym razem nie zorientował się, na co się zanosi.
Uderzenie dosłownie zwaliło go z nóg - i z ławki, na
której siedział. Spoglądał właśnie w rozjaśnione
bezmyślnym uśmiechem, oblepione resztkami batonika
oblicze Myrona, kiedy w następnej chwili znalazł się na
boku w błocie, w uszach mu dzwoniło, miał zmącony
wzrok i czuł mdłości, podczas kiedy kopniaki napastnika
dosłownie wyciskały mocz z jego nerek.
Zapomniał o swym postanowieniu, aby nie prowokować
kłopotów. Instynkt przetrwania okazał się silniejszy.
Przewróciwszy się na plecy, uniósł nogi i uderzył nimi z
całej siły napastnika w krocze. Czarny osiłek, który naj
widoczniej zbytnio zaufał sile swych mięśni, nie
spodziewał się kontrataku. Upadł na kolana, jęcząc i
trzymając się za jądra.
Oczywiście, jego kumple natychmiast rzucili się na Carla
i zaczęli okładać go pięściami.
Nadbiegli strażnicy, wymachując pałkami. Inni
więźniowie przyłączyli się do bijatyki, próbując rozdzielić
walczących lub zagrzać ich do walki. Ta zaś nie trwała
długo. A kiedy przywrócono porządek i oceniono straty,
okazało się, że są one minimalne. Tylko dwóch więźniów
trafiło do izby chorych _ a jednym z nich był Carl
Herbold.
Rozdział drugi
- To była bardzo miła uroczystość.
Uwaga żony sprawiła, że Ezzy Hardge burknął pod nosem
z pogardą:
- Tak, rzeczywiście - naj twardszy kawałek mięsa, jaki
kiedykolwiek próbowałem zjeść, i działająca na pół
gwizdka klimatyzacja. Myślałem, że się roztopię w tym
czarnym garniturze. - No cóż, skoro postanowiłeś, że nie
będziesz zadowolony, i tak nikt by ci nie dogodził. Więc
przestań zrzędzić.
Ezzy był mężem Cory o dwa lata dłużej, niż pełnił funkcję
szeryfa hrabstwa Blewer - czyli dwadzieścia dwa lata. Po
raz pierwszy zobaczył ją podczas spotkania religijnego, na
które on i jego kumple poszli po prostu, aby się pośmiać.
Jakby w opozycji do gróźb, miotanych przez kaznodzieję
zza pulpitu, Cora miała we włosach frywolną czerwoną
wstążkę, a na wargach szminkę w pasującym do niej
kolorze. Podczas wykonywania hymnów jej spojrzenie
powędrowało znad śpiewnika przez nawę do Ezzy'ego,
który przyglądał się jej oceniająco i z nie ukrywanym
zainteresowaniem. Blask w jej oczach nie był wynikiem
religijnego zaangażowania, lecz przejawem diabelskiej
figlarności. Mrugnęła do niego.
Przez wszystkie następne lata Cora nie utraciła nic ze swej
zadziorności, a on nadal lubił w niej tę cechę.
- Ludzie w hrabstwie zadali sobie wiele trudu i ponieśli
koszty, by wydać dla ciebie kolację. Mógłbyś okazać choć
trochę wdzięczności. - Zdjęła szlafrok i wsunęła się obok
niego do łóżka. - Gdyby to dla mnie wydano kolację, na
pewno potrafiłabym okazać wdzięczność, nawet gdybym
jej nie czuła. - Nie prosiłem o okolicznościowe przyjęcie.
Czułem się cholernie głupio.
- Wcale nie chodzi ci o przyjęcie. Wściekasz się, bo
wysłali cię na emeryturę. - Cora rzadko liczyła się ze
słowami. Dzisiejszy wieczór nie był wyjątkiem. Ezzy z
ponurą miną naciągnął na nich kołdrę. - Nie wyobrażaj
sobie, że ja też niecierpliwie czekam, aż pójdziesz na
zieloną trawkę - kontynuowała, niepotrzebnie strzepując
poduszkę. - Myślisz, że chcę się o ciebie potykać przez
cały dzień i patrzeć, jak chodzisz ponury po domu,
przeszkadzając mi na każdym kroku?
- Nie, proszę pana.
- Wolałabyś może, aby zastrzelił mnie jakiś zabijaka, zdo-
bywając o jedną metalową gwiazdę więcej na swój
kowbojski pas, w ten sposób oszczędzając ci kłopotu?
Przez chwilę panowało pełne napięcia milczenie, lecz w
końcu Cora powiedziała:
- Przez cały wieczór próbowałeś mnie sprowokować i
wreszcie ci się udało. Dobrze wiesz, że takie gadanie
doprowadza mnie do szału.
Pociągnęła za mały łańcuszek przy nocnej lampce.
Sypialnia pogrążyła się w ciemności. Cora przewróciła się
na bok, pokazując mu plecy. Zwykle zasypiali zwróceni
do siebie twarzami.
Jak dobrze go znała! Rzeczywiście, powiedział to
umyślnie, wiedząc, że na pewno ją zdenerwuje. Tak
naprawdę przez wszystkie te lata modlił się, aby nie został
zabity i nie zostawił żony jedynie ze swoim okrwawionym
ciałem.
Z praktycznego punktu widzenia lepiej by było, gdyby
zginął podczas pełnienia obowiązków. Dla wszystkich
zainteresowanych byłoby to z pewnością czystsze i
łatwiejsze rozwiązanie. Przywódcom lokalnej
społeczności oszczędziłoby zażenowania, gdyż nie
musieliby sugerować mu, by nie przychodził więcej do
biura. Nie musieliby także wykosztowywać się na kolację
w miejskiej świetlicy i mogliby przeznaczyć pieniądze na
bardziej szczytny cel. Gdyby umarł w porę, nie musiałby
stawić czoła przyszłości, kiedy to będzie się czuł równie
potrzebny jak śniegowce na Saharze.
Miał siedemdziesiąt dwa lata, właściwie prawie
siedemdziesiąt trzy. Artretyzm w każdym stawie, a
przynajmniej tak się czuł.
I jego umysł nie był już pewnie tak bystry jak niegdyś. On
sam co prawda nie odnotował żadnej wpadki, lecz inni z
pewnością je zauważyli i śmiali się po cichu zjego
starczego zdziecinnienia.
Jednak najbardziej bolało to, że oni mieli rację· Naprawdę
był stary, zramolały i niezdolny , by dłużej pilnować
przestrzegania prawa. Rozumiał to. Więc chociaż z żalem,
odejdzie spokojnie na emeryturę, ponieważ zdaje sobie
sprawę, że ludziom potrzebny jest młodszy szeryf.
Po prostu żałował jak diabli, że musi odejść, nie
wykonawszy zadania. A zadanie nie zostanie wykonane,
dopóki nie dowie się, co przydarzyło się Patsy McCorkle.
Przez dwdzieścia dwa lata ta dziewczyna spała w jednym
łóżku z nim i z Corą - oczywiście w przenośni. Czując się
winny, zwłaszcza z powodu kłótni, przewrócił się na bok,
położył dłoń na biodrze żony i poklepał je czule.
- Coro?
_ Nawet o tym nie myśl- burknęła jego żona. - Zbyt
jestem wściekła.
Gdy w kilka godzin później Ezzy wszedł do biura szeryfa,
dyżurny podniósł leniwie głowę, a potem zerwał się z
krzesła. - Hej, Ezzy, co ty, u licha, tu robisz?
_ Przepraszam, że przerwałem ci drzemkę, Frank. Nie
zwracaj na mnie uwagi. Muszę przejrzeć kilka teczek.
Dyżurny spojrzał na wielki ścienny zegar. - O tej porze?
_ Nie mogłem spać. Pomyślałem, że skoro już tu nie
pracuję, powinienem zabrać z biura swoje rzeczy. Szeryf
Foster pewnie będzie chciał się jutro wprowadzić.
- Tak myślę. Co o nim sądzisz?
_ To porządny człowiek i będzie dobrym szeryfem -
odparł Ezzy szczerze.
- Być może, lecz to nie Ezzy Hardge.
- Dzięki.
_ Przepraszam, że nie udało mi się dotrzeć na wczorajszy
bankiet. Jak było?
_ Niewiele straciłeś. Wynudziłem się jak nigdy. - Ezzy
wszedł do swego gabinetu i zapalił światło
prawdopodobnie po raz ostatni. - Nigdy w życiu nie
wysłuchałem tylu przemówień naraz. Co jest takiego w
ludziach, że kiedy tylko da im się mikrofon do ręki, od
razu zaczynają ględzić?
- Pewnie mają wiele do powiedzenia na temat żywej le-
gendy.
Ezzy prychnął, zniecierpliwiony i nieco zażenowany.
- Nie jestem już twoim szefem, Frank, ale przysięgam,
spuszczę ci lanie, jeśli nie przestaniesz tak gadać. Masz
może filiżankę kawy? Byłbym ci wdzięczny.
- Zaraz przyniosę.
Po emocjach wieczoru, nie wspominając o odtrąceniu
przez Corę, Ezzy nie mógł usnąć, toteż wstał bardzo
wcześnie, ubrał się i wykradł z domu. Cora miała szósty
zmysł prawie tak doskonały jak nietoperz wampir i ten
zmysł niczym radar informował ją o każdym jego ruchu.
Ezzy nie chciał dyskutować z nią o tym, jak niemądre jest
wychodzenie z domu o świcie, aby wykonać coś, na co
hrabstwo dało mu aż tydzień.
Jednak skoro go zwolnili, nie życzyli sobie zapewne, by
plątał się zbyt długo w pobliżu - bez względu na to, jak
gorąco go zapewniali, że zawsze będzie mile widziany w
biurze szeryfa hrabstwa Blewer. Ostatnią rzeczą, jakiej
sobie życzył, byłoby uznanie go za żałosnego starca, który
kurczowo czepia się dawnej chwały i nie chce zrozumieć,
że nie jest już nikomu potrzebny.
Nie chciał użalać się nad sobą - lecz chyba właśnie to
robił, czyż nie?
Podziękował zastępcy, który postawił przed nim parujący
dzbanek z kawą.
- Proszę, zamknij za sobą drzwi, Frank. Nie chciałbym ci
przeszkadzać.
- O tym w ogóle nie może być mowy, szeryfie. Mamy
dzisiaj spokojną noc.
Mimo to zamknął drzwi. Ezzy nie przejmował się tym, że
będzie przeszkadzał dyżurnemu. Prawdę mówiąc, chciał
po prostu zostać sam w gabinecie. Skoroszyty,
zawierające dokumenty dotyczące spraw prowadzonych
oficjalnie przez biuro szeryfa, były, oczywiście,
własnością publiczną, dzieloną z Teksaskim Wydziałem
Bezpieczeństwa, policją miejską, Rangersami i
wszystkimi innymi agendami rządowymi, z którymi
współpracowało jego biuro.
Lecz szafki w gabinecie Ezzy'ego mieściły też jego
prywatne akta - listy pytań, które zamierzał zadać
podejrzanemu, adnotacje na temat dat, godzin oraz
nazwiska osób związanych ze sprawą, czy też informacje
przekazane przez wiarygodnych informatorów lub
świadków, którzy woleli pozostać anonimowi. Większość
notatek zapisana była specjalnym skrótowym pismem,
znanym tylko jemu. Zwykle posługiwał się ołówkiem
numer dwa, zapisując uwagi na każdym skrawku papieru,
jaki akurat nawinął mu się pod rękę. Ezzy uważał te swoje
notatki za równie prywatne jak osobisty pamiętnik. Poza
tym były one - w o wiele większym stopniu niż
wygłoszone wczoraj kwieciste przemowy - świadectwem
jego zawodowych dokonań.
Pociągnął łyk kawy, przesunął się z krzesłem ku
metalowej szafce i otworzył naj niższą szufladę.
Skoroszyty były ułożone mniej więcej latami. Wyjął kilka
najstarszych, przerzucił je, uznał, że nie ma potrzeby ich
zatrzymywać, i wrzucił do paskudnego, powyginanego
metalowego kosza na śmieci, który był w biurze równie
długo jak on.
Po kolei przerzucał teczki, co nieuchronnie prowadziło do
roku 1976. Nim dotarł do teczki z dokumentami z tego
roku, kawa zdążyła już skwaśnieć mu w żołądku. Czknął.
Jeden plik akt wyróżniał się spośród pozostałych głównie
dlatego, że był od nich grubszy i zdradzał ślady częstego
przeglądania. Składał się z kilku tekturowych teczek,
związanych razem szeroką gumową taśmą. Rogi każdej z
teczek były pobrudzone, pozaginane lub oderwane, gdyż
Ezzy często otwierał je, przeglądał zawartość, po czym
zamykał teczki z powrotem i wpychał skoroszyt pomiędzy
inne, mniej ważne, aby po jakimś czasie powtórzyć całą
procedurę·
Zdjął gumową banderolę i wsunął ją sobie na gruby nad-
garstek. Nosił miedzianą bransoletę, ponieważ Cora
twierdziła, że miedź jest dobra na artretyzm - choć, jego
zdaniem, nic na to nie wskazywało.
Rozłożył teczki na biurku i pociągając łyk świeżej kawy,
którą zastępca niepostrzeżenie napełnił dzbanek, otworzył
leżącą na wierzchu teczkę. Tuż pod okładką leżała strona
wydarta z annałów miejscowej szkoły średniej. Ezzy
doskonale pamiętał dzień, w którym osobiście wydarł ją z
rocznika. Najstarsza klasa, trzeci rząd od dołu, drugie
zdjęcie od lewej. Patricia Joyce McCorkle.
Patrzyła prosto w obiektyw, a jej spojrzenie mówiło, że
zna tajemnicę, którą fotograf również chętnie by poznał.
Wśród dodatkowych zajęć, jakim się oddawała,
wymieniono występy w chórze, działalność w Klubie
Hiszpańskim i Klubie Przyszłych Pań Domu. Jej rada dla
młodszych kolegów: "Baw się, baw się, i jeszcze raz baw
się".
Oficjalne fotografie rzadko bywają pochlebne, lecz Patsy
wyglądała szczególnie mało atrakcyjnie, być może
dlatego, że w rzeczywistości także nie była ładna. Miała
małe oczy, szeroki i spłaszczony nos, wąskie wargi i
niemal nie istniejący podbródek.
Lecz brak urody nie przeszkadzał w tym, że miała powo-
dzenie. Ezzy szybko dowiedział się, że Patsy McCorkle
zapraszano na randki częściej niż jakąkolwiek inną
dziewczynę z jej rocznika, włączając w to klasową
piękność i powracającą na łono rodziny księżniczkę.
A działo się tak, ponieważ - jak powiedziała mu,
rumieniąc się z zażenowania, jedna z jej koleżanek, która
teraz prowadziła stację Texaco przy Crockett Street -
"Patsy nie odmawiała nikomu, szeryfie. Rozumie pan, co
chcę powiedzieć?"
Ezzy rozumiał. Gdy on był w średniej szkole, także miał
koleżanki, które nikomu nie odmawiały, i chłopcy
doskonale wiedzieli, do której dziewczyny uderzyć.
Zszargana reputacja Patsy nie czyniła jednak zadania ani
trochę łatwiejszym, gdy zbliżał się do jej domu tego
gorącego sierpniowego poranka, by zanieść rodzicom
wieści, jakich żaden rodzic nigdy nie chciałby usłyszeć.
McCorkle prowadził biuro usług dla ludności w centrum
miasta i Ezzy znał go, choć niezbyt dobrze. Ojciec Patsy
podszedł do niego, nim zdołał wejść na ganek. Otworzył
siatkowe drzwi, a pierwsze słowa, jakie padły z jego ust,
brzmiały:
- Co ona znów nabroiła, szeryfie?
Ezzy zapytał, czy może wejść. Kiedy mijali czyste,
przytulne pokoje, kierując się w stronę kuchni, gdzie
McCorkle właśnie przygotowywał sobie kawę,
nieszczęsny ojciec powiedział szeryfowi, że jego córce
ostatnio zupełnie odbiło.
- Nie mogę sobie z nią poradzić. Prawie skasowała swój
samochód, ponieważ jechała zbyt szybko i po wariacku.
Włóczy się gdzieś wieczorami i pije na umór, a potem
rzyga całe rano. Pali papierosy i Bóg wie, co jeszcze.
Łamie wszelkie zasady, które obowiązują w tym domu, i
nie robi z tego tajemnicy. Oczywiście, nie zwierza się
nam, z kim przebywa, gdy nie majej w domu, ale dotarło
do mnie, że skumała się z braćmi Herbold. A kiedy
zapytałem ją wprost, co ma znaczyć to zadawanie się z
chuliganami, powiedziała, żebym pilnował własnego
nosa. Dosłownie. I że będzie umawiała się, z kim tylko
zechce, nawet z żonatymi mężczyznami, jeżeli przyjdzie
jej na to ochota. Zważywszy na to, jak się ostatnio
zachowuje, nie zdziwiłbym się, gdyby już to robiła. -
Podał szeryfowi filiżankę świeżo zaparzonej kawy. -
Obawiam się, że to tylko kwestia czasu, nim złamie
prawo. Ponieważ nie zjawiła się w domu od wczoraj,
niemal się pana spodziewałem. Co ona zbroiła? -
powtórzył.
- Czy pani McCorkle jest w domu?
- Na górze, jeszcze śpi.
Ezzy skinął głową, spojrzał w dół na czubki swoich
czarnych butów, a potem na białą, marszczoną zasłonkę w
kuchennym oknie i na rudego kota ocierającego się o nogę
stołu.
- Pańska córka została znaleziona dziś rano martwa, panie
McCorkle.
Nienawidził tej części swojej roboty. Na szczęście nie
musiał tego robić zbyt często, gdyż w przeciwnym razie
chyba postarałby się o inne zajęcie. Cholernie trudno było
stać twarzą w twarz z człowiekiem, któremu przed chwilą
powiedziało się, że ktoś z członków jego rodziny nie
wróci więcej do domu. A to, że dopiero co wysłuchało się
oskarżeń pod adresem tej osoby, tylko pogarszało sprawę.
Wszystkie mięśnie na twarzy mężczyzny opadły, jakby
nagle oderwały się od kości. Po tym dniu McCorkle nigdy
już nie wyglądał tak samo. Ludzie w mieście plotkowali
na temat tej zmiany, lecz tylko Ezzy widział na własne
oczy, jak błyskawicznie nastąpiła
- Wypadek samochodowy? - wykrztusił mężczyzna.
Ezzy żałował, że tak nie było. Ze smutkiem potrząsnął
głową. - Nie, proszę pana. Ona, hmmm, została
znaleziona tuż po
świcie w lesie nad rzeką.
- Szeryfie?
Odwrócił się i zobaczył panią McCorkle. Stała w
kuchennych drzwiach, ubrana w letni szlafrok w stokrotki,
z włosami zakręconymi na wałki i zapuchniętymi od snu
oczami.
- Szeryfie? To znaczy, Ezzy?
Ezzy spojrzał w stronę drzwi biura i mrugnąwszy kilka
razy, rozpoznał stojącego w nich zastępcę. Zapomniał,
gdzie się znajduje. Wspomnienia zabrały go dwadzieścia
dwa lata wstecz. Znajdował się w kuchni domu Patsy i to
nie Frank, lecz pani McCorkle spoglądała na niego
pytająco, z rodzącym się przerażeniem w oczach. Ezzy
przetarł szczypiące od niewyspaOla oczy.
- Tak, Frank? Co jest?
- Nie chciałem panu przeszkadzać, ale dzwoni pani Cora.
Chciała wiedzieć, czy jest pan tutaj. - Mrugnął. - To co,
jest pan?
- Taaa. Dzięki, Frank.
Naskoczyła na niego, gdy tylko się odezwał.
- Nie podoba mi się, że wykradasz się z domu, kiedy śpię,
nie mówiąc, dokąd idziesz.
- Zostawiłem ci karteczkę.
- Napisałeś, że jedziesz do pracy. A ponieważ wczoraj
oficjalnie odszedłeś na emeryturę, rada bym wiedzieć,
gdzie to zostałeś znów zatrudniony.
Uśmiechnął się. Niemal widział, jak Cora teraz wygląda-
całe sto pięćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu
wyprostowane niczym kij od szczotki, dłonie oparte na
biodrach, błyszczące z gniewu oczy. Wiedział, że to
komunał - a jednak Cora naprawdę zyskiwała na urodzie,
gdy się złościła.
- Zastanawiałem się, czyby nie zabrać cię gdzieś na
śniadanie, lecz skoro jesteś w takim podłym nastroju,
zaproszę sobie jakąś inną dziewczynę.
- Tak jakby jakaś inna w ogóle chciała się z tobą zadawać-
odpaliła. Po chwili przerwy dodała jednak: - Będę gotowa
za dziesięć minut. Tylko nie każ mi na siebie czekać.
Przed opuszczeniem biura uporządkował biurko i
zapakował wszystko, co chciał zatrzymać, do kilku
tekturowych pudeł które przezornie przygotowano na tę
okazję. Frank pomógł mu zanieść pudła do samochodu.
Kiedy załadowali bagażnik, uścisnęli sobie dłonie.
- Do zobaczenia, Ezzy.
- Trzymaj się, Frank.
Gdy tylko zastępca zniknął we wnętrzu budynku, Ezzy
położył na wierzchu stosu skoroszyt, zatytułowany
McCorkle. Nie będzie rozpakowywał bagażnika w
obecności Cory. Gdyby zobaczyła te akta, od razu
domyśliłaby się, co naprawdę spowodowało, że wstał w
środku nocy i pognał do biura. A wtedy dopiero by się
wściekła.
Rozdział trzeci
- To już jutro, pamiętasz? - szepnął Carl.
- Jasne, Carl, pamiętam - zapewnił go Myron.
- Więc uważaj, żebyś nie zrobił czegoś, co mogłoby
powstrzymać cię przed dostaniem się do tej ciężarówki.
- Nie zrobię, Carl.
Co za muł - pomyślał Carl, spoglądając w pustkę, kryjącą
się za czystym spojrzeniem Myrona.
Właściwie postępował nie fair, kwestionując zachowanie
kumpla, kiedy on sam omal nie zepsuł wszystkiego. Ale
przecież tylko próbował obronić się przed ciężkim
pobiciem. Gdyby mógł przeżyć tę sytuację jeszcze raz, to
tym razem by się nie bronił.
Gdy czarnuch go zaatakował, Carl dosłownie oszalał z
wściek¬łości i trzeba było czterech mężczyzn, by go
obezwładnić i zabrać do izby chorych, gdzie przywiązano
go pasami do łóżka. Mimo to i tak udało mu się odgryźć
pielęgniarzowi kawałek ramienia. Nie mogli dać mu
środka uspokajającego, ponieważ nie wie¬dzieli, czy nie
odniósł obrażeń głowy.
Tymczasem Carl, nie zważając na piekielny ból
potłuczonej czaszki, miotał się i wściekał niemal do rana.
Ryczał jak po¬tępieniec, złorzecząc Bogu, diabłu i
czarnuchom, którzy, być może, pozbawili go jedynej
szansy ucieczki.
Gdy było już po fakcie, zdał sobie sprawę, że powinien
był leżeć spokojnie w błocie i pozwolić czarnemu
osiłkowi znęcać się nad sobą, dopóki nie nadciągnęliby
strażnicy i nie po¬wstrzymali go. Przez jakiś czas nie
widział dobrze, lecz to minęło pod koniec następnego
dnia. Głowa bolała go tak, że nie pomagały żadne
lekarstwa, lecz w końcu i ten ból ustąpił. Miał obolałą
nerkę i posiniaczone żebra, lecz doktor powiedział, iż nic
nie zostało uszkodzone.
Przez kilka dni czuł się fatalnie, a jednak wdzięczny był
za te obrażenia, gdyż przekonały one strażników, że to
Carl jest stroną poszkodowaną i że kopiąc drugiego
więźnia w czułe miejsce, próbował się tylko bronić.
Wielką przyjemność sprawił mu też fakt, że mógł opuścić
izbę chorych o własnych siłach, poczas gdy jądra
Murzyna nadal były opuchnięte. Ich groteskowe rozmiary
prowokowały liczne żarty. Czarnuchowi włożono też
rurkę w członek, aby siusiała za niego, co stało się
powodem kolejnych uszczyp¬liwych docinków.
Napastnik skamlał jak dziecko, gdy tylko się poruszył.
A zatem w końcu wszystko dobrze się skończyło. Lekarz
uznał go za zdolnego do pracy przy budowie drogi, a Carl
zrobił wszystko, by znowu nie popaść w tarapaty.
Po opuszczeniu izby chorych trzymał się z dala od innych
więźniów z wyjątkiem Myrona, ale nawet z nim nie
rozmawiał. Nie patrzył krzywo na nikogo, zwłaszcza na
Murzynów. Nie¬nawistną mu była myśl, że musi opuścić
to miejsce, nie zabiwszy przedtem któregoś z nich w
odwecie za liczne przykrości, jakich od nich doświadczył,
lecz kiedy się nad tym zastanowił, uznał, że gra
niewartajest świeczki. Co prawda widok murzyń¬skiej
krwi sprawiłby mu czystą rozkosz, lecz potem dopiero by
mu dokopano. I nigdy już nie powąchałby wolności.
Tym¬czasem on gorąco pragnął zobaczyć jaskrawy blask
meksykań¬skiego słońca i doświadczyć wszelkich
egzotycznych przyjem¬ności, jakich mógł mu dostarczyć
ten kraj.
Lecz najpierw musiał się stąd wydostać.
Dzisiaj na liście pojawiły się ich nazwiska. Jutro
nadejdzie dzień, którego wyczekiwał. Za kilka godzin
będzie wolnym człowiekiem. Oczywiście, jeżeli wszystko
pójdzie po jego myśli. Tyle spraw mogło pójść źle. To
dlatego żołądek ściskał mu się ze zdenerwowania tak
bardzo, że ledwie mógł przełknąć parówki z fasolą i
kiszoną kapustę, które zaserwowano na obiad.
Mimo to jadł, aby nie zwrócić na siebie uwagi strażników
i nie wzbudzić podejrzeń.
- Myron, zanim pójdziesz spać, może przepowiesz sobie
w myśli cały plan, dobrze?
Kolejna łyżka kapusty zniknęła w ustach Myrona.
- Jaki plan, Carl?
- Jezu - mruknął ten ostatni. To beznadziejne. Jeżeli ten
idiota cokolwiek zepsuje, Carl zabije go gołymi rękami.
Na razie westchnął z rezygnacją i powiedział: - Nieważne,
Myron. Po prostu przylgnij jutro do mnie jak mucha do
gówna, dobra?
- W porządku, Carl.
- A kiedy ci powiem, żebyś coś zrobił, po prostu to zrób.
- Dobrze.
- Żadnych pytań, żadnych dyskusji, po prostu rób, co ci
każę•
- Dobrze.
"Idź i wetknij kutasa w maszynkę do mięsa. - Dobrze,
Carl". Powstrzymując się, aby nie krzyknąć ze
zniecierpliwienia,
Carl upomniał sam siebie - przecież właśnie takiego
ślepego posłuszeństwa potrzebował. To on był
przywódcą, szefem, on wydawał rozkazy. On -
przystojny, bystry, podobający się kobietom, doskonały
strateg. Podczas operacji takich jak ta nie może być
dwóch szefów. Potrzebne są także woły robocze.
A zatem doskonale się składa, że Myron jest głupi i do
przesady posłuszny. Kiedy Carl każe mu coś zrobić - na
przy¬kład poderżnąć gardło temu sukinsynowi
strażnikowi - Myron po prostu to zrobi.
Bez cienia wstydu czy skruchy opowiedział Carlowi o
swoim dzieciństwie. Już wtedy Myron Hutts był nie lada
czubkiem, jednoosobowym oddziałem eksterminacyjnym,
pozbawiającym mieszkańców miasta i okolicy ich
czworonożnych ulubieńców i małych zwierząt, dopóki
wreszcie go nie złapano i nie wysłano na badania
psychiatryczne. Członkowie jego rodziny tak długo nękali
petycjami władze stanowe, aż te zgodziły się wypuścić
chłopaka z wariatkowa. Nie pożyli jednak dość długo, by
tego żałować. Myron bez cienia wzruszenia opowiedział
Carlowi o tym, jak zamordował ich wszystkich.
- Głowa babci zrobiła tylko takie "plop" , a potem zsunęła
się z niej peruka i wpadła do wazy na sos.
Myron opowiadał o tym ze szczególnym upodobaniem,
po¬nieważ babcia zwykła używać jego głowy jako formy
dla swej peruki, ilekroć chciała ją ufryzować. Resztę
rodziny widok wielkiego, gamoniowatego Myrona w
siwej peruce babki z wło¬sami zakręconymi na różowe
wałki z gąbki przyprawiał zwykle o atak histerycznego
Brown Sandra Miłość uwięziona w ciszy
Rozdział pierwszy - Słuchasz mnie, Myron? - Carl Herbold spojrzał groźnie na swego kumpla z celi i ze zniecierpliwieniem potrząsnął głową. - Idiota - mruknął pod nosem. Nieczuły na obrazę, Myron Hutts nawet nie przestał się uśmiechać. Carl przysunął bliżej twarz. - Zapomnij o tym uśmieszku, dobra, Myron! Mówimy tu o poważnych sprawach. Czy cokolwiek dotarło do kupy gówna, którą nosisz na ramionach? Słyszałeś choć jedno pieprzone słowo z tego, co powiedziałem? Myron wbił zęby w batonik PayDay. - Oczywiście, że słyszałem. Przecież powiedziałeś, żebym słuchał uważnie i nie myślał o niebieskich migdałach. - No, dobra. Carl uspokoił się nieco, choć dalej nie był pewien, czy choć najmniejszy fragment tego, co powiedział, naprawdę trafił do Myrona. Myron nie był zbyt pojętny. Prawdę mówiąc, stwierdzenie, że jego iloraz inteligencji zamyka się pojedynczą cyfrą, nie odbiegałoby zbytnio od prawdy. Był silny fizycznie i chętny, lecz niedostatki w dziedzinie intelektu stanowiły ryzyko, o które mógł rozbić się starannie przemyślany plan Carla. Decyzja o wzięciu na wspólnika kogoś takiego jak Myron miała swoje ujemne strony. A jednak Carl potrzebował Myrona Huttsa. Potrzebował kogoś, kto zrobi, co mu się każe, nie zadając zbędnych pytań, nie dyskutując i nie przejawiając cienia skrupułów.
Pod tym względem Myron stanowił doskonały wybór. Nawet gdyby był pieprzonym Einsteinem o zbyt dużej ilości szarych komórek, to i tak brakowało mu sumienia. "Sumienia, którego wyrazem był wewnętrzny dialog". Czyż to nie zgrabne powiedzonko? Carl przyswoił je sobie, przeczytawszy pewien artykuł w czasopiśmie, a potem posługiwał się nim za każdym razem, kiedy zbierała się komisja, która miała zdecydować, czy wypuścić go na warunkowe zwolnienie. Przez pięć minut rozprawiał z zapałem, opowiadając, jak odbywał sam ze sobą rozmowy na temat tego, co zrobił ze swoim życiem i jakie krzywdy wyrządził innym. Ten dialog wewnętrzny uświadomił mu, jak błędne było dotąd jego postępowanie, i skierował go ku światłu samopoznania i odpowiedzialności. Okazywał skruchę i chęć poprawy. Jednak na członkach komisji słowa te nie wywierały wrażenia. Postrzegali jego przemowę jako stek bzdur, którym w rzeczywistości była, i odrzucali prośbę o zwolnienie. Lecz jeśli sumienie naprawdę wyrażało się w pewnego rodzaju wewnętrznym dialogu, zakładającym istnienie abstrakcyjnych idei i koncepcji, to Myron był po prostu zbyt głupi, by objąć je myślą. Prawdę mówiąc, Carl nie dbał ani trochę o to, czy Myron ma sumienie. Wiedział, że jego kumpel i tak będzie działał pod wpływem impulsu i zrobi to, na co będzie miał w danej chwili ochotę. Dlatego Carl go wybrał. Myron nie zawaha się, jeśli sprawy przybiorą zły obrót, a sytuacja stanie się naprawdę
paskudna. A propos paskudna - wygląd Myrona sprawiał, że niejed- nemu ciarki przebiegały po plecach. Jego skóra niemal pozbawiona była pigmentu, który i tak skupił się głównie w wargach - wielkich i nienaturainie czerwonych. Tęczówki oczu Myrona zdawały się przez kontrast niemal zupełnie pozbawione koloru. Wyblakłe, rzadkie brwi i rzęsy czyniły jego tępe spojrzenie jeszcze bardziej bezmyślnym. Cienkie, lecz gęste i niemal białe włosy Huttsa sterczały na głowie niczym zwoje drutu. Wystające spomiędzy grubych warg nugatowe nadzienie batonika czyniło jego wygląd odrażającym nie do zniesienia. Kiedy Myron oblizał ściekającą mu z kącika ust ślinę, Carl odwrócił wzrok. Tak bardzo różnili się od siebie, że wiele osób zdziwiłby fakt, iż się zaprzyjaźnili. Carl był wysoki, ciemny, przystojny. Kiedy miał odpowiedni nastrój, ćwiczył z hantlami i nigdy nie zapominał o wykonaniu w celi serii przysiadów i pompek, aby utrzymać się w formie. Miał zabójczy uśmiech, a kiedy się uśmiechał, przypominał młodego Warrena Beatty'ego - przynajmniej tak mu mówiono. On sam przekonany był, że jest od niego przystojniejszy. Poza tym zawsze uważał aktora za pedała. Choć, z drugiej strony, Beatty miał przecież piękną żonę· Taak, ta pani Beatty to naprawdę smakowity kąsek. Carl zdecydowanie przewyższał Myrona pod względem intelektu. To, czego brakowało Myronowi, Carl posiadał
w nadmiarze. Był wspaniałym planistą. Błyskotliwe idee jakby same wpadały mu do głowy. Miał także prawdziwy talent do zamieniania luźnych pomysłów w doskonale opracowane, precyzyjne projekty. Gdyby był wojskowym, zostałby zapewne generałem. Lecz nawet najwyżsi rangą oficerowie potrzebują żołnierzy, by wprowadzali w czyn opracowaną przez nich strategię· Stąd Myron. Mógł sobie wybrać każdego innego współwięźnia. Myron działał odpychająco na większość ludzi, nie wyłączając zatwardziałych kryminalistów. Nawet ci omijali go z daleka. Tymczasem przywódcze zdolności Carla przyciągały do niego ludzi niczym magnes. Starszeństwo zapewniło mu posłuch. To, i wrodzona charyzma. Mógł sobie wybrać partnera spośród więźniów o wiele inteligentniejszych i bardziej zdeprawowanych niż Myron - ponieważ, mimo skłonności do przemocy, Myron był człowiekiem o łagodnym usposobieniu. Jednak mądrzejszy od Myrona partner mógłby przysporzyć Carlowi problemów. Nie potrzebował nikogo, kto miałby własne zdanie i kłócił się z nim przez cały czas. Brak harmonii prowadzi do braku uwagi, a brak uwagi do klęski, to znaczy, w ich przypadku, do schwytania i ponownego osadzenia w więzieniu. Wszystko, czego potrzebował, aby wprowadzić w czyn plan ucieczki, to dodatkowa para oczu i uszu, należąca do kogoś, kto nie zawaha się strzelić, gdy zajdzie taka konieczność. Myron Hutts pasował doskonale. Do
tego, do czego potrzebował go Carl, rozum nie był konieczny. Poza tym on, Carl, miał go aż nadto. Wystarczy za nich obu. I tak dość będzie miał kłopotu z Cecilem. Problem polegał na tym, że Cecil zbyt wiele myślał. Bez końca analizował każdą cholerną rzecz. A rozważając szanse, tracił okazje. Zupełnie jak ten mężczyzna z pocztówki, którą kiedyś widział - głupi turysta trzymał przy oczach aparat i fotografował wieżę Eiffla, kiedy tuż obok przechodziła naga francuska dama. Facet z pocztówki przypominał mu Cecila. Jednak CarInie chciał teraz myśleć o starszym bracie. Pomyśli o nim później, gdy będzie sam. Oparł się o wysoki płot spacerniaka, wędrując spojrzeniem ku boisku. Z czasem czujność stała się jego drugą naturą. Dwadzieścia lat za kratkami nauczyło go zważać na każdy gest, który mógł zapowiadać niebezpieczeństwo i atak wroga, znanego lub nie. Co prawda miał tu spore wpływy i krąg oddanych przyjaciół, ale nie wszyscy za nim przepadali. Na boisku grupa ćwiczących z ciężarkami czarnuchów na- pinała wysmarowane olejkiem mięśnie i spoglądała na niego z nienawiścią. Nienawidzili go, gdyż nie był jednym z nich. Poza murami wiele mówiło się o rywalizujących ze sobą gangach, wojnach ulicznych, wendetach. Śmieszne. Dopóki nie znalazłeś się w więzieniu, nie wiedziałeś, co to takiego - gangi. Społeczność więzienna była najbardziej podzieloną, spolaryzowaną, nienawidzącą
się wzajemnie grupą ludzi na świecie. On sam nie przepadał za czarnuchami, którzy prowokowali wymianę obelg, co prowadziło do bójek, zakończonych ukaraniem tych, którzy brali w nich udział - nie zawsze dobrowolnie. Nie miał więc zamiaru zaczynać z nikim ani dziś, ani w najbliższej przyszłości. Zamierzał być idealnym więźniem aż do dnia, na który jemu i Myronowi wyznaczono dyżur przy budowie drogi na zewnątrz więzienia. To był nowy program, część reformy systemu więziennictwa. Miał sprawić, by więźniowie poczuli się znowu pożytecznymi członkami społeczeństwa. Carla ani trochę nie obchodziły społeczne aspekty programu. Interesowało go tylko, jak wprowadzenie reformy wpłynie na jego sytuację. Kiedy pojawi się możliwość opuszczenia murów i popracowania na zewnątrz, pierwszy ustawi się w kolejce do autobusu. Zachowywał się więc nadzwyczaj spokojnie, starając się nie zwracać na siebie uwagi strażników. Żadnego łamania regulaminu, żadnych bójek. Nic, tylko spokój i pozytywne nastawienie. Gdy słyszał obelżywą uwagę, wymamrotaną pod swoim adresem, po prostu puszczał ją mimo uszu. Tego, co mu się nie podobało, starał się po prostu nie zauważać. Kilka nocy wcześniej zmuszono go, by stał i przyglądał się, jak Myron obciąga jednemu facetowi fiuta. Inny więzień, biały śmieć, który zamordował żonę i odsiadywał właśnie dożywocie, zapłacił Myronowi, więc Myron musiał wywiązać się z umowy. Często zdarzało się, że bardziej agresywni więźniowie
usiłowali wykorzystać ociężałego umysłowo Myrona. Carl zwykle interweniował, lecz teraz, gdy zbliżał się termin ucieczki, sprawa nie wydawała się warta ryzyka. Tym bardziej że Myron zbytnio nie cierpiał z tego powodu. W zamian za seksualną usługę ofiarowano mu żywą mysz, którą później wypatroszył swoimi długimi, różowymi paznokciami. - Pamiętaj, co ci mówiłem, Myron - powtórzył po raz setny Carl, gdy uświadomił sobie, że przez resztę dnia nie będą mieli szansy, by swobodnie porozmawiać. - Gdy przyjdzie nasza kolej, aby pracować na drodze, nie wolno ci zdradzać zadowolenia. - W porządku - powiedział Myron, z zainteresowaniem oglądając krwawiącą rankę na kciuku. - Byłoby nawet lepiej, gdybyśmy wyglądali na wściekłych. Jak myślisz, dasz sobie z tym radę? No, żeby wyglądało, że jesteś wściekły. - Jasne, Carl. Myron ssał teraz poraniony kciuk z nie mniejszym zapałem niż przed chwilą batonik. - Bo jeśli oni domyślą się, jak nam zależy, żeby się tam dostać ... Tym razem nie zorientował się, na co się zanosi. Uderzenie dosłownie zwaliło go z nóg - i z ławki, na której siedział. Spoglądał właśnie w rozjaśnione bezmyślnym uśmiechem, oblepione resztkami batonika oblicze Myrona, kiedy w następnej chwili znalazł się na boku w błocie, w uszach mu dzwoniło, miał zmącony
wzrok i czuł mdłości, podczas kiedy kopniaki napastnika dosłownie wyciskały mocz z jego nerek. Zapomniał o swym postanowieniu, aby nie prowokować kłopotów. Instynkt przetrwania okazał się silniejszy. Przewróciwszy się na plecy, uniósł nogi i uderzył nimi z całej siły napastnika w krocze. Czarny osiłek, który naj widoczniej zbytnio zaufał sile swych mięśni, nie spodziewał się kontrataku. Upadł na kolana, jęcząc i trzymając się za jądra. Oczywiście, jego kumple natychmiast rzucili się na Carla i zaczęli okładać go pięściami. Nadbiegli strażnicy, wymachując pałkami. Inni więźniowie przyłączyli się do bijatyki, próbując rozdzielić walczących lub zagrzać ich do walki. Ta zaś nie trwała długo. A kiedy przywrócono porządek i oceniono straty, okazało się, że są one minimalne. Tylko dwóch więźniów trafiło do izby chorych _ a jednym z nich był Carl Herbold. Rozdział drugi - To była bardzo miła uroczystość. Uwaga żony sprawiła, że Ezzy Hardge burknął pod nosem z pogardą: - Tak, rzeczywiście - naj twardszy kawałek mięsa, jaki kiedykolwiek próbowałem zjeść, i działająca na pół gwizdka klimatyzacja. Myślałem, że się roztopię w tym czarnym garniturze. - No cóż, skoro postanowiłeś, że nie
będziesz zadowolony, i tak nikt by ci nie dogodził. Więc przestań zrzędzić. Ezzy był mężem Cory o dwa lata dłużej, niż pełnił funkcję szeryfa hrabstwa Blewer - czyli dwadzieścia dwa lata. Po raz pierwszy zobaczył ją podczas spotkania religijnego, na które on i jego kumple poszli po prostu, aby się pośmiać. Jakby w opozycji do gróźb, miotanych przez kaznodzieję zza pulpitu, Cora miała we włosach frywolną czerwoną wstążkę, a na wargach szminkę w pasującym do niej kolorze. Podczas wykonywania hymnów jej spojrzenie powędrowało znad śpiewnika przez nawę do Ezzy'ego, który przyglądał się jej oceniająco i z nie ukrywanym zainteresowaniem. Blask w jej oczach nie był wynikiem religijnego zaangażowania, lecz przejawem diabelskiej figlarności. Mrugnęła do niego. Przez wszystkie następne lata Cora nie utraciła nic ze swej zadziorności, a on nadal lubił w niej tę cechę. - Ludzie w hrabstwie zadali sobie wiele trudu i ponieśli koszty, by wydać dla ciebie kolację. Mógłbyś okazać choć trochę wdzięczności. - Zdjęła szlafrok i wsunęła się obok niego do łóżka. - Gdyby to dla mnie wydano kolację, na pewno potrafiłabym okazać wdzięczność, nawet gdybym jej nie czuła. - Nie prosiłem o okolicznościowe przyjęcie. Czułem się cholernie głupio. - Wcale nie chodzi ci o przyjęcie. Wściekasz się, bo wysłali cię na emeryturę. - Cora rzadko liczyła się ze słowami. Dzisiejszy wieczór nie był wyjątkiem. Ezzy z ponurą miną naciągnął na nich kołdrę. - Nie wyobrażaj
sobie, że ja też niecierpliwie czekam, aż pójdziesz na zieloną trawkę - kontynuowała, niepotrzebnie strzepując poduszkę. - Myślisz, że chcę się o ciebie potykać przez cały dzień i patrzeć, jak chodzisz ponury po domu, przeszkadzając mi na każdym kroku? - Nie, proszę pana. - Wolałabyś może, aby zastrzelił mnie jakiś zabijaka, zdo- bywając o jedną metalową gwiazdę więcej na swój kowbojski pas, w ten sposób oszczędzając ci kłopotu? Przez chwilę panowało pełne napięcia milczenie, lecz w końcu Cora powiedziała: - Przez cały wieczór próbowałeś mnie sprowokować i wreszcie ci się udało. Dobrze wiesz, że takie gadanie doprowadza mnie do szału. Pociągnęła za mały łańcuszek przy nocnej lampce. Sypialnia pogrążyła się w ciemności. Cora przewróciła się na bok, pokazując mu plecy. Zwykle zasypiali zwróceni do siebie twarzami. Jak dobrze go znała! Rzeczywiście, powiedział to umyślnie, wiedząc, że na pewno ją zdenerwuje. Tak naprawdę przez wszystkie te lata modlił się, aby nie został zabity i nie zostawił żony jedynie ze swoim okrwawionym ciałem. Z praktycznego punktu widzenia lepiej by było, gdyby zginął podczas pełnienia obowiązków. Dla wszystkich zainteresowanych byłoby to z pewnością czystsze i łatwiejsze rozwiązanie. Przywódcom lokalnej społeczności oszczędziłoby zażenowania, gdyż nie
musieliby sugerować mu, by nie przychodził więcej do biura. Nie musieliby także wykosztowywać się na kolację w miejskiej świetlicy i mogliby przeznaczyć pieniądze na bardziej szczytny cel. Gdyby umarł w porę, nie musiałby stawić czoła przyszłości, kiedy to będzie się czuł równie potrzebny jak śniegowce na Saharze. Miał siedemdziesiąt dwa lata, właściwie prawie siedemdziesiąt trzy. Artretyzm w każdym stawie, a przynajmniej tak się czuł. I jego umysł nie był już pewnie tak bystry jak niegdyś. On sam co prawda nie odnotował żadnej wpadki, lecz inni z pewnością je zauważyli i śmiali się po cichu zjego starczego zdziecinnienia. Jednak najbardziej bolało to, że oni mieli rację· Naprawdę był stary, zramolały i niezdolny , by dłużej pilnować przestrzegania prawa. Rozumiał to. Więc chociaż z żalem, odejdzie spokojnie na emeryturę, ponieważ zdaje sobie sprawę, że ludziom potrzebny jest młodszy szeryf. Po prostu żałował jak diabli, że musi odejść, nie wykonawszy zadania. A zadanie nie zostanie wykonane, dopóki nie dowie się, co przydarzyło się Patsy McCorkle. Przez dwdzieścia dwa lata ta dziewczyna spała w jednym łóżku z nim i z Corą - oczywiście w przenośni. Czując się winny, zwłaszcza z powodu kłótni, przewrócił się na bok, położył dłoń na biodrze żony i poklepał je czule. - Coro? _ Nawet o tym nie myśl- burknęła jego żona. - Zbyt jestem wściekła.
Gdy w kilka godzin później Ezzy wszedł do biura szeryfa, dyżurny podniósł leniwie głowę, a potem zerwał się z krzesła. - Hej, Ezzy, co ty, u licha, tu robisz? _ Przepraszam, że przerwałem ci drzemkę, Frank. Nie zwracaj na mnie uwagi. Muszę przejrzeć kilka teczek. Dyżurny spojrzał na wielki ścienny zegar. - O tej porze? _ Nie mogłem spać. Pomyślałem, że skoro już tu nie pracuję, powinienem zabrać z biura swoje rzeczy. Szeryf Foster pewnie będzie chciał się jutro wprowadzić. - Tak myślę. Co o nim sądzisz? _ To porządny człowiek i będzie dobrym szeryfem - odparł Ezzy szczerze. - Być może, lecz to nie Ezzy Hardge. - Dzięki. _ Przepraszam, że nie udało mi się dotrzeć na wczorajszy bankiet. Jak było? _ Niewiele straciłeś. Wynudziłem się jak nigdy. - Ezzy wszedł do swego gabinetu i zapalił światło prawdopodobnie po raz ostatni. - Nigdy w życiu nie wysłuchałem tylu przemówień naraz. Co jest takiego w ludziach, że kiedy tylko da im się mikrofon do ręki, od razu zaczynają ględzić? - Pewnie mają wiele do powiedzenia na temat żywej le- gendy. Ezzy prychnął, zniecierpliwiony i nieco zażenowany. - Nie jestem już twoim szefem, Frank, ale przysięgam, spuszczę ci lanie, jeśli nie przestaniesz tak gadać. Masz
może filiżankę kawy? Byłbym ci wdzięczny. - Zaraz przyniosę. Po emocjach wieczoru, nie wspominając o odtrąceniu przez Corę, Ezzy nie mógł usnąć, toteż wstał bardzo wcześnie, ubrał się i wykradł z domu. Cora miała szósty zmysł prawie tak doskonały jak nietoperz wampir i ten zmysł niczym radar informował ją o każdym jego ruchu. Ezzy nie chciał dyskutować z nią o tym, jak niemądre jest wychodzenie z domu o świcie, aby wykonać coś, na co hrabstwo dało mu aż tydzień. Jednak skoro go zwolnili, nie życzyli sobie zapewne, by plątał się zbyt długo w pobliżu - bez względu na to, jak gorąco go zapewniali, że zawsze będzie mile widziany w biurze szeryfa hrabstwa Blewer. Ostatnią rzeczą, jakiej sobie życzył, byłoby uznanie go za żałosnego starca, który kurczowo czepia się dawnej chwały i nie chce zrozumieć, że nie jest już nikomu potrzebny. Nie chciał użalać się nad sobą - lecz chyba właśnie to robił, czyż nie? Podziękował zastępcy, który postawił przed nim parujący dzbanek z kawą. - Proszę, zamknij za sobą drzwi, Frank. Nie chciałbym ci przeszkadzać. - O tym w ogóle nie może być mowy, szeryfie. Mamy dzisiaj spokojną noc. Mimo to zamknął drzwi. Ezzy nie przejmował się tym, że będzie przeszkadzał dyżurnemu. Prawdę mówiąc, chciał po prostu zostać sam w gabinecie. Skoroszyty,
zawierające dokumenty dotyczące spraw prowadzonych oficjalnie przez biuro szeryfa, były, oczywiście, własnością publiczną, dzieloną z Teksaskim Wydziałem Bezpieczeństwa, policją miejską, Rangersami i wszystkimi innymi agendami rządowymi, z którymi współpracowało jego biuro. Lecz szafki w gabinecie Ezzy'ego mieściły też jego prywatne akta - listy pytań, które zamierzał zadać podejrzanemu, adnotacje na temat dat, godzin oraz nazwiska osób związanych ze sprawą, czy też informacje przekazane przez wiarygodnych informatorów lub świadków, którzy woleli pozostać anonimowi. Większość notatek zapisana była specjalnym skrótowym pismem, znanym tylko jemu. Zwykle posługiwał się ołówkiem numer dwa, zapisując uwagi na każdym skrawku papieru, jaki akurat nawinął mu się pod rękę. Ezzy uważał te swoje notatki za równie prywatne jak osobisty pamiętnik. Poza tym były one - w o wiele większym stopniu niż wygłoszone wczoraj kwieciste przemowy - świadectwem jego zawodowych dokonań. Pociągnął łyk kawy, przesunął się z krzesłem ku metalowej szafce i otworzył naj niższą szufladę. Skoroszyty były ułożone mniej więcej latami. Wyjął kilka najstarszych, przerzucił je, uznał, że nie ma potrzeby ich zatrzymywać, i wrzucił do paskudnego, powyginanego metalowego kosza na śmieci, który był w biurze równie długo jak on. Po kolei przerzucał teczki, co nieuchronnie prowadziło do
roku 1976. Nim dotarł do teczki z dokumentami z tego roku, kawa zdążyła już skwaśnieć mu w żołądku. Czknął. Jeden plik akt wyróżniał się spośród pozostałych głównie dlatego, że był od nich grubszy i zdradzał ślady częstego przeglądania. Składał się z kilku tekturowych teczek, związanych razem szeroką gumową taśmą. Rogi każdej z teczek były pobrudzone, pozaginane lub oderwane, gdyż Ezzy często otwierał je, przeglądał zawartość, po czym zamykał teczki z powrotem i wpychał skoroszyt pomiędzy inne, mniej ważne, aby po jakimś czasie powtórzyć całą procedurę· Zdjął gumową banderolę i wsunął ją sobie na gruby nad- garstek. Nosił miedzianą bransoletę, ponieważ Cora twierdziła, że miedź jest dobra na artretyzm - choć, jego zdaniem, nic na to nie wskazywało. Rozłożył teczki na biurku i pociągając łyk świeżej kawy, którą zastępca niepostrzeżenie napełnił dzbanek, otworzył leżącą na wierzchu teczkę. Tuż pod okładką leżała strona wydarta z annałów miejscowej szkoły średniej. Ezzy doskonale pamiętał dzień, w którym osobiście wydarł ją z rocznika. Najstarsza klasa, trzeci rząd od dołu, drugie zdjęcie od lewej. Patricia Joyce McCorkle. Patrzyła prosto w obiektyw, a jej spojrzenie mówiło, że zna tajemnicę, którą fotograf również chętnie by poznał. Wśród dodatkowych zajęć, jakim się oddawała, wymieniono występy w chórze, działalność w Klubie Hiszpańskim i Klubie Przyszłych Pań Domu. Jej rada dla młodszych kolegów: "Baw się, baw się, i jeszcze raz baw
się". Oficjalne fotografie rzadko bywają pochlebne, lecz Patsy wyglądała szczególnie mało atrakcyjnie, być może dlatego, że w rzeczywistości także nie była ładna. Miała małe oczy, szeroki i spłaszczony nos, wąskie wargi i niemal nie istniejący podbródek. Lecz brak urody nie przeszkadzał w tym, że miała powo- dzenie. Ezzy szybko dowiedział się, że Patsy McCorkle zapraszano na randki częściej niż jakąkolwiek inną dziewczynę z jej rocznika, włączając w to klasową piękność i powracającą na łono rodziny księżniczkę. A działo się tak, ponieważ - jak powiedziała mu, rumieniąc się z zażenowania, jedna z jej koleżanek, która teraz prowadziła stację Texaco przy Crockett Street - "Patsy nie odmawiała nikomu, szeryfie. Rozumie pan, co chcę powiedzieć?" Ezzy rozumiał. Gdy on był w średniej szkole, także miał koleżanki, które nikomu nie odmawiały, i chłopcy doskonale wiedzieli, do której dziewczyny uderzyć. Zszargana reputacja Patsy nie czyniła jednak zadania ani trochę łatwiejszym, gdy zbliżał się do jej domu tego gorącego sierpniowego poranka, by zanieść rodzicom wieści, jakich żaden rodzic nigdy nie chciałby usłyszeć. McCorkle prowadził biuro usług dla ludności w centrum miasta i Ezzy znał go, choć niezbyt dobrze. Ojciec Patsy podszedł do niego, nim zdołał wejść na ganek. Otworzył siatkowe drzwi, a pierwsze słowa, jakie padły z jego ust, brzmiały:
- Co ona znów nabroiła, szeryfie? Ezzy zapytał, czy może wejść. Kiedy mijali czyste, przytulne pokoje, kierując się w stronę kuchni, gdzie McCorkle właśnie przygotowywał sobie kawę, nieszczęsny ojciec powiedział szeryfowi, że jego córce ostatnio zupełnie odbiło. - Nie mogę sobie z nią poradzić. Prawie skasowała swój samochód, ponieważ jechała zbyt szybko i po wariacku. Włóczy się gdzieś wieczorami i pije na umór, a potem rzyga całe rano. Pali papierosy i Bóg wie, co jeszcze. Łamie wszelkie zasady, które obowiązują w tym domu, i nie robi z tego tajemnicy. Oczywiście, nie zwierza się nam, z kim przebywa, gdy nie majej w domu, ale dotarło do mnie, że skumała się z braćmi Herbold. A kiedy zapytałem ją wprost, co ma znaczyć to zadawanie się z chuliganami, powiedziała, żebym pilnował własnego nosa. Dosłownie. I że będzie umawiała się, z kim tylko zechce, nawet z żonatymi mężczyznami, jeżeli przyjdzie jej na to ochota. Zważywszy na to, jak się ostatnio zachowuje, nie zdziwiłbym się, gdyby już to robiła. - Podał szeryfowi filiżankę świeżo zaparzonej kawy. - Obawiam się, że to tylko kwestia czasu, nim złamie prawo. Ponieważ nie zjawiła się w domu od wczoraj, niemal się pana spodziewałem. Co ona zbroiła? - powtórzył. - Czy pani McCorkle jest w domu? - Na górze, jeszcze śpi. Ezzy skinął głową, spojrzał w dół na czubki swoich
czarnych butów, a potem na białą, marszczoną zasłonkę w kuchennym oknie i na rudego kota ocierającego się o nogę stołu. - Pańska córka została znaleziona dziś rano martwa, panie McCorkle. Nienawidził tej części swojej roboty. Na szczęście nie musiał tego robić zbyt często, gdyż w przeciwnym razie chyba postarałby się o inne zajęcie. Cholernie trudno było stać twarzą w twarz z człowiekiem, któremu przed chwilą powiedziało się, że ktoś z członków jego rodziny nie wróci więcej do domu. A to, że dopiero co wysłuchało się oskarżeń pod adresem tej osoby, tylko pogarszało sprawę. Wszystkie mięśnie na twarzy mężczyzny opadły, jakby nagle oderwały się od kości. Po tym dniu McCorkle nigdy już nie wyglądał tak samo. Ludzie w mieście plotkowali na temat tej zmiany, lecz tylko Ezzy widział na własne oczy, jak błyskawicznie nastąpiła - Wypadek samochodowy? - wykrztusił mężczyzna. Ezzy żałował, że tak nie było. Ze smutkiem potrząsnął głową. - Nie, proszę pana. Ona, hmmm, została znaleziona tuż po świcie w lesie nad rzeką. - Szeryfie? Odwrócił się i zobaczył panią McCorkle. Stała w kuchennych drzwiach, ubrana w letni szlafrok w stokrotki, z włosami zakręconymi na wałki i zapuchniętymi od snu oczami.
- Szeryfie? To znaczy, Ezzy? Ezzy spojrzał w stronę drzwi biura i mrugnąwszy kilka razy, rozpoznał stojącego w nich zastępcę. Zapomniał, gdzie się znajduje. Wspomnienia zabrały go dwadzieścia dwa lata wstecz. Znajdował się w kuchni domu Patsy i to nie Frank, lecz pani McCorkle spoglądała na niego pytająco, z rodzącym się przerażeniem w oczach. Ezzy przetarł szczypiące od niewyspaOla oczy. - Tak, Frank? Co jest? - Nie chciałem panu przeszkadzać, ale dzwoni pani Cora. Chciała wiedzieć, czy jest pan tutaj. - Mrugnął. - To co, jest pan? - Taaa. Dzięki, Frank. Naskoczyła na niego, gdy tylko się odezwał. - Nie podoba mi się, że wykradasz się z domu, kiedy śpię, nie mówiąc, dokąd idziesz. - Zostawiłem ci karteczkę. - Napisałeś, że jedziesz do pracy. A ponieważ wczoraj oficjalnie odszedłeś na emeryturę, rada bym wiedzieć, gdzie to zostałeś znów zatrudniony. Uśmiechnął się. Niemal widział, jak Cora teraz wygląda- całe sto pięćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu wyprostowane niczym kij od szczotki, dłonie oparte na biodrach, błyszczące z gniewu oczy. Wiedział, że to komunał - a jednak Cora naprawdę zyskiwała na urodzie, gdy się złościła. - Zastanawiałem się, czyby nie zabrać cię gdzieś na
śniadanie, lecz skoro jesteś w takim podłym nastroju, zaproszę sobie jakąś inną dziewczynę. - Tak jakby jakaś inna w ogóle chciała się z tobą zadawać- odpaliła. Po chwili przerwy dodała jednak: - Będę gotowa za dziesięć minut. Tylko nie każ mi na siebie czekać. Przed opuszczeniem biura uporządkował biurko i zapakował wszystko, co chciał zatrzymać, do kilku tekturowych pudeł które przezornie przygotowano na tę okazję. Frank pomógł mu zanieść pudła do samochodu. Kiedy załadowali bagażnik, uścisnęli sobie dłonie. - Do zobaczenia, Ezzy. - Trzymaj się, Frank. Gdy tylko zastępca zniknął we wnętrzu budynku, Ezzy położył na wierzchu stosu skoroszyt, zatytułowany McCorkle. Nie będzie rozpakowywał bagażnika w obecności Cory. Gdyby zobaczyła te akta, od razu domyśliłaby się, co naprawdę spowodowało, że wstał w środku nocy i pognał do biura. A wtedy dopiero by się wściekła. Rozdział trzeci - To już jutro, pamiętasz? - szepnął Carl. - Jasne, Carl, pamiętam - zapewnił go Myron. - Więc uważaj, żebyś nie zrobił czegoś, co mogłoby powstrzymać cię przed dostaniem się do tej ciężarówki. - Nie zrobię, Carl. Co za muł - pomyślał Carl, spoglądając w pustkę, kryjącą
się za czystym spojrzeniem Myrona. Właściwie postępował nie fair, kwestionując zachowanie kumpla, kiedy on sam omal nie zepsuł wszystkiego. Ale przecież tylko próbował obronić się przed ciężkim pobiciem. Gdyby mógł przeżyć tę sytuację jeszcze raz, to tym razem by się nie bronił. Gdy czarnuch go zaatakował, Carl dosłownie oszalał z wściek¬łości i trzeba było czterech mężczyzn, by go obezwładnić i zabrać do izby chorych, gdzie przywiązano go pasami do łóżka. Mimo to i tak udało mu się odgryźć pielęgniarzowi kawałek ramienia. Nie mogli dać mu środka uspokajającego, ponieważ nie wie¬dzieli, czy nie odniósł obrażeń głowy. Tymczasem Carl, nie zważając na piekielny ból potłuczonej czaszki, miotał się i wściekał niemal do rana. Ryczał jak po¬tępieniec, złorzecząc Bogu, diabłu i czarnuchom, którzy, być może, pozbawili go jedynej szansy ucieczki. Gdy było już po fakcie, zdał sobie sprawę, że powinien był leżeć spokojnie w błocie i pozwolić czarnemu osiłkowi znęcać się nad sobą, dopóki nie nadciągnęliby strażnicy i nie po¬wstrzymali go. Przez jakiś czas nie widział dobrze, lecz to minęło pod koniec następnego dnia. Głowa bolała go tak, że nie pomagały żadne lekarstwa, lecz w końcu i ten ból ustąpił. Miał obolałą nerkę i posiniaczone żebra, lecz doktor powiedział, iż nic nie zostało uszkodzone. Przez kilka dni czuł się fatalnie, a jednak wdzięczny był
za te obrażenia, gdyż przekonały one strażników, że to Carl jest stroną poszkodowaną i że kopiąc drugiego więźnia w czułe miejsce, próbował się tylko bronić. Wielką przyjemność sprawił mu też fakt, że mógł opuścić izbę chorych o własnych siłach, poczas gdy jądra Murzyna nadal były opuchnięte. Ich groteskowe rozmiary prowokowały liczne żarty. Czarnuchowi włożono też rurkę w członek, aby siusiała za niego, co stało się powodem kolejnych uszczyp¬liwych docinków. Napastnik skamlał jak dziecko, gdy tylko się poruszył. A zatem w końcu wszystko dobrze się skończyło. Lekarz uznał go za zdolnego do pracy przy budowie drogi, a Carl zrobił wszystko, by znowu nie popaść w tarapaty. Po opuszczeniu izby chorych trzymał się z dala od innych więźniów z wyjątkiem Myrona, ale nawet z nim nie rozmawiał. Nie patrzył krzywo na nikogo, zwłaszcza na Murzynów. Nie¬nawistną mu była myśl, że musi opuścić to miejsce, nie zabiwszy przedtem któregoś z nich w odwecie za liczne przykrości, jakich od nich doświadczył, lecz kiedy się nad tym zastanowił, uznał, że gra niewartajest świeczki. Co prawda widok murzyń¬skiej krwi sprawiłby mu czystą rozkosz, lecz potem dopiero by mu dokopano. I nigdy już nie powąchałby wolności. Tym¬czasem on gorąco pragnął zobaczyć jaskrawy blask meksykań¬skiego słońca i doświadczyć wszelkich egzotycznych przyjem¬ności, jakich mógł mu dostarczyć ten kraj. Lecz najpierw musiał się stąd wydostać.
Dzisiaj na liście pojawiły się ich nazwiska. Jutro nadejdzie dzień, którego wyczekiwał. Za kilka godzin będzie wolnym człowiekiem. Oczywiście, jeżeli wszystko pójdzie po jego myśli. Tyle spraw mogło pójść źle. To dlatego żołądek ściskał mu się ze zdenerwowania tak bardzo, że ledwie mógł przełknąć parówki z fasolą i kiszoną kapustę, które zaserwowano na obiad. Mimo to jadł, aby nie zwrócić na siebie uwagi strażników i nie wzbudzić podejrzeń. - Myron, zanim pójdziesz spać, może przepowiesz sobie w myśli cały plan, dobrze? Kolejna łyżka kapusty zniknęła w ustach Myrona. - Jaki plan, Carl? - Jezu - mruknął ten ostatni. To beznadziejne. Jeżeli ten idiota cokolwiek zepsuje, Carl zabije go gołymi rękami. Na razie westchnął z rezygnacją i powiedział: - Nieważne, Myron. Po prostu przylgnij jutro do mnie jak mucha do gówna, dobra? - W porządku, Carl. - A kiedy ci powiem, żebyś coś zrobił, po prostu to zrób. - Dobrze. - Żadnych pytań, żadnych dyskusji, po prostu rób, co ci każę• - Dobrze. "Idź i wetknij kutasa w maszynkę do mięsa. - Dobrze, Carl". Powstrzymując się, aby nie krzyknąć ze zniecierpliwienia, Carl upomniał sam siebie - przecież właśnie takiego
ślepego posłuszeństwa potrzebował. To on był przywódcą, szefem, on wydawał rozkazy. On - przystojny, bystry, podobający się kobietom, doskonały strateg. Podczas operacji takich jak ta nie może być dwóch szefów. Potrzebne są także woły robocze. A zatem doskonale się składa, że Myron jest głupi i do przesady posłuszny. Kiedy Carl każe mu coś zrobić - na przy¬kład poderżnąć gardło temu sukinsynowi strażnikowi - Myron po prostu to zrobi. Bez cienia wstydu czy skruchy opowiedział Carlowi o swoim dzieciństwie. Już wtedy Myron Hutts był nie lada czubkiem, jednoosobowym oddziałem eksterminacyjnym, pozbawiającym mieszkańców miasta i okolicy ich czworonożnych ulubieńców i małych zwierząt, dopóki wreszcie go nie złapano i nie wysłano na badania psychiatryczne. Członkowie jego rodziny tak długo nękali petycjami władze stanowe, aż te zgodziły się wypuścić chłopaka z wariatkowa. Nie pożyli jednak dość długo, by tego żałować. Myron bez cienia wzruszenia opowiedział Carlowi o tym, jak zamordował ich wszystkich. - Głowa babci zrobiła tylko takie "plop" , a potem zsunęła się z niej peruka i wpadła do wazy na sos. Myron opowiadał o tym ze szczególnym upodobaniem, po¬nieważ babcia zwykła używać jego głowy jako formy dla swej peruki, ilekroć chciała ją ufryzować. Resztę rodziny widok wielkiego, gamoniowatego Myrona w siwej peruce babki z wło¬sami zakręconymi na różowe wałki z gąbki przyprawiał zwykle o atak histerycznego