1.
Dziś miała się odbyć uroczystość rozdania świadectw szkoły
średniej.
Ledwie mogłam ustać w miejscu, gdy matka wygładzała moją
odświętną czerwoną tunikę i odgarniała mi za ucho kosmyk
jasnobrązowych włosów. W końcu odwróciła mnie i spojrzałam
w lustrzaną taflę na ścianie naszego salonu. Czerwień. Noszę
się na czerwono. Koniec z różowymi ubiorami. Stałam się
dorosła. Ujrzenie dowodu na to przyprawiło mnie o rozkoszny
dreszcz.
– Jesteś gotowa, Cia? – zapytała matka.
Ona też była ubrana na czerwono, chociaż jej długa suknia z
cienkiego niczym pajęczyna materiału spływała fałdami aż do
podłogi. W porównaniu z jej strojem moja sukienka bez
rękawów i skórzane botki wyglądały dziecinnie, lecz to mi nie
przeszkadzało. Miałam jeszcze czas, żeby przywyknąć do
statusu dorosłej. W wieku szesnastu lat byłam na to za młoda –
najmłodsza w klasie.
Rzuciłam ostatnie spojrzenie na swoje odbicie w lustrze.
Miałam nadzieję, że dzisiaj nie zakończę edukacji, ale to nie
zależało ode mnie. Mogłam jedynie marzyć o tym, że moje
nazwisko zostanie wymienione pośród nazwisk osób
zakwalifikowanych do Testów. Przełknęłam nerwowo ślinę i
skinęłam głową.
– Chodźmy – powiedziałam.
Ceremonia rozdania świadectw odbywała się na rynku kolonii
wśród straganów pełnych pieczywa i świeżego mleka, gdyż
budynek szkoły był za mały, by pomieścić wszystkich
uczestników. W uroczystości rozdania świadectw brała udział
cała kolonia, ponieważ każdy mieszkaniec był spokrewniony co
najmniej z jednym uczniem wkraczającym w dorosłość lub
promowanym do następnej klasy. W tym roku w Kolonii Pięciu
Jezior szkołę kończyła najliczniejsza klasa: ośmiu chłopców i
sześć dziewcząt. Stanowiło to widomą oznakę rozkwitu kolonii.
Ojciec i czterej bracia odziani w odświętną purpurę czekali na
nas przed domem. Mój najstarszy brat Zeen z uśmiechem
zmierzwił mi włosy.
– Jesteś gotowa zakończyć szkołę, wkroczyć w prawdziwy
świat i dołączyć do reszty nas, flejtuchów?
Matka zmarszczyła brwi, a ja się roześmiałam.
Zeen i pozostali bracia stanowczo nie są flejtuchami. W
istocie wprost nie mogą opędzić się od dziewczyn. Chociaż nie
stronią od flirtów, żaden z nich nie ma ochoty na trwały
związek.
O wiele bardziej niż założenie rodziny interesuje ich
wyhodowanie kolejnej hybrydowej odmiany pomidorów.
Najbardziej fascynuje to Zeena. Jest wysoki, jasnowłosy – i
nadzwyczaj bystry.
Jednak nigdy nie wybrano go do Testów. Myśl o tym psuła mi
radość z dzisiejszego dnia. Być może to pierwsza zasada, której
nauczę się jako dorosła – że nie zawsze możemy dostać to,
czego chcemy. Zeen niewątpliwie pragnął pójść w ślady taty i
kontynuować naukę na Uniwersytecie. Z pewnością wiedział,
co ja teraz czułam. Przez chwilę pożałowałam, że nie mogę z
nim porozmawiać, zapytać go, jak poradził sobie z
rozczarowaniem, które najprawdopodobniej czekało teraz
również mnie. Nasza kolonia będzie miała szczęście, jeśli
choćby jeden uczeń zostanie wybrany do Testów. Minęło
dziesięć lat, odkąd zakwalifikowano do nich absolwenta z
Pięciu Jezior. W szkole uczyłam się dobrze, ale byli lepsi ode
mnie. O wiele lepsi. Jaką więc mam szansę?
Odpowiedziałam z wymuszonym uśmiechem:
– Jasne, że tak. Nie mogę pozostać w szkole, jeśli zamierzam
opuścić kolonię, zanim wy wszyscy się ożenicie.
Hart i Win się zaczerwienili. Są ode mnie starsi o dwa lata,
lecz na samą myśl o randkach i małżeństwie wpadają w
popłoch. Chętnie pracują razem w szkółce ogrodniczej,
uprawiając gatunki kwiatów i drzew stworzone przez tatę tak,
aby mogły rosnąć na skażonej, jałowej ziemi na obrzeżach
kolonii.
– Nikt nie osiągnie wiele, jeśli zaraz nie wyruszymy – rzekła
ostro matka i pierwsza poszła ścieżką.
Moi bracia i ojciec pospieszyli za nią. Matka zamartwiała się
brakiem perspektyw na ożenki Zeena i Hamina.
Z powodu pracy taty mieszkamy znacznie dalej od centrum
kolonii niż większość jej obywateli. Bracia i ojciec sprawili, że
ziemia wokół naszego niewielkiego domku zazieleniła się od
roślin i drzew, ale już sto metrów od frontowych drzwi grunt
jest spękany i suchy. Rośnie tam jedynie rzadka trawa i kilka
rachitycznych drzewek. Tata powiedział mi, że ziemia na
zachód od nas jest o wiele gorsza i dlatego nasi przywódcy
postanowili założyć Kolonię Pięciu Jezior tutaj.
Zazwyczaj jeżdżę do miasta rowerem. Paru obywateli ma
samochody, ale paliwo czy ogniwa słoneczne – na tyle duże,
aby je napędzały – są zbyt cenne, by używać ich na co dzień.
Dzisiaj jednak wraz z moją rodziną przeszliśmy pieszo prawie
osiem kilometrów do placu zgromadzeń kolonii.
Plac to w istocie niewłaściwe określenie, jednakże się nim
posługujemy. To miejsce nie ma regularnego kształtu –
przypomina raczej żółwia z owalnym centrum i kilkoma
wypustkami po bokach. Pośrodku znajduje się fontanna
rozpylająca w powietrzu migotliwą mgiełkę przejrzystej wody.
Ta fontanna to luksus, gdyż nie zawsze łatwo przychodzi nam
zdobywanie czystej wody. Pozwalamy sobie jednak na owo
piękne marnotrawstwo na cześć człowieka, który po Siódmej
Fazie Wojny odkrył sposób na usuwanie zanieczyszczeń z jezior
i stawów. Trudniej oczyścić to, co pozostało z oceanów.
W miarę jak zbliżaliśmy się do centrum kolonii, ziemia
stawała się zieleńsza, rozbrzmiewał śpiew ptaków. Po drodze
mama niewiele się odzywała. Zeen droczył się z nią, że ona nie
chce, abym dorosła, lecz myślę, że nie o to chodziło.
A może jednak o to.
Mama i ja świetnie się ze sobą dogadywałyśmy, jednak od
paru lat wydawała się zdystansowana. Mniej chętnie pomagała
mi w odrabianiu lekcji, mniej interesowała się ożenieniem
chłopców i rzadziej rozprawiała o tym, gdzie odbędę praktykę
zawodową po ukończeniu szkoły. Nie życzyła sobie żadnych
dyskusji o zakwalifikowaniu mnie do Testów. Tak więc z nią
rozmawiałam coraz rzadziej, za to coraz częściej z ojcem. Nie
zmieniał tematu, kiedy mówiłam, że chcę kontynuować naukę,
chociaż nie zachęcał mnie do tego. Chyba nie chciał, żebym
przeżyła rozczarowanie.
Słońce paliło i pot ściekał mi po plecach, gdy wchodziliśmy na
ostatnie wzgórze. Gdzieś niedaleko rozbrzmiewała muzyka i
śmiechy. Usłyszawszy te odgłosy, przyspieszyłam kroku. Tuż
przed dotarciem na szczyt tata objął mnie ramieniem i
poprosił, żebym zaczekała chwilę, podczas gdy pozostali poszli
dalej. Udzieliło mi się podniecenie ludzi zgromadzonych za
wzgórzem, ale opanowałam się i spytałam:
– Czy coś się stało?
Ojciec się uśmiechnął, lecz w oczach miał mrok.
– Nic złego – odparł. – Chciałem po prostu pobyć przez
moment z moją córeczką, zanim się zacznie całe to szaleństwo.
W chwili gdy przekroczymy wzgórze, wszystko się zmieni.
– Wiem.
– Denerwujesz się?
– Tak jakby – odpowiedziałam. Kłębiły się we mnie
ekscytacja, lęk i inne emocje, toteż trudno było mi się
zorientować, co właściwie czuję. – Dziwnie jest nie wiedzieć, co
będę robiła, kiedy wstanę jutro rano.
Większość moich kolegów i koleżanek z klasy już podjęła
decyzje co do swojej przyszłości. Wiedzieli, gdzie odbędą
praktyki albo czy przeniosą się do innej kolonii w poszukiwaniu
pracy. Kilkoro wiedziało już nawet, kogo poślubią. Ja niczego
takiego jeszcze nie postanowiłam, chociaż ojciec oznajmił mi
jasno, że jeśli zechcę, mogę pracować z nim i moimi braćmi.
Jednak ta perspektywa mnie nie pociągała, ponieważ nie mam
żadnych uzdolnień potrzebnych do pracy przy uprawie roślin.
Kiedy ostatnio pomagałam ojcu, omal nie zniszczyłam sadzonki
słonecznika, na której wyhodowanie poświęcił kilka miesięcy.
Umiem naprawiać urządzenia mechaniczne, natomiast dla
roślin jestem śmiertelnie niebezpieczna.
– Wstaniesz jutro rano i stawisz czoło temu, co się wydarzy.
Będę z ciebie dumny, niezależnie od tego, co przyniesie
dzisiejszy dzień.
– Nawet jeśli nie przyjmą mnie do Testów?
– Zwłaszcza wtedy – odrzekł z uśmiechem i przyjaźnie
szturchnął mnie w brzuch.
Kiedy byłam mała, zawsze wywoływało to u mnie wybuchy
śmiechu. Nawet dziś sprawiło, że się uśmiechnęłam. Miło
wiedzieć, że pewne rzeczy nigdy się nie zmieniają, chociaż
wątpiłam w szczerość żartobliwej deklaracji ojca.
W swoim czasie tata po szkole średniej wstąpił na
Uniwersytet. Tam nauczył się genetycznego modyfikowania
roślin i drzew, tak aby mogły przetrwać w zniszczonej, jałowej
glebie. Nie mówił wiele o studiach ani o kolonii, w której
dorastał – przypuszczalnie dlatego, by swoim sukcesem nie
wywierać na nas presji. W moim przypadku to mu się jednak
nie udawało.
– Myślisz, że mnie nie przyjmą – powiedziałam.
Ojciec się zachmurzył.
– Myślę, że jesteś bystrzejsza, niż sądzisz. Nigdy nie wiadomo,
kogo ani dlaczego wybiera komisja kwalifikacyjna. Z mojej
klasy wyselekcjonowano nas pięcioro i poddano Testom.
Pozostała czwórka w szkole zawsze radziła sobie lepiej ode
mnie, lecz tylko ja dostałem się na Uniwersytet. Wyniki Testów
nie zawsze są sprawiedliwe i trafne.
– Ale nie żałujesz, że studiowałeś. Spójrz, jakich wspaniałych
rzeczy dzięki temu codziennie dokonujesz.
Drzewo w pobliżu nas było obsypane kwieciem zwiastującym
obfitość jabłek za kilka miesięcy. Krzewy dzikich jeżyn rosły
obok stokrotek i innych kwiatów, których nazw nigdy się nie
nauczyłam, ale wiedziałam, że tata przyczynił się do ich
stworzenia. Kiedy byłam mała, wszystkie te rośliny nie istniały
– a przynajmniej nie ich zdrowe odmiany, obecnie porastające
wzgórza. Nawet teraz pamiętałam z dzieciństwa bolesną pustkę
w brzuchu, gdy kładłam się spać głodna. Brakowało żywności w
czasach, kiedy tata pracował wraz z farmerami nad uprawą
tych roślin. I udało się im. Obecnie w Kolonii Pięciu Jezior
staramy się niczego nie marnować, ale dzięki mojemu ojcu głód
przestał już być naszą główną troską.
– Nie mogę żałować czegoś, na co nie miałem wpływu –
odparł. Wpatrzył się nieobecnym wzrokiem w dal, a wokół nas
ćwierkały ptaki. W końcu się uśmiechnął, choć w jego oczach
pozostał cień wywołany jakimiś wspomnieniami, które do
niego powróciły. – Poza tym, gdybym nie wstąpił na
Uniwersytet, nie przeprowadziłbym się tutaj i nie poznałbym
twojej matki. I jak wówczas wyglądałoby moje życie?
– Prawdopodobnie mieszkałbyś w domu rodziców, a twoja
matka martwiłaby się, że nie myślisz poważnie o swojej
przyszłości.
Z jego oczu zniknął mrok i zamigotał w nich wesoły błysk.
Ojciec czule zmierzwił mi włosy.
– To wydaje się losem gorszym od śmierci – rzekł. Tak mawia
mama, ilekroć napomina Zeena, że życie przecieka mu przez
palce. – Chodź. Twoja matka wznieci alarm, jeśli nie ruszymy
dalej. Chcę tylko, żebyś pamiętała o jednym – wierzę w ciebie,
niezależnie od tego, co się stanie.
Ramię w ramię przebyliśmy wzgórze i dołączyliśmy do
świętujących. Uśmiechałam się, lecz w głębi duszy trapiło
mnie, że tata zawsze podejrzewał, iż nie dorównam jego
osiągnięciom.
I że go rozczaruję – bez względu na wszystko.
Ponieważ Kolonia Pięciu Jezior rozciąga się na obszarze wielu
kilometrów, tylko raz w roku nadarza się okazja, by jej
mieszkańcy zgromadzili się razem. Co jakiś czas zbieramy się
wszyscy, kiedy od przywódców naszego kraju nadchodzi jakaś
wiadomość, którą trzeba przekazać każdemu – lecz to zdarza
się rzadko. Nasza licząca zaledwie nieco ponad dziewięciuset
mieszkańców kolonia jest jedną z najmniejszych i położonych
najdalej od miasta Tosu, w którym rezyduje rząd Zjednoczonej
Wspólnoty. Nie przyciągamy zbyt wielkiej uwagi, co większości
z nas całkowicie odpowiada. Nie odrzucamy przybywających do
nas obcych, ale też nie witamy ich szczególnie entuzjastycznie.
Muszą nas przekonać, że potrafią wśród nas żyć.
Plac jest dość duży, ale z powodu zgromadzonego na nim
tłumu odświętnie wystrojonych ludzi wydawał się teraz
znacznie mniejszy. Wzdłuż jego zewnętrznego skraju mieściły
się sklepy oferujące świece, pieczywo, buty i rozmaite artykuły
gospodarstwa domowego. Z chwilą rozpoczęcia ceremonii
rozdania świadectw sklepy te zostaną zamknięte, lecz na razie
kwitł w nich ożywiony handel. Mieszkańcy kolonii, którzy
nieczęsto odwiedzają miasto, nabywali lub wymieniali między
sobą niezbędne im przedmioty. W naszej kolonii rzadko
spotyka się monety Zjednoczonej Wspólnoty, ale kilka osób,
które tak jak tata pracują na posadach rządowych, płaciło nimi
podczas zakupów.
– Cia! – Moja najlepsza przyjaciółka Daileen pomachała do
mnie i pobiegła w moim kierunku. Jej jasne włosy i różowa
sukienka powiewały, gdy wymijała grupki gawędzących
mieszkańców kolonii. W ręku ściskała rożek z szybko
topniejącymi różowymi lodami. Uściskała mnie mocno. – To
nie do wiary, że kończysz szkołę. Co za ekscytująca uroczystość.
Rozdają nawet darmowe lody!
Ja też ją objęłam, ostrożnie unikając kontaktu z topniejącym
smakołykiem. Mama wpadłaby w szał, gdybym jeszcze przed
rozpoczęciem ceremonii rozdania świadectw poplamiła sobie
nową sukienkę.
– Ekscytująca, ale też przerażająca – odrzekłam. – Nie
zapominaj o tym.
Daileen to jedyna osoba, której zwierzyłam się z obaw o swoją
przyszłość, jeśli nie zostanę wybrana do Testów. Rozejrzała się,
by się upewnić, czy nikt nie słucha, i oznajmiła:
– Mój ojciec słyszał, że zjawił się dziś wyjątkowy gość i ma
wygłosić przemówienie.
Podczas uroczystości rozdania świadectw występują liczni
mówcy. Głos zabiorą nasi nauczyciele, a także burmistrz i wielu
innych przywódców Pięciu Jezior. Gdy zbiera się cała kolonia,
zawsze jest o czym mówić. Tak więc wiadomość o zjawieniu się
specjalnego gościa nie wydawała się niczym szczególnym,
dopóki Daileen nie dorzuciła:
– Ojciec mówi, że on przybył z miasta Tosu.
To przykuło moją uwagę.
– Jest tutaj ktoś z Tosu?
Ostatnim razem urzędnicy z Tosu zjawili się w Pięciu
Jeziorach trzy lata temu, kiedy zmarł nasz stary burmistrz.
Wówczas przybyło tu dwóch mężczyzn i kobieta, aby wybrać
nowego przywódcę kolonii. Władze w Tosu najczęściej
komunikują się z nami za pomocą proklamacji lub
komunikatów radiowych skierowanych do naszej obecnej
burmistrz.
– Tak słyszał mój ojciec – potwierdziła Daileen i zlizała z
dłoni ściekającą strużkę topniejących lodów. – Tata uważa, że
ten gość zjawił się, aby eskortować kandydata wybranego do
Testów. To możesz być ty. – Przez chwilę jej uśmiech przygasł.
– Naprawdę będzie mi ciebie brakować.
Między Daileen i mną różnica wieku wynosi tylko dwa
tygodnie, a od trzeciego roku życia jesteśmy najlepszymi
przyjaciółkami. Jej rodzice zapisali ją do szkoły, gdy ukończyła
przepisowe sześć lat. Natomiast moi rodzice zdecydowali się
wysłać mnie do szkoły w wieku pięciu lat i dlatego nie
chodziłyśmy do tej samej klasy. Z nas dwóch ona jest bardziej
nieśmiała, bystrzejsza i łagodniejsza. Trudniej też nawiązuje
nowe przyjaźnie, chyba że ktoś pierwszy się do niej odezwie.
Gdybym nie nakłaniała jej do rozpoczynania pogawędek z
innymi uczniami podczas lunchu i zostawania z nimi po
lekcjach, zapewne jadałaby sama, a potem wracałaby do
przygnębiającego, pustego domu na długo przedtem, zanim
ktokolwiek inny opuściłby teren szkoły. Jej matka zmarła przed
dwoma laty, a ojciec, chociaż miły, rzadko bywa w domu i
zostawia córkę, by sama radziła sobie z uciążliwymi
obowiązkami domowymi i bolesnymi wspomnieniami. W
szkole staram się utrzymać ją w dobrym nastroju, lecz niekiedy
dopadają ją czarne myśli. Martwię się, że pewnego dnia te
czarne myśli całkiem ją pochłoną, bo nie będzie przy niej
nikogo, kto by je odpędził.
Raz jeszcze uściskałam ją przelotnie.
– Co rok krąży pogłoska o urzędniku z Tosu przybywającym
na ceremonię rozdania świadectw – powiedziałam, chociaż w
głębi duszy pragnęłam, by tym razem ta plotka okazała się
prawdziwa. Aby oderwać od tej kwestii zarówno myśli Daileen,
jak i swoje, dodałam: – Teraz chciałabym zdobyć trochę tych
lodów, zanim ich zabraknie. Dobrze?
Zwerbowałam inne przyjaciółki – z których wiele przeszło do
ostatniej klasy – do poszukiwania lodów truskawkowych.
Miałam nadzieję, że któraś z nich weźmie Daileen pod swoje
skrzydła, kiedy za kilka tygodni rozpocznie się nowy rok
szkolny. Gdyby się tak nie stało, zamierzałam znaleźć jakiś
sposób osłodzenia jej naszego rozstania.
Matka z pochmurną miną przywołała mnie gestem ręki,
zostawiłam więc uśmiechniętą Daileen z innymi uczennicami i
przeszłam przez plac do fontanny, gdzie na mnie czekała.
Prawie wszyscy, których mijałam, machali do mnie i
pozdrawiali mnie. Moja rodzina niemal co roku przenosi się do
innego lokum – w zależności od tego, w której części kolonii,
zdaniem pani burmistrz, najbardziej potrzebne są umiejętności
zawodowe taty. Z powodu wszystkich tych przeprowadzek
trudno mi się przywiązać do domu, ale za to w przeciwieństwie
do większości mieszkańców kolonii, którzy znają tylko swoich
sąsiadów i dawnych kolegów szkolnych, znam z widzenia
prawie wszystkich.
Dzieciaki – jeszcze zbyt małe, by chodzić do szkoły – ubrane
w bladożółte i zielone stroje uganiały się wokół owalnej
fontanny o średnicy siedmiu metrów, od czasu do czasu
opryskując się nawzajem wodą. Unikały jednak miejsca, gdzie
siedziała moja matka. Jej mina mówiła wyraźnie, że zruga je,
jeśli ją ochlapią. Najprawdopodobniej z jakiegoś powodu mnie
też czekała bura.
Matka przyjrzała mi się uważnie.
– Jesteś cała potargana. Co ty robiłaś?
Zawsze jestem potargana z powodu moich kędzierzawych
włosów i loczków.
Proponowałam, żeby obciąć je krótko, lecz matka się uparła,
że długie włosy spływające kaskadą to niezbędny atut
niezamężnej młodej kobiety. Mogłabym się z nią zgodzić,
gdyby moje włosy chciały choć trochę spływać kaskadą.
Dźwięk bębnów i trąbek zmusił matkę, by przestała czepiać
się mojej fryzury. Poczułam w żołądku nerwowy skurcz, a
potem kolejny. Nadeszła pora, abym zajęła miejsce pomiędzy
uczniami. Za chwilę zacznie się ceremonia rozdania świadectw.
Z tłumu wyłonili się ojciec i bracia. Uściskali mnie i po chwili
udałam się w kierunku podium, gdzie wraz z pozostałymi
absolwentami szkoły średniej miałam stać podczas całej
uroczystości. Mawia się często, że łatwiej przetrwać siedem lat
nauki w szkole niż dwugodzinne lub nawet dłuższe stanie na
podwyższeniu, konieczne, aby tę szkołę opuścić. Miałam
nadzieję, że ktokolwiek to powiedział, tylko żartował.
Zgodnie z poleceniem ustawiliśmy się w szeregu w głębi
podium. Dziewczęta na przodzie, a chłopcy za nimi – za co
byłam wdzięczna, gdyż inaczej niczego bym nie widziała.
Moi bracia odziedziczyli po rodzicach wysoki wzrost, ja
natomiast stanowię pod tym względem relikt wcześniejszych
pokoleń. Mierząc zaledwie metr pięćdziesiąt pięć, jestem
najniższą dziewczyną w klasie.
Nasza nauczycielka panna Jorghen narobiła trochę
zamieszania, przestawiając nas i przypominając nam co
najmniej kilkanaście razy, że mamy się uśmiechać, stać prosto i
zachować skupienie. To była jej pierwsza ceremonia rozdania
świadectw w Kolonii Pięciu Jezior, więc niewątpliwie się
denerwowała. Kiedy wreszcie zadowoliło ją nasze
rozlokowanie, zajęła miejsce pośrodku podwyższenia. Znów
rozbrzmiały bębny i trąbki. Burmistrz Owens pojawiła się w
drzwiach swojego domu – jedynego dwupiętrowego budynku
na placu – i sztywnym krokiem przeszła przez tłum. Pani
Owens to mocno zbudowana, siwowłosa kobieta z twarzą
pobrużdżoną głębokimi zmarszczkami. Jej czerwona suknia
była ciemniejsza niż większość pozostałych, niemal w odcieniu
rdzawym. Gdy burmistrz dotarła do mównicy na podium,
nachyliła się do mikrofonu mającego wzmocnić jej głos, tak aby
był słyszalny na całym placu, i powiedziała:
– Wszystkiego najlepszego z okazji dnia rozdania świadectw.
Podziękowaliśmy jej wszyscy chórem, a kilkoro mieszkańców
kolonii zaklaskało.
Burmistrz Owens zaczekała, aż na placu znów zapadnie cisza,
po czym mówiła dalej:
– Uroczystość rozdania świadectw to ekscytująca pora dla nas
wszystkich, w szczególności dla stojących za mną uczniów. Po
dzisiejszym dniu z radością przyjmiemy ich do grona
pracowników naszej kolonii. Przed dwudziestu pięciu laty rząd
Zjednoczonej Wspólnoty postanowił wysłać do tego rejonu sto
pięćdziesięcioro mężczyzn, kobiet i dzieci. Założyliśmy Kolonię
Pięciu Jezior w nadziei, że ciężką pracą zdołamy przywrócić tę
jałową, zniszczoną glebę do niegdysiejszego stanu, kiedy było
tu mnóstwo terenów uprawnych i rosły zdrowe, gęste lasy.
Pięć jezior, od których nazwaliśmy naszą kolonię, nosiło
dawniej nazwę Wielkich Jezior. Z pomocą naszych obywateli
pomagamy im odzyskać owo pierwotne miano. Aby
urzeczywistnić ten cel, potrzebujemy każdego członka naszej
społeczności. Po ceremonii rozdania świadectw nasze siły
powiększą się o czternaścioro z was, co ogromnie nas cieszy.
Każdy krok naprzód, jakiego dokonujemy, stwarza potrzebę
dodatkowych rąk do pracy przy rozszerzaniu upraw.
Wierzcie mi, tych pomocnych rąk nigdy nie mamy dość.
Wiem, że wielu z was jeszcze nie zdecydowało, jaki zawód
wybrać, ale wszyscy będziemy wam wdzięczni za wszelką pracę,
którą wykonacie tutaj w nadchodzących latach.
Tłum zaczął bić brawo. W żołądku poczułam skurcz ze
zdenerwowania i podniecenia, gdy burmistrz powiedziała:
– Ogłaszam uroczyste rozpoczęcie ceremonii rozdania
świadectw.
Przygryzłam drżące usta, kiedy trąbki i bębny zagrały
marszową melodię. W oczach stanęły mi łzy i przez moment
nie widziałam wyraźnie, jak na plac marszowym krokiem
zaczęli wchodzić moi już wkrótce byli szkolni koledzy.
Uczniowie kolejnych klas defilowali przy akompaniamencie
głośnych owacji zgromadzonego tłumu. Dwoje uczniów z
każdej klasy niosło transparent oznajmiający, jakich
przedmiotów nauczono się w minionym roku. Po uroczystości
wszystkie transparenty zostaną wystawione na placu i drogą
głosowania wyłoni się zwycięzcę.
Dorośli często zawierają między sobą przyjacielskie zakłady o
to, która klasa wygra. Po raz pierwszy nie byłam pośród
defilujących i uderzyła mnie myśl, że już nigdy nie będę.
Paradę otwierała najmłodsza klasa, a za nią szły kolejno coraz
starsze. W rytm bębnów przemaszerowały wokół fontanny, a
potem skierowały się do wyznaczonej dla nich, ogrodzonej
sznurami części podium. Kiedy uczniowie wszystkich dziesięciu
klas stali już na podwyższeniu, burmistrz Owens rozpoczęła
przemowę o nowo wybudowanym systemie połączeń
kolejowych między miastem Tosu a dziesięcioma spośród
pozostałych kolonii oraz o planach dalszej rozbudowy sieci
torów, dzięki której wreszcie będzie można dotrzeć pociągiem
do wszystkich kolonii. Z mojego miejsca na podium widziałam,
że tłum z podnieceniem przyjął tę wiadomość.
Gdy burmistrz Owens skończyła relacjonowanie wieści ze
Zjednoczonej Wspólnoty, zaprosiła do wygłoszenia oświadczeń
osoby odpowiedzialne za sprawy dotyczące wody, energii,
rolnictwa i inne projekty rewitalizacyjne. Te wystąpienia trwały
przeszło godzinę i dotyczyły najrozmaitszych kwestii – od
przypomnienia o konieczności oszczędnego używania wody po
apel do ochotników o pomoc w budowaniu mieszkań dla
świeżo poślubionych małżeństw. Nawet mój ojciec wygłosił
komunikat na temat nowej, odporniejszej odmiany
ziemniaków wyhodowanej przez jego zespół.
Zamrugałam, starając się nie okazać zaskoczenia. Nie zdziwiła
mnie informacja o ziemniakach, bo o tym wiedziałam. Dawna
odmiana ziemniaków miała łupinę ponadcentymetrowej
grubości, czerniejącą w zetknięciu z powietrzem. Miało to jakiś
związek z modyfikacją genetyczną, którą tata wprowadził, aby
to warzywo mogło przede wszystkim przetrwać w skażonej
glebie. Czarne łupiny w zasadzie nikomu nie przeszkadzały. Po
ich obraniu ziemniaki można było bezpiecznie jeść. Jednakże
Zeen postanowił popracować nad uzyskaniem nowej odmiany i
osiągnął wspaniały rezultat. Tak więc to nie sama wiadomość o
ziemniakach mnie zaskoczyła, lecz sposób, w jaki tata o niej
oznajmił. W ubiegłym tygodniu powiedział nam, że całe
uznanie za powodzenie tego projektu przypadnie Zeenowi. Ale
tak się nie stało. Teraz w ogóle nie wspomniał o Zeenie.
Wyciągnęłam szyję, usiłując dostrzec brata w tłumie. Czy
wyglądał na rozczarowanego?
To miała być chwila jego triumfu. Czy był równie
zdezorientowany, jak ja? Zobaczyłam go, jak stoi oparty o
drzewo pośród wiwatującego tłumu. Kilka osób poklepało go
po plecach, należał przecież do zespołu taty. Jego uśmiech
jednak mnie nie zwiódł. Zaciśnięte szczęki i ostre spojrzenie
Zeena powiedziały mi wyraźniej niż słowa, że poczuł się
urażony.
Tata opuścił podium przy akompaniamencie jeszcze
burzliwszych oklasków, a jego miejsce na mównicy zajęła nasza
nauczycielka. Poczułam nerwowy ucisk w żołądku, mój oddech
przyspieszył. To już. Zaraz zostanę absolwentką szkoły.
Panna Jorghen uśmiechnęła się do nas i powiedziała do
mikrofonu:
– Z wielką dumą odczytam listę absolwentów, którzy dziś
kończą naukę i wchodzą w dorosłość.
Kolejno wymieniała nazwiska uczniów naszej klasy. Moi
szkolni koledzy i koleżanki wychodzili jedno po drugim na
środek podwyższenia, ściskali dłoń burmistrz Owens i wracali
na swoje miejsce w szeregu. Nazwiska wyczytywano w
porządku alfabetycznym, toteż moje wywołano na końcu:
– Malencia Vale.
Nogi osłabły mi ze zdenerwowania i zesztywniały od długiego
stania bez ruchu.
Podeszłam do mównicy i przy ogólnym aplauzie uścisnęłam
dłonie panny Jorghen i burmistrz Owens. Ponad wiwaty tłumu
wybiły się radosne okrzyki Daileen. Odpowiedziałam
uśmiechem na jej uśmiech. Serce przepełniała mi radość.
Stałam się już oficjalnie dorosła. Dokonałam tego.
Wciąż się uśmiechając, wróciłam na swoje miejsce pośród
kolegów i koleżanek z klasy.
Na podium weszła ponownie burmistrz Owens. Tłum ucichł.
Przebiegł mnie dreszcz oczekiwania. Jeżeli któregoś z uczniów
wybrano do Testów, zostanie to ogłoszone właśnie teraz.
Wyciągnęłam szyję, starając się wypatrzyć w tłumie
nieznajomą twarz – twarz urzędnika z miasta Tosu, o którego
przybyciu krążyły pogłoski.
Jednak nie było żadnego urzędnika z Tosu. Burmistrz Owens
obdarzyła zgromadzonych promiennym uśmiechem i rzekła:
– Gratuluję wszystkim uczniom, a zwłaszcza naszym
tegorocznym absolwentom. Nie mogę się już doczekać, aby
zobaczyć, co przyszłość chowa dla was w zanadrzu.
Zebrani znów zaczęli wiwatować, a ja uśmiechnęłam się
odruchowo, choć poczułam w gardle łzy rozczarowania. Od lat
przygotowywałam się do tego dnia i oto już się skończył. Wraz z
nim skończyły się także moje marzenia o wspaniałej
przyszłości. Bez względu na to, jak ciężko pracowałam w szkole,
nie okazałam się na tyle dobra, by wybrano mnie do Testów.
Gdy opuściłam podium i odbierałam gratulacyjne uściski od
przyjaciół, potrafiłam myśleć tylko o jednym: „Co ja teraz
zrobię?”.
2.
– Ukrywasz się?
Pytanie brata mnie zaskoczyło. Znaczący uśmiech Zeena
sprawił, że słowa zaprzeczenia zamarły mi na ustach. Zamiast
tego wzruszyłam ramionami i odparłam:
– Dzisiejszy dzień był trochę zwariowany. Potrzebowałam po
prostu kilku minut oddechu.
Przed piekarnią rozbrzmiewała muzyka gitar, bębnów i kilku
rogów, a dziesiątki ludzi tańczyło i klaskało do rytmu. Po
drugiej stronie placu wciąż krajano w grube plastry pieczone
mięsiwo. Połączony blask pochodni i elektrycznych lamp
oświetlał resztę placu. Ludzie tam się śmiali, śpiewali i grali w
rozmaite gry. To światło nie docierało jednak do pogrążonego
w cieniu miejsca, gdzie stałam. Przez minionych kilka godzin
tańczyłam i śpiewałam, tego bowiem ode mnie oczekiwano.
Gdybym się tak nie zachowywała, okazałabym swoje
rozczarowanie i tym samym ujawniłabym aroganckie
przeświadczenie, że jestem na tyle bystra, iż powinnam zostać
wybrana do Testów.
– Masz, wypij – powiedział Zeen z wyrozumiałym kiwnięciem
głowy i podał mi kubek. – Może to ci dobrze zrobi.
Napój był słodki, lecz wyczułam w nim też jakiś ostry i gorzki
smak. Alkohol. Ponieważ większość owoców i zbóż, z których
można uzyskać alkohol, jest potrzebna do wyżywienia
mieszkańców Kolonii Pięciu Jezior, tylko z niewielkiej ilości
ziarna produkuje się napój alkoholowy. Jednak pewną ilość
trunku zachowuje się na wyjątkowe okazje – takie jak wieczór
dnia ceremonii rozdania świadectw. Jedynie dorosłym wolno
pić te drinki, ale bracia już wcześniej pozwalali mi łyknąć ze
swoich kubków.
– Trochę lepiej, siostrzyczko?
Spuściłam wzrok, by uniknąć jego spojrzenia.
– Nie bardzo.
– No tak. – Oparł się o wielki dąb i wysączył resztę trunku z
kubka. – Sprawy nie zawsze układają się tak, jak byśmy chcieli.
Teraz musisz po prostu się pozbierać i znaleźć nowy cel w
życiu.
Usłyszałam w jego głosie napięcie i zastanowiłam się: „Czy ty
właśnie to zamierzasz zrobić, Zeen?”. W ciągu minionych
dwóch lat Zeen rozważał możliwości podjęcia pracy poza
Pięcioma Jeziorami. Gdyby teraz się na to zdecydował i opuścił
naszą kolonię, okropnie by mnie tym zasmucił. Świadomość, że
wyjeżdża, złamałaby mi serce.
Mocno ścisnął w dłoni kubek, ale powiedział łagodnym
tonem:
– Nie wysyłam podania do miasta Tosu, jeśli o to ci chodzi.
Burmistrz poprosiła tatę, żeby zmienił treść swego dzisiejszego
komunikatu, więc usłuchał. Znasz mnie. Przez kilka dni będę
wkurzony, a potem mi przejdzie.
Wzruszył ramionami i przeniósł spojrzenie na zabawę na
placu. Robiło się późno.
Niektórzy będą tańczyć i śpiewać do rana, ale wielu wyruszało
już w drogę powrotną do swoich domów. Dzień ceremonii
rozdania świadectw zbliżał się ku końcowi.
Po kilku chwilach Zeen zagadnął:
– Wiesz, ty mogłabyś to zrobić.
– Co zrobić?
– Porozmawiać z panią burmistrz. Wysłać podanie o pracę do
miasta Tosu.
Ta myśl była równie kusząca, co niepokojąca. Każdy kolonista
zainteresowany podjęciem pracy w mieście Tosu bądź w innej
kolonii może wypełnić formularz podania i złożyć go w biurze
burmistrza. Następnie rząd Zjednoczonej Wspólnoty
kontaktuje się z kandydatem i przydziela mu odpowiednie
zajęcie, o ile jest dostępne. W ciągu szesnastu lat życia
poznałam tylko dwoje kandydatów, na których podania
odpowiedziano i zaoferowano im stanowiska. Po dzisiejszym
rozczarowaniu nie byłam pewna, czy jestem gotowa stawić
czoło kolejnemu.
Widocznie to wahanie odbiło się na mojej twarzy, bo Zeen
objął mnie ramieniem i trzymał tak przez chwilę.
– Nie martw się, siostrzyczko. Masz mnóstwo czasu na
zdecydowanie, co zamierzasz robić przez resztę życia.
Niestety, matka była innego zdania. Następnego dnia wszyscy
spaliśmy do późnego ranka, ale ledwie zdążyłam się ubrać,
rzekła do mnie:
– Jeśli zdecydowanie nie chcesz pracować z ojcem, Kip
Drysten ma wolne miejsce w swoim zespole. Powinnaś z nim
porozmawiać, zanim którykolwiek z pozostałych tegorocznych
absolwentów obejmie to stanowisko.
Zespół Kipa Drystena naprawia urządzenia rolnicze.
Wprawdzie lubię pracować przy maszynach, ale przygnębiła
mnie perspektywa reperowania przez resztę życia zepsutych
traktorów.
– Zastanowię się nad tym – odparłam.
Chmurna mina matki była bardzo wymowna, toteż wsiadłam
na rower i powoli pojechałam w kierunku miasta, by odszukać
pana Drystena.
Drystenowie mieszkali w niewielkim, ładnym domku na
drugim końcu kolonii. W napięciu zapukałam do frontowych
drzwi. Mimo woli poczułam ulgę, gdy żona Drystena oznajmiła
mi, że Kip wczesnym rankiem udał się na farmę Endressów i
wróci dopiero za kilka dni. Zyskałam odroczenie egzekucji.
Dzień po ceremonii rozdania świadectw jest wolny. Większość
firm pozostaje zamknięta.
Rodziny w swoich domach świętują bardziej prywatnie.
Matka zaplanowała na dzisiejszy wieczór uroczysty posiłek i
nawet zaprosiła kilka spośród moich przyjaciółek.
Przypuszczalnie powinnam wrócić do domu i pomóc w
przygotowaniach. Zamiast tego pojechałam na rynek.
Zeskoczyłam z roweru, oparłam go o drzewo i usiadłam przy
fontannie. Paru mieszkańców pomachało do mnie, ale byli
zajęci i nie przystanęli na pogawędkę. Zresztą wolałam pobyć
sama. Wsparłam głowę na dłoniach, patrzyłam na wodę
bulgoczącą w fontannie i usiłowałam ignorować poczucie
pustki, które zakorzeniło się we mnie po wczorajszej ceremonii.
Jestem dorosła. Od dzieciństwa przyglądałam się rodzicom
oraz innym dorosłym i wyczekiwałam dnia, w którym stanę się
jedną z nich – pewną siebie i silną. Jednak teraz czułam się
zagubiona jak nigdy dotąd.
Zegar na budynku magistratu wybił trzecią. Pora wracać do
domu, zanim matka zacznie się o mnie martwić. W połowie
drogi powrotnej spostrzegłam mojego brata Harta pędzącego
polną dróżką w moim kierunku. Cholera. Jeżeli matka wysłała
go po mnie, wpadłam w prawdziwe tarapaty.
Ale to nie matka mnie szukała.
– Tuż po twoim wyjściu z domu tata otrzymał przez radio
pulsacyjne wiadomość od burmistrz Owens. Masz się zgłosić u
niej w domu o czwartej na rozmowę o twoich planach na
przyszłość. Kiedy nie wróciłaś od razu, mama rozesłała nas
wszystkich, żebyśmy cię odszukali – oznajmił Hart i posłał mi
szelmowski uśmiech. – Lepiej się pospiesz, jeśli chcesz zdążyć.
Miał rację. Kiedy zjawiłam się z powrotem na placu, pot
ściekał mi po twarzy, włosy miałam koszmarnie potargane, a
mój żołądek ściskał nerwowy skurcz. Ojca i braci wzywano
czasami do burmistrza, aby przedyskutować ich rozmaite
projekty, lecz mnie zdarzyło się to pierwszy raz. Moje plany na
przyszłość? Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że to wezwanie
sprowokowała moja matka. Czy skontaktowała się z burmistrz
Owens i zjednała sobie jej pomoc? A może mój brak
zawodowych planów jest oczywisty nawet dla osób
postronnych? Na myśl, że moje rozczarowanie dostrzegli ludzie
spoza rodziny, przeniknął mnie dreszcz wstydu.
Przygotowałam się na reprymendę. Przeczesałam palcami
włosy, wygładziłam białą tunikę z krótkimi rękawami oraz
szare spodnie i zapukałam do frontowych drzwi domu
burmistrz.
– Dotarłaś. To dobrze. – Burmistrz Owens posłała mi
uśmiech, który jednak nie objął jej oczu. – Wejdź, proszę, Cia.
Wszyscy inni już tu są.
Wszyscy inni?
Burmistrz Owens wprowadziła mnie do wielkiego salonu z
wykładziną dywanową i odwróciły się ku mnie cztery twarze.
Troje z siedzących osób znałam. Przystojny, szarooki Tomas
Endress. Wstydliwy, lecz uroczy Malachi Rourke. Piękna,
utalentowana artystycznie Zandri Hicks. To absolwenci z mojej
klasy, ludzie, których znałam niemal przez całe życie. Nie
znałam jednak czwartego.
Tomas skinął na mnie, żebym usiadła obok niego, i
uśmiechnął się do mnie. Gdy obdarowywał innych uśmiechem,
który trudno było nie odwzajemnić, robiły mu się w policzkach
dołeczki. Burmistrz Owens przeszła przez pokój, stanęła przy
nieznajomym i zwróciła się do naszej czwórki:
– Dziękuję, że zjawiliście się tak szybko. Wybaczcie, że
oderwałam was nagle od rodzinnych uroczystości, lecz to było
konieczne. – Omiotła wzrokiem salon, spoglądając kolejno na
każde z nas. – To Michal Gallen, urzędnik z miasta Tosu.
Zamierzał zjawić się wczoraj na ceremonię, ale jego przybycie
opóźniła niespodziewana usterka techniczna pojazdu.
Miasto Tosu.
Serce podskoczyło mi w piersi, gdy Gallen, urzędnik z Tosu,
wystąpił krok do przodu i wyjął z kieszeni złożoną kartkę. Był
starszy od nas, ale niewiele – mniej więcej w wieku Zeena.
Miał gęste, kasztanowe włosy, a jego niezgrabnie chuda,
tyczkowata postać kłóciła się z autorytetem przynależnym mu
jako reprezentantowi miasta Tosu.
Rozwinął kartkę, spojrzał na nią z powagą czarnymi oczami i
odczytał:
– Każdego roku Zjednoczona Wspólnota dokonuje oceny
osiągnięć absolwentów szkół średnich we wszystkich
osiemnastu koloniach. Najlepszych z nich sprowadza się do
miasta Tosu i poddaje Testom kwalifikującym do studiów na
Uniwersytecie. Wstąpienie na Uniwersytet to zaszczyt. Jego
absolwenci są naszą wielką nadzieją. Liczymy, że pomogą
zregenerować glebę i poprawić jakość życia nas wszystkich. To
przyszli naukowcy, lekarze, nauczyciele i urzędnicy rządowi. –
Opuścił kartkę i posłał nam uśmiech. – Was czworo wybrano
do udziału w Testach.
Zalała mnie fala podniecenia. Rozejrzałam się, aby się
przekonać, czy na pewno dobrze usłyszałam. Tomas miał twarz
rozpromienioną uśmiechem. Był najbystrzejszy w naszej klasie,
więc nic dziwnego, że został wybrany. Ale według oświadczenia
urzędnika z miasta Tosu wybrano również mnie. Całą naszą
czwórkę. Naprawdę. Nie będę musiała reperować traktorów.
Zostałam zakwalifikowana do Testów. Dokonałam tego.
– Jutro wyjedziecie na Testy.
Moja radość przygasła, gdy uderzyło mnie z całą mocą
znaczenie słów urzędnika z Tosu.
Jutro wyjeżdżamy.
– Dlaczego już jutro? – zapytała burmistrz Owens. –
Pamiętam, że zazwyczaj między wyborem a Testami była nieco
dłuższa przerwa.
– Wiele się zmieniło od czasu, gdy z waszej kolonii po raz
ostatni wybrano kandydata do Testów – odpowiedział urzędnik
z miasta Tosu. W jego głosie pobrzmiewała nuta
zniecierpliwienia. – Kandydaci rozpoczną zdawanie Testów w
tym tygodniu. Jak sądzę, zgodzi się pani ze mną, że będą mieli
większą szansę na powodzenie, jeżeli zjawią się o czasie.
– A jeśli nie zechcemy pojechać?
Odwróciliśmy się wszyscy i popatrzyliśmy na Zandri. Jej
twarz miała niemal taki sam pąsowy odcień, co tunika.
Początkowo pomyślałam, że to z zakłopotania. Potem jednak
Zandri gwałtownie uniosła głowę i z błysku w jej niebieskich
oczach poznałam, że jest rozgniewana.
Fakt, iż naszą czwórkę wybrano do Testów, był zdumiewający,
lecz dla Zandri stanowił przypuszczalnie największe
zaskoczenie. Nie chodzi o to, że ona nie jest bystra. Owszem,
jest, choć wielu z nas uważa ją bardziej za artystkę niż przyszłą
uczoną. Wyróżniała się w naukach ścisłych jedynie wówczas,
gdy pomagało jej to w tworzeniu nowych obrazów. A chociaż
nigdy nie wykazywała chęci kontynuowania edukacji, to jej
pytanie mnie zdumiało. Kto odrzuciłby zaszczyt dopuszczenia
do Testów?
Urzędnik z Tosu się uśmiechnął, a ja mimowolnie zadrżałam,
gdyż nie był to miły uśmiech.
– Nie masz wyboru. Prawo stanowi, że każdy obywatel
Zjednoczonej Wspólnoty musi stawić się w wyznaczonym
terminie na Testach, a w razie nieposłuszeństwa podlega karze.
– Jakiego rodzaju karze? – spytała Zandri, spoglądając na
burmistrz Owens, ta z kolei popatrzyła na urzędnika z miasta
Tosu.
Następnie urzędnik i Zandri utkwili wzrok w burmistrz
Owens, która odpowiedziała:
– Zgodnie z prawem niestawienie się na Testach jest
traktowane jak zdrada.
A zdradę zazwyczaj karze się śmiercią.
Chyba to Malachi wyszeptał słowa protestu. Poczułam ucisk w
klatce piersiowej, jakby ktoś oplótł mnie ramionami i ścisnął
mocno. Całe podekscytowanie z powodu wybrania mnie do
Testów znikło, wyparte przez lodowaty strach. Tyle że ja nie
miałam żadnego powodu do lęku.
Chciałam przystąpić do Testów. Nie trzeba będzie mnie karać.
Ani nikogo z moich współtowarzyszy. Na dźwięk słowa
„zdrada” Zandri zrezygnowała bowiem ze sprzeciwu.
Widząc nasze zszokowanie, burmistrz Owens wyjaśniła, że
prawo dotyczące karania za odmowę udziału w Testach
wywodzi się z początków Zjednoczonej Wspólnoty. Istniały
wówczas anarchistyczne frakcje, które pragnęły się oderwać od
nowo powstałego państwa i usiłowały nakłonić do buntu
kandydatów wybranych do Testów. Obecnie dyskutuje się o
zmianie tego prawa, lecz takie decyzje wymagają czasu.
Poczułam się trochę lepiej, dowiedziawszy się, że tego prawa
nie stosowano od dziesięcioleci. Moje podekscytowanie zaczęło
powracać, gdy burmistrz Owens wymieniała niezbędne rzeczy,
które powinniśmy zabrać do Tosu. Kandydatom
zakwalifikowanym do Testów wolno wziąć ze sobą dwie zmiany
codziennych ubrań, dwa komplety bielizny, strój nocny, dwie
pary butów i dwa przedmioty osobiste. Żadnych książek ani
papierów – niczego, co mogłoby zapewnić kandydatowi
przewagę nad innymi. Całość musi się zmieścić w torbie, jaką
każde z nas otrzyma po opuszczeniu tego zebrania. Z naszymi
torbami mamy stawić się jutro o świcie na placu. Urzędnik z
miasta Tosu Michal Gallen będzie tam na nas czekał i odwiezie
nas do Centrum Egzaminacyjnego.
Joelle Charbonneau TESTY Testy tom 1 przełożył Janusz Maćczak
Tytuł oryginału: The Testing Copyright © 2013 by Joelle Charbonneau Published by special arrangement with Houghton Mifflin Harcourt Publishing Company. All rights reserved. Copyright © for the Polish edition by Grupa Wydawnicza Foksal, MMXIV Copyright © for the Polish translation by Janusz Maćczak, MMXIV Wydanie I Warszawa Przekład: Janusz Maćczak Redakcja: Agnieszka Niemojewska Korekta: Ilona Kuczmarz, Małgorzata Denys Projekt okładki oryginalnej: © Sammy Yuen Opracowanie okładki polskiej na podstawie wersji oryginalnej: Krzysztof Rychter Skład i łamanie: Tekst – Małgorzata Krzywicka Grupa Wydawnicza Foksal Sp. z o.o. 00-372 Warszawa, ul. Foksal 17 tel. 22 828 98 08, 22 894 60 54 biuro@gwfoksal.pl www.gwfoksal.pl ISBN 978-83-280-1609-5
Dla Stacii Decker z wdzięczności za bardzo wiele
1. Dziś miała się odbyć uroczystość rozdania świadectw szkoły średniej. Ledwie mogłam ustać w miejscu, gdy matka wygładzała moją odświętną czerwoną tunikę i odgarniała mi za ucho kosmyk jasnobrązowych włosów. W końcu odwróciła mnie i spojrzałam w lustrzaną taflę na ścianie naszego salonu. Czerwień. Noszę się na czerwono. Koniec z różowymi ubiorami. Stałam się dorosła. Ujrzenie dowodu na to przyprawiło mnie o rozkoszny dreszcz. – Jesteś gotowa, Cia? – zapytała matka. Ona też była ubrana na czerwono, chociaż jej długa suknia z cienkiego niczym pajęczyna materiału spływała fałdami aż do podłogi. W porównaniu z jej strojem moja sukienka bez rękawów i skórzane botki wyglądały dziecinnie, lecz to mi nie przeszkadzało. Miałam jeszcze czas, żeby przywyknąć do statusu dorosłej. W wieku szesnastu lat byłam na to za młoda – najmłodsza w klasie. Rzuciłam ostatnie spojrzenie na swoje odbicie w lustrze. Miałam nadzieję, że dzisiaj nie zakończę edukacji, ale to nie zależało ode mnie. Mogłam jedynie marzyć o tym, że moje nazwisko zostanie wymienione pośród nazwisk osób zakwalifikowanych do Testów. Przełknęłam nerwowo ślinę i skinęłam głową. – Chodźmy – powiedziałam. Ceremonia rozdania świadectw odbywała się na rynku kolonii wśród straganów pełnych pieczywa i świeżego mleka, gdyż budynek szkoły był za mały, by pomieścić wszystkich uczestników. W uroczystości rozdania świadectw brała udział cała kolonia, ponieważ każdy mieszkaniec był spokrewniony co najmniej z jednym uczniem wkraczającym w dorosłość lub promowanym do następnej klasy. W tym roku w Kolonii Pięciu
Jezior szkołę kończyła najliczniejsza klasa: ośmiu chłopców i sześć dziewcząt. Stanowiło to widomą oznakę rozkwitu kolonii. Ojciec i czterej bracia odziani w odświętną purpurę czekali na nas przed domem. Mój najstarszy brat Zeen z uśmiechem zmierzwił mi włosy. – Jesteś gotowa zakończyć szkołę, wkroczyć w prawdziwy świat i dołączyć do reszty nas, flejtuchów? Matka zmarszczyła brwi, a ja się roześmiałam. Zeen i pozostali bracia stanowczo nie są flejtuchami. W istocie wprost nie mogą opędzić się od dziewczyn. Chociaż nie stronią od flirtów, żaden z nich nie ma ochoty na trwały związek. O wiele bardziej niż założenie rodziny interesuje ich wyhodowanie kolejnej hybrydowej odmiany pomidorów. Najbardziej fascynuje to Zeena. Jest wysoki, jasnowłosy – i nadzwyczaj bystry. Jednak nigdy nie wybrano go do Testów. Myśl o tym psuła mi radość z dzisiejszego dnia. Być może to pierwsza zasada, której nauczę się jako dorosła – że nie zawsze możemy dostać to, czego chcemy. Zeen niewątpliwie pragnął pójść w ślady taty i kontynuować naukę na Uniwersytecie. Z pewnością wiedział, co ja teraz czułam. Przez chwilę pożałowałam, że nie mogę z nim porozmawiać, zapytać go, jak poradził sobie z rozczarowaniem, które najprawdopodobniej czekało teraz również mnie. Nasza kolonia będzie miała szczęście, jeśli choćby jeden uczeń zostanie wybrany do Testów. Minęło dziesięć lat, odkąd zakwalifikowano do nich absolwenta z Pięciu Jezior. W szkole uczyłam się dobrze, ale byli lepsi ode mnie. O wiele lepsi. Jaką więc mam szansę? Odpowiedziałam z wymuszonym uśmiechem: – Jasne, że tak. Nie mogę pozostać w szkole, jeśli zamierzam opuścić kolonię, zanim wy wszyscy się ożenicie. Hart i Win się zaczerwienili. Są ode mnie starsi o dwa lata, lecz na samą myśl o randkach i małżeństwie wpadają w popłoch. Chętnie pracują razem w szkółce ogrodniczej, uprawiając gatunki kwiatów i drzew stworzone przez tatę tak, aby mogły rosnąć na skażonej, jałowej ziemi na obrzeżach
kolonii. – Nikt nie osiągnie wiele, jeśli zaraz nie wyruszymy – rzekła ostro matka i pierwsza poszła ścieżką. Moi bracia i ojciec pospieszyli za nią. Matka zamartwiała się brakiem perspektyw na ożenki Zeena i Hamina. Z powodu pracy taty mieszkamy znacznie dalej od centrum kolonii niż większość jej obywateli. Bracia i ojciec sprawili, że ziemia wokół naszego niewielkiego domku zazieleniła się od roślin i drzew, ale już sto metrów od frontowych drzwi grunt jest spękany i suchy. Rośnie tam jedynie rzadka trawa i kilka rachitycznych drzewek. Tata powiedział mi, że ziemia na zachód od nas jest o wiele gorsza i dlatego nasi przywódcy postanowili założyć Kolonię Pięciu Jezior tutaj. Zazwyczaj jeżdżę do miasta rowerem. Paru obywateli ma samochody, ale paliwo czy ogniwa słoneczne – na tyle duże, aby je napędzały – są zbyt cenne, by używać ich na co dzień. Dzisiaj jednak wraz z moją rodziną przeszliśmy pieszo prawie osiem kilometrów do placu zgromadzeń kolonii. Plac to w istocie niewłaściwe określenie, jednakże się nim posługujemy. To miejsce nie ma regularnego kształtu – przypomina raczej żółwia z owalnym centrum i kilkoma wypustkami po bokach. Pośrodku znajduje się fontanna rozpylająca w powietrzu migotliwą mgiełkę przejrzystej wody. Ta fontanna to luksus, gdyż nie zawsze łatwo przychodzi nam zdobywanie czystej wody. Pozwalamy sobie jednak na owo piękne marnotrawstwo na cześć człowieka, który po Siódmej Fazie Wojny odkrył sposób na usuwanie zanieczyszczeń z jezior i stawów. Trudniej oczyścić to, co pozostało z oceanów. W miarę jak zbliżaliśmy się do centrum kolonii, ziemia stawała się zieleńsza, rozbrzmiewał śpiew ptaków. Po drodze mama niewiele się odzywała. Zeen droczył się z nią, że ona nie chce, abym dorosła, lecz myślę, że nie o to chodziło. A może jednak o to. Mama i ja świetnie się ze sobą dogadywałyśmy, jednak od paru lat wydawała się zdystansowana. Mniej chętnie pomagała mi w odrabianiu lekcji, mniej interesowała się ożenieniem chłopców i rzadziej rozprawiała o tym, gdzie odbędę praktykę
zawodową po ukończeniu szkoły. Nie życzyła sobie żadnych dyskusji o zakwalifikowaniu mnie do Testów. Tak więc z nią rozmawiałam coraz rzadziej, za to coraz częściej z ojcem. Nie zmieniał tematu, kiedy mówiłam, że chcę kontynuować naukę, chociaż nie zachęcał mnie do tego. Chyba nie chciał, żebym przeżyła rozczarowanie. Słońce paliło i pot ściekał mi po plecach, gdy wchodziliśmy na ostatnie wzgórze. Gdzieś niedaleko rozbrzmiewała muzyka i śmiechy. Usłyszawszy te odgłosy, przyspieszyłam kroku. Tuż przed dotarciem na szczyt tata objął mnie ramieniem i poprosił, żebym zaczekała chwilę, podczas gdy pozostali poszli dalej. Udzieliło mi się podniecenie ludzi zgromadzonych za wzgórzem, ale opanowałam się i spytałam: – Czy coś się stało? Ojciec się uśmiechnął, lecz w oczach miał mrok. – Nic złego – odparł. – Chciałem po prostu pobyć przez moment z moją córeczką, zanim się zacznie całe to szaleństwo. W chwili gdy przekroczymy wzgórze, wszystko się zmieni. – Wiem. – Denerwujesz się? – Tak jakby – odpowiedziałam. Kłębiły się we mnie ekscytacja, lęk i inne emocje, toteż trudno było mi się zorientować, co właściwie czuję. – Dziwnie jest nie wiedzieć, co będę robiła, kiedy wstanę jutro rano. Większość moich kolegów i koleżanek z klasy już podjęła decyzje co do swojej przyszłości. Wiedzieli, gdzie odbędą praktyki albo czy przeniosą się do innej kolonii w poszukiwaniu pracy. Kilkoro wiedziało już nawet, kogo poślubią. Ja niczego takiego jeszcze nie postanowiłam, chociaż ojciec oznajmił mi jasno, że jeśli zechcę, mogę pracować z nim i moimi braćmi. Jednak ta perspektywa mnie nie pociągała, ponieważ nie mam żadnych uzdolnień potrzebnych do pracy przy uprawie roślin. Kiedy ostatnio pomagałam ojcu, omal nie zniszczyłam sadzonki słonecznika, na której wyhodowanie poświęcił kilka miesięcy. Umiem naprawiać urządzenia mechaniczne, natomiast dla roślin jestem śmiertelnie niebezpieczna. – Wstaniesz jutro rano i stawisz czoło temu, co się wydarzy.
Będę z ciebie dumny, niezależnie od tego, co przyniesie dzisiejszy dzień. – Nawet jeśli nie przyjmą mnie do Testów? – Zwłaszcza wtedy – odrzekł z uśmiechem i przyjaźnie szturchnął mnie w brzuch. Kiedy byłam mała, zawsze wywoływało to u mnie wybuchy śmiechu. Nawet dziś sprawiło, że się uśmiechnęłam. Miło wiedzieć, że pewne rzeczy nigdy się nie zmieniają, chociaż wątpiłam w szczerość żartobliwej deklaracji ojca. W swoim czasie tata po szkole średniej wstąpił na Uniwersytet. Tam nauczył się genetycznego modyfikowania roślin i drzew, tak aby mogły przetrwać w zniszczonej, jałowej glebie. Nie mówił wiele o studiach ani o kolonii, w której dorastał – przypuszczalnie dlatego, by swoim sukcesem nie wywierać na nas presji. W moim przypadku to mu się jednak nie udawało. – Myślisz, że mnie nie przyjmą – powiedziałam. Ojciec się zachmurzył. – Myślę, że jesteś bystrzejsza, niż sądzisz. Nigdy nie wiadomo, kogo ani dlaczego wybiera komisja kwalifikacyjna. Z mojej klasy wyselekcjonowano nas pięcioro i poddano Testom. Pozostała czwórka w szkole zawsze radziła sobie lepiej ode mnie, lecz tylko ja dostałem się na Uniwersytet. Wyniki Testów nie zawsze są sprawiedliwe i trafne. – Ale nie żałujesz, że studiowałeś. Spójrz, jakich wspaniałych rzeczy dzięki temu codziennie dokonujesz. Drzewo w pobliżu nas było obsypane kwieciem zwiastującym obfitość jabłek za kilka miesięcy. Krzewy dzikich jeżyn rosły obok stokrotek i innych kwiatów, których nazw nigdy się nie nauczyłam, ale wiedziałam, że tata przyczynił się do ich stworzenia. Kiedy byłam mała, wszystkie te rośliny nie istniały – a przynajmniej nie ich zdrowe odmiany, obecnie porastające wzgórza. Nawet teraz pamiętałam z dzieciństwa bolesną pustkę w brzuchu, gdy kładłam się spać głodna. Brakowało żywności w czasach, kiedy tata pracował wraz z farmerami nad uprawą tych roślin. I udało się im. Obecnie w Kolonii Pięciu Jezior staramy się niczego nie marnować, ale dzięki mojemu ojcu głód
przestał już być naszą główną troską. – Nie mogę żałować czegoś, na co nie miałem wpływu – odparł. Wpatrzył się nieobecnym wzrokiem w dal, a wokół nas ćwierkały ptaki. W końcu się uśmiechnął, choć w jego oczach pozostał cień wywołany jakimiś wspomnieniami, które do niego powróciły. – Poza tym, gdybym nie wstąpił na Uniwersytet, nie przeprowadziłbym się tutaj i nie poznałbym twojej matki. I jak wówczas wyglądałoby moje życie? – Prawdopodobnie mieszkałbyś w domu rodziców, a twoja matka martwiłaby się, że nie myślisz poważnie o swojej przyszłości. Z jego oczu zniknął mrok i zamigotał w nich wesoły błysk. Ojciec czule zmierzwił mi włosy. – To wydaje się losem gorszym od śmierci – rzekł. Tak mawia mama, ilekroć napomina Zeena, że życie przecieka mu przez palce. – Chodź. Twoja matka wznieci alarm, jeśli nie ruszymy dalej. Chcę tylko, żebyś pamiętała o jednym – wierzę w ciebie, niezależnie od tego, co się stanie. Ramię w ramię przebyliśmy wzgórze i dołączyliśmy do świętujących. Uśmiechałam się, lecz w głębi duszy trapiło mnie, że tata zawsze podejrzewał, iż nie dorównam jego osiągnięciom. I że go rozczaruję – bez względu na wszystko. Ponieważ Kolonia Pięciu Jezior rozciąga się na obszarze wielu kilometrów, tylko raz w roku nadarza się okazja, by jej mieszkańcy zgromadzili się razem. Co jakiś czas zbieramy się wszyscy, kiedy od przywódców naszego kraju nadchodzi jakaś wiadomość, którą trzeba przekazać każdemu – lecz to zdarza się rzadko. Nasza licząca zaledwie nieco ponad dziewięciuset mieszkańców kolonia jest jedną z najmniejszych i położonych najdalej od miasta Tosu, w którym rezyduje rząd Zjednoczonej Wspólnoty. Nie przyciągamy zbyt wielkiej uwagi, co większości z nas całkowicie odpowiada. Nie odrzucamy przybywających do nas obcych, ale też nie witamy ich szczególnie entuzjastycznie. Muszą nas przekonać, że potrafią wśród nas żyć.
Plac jest dość duży, ale z powodu zgromadzonego na nim tłumu odświętnie wystrojonych ludzi wydawał się teraz znacznie mniejszy. Wzdłuż jego zewnętrznego skraju mieściły się sklepy oferujące świece, pieczywo, buty i rozmaite artykuły gospodarstwa domowego. Z chwilą rozpoczęcia ceremonii rozdania świadectw sklepy te zostaną zamknięte, lecz na razie kwitł w nich ożywiony handel. Mieszkańcy kolonii, którzy nieczęsto odwiedzają miasto, nabywali lub wymieniali między sobą niezbędne im przedmioty. W naszej kolonii rzadko spotyka się monety Zjednoczonej Wspólnoty, ale kilka osób, które tak jak tata pracują na posadach rządowych, płaciło nimi podczas zakupów. – Cia! – Moja najlepsza przyjaciółka Daileen pomachała do mnie i pobiegła w moim kierunku. Jej jasne włosy i różowa sukienka powiewały, gdy wymijała grupki gawędzących mieszkańców kolonii. W ręku ściskała rożek z szybko topniejącymi różowymi lodami. Uściskała mnie mocno. – To nie do wiary, że kończysz szkołę. Co za ekscytująca uroczystość. Rozdają nawet darmowe lody! Ja też ją objęłam, ostrożnie unikając kontaktu z topniejącym smakołykiem. Mama wpadłaby w szał, gdybym jeszcze przed rozpoczęciem ceremonii rozdania świadectw poplamiła sobie nową sukienkę. – Ekscytująca, ale też przerażająca – odrzekłam. – Nie zapominaj o tym. Daileen to jedyna osoba, której zwierzyłam się z obaw o swoją przyszłość, jeśli nie zostanę wybrana do Testów. Rozejrzała się, by się upewnić, czy nikt nie słucha, i oznajmiła: – Mój ojciec słyszał, że zjawił się dziś wyjątkowy gość i ma wygłosić przemówienie. Podczas uroczystości rozdania świadectw występują liczni mówcy. Głos zabiorą nasi nauczyciele, a także burmistrz i wielu innych przywódców Pięciu Jezior. Gdy zbiera się cała kolonia, zawsze jest o czym mówić. Tak więc wiadomość o zjawieniu się specjalnego gościa nie wydawała się niczym szczególnym, dopóki Daileen nie dorzuciła: – Ojciec mówi, że on przybył z miasta Tosu.
To przykuło moją uwagę. – Jest tutaj ktoś z Tosu? Ostatnim razem urzędnicy z Tosu zjawili się w Pięciu Jeziorach trzy lata temu, kiedy zmarł nasz stary burmistrz. Wówczas przybyło tu dwóch mężczyzn i kobieta, aby wybrać nowego przywódcę kolonii. Władze w Tosu najczęściej komunikują się z nami za pomocą proklamacji lub komunikatów radiowych skierowanych do naszej obecnej burmistrz. – Tak słyszał mój ojciec – potwierdziła Daileen i zlizała z dłoni ściekającą strużkę topniejących lodów. – Tata uważa, że ten gość zjawił się, aby eskortować kandydata wybranego do Testów. To możesz być ty. – Przez chwilę jej uśmiech przygasł. – Naprawdę będzie mi ciebie brakować. Między Daileen i mną różnica wieku wynosi tylko dwa tygodnie, a od trzeciego roku życia jesteśmy najlepszymi przyjaciółkami. Jej rodzice zapisali ją do szkoły, gdy ukończyła przepisowe sześć lat. Natomiast moi rodzice zdecydowali się wysłać mnie do szkoły w wieku pięciu lat i dlatego nie chodziłyśmy do tej samej klasy. Z nas dwóch ona jest bardziej nieśmiała, bystrzejsza i łagodniejsza. Trudniej też nawiązuje nowe przyjaźnie, chyba że ktoś pierwszy się do niej odezwie. Gdybym nie nakłaniała jej do rozpoczynania pogawędek z innymi uczniami podczas lunchu i zostawania z nimi po lekcjach, zapewne jadałaby sama, a potem wracałaby do przygnębiającego, pustego domu na długo przedtem, zanim ktokolwiek inny opuściłby teren szkoły. Jej matka zmarła przed dwoma laty, a ojciec, chociaż miły, rzadko bywa w domu i zostawia córkę, by sama radziła sobie z uciążliwymi obowiązkami domowymi i bolesnymi wspomnieniami. W szkole staram się utrzymać ją w dobrym nastroju, lecz niekiedy dopadają ją czarne myśli. Martwię się, że pewnego dnia te czarne myśli całkiem ją pochłoną, bo nie będzie przy niej nikogo, kto by je odpędził. Raz jeszcze uściskałam ją przelotnie. – Co rok krąży pogłoska o urzędniku z Tosu przybywającym na ceremonię rozdania świadectw – powiedziałam, chociaż w
głębi duszy pragnęłam, by tym razem ta plotka okazała się prawdziwa. Aby oderwać od tej kwestii zarówno myśli Daileen, jak i swoje, dodałam: – Teraz chciałabym zdobyć trochę tych lodów, zanim ich zabraknie. Dobrze? Zwerbowałam inne przyjaciółki – z których wiele przeszło do ostatniej klasy – do poszukiwania lodów truskawkowych. Miałam nadzieję, że któraś z nich weźmie Daileen pod swoje skrzydła, kiedy za kilka tygodni rozpocznie się nowy rok szkolny. Gdyby się tak nie stało, zamierzałam znaleźć jakiś sposób osłodzenia jej naszego rozstania. Matka z pochmurną miną przywołała mnie gestem ręki, zostawiłam więc uśmiechniętą Daileen z innymi uczennicami i przeszłam przez plac do fontanny, gdzie na mnie czekała. Prawie wszyscy, których mijałam, machali do mnie i pozdrawiali mnie. Moja rodzina niemal co roku przenosi się do innego lokum – w zależności od tego, w której części kolonii, zdaniem pani burmistrz, najbardziej potrzebne są umiejętności zawodowe taty. Z powodu wszystkich tych przeprowadzek trudno mi się przywiązać do domu, ale za to w przeciwieństwie do większości mieszkańców kolonii, którzy znają tylko swoich sąsiadów i dawnych kolegów szkolnych, znam z widzenia prawie wszystkich. Dzieciaki – jeszcze zbyt małe, by chodzić do szkoły – ubrane w bladożółte i zielone stroje uganiały się wokół owalnej fontanny o średnicy siedmiu metrów, od czasu do czasu opryskując się nawzajem wodą. Unikały jednak miejsca, gdzie siedziała moja matka. Jej mina mówiła wyraźnie, że zruga je, jeśli ją ochlapią. Najprawdopodobniej z jakiegoś powodu mnie też czekała bura. Matka przyjrzała mi się uważnie. – Jesteś cała potargana. Co ty robiłaś? Zawsze jestem potargana z powodu moich kędzierzawych włosów i loczków. Proponowałam, żeby obciąć je krótko, lecz matka się uparła, że długie włosy spływające kaskadą to niezbędny atut niezamężnej młodej kobiety. Mogłabym się z nią zgodzić, gdyby moje włosy chciały choć trochę spływać kaskadą.
Dźwięk bębnów i trąbek zmusił matkę, by przestała czepiać się mojej fryzury. Poczułam w żołądku nerwowy skurcz, a potem kolejny. Nadeszła pora, abym zajęła miejsce pomiędzy uczniami. Za chwilę zacznie się ceremonia rozdania świadectw. Z tłumu wyłonili się ojciec i bracia. Uściskali mnie i po chwili udałam się w kierunku podium, gdzie wraz z pozostałymi absolwentami szkoły średniej miałam stać podczas całej uroczystości. Mawia się często, że łatwiej przetrwać siedem lat nauki w szkole niż dwugodzinne lub nawet dłuższe stanie na podwyższeniu, konieczne, aby tę szkołę opuścić. Miałam nadzieję, że ktokolwiek to powiedział, tylko żartował. Zgodnie z poleceniem ustawiliśmy się w szeregu w głębi podium. Dziewczęta na przodzie, a chłopcy za nimi – za co byłam wdzięczna, gdyż inaczej niczego bym nie widziała. Moi bracia odziedziczyli po rodzicach wysoki wzrost, ja natomiast stanowię pod tym względem relikt wcześniejszych pokoleń. Mierząc zaledwie metr pięćdziesiąt pięć, jestem najniższą dziewczyną w klasie. Nasza nauczycielka panna Jorghen narobiła trochę zamieszania, przestawiając nas i przypominając nam co najmniej kilkanaście razy, że mamy się uśmiechać, stać prosto i zachować skupienie. To była jej pierwsza ceremonia rozdania świadectw w Kolonii Pięciu Jezior, więc niewątpliwie się denerwowała. Kiedy wreszcie zadowoliło ją nasze rozlokowanie, zajęła miejsce pośrodku podwyższenia. Znów rozbrzmiały bębny i trąbki. Burmistrz Owens pojawiła się w drzwiach swojego domu – jedynego dwupiętrowego budynku na placu – i sztywnym krokiem przeszła przez tłum. Pani Owens to mocno zbudowana, siwowłosa kobieta z twarzą pobrużdżoną głębokimi zmarszczkami. Jej czerwona suknia była ciemniejsza niż większość pozostałych, niemal w odcieniu rdzawym. Gdy burmistrz dotarła do mównicy na podium, nachyliła się do mikrofonu mającego wzmocnić jej głos, tak aby był słyszalny na całym placu, i powiedziała: – Wszystkiego najlepszego z okazji dnia rozdania świadectw. Podziękowaliśmy jej wszyscy chórem, a kilkoro mieszkańców kolonii zaklaskało.
Burmistrz Owens zaczekała, aż na placu znów zapadnie cisza, po czym mówiła dalej: – Uroczystość rozdania świadectw to ekscytująca pora dla nas wszystkich, w szczególności dla stojących za mną uczniów. Po dzisiejszym dniu z radością przyjmiemy ich do grona pracowników naszej kolonii. Przed dwudziestu pięciu laty rząd Zjednoczonej Wspólnoty postanowił wysłać do tego rejonu sto pięćdziesięcioro mężczyzn, kobiet i dzieci. Założyliśmy Kolonię Pięciu Jezior w nadziei, że ciężką pracą zdołamy przywrócić tę jałową, zniszczoną glebę do niegdysiejszego stanu, kiedy było tu mnóstwo terenów uprawnych i rosły zdrowe, gęste lasy. Pięć jezior, od których nazwaliśmy naszą kolonię, nosiło dawniej nazwę Wielkich Jezior. Z pomocą naszych obywateli pomagamy im odzyskać owo pierwotne miano. Aby urzeczywistnić ten cel, potrzebujemy każdego członka naszej społeczności. Po ceremonii rozdania świadectw nasze siły powiększą się o czternaścioro z was, co ogromnie nas cieszy. Każdy krok naprzód, jakiego dokonujemy, stwarza potrzebę dodatkowych rąk do pracy przy rozszerzaniu upraw. Wierzcie mi, tych pomocnych rąk nigdy nie mamy dość. Wiem, że wielu z was jeszcze nie zdecydowało, jaki zawód wybrać, ale wszyscy będziemy wam wdzięczni za wszelką pracę, którą wykonacie tutaj w nadchodzących latach. Tłum zaczął bić brawo. W żołądku poczułam skurcz ze zdenerwowania i podniecenia, gdy burmistrz powiedziała: – Ogłaszam uroczyste rozpoczęcie ceremonii rozdania świadectw. Przygryzłam drżące usta, kiedy trąbki i bębny zagrały marszową melodię. W oczach stanęły mi łzy i przez moment nie widziałam wyraźnie, jak na plac marszowym krokiem zaczęli wchodzić moi już wkrótce byli szkolni koledzy. Uczniowie kolejnych klas defilowali przy akompaniamencie głośnych owacji zgromadzonego tłumu. Dwoje uczniów z każdej klasy niosło transparent oznajmiający, jakich przedmiotów nauczono się w minionym roku. Po uroczystości wszystkie transparenty zostaną wystawione na placu i drogą głosowania wyłoni się zwycięzcę.
Dorośli często zawierają między sobą przyjacielskie zakłady o to, która klasa wygra. Po raz pierwszy nie byłam pośród defilujących i uderzyła mnie myśl, że już nigdy nie będę. Paradę otwierała najmłodsza klasa, a za nią szły kolejno coraz starsze. W rytm bębnów przemaszerowały wokół fontanny, a potem skierowały się do wyznaczonej dla nich, ogrodzonej sznurami części podium. Kiedy uczniowie wszystkich dziesięciu klas stali już na podwyższeniu, burmistrz Owens rozpoczęła przemowę o nowo wybudowanym systemie połączeń kolejowych między miastem Tosu a dziesięcioma spośród pozostałych kolonii oraz o planach dalszej rozbudowy sieci torów, dzięki której wreszcie będzie można dotrzeć pociągiem do wszystkich kolonii. Z mojego miejsca na podium widziałam, że tłum z podnieceniem przyjął tę wiadomość. Gdy burmistrz Owens skończyła relacjonowanie wieści ze Zjednoczonej Wspólnoty, zaprosiła do wygłoszenia oświadczeń osoby odpowiedzialne za sprawy dotyczące wody, energii, rolnictwa i inne projekty rewitalizacyjne. Te wystąpienia trwały przeszło godzinę i dotyczyły najrozmaitszych kwestii – od przypomnienia o konieczności oszczędnego używania wody po apel do ochotników o pomoc w budowaniu mieszkań dla świeżo poślubionych małżeństw. Nawet mój ojciec wygłosił komunikat na temat nowej, odporniejszej odmiany ziemniaków wyhodowanej przez jego zespół. Zamrugałam, starając się nie okazać zaskoczenia. Nie zdziwiła mnie informacja o ziemniakach, bo o tym wiedziałam. Dawna odmiana ziemniaków miała łupinę ponadcentymetrowej grubości, czerniejącą w zetknięciu z powietrzem. Miało to jakiś związek z modyfikacją genetyczną, którą tata wprowadził, aby to warzywo mogło przede wszystkim przetrwać w skażonej glebie. Czarne łupiny w zasadzie nikomu nie przeszkadzały. Po ich obraniu ziemniaki można było bezpiecznie jeść. Jednakże Zeen postanowił popracować nad uzyskaniem nowej odmiany i osiągnął wspaniały rezultat. Tak więc to nie sama wiadomość o ziemniakach mnie zaskoczyła, lecz sposób, w jaki tata o niej oznajmił. W ubiegłym tygodniu powiedział nam, że całe uznanie za powodzenie tego projektu przypadnie Zeenowi. Ale
tak się nie stało. Teraz w ogóle nie wspomniał o Zeenie. Wyciągnęłam szyję, usiłując dostrzec brata w tłumie. Czy wyglądał na rozczarowanego? To miała być chwila jego triumfu. Czy był równie zdezorientowany, jak ja? Zobaczyłam go, jak stoi oparty o drzewo pośród wiwatującego tłumu. Kilka osób poklepało go po plecach, należał przecież do zespołu taty. Jego uśmiech jednak mnie nie zwiódł. Zaciśnięte szczęki i ostre spojrzenie Zeena powiedziały mi wyraźniej niż słowa, że poczuł się urażony. Tata opuścił podium przy akompaniamencie jeszcze burzliwszych oklasków, a jego miejsce na mównicy zajęła nasza nauczycielka. Poczułam nerwowy ucisk w żołądku, mój oddech przyspieszył. To już. Zaraz zostanę absolwentką szkoły. Panna Jorghen uśmiechnęła się do nas i powiedziała do mikrofonu: – Z wielką dumą odczytam listę absolwentów, którzy dziś kończą naukę i wchodzą w dorosłość. Kolejno wymieniała nazwiska uczniów naszej klasy. Moi szkolni koledzy i koleżanki wychodzili jedno po drugim na środek podwyższenia, ściskali dłoń burmistrz Owens i wracali na swoje miejsce w szeregu. Nazwiska wyczytywano w porządku alfabetycznym, toteż moje wywołano na końcu: – Malencia Vale. Nogi osłabły mi ze zdenerwowania i zesztywniały od długiego stania bez ruchu. Podeszłam do mównicy i przy ogólnym aplauzie uścisnęłam dłonie panny Jorghen i burmistrz Owens. Ponad wiwaty tłumu wybiły się radosne okrzyki Daileen. Odpowiedziałam uśmiechem na jej uśmiech. Serce przepełniała mi radość. Stałam się już oficjalnie dorosła. Dokonałam tego. Wciąż się uśmiechając, wróciłam na swoje miejsce pośród kolegów i koleżanek z klasy. Na podium weszła ponownie burmistrz Owens. Tłum ucichł. Przebiegł mnie dreszcz oczekiwania. Jeżeli któregoś z uczniów wybrano do Testów, zostanie to ogłoszone właśnie teraz. Wyciągnęłam szyję, starając się wypatrzyć w tłumie
nieznajomą twarz – twarz urzędnika z miasta Tosu, o którego przybyciu krążyły pogłoski. Jednak nie było żadnego urzędnika z Tosu. Burmistrz Owens obdarzyła zgromadzonych promiennym uśmiechem i rzekła: – Gratuluję wszystkim uczniom, a zwłaszcza naszym tegorocznym absolwentom. Nie mogę się już doczekać, aby zobaczyć, co przyszłość chowa dla was w zanadrzu. Zebrani znów zaczęli wiwatować, a ja uśmiechnęłam się odruchowo, choć poczułam w gardle łzy rozczarowania. Od lat przygotowywałam się do tego dnia i oto już się skończył. Wraz z nim skończyły się także moje marzenia o wspaniałej przyszłości. Bez względu na to, jak ciężko pracowałam w szkole, nie okazałam się na tyle dobra, by wybrano mnie do Testów. Gdy opuściłam podium i odbierałam gratulacyjne uściski od przyjaciół, potrafiłam myśleć tylko o jednym: „Co ja teraz zrobię?”.
2. – Ukrywasz się? Pytanie brata mnie zaskoczyło. Znaczący uśmiech Zeena sprawił, że słowa zaprzeczenia zamarły mi na ustach. Zamiast tego wzruszyłam ramionami i odparłam: – Dzisiejszy dzień był trochę zwariowany. Potrzebowałam po prostu kilku minut oddechu. Przed piekarnią rozbrzmiewała muzyka gitar, bębnów i kilku rogów, a dziesiątki ludzi tańczyło i klaskało do rytmu. Po drugiej stronie placu wciąż krajano w grube plastry pieczone mięsiwo. Połączony blask pochodni i elektrycznych lamp oświetlał resztę placu. Ludzie tam się śmiali, śpiewali i grali w rozmaite gry. To światło nie docierało jednak do pogrążonego w cieniu miejsca, gdzie stałam. Przez minionych kilka godzin tańczyłam i śpiewałam, tego bowiem ode mnie oczekiwano. Gdybym się tak nie zachowywała, okazałabym swoje rozczarowanie i tym samym ujawniłabym aroganckie przeświadczenie, że jestem na tyle bystra, iż powinnam zostać wybrana do Testów. – Masz, wypij – powiedział Zeen z wyrozumiałym kiwnięciem głowy i podał mi kubek. – Może to ci dobrze zrobi. Napój był słodki, lecz wyczułam w nim też jakiś ostry i gorzki smak. Alkohol. Ponieważ większość owoców i zbóż, z których można uzyskać alkohol, jest potrzebna do wyżywienia mieszkańców Kolonii Pięciu Jezior, tylko z niewielkiej ilości ziarna produkuje się napój alkoholowy. Jednak pewną ilość trunku zachowuje się na wyjątkowe okazje – takie jak wieczór dnia ceremonii rozdania świadectw. Jedynie dorosłym wolno pić te drinki, ale bracia już wcześniej pozwalali mi łyknąć ze swoich kubków. – Trochę lepiej, siostrzyczko? Spuściłam wzrok, by uniknąć jego spojrzenia.
– Nie bardzo. – No tak. – Oparł się o wielki dąb i wysączył resztę trunku z kubka. – Sprawy nie zawsze układają się tak, jak byśmy chcieli. Teraz musisz po prostu się pozbierać i znaleźć nowy cel w życiu. Usłyszałam w jego głosie napięcie i zastanowiłam się: „Czy ty właśnie to zamierzasz zrobić, Zeen?”. W ciągu minionych dwóch lat Zeen rozważał możliwości podjęcia pracy poza Pięcioma Jeziorami. Gdyby teraz się na to zdecydował i opuścił naszą kolonię, okropnie by mnie tym zasmucił. Świadomość, że wyjeżdża, złamałaby mi serce. Mocno ścisnął w dłoni kubek, ale powiedział łagodnym tonem: – Nie wysyłam podania do miasta Tosu, jeśli o to ci chodzi. Burmistrz poprosiła tatę, żeby zmienił treść swego dzisiejszego komunikatu, więc usłuchał. Znasz mnie. Przez kilka dni będę wkurzony, a potem mi przejdzie. Wzruszył ramionami i przeniósł spojrzenie na zabawę na placu. Robiło się późno. Niektórzy będą tańczyć i śpiewać do rana, ale wielu wyruszało już w drogę powrotną do swoich domów. Dzień ceremonii rozdania świadectw zbliżał się ku końcowi. Po kilku chwilach Zeen zagadnął: – Wiesz, ty mogłabyś to zrobić. – Co zrobić? – Porozmawiać z panią burmistrz. Wysłać podanie o pracę do miasta Tosu. Ta myśl była równie kusząca, co niepokojąca. Każdy kolonista zainteresowany podjęciem pracy w mieście Tosu bądź w innej kolonii może wypełnić formularz podania i złożyć go w biurze burmistrza. Następnie rząd Zjednoczonej Wspólnoty kontaktuje się z kandydatem i przydziela mu odpowiednie zajęcie, o ile jest dostępne. W ciągu szesnastu lat życia poznałam tylko dwoje kandydatów, na których podania odpowiedziano i zaoferowano im stanowiska. Po dzisiejszym rozczarowaniu nie byłam pewna, czy jestem gotowa stawić czoło kolejnemu.
Widocznie to wahanie odbiło się na mojej twarzy, bo Zeen objął mnie ramieniem i trzymał tak przez chwilę. – Nie martw się, siostrzyczko. Masz mnóstwo czasu na zdecydowanie, co zamierzasz robić przez resztę życia. Niestety, matka była innego zdania. Następnego dnia wszyscy spaliśmy do późnego ranka, ale ledwie zdążyłam się ubrać, rzekła do mnie: – Jeśli zdecydowanie nie chcesz pracować z ojcem, Kip Drysten ma wolne miejsce w swoim zespole. Powinnaś z nim porozmawiać, zanim którykolwiek z pozostałych tegorocznych absolwentów obejmie to stanowisko. Zespół Kipa Drystena naprawia urządzenia rolnicze. Wprawdzie lubię pracować przy maszynach, ale przygnębiła mnie perspektywa reperowania przez resztę życia zepsutych traktorów. – Zastanowię się nad tym – odparłam. Chmurna mina matki była bardzo wymowna, toteż wsiadłam na rower i powoli pojechałam w kierunku miasta, by odszukać pana Drystena. Drystenowie mieszkali w niewielkim, ładnym domku na drugim końcu kolonii. W napięciu zapukałam do frontowych drzwi. Mimo woli poczułam ulgę, gdy żona Drystena oznajmiła mi, że Kip wczesnym rankiem udał się na farmę Endressów i wróci dopiero za kilka dni. Zyskałam odroczenie egzekucji. Dzień po ceremonii rozdania świadectw jest wolny. Większość firm pozostaje zamknięta. Rodziny w swoich domach świętują bardziej prywatnie. Matka zaplanowała na dzisiejszy wieczór uroczysty posiłek i nawet zaprosiła kilka spośród moich przyjaciółek. Przypuszczalnie powinnam wrócić do domu i pomóc w przygotowaniach. Zamiast tego pojechałam na rynek. Zeskoczyłam z roweru, oparłam go o drzewo i usiadłam przy fontannie. Paru mieszkańców pomachało do mnie, ale byli zajęci i nie przystanęli na pogawędkę. Zresztą wolałam pobyć sama. Wsparłam głowę na dłoniach, patrzyłam na wodę bulgoczącą w fontannie i usiłowałam ignorować poczucie pustki, które zakorzeniło się we mnie po wczorajszej ceremonii.
Jestem dorosła. Od dzieciństwa przyglądałam się rodzicom oraz innym dorosłym i wyczekiwałam dnia, w którym stanę się jedną z nich – pewną siebie i silną. Jednak teraz czułam się zagubiona jak nigdy dotąd. Zegar na budynku magistratu wybił trzecią. Pora wracać do domu, zanim matka zacznie się o mnie martwić. W połowie drogi powrotnej spostrzegłam mojego brata Harta pędzącego polną dróżką w moim kierunku. Cholera. Jeżeli matka wysłała go po mnie, wpadłam w prawdziwe tarapaty. Ale to nie matka mnie szukała. – Tuż po twoim wyjściu z domu tata otrzymał przez radio pulsacyjne wiadomość od burmistrz Owens. Masz się zgłosić u niej w domu o czwartej na rozmowę o twoich planach na przyszłość. Kiedy nie wróciłaś od razu, mama rozesłała nas wszystkich, żebyśmy cię odszukali – oznajmił Hart i posłał mi szelmowski uśmiech. – Lepiej się pospiesz, jeśli chcesz zdążyć. Miał rację. Kiedy zjawiłam się z powrotem na placu, pot ściekał mi po twarzy, włosy miałam koszmarnie potargane, a mój żołądek ściskał nerwowy skurcz. Ojca i braci wzywano czasami do burmistrza, aby przedyskutować ich rozmaite projekty, lecz mnie zdarzyło się to pierwszy raz. Moje plany na przyszłość? Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że to wezwanie sprowokowała moja matka. Czy skontaktowała się z burmistrz Owens i zjednała sobie jej pomoc? A może mój brak zawodowych planów jest oczywisty nawet dla osób postronnych? Na myśl, że moje rozczarowanie dostrzegli ludzie spoza rodziny, przeniknął mnie dreszcz wstydu. Przygotowałam się na reprymendę. Przeczesałam palcami włosy, wygładziłam białą tunikę z krótkimi rękawami oraz szare spodnie i zapukałam do frontowych drzwi domu burmistrz. – Dotarłaś. To dobrze. – Burmistrz Owens posłała mi uśmiech, który jednak nie objął jej oczu. – Wejdź, proszę, Cia. Wszyscy inni już tu są. Wszyscy inni? Burmistrz Owens wprowadziła mnie do wielkiego salonu z wykładziną dywanową i odwróciły się ku mnie cztery twarze.
Troje z siedzących osób znałam. Przystojny, szarooki Tomas Endress. Wstydliwy, lecz uroczy Malachi Rourke. Piękna, utalentowana artystycznie Zandri Hicks. To absolwenci z mojej klasy, ludzie, których znałam niemal przez całe życie. Nie znałam jednak czwartego. Tomas skinął na mnie, żebym usiadła obok niego, i uśmiechnął się do mnie. Gdy obdarowywał innych uśmiechem, który trudno było nie odwzajemnić, robiły mu się w policzkach dołeczki. Burmistrz Owens przeszła przez pokój, stanęła przy nieznajomym i zwróciła się do naszej czwórki: – Dziękuję, że zjawiliście się tak szybko. Wybaczcie, że oderwałam was nagle od rodzinnych uroczystości, lecz to było konieczne. – Omiotła wzrokiem salon, spoglądając kolejno na każde z nas. – To Michal Gallen, urzędnik z miasta Tosu. Zamierzał zjawić się wczoraj na ceremonię, ale jego przybycie opóźniła niespodziewana usterka techniczna pojazdu. Miasto Tosu. Serce podskoczyło mi w piersi, gdy Gallen, urzędnik z Tosu, wystąpił krok do przodu i wyjął z kieszeni złożoną kartkę. Był starszy od nas, ale niewiele – mniej więcej w wieku Zeena. Miał gęste, kasztanowe włosy, a jego niezgrabnie chuda, tyczkowata postać kłóciła się z autorytetem przynależnym mu jako reprezentantowi miasta Tosu. Rozwinął kartkę, spojrzał na nią z powagą czarnymi oczami i odczytał: – Każdego roku Zjednoczona Wspólnota dokonuje oceny osiągnięć absolwentów szkół średnich we wszystkich osiemnastu koloniach. Najlepszych z nich sprowadza się do miasta Tosu i poddaje Testom kwalifikującym do studiów na Uniwersytecie. Wstąpienie na Uniwersytet to zaszczyt. Jego absolwenci są naszą wielką nadzieją. Liczymy, że pomogą zregenerować glebę i poprawić jakość życia nas wszystkich. To przyszli naukowcy, lekarze, nauczyciele i urzędnicy rządowi. – Opuścił kartkę i posłał nam uśmiech. – Was czworo wybrano do udziału w Testach. Zalała mnie fala podniecenia. Rozejrzałam się, aby się przekonać, czy na pewno dobrze usłyszałam. Tomas miał twarz
rozpromienioną uśmiechem. Był najbystrzejszy w naszej klasie, więc nic dziwnego, że został wybrany. Ale według oświadczenia urzędnika z miasta Tosu wybrano również mnie. Całą naszą czwórkę. Naprawdę. Nie będę musiała reperować traktorów. Zostałam zakwalifikowana do Testów. Dokonałam tego. – Jutro wyjedziecie na Testy. Moja radość przygasła, gdy uderzyło mnie z całą mocą znaczenie słów urzędnika z Tosu. Jutro wyjeżdżamy. – Dlaczego już jutro? – zapytała burmistrz Owens. – Pamiętam, że zazwyczaj między wyborem a Testami była nieco dłuższa przerwa. – Wiele się zmieniło od czasu, gdy z waszej kolonii po raz ostatni wybrano kandydata do Testów – odpowiedział urzędnik z miasta Tosu. W jego głosie pobrzmiewała nuta zniecierpliwienia. – Kandydaci rozpoczną zdawanie Testów w tym tygodniu. Jak sądzę, zgodzi się pani ze mną, że będą mieli większą szansę na powodzenie, jeżeli zjawią się o czasie. – A jeśli nie zechcemy pojechać? Odwróciliśmy się wszyscy i popatrzyliśmy na Zandri. Jej twarz miała niemal taki sam pąsowy odcień, co tunika. Początkowo pomyślałam, że to z zakłopotania. Potem jednak Zandri gwałtownie uniosła głowę i z błysku w jej niebieskich oczach poznałam, że jest rozgniewana. Fakt, iż naszą czwórkę wybrano do Testów, był zdumiewający, lecz dla Zandri stanowił przypuszczalnie największe zaskoczenie. Nie chodzi o to, że ona nie jest bystra. Owszem, jest, choć wielu z nas uważa ją bardziej za artystkę niż przyszłą uczoną. Wyróżniała się w naukach ścisłych jedynie wówczas, gdy pomagało jej to w tworzeniu nowych obrazów. A chociaż nigdy nie wykazywała chęci kontynuowania edukacji, to jej pytanie mnie zdumiało. Kto odrzuciłby zaszczyt dopuszczenia do Testów? Urzędnik z Tosu się uśmiechnął, a ja mimowolnie zadrżałam, gdyż nie był to miły uśmiech. – Nie masz wyboru. Prawo stanowi, że każdy obywatel Zjednoczonej Wspólnoty musi stawić się w wyznaczonym
terminie na Testach, a w razie nieposłuszeństwa podlega karze. – Jakiego rodzaju karze? – spytała Zandri, spoglądając na burmistrz Owens, ta z kolei popatrzyła na urzędnika z miasta Tosu. Następnie urzędnik i Zandri utkwili wzrok w burmistrz Owens, która odpowiedziała: – Zgodnie z prawem niestawienie się na Testach jest traktowane jak zdrada. A zdradę zazwyczaj karze się śmiercią. Chyba to Malachi wyszeptał słowa protestu. Poczułam ucisk w klatce piersiowej, jakby ktoś oplótł mnie ramionami i ścisnął mocno. Całe podekscytowanie z powodu wybrania mnie do Testów znikło, wyparte przez lodowaty strach. Tyle że ja nie miałam żadnego powodu do lęku. Chciałam przystąpić do Testów. Nie trzeba będzie mnie karać. Ani nikogo z moich współtowarzyszy. Na dźwięk słowa „zdrada” Zandri zrezygnowała bowiem ze sprzeciwu. Widząc nasze zszokowanie, burmistrz Owens wyjaśniła, że prawo dotyczące karania za odmowę udziału w Testach wywodzi się z początków Zjednoczonej Wspólnoty. Istniały wówczas anarchistyczne frakcje, które pragnęły się oderwać od nowo powstałego państwa i usiłowały nakłonić do buntu kandydatów wybranych do Testów. Obecnie dyskutuje się o zmianie tego prawa, lecz takie decyzje wymagają czasu. Poczułam się trochę lepiej, dowiedziawszy się, że tego prawa nie stosowano od dziesięcioleci. Moje podekscytowanie zaczęło powracać, gdy burmistrz Owens wymieniała niezbędne rzeczy, które powinniśmy zabrać do Tosu. Kandydatom zakwalifikowanym do Testów wolno wziąć ze sobą dwie zmiany codziennych ubrań, dwa komplety bielizny, strój nocny, dwie pary butów i dwa przedmioty osobiste. Żadnych książek ani papierów – niczego, co mogłoby zapewnić kandydatowi przewagę nad innymi. Całość musi się zmieścić w torbie, jaką każde z nas otrzyma po opuszczeniu tego zebrania. Z naszymi torbami mamy stawić się jutro o świcie na placu. Urzędnik z miasta Tosu Michal Gallen będzie tam na nas czekał i odwiezie nas do Centrum Egzaminacyjnego.