LESLIE CHARTERIS
ŚWIĘTY W NOWYM JORKU
TYTUŁ ORYGINAŁU THE SAINT IN NEW YORK
PRZEŁOŻYŁA MAGDALENA ZAWANOWSKA
PROLOG
List przekazano do Wydziału Korespondencji na Centre Street. Potem, jak wszystkie pisma
tego rodzaju, przeszedł przez Wydział Identyfikacji Przestępców, Kryminalne Biuro Śledcze i
Centralę, by w końcu znaleźć się na biurku samego komisarza policji, Artura J. Quistroma —
a był to dokument ze wszech miar godny uwagi i nawet jego suchy, urzędowy styl wcale nie
czynił go mniej interesującym.
Policja Stołeczna
Wydział Specjalny
Scotland House
Londyn S.W.I.
Do szefa policji w Nowym Jorku
Szanowny Panie,
Czujemy się zobowiązani powiadomić Pana, że istnieją powody, aby przypuszczać, iż
Simon Templar, znany pod pseudonimem „Święty”, przebywa obecnie w Stanach
Zjednoczonych.
Nie dysponujemy jego odciskami palców; dołączamy natomiast jego fotografię, rysopis i
dossier.
Zapoznanie się z tymi dokumentami przekona Pana, że nie mamy dostatecznych podstaw
do wszczęcia postępowania ekstradycyjnego. Lecz w Pana własnym interesie radziłbym
uważnie obserwować poczynania Templara, jeśli uda się go Panu odnaleźć.
Łączą wyrazy szacunku
Nadinspektor C.E. Teal
A oto, jak brzmiał pierwszy załącznik:
Simon Templar „Święty”. Rysopis: wiek — 31 lat; wzrost — 6 stóp 2 cale; waga — 175
funtów; oczy — niebieskie; włosy — ciemne, zaczesane do tyłu; cera — smagła; znaki
szczególne — szrama od kuli na lewym ramieniu, na prawym przedramieniu
dwudziestocentymetrowa blizna.
Charakterystyka: Zawsze nienagannie ubrany. Upodobanie do luksusu. Mieszka w
najdroższych hotelach, lubi dobrą kuchnię i dobre wino. Nosi przy sobie broń i po
mistrzowsku rzuca nożem. Licencjonowany pilot. Włada biegle kilkoma językami. Przezwano
go „Święty”, ponieważ na miejscu przestępstwa ma zwyczaj zostawiać naszkicowaną paroma
kreskami figurkę człowieczka z aureolą (reprodukcja w załączeniu).
Dossier: Po raz pierwszy zwrócił naszą uwagę pięć lat temu. Działając nieoficjalnie zdołał
wtedy odzyskać skradzione z Banku Konfederacyjnego w Chicago i wywiezione do Wielkiej
Brytanii złoto, umożliwiając naszemu agentowi, inspektorowi Carnowi, aresztowanie złodziei
— za co otrzymał żądaną nagrodę.
Nieco później, wraz z czterema wspólnikami, na własną rękę wypowiedział bezwzględną
walkę przestępcom, przeciwko którym nie byliśmy w stanie zgromadzić dostatecznego
materiału dowodowego, by móc ich zatrzymać. Wówczas jeszcze jego prawdziwa tożsamość
pozostawała tajemnicą. Zajmował się zwalczaniem przestępstw typu obyczajowego.
Walnie przyczynił się do zdemaskowania przestępców potężnego gangu, który trudnił się
przemytem narkotyków. W tym samym czasie prawdopodobnie za jego sprawą doszło w
Atenach do zabójstwa Henry’ego Chastela, handlarza żywym towarem. Nie ulega
wątpliwości, że w następnym roku zabił anarchistę Goltera, udaremniając w ten sposób
dokonanie zamachu na następcę tronu, księcia Rudolfa, który przebywał z oficjalną wizytą w
Londynie.
Porwał profesora K.B. Vargana, kiedy Ministerstwo Wojny rozważało właśnie kwestię
zakupienia jego „chmury elektronowej”. Profesora zabił potem jeden ze wsporników
Templara, Norman Kent, a ten z kolei został zamordowany przez agenta obcego wywiadu,
doktora Rayta Mariusa, który także usiłował zdobyć wynalazek Vargana. W liście
opublikowanym przez prasę Templar wyznał, jakoby chciał zapobiec ewentualnemu użyciu tej
niehumanitarnej broni, która — w jego przekonaniu — doprowadziłaby do powszechnej
katastrofy. Obaj, zarówno Templar, jak i Marius, uciekli wtedy z Anglii.
W trzy miesiące później Templar pojawił się tu w związku z nowym spiskiem Mańusa,
mającym na celu wywołanie wojny — o czym zresztą nie wiedzieliśmy sami. Mańus znów
uciekł i od tej pory słuch o nim zaginął. Afera została ujawniona, lecz Templarowi wszystko
darowano, ponieważ zapobiegł katastrofie pociągu wiozącego rodzinę królewską.
Nadal prowadził kampanię zwalczania przestępców posługując się ich własnymi
metodami. W kilku przypadkach, dzięki zebranym przez mego dowodom rzeczowym,’
mogliśmy aresztować winnych. Posądzany jest, choć nie udało się tego sprawdzić, o
spowodowanie śmierci Francisa Lemuela, rewolwerowca Jacka Farnberga, Ladeka Kuzela i
innych. Podejrzane wydaje się „ również morderstwo Stephena Wealda alias Waldsteina, a
także zniknięcie Lorda Essendena. Zdarzyło się to w tym samym czasie, gdy Templar, na
polecenie obecnego komisarza, Hamiltona Doma, zajął się obroną dobrego imienia
nieżyjącego już zastępcy komisarza, Frandsa Trelawny’ego.
Działalność swoją kontynuował aż do chwili ponownego opuszczenia Anglii przed
sześcioma miesiącami. Większość z wyżej wymienionych akcji, jak również wiele innych, o
których z oczywistych przyczyn nic dokładniejszego nie wiemy, przyniosła mu nie byle jaki
dochód — jego majątek, w ten sposób zdobyty, ocenia się na pól miliona funtów.
Templar znany jest dobrze również policji francuskiej i niemieckiej.
Do tych kilku kartek dołączono fotografię Świętego oraz meldunki wydziałów, które
kolejno przejmowały ten nader interesujący dokument.
Biuro Identyfikacji Przestępców:
Nie notowany. Odbitki fotografii — i rysopis wysłano do Alabamy i do Waszyngtonu.
Kryminalne Biuro Śledcze:
Dochodzenie w toku.
Centrala:
Dochodzenie w toku.
Komisarz podrapał się w siwą głowę i marszcząc krzaczaste brwi raz jeszcze przeczytał
list. Pod wyblakłymi, szaroniebieskimi oczami miał obwisłe worki niczym przekłute
pęcherze, a jego twarz wyrażała bezgraniczne znużenie. Ponure, gorzkie znużenie jako
nagroda za czterdzieści lat bezowocnej walki ż bezprawiem — z bezprawiem, w jakim mieli
swój udział i d, których obowiązkiem było stać na straży prawa.
— Czy myśli pan, że ma to jakiś związek z owym listem wysłanym do Irbolla? . — spytał
odkładając papiery.
Inspektor John Fernack zsunął z czoła mocno zniszczony kapelusz i przytaknął niedbałym
skinieniem głowy.
— Tak przypuszczam — krótkim, kwadratowym palcem wskazał pismo leżące na biurku.
— Widzi pan, jak Scotland Yard nazywa faceta? „Święty”. Niech pan spojrzy na ten rysunek.
Nie znam się na sztuce, mam wrażenie, że i Templar jest niewiele lepszy ode mnie, ale coś w
tym jednak jest. Niech pan zobaczy. Tak rysują dzieci, kiedy uczą się trzymać ołówek: kółko
to głowa, jedna prosta kreska — tułów, cztery inne to ręce i nogi, ale można poznać, że ten
głowonóg ma przedstawiać coś na kształt człowieka. I jeszcze kółko nad głową. Kiedy byłem
dzieckiem, zaprowadzono mnie któregoś dnia do katedry — Fernack mówił to takim —
tonem, jakby przyznawał się do czegoś, co stanowiło czarną plamę w jego zawodowej
karierze. — Widziałem tam mnóstwo obrazów, na których ludzie mieli nad głowami podobne
kółka. To byli jakoby święci, a te kółka to pewnie aureole.
Komisarz nie uśmiechnął się.
— Co się dzieje z Irbollem? — zapytał.
— Przyjdzie dziś po południu do sądu, żeby znowu uzyskać odroczenie rozprawy —
odparł Fernack ze złością i splunął przez zęby, nie trafiając do spluwaczki. — Wie pan, jak to
jest. Nigdy nie miałem głowy do rachunków, ale wyliczyłem, że jego sprawa będzie
odroczona po raz trzydziesty pierwszy, a może trzydziesty drugi. Zważywszy, że upłynęły
zaledwie dwa lata od momentu, kiedy rozwalił Ionetzkiego, mamy jeszcze szansę, zobaczyć
go na krześle elektrycznym, zanim pomrzemy ze starości. Cholernie wielką szansę!
Wargi Fernacka zacisnęły się w wąską, twardą linię. Pochylił się nad biurkiem, aż jego
wielkie pięści stuknęły o mahoniowy blat, i utkwił w twarzy komisarza pałające spojrzenie
rozognionych oczu.
— Czasami chciałoby się, aby taki facet jak Święty zjawił się w Nowym Jorku i tu też tak
narozrabiał, jak o tym piszą w tym liście. A czasami miałbym ochotę w jednej chwili rzucić
policję i sam się do tego zabrać. Może lepiej bym sypiał po nocach, gdybym wiedział, że i w
naszym mieście coś się takiego dzieje… Ionetzki był moim pomagierem, kiedy ja byłem
porucznikiem w piątym okręgu, zanim wsadzili mnie tutaj, do komendy. Uczciwy gliniarz.
Pan wie, co to znaczy. Sam pan przez to przeszedł. Poznał pan, jak to jest. Mundurowy…
szpicel… posterunkowy… Przeszedł pan przez to wszystko, jak każdy z nas. Dlatego jest pan
chyba pierwszym komisarzem, co od samego początku wiedział, jaki mundur nosi glina, i nie
musiał się tego uczyć. Niech mnie pan źle nie zrozumie, szefie. Nie mam zamiaru panu
kadzić. Wie pan, o co mi chodzi, co to znaczy móc powiedzieć, że gość był uczciwym
gliniarzem.
Żelazne dłonie Ferzacka rozwarły się i znowu zacisnęły na krawędzi biurka.
— Taki był właśnie Ionetzki — mówił. — Uczciwy gliniarz. Niezbyt może bystry, ale
uczciwy. I uczciwie tam, polazł. Każdy inny okrążyłby bandytów z daleka, udając; że nic nie
słyszy. Ale nie on. I ten tchórzliwy szczur,; Irboll, wpakował mu kulę w brzuch!
Quistrom nic nie odpowiedział ani nie poruszył się. Zmęczonym wzrokiem popatrzył
spokojnie na wzburzoną gniewem twarz stojącego przed nim mężczyzny — i patrzył na ten
nieoczekiwany wybuch z osobliwą sympatią. Ale znużenie zbyt już głęboko zakorzeniło się w
jego oczach, by cokolwiek mogło je ożywić.
— Przymknęliśmy więc Irbolla — ciągnął Fernack. — Wszyscy wiedzą, że jest winny. Nie
cackaliśmy się z nim. O tak, daliśmy mu porządny wycisk. Ale ca z tego, do cholery?
Gumowa pałka to nie to samo co kula w bebechach. Nie umiera się od tego powoli, czując w
środku żywy płomień i gryząc wargi z potwornego bólu, żeby głośno nie krzyczeć. Nie
zostawia się równej babki bez chłopa i fajnych dzieciaków bez ojca. Więc spraliśmy go. No i
co z tego? Jakiś oślizły polityk zwymyśla jakiegoś sędziego, który siedzi u niego w kieszeni;
jakiś adwokat zjawi się ze świstkiem kwestionującym nakaz aresztowania, skombinuje alibi,
załatwi kaucję 4 Bóg wie co jeszcze; potem proces, na sali zasiądzie przekupiony sędzia,
odpowiednio dobrana ława przysięgłych i prokurator okręgowy, który też weźmie swoją dolę
z tych samych rąk co cała reszta. Potem nastąpią jakieś przeniesienia, sprzeciwy, odraczania,
rewizje, apelacje… I wlecze się to tak długo, aż nikt już dokładnie nie pamięta, kto to był
Ionetzki i co się z nim stało. Wiedzą tylko tyle, że są zmęczeni i mają dość gadania o Irbollu.
Może go uniewinnią, a może poślą na jakiś czas do ciupy. Cóż, to by mu nawet
odpowiadało. Posiedzi sobie wygodnie, popali cygara, posłucha radia. A za kilka miesięcy,
kiedy gazety zajmą się już czym innym, naczelnik więzieni” wypuści go lub zarząd więzienia
zwolni go warunkowo, by wracał do domu i grzecznie się sprawował… No, i zaraz jakiś inny
równy gość dostanie kulę w brzuch od tego tchórzliwego szczura. Ale co to kogo, do cholery,
obchodzi?
Quistrom popatrzył na leżącą przed nim księgę aresztowań. Jego ponuro zaciśnięte wargi i
opuszczone ramiona wyrażały milczącą aprobatę na ten zestaw faktów, ale przekraczało to
jego możliwości, by dać na nie odpowiedź.
Fernack, pochylony nad biurkiem, barczysty, z wysuniętą do przodu wydatną szczęką,
mówił dalej chrapliwym, łamiącym się głosem:
— Ten gość, ten Święty, wysyła do Irbolla list. Pisze, że ma własną sprawiedliwość, czy to
się komu podoba, czy nie, i sam ją wymierza, skoro nasza zawodzi. Pisze, że jeśli tego
popołudnia Jack Irboll znów wyjdzie z sądu, otoczony innymi tchórzliwymi szczurami, które
będą go poklepywać po plecach, a nam śmiać się prosto w nos, będzie to ostatnia chwila jego
życia. To wszystko. Za kulę w brzuch kula w brzuch. I być może zrobi to. Jeśli choć połowa z
tego, o czym piszą w tych papierach, jest prawdą, dotrzyma słowa. I zrobi właśnie to, co ja też
miałbym ochotę zrobić. Gazety podniosą krzyk pod samo niebo, będą nas wyzywać od
niedołęgów, że pozwoliliśmy jakiemuś przybłędzie, co sam mianował się stróżem porządku
publicznego, wykonywać robotę, do której nam zabrakło rozumu i odwagi. A wtedy do mnie
będzie należało dopaść Świętego, zaciągnąć go do pokoju na tyłach posterunku i pałką
wycisnąć z niego zeznania; potem zawlec przed sąd i stawać na głowie, żeby posłali na
krzesło elektryczne faceta, który zrobił tylko to, co pan albo ja powinniśmy byli zrobić,
gdybyśmy nie byli takimi parszywymi, tchórzliwymi bufonami, co to bardziej myślą o forsie
niż o robocie, za którą im płacą.
Komisarz podniósł oczy.
— Pan spełni tylko swój obowiązek, Fernack, to wszystko — powiedział. — Jak dalej
sprawy się potoczą, nie powinno to pana obchodzić, ani w tym, ani w żadnym innym
przypadku.
— Jasne, spełnię swój obowiązek — Fernack zaśmiał się urągliwie. — Tak jak zawsze to
robię, jak my wszyscy to robimy od lat. Znowu powymiatam śmiecie i oddam kubeł prosto w
ręce kanalii, co tylko czekają, żeby te wszystkie brudy znów do niego powrzucać, i to z
nawiązką.
Komisarz wziął do ręki plik papierów i zaczął je przeglądać. Zapadła cisza, w której
ostatnie słowa Fernacka zdawały się rozbrzmiewać coraz donośniej, powracając jak
wielokrotnie potęgujące się echo i wypełniając cały pokój intensywnym szumem, aż
powietrze tętniło i huczało od ich bezgłośnej mocy. Fernack wyciągnął z kieszeni chustkę i
otarł czoło. Spojrzał przez okno na płaską, bezbarwną fasadę Szkoły Policyjnej i na spowite
welonem szarej mgły wieżowce Nowego Jorku. A wtedy gwar pulsującego życiem miasta
wdarł się do pokoju, jak gdyby przyłączając się do słabnącego już wybuchu wściekłości,
który wyprowadził go z jego zwykłej równowagi. Hałas uliczny przetaczający się od
przecznicy do przecznicy, miarowy stukot dwunastu milionów stóp, warkot pojazdów,
potężny rytm silników, odgłosy życia, co rodzi się i ginie, walka i dostojeństwo, i podłość, i
splendor, i przekupstwo — w tym wszystkim on także miał swój udział.
Quistrom chrząknął. Był to dźwięk cichy, przytłumiony, nie wyrażający ani wymówki, ani
przyzwolenia, a jednak od razu rozładował stan napięcia, niczym wypowiedziane słowo.
Komisarz odezwał się dopiero po chwili:
— Nie znaleźliście jeszcze Templara?
— Nie — odparł Fernack swoim zwykłym szorstkim, opanowanym głosem: tylko zimny
wyraz jego oczu przypominał o tym, co mówił poprzednio. — Kestry i Bonacci go szukają.
Wczoraj sprawdzili prawie wszystkie większe hotele.
Quistrom skinął głową.
— Dajcie mi znać, jak tylko się czegoś dowiecie.
Fernack wyszedł. Długim kamiennym korytarzem udał się do swego gabinetu. O 15.30
wezwano go telefonicznie do sądu — Jack Irboll został zamordowany.
A więc Święty przybył do Nowego Jorku.
ROZDZIAŁ 1
Jak Simon Templar
czyścił swój rewolwer,
a Wallis Nather pocił się ze strachu.
1
Nawet najbardziej życzliwie usposobiony obserwator zdziwiłby się zapewne, gdyby
zobaczył, jak zakonnica wyciągniętym spod fałd czarnej sukni kluczem otwiera sobie drzwi
do apartamentu na jednym z najwyższych pięter hotelu Waldorf Astoria. Nawet najbardziej
życzliwie usposobiony obserwator zdziwiłby się jeszcze bardziej, gdyby usłyszał, jak za
drzwiami zaczyna sobie ona pogwizdywać. I niewątpliwie nawet najbardziej życzliwie
usposobiony obserwator osłupiałby ze zdumienia, zamrugałby gwałtownie oczami i
wytrzeszczył je szeroko, gdyby usłyszał, jak owa zakonnica, potknąwszy się o brzeg dywanu,
najczystszym męskim barytonem przeklina ,,A niech to szlag!” i po chwili wybucha
śmiechem.
Ale nie było tam tak dociekliwego i wyczulonego obserwatora, którego oczy mogłyby
dokonywać podobnych akrobacji. W pokoju znajdował się tylko jeden mężczyzna w
okularach bez oprawki, o siwych włosach i kanciastym podbródku, siedzący w fotelu z
książką na kolanach, który powitał wchodzącą zakonnicę skinieniem głowy i spokojnym
uśmiechem. . Zamknął książkę, starannie zaznaczając miejsce, w którym przerwał czytanie, i
wstał — szczupła, krzepka sylwetka w szarym samodziałowym garniturze.
— Wszystko w porządku? — zapytał.
— Wspaniale! — odpowiedziała zakonnica. Zsunęła welon z lśniących włosów i
porozpinawszy wszystkie guziki i zatrzaski z westchnieniem ulgi zrzuciła z siebie długą,
ciężką szatę. A wtedy objawiła się jako wysoki mężczyzna o szerokich ramionach, w
niebieskiej jedwabnej koszuli i w jasnych eleganckich spodniach; mężczyzna o wesołych
błękitnych oczach i ogorzałej twarzy pirata. Błysnąwszy w uśmiechu rzędem mocnych,
białych zębów, radośnie klepnął on swego rozmówcę po plecach i z rozmachem rzucił się na
fotel całym swym szczupłym, wysportowanym ciałem.
— Podjąłeś duże ryzyko, Simon — patrząc na niego powiedział starszy mężczyzna.
Simon Templar roześmiał się cicho.
— A także zjadłem dziś rano śniadanie — odrzekł. Wetknął w usta papierosa, przypalił,
zgasił zapałkę gestem ręki, który stanowił jakby uzupełnienie uśmiechu. — Mój drogi Bill,
nie ma co odnotowywać w pamiętnikach tego rodzaju wstrząsających wydarzeń. W naszym
grzesznym życiu są to sprawy, które przyjmujemy jako oczywiste.
Starszy mężczyzna potrząsnął głową.
— Niepotrzebnie kusisz los.
— Wysyłając ten list? — Święty skrzywił się lekko. — Bill, to był akt wierności, haracz
spłacony dawnym dobrym czasom. Gdybym tego nie zrobił, naraziłbym na szwank swoją
reputację. I zdradziłbym samego siebie.
Wypuścił przez usta smużkę dymu i przyglądał się skrawkowi błękitnego nieba za oknem.
— To były dobre czasy — zaczął mówić cichym głosem — słyszałeś o nich. Święty był
wtedy sam sobie prawem, a ten mały rysuneczek oznaczał i walkę, i śmierć, i chwalebne
blizny. Niektórzy z nas po to żyli, po to pracowali, po to walczyli. Jeden z nas zginął za to…
W tamtych czasach ktoś, kto dostał taki list, jaki wysłaiem Irbollowi, z takim samym
podpisem, wiedział, że nie ma dla niego ratunku. A skoro już wybraliśmy się na ten piknik,
chciałbym, żeby wszystko odbywało się tak samo, choćby przez pewien czas.
Zaśmiał się znowu, a jego śmiech lekkim rytmem przebiegł przez pokój, niczym promień
słońca odbity w stalowym ostrzu.
— Stąd ta brawura — mówił dalej. — Oczywiście, ów list nie ułatwił roboty, ale dał nam
okazję do zademonstrowania naszej niezrównanej świetności. I poszło zupełnie gładko.
Ukryłem broń pod habitem i strzeliłem, kiedy wyszedł. Tylko raz… Potem krzyknąłem
rozdzierająco i podbiegłem do niego. Namawiałem go, żeby okazał skruchę i wyznał swoje
grzechy, podczas gdy mnie szukano. Utworzył się dookoła niezły tłumek i zdaje się, że
wszystkich zatrzymano.
Wyciągnął z kieszeni rewolwer, wyjął z niego magazynek i sięgnął do stoliczka po
przybory do czyszczenia, których używał przed wyjściem. Przewiązał sznurkiem prostokątny
kawałek flaneli i przeciągnął przez lufę nucąc pod nosem.
Siwowłosy mężczyzna podszedł do okna i stanął z założonymi do tyłu rękami.
— Byli tu dzisiaj Kestry i Bonacci — powiedział.
Święty zanucił jeszcze kilka taktów. Zwilżył szmatkę trzema odmierzonymi kroplami
oliwy.
— A to pech, żeśmy się nie spotkali — mruknął. — Zawsze chciałem zobaczyć, jak taka
parka twoich twardogłowych nowojorskich gliniarzy taktownie postępuje z niewinnie
podejrzanym.
— Nic straconego — odparł tamten posępnie, a Simon zachichotał.
W gruncie rzeczy nie było w tym nic dziwnego, że ludziom inspektora Johna Fernacka nie
udało się odszukać Templara.
Kestry i Bonacci spędzili czas interesująco i pracowicie. Chodząc od hotelu do hotelu
zdeptali swymi wysłużonymi stopami policjantów całą kolekcję kosztownych dywanów,
których spieniężenie pozwoliłoby im obu przejść na emeryturę i żyć w wielkim dobrobycie.
Starannie, aż do bólu w oczach, przejrzeli spisy gości hotelowych, odkrywając jedynie
wysoce pouczające ślady po godnej uwagi rodzinie Johna Smitha, która zdawała się spędzać
czas przenosząc się z hotelu do hotelu z ruchliwością wirusów grypy — lecz żadnego zapisku
dotyczącego niejakiego Simona Templara nie znaleźli. Przed ich urzędowymi oczami,
dręczonymi coraz dotkliwiej wyżej wspomnianym bólem, przedefilowała procesja gładkich,
wymuskanych młodych dżentelmenów figurujących w papierach jako urzędnicy, choć
niewątpliwie musieli, być ambasadorami w przebraniu, którzy łaskawie raczyli przyjrzeć się
fotografii poszukiwanego, lecz z pogardliwą wyższością zaprzeczali, by kiedykolwiek
zdarzyło im się spotkać wśród swojej znakomitej klienteli osobnika tak mizernej kondycji. W
kolejnych hotelikach chłopcy na posyłki ze znajomością rzeczy zerkali na wysłużone stopy
policjantów, którymi ci przemierzali swą trasę, i za ich plecami szeptali między sobą
porozumiewawczo. Otaczała ich atmosfera wyniosłej wyrozumiałości, co obu wytrawnych
funkcjonariuszy, najwyraźniej przebranych za zwykłych obywateli, szczególnie
denerwowało.
Trudno było przypuszczać, by jakiekolwiek podejrzenia mógł wzbudzić szofer niejakiego
Williama K. Valcrossa, rezydenta hotelu Waldorf Astoria. Poszukiwali wysokiego,
ciemnowłosego mężczyzny około trzydziestki, który — zgodnie z opisem — miał zwyczaj
zatrzymywania się w najbardziej luksusowych hotelach. Szukali go z przykładną
wytrwałością, nie dając się zwieść fantazji na manowce. Sam pan Valcross miał bez wątpienia
lat sześćdziesiąt i przy najbujniejszej wyobraźni nie sposób było w nim rozpoznać człowieka
z fotografii, którą im dostarczono. Pominęli go więc, nie tracąc czasu, wraz z całym jego
dobytkiem.
— Jeżeli mnie znajdą — zauważył w zadumie Święty — nie obejdzie się bez ostrych słów.
Jednym okiem zajrzał z zadowoleniem w głąb błyszczącej lufy rewolweru, zabezpieczył
go i czułym ruchem włożył do kieszeni. Potem wstał, wyprostował się i podszedł do stojącego
przy oknie Valcrossa.
Przed nimi rozciągała się hałaśliwa panorama południowego Manhattanu, zdumiewającej
wyspy Zachodu. Wąski garb skalny, osłonięty od Atlantyku szerokim ramieniem Brooklynu,
podmywane falami oceanu kamienne usypisko, które człowiek w swej nieposkromionej
przewrotności wybrał, aby tu zbudować miasto. Ale zadowolił go niebywały wyczyn
pokonania trudności tej miary, więc wzniósł jeszcze pomniki swego uporu. Ponieważ miasto
nie mogło rozrastać się wszerz, wystrzeliło w górę kamiennymi rzeźbami, choć był to wzlot
zrodzony z konieczności, niepomny swych pierwotnych źródeł, w szaleńczym porywie
lewitacji przekroczył wszystkie konieczne granice. Kretowisko zamieniło się w góry dzięki
zręczności wywodzącej się z chytrego podstępu. W cieniu szarych i białych szczytów wyrósł
nowoczesny Bagdad, gdzie spotykają się dwa krańce Ziemi. Miasto włoskie większe niż
Rzym, miasto irlandzkie większe niż Dublin, miasto niemieckie większe niż Kolonia —
miasto oślepiającego bogactwa. Wygłodniałym oczom przybywających tu spoza widnokręgu
Starego Świata jego wieże wydawały się bryłami szczerego złota. Miejsce, które z odludnej
faktorii przekształciło się w metropolię, miasto — centrum, które nie schyla głowy przed
żadnym innym. Miejsce, gdzie cywilizacja i barbarzyństwo na przemian wspinały się sobie na
ramiona, aż razem dosięgły szczytu…
— To miasto zawsze było moim domem — odezwał się Valcross dziwnie miękko,
ogarniając wzrokiem horyzont od zachodu aż po wschód. — Wiem, że istnieją inne miasta…
O Nowym Jorku mówi się, że jest po prostu taki, jaki jest. Lecz ja tu właśnie spędziłem całe
życie.
Simon milczał. Jego dom znajdował się o trzy tysiące mil stąd… Ale kiedy tak stał przy
oknie, widział to, co widział Valcross, i potrafił odczuć to, co tamten odczula wał. Przebywał
w Nowym Jorku dostatecznie długo, aby zrozumieć, że to miasto urzec musi każdego, kto na
nie patrzy, a kto nie utracił jeszcze zdolności zachwycania się — duma i podziw, Wyszydzane
przez przemądrzałych cyników, mogą i dziś poruszyć serce człowieka, który nie zawahałby
się spojrzeć głębiej i dostrzec nie tylko to, co powierzchowne, ale także starałby się zbliżyć do
zwykłych ludzi, którzy to miasto tworzą.
A ponieważ Simon potrafił to zrozumieć, dobrze wiedział, o czym mógł myśleć Valcross,
zanim się odezwał.
— Musiałem cię wezwać — mówił Valcross — bo są ludzie silniejsi ode mnie. Dla nich to
miasto nie jest domem, lecz polem bitwy, które można łupić i plądrować. Dlatego musiałeś tu
przyjechać z drugiego końca świata, żeby pomóc starcowi wykonać zadanie przerastające
jego siły.
Odwrócił się nagle i znów popatrzył na Świętego, mierząc go spojrzeniem od stóp do
głów: falę gładko zaczesanych włosów, zawadiackie rysy opalonej twarzy śmiałka, chłodne,
nieco kpiące jasnoniebieskie oczy, zaokrągloną spadzistość muskularnych ramion i silny łuk
klatki piersiowej pod cienką koszulą, niezawodną siłę na wpół podniesionej ogorzałej dłoni z
papierosem lekko wetkniętym pomiędzy dwa palce, smukłe biodra myśliwego i długie nogi
nieskazitelnej linii, w modnych półbutach. Nie znał drugiego człowieka, który byłby tak
swobodnie elegancki, a zarazem tak niebezpiecznie czujny — a znał wielu. Nie znał również
nikogo, kto dorównałby w jego opinii zuchwałej pewności siebie tego człowieka, jakiej
wymagał i jakiej poszukiwał, a Valcross był przekonany, że zna się na ludziach.
Jego dłonie spoczywały na ramionach Świętego. Wyczuł nieznaczne drżenie sprężystych
muskułów i uśmiechnął się.
— Może dasz sobie z tym radę, synu — powiedział. — Może dasz radę usunąć to gnijące
bagno skorumpowanych kanciarzy i łapowników, którzy stali się najbardziej palącym
problemem, z jakim kiedykolwiek moje miasto musiało walczyć. Jeżeli i ty sobie nie
poradzisz, będę musiał uznać, że jest to niemożliwe. Ale bądź nieco ostrożniejszy. Nie daj się
wpakować do mamra przez własne zuchwalstwo i sam nie pchaj się pod kule, dopóki nie
nadarzy się okazja, żeby naprawdę czegoś dokonać. Widziałem już takie sytuacje. Inni też
próbowali, potężniejsi od ciebie, synu, silniejsi, odważniejsi, sprytniejsi niż ty.
Święty uśmiechnął się.
— Zakładając nawet, że tacy w ogóle istnieli — zauważył uprzejmie — nigdy nie
widziałeś większego szczęściarza ode mnie.
A myślą powrócił do pewnego popołudnia w Madrycie, kiedy Valcross przysiadł się do
niego na Plaża de Toros, nawiązał rozmowę i w rezultacie cały wieczór spędzili razem.
Wrócił myślą do momentu, kiedy już po wspólnej kolacji u Botinsa, gdzie spożyli
niewiarygodnie smakowite młodziutkie prosię, zasiedli nad whisky z wodą sodową w pokoju
Valcrossa u Ritza i Valcross przyznał się, że przez trzy tygodnie szukał go po całej Europie,
żeby doprowadzić do takiego właśnie niby przypadkowego spotkania — i powiedział
dlaczego. Simon słyszał jeszcze spokojny głos starego człowieka, jak mówił do niego tamtej
nocy:
„Znaleziono go po kilku tygodniach. Nie chcę wdawać się w szczegóły, wolałbym o nich
zapomnieć. Przymknęli dwudziestu czy trzydziestu podejrzanych i przesłuchiwali ich. Ale
być może pan nie wie, jak to się odbywa. Żaden nie puścił pary z ust. Kilku zwolnili, kilku
postawili przed sądem. Może wydaje się panu, że miało to jakieś znaczenie?
Żadnego. Ten biznes skupia wszystkich potrzebnych gangsterów i rewolwerowców,
wszystkich łajdaków i opryszków, którzy poczuli się odsunięci od wielkiej forsy, kiedy nie
można już było zarobić na alkoholu. Kierują nim ci sami przywódcy, chronią go ci sami
przekupni politycy — a bardziej się opłaca. Wygrywa z policją z tych samych przyczyn co
poprzedni biznes: bo jest sprzężony z tym samym systemem politycznym, który mianuje
komisarzy policji, aby robili to, co im każą.
: Nie ulegało wątpliwości, że ci, których zatrzymano, byli winni. Sam Fernack to przyznał.
Pokazał im ich kartotekę, wszystko, co o nich było wiadomo. Ale nic nie mógł zrobić.
Rozprawę odraczano, przesuwano terminy, zwalniano ich za kaucją’, przekazywano innym
krajom — użyto wszelkich sztuczek prawnych. W końcu zostali uniewinnieni. Widziałem, jak
wychodzili z sądu śmiejąc się w głos. Gdybym miał przy sobie broń, pewno bym ich
powystrzelał.
Ale jestem już za stary i nie zaprawiony do takiej walki. Dlatego szukałem pana.
Słyszałem o niektórych — pana wyczynach, a teraz poznałem pana osobiście. Sądzę, że taka
robota mogłaby się panu spodobać. Być może ostatnia, jakiej pan się podejmie… Robota,
którą wykonać może tylko człowiek wyjęty spod prawa.
Mam mnóstwo pieniędzy, zamierzam je wydać. Może pan mieć wszystko, co da się kupić
za pieniądze. Jednego tylko kupić się nie da: bezpieczeństwa. Grozi panu więzienie, a nawet,
co bardziej prawdopodobne, śmierć. Nie muszę pana oszukiwać.
Ale jeśli potrafi pan wymierzyć sprawiedliwość ludziom, którzy zabili mi syna, zapłacę
panu milion dolarów. Zaraz, jeszcze dzisiejszej nocy chcę wiedzieć, czy to się panu opłaca”.
Simon jakby jeszcze czuł na twarzy skurcz swego uśmiechu i słyszał swoje własne słowa:
„Zrobiłbym to nawet za darmo. Kiedy wyruszamy”?
To wszystko przypomniało mu się tu, przy oknie, gdy dłonie Valcrossa spoczywały na jego
ramionach. I po raz pierwszy od czasu owej nocy w Madrycie uświadomił sobie, jak ważnego
podjął się zadania.
2
Simon Templar znał już przedtem Nowy Jork; były to jednak czasy spokojne i próżniacze,
kiedy niewiele dżinu pędzono domowym sposobem, a Woolworth Building nie zszedł do
rangi bungalowu, gdy gwałciciele prawa stawali przed sądem częściej za rzeczywiste
przestępstwa niż za fałszowanie oświadczeń podatkowych. Times Sąuare i Czterdziesta Druga
Ulica niewiele wtedy znaczyły wobec deptaka na Coney Island; wytwornych sklepików nie
zepchnięto jeszcze z Piątej Alei o jedną przecznicę na wschód, w stronę Parkowej Alei: a
wiecznie rozkołysane — drzwiczki pozłacanych saloonów zdobiły róg każdej ulicy, póki nie
musiały ustąpić pod naporem historycznej fali cnoty, którą nawet Statuę Wolności zabarwiła
zgniłozielonym odcieniem żółci.
Było wszakże jedno miejsce, które Simon spodziewał się znaleźć nie zmienione, mimo tak
ogromnych przeobrażeń w topografii miasta. Lexington Avenue zapewne nadal prowadziła na
południe do Czterdziestej Piątej Ulicy, a na Czterdziestej Piątej Ulicy Chris Cellini nadal
chyba podejmował swoich przyjaciół, o ile fala przypływu nie sprowadziła nań katastrofy,
pozbawiając go zajęcia, które ukochał. Ale Simon nie słyszał o fali tak potężnej, by mogła
tego dokonać.
W sytuacji Świętego odwiedzanie kogokolwiek było krokiem więcej niż nierozważnym; w
mieście roiło się od gniewnych i czujnych gangsterów i policjantów, którzy wciąż go szukali,
powinien był więc zostać w ukryciu i dziękować Bogu, że ma gdzie się ukryć. Ale jego nie
odstraszyłaby zaciekłość całej chmary policjantów i gangsterów razem wziętych. Był głodny
— a na całym świecie nie było lepszych steków z rusztu niż te, które Chris Cellini
własnoręcznie smażył nad ogniem.
Święty szedł swobodnie, lekkim krokiem, z rękami w kieszeniach spodni, nie kryjąc
szczupłej, opalonej twarzy pod zawadiacko wygiętym rondem kapelusza; jego niebieskie oczy
spoglądały tak wesoło i beztrosko, jakby był obdarzonym szczególnymi względami
przedstawicielem owych czterystu najznamienitszych nowojorskich rodzin udającym się na
ekskluzywne przyjęcie; tylko leciutkie mrowienie jego wspaniałych, elastycznych muskułów
stanowiło zapłatę za to niefrasobliwe prowokowanie losu. Gdyby ktoś stanął mu teraz na
drodze, źle by się to skończyło. Tego wieczoru Święty gotów był wywołać awanturę,
obojętnie gdzie i w jaki sposób.
Ale nikt mu nie stanął na drodze w czasie tej wędrówki. Niemal rozczarowany tą
monotonią, skręcił przed wejściem do sutereny dwupiętrowego domu z piaskowca i nacisnął
dzwonek przy okratowanej bramie. Po chwili otworzyły się wewnętrzne drzwi i ukazała się
sylwetka krępego mężczyzny w koszuli bez marynarki.
— Cześć, Chris — powiedział przeciągle Święty. Przez sekundę czy dwie mężczyzna
jakby go nie poznawał, ale zaraz potem wykrzyknął:
— Buon Dio! A gdzieżeś się podziewał przez tyle lat? Odsunął zasuwę i otworzył żelazną
kratę. Jedną ręką zamknął w stalowym uścisku dłoń Simona, drugą klepał go po plecach,
śmiejąc się przy tym hałaśliwie, aż dudniło w uszach.
— Gdzie byłeś, co? Dlaczego nie pokazywałeś się tak długo i nie dałeś znać, że
przyjeżdżasz? Powiedziałbym chłopcom, żeby wpadli!
— Nie ma ich tu dzisiaj? spytał Święty, zręcznie rzucając kapelusz na wieszak.
Chris potrząsnął głową.
— Powinieneś był zatelefonować, Simon.
— Właśnie mnie to cieszy, że ich nie ma — powiedział Święty patrząc na Chrisa, który
nagle spoważniał.
— Przepraszam, zapomniałem… Przecież wiesz, że tutaj nic ci nie grozi — uśmiechnął
Się, a jego donośny głos znów się ożywił. — Zawsze będziesz moim przyjacielem, cokolwiek
by się zdarzyło.
Obejmując Świętego muskularnym ramieniem poprowadził go przez korytarz do kuchni.
Kuchnia przylegała do małej jadalni, która była chlubą tego lokalu — sanctum sanctorum,
miejscem spotkań bardziej przypominającym klub niż cokolwiek innego. Nieliczni wybrańcy,
którzy uzyskali przywilej przekroczenia tego progu, witani byli tam z wylewną gościnnością,
nigdy nie spotykaną w drogich i wykwintnych restauracjach, gdzie gości traktuje się po prostu
jak intruzów, których trzeba za odpowiednią cenę nakarmić i jak najszybciej odprawić
sztywnym ukłonem.
Kiedy Święty wszedł do jasno oświetlonego pokoju, wypełnionego zapachem tytoniu,
wina, gotowanych jarzyn oraz brzękiem talerzy i garnków, poczuł przypływ dawnego
szczęścia, chociaż nikt z jego przyjaciół nie siedział za dużym, wspólnym stołem. Od razu
przypomniały mu się owe cudowne noce nie kończących się dyskusji, kiedy to nad pełnymi
szklankami wygłaszano najrozmaitsze teorie filozoficzne i rozstrzygano wszelkie problemy
tego świata. Wiele z nich poznał właśnie w tym swojskim, przytulnym miejscu.
— Kieliszek sherry? Simon przytaknął.
— I jeden z twoich steków — dodał.
Usiadł i sączył drinka, którego przyniósł mu Chris, przyglądając się wnętrzu
przymrużonymi oczami. Niczym refren niezapomnianej piosenki posłyszał znów wesołe żarty
i cięte riposty, burzliwe dysputy i wybuchy śmiechu. Nic się tu nie zmieniło — ta sama
atmosfera serdecznego koleżeństwa, której przewodziła i którą podtrzymywała niezmienna
życzliwość Chrisa. Dlaczego nie ma na świecie więcej takich miejsc — zaczął się
zastanawiać — miejsc, gdzie właściciel byłby nie tylko kupcem, a człowiek, zapominając o
troskach, stawałby się wylewny i bezpośredni — rozmawiałby i śmiał się szczerze „bez obaw
i podejrzeń, rozgrzany winem i poczuciem braterstwa.
Ale Simon pomyślał o tym tylko przelotnie — tego wieczoru miał co innego na głowie. 1
Wjechał stek, gruby, soczysty, kruchy, rozpływający się w ustach jak masło. Święty oddał się
jedzeniu z nabożnym skupieniem, na jakie zasługiwało tak wspaniałe danie. Kiedy zaspokoił
głód, rozsiadł się wygodnie z resztką wina i nowym papierosem, aby rozważyć zdarzenia
minionego dnia.
W każdym razie zrobił dobry początek. Rozprawił się ostatecznie z Irbollem. I Simon
zaciągnął się z wyrazem głębokiego zadowolenia na myśl o tym, w jaki sposób się z nim
rozprawił. Wcale nie żałował szaleńczego odruchu, który nakazał mu bez wahania
przypieczętować swój bezkompromisowy czyn własnym podpisem. Coś z tego potwornego
lęku, jaki wywoływały niegdyś jego groteskowe rysuneczki, pozostawało nadal w pamięci
tych, którzy panicznie się ich bali w dawnych i czasach. Więc za pomocą tak drobnego a
pomysłowego zabiegu można by tym ludziom znów napędzić stracha. To niezły chwyt
psychologiczny — a Simon był gorącym zwolennikiem metod naukowych. Może się to
wydawać dziwne, że taki teatralny gest wywiera na cynicznych gangsterach większe
wrażenie, niż ktokolwiek — poza specjalistą od spraw kryminalnych — mógłby
przypuszczać; w tandetnych powieścidłach rozchwytywanych przez czytelników gangster
ukazywany jest na ogół jako człowiek wyzbyty wszelkich sentymentów.
Tak czy owak, pierwszy krok został zrobiony — załatwił sprawę Irbolla; Irboll był jednak
drobną płotką w tym akwarium. Valcross wypowiedział się na ten temat jasno i dokładnie.
Drobne rybki są dobre, ale na przekąskę; starannie pokrajane, przyprawione ketchupem i
tabasco i podawane z lodu do cocktailu. Lecz cenę miliona dolarów wyznaczono za
przywódców ławicy. A Simon, niezależnie od swej pasji wędkarskiej, miał wrażenie, że
zdołałby z łatwością wydać milion dolarów. Gdy nad tym” rozmyślał, nie bardzo mógł sobie
przypomnieć sytuację, w której tego nie potrafił.
— Gdybyś poczęstował mnie kieliszkiem koniaku — mruknął do przechodzącego Chrisa
— napiłbym się jeszcze.
Obok niego na krześle leżało wieczorne wydanie „World Telegram”; wziął je do ręki i
rzucił okiem na tytuł wydrukowany wielkimi czcionkami przez całą szerokość kolumny. Ku
swemu zdziwieniu stwierdził, że stał się już sławny. Jakiś rozentuzjazmowany dziennikarz
rozwodził się we wstępniaku na jego temat z uzasadnionym zapałem; i nawet Simon poczuł
się odrobinę zażenowany czytając, jakimi to niezwykłymi przymiotami obdarzono jego
skromną osobę. Z przymrużeniem oka i z cieniem uśmiechu na wargach przeczytał artykuł do
końca.
Wtem uśmiech znikł. Zgasł łagodnie, bez wstrząsu. Tylko śledzące tekst leniwie niebieskie
oczy nieznacznie zatrzymały się na nazwisku, które pojawiło się o jeden raz za dużo.
Na to właśnie czekał — usilnie próbując znaleźć jakiś punkt zaczepienia, który byłby dla
niego inspiracją do wznowienia akcji. Stwierdził, że spośród mnóstwa szczegółów, jakimi z
chęci zaimponowania czytelnikom rozentuzjazmowany dziennikarz opatrzył relację z
ostatnich wyczynów Świętego, coś mu się może przydać.
Uśmiech powrócił; Simon wstał opróżniając do dna kieliszek. Ci, którzy znali Świętego,
twierdzili, że kiedy tak się uśmiecha, bywa najbardziej niebezpieczny. Odwrócił się i poklepał
Chrisa po ramieniu.
— Muszę już iść — oznajmił. Twarz Chrisa posmutniała.
— Co, tak szybko?
Simon skinął głową. Położył pieniądze na kredensie.
— Nadal smażysz najlepsze steki na świecie, Chris — powiedział serdecznie. — Wpadnę
jeszcze kiedyś do ciebie na takiego stęka.
Zszedł do holu nucąc cichutko. Po drodze zatrzymał się przy telefonie i wziął do ręki
książkę telefoniczną. Przejechał palcem długą kolumnę nazwisk na „N” i zatrzymał się pod
tak intrygującym go nazwiskiem wymienionym w gazecie. Zanotował w pamięci adres,
uderzył się lekko dłonią po bocznej kieszeni marynarki sprawdzając, czy broń znajduje się na
swoim miejscu i wyszedł na ulicę.
Zegar na ozdobnej wieży starego Jefferson Market Court wybijał właśnie dziewiątą, gdy
Simon wysiadł z taksówki na rogu Dziesiątej Ulicy i Greenwich. Stał przez chwilę na
chodniku, dopóki taksówka nie zniknęła za rogiem, potem nasunął głębiej kapelusz i udał się
wzdłuż Dziesiątej Ulicy na zachód, żeby sprawdzić najbliższy numer.
Od celu, do którego zmierzał, dzieliło go jeszcze kilka domów. Nucąc wciąż tę samą
ledwie dosłyszalną melodię, szedł dalej na zachód, z rękami w kieszeniach, z papierosem
niedbale zwisającym spomiędzy warg, tym samym lekkim, swobodnym krokiem, jakim
maszerował wzdłuż Lexington Avenue na obiad — i dokładnie z tą samą filozofią. Tyle że w
czasie tej przechadzki różnica napięć między brawurowym gestem a jasno zakreśloną misją
wzmogła w nim jeszcze stan przyjemnego podekscytowania. Nie ułożył sobie planu akcji, nie
uznawał układania planów. Szedł naprzód, jak Wiele razy przedtem, wierząc niezłomnie, że
sprzyjać mu będą bogowie wszystkich dzielnych piratów. W kieszeni miał naładowany
rewolwer, a do lewego przedramienia pod rękawem przywiązany nóż o rękojeści wysadzonej
kością słoniową, i gotów był w każdej chwili zadać cios, gdyby bogowie zmęczyli się
okazywaniem swej łaskawości…
Po kilku minutach znalazł numer, którego szukał. Dom zbudowany był w holenderskim
stylu kolonialnym, mocno wrośnięty korzeniami w późną epokę wiktoriańską. Szeroka,
płaska fasada z czerwonej cegły, z białymi obramowaniami drzwi i okien, wyglądała dość
skromnie. Ale miała w sobie ową mieszczańską j solidność, przywodzącą na pamięć
starodawnych holenderskich osadników, którzy pierwsi w Nowym Świecie pokazali, że mają
głowę do interesów wykupując od Indian wyspę Manhattan za dwadzieścia cztery dolary i
dzban kukurydzianej whisky. Święty zastanawiał się niekiedy, co mogło skłonić miejscowych
apostołów Abstynencji, by zamieszkali w mieście od zarania skażonym Diabelskim Napojem.
Były to interesujące spekulacje metafizyczne, które nie miały jednak nic wspólnego z jego
obecnością w owym miejscu, wobec czego porzucił je na rzecz kuszących możliwości, jakie
otwierała przed nim wąska alejka, którą spostrzegł po jednej stronie budynku.
Niespieszny spacer przed domem dał mu mnóstwo czasu na przyswojenie sobie innych
ważnych szczegółów. Zza szczelnie zasłoniętych firankami okien pierwszego piętra padało
światło i głęboki mrok w odległym końcu alejki rozrzedzała mgiełka rozproszonego blasku.
Wiedząc co nieco o tym szczególnym stylu architektonicznym, o którym tu mowa, Simon
nabrał niezachwianej pewności, że wyżej wspomniane światło dochodzi z biblioteki. Ta
iluminacja wskazywała na to, że — ktoś jest w domu. A ponieważ na chodniku stał czarny
samochód z niskim numerem na tablicy rejestracyjnej i doczepionym nad nią herbem miasta,
Simon miał je prawo wnioskować, że ów domator był właśnie dżentelmenem, z którym
pragnął przeprowadzić zasadniczą rozmowę.
Za rogiem zawrócił po swoich własnych śladach aż do alejki. I chociaż postronnemu
obserwatorowi jego chód wydałby się równie leniwy i nonszalancki jak poprzedzało, w jego
krokach było więcej elastycznej sprężystości, w ruchach więcej napiętej czujności, w
badających chodnik niebieskich oczach więcej wzmożonej uwagi niż w momencie, gdy
wyruszał w drogę.
Napis starannie wymalowany białymi literami u wylotu alejki głosił, że jest to „Wejście
dla dostawców”, że Simon czuł się demokratą — wkroczył na nią bez wahania. Alejka miała
zaledwie trzy stopy szerokości, z jednej strony ograniczona ścianą domu, z drugiej wysokim
ogrodzeniem. W miarę jak posuwał się naprzód, światło padające z okien na tyłach domu
stawało się coraz jaśniejsze. Przycisnął się do ściany, tam gdzie ciemność była jeszcze
głębsza, i szedł dalej.
Czerniejący przed nim w mroku prostokąt na ścianie domu wskazywał wejście. Ominął je
jednym długim krokiem i zatrzymał się przy końcu alejki przed ozdobnym płotkiem. Zastygł
przez chwilę jak posąg, bez słowa i bez ruchu. Jego mięśnie były odprężone i spokojne; ale
każdy nerw dygotał z napięcia wywołanego niezwykłym wprost, niemal instynktownym,
współdziałaniem wszystkich zmysłów, jak gdyby skupiającym wszelkie jego zdolności, aby
wspólnie wesprzeć ten jeden zmysł, który był mu teraz potrzebny najbardziej. Do jego
nasłuchujących uszu dobiegł szmer wody, a słaby podmuch wiatru, który ledwo poruszył
liśćmi, przyniósł delikatny zapach bzu.
Za płotkiem jest ogród — wywnioskował Święty. Przyćmiony blask, który dostrzegł z
ulicy, padał teraz prosto znad jego głowy, z rzędu okien na tyłach domu. Obserwując
nieregularne plamy światła na trawie, widział, jak przesuwają się za każdym lekkim
tchnieniem powietrza. Firanki w otwartych oknach — sformułował następny wniosek i
uśmiechnął się niedostrzegalniej w ciemności.
Przełożył przez płotek długą nogę w nienagannie eleganckich spodniach, a w chwilę
później drugą. Jego oczy, podobnie jak u kota, prędko oswoiły się z ciemnością, a padające z
górnych okien światło aż nadto wystarczyło, by mógł zorientować się w sytuacji. Jednym
szybkim spojrzeniem ogarnął zamkniętą przestrzeń ogrodu, w dalekim końcu rozróżnił altanę
i fontannę oraz stwierdził, że wysokie ogrodzenie kończy się w równej linii z przeciwległą
ścianą domu. Topografia terenu nie mogłaby mu odpowiadać bardziej, gdyby nawet sam ją
zaprojektował.
Ogrodzenie nie było najeżone tłuczonym szkłem ani czymkolwiek innym, co mogłoby
zniechęcić złodzieja amatora. Nasłuchiwał znów chwilę, zerknął na rozświetlone okna
powyżej i przemknął przez ogród w stronę,, gdzie ogrodzenie stykało się ze ścianą. Na
sprężonych mięśniach zwinnie podskoczył i z mistrzostwem godnym włamywacza i
linoskoczka wdrapał siej na górę.
Z wysokości tak niepewnego oparcia raz jeszcze dokonał przeglądu sytuacji — nie miał jej
nic do zarzucenia. Wydawała się dziecinnie prosta. Parapet najbliższego otwartego okna, z
którego dochodziło światło, znajdował się nie wyżej niż o stopę nad poziomem ogrodzenia i o
krok od miejsca, w którym stał. Simon; zrobił ten krok z radosną lekkością i ze spokojnym
sumieniem.
3
Być może nawet w tej odartej z wszelkich złudzeń epoce przetrwało jeszcze kilka
prostolinijnych, nie splamionych cynizmem naszych czasów istot, które wyobrażają sobie
zapewne, że wymierzający sprawiedliwość sędzia — związany z polityczną organizacją
Tammany Hall — spędza wolny czas wertując z uwagą prawnicze księgi wypełniające jego
bibliotekę lub jeśli w bardziej sielskim nastroju, czule swawoli na podłodze ze swoim małym
kędzierzawym synkiem. Trzeba przyznać, że Simon Templar nie należał do tego grona
naiwnych. Dawna czystość jego dziecięcej zbyt wiele razy doznała wstrząsu od czasu tamtych
dni, gdy wierzył, że wystarczy naukowymi metodami wytępić bociany, aby rozwiązać
problem przeludnienia. Ale trzeba również przyznać, że nawet w chwilach największego
optymizmu nie spodziewał się natknąć na taką scenkę z domowego życia, jaką ujrzał właśnie
niecałe dwa jardy przed sobą.
Sędzia Wallis Nather we własnej, bynajmniej nie szczupłej, osobie pochłonięty był
przeliczaniem kuszącego pliku banknotów, których ilość nawet Simona Templara wprawiła w
osłupienie. Rachunek najwyraźniej wypadł zadowalająco, Wysoki Sąd bowiem z lubością
uklepując banknoty, ułożył je przed sobą w pokaźny stos na przykrytym szkłem biurku.
Potem spod nefrytowego przycisku wyjął jakąś kartkę i zerknął na — kilka wypisanych na ej
słów. Wydając odgłos, który można by określić jako parsknięcie, zwinął świstek i wrzucił do
stojącego obok i. Następnie raz jeszcze kciukiem wygładził brzegi banknotów spoglądając na
nie tak, jakby ich suchy chrzęst brzmiał w jego uszach melodią boskiej symfonii.
Ogólnie rzecz biorąc, był to widok, przed jakim Simon chylił czoła. Scena ta miała w sobie
potężną prostotę autentycznej wielkości. W świecie zakłamania hipokryzji kto żyw zgarniał
forsę, głosząc jednocześnie po kołtuńsku, że pieniądze nie przynoszą szczęścia. Wallis Nather
nie musiał kręcić ani udawać. Miał swoją forsę; i nawet gdyby sądził, że nie przyniesie mu
ona szczęścia, z nieustraszoną odwagą stawiał czoło smutnemu przeznaczeniu.
Simon czuł niemal skruchę, że przeszkadza. Jedynie sroga i nieubłagana konieczność
zmuszała go do narzucenia swej natrętnej obecności w podobnej chwili. Ale skoro już musiał
się narzucać, nie widział powodu, dla którego nie miałby przestrzegać form towarzyskich.
— Dobry wieczór, sędzio — powiedział uprzejmie.
Nigdy nie mógł sobie zarzucić, że nie robił wszystkiego co w jego mocy, aby złagodzić
cios, okazując swym ofiarom pewną dozę współczucia. Niestety, mógł tylko głęboko
westchnąć uświadomiwszy sobie, że na nic się teraz nie zdają jego dobre intencje.
Sędzia wykonał jednocześnie trzy ruchy: wypuścił z rąk banknoty, okręcił się z fotelem
tak, jakby jego oś wplątała się w szybkoobrotowy pas transmisyjny, i spróbował sięgnąć do
bocznej szuflady biurka. Trzeciego ruchu nie zdążył ukończyć, spostrzegł się bowiem, że oto
wlepia wzrok w wycelowaną w siebie groźną stal rewolweru i że z otwartymi ustami gapi się
w parę najbardziej kpiących niebieskich oczu, jakie kiedykolwiek widział. Były to oczy, pod
których spojrzeniem cały skurczył się ze strachu, oczy tak bezceremonialne jak pchnięcie
rapiera, oczy, które Jego Sędziowską Mość przeraziły bardziej niż nieruchomy kształt
rewolweru.
Siedział tak bez ruchu przez kilka straszliwych sekund, pochylając ciężkie ciało do przodu,
cały zesztywniały, z rozdętymi mięsistymi nozdrzami. Słyszał tylko bicie własnego serca i
tykanie stojącego na biurku zegara, które nagle wydało się nienaturalnie głośnej wtedy z
ogromnym wysiłkiem, aż krople potu wystąpiły mu na czoło, spróbował przezwyciężyć
potworny strach trzymający go za gardło lodowatym uściskiem.
Dźwignął się nieco w fotelu, lecz nie zdobył się na nic; więcej poza jednym konwulsyjnym
ruchem. Święty; z niedbałym, sardonicznym uśmieszkiem zakręcił rewolwerem dokoła
wskazującego palca i wszedł do pokoju. Wykonawszy ten jeden szyderczy gest, przywrócił
kolbę rewolweru dłoni tak gładko i pewnie, jakby tam znajdowało się specjalnie dla niej
wydrążone wgłębienie.
— Proszę sobie nie przeszkadzać, przyjacielu — mruknął Święty. — Wiem, że kodeks
towarzyski nakazuje gospodarzowi wstać na powitanie gościa, ale przynajmniej ten jeden raz
dajmy sobie spokój z konwenansami. Proszę usiąść, Wysoki Sądzie, i niech się pan czuje jak
u siebie w domu.
Sędzia przeniósł zmrużony wzrok z broni na twarz Simona. Przerażająco zadźwięczały mu
w uszach te ciche, drwiące rejestry głosu, równie nonszalanckiego jak oczy i postawa intruza
— głosu, który na nowo wzbudził w nim zimny lęk, jaki poczuł, gdy po raz pierwszy
podniósłszy głowę napotkał to zuchwałe spojrzenie. Resztki rumieńców znikły z jego
ziemistych policzków, a serce gwałtownie podskoczyło do gardła.
— Co ma znaczyć ta przeklęta farsa? — spytał głosem tak schrypniętym, że sam go nie
poznał.
— Jeśli pan usiądzie, wszystko panu wyjaśnię — odpowiedział Święty. — Jeśli nie… no
cóż, zauważyłem zaraz za rogiem całkiem szykowny zakład pogrzebowy i kilka sympatycznie
prezentujących się trumien po okazyjnych cenach. Może przyjemnie byłoby umrzeć w tym
miesiącu.
Spojrzenia obu mężczyzn zderzyły się jak dwa ostrza noży w pojedynku, ale Święty nie
przestawał się uśmiechać. Sędzia Nather opadł ciężko na fotel, trupioblady, z kropelkami potu
nad górną wargą.
— Dzięki — rzekł Simon.
Odetchnął niedostrzegalnie, rozluźniając nieco uchwyt palca na spuście. Z niezmienną
elegancją cofnął się bokiem pod drzwi i zręcznym ruchem nadgarstka przekręcił klucz w
zamku. Potem bez pośpiechu zawrócił po puszystym dywanie w stronę sędziego.
Przysiadł na krawędzi biurka i zaczął machać lekceważąco wyglansowanym butem.
Prowokującym spojrzeniem niebieskich oczu prześliznął się po stercie banknotów, która
leżała między nim a gospodarzem, i uniósł domyślnie brwi.
Końcem lufy szturchnął ten zalążek fortuny, aż złocistą kaskadą rozsypał się po całym
biurku.
— To musi być całkiem niezła sumka, Algernon — zauważył. — Niemal wystarczająca,
bym sprzeniewierzył ślę swoim zasadom.
— Ach, więc to napad rabunkowy — zaskrzeczał Nather. A Simonowi zdawało się, że
uchwycił w jego głosie nutkę ulgi.
Potrząsnął głową z odrobiną smutku i szeroka otwartymi oczami spojrzał niewinnie na swą
ofiarę.
— Mój drogi sędzio, pan mnie krzywdzi. Po prostu napomknąłem, że walczę z pokusą.
Tak naprawdę to miałem zamiar przeprowadzić z panem przyjacielski wywiad. Chętnie
dowiedziałbym się, gdzie się pan urodził i po co, w którym zakładzie karnym robił pan
dyplom, co pan myśli o rozbrojeniu i czy pańska twarz zawsze była tak odrażająca, czy ktoś
ją kiedyś nadepnął… Nie miałem zamiaru nic kraść.
Z zadumą przyjrzał się banknotom, jakby wbrew jego woli drążyła go jednak jakaś myśl.
Sędzia zwilżył językiem wyschnięte wargi.
— Cóż to znowu za brednie?
— Taka sobie mała koleżeńska wizyta — Święty w zamyśleniu ponownie szturchnął stertę
banknotów. Jasne było, że dojrzewa w nim pomysł podsunięty przez Nathera. — Z jednej
strony pan z tym swoim pakietem, z drugiej ja, usiłujący dokonać drobnego włamania. Po
zastanowieniu — powiedział podjąwszy decyzję z nie ukrywanym niesmakiem — obawiam
się, że będę musiał sobie tę forsę pożyczyć. Tak siedzieć i patrzeć na nią… za bardzo mnie to
podnieca.
Nather zesztywniał, masywne dłonie zwinął w pięści. Ale broń w ręku Świętego nawet nie
drgnęła, wymierzona bezlitośnie w jego bezradną postać niczym palec przeznaczenia. Małe
oczka sędziego zamigotały jak płonące agaty, kiedy Simon zamaszystym ruchem zgarnął
stertę banknotów i wrzucił je sobie do kieszeni; lecz Nather nie próbował prowokować colta
kaliber 38 znajdującego się w odległości zaledwie trzech stóp od jego przepony. Bezsilny
gniew wybuchł głośnym staccatem słów, które przecięły ciszę złowróżbnym zgrzytem.
— Do diabła! Już ja się postaram, żeby ci to nie uszło płazem!
— Wierzę, że by się pan postarał — zgodził się uprzejmie Święty. — Przyznaję, że
postąpiłem wobec pana odrobinę nietaktownie. Szkoda, że nie czuje się pan towarzysko
usposobiony. Moglibyśmy spędzić razem przemiły wieczór, a potem, gdyby mnie
kiedykolwiek złapano i postawiono przed panem w sądzie, zalałby się pan łzami i polecił
ławie przysięgłych, aby mnie uniewinniono, tak jak w końcu postąpiłby pan z Jackiem
Irbollem, gdyby nie przytrafił mu się ten tragiczny wypadek. Przypuszczam, że nie można
mieć wszystkiego… Ale mniejsza o to. Niech mi pan powie, ile od pana pożyczam, zostawię
panu pokwitowanie.
Bladość ustąpiła na chwilę z oblicza Nathera, które poczerwieniało z wściekłości. Kropla
potu spłynęła po policzku i drżąc zawisła na podbródku.
— Było dwadzieścia tysięcy dolarów — oznajmił ochryple.
Święty uniósł brwi.
— Nieźle kosztowała ta krew… — wycedził. Sędzia nie odezwał się, tylko nagły dreszcz
przerażenia rozszerzył mu źrenice. Simon znów się uśmiechnął.
— Proszę mi wybaczyć. W tym zdenerwowaniu i w ogóle zapomniałem się przedstawić. I
chyba postawiłem pana w niezręcznej sytuacji. Nazywam się Templar, Simon Templar —
uchwycił w oczach ważnej osobistości błysk śmiertelnego strachu, który wykrzywił wargi
sędziego. Uśmiechnął się jeszcze łagodniej. — Może pan o mnie słyszał, jestem Święty.
W zaschniętym gardle Nathera zabulgotało, gdy odruchowo przełknął ślinę.
— To pan wysłał do Irbolla ten list — wymamrotał przez zaciśnięte wargi.
— I ja go zabiłem — stwierdził spokojnie Święty.
Żartobliwa nuta zadźwięczała już tylko w najgłębszych półtonach jego głosu, który stał się
tak gładki i zimny Jak sopel lodu. — Niech pan o tym nie zapomina, Nather. Pan go wypuścił,
a ja go zabiłem.
Sędzia wykonał ruch, który był jedynie nie kontrolowaną reakcją napiętych do ostatnich
granic nerwów. Jego usta sformułowały ledwie dosłyszalne pytanie:
— Czego pan chce?
— Cóż, myślałem, że moglibyśmy sobie trochę pogawędzić — noga Simona znów zaczęła
kołysać się lekko, wahadłowym ruchem. — Sądziłem, że można by się od pana czegoś
dowiedzieć. Wygląda na to, że był pan kumplem Jacka Irbolla. Według tego, co przeczytałem
dziś w gazecie, to pan podpisał mu pozwolenie na noszenie broni, z której zastrzelił
Ionetzkiego. To pan zakwestionował nakaz aresztowania, żeby wydobyć Irbolla, kiedy po raz
pierwszy go przymknęli. To pan odroczył rozprawę, kiedy go ostatnim razem postawili przed
sądem. I pan, zdaje się, trzy lata temu ułaskawił tegoż Irbolla oraz czterech innych
oskarżonych — zamordowanie chłopca, Billie’ego Valcrossa. Tak czy inaczej, Algernon,
wydaje mi się, że z takiego kumpla jak pan można mieć niemały pożytek.
ROZDZIAŁ 2
Jak Simon Templar
wyciągnął pewne korzyści z przesłuchiwania,
a inspektor Fernack wybrał się na przejażdżkę.
1
Nather nie próbował odpowiadać. Z twarzą wykrzywioną grymasem wściekłej nienawiści
zapadł się głęboko w fotelu i przeszywał Świętego jadowitym spojrzeniem. Ale Simon
przywykł do takich spojrzeń.
— Tuż przed moim przyjściem — zauważył tonem swobodnej konwersacji — wyczytywał
pan coś ze świstka papieru, co ma chyba jakiś związek z dwudziestoma kawałkami, które
pożyczyłem.
— Nie wiem, o czym pan mówi — odparł sędzia.
— Czyżby? — głos Simona był słodki jak miód, ale niebieskie oczy pozostały zimne. —
Pozwoli pan, że przypomnę. Zgniótł pan ten papier i wrzucił do kosza. Leży tam do tej pory, a
ja chciałbym go sobie obejrzeć.
Nather zamrugał powiekami:
— Dlaczego sam pan go nie wyjmie?
— Ponieważ sprawiłoby mi nieniewysłowioną przykrość, gdybym dał panu szansę
schylając się; mój tyłek jest dziś wyjątkowo wrażliwy. Niech pan wyciąga ten papier!
Jego głos przeciął powietrze niczym trzaśniecie bicza i Wallis Nather szarpnął się jak
smagnięty. Ale nie wykonał najmniejszego mchu, by usłuchać polecenia.
W pokoju zapadła pulsująca cisza. Powietrze aż naelektryzowane było jej napięciem.
Kiedy Święty twardym głosem wydał jedną krótką komendę, uśmiech znikł z jego warg — i
już nie powrócił. Nic się nie zmieniło w pełnej wdzięku swobodzie, z jaką Simon trwał na
swym niebezpiecznym stanowisku na krawędzi biurka, ale łagodne kołysanie jego stopy
zamarło nagle, jak zamiera wahadło w rozbitym zegarze. Leciutkie mrowie niby ukłucie
szpilek przebiegło mu po grzbiecie, kiedy zdał sobie sprawę, że Nather nie zamierza usłuchać.
Jednocześnie uświadomił sobie, że sędzia mobilizuje resztki sił i odwagi, aby jednym
desperackim skokiem rzucić się na rewolwer, który przykuł go do fotela. To było
fantastyczne, wprost niewiarygodne, ale Simon z pewnością się nie mylił. Ta intuicyjna
pewność błysnęła w jego umyśle w tej samej chwili, w której zamiar ten zaświtał w mózgu
siedzącego naprzeciwko mężczyzny. I z taką samą pewnością Simon wiedział, że w
momencie kiedy sędzia odważy się na ten desperacki skok, jego własny palec naciśnie spust
bez wahania i bez skrupułów, kończąc w ten sposób raz na zawsze wszelką możliwą
dyskusję.
— Pan nie ośmieliłby się strzelić — powiedział Nather przez ściśnięte gardło.
Powiedział to tak, jakby usiłował przekonać samego siebie; oczy Świętego przygwoździły
go do miejsca jak dwa błękitne sople lodu.
— Takiego słowa nie ma w moim słowniku, powinien pan o tym wiedzieć! To nie jest
kraj, gdzie broń nosi się dla ozdoby, a ja właśnie zaczynam się aklimatyzować…
Gdy to mówił, jego mózg pracował na pełnych obrotach, aby zrozumieć motywy decyzji
tak szaleńczej, że aż pobielały kciuki trzęsących się dłoni sędziego.
Był przekonany, że człowiek tego rodzaju co Wallis Nather nie rzucałby się na ziejącą lufę
rewolweru dla marnych dwudziestu tysięcy dolarów. Była to suma, której strata każdego by
oczywiście zmartwiła, ale nie aż tak wysoka, by skusić kogokolwiek, prócz umierającego z
głodu desperata, do podjęcia ryzyka, na jakie szykował się Nather.
Powód mógł być tylko jeden: słowa nagryzmolone na kawałku papieru w koszu od śmieci.
Coś, co było napisane na tym zmiętym świstku, zawierało dostateczny ładunek dynamitu, by
podnieść upiorną rękę samej Nemezis. Było tam zapisane coś, co miało taką moc, że pchało
Nathera cal po calu prosto w objęcia prawie nieuniknionej śmierci…
Zafascynowany, Simon obserwował nieznaczne v drżenie ciała sędziego, gdy ten sprężył
się do samobójczego ataku na broń. Po raz pierwszy w swej długiej, burzliwej karierze poczuł
się ślepym instrumentem w rękach nieubłaganego przeznaczenia. Nie mógł zrobić nic więcej.
Twarde ostrzeżenie, jedyne, jakie padło z jego ust, zostało zlekceważone. Nic innego nie
pozostawało: za kilka sekund Nather rzuci się i w tej samej chwili broń Świętego wyszczeka
śmiertelną odpowiedź…
Simon niejasno zdawał sobie sprawę, że jego puls bije szybciej. W zawrotnym tempie
ogarnął myślą te wszystkie banalne szczegóły, które czasem przemykają przez pustkę
nieznośnej niepewności — w domu musi być gdzieś służba, ale zanim dobiegną do drzwi,
zdąży wykonać trzy szybkie ruchy: nabazgrze na bibule swój znak, chwyci z kosza świstek
papieru i zniknie w ciemności przez otwarte okno…
I wtedy w tej dręczącej atmosferze dzwonek wybuchł niczym bomba. Dzwonek telefonu.
Jego podwójny rytmiczny sygnał jak gilotyna przeciął ostrzem zwykłej codzienności
naprężone struny ciszy. Cały wysiłek Nathera poszedł na marne. Zdruzgotany tym ciosem
sędzia wzdrygnął się, bezsilnie przygarbił w fotelu i drżącą ręką przetarł twarz.
Simon znów się uśmiechnął. I znów jego but rozkołysał się łagodnie, a wesołe kpiące
spojrzenie wodziło po blacie biurka. Stały na nim dwa aparaty telefoniczne — jeden z nich
był z pewnością domofonem. Syjamski brat drugiego aparatu stał na małym stoliczku po
prawej stronie biurka, podłączony do tej samej zewnętrznej linii i przeznaczony dla sekretarki
Wysokiego Sądu. Simon wyciągnął długie ramię i ulokował go sobie na kolanach.
— Odbierz telefon, bracie — zaproponował tonem perswazji.
Kiwnięcie rewolwerem dodało nieuchwytnego znaczenia owej propozycji. Lecz zapał do
walki wygasł już w żyłach sędziego. Kiedy z poszarzałą, zastygłą twarzą przesunął do siebie
aparat i podniósł słuchawkę, Simon również podniósł słuchawkę drugiego aparatu i ustawił
broń pod tak bezlitosnym kątem, aby mierzyła prosto w serce sędziego. Stanowczo nie był to
pomyślny wieczór dla pana Wallisa Nathera, ale Simon nie mógł sobie pozwolić na
sentymenty.
— Mówi sędzia Nather.
Słuchawka przy uchu Świętego zawibrowała dźwięcznym kobiecym głosem.
— Tu Fay — w słowach wypowiedzianych szorstko i stanowczo brzmiała jednak owa
głęboka, przyjemna melodyjność, jaką niewielu kobiecym głosom udaje się zachować przez
telefon. Ten osobliwy timbre wzburzył krew Świętego. Był to głos wywołujący w nim jakiś
dziwny stan cudownego oczekiwania, którego nie potrafił sobie wytłumaczyć. — Wielki Szef
prosi, żeby pan został dziś w domu — oznajmił głos. — Może pana potrzebować.
Oczy Nathera jakby rozbłysły, potem przeniosły się na Świętego. Simon poruszył
rewolwerem pod stojącą na biurku lampą i wysunął go nieco do przodu. Jego wzrok był
twardy jak stal. Nather z trudem przełknął ślinę.
— Tak… tak, będę — wyjąkał.
— ,Mam nadzieję — zwięźle zakończyła kobieta tym samym czarownie modulowanym
głosem i słuchawka zamilkła.
Patrząc na Nathera Święty wiedział, że przynajmniej jeden z obecnych zrozumiał
bezbłędnie tę zaszyfrowaną rozmowę. Sędzia gapił się bezmyślnie przed siebie, z na pół
otwartymi ustami, z zamarłą słuchawką wciąż jeszcze przyciśniętą do ucha.
— Bardzo interesujące — odezwał się Święty.
Nather gwałtownie zamknął usta. Powoli odłożył słuchawkę na widełki i podniósł oczy.
— Moja klientka — powiedział obojętnie, ale wcale nie był taki obojętny.
— To takie interesujące — stwierdził Święty. — Nie wiedziałem, że sędziowie mają
obowiązek przyjmować klientów. Zawsze przypuszczałem, że są niezależni i bezstronni… A
ona musi być bardzo piękna, z takim głosem. Czy to możliwe, Algernon, że coś pan przede
mną ukrywa?
Nather spojrzał na niego spode łba.
— Jak długo jeszcze ma pan zamiar ciągnąć to niedorzeczne przedstawienie?
— Dopóki mnie nie znudzi. Nietrudno mnie zresztą zabawić, do tej pory nie ziewnąłem ani
razu. O ile się orientuję, coraz lepiej nam się rozmawia. Co chwila wyskakuje coś nowego.
Ten pański Wielki Szef… posłuchajmy o nim czegoś więcej. Wprost umieram z ciekawości.
Oczy Nathera zamrugały wściekle.
— Niech mnie szlag trafi, jeżeli będę z panem choć chwilę dłużej rozmawiał!
— Trafi pana, jeżeli pan nie będzie.
— Niech pana diabli wezmą!
— I nawzajem — powiedział Święty z niezmąconym spokojem.
Wstał, okrążył biurko i zatrzymał się w rozkroku przed sędzią, smukły i sprężysty jak
pantera.
— Jest pan wyjątkowo tępy, Algernon — zauważył rzeczowo. — Wygląda na to, że nic
pan nie zrozumiał. Być może zwiodło pana to nasze żartobliwe drobne interludium. Ale niech
pan spróbuje odgadnąć, dlaczego tu jestem. Orientuje się pan chyba, że nie wpadłem tu dla
samej przyjemności podziwiania pańskiego klasycznego profilu. Pan wie, kim jestem. Nic
mnie nie obchodzi, jak bardzo się panu narażą, ale chciałbym się czegoś od pana dowiedzieć.
Każdy z pańskich niewinnych sekretów z pewnością jest wart wysłuchania. Dalej, Nather,
bo…
— Bo co?
Rewolwer wysunął się naprzód, aż utkwił głęboko w obwisłym brzuchu sędziego.
— Bo dowie się pan tego, co Ionetzki i Irboll już wiedzą.
Mięsiste wargi Nathera wykrzywiły się w ponurym grymasie, odsłaniając pożółkłe zęby.
Simon wepchnął lufę odrobinę głębiej w jego brzuch.
— Proszę tylko nie kłamać — upomniał pieszczotliwie — ponieważ przyjaźnię się z
przedsiębiorcami pogrzebowymi, a ten zakład za rogiem wygląda tak, jakby mu się przydało
trochę ruchu w interesie.
Nather przesunął rozgorączkowanym językiem po wyschniętych, spieczonych wargach.
Przez trzydzieści lat regularnych kontaktów z przestępcami nauczył się rozpoznawać tę
dziwną zawziętość w naturze człowieka, która czyni go zdolnym do morderstwa. Straszliwa
walka wewnętrzna, jaką stoczył, nim zadzwonił telefon, wyzuła go z energii. Nie miał już
siły, aby raz jeszcze sprężyć się do desperackiego skoku. I nie miał cienia wątpliwości, że
jeśli odmówi odpowiedzi, jeśli będzie próbował kłamać, ten ironiczny potwór, który coraz
mocniej wciskał mu lufę rewolweru w brzuch, zdepcze go bezlitośnie jak mrówkę. Grdyka
Nathera uniosła się konwulsyjnie raz i drugi, ale nim zdołał się odezwać, spoza zamkniętych
drzwi dały się słyszeć przytłumione kroki.
Święty wyprężył się nasłuchując. Po ciężkawym, platfusowatym człapaniu domyślił się, że
kroki należą do służącego. Nather uniósł wzrok z nagłym błyskiem nadziei, lecz mocny ucisk
lufy w jego obfitym ciele nie zelżał ani na jotę. Dobiegł go lekki niczym tchnienie szept
Świętego:
— Bohaterowie umierają młodo.
Zapukano do drzwi dyskretnie — tak mógł pukać tylko służący. Nather wczepiony
mściwym spojrzeniem w twarz Świętego odczytał raczej z ruchu jego warg, niż usłyszał
polecenie:
— Niech pan zapyta, czego chce.
— O co chodzi? — warknął sędzia.
— Inspektor Fernack czeka na dole, sir. Mówi, że to ważne.
Nather popatrzył na Świętego. Simon uśmiechnął się. Jego zabójczo — zuchwałe wargi
ponownie sformułowały ledwo dosłyszalną komendę:
— Niech wejdzie — powtórzył po nim Nather nie mogąc wprost uwierzyć, że jednak
wypełnia rozkazy.
Siedział milczący i sztywny, kiedy kroki lokaja oddaliły się i ucichły, a Simon odsunął
wreszcie lufę rewolweru, która tak uporczywie i podstępnie wywiercała dziurę w brzuchu
sędziego.
— Coraz lepiej — rzekł Święty ze zdumieniem, wtykając sobie papierosa między wargi.
— Właśnie chciałem spotkać się z Fernackiem.
Nather gapił się na niego z niedowierzaniem. Sytuacja wydawała się groteskowa,
nieprawdopodobna, a jednak taka właśnie była. Rewolwer zwolnił ucisk na brzuch — nawet
zaczął wirować wokół wskazującego palca Świętego jednym z tych beztroskich,
zamaszystych obrotów — co byłoby niemożliwe, gdyby sędzia nie spełnił któregoś z poleceń.
Nather nie mógł tego pojąć. Takie zuchwalstwo zmroziło go przejmującym niepokojem,
bardziej morderczym niż jakakolwiek groźba broni: było dowodem bezczelności, która
przerażała, a z tego przerażenia zrodziło się pytanie, czy Święty nie przyjął jakiejś
piorunującej, chytrej strategii, w której Nather nie mógł się połapać.
— Będzie pan miał okazję — burknął sędzia gubiąc się w domysłach.
Simon potarł zapałkę o paznokieć lewego kciuka, przytknął trzaskający płomyk do
koniuszka papierosa i zaciągnął się z rozkoszą. Ze snującą się przez wargi smużką dymu
podszedł nonszalanckim krokiem do głębokiego fotela stojącego między oknami i nogą
obrócił go tak, by grubo wyściełanym siedzeniem skierowany był ku drzwiom, przez które
miał wejść inspektor.
Wrócił, zręcznym skrętem stopy obalił kosz na śmieci, schwycił zwinięty świstek papieru i
wsunął go do kieszeni jednym gładkim gestem, który udaremnił jakikolwiek odruch protestu,
nim pomysł taki zdążył wpaść sędziemu do głowy. Wysunął szufladę, do której poderwała się
ręka Nathera, kiedy po raz pierwszy usłyszał głos Simona, i znajdujący się tam rewolwer
przełożył do własnej kieszeni. Potem, zadowolony z tak przygotowanej scenerii, podszedł do
fotela i usadowił się w nim wygodnie, z prawą nogą wdzięcznie przerzuconą przez poręcz;
długi na ćwierć cala popiół z papierosa strząsnął na kosztowny dywan.
— Kiedy służący zapowie Fernacka — zarządził — niech pan otworzy drzwi i wpuści go.
A sam wróci na swoje miejsce. Zrozumiał pan?
Nather nie rozumiał. Oszołomiony, wciąż jeszcze wytężał mózg, na próżno usiłując pojąć,
co się za tym kryje. Na pierwszy rzut oka przybycie Fernacka wydawać by się mogło
spełnieniem modlitwy. Dawało z pewnością szansę wybrnięcia z tej sytuacji, odzyskania w
jakiś sposób świstka papieru tkwiącego w kieszeni Templara, no i pozbycia się samego
Świętego. Ale coś powiedziało sędziemu, że ten opanowany, uśmiechnięty mężczyzna w
fotelu wcale nie zmierza do takiego rozwiązania sytuacji.
Simon czytał w jego myślach.
— Przez chwilę broni nie będzie widać, Nather. Będzie jednak pod ręką. Z tej odległości
jestem prawdziwym snajperem. Nie chciałbym, aby się pan zbytnio ekscytował myślą o
wspólnym działaniu z Fernackiem przeciwko mnie. Ktoś mógłby zostać ranny. Spoczęło na
nim jadowite spojrzenie Nathera.
— Mam nadzieję — wycedził sędzia — że jeszcze się kiedyś spotkamy.
— W Sing Sing — zaproponował serdecznie Święty. — No, to jesteśmy umówieni.
Znów zaciągnął się papierosem. Przysłuchiwał się powracającym krokom lokaja, którym
towarzyszyły cięższe, bardziej zdecydowane stąpnięcia. Prawdę mówiąc, nie miał w zanadrzu
żadnych sztuczek. Skoro jednak Fernack był tutaj, Święty nie widział powodu, dla którego nie
mieliby się spotkać. Cały wieczór rozpoczął się w tym samym nastroju bezstronnego
oczekiwania i okazał się całkiem owocny. Z nie mniej życzliwym zainteresowaniem
oczekiwał więc Święty powiększenia się rosnącego grona znajomych.
Lokaj zapukał ponownie.
— Inspektor Fernack, sir.
Simon dał znak sędziemu i Nather powoli przeszedł przez pokój. Przy każdym kroku
świadomy był, że ukryty rewolwer mierzy mu w plecy. Przekręcił klucz w zamku i otworzył
drzwi, a wtedy zwalista postać inspektora Fernacka wtoczyła się do pokoju.
2
— Dlaczego drzwi są zamknięte, sędzio? — zapytał cierpko Fernack. Czy jest pan czymś
zdenerwowany?
Nather bez słowa zamknął drzwi, a Simon postanowił wyświadczyć mu przysługę.
— To ja kazałem zamknąć — wyjaśnił.
Fernack, który dotąd go nie zauważył, odwrócił się zaskoczony.
— Nie miałby pan nic przeciwko temu, sędzio — ciągnął dalej Simon — żeby zamknąć je
znowu, tak jak się umówiliśmy?
Nather zawahał się przez chwilę, ale usłuchał. Fernack bezmyślnie wlepił wzrok w
spoczywającą na fotelu postać, potem przeniósł zaintrygowane spojrzenie na sędziego, zsunął
na tył głowy swój podniszczony filcowy kapelusz i w zadumie naciągnął go na lewe ucho.
— Cóż to znaczy, u diabła? — spytał.
Nather wzruszył ramionami.
Simon puścił mimo uszu zniewagę, badawczo przyglądając się nowo przybyłemu. Ogólnie
rzecz biorąc, Fernack odpowiadał jego wyobrażeniu o tym, jak mógłby wyglądać nowojorski
inspektor policji, ale rzeczywistość nieco przekroczyła to wyobrażenie. Simonowi spodobała
się zarówno zadziorna uczciwość mroźnych szarych oczu, jak siła i odwaga jego żelaznych
szczęk. Zdał sobie sprawę, że niezależnie od tego, czy Fernack był dobrym, czy złym
detektywem, należał z tą swoją ,j szczerością i prostolinijnością do wąskiego kręgu zjawisk
bardzo rzadko spotykanych w kraju skorumpowanego prawa — był uczciwym gliniarzem.
Owa góra potężnych muskułów kryła w sobie zalety, które Simon Templar zawsze umiał
docenić. Uśmiechnął się więc do Fernacka z niekłamaną życzliwością, choć nie spodziewał
się, żeby kiedykolwiek została mu odwzajemniona.
— Inspektorze — powiedział grzecznie — sprawia mi pan zawód. Miałem nadzieję, że
zostanę rozpoznany.
Oczy Fernacka spochmurniały, kiedy zdezorientowany uważnie przyglądał się ogorzałej
twarzy Świętego. Potrząsnął głową.
— Pan wydaje mi się znajomy, tylko licho wie skąd pana znam.
Widocznie zdjęcie było nieudane — stwierdził Święty z ubolewaniem. — Te zdjęcia
zwykle są takie., W każdym razie nie dalej jak dziś rozdawał pan odbitki dziennikarzom…
Olśnienie spadło na Fernacka jak cios.
Jego szeroko otwarte oczy zapłonęły, a szczęki zwarły się z kłapnięciem, kiedy trzema
wielkimi krokami przemierzył pokój.
— Na Boga, Święty!
— We własnej osobie. Nie wiedziałem, że jest pan kumplem naszego Algernona, ale skoro
pan się tu zjawił, pomyślałem sobie, że równie dobrze i ja mógłbym zostać.
Fernack pochylił ramiona, a jego zadziorny podbródek wysunął się niebezpiecznie. Tak
niespodziewanie zaskoczony, nie zdążył nawet się zdziwić, dlaczego Święty miałby
dobrowolnie oddać się w ręce policji.
— Poszukuję pana, młody człowieku — burknął i ruszył naprzód, sięgając do kieszeni.
Nagle zatrzymał się, o jard od fotela. Jego ręka zawisła w powietrzu, zaledwie dwa cale od
broni. Wydawało się, że Święty nie wykonał najmniejszego ruchu, nadal łagodnie kołysał
stopą w przód i w tył, ale w jego prawej ręce jakimś cudem znalazł się niebiesko–czarny
rewolwer z okrągłym czarnym otworem wycelowanym dokładnie w mostek inspektora.
— Przykro mi — powiedział Święty i naprawdę tak myślał. — Nie mogę znieść, gdy mnie
ktoś chce aresztować, co powinien pan wywnioskować z mojej biografii. Jest to właśnie jedna
z tych rzeczy, które się nie zdarzają. Mój drogi, chyba nie myślał pan poważnie, że zostałem
tu po to, aby mógł pan zabrać sobie mnie do domu na pamiątkę.
Przez chwilę Fernack milcząc wpatrywał się w rewolwer, potem znowu przeniósł wzrok na
Świętego. Przez tę chwilę Simon odczuwał lęk, że policjant o takim podbródku mógłby nie
dać się powstrzymać — a Simon za nic nie chciał strzelać. Ale Fernack nie był szaleńcem.
Urodził się i wychował w świecie, gdzie szaleństwo ustąpiło przed podstawową regułą, że
przetrwa ten, kto rozsądniejszy; Fernack liczył się z faktami. Z tej odległości Święty nie mógł
chybić, a honor nowojorskiej policji zyskałby jedynie krótkotrwałą chwałę z powodu
bohaterskiego samobójstwa jednego z inspektorów.
Fernack chrząknął i wyprostował się wzruszając ramionami.
— Cóż to znaczy, do diabła? — powtórzył.
— Ot, takie sobie towarzyskie spotkanie. Niech pan siada i wczuje się w nastrój tego
wspólnego wieczoru. Może i pan zna jakieś typowo męskie historyjki z palarni?
Fernack przysunął sobie krzesło i usiadł naprzeciwko Świętego. Kiedy minęło pierwsze
zaskoczenie, które go tak otumaniło, pogodził się z sytuacją z typowym dla siebie poczuciem
rzeczywistości. Skoro odebrano mu na razie inicjatywę, nie zaszkodzi posłuchać.
— Co pan tu robi? — zapytał; w jego głosie zabrzmiał ponury respekt.
Simon obrócił rewolwer w stronę Nathera i skinieniem ręki nakazał sędziemu usiąść z
powrotem w obrotowym fotelu.
— Mógłbym zadać to samo pytanie — zauważył.
Fernack w zamyśleniu popatrzył na sędziego, a bystre oczy Simona uchwyciły w tym
spojrzeniu wyraźną niechęć. Zdał sobie sprawę, że Nather też go zauważył.
— Więc niech pan pyta — oschle powiedział Fernack.
Simon z rozbawieniem przyglądał się obu mężczyznom.
— Oto dwa ramiona prawa — skomentował z uszanowaniem — strażnik porządku
publicznego i przedstawiciel organów sprawiedliwości. Moglibyście razem pozować do
tableau pod tytułem, ,Nieprzekupni”, w kolorze zielonego groszku.
— Fernack zmarszczył brwi, a Nather nieznacznie poruszył się w fotelu. Zapadła pełna
napięcia cisza, którą przerwał szorstki głos inspektora:
— Zna pan jeszcze jakieś bajeczki?
— Mnóstwo — odpowiedział Święty. — Dawno, dawno temu było sobie wielkie miasto,
miasto najbogatsze na świecie. Jego wieże wzbiły się ponad chmury, a ulice wybrukowane
były pozłacanymi banknotami, które służyły równie dobrze jak legendarne kocie łby, tyle że
dużo łatwiej było się po nich poruszać. I wszyscy ludzie w tym mieście powinni byli żyć
bardzo szczęśliwie zważywszy na Macy’s Basement i Groven Whalen, i katedrę zwaną
Minsky*
. Ale pod miastem zalęgła się żarłoczna ośmiornica, której macki sięgały zarówno
szczytów, jak nizin, a nawet wiejskich błoni poza miastem, w Cararsie i North Hoosick, i w
Far Rockaway zamieszkanej przez Szkotów. Otóż ta ośmiornica świetnie prosperowała tucząc
się krwią, złotem i ludzką godnością.
Ostry głos Fernacka przerwał ten potok słów.
— To zbyt prawdziwe, żeby było śmieszne.
*
Macy, Groven Whalen, Minsky — spółki handlowe posiadające sieć wielkich domów towarowych (Przyp.
tłum.).
— To wcale nie miało być śmieszne, Fernack. Pan wie, dlaczego tu jestem. Dziś po
południu odwaliłem za pana robotę: jedną z tych drobnych robótek, które Nather sam
powinien załatwić, ale zawsze jakoś się od tego wymiguje. Ionetzki był pana dobrym
przyjacielem, prawda?
— Dużo pan wie — pięści policjanta zacisnęły się. — Co dalej?
— A Nather był chyba dobrym przyjacielem Jacka Irbolla. Próbuję myśleć za pana. Wobec
takiej orgii przywiązania wpadłem zobaczyć się z Natherem. Zabawiłem nie dłużej niż pół
godziny, a tu pan się zjawia. No tak, przed chwilą pytałem, dlaczego pan tu przyszedł, nie ja
zmieniłem temat.
Fernack zacisnął usta. Przeniósł wzrok na sędziego, ale plamista twarz Nathera była
pozbawiona wszelkiego wyrazu niczym połeć słoniny, tylko rzęsiste krople potu zrosiły mu
obfite policzki. Fernack znów spojrzał na Świętego.
— Za dużo pytań pan zadaje — stwierdził stanowczo.
— Spróbuję jeszcze jednego — Simon zaciągnął się: i spojrzał na inspektora poprzez mgłę
wydmuchiwanego dymu. — Czy mógłby mi pan coś przetłumaczyć? — Przetłumaczyć na
prosty język i spróbować mi to wyjaśnić.
— Co?
— Wielki Szef prosi, żeby pan został dziś w domu., Może pana potrzebować.
Simon całkiem pogodnie, bez zająknienia, rzucił ten cytat, który zabrzmiał jak dźwięk
zerwanej struny skrzypiec, nie pozostawiając słuchaczom ani pół sekundy, by mogli ochłonąć
i zastanowić się, jak należy zareagować. Ale nawet w momentach najbardziej złośliwego
optymizmu nie spodziewał się tak pomyślnych rezultatów.
Jakby cisnął im pod nogi ładunek materiału wybuchowego. Natherowi zaparło dech od
dławiącej czkawki, jak gdyby dostał postrzał w brzuch. Fernack uniósł się trochę w krześle na
wyprężonych nogach, jego szare oczy niemal wyszły mu z orbit, po czym zwęziły się do
migoczących szparek.
— Niech pan powtórzy! — warknął.
— Pan nie zrozumiał — Święty uśmiechnął się, spojrzenie szafirowych oczu pozostało
równie nieruchome jak wycelowana broń. — Po prostu prosiłem pana o przetłumaczenie
czegoś. Może mi pan powiedzieć, co to znaczy?
Nather zerwał się z fotela z zaciśniętymi pięścią a twarz mieniła mu się furią.
— To niedopuszczalne! — warknął ochryple. — Czy i może pan zadziałać, Fernack,
zamiast siedzieć tu i słuchać tego… tego wariata.
Fernack spojrzał na niego i odparł krótko:
— Jasne, pan odbierze mu broń, a ja zadziałam.
— Wniosę na pana skargę do komisarza! — Nather prawie krzyczał. — Wyrzucę pana z
policji! Od czego mamy prawo, jeśli pierwszy lepszy uzbrojony opryszek może trzymać mnie
na muszce w moim własnym domu, pod samym nosem inspektora policji!
— A gangsterzy mogą zabijać w biały dzień gliniarzy i zostają uniewinnieni — dodał
promiennie Święty. — Niechaj to więc będzie wiec protestacyjny. Nie wiem, dokąd zmierza
ten kraj…
Sędzia dławił się, Święty wstał. Coś było w powietrzu, co podszepnęło mu, że lepiej
zakończyć to spotkanie — głośny wybuch Nathera nie miał z tym nic wspólnego. Święty
postępował z intuicyjną pewnością, która pozwalała mu obojętnie lekceważyć dramatyczne
następstwa. W ten sposób najbardziej lubił pracować — podążając za tropem własnymi
ścieżkami i nie próbując wyznaczyć mu drogi, jaką ma prowadzić. Ale ten wieczór dopiero
się zaczynał. Podszedł do biurka i podniósł .wieczko jasnobrązowego pudełka z cygarami.
Wybrał jedno, zaszeleścił nim sobie przy uchu i powąchał z uznaniem.
— Wprawdzie nie zna się pan na tym co dobre, zna się pan jednak na dobrym tytoniu —
mruknął.
Odrzucił niedopałek papierosa i wetknął cygaro marki Corona–Corona w figlarny kącik
ust. Po namyśle .przechylił pudełko i wziął sobie jeszcze garść cygar.
— No, chłopcy — powiedział — nie bierzcie mi za złe, że was opuszczę. Nigdy nie
nadużywam gościnności, a wy macie zapewne jakieś sekrety, o których chcielibyście
poszeptać sobie na ucho. — Przezornie wycofał się pod okno i tam stanął, żeby zapiąć
marynarkę. — Aha. — rzekł — nie musicie się fatygować, by pędzić do okna i machać mi na
do widzenia. Takie pożegnania zawsze mnie denerwują. — Po raz ostatni okręcił rewolwer
wokół palca i znacząco uniósł go na dłoni. — Byłoby mi niewymownie przykro, gdyby w
ostatniej chwili zdarzył się jakiś wypadek — dorzucił. I zniknął.
Fernack zagapił się w pusty prostokąt ciemności; i opróżnił płuca w głębokim
westchnieniu. Po kilku sekundach oprzytomniał. Bez pośpiechu podszedł do okna i stał tam
bez słowa, wpatrując się w mrok, po czym odwrócił się.
— Podobałby mi się taki facet… — powiedział w zadumie.
Nather spojrzał na niego z ukosa.
— Lepiej, żeby i pan się stąd wyniósł — warknął. — Jeszcze pan o tym usłyszy później.
— A pan usłyszy już teraz — odparł zimno Fernack; i było w jego głosie coś, co kazało
Natherowi słuchać.
To, co inspektor miał do powiedzenia, nie zajęło mu wiele czasu. W sprawach
zawodowych Fernack nigdy nie pozwoliłby sobie na zbędne gadulstwo i raz na zawsze
wyzbył się zwyczaju obmyślania jakichkolwiek eufemistycznych frazesów. Bez owijania w
bawełnę: wyrąbał własną interpretację faktów prosto z mostu, z bluźnierczą brutalnością,
zostawiając Nathera pobladłego i rozdygotanego.
W trzy minuty po odejściu Simona Templara inspektor Fernack także się wyniósł — tyle
że drogą bardziej; zgodną z przyjętymi zwyczajami. Zbiegł pędem po schodach, potrącił
służalczego lokaja, który otwierał mu drzwi, i zadyszany rzucił się za kierownicę swego
patrolowego samochodu z gwałtownością, która nie dała się wytłumaczyć wyłącznie
żarliwym pragnieniem, by jak najprędzej opuścić tę dzielnicę. Ale i jego wieczór jeszcze się
nie skończył, chociaż w tym momencie jeszcze tego nie wiedział.
Zatrzasnął drzwiczki, włączył zapłon, odblokował kierownicę i wtedy coś twardego
łagodnie, lecz stanowczo utorowało sobie drogę ku jego żebrom, a do prawego ucha dobiegło
tchnienie aksamitnego głosu:
— Chwileczkę, inspektorze. Wybierzemy się razem na małą przejażdżkę.
3
Fernackowi opadła szczęka.
Pod wpływem silnego wzburzenia nie spostrzegł, kiedy Święty się zjawił, i bezszelestnie
otworzył tylne drzwiczki. Ale po cóż, u licha, miałby go szukać. Fernack w ogóle nie brał
tego pod uwagę; zgodnie ze swym doświadczeniem był głęboko przekonany, że Templar
zdążył już się gdzieś zagubić w ulicznym tłumie trzy lub cztery mile stąd. Po raz drugi tego
wieczoru znalazł się w sytuacji tak absurdalnie zaskakującej, że na chwilę go sparaliżowało.
A Simon w ciągu tej chwili wśliznął się na tylne siedzenie i zatrzasnął drzwiczki.
Fernack zamknął usta i spojrzał w spokojne niebieskie oczy.
— Co pan zamierza?
— Pojedziemy sobie gdzieś. Chciałbym z panem porozmawiać, a może i pan miałby
ochotę pomówić ze mną. Pojedziemy gdziekolwiek pan zechce, byle nie na Centre Street.
Kamienna twarz inspektora skurczyła się w grymasie. Potrafił kipieć z oburzenia, ale do
pewnych granic, do punktu, w którym krzywa jego gniewu, niczym tor górskiej kolejki w
lunaparku, załamywała się i spadała raptownie — a radosna zuchwałość siedzącego przy nim
LESLIE CHARTERIS ŚWIĘTY W NOWYM JORKU TYTUŁ ORYGINAŁU THE SAINT IN NEW YORK PRZEŁOŻYŁA MAGDALENA ZAWANOWSKA
PROLOG List przekazano do Wydziału Korespondencji na Centre Street. Potem, jak wszystkie pisma tego rodzaju, przeszedł przez Wydział Identyfikacji Przestępców, Kryminalne Biuro Śledcze i Centralę, by w końcu znaleźć się na biurku samego komisarza policji, Artura J. Quistroma — a był to dokument ze wszech miar godny uwagi i nawet jego suchy, urzędowy styl wcale nie czynił go mniej interesującym. Policja Stołeczna Wydział Specjalny Scotland House Londyn S.W.I. Do szefa policji w Nowym Jorku Szanowny Panie, Czujemy się zobowiązani powiadomić Pana, że istnieją powody, aby przypuszczać, iż Simon Templar, znany pod pseudonimem „Święty”, przebywa obecnie w Stanach Zjednoczonych. Nie dysponujemy jego odciskami palców; dołączamy natomiast jego fotografię, rysopis i dossier. Zapoznanie się z tymi dokumentami przekona Pana, że nie mamy dostatecznych podstaw do wszczęcia postępowania ekstradycyjnego. Lecz w Pana własnym interesie radziłbym uważnie obserwować poczynania Templara, jeśli uda się go Panu odnaleźć. Łączą wyrazy szacunku Nadinspektor C.E. Teal A oto, jak brzmiał pierwszy załącznik: Simon Templar „Święty”. Rysopis: wiek — 31 lat; wzrost — 6 stóp 2 cale; waga — 175 funtów; oczy — niebieskie; włosy — ciemne, zaczesane do tyłu; cera — smagła; znaki szczególne — szrama od kuli na lewym ramieniu, na prawym przedramieniu dwudziestocentymetrowa blizna. Charakterystyka: Zawsze nienagannie ubrany. Upodobanie do luksusu. Mieszka w najdroższych hotelach, lubi dobrą kuchnię i dobre wino. Nosi przy sobie broń i po mistrzowsku rzuca nożem. Licencjonowany pilot. Włada biegle kilkoma językami. Przezwano go „Święty”, ponieważ na miejscu przestępstwa ma zwyczaj zostawiać naszkicowaną paroma kreskami figurkę człowieczka z aureolą (reprodukcja w załączeniu). Dossier: Po raz pierwszy zwrócił naszą uwagę pięć lat temu. Działając nieoficjalnie zdołał wtedy odzyskać skradzione z Banku Konfederacyjnego w Chicago i wywiezione do Wielkiej Brytanii złoto, umożliwiając naszemu agentowi, inspektorowi Carnowi, aresztowanie złodziei — za co otrzymał żądaną nagrodę. Nieco później, wraz z czterema wspólnikami, na własną rękę wypowiedział bezwzględną walkę przestępcom, przeciwko którym nie byliśmy w stanie zgromadzić dostatecznego materiału dowodowego, by móc ich zatrzymać. Wówczas jeszcze jego prawdziwa tożsamość pozostawała tajemnicą. Zajmował się zwalczaniem przestępstw typu obyczajowego. Walnie przyczynił się do zdemaskowania przestępców potężnego gangu, który trudnił się przemytem narkotyków. W tym samym czasie prawdopodobnie za jego sprawą doszło w Atenach do zabójstwa Henry’ego Chastela, handlarza żywym towarem. Nie ulega
wątpliwości, że w następnym roku zabił anarchistę Goltera, udaremniając w ten sposób dokonanie zamachu na następcę tronu, księcia Rudolfa, który przebywał z oficjalną wizytą w Londynie. Porwał profesora K.B. Vargana, kiedy Ministerstwo Wojny rozważało właśnie kwestię zakupienia jego „chmury elektronowej”. Profesora zabił potem jeden ze wsporników Templara, Norman Kent, a ten z kolei został zamordowany przez agenta obcego wywiadu, doktora Rayta Mariusa, który także usiłował zdobyć wynalazek Vargana. W liście opublikowanym przez prasę Templar wyznał, jakoby chciał zapobiec ewentualnemu użyciu tej niehumanitarnej broni, która — w jego przekonaniu — doprowadziłaby do powszechnej katastrofy. Obaj, zarówno Templar, jak i Marius, uciekli wtedy z Anglii. W trzy miesiące później Templar pojawił się tu w związku z nowym spiskiem Mańusa, mającym na celu wywołanie wojny — o czym zresztą nie wiedzieliśmy sami. Mańus znów uciekł i od tej pory słuch o nim zaginął. Afera została ujawniona, lecz Templarowi wszystko darowano, ponieważ zapobiegł katastrofie pociągu wiozącego rodzinę królewską. Nadal prowadził kampanię zwalczania przestępców posługując się ich własnymi metodami. W kilku przypadkach, dzięki zebranym przez mego dowodom rzeczowym,’ mogliśmy aresztować winnych. Posądzany jest, choć nie udało się tego sprawdzić, o spowodowanie śmierci Francisa Lemuela, rewolwerowca Jacka Farnberga, Ladeka Kuzela i innych. Podejrzane wydaje się „ również morderstwo Stephena Wealda alias Waldsteina, a także zniknięcie Lorda Essendena. Zdarzyło się to w tym samym czasie, gdy Templar, na polecenie obecnego komisarza, Hamiltona Doma, zajął się obroną dobrego imienia nieżyjącego już zastępcy komisarza, Frandsa Trelawny’ego. Działalność swoją kontynuował aż do chwili ponownego opuszczenia Anglii przed sześcioma miesiącami. Większość z wyżej wymienionych akcji, jak również wiele innych, o których z oczywistych przyczyn nic dokładniejszego nie wiemy, przyniosła mu nie byle jaki dochód — jego majątek, w ten sposób zdobyty, ocenia się na pól miliona funtów. Templar znany jest dobrze również policji francuskiej i niemieckiej. Do tych kilku kartek dołączono fotografię Świętego oraz meldunki wydziałów, które kolejno przejmowały ten nader interesujący dokument. Biuro Identyfikacji Przestępców: Nie notowany. Odbitki fotografii — i rysopis wysłano do Alabamy i do Waszyngtonu. Kryminalne Biuro Śledcze: Dochodzenie w toku. Centrala: Dochodzenie w toku. Komisarz podrapał się w siwą głowę i marszcząc krzaczaste brwi raz jeszcze przeczytał list. Pod wyblakłymi, szaroniebieskimi oczami miał obwisłe worki niczym przekłute pęcherze, a jego twarz wyrażała bezgraniczne znużenie. Ponure, gorzkie znużenie jako nagroda za czterdzieści lat bezowocnej walki ż bezprawiem — z bezprawiem, w jakim mieli swój udział i d, których obowiązkiem było stać na straży prawa. — Czy myśli pan, że ma to jakiś związek z owym listem wysłanym do Irbolla? . — spytał odkładając papiery. Inspektor John Fernack zsunął z czoła mocno zniszczony kapelusz i przytaknął niedbałym skinieniem głowy. — Tak przypuszczam — krótkim, kwadratowym palcem wskazał pismo leżące na biurku. — Widzi pan, jak Scotland Yard nazywa faceta? „Święty”. Niech pan spojrzy na ten rysunek. Nie znam się na sztuce, mam wrażenie, że i Templar jest niewiele lepszy ode mnie, ale coś w
tym jednak jest. Niech pan zobaczy. Tak rysują dzieci, kiedy uczą się trzymać ołówek: kółko to głowa, jedna prosta kreska — tułów, cztery inne to ręce i nogi, ale można poznać, że ten głowonóg ma przedstawiać coś na kształt człowieka. I jeszcze kółko nad głową. Kiedy byłem dzieckiem, zaprowadzono mnie któregoś dnia do katedry — Fernack mówił to takim — tonem, jakby przyznawał się do czegoś, co stanowiło czarną plamę w jego zawodowej karierze. — Widziałem tam mnóstwo obrazów, na których ludzie mieli nad głowami podobne kółka. To byli jakoby święci, a te kółka to pewnie aureole. Komisarz nie uśmiechnął się. — Co się dzieje z Irbollem? — zapytał. — Przyjdzie dziś po południu do sądu, żeby znowu uzyskać odroczenie rozprawy — odparł Fernack ze złością i splunął przez zęby, nie trafiając do spluwaczki. — Wie pan, jak to jest. Nigdy nie miałem głowy do rachunków, ale wyliczyłem, że jego sprawa będzie odroczona po raz trzydziesty pierwszy, a może trzydziesty drugi. Zważywszy, że upłynęły zaledwie dwa lata od momentu, kiedy rozwalił Ionetzkiego, mamy jeszcze szansę, zobaczyć go na krześle elektrycznym, zanim pomrzemy ze starości. Cholernie wielką szansę! Wargi Fernacka zacisnęły się w wąską, twardą linię. Pochylił się nad biurkiem, aż jego wielkie pięści stuknęły o mahoniowy blat, i utkwił w twarzy komisarza pałające spojrzenie rozognionych oczu. — Czasami chciałoby się, aby taki facet jak Święty zjawił się w Nowym Jorku i tu też tak narozrabiał, jak o tym piszą w tym liście. A czasami miałbym ochotę w jednej chwili rzucić policję i sam się do tego zabrać. Może lepiej bym sypiał po nocach, gdybym wiedział, że i w naszym mieście coś się takiego dzieje… Ionetzki był moim pomagierem, kiedy ja byłem porucznikiem w piątym okręgu, zanim wsadzili mnie tutaj, do komendy. Uczciwy gliniarz. Pan wie, co to znaczy. Sam pan przez to przeszedł. Poznał pan, jak to jest. Mundurowy… szpicel… posterunkowy… Przeszedł pan przez to wszystko, jak każdy z nas. Dlatego jest pan chyba pierwszym komisarzem, co od samego początku wiedział, jaki mundur nosi glina, i nie musiał się tego uczyć. Niech mnie pan źle nie zrozumie, szefie. Nie mam zamiaru panu kadzić. Wie pan, o co mi chodzi, co to znaczy móc powiedzieć, że gość był uczciwym gliniarzem. Żelazne dłonie Ferzacka rozwarły się i znowu zacisnęły na krawędzi biurka. — Taki był właśnie Ionetzki — mówił. — Uczciwy gliniarz. Niezbyt może bystry, ale uczciwy. I uczciwie tam, polazł. Każdy inny okrążyłby bandytów z daleka, udając; że nic nie słyszy. Ale nie on. I ten tchórzliwy szczur,; Irboll, wpakował mu kulę w brzuch! Quistrom nic nie odpowiedział ani nie poruszył się. Zmęczonym wzrokiem popatrzył spokojnie na wzburzoną gniewem twarz stojącego przed nim mężczyzny — i patrzył na ten nieoczekiwany wybuch z osobliwą sympatią. Ale znużenie zbyt już głęboko zakorzeniło się w jego oczach, by cokolwiek mogło je ożywić. — Przymknęliśmy więc Irbolla — ciągnął Fernack. — Wszyscy wiedzą, że jest winny. Nie cackaliśmy się z nim. O tak, daliśmy mu porządny wycisk. Ale ca z tego, do cholery? Gumowa pałka to nie to samo co kula w bebechach. Nie umiera się od tego powoli, czując w środku żywy płomień i gryząc wargi z potwornego bólu, żeby głośno nie krzyczeć. Nie zostawia się równej babki bez chłopa i fajnych dzieciaków bez ojca. Więc spraliśmy go. No i co z tego? Jakiś oślizły polityk zwymyśla jakiegoś sędziego, który siedzi u niego w kieszeni; jakiś adwokat zjawi się ze świstkiem kwestionującym nakaz aresztowania, skombinuje alibi, załatwi kaucję 4 Bóg wie co jeszcze; potem proces, na sali zasiądzie przekupiony sędzia, odpowiednio dobrana ława przysięgłych i prokurator okręgowy, który też weźmie swoją dolę z tych samych rąk co cała reszta. Potem nastąpią jakieś przeniesienia, sprzeciwy, odraczania, rewizje, apelacje… I wlecze się to tak długo, aż nikt już dokładnie nie pamięta, kto to był Ionetzki i co się z nim stało. Wiedzą tylko tyle, że są zmęczeni i mają dość gadania o Irbollu.
Może go uniewinnią, a może poślą na jakiś czas do ciupy. Cóż, to by mu nawet odpowiadało. Posiedzi sobie wygodnie, popali cygara, posłucha radia. A za kilka miesięcy, kiedy gazety zajmą się już czym innym, naczelnik więzieni” wypuści go lub zarząd więzienia zwolni go warunkowo, by wracał do domu i grzecznie się sprawował… No, i zaraz jakiś inny równy gość dostanie kulę w brzuch od tego tchórzliwego szczura. Ale co to kogo, do cholery, obchodzi? Quistrom popatrzył na leżącą przed nim księgę aresztowań. Jego ponuro zaciśnięte wargi i opuszczone ramiona wyrażały milczącą aprobatę na ten zestaw faktów, ale przekraczało to jego możliwości, by dać na nie odpowiedź. Fernack, pochylony nad biurkiem, barczysty, z wysuniętą do przodu wydatną szczęką, mówił dalej chrapliwym, łamiącym się głosem: — Ten gość, ten Święty, wysyła do Irbolla list. Pisze, że ma własną sprawiedliwość, czy to się komu podoba, czy nie, i sam ją wymierza, skoro nasza zawodzi. Pisze, że jeśli tego popołudnia Jack Irboll znów wyjdzie z sądu, otoczony innymi tchórzliwymi szczurami, które będą go poklepywać po plecach, a nam śmiać się prosto w nos, będzie to ostatnia chwila jego życia. To wszystko. Za kulę w brzuch kula w brzuch. I być może zrobi to. Jeśli choć połowa z tego, o czym piszą w tych papierach, jest prawdą, dotrzyma słowa. I zrobi właśnie to, co ja też miałbym ochotę zrobić. Gazety podniosą krzyk pod samo niebo, będą nas wyzywać od niedołęgów, że pozwoliliśmy jakiemuś przybłędzie, co sam mianował się stróżem porządku publicznego, wykonywać robotę, do której nam zabrakło rozumu i odwagi. A wtedy do mnie będzie należało dopaść Świętego, zaciągnąć go do pokoju na tyłach posterunku i pałką wycisnąć z niego zeznania; potem zawlec przed sąd i stawać na głowie, żeby posłali na krzesło elektryczne faceta, który zrobił tylko to, co pan albo ja powinniśmy byli zrobić, gdybyśmy nie byli takimi parszywymi, tchórzliwymi bufonami, co to bardziej myślą o forsie niż o robocie, za którą im płacą. Komisarz podniósł oczy. — Pan spełni tylko swój obowiązek, Fernack, to wszystko — powiedział. — Jak dalej sprawy się potoczą, nie powinno to pana obchodzić, ani w tym, ani w żadnym innym przypadku. — Jasne, spełnię swój obowiązek — Fernack zaśmiał się urągliwie. — Tak jak zawsze to robię, jak my wszyscy to robimy od lat. Znowu powymiatam śmiecie i oddam kubeł prosto w ręce kanalii, co tylko czekają, żeby te wszystkie brudy znów do niego powrzucać, i to z nawiązką. Komisarz wziął do ręki plik papierów i zaczął je przeglądać. Zapadła cisza, w której ostatnie słowa Fernacka zdawały się rozbrzmiewać coraz donośniej, powracając jak wielokrotnie potęgujące się echo i wypełniając cały pokój intensywnym szumem, aż powietrze tętniło i huczało od ich bezgłośnej mocy. Fernack wyciągnął z kieszeni chustkę i otarł czoło. Spojrzał przez okno na płaską, bezbarwną fasadę Szkoły Policyjnej i na spowite welonem szarej mgły wieżowce Nowego Jorku. A wtedy gwar pulsującego życiem miasta wdarł się do pokoju, jak gdyby przyłączając się do słabnącego już wybuchu wściekłości, który wyprowadził go z jego zwykłej równowagi. Hałas uliczny przetaczający się od przecznicy do przecznicy, miarowy stukot dwunastu milionów stóp, warkot pojazdów, potężny rytm silników, odgłosy życia, co rodzi się i ginie, walka i dostojeństwo, i podłość, i splendor, i przekupstwo — w tym wszystkim on także miał swój udział. Quistrom chrząknął. Był to dźwięk cichy, przytłumiony, nie wyrażający ani wymówki, ani przyzwolenia, a jednak od razu rozładował stan napięcia, niczym wypowiedziane słowo. Komisarz odezwał się dopiero po chwili: — Nie znaleźliście jeszcze Templara?
— Nie — odparł Fernack swoim zwykłym szorstkim, opanowanym głosem: tylko zimny wyraz jego oczu przypominał o tym, co mówił poprzednio. — Kestry i Bonacci go szukają. Wczoraj sprawdzili prawie wszystkie większe hotele. Quistrom skinął głową. — Dajcie mi znać, jak tylko się czegoś dowiecie. Fernack wyszedł. Długim kamiennym korytarzem udał się do swego gabinetu. O 15.30 wezwano go telefonicznie do sądu — Jack Irboll został zamordowany. A więc Święty przybył do Nowego Jorku.
ROZDZIAŁ 1 Jak Simon Templar czyścił swój rewolwer, a Wallis Nather pocił się ze strachu. 1 Nawet najbardziej życzliwie usposobiony obserwator zdziwiłby się zapewne, gdyby zobaczył, jak zakonnica wyciągniętym spod fałd czarnej sukni kluczem otwiera sobie drzwi do apartamentu na jednym z najwyższych pięter hotelu Waldorf Astoria. Nawet najbardziej życzliwie usposobiony obserwator zdziwiłby się jeszcze bardziej, gdyby usłyszał, jak za drzwiami zaczyna sobie ona pogwizdywać. I niewątpliwie nawet najbardziej życzliwie usposobiony obserwator osłupiałby ze zdumienia, zamrugałby gwałtownie oczami i wytrzeszczył je szeroko, gdyby usłyszał, jak owa zakonnica, potknąwszy się o brzeg dywanu, najczystszym męskim barytonem przeklina ,,A niech to szlag!” i po chwili wybucha śmiechem. Ale nie było tam tak dociekliwego i wyczulonego obserwatora, którego oczy mogłyby dokonywać podobnych akrobacji. W pokoju znajdował się tylko jeden mężczyzna w okularach bez oprawki, o siwych włosach i kanciastym podbródku, siedzący w fotelu z książką na kolanach, który powitał wchodzącą zakonnicę skinieniem głowy i spokojnym uśmiechem. . Zamknął książkę, starannie zaznaczając miejsce, w którym przerwał czytanie, i wstał — szczupła, krzepka sylwetka w szarym samodziałowym garniturze. — Wszystko w porządku? — zapytał. — Wspaniale! — odpowiedziała zakonnica. Zsunęła welon z lśniących włosów i porozpinawszy wszystkie guziki i zatrzaski z westchnieniem ulgi zrzuciła z siebie długą, ciężką szatę. A wtedy objawiła się jako wysoki mężczyzna o szerokich ramionach, w niebieskiej jedwabnej koszuli i w jasnych eleganckich spodniach; mężczyzna o wesołych błękitnych oczach i ogorzałej twarzy pirata. Błysnąwszy w uśmiechu rzędem mocnych, białych zębów, radośnie klepnął on swego rozmówcę po plecach i z rozmachem rzucił się na fotel całym swym szczupłym, wysportowanym ciałem. — Podjąłeś duże ryzyko, Simon — patrząc na niego powiedział starszy mężczyzna. Simon Templar roześmiał się cicho. — A także zjadłem dziś rano śniadanie — odrzekł. Wetknął w usta papierosa, przypalił, zgasił zapałkę gestem ręki, który stanowił jakby uzupełnienie uśmiechu. — Mój drogi Bill, nie ma co odnotowywać w pamiętnikach tego rodzaju wstrząsających wydarzeń. W naszym grzesznym życiu są to sprawy, które przyjmujemy jako oczywiste. Starszy mężczyzna potrząsnął głową. — Niepotrzebnie kusisz los. — Wysyłając ten list? — Święty skrzywił się lekko. — Bill, to był akt wierności, haracz spłacony dawnym dobrym czasom. Gdybym tego nie zrobił, naraziłbym na szwank swoją reputację. I zdradziłbym samego siebie. Wypuścił przez usta smużkę dymu i przyglądał się skrawkowi błękitnego nieba za oknem. — To były dobre czasy — zaczął mówić cichym głosem — słyszałeś o nich. Święty był wtedy sam sobie prawem, a ten mały rysuneczek oznaczał i walkę, i śmierć, i chwalebne blizny. Niektórzy z nas po to żyli, po to pracowali, po to walczyli. Jeden z nas zginął za to… W tamtych czasach ktoś, kto dostał taki list, jaki wysłaiem Irbollowi, z takim samym podpisem, wiedział, że nie ma dla niego ratunku. A skoro już wybraliśmy się na ten piknik, chciałbym, żeby wszystko odbywało się tak samo, choćby przez pewien czas.
Zaśmiał się znowu, a jego śmiech lekkim rytmem przebiegł przez pokój, niczym promień słońca odbity w stalowym ostrzu. — Stąd ta brawura — mówił dalej. — Oczywiście, ów list nie ułatwił roboty, ale dał nam okazję do zademonstrowania naszej niezrównanej świetności. I poszło zupełnie gładko. Ukryłem broń pod habitem i strzeliłem, kiedy wyszedł. Tylko raz… Potem krzyknąłem rozdzierająco i podbiegłem do niego. Namawiałem go, żeby okazał skruchę i wyznał swoje grzechy, podczas gdy mnie szukano. Utworzył się dookoła niezły tłumek i zdaje się, że wszystkich zatrzymano. Wyciągnął z kieszeni rewolwer, wyjął z niego magazynek i sięgnął do stoliczka po przybory do czyszczenia, których używał przed wyjściem. Przewiązał sznurkiem prostokątny kawałek flaneli i przeciągnął przez lufę nucąc pod nosem. Siwowłosy mężczyzna podszedł do okna i stanął z założonymi do tyłu rękami. — Byli tu dzisiaj Kestry i Bonacci — powiedział. Święty zanucił jeszcze kilka taktów. Zwilżył szmatkę trzema odmierzonymi kroplami oliwy. — A to pech, żeśmy się nie spotkali — mruknął. — Zawsze chciałem zobaczyć, jak taka parka twoich twardogłowych nowojorskich gliniarzy taktownie postępuje z niewinnie podejrzanym. — Nic straconego — odparł tamten posępnie, a Simon zachichotał. W gruncie rzeczy nie było w tym nic dziwnego, że ludziom inspektora Johna Fernacka nie udało się odszukać Templara. Kestry i Bonacci spędzili czas interesująco i pracowicie. Chodząc od hotelu do hotelu zdeptali swymi wysłużonymi stopami policjantów całą kolekcję kosztownych dywanów, których spieniężenie pozwoliłoby im obu przejść na emeryturę i żyć w wielkim dobrobycie. Starannie, aż do bólu w oczach, przejrzeli spisy gości hotelowych, odkrywając jedynie wysoce pouczające ślady po godnej uwagi rodzinie Johna Smitha, która zdawała się spędzać czas przenosząc się z hotelu do hotelu z ruchliwością wirusów grypy — lecz żadnego zapisku dotyczącego niejakiego Simona Templara nie znaleźli. Przed ich urzędowymi oczami, dręczonymi coraz dotkliwiej wyżej wspomnianym bólem, przedefilowała procesja gładkich, wymuskanych młodych dżentelmenów figurujących w papierach jako urzędnicy, choć niewątpliwie musieli, być ambasadorami w przebraniu, którzy łaskawie raczyli przyjrzeć się fotografii poszukiwanego, lecz z pogardliwą wyższością zaprzeczali, by kiedykolwiek zdarzyło im się spotkać wśród swojej znakomitej klienteli osobnika tak mizernej kondycji. W kolejnych hotelikach chłopcy na posyłki ze znajomością rzeczy zerkali na wysłużone stopy policjantów, którymi ci przemierzali swą trasę, i za ich plecami szeptali między sobą porozumiewawczo. Otaczała ich atmosfera wyniosłej wyrozumiałości, co obu wytrawnych funkcjonariuszy, najwyraźniej przebranych za zwykłych obywateli, szczególnie denerwowało. Trudno było przypuszczać, by jakiekolwiek podejrzenia mógł wzbudzić szofer niejakiego Williama K. Valcrossa, rezydenta hotelu Waldorf Astoria. Poszukiwali wysokiego, ciemnowłosego mężczyzny około trzydziestki, który — zgodnie z opisem — miał zwyczaj zatrzymywania się w najbardziej luksusowych hotelach. Szukali go z przykładną wytrwałością, nie dając się zwieść fantazji na manowce. Sam pan Valcross miał bez wątpienia lat sześćdziesiąt i przy najbujniejszej wyobraźni nie sposób było w nim rozpoznać człowieka z fotografii, którą im dostarczono. Pominęli go więc, nie tracąc czasu, wraz z całym jego dobytkiem. — Jeżeli mnie znajdą — zauważył w zadumie Święty — nie obejdzie się bez ostrych słów. Jednym okiem zajrzał z zadowoleniem w głąb błyszczącej lufy rewolweru, zabezpieczył go i czułym ruchem włożył do kieszeni. Potem wstał, wyprostował się i podszedł do stojącego przy oknie Valcrossa.
Przed nimi rozciągała się hałaśliwa panorama południowego Manhattanu, zdumiewającej wyspy Zachodu. Wąski garb skalny, osłonięty od Atlantyku szerokim ramieniem Brooklynu, podmywane falami oceanu kamienne usypisko, które człowiek w swej nieposkromionej przewrotności wybrał, aby tu zbudować miasto. Ale zadowolił go niebywały wyczyn pokonania trudności tej miary, więc wzniósł jeszcze pomniki swego uporu. Ponieważ miasto nie mogło rozrastać się wszerz, wystrzeliło w górę kamiennymi rzeźbami, choć był to wzlot zrodzony z konieczności, niepomny swych pierwotnych źródeł, w szaleńczym porywie lewitacji przekroczył wszystkie konieczne granice. Kretowisko zamieniło się w góry dzięki zręczności wywodzącej się z chytrego podstępu. W cieniu szarych i białych szczytów wyrósł nowoczesny Bagdad, gdzie spotykają się dwa krańce Ziemi. Miasto włoskie większe niż Rzym, miasto irlandzkie większe niż Dublin, miasto niemieckie większe niż Kolonia — miasto oślepiającego bogactwa. Wygłodniałym oczom przybywających tu spoza widnokręgu Starego Świata jego wieże wydawały się bryłami szczerego złota. Miejsce, które z odludnej faktorii przekształciło się w metropolię, miasto — centrum, które nie schyla głowy przed żadnym innym. Miejsce, gdzie cywilizacja i barbarzyństwo na przemian wspinały się sobie na ramiona, aż razem dosięgły szczytu… — To miasto zawsze było moim domem — odezwał się Valcross dziwnie miękko, ogarniając wzrokiem horyzont od zachodu aż po wschód. — Wiem, że istnieją inne miasta… O Nowym Jorku mówi się, że jest po prostu taki, jaki jest. Lecz ja tu właśnie spędziłem całe życie. Simon milczał. Jego dom znajdował się o trzy tysiące mil stąd… Ale kiedy tak stał przy oknie, widział to, co widział Valcross, i potrafił odczuć to, co tamten odczula wał. Przebywał w Nowym Jorku dostatecznie długo, aby zrozumieć, że to miasto urzec musi każdego, kto na nie patrzy, a kto nie utracił jeszcze zdolności zachwycania się — duma i podziw, Wyszydzane przez przemądrzałych cyników, mogą i dziś poruszyć serce człowieka, który nie zawahałby się spojrzeć głębiej i dostrzec nie tylko to, co powierzchowne, ale także starałby się zbliżyć do zwykłych ludzi, którzy to miasto tworzą. A ponieważ Simon potrafił to zrozumieć, dobrze wiedział, o czym mógł myśleć Valcross, zanim się odezwał. — Musiałem cię wezwać — mówił Valcross — bo są ludzie silniejsi ode mnie. Dla nich to miasto nie jest domem, lecz polem bitwy, które można łupić i plądrować. Dlatego musiałeś tu przyjechać z drugiego końca świata, żeby pomóc starcowi wykonać zadanie przerastające jego siły. Odwrócił się nagle i znów popatrzył na Świętego, mierząc go spojrzeniem od stóp do głów: falę gładko zaczesanych włosów, zawadiackie rysy opalonej twarzy śmiałka, chłodne, nieco kpiące jasnoniebieskie oczy, zaokrągloną spadzistość muskularnych ramion i silny łuk klatki piersiowej pod cienką koszulą, niezawodną siłę na wpół podniesionej ogorzałej dłoni z papierosem lekko wetkniętym pomiędzy dwa palce, smukłe biodra myśliwego i długie nogi nieskazitelnej linii, w modnych półbutach. Nie znał drugiego człowieka, który byłby tak swobodnie elegancki, a zarazem tak niebezpiecznie czujny — a znał wielu. Nie znał również nikogo, kto dorównałby w jego opinii zuchwałej pewności siebie tego człowieka, jakiej wymagał i jakiej poszukiwał, a Valcross był przekonany, że zna się na ludziach. Jego dłonie spoczywały na ramionach Świętego. Wyczuł nieznaczne drżenie sprężystych muskułów i uśmiechnął się. — Może dasz sobie z tym radę, synu — powiedział. — Może dasz radę usunąć to gnijące bagno skorumpowanych kanciarzy i łapowników, którzy stali się najbardziej palącym problemem, z jakim kiedykolwiek moje miasto musiało walczyć. Jeżeli i ty sobie nie poradzisz, będę musiał uznać, że jest to niemożliwe. Ale bądź nieco ostrożniejszy. Nie daj się wpakować do mamra przez własne zuchwalstwo i sam nie pchaj się pod kule, dopóki nie
nadarzy się okazja, żeby naprawdę czegoś dokonać. Widziałem już takie sytuacje. Inni też próbowali, potężniejsi od ciebie, synu, silniejsi, odważniejsi, sprytniejsi niż ty. Święty uśmiechnął się. — Zakładając nawet, że tacy w ogóle istnieli — zauważył uprzejmie — nigdy nie widziałeś większego szczęściarza ode mnie. A myślą powrócił do pewnego popołudnia w Madrycie, kiedy Valcross przysiadł się do niego na Plaża de Toros, nawiązał rozmowę i w rezultacie cały wieczór spędzili razem. Wrócił myślą do momentu, kiedy już po wspólnej kolacji u Botinsa, gdzie spożyli niewiarygodnie smakowite młodziutkie prosię, zasiedli nad whisky z wodą sodową w pokoju Valcrossa u Ritza i Valcross przyznał się, że przez trzy tygodnie szukał go po całej Europie, żeby doprowadzić do takiego właśnie niby przypadkowego spotkania — i powiedział dlaczego. Simon słyszał jeszcze spokojny głos starego człowieka, jak mówił do niego tamtej nocy: „Znaleziono go po kilku tygodniach. Nie chcę wdawać się w szczegóły, wolałbym o nich zapomnieć. Przymknęli dwudziestu czy trzydziestu podejrzanych i przesłuchiwali ich. Ale być może pan nie wie, jak to się odbywa. Żaden nie puścił pary z ust. Kilku zwolnili, kilku postawili przed sądem. Może wydaje się panu, że miało to jakieś znaczenie? Żadnego. Ten biznes skupia wszystkich potrzebnych gangsterów i rewolwerowców, wszystkich łajdaków i opryszków, którzy poczuli się odsunięci od wielkiej forsy, kiedy nie można już było zarobić na alkoholu. Kierują nim ci sami przywódcy, chronią go ci sami przekupni politycy — a bardziej się opłaca. Wygrywa z policją z tych samych przyczyn co poprzedni biznes: bo jest sprzężony z tym samym systemem politycznym, który mianuje komisarzy policji, aby robili to, co im każą. : Nie ulegało wątpliwości, że ci, których zatrzymano, byli winni. Sam Fernack to przyznał. Pokazał im ich kartotekę, wszystko, co o nich było wiadomo. Ale nic nie mógł zrobić. Rozprawę odraczano, przesuwano terminy, zwalniano ich za kaucją’, przekazywano innym krajom — użyto wszelkich sztuczek prawnych. W końcu zostali uniewinnieni. Widziałem, jak wychodzili z sądu śmiejąc się w głos. Gdybym miał przy sobie broń, pewno bym ich powystrzelał. Ale jestem już za stary i nie zaprawiony do takiej walki. Dlatego szukałem pana. Słyszałem o niektórych — pana wyczynach, a teraz poznałem pana osobiście. Sądzę, że taka robota mogłaby się panu spodobać. Być może ostatnia, jakiej pan się podejmie… Robota, którą wykonać może tylko człowiek wyjęty spod prawa. Mam mnóstwo pieniędzy, zamierzam je wydać. Może pan mieć wszystko, co da się kupić za pieniądze. Jednego tylko kupić się nie da: bezpieczeństwa. Grozi panu więzienie, a nawet, co bardziej prawdopodobne, śmierć. Nie muszę pana oszukiwać. Ale jeśli potrafi pan wymierzyć sprawiedliwość ludziom, którzy zabili mi syna, zapłacę panu milion dolarów. Zaraz, jeszcze dzisiejszej nocy chcę wiedzieć, czy to się panu opłaca”. Simon jakby jeszcze czuł na twarzy skurcz swego uśmiechu i słyszał swoje własne słowa: „Zrobiłbym to nawet za darmo. Kiedy wyruszamy”? To wszystko przypomniało mu się tu, przy oknie, gdy dłonie Valcrossa spoczywały na jego ramionach. I po raz pierwszy od czasu owej nocy w Madrycie uświadomił sobie, jak ważnego podjął się zadania. 2 Simon Templar znał już przedtem Nowy Jork; były to jednak czasy spokojne i próżniacze, kiedy niewiele dżinu pędzono domowym sposobem, a Woolworth Building nie zszedł do rangi bungalowu, gdy gwałciciele prawa stawali przed sądem częściej za rzeczywiste
przestępstwa niż za fałszowanie oświadczeń podatkowych. Times Sąuare i Czterdziesta Druga Ulica niewiele wtedy znaczyły wobec deptaka na Coney Island; wytwornych sklepików nie zepchnięto jeszcze z Piątej Alei o jedną przecznicę na wschód, w stronę Parkowej Alei: a wiecznie rozkołysane — drzwiczki pozłacanych saloonów zdobiły róg każdej ulicy, póki nie musiały ustąpić pod naporem historycznej fali cnoty, którą nawet Statuę Wolności zabarwiła zgniłozielonym odcieniem żółci. Było wszakże jedno miejsce, które Simon spodziewał się znaleźć nie zmienione, mimo tak ogromnych przeobrażeń w topografii miasta. Lexington Avenue zapewne nadal prowadziła na południe do Czterdziestej Piątej Ulicy, a na Czterdziestej Piątej Ulicy Chris Cellini nadal chyba podejmował swoich przyjaciół, o ile fala przypływu nie sprowadziła nań katastrofy, pozbawiając go zajęcia, które ukochał. Ale Simon nie słyszał o fali tak potężnej, by mogła tego dokonać. W sytuacji Świętego odwiedzanie kogokolwiek było krokiem więcej niż nierozważnym; w mieście roiło się od gniewnych i czujnych gangsterów i policjantów, którzy wciąż go szukali, powinien był więc zostać w ukryciu i dziękować Bogu, że ma gdzie się ukryć. Ale jego nie odstraszyłaby zaciekłość całej chmary policjantów i gangsterów razem wziętych. Był głodny — a na całym świecie nie było lepszych steków z rusztu niż te, które Chris Cellini własnoręcznie smażył nad ogniem. Święty szedł swobodnie, lekkim krokiem, z rękami w kieszeniach spodni, nie kryjąc szczupłej, opalonej twarzy pod zawadiacko wygiętym rondem kapelusza; jego niebieskie oczy spoglądały tak wesoło i beztrosko, jakby był obdarzonym szczególnymi względami przedstawicielem owych czterystu najznamienitszych nowojorskich rodzin udającym się na ekskluzywne przyjęcie; tylko leciutkie mrowienie jego wspaniałych, elastycznych muskułów stanowiło zapłatę za to niefrasobliwe prowokowanie losu. Gdyby ktoś stanął mu teraz na drodze, źle by się to skończyło. Tego wieczoru Święty gotów był wywołać awanturę, obojętnie gdzie i w jaki sposób. Ale nikt mu nie stanął na drodze w czasie tej wędrówki. Niemal rozczarowany tą monotonią, skręcił przed wejściem do sutereny dwupiętrowego domu z piaskowca i nacisnął dzwonek przy okratowanej bramie. Po chwili otworzyły się wewnętrzne drzwi i ukazała się sylwetka krępego mężczyzny w koszuli bez marynarki. — Cześć, Chris — powiedział przeciągle Święty. Przez sekundę czy dwie mężczyzna jakby go nie poznawał, ale zaraz potem wykrzyknął: — Buon Dio! A gdzieżeś się podziewał przez tyle lat? Odsunął zasuwę i otworzył żelazną kratę. Jedną ręką zamknął w stalowym uścisku dłoń Simona, drugą klepał go po plecach, śmiejąc się przy tym hałaśliwie, aż dudniło w uszach. — Gdzie byłeś, co? Dlaczego nie pokazywałeś się tak długo i nie dałeś znać, że przyjeżdżasz? Powiedziałbym chłopcom, żeby wpadli! — Nie ma ich tu dzisiaj? spytał Święty, zręcznie rzucając kapelusz na wieszak. Chris potrząsnął głową. — Powinieneś był zatelefonować, Simon. — Właśnie mnie to cieszy, że ich nie ma — powiedział Święty patrząc na Chrisa, który nagle spoważniał. — Przepraszam, zapomniałem… Przecież wiesz, że tutaj nic ci nie grozi — uśmiechnął Się, a jego donośny głos znów się ożywił. — Zawsze będziesz moim przyjacielem, cokolwiek by się zdarzyło. Obejmując Świętego muskularnym ramieniem poprowadził go przez korytarz do kuchni. Kuchnia przylegała do małej jadalni, która była chlubą tego lokalu — sanctum sanctorum, miejscem spotkań bardziej przypominającym klub niż cokolwiek innego. Nieliczni wybrańcy, którzy uzyskali przywilej przekroczenia tego progu, witani byli tam z wylewną gościnnością, nigdy nie spotykaną w drogich i wykwintnych restauracjach, gdzie gości traktuje się po prostu
jak intruzów, których trzeba za odpowiednią cenę nakarmić i jak najszybciej odprawić sztywnym ukłonem. Kiedy Święty wszedł do jasno oświetlonego pokoju, wypełnionego zapachem tytoniu, wina, gotowanych jarzyn oraz brzękiem talerzy i garnków, poczuł przypływ dawnego szczęścia, chociaż nikt z jego przyjaciół nie siedział za dużym, wspólnym stołem. Od razu przypomniały mu się owe cudowne noce nie kończących się dyskusji, kiedy to nad pełnymi szklankami wygłaszano najrozmaitsze teorie filozoficzne i rozstrzygano wszelkie problemy tego świata. Wiele z nich poznał właśnie w tym swojskim, przytulnym miejscu. — Kieliszek sherry? Simon przytaknął. — I jeden z twoich steków — dodał. Usiadł i sączył drinka, którego przyniósł mu Chris, przyglądając się wnętrzu przymrużonymi oczami. Niczym refren niezapomnianej piosenki posłyszał znów wesołe żarty i cięte riposty, burzliwe dysputy i wybuchy śmiechu. Nic się tu nie zmieniło — ta sama atmosfera serdecznego koleżeństwa, której przewodziła i którą podtrzymywała niezmienna życzliwość Chrisa. Dlaczego nie ma na świecie więcej takich miejsc — zaczął się zastanawiać — miejsc, gdzie właściciel byłby nie tylko kupcem, a człowiek, zapominając o troskach, stawałby się wylewny i bezpośredni — rozmawiałby i śmiał się szczerze „bez obaw i podejrzeń, rozgrzany winem i poczuciem braterstwa. Ale Simon pomyślał o tym tylko przelotnie — tego wieczoru miał co innego na głowie. 1 Wjechał stek, gruby, soczysty, kruchy, rozpływający się w ustach jak masło. Święty oddał się jedzeniu z nabożnym skupieniem, na jakie zasługiwało tak wspaniałe danie. Kiedy zaspokoił głód, rozsiadł się wygodnie z resztką wina i nowym papierosem, aby rozważyć zdarzenia minionego dnia. W każdym razie zrobił dobry początek. Rozprawił się ostatecznie z Irbollem. I Simon zaciągnął się z wyrazem głębokiego zadowolenia na myśl o tym, w jaki sposób się z nim rozprawił. Wcale nie żałował szaleńczego odruchu, który nakazał mu bez wahania przypieczętować swój bezkompromisowy czyn własnym podpisem. Coś z tego potwornego lęku, jaki wywoływały niegdyś jego groteskowe rysuneczki, pozostawało nadal w pamięci tych, którzy panicznie się ich bali w dawnych i czasach. Więc za pomocą tak drobnego a pomysłowego zabiegu można by tym ludziom znów napędzić stracha. To niezły chwyt psychologiczny — a Simon był gorącym zwolennikiem metod naukowych. Może się to wydawać dziwne, że taki teatralny gest wywiera na cynicznych gangsterach większe wrażenie, niż ktokolwiek — poza specjalistą od spraw kryminalnych — mógłby przypuszczać; w tandetnych powieścidłach rozchwytywanych przez czytelników gangster ukazywany jest na ogół jako człowiek wyzbyty wszelkich sentymentów. Tak czy owak, pierwszy krok został zrobiony — załatwił sprawę Irbolla; Irboll był jednak drobną płotką w tym akwarium. Valcross wypowiedział się na ten temat jasno i dokładnie. Drobne rybki są dobre, ale na przekąskę; starannie pokrajane, przyprawione ketchupem i tabasco i podawane z lodu do cocktailu. Lecz cenę miliona dolarów wyznaczono za przywódców ławicy. A Simon, niezależnie od swej pasji wędkarskiej, miał wrażenie, że zdołałby z łatwością wydać milion dolarów. Gdy nad tym” rozmyślał, nie bardzo mógł sobie przypomnieć sytuację, w której tego nie potrafił. — Gdybyś poczęstował mnie kieliszkiem koniaku — mruknął do przechodzącego Chrisa — napiłbym się jeszcze. Obok niego na krześle leżało wieczorne wydanie „World Telegram”; wziął je do ręki i rzucił okiem na tytuł wydrukowany wielkimi czcionkami przez całą szerokość kolumny. Ku swemu zdziwieniu stwierdził, że stał się już sławny. Jakiś rozentuzjazmowany dziennikarz rozwodził się we wstępniaku na jego temat z uzasadnionym zapałem; i nawet Simon poczuł się odrobinę zażenowany czytając, jakimi to niezwykłymi przymiotami obdarzono jego
skromną osobę. Z przymrużeniem oka i z cieniem uśmiechu na wargach przeczytał artykuł do końca. Wtem uśmiech znikł. Zgasł łagodnie, bez wstrząsu. Tylko śledzące tekst leniwie niebieskie oczy nieznacznie zatrzymały się na nazwisku, które pojawiło się o jeden raz za dużo. Na to właśnie czekał — usilnie próbując znaleźć jakiś punkt zaczepienia, który byłby dla niego inspiracją do wznowienia akcji. Stwierdził, że spośród mnóstwa szczegółów, jakimi z chęci zaimponowania czytelnikom rozentuzjazmowany dziennikarz opatrzył relację z ostatnich wyczynów Świętego, coś mu się może przydać. Uśmiech powrócił; Simon wstał opróżniając do dna kieliszek. Ci, którzy znali Świętego, twierdzili, że kiedy tak się uśmiecha, bywa najbardziej niebezpieczny. Odwrócił się i poklepał Chrisa po ramieniu. — Muszę już iść — oznajmił. Twarz Chrisa posmutniała. — Co, tak szybko? Simon skinął głową. Położył pieniądze na kredensie. — Nadal smażysz najlepsze steki na świecie, Chris — powiedział serdecznie. — Wpadnę jeszcze kiedyś do ciebie na takiego stęka. Zszedł do holu nucąc cichutko. Po drodze zatrzymał się przy telefonie i wziął do ręki książkę telefoniczną. Przejechał palcem długą kolumnę nazwisk na „N” i zatrzymał się pod tak intrygującym go nazwiskiem wymienionym w gazecie. Zanotował w pamięci adres, uderzył się lekko dłonią po bocznej kieszeni marynarki sprawdzając, czy broń znajduje się na swoim miejscu i wyszedł na ulicę. Zegar na ozdobnej wieży starego Jefferson Market Court wybijał właśnie dziewiątą, gdy Simon wysiadł z taksówki na rogu Dziesiątej Ulicy i Greenwich. Stał przez chwilę na chodniku, dopóki taksówka nie zniknęła za rogiem, potem nasunął głębiej kapelusz i udał się wzdłuż Dziesiątej Ulicy na zachód, żeby sprawdzić najbliższy numer. Od celu, do którego zmierzał, dzieliło go jeszcze kilka domów. Nucąc wciąż tę samą ledwie dosłyszalną melodię, szedł dalej na zachód, z rękami w kieszeniach, z papierosem niedbale zwisającym spomiędzy warg, tym samym lekkim, swobodnym krokiem, jakim maszerował wzdłuż Lexington Avenue na obiad — i dokładnie z tą samą filozofią. Tyle że w czasie tej przechadzki różnica napięć między brawurowym gestem a jasno zakreśloną misją wzmogła w nim jeszcze stan przyjemnego podekscytowania. Nie ułożył sobie planu akcji, nie uznawał układania planów. Szedł naprzód, jak Wiele razy przedtem, wierząc niezłomnie, że sprzyjać mu będą bogowie wszystkich dzielnych piratów. W kieszeni miał naładowany rewolwer, a do lewego przedramienia pod rękawem przywiązany nóż o rękojeści wysadzonej kością słoniową, i gotów był w każdej chwili zadać cios, gdyby bogowie zmęczyli się okazywaniem swej łaskawości… Po kilku minutach znalazł numer, którego szukał. Dom zbudowany był w holenderskim stylu kolonialnym, mocno wrośnięty korzeniami w późną epokę wiktoriańską. Szeroka, płaska fasada z czerwonej cegły, z białymi obramowaniami drzwi i okien, wyglądała dość skromnie. Ale miała w sobie ową mieszczańską j solidność, przywodzącą na pamięć starodawnych holenderskich osadników, którzy pierwsi w Nowym Świecie pokazali, że mają głowę do interesów wykupując od Indian wyspę Manhattan za dwadzieścia cztery dolary i dzban kukurydzianej whisky. Święty zastanawiał się niekiedy, co mogło skłonić miejscowych apostołów Abstynencji, by zamieszkali w mieście od zarania skażonym Diabelskim Napojem. Były to interesujące spekulacje metafizyczne, które nie miały jednak nic wspólnego z jego obecnością w owym miejscu, wobec czego porzucił je na rzecz kuszących możliwości, jakie otwierała przed nim wąska alejka, którą spostrzegł po jednej stronie budynku. Niespieszny spacer przed domem dał mu mnóstwo czasu na przyswojenie sobie innych ważnych szczegółów. Zza szczelnie zasłoniętych firankami okien pierwszego piętra padało światło i głęboki mrok w odległym końcu alejki rozrzedzała mgiełka rozproszonego blasku.
Wiedząc co nieco o tym szczególnym stylu architektonicznym, o którym tu mowa, Simon nabrał niezachwianej pewności, że wyżej wspomniane światło dochodzi z biblioteki. Ta iluminacja wskazywała na to, że — ktoś jest w domu. A ponieważ na chodniku stał czarny samochód z niskim numerem na tablicy rejestracyjnej i doczepionym nad nią herbem miasta, Simon miał je prawo wnioskować, że ów domator był właśnie dżentelmenem, z którym pragnął przeprowadzić zasadniczą rozmowę. Za rogiem zawrócił po swoich własnych śladach aż do alejki. I chociaż postronnemu obserwatorowi jego chód wydałby się równie leniwy i nonszalancki jak poprzedzało, w jego krokach było więcej elastycznej sprężystości, w ruchach więcej napiętej czujności, w badających chodnik niebieskich oczach więcej wzmożonej uwagi niż w momencie, gdy wyruszał w drogę. Napis starannie wymalowany białymi literami u wylotu alejki głosił, że jest to „Wejście dla dostawców”, że Simon czuł się demokratą — wkroczył na nią bez wahania. Alejka miała zaledwie trzy stopy szerokości, z jednej strony ograniczona ścianą domu, z drugiej wysokim ogrodzeniem. W miarę jak posuwał się naprzód, światło padające z okien na tyłach domu stawało się coraz jaśniejsze. Przycisnął się do ściany, tam gdzie ciemność była jeszcze głębsza, i szedł dalej. Czerniejący przed nim w mroku prostokąt na ścianie domu wskazywał wejście. Ominął je jednym długim krokiem i zatrzymał się przy końcu alejki przed ozdobnym płotkiem. Zastygł przez chwilę jak posąg, bez słowa i bez ruchu. Jego mięśnie były odprężone i spokojne; ale każdy nerw dygotał z napięcia wywołanego niezwykłym wprost, niemal instynktownym, współdziałaniem wszystkich zmysłów, jak gdyby skupiającym wszelkie jego zdolności, aby wspólnie wesprzeć ten jeden zmysł, który był mu teraz potrzebny najbardziej. Do jego nasłuchujących uszu dobiegł szmer wody, a słaby podmuch wiatru, który ledwo poruszył liśćmi, przyniósł delikatny zapach bzu. Za płotkiem jest ogród — wywnioskował Święty. Przyćmiony blask, który dostrzegł z ulicy, padał teraz prosto znad jego głowy, z rzędu okien na tyłach domu. Obserwując nieregularne plamy światła na trawie, widział, jak przesuwają się za każdym lekkim tchnieniem powietrza. Firanki w otwartych oknach — sformułował następny wniosek i uśmiechnął się niedostrzegalniej w ciemności. Przełożył przez płotek długą nogę w nienagannie eleganckich spodniach, a w chwilę później drugą. Jego oczy, podobnie jak u kota, prędko oswoiły się z ciemnością, a padające z górnych okien światło aż nadto wystarczyło, by mógł zorientować się w sytuacji. Jednym szybkim spojrzeniem ogarnął zamkniętą przestrzeń ogrodu, w dalekim końcu rozróżnił altanę i fontannę oraz stwierdził, że wysokie ogrodzenie kończy się w równej linii z przeciwległą ścianą domu. Topografia terenu nie mogłaby mu odpowiadać bardziej, gdyby nawet sam ją zaprojektował. Ogrodzenie nie było najeżone tłuczonym szkłem ani czymkolwiek innym, co mogłoby zniechęcić złodzieja amatora. Nasłuchiwał znów chwilę, zerknął na rozświetlone okna powyżej i przemknął przez ogród w stronę,, gdzie ogrodzenie stykało się ze ścianą. Na sprężonych mięśniach zwinnie podskoczył i z mistrzostwem godnym włamywacza i linoskoczka wdrapał siej na górę. Z wysokości tak niepewnego oparcia raz jeszcze dokonał przeglądu sytuacji — nie miał jej nic do zarzucenia. Wydawała się dziecinnie prosta. Parapet najbliższego otwartego okna, z którego dochodziło światło, znajdował się nie wyżej niż o stopę nad poziomem ogrodzenia i o krok od miejsca, w którym stał. Simon; zrobił ten krok z radosną lekkością i ze spokojnym sumieniem.
3 Być może nawet w tej odartej z wszelkich złudzeń epoce przetrwało jeszcze kilka prostolinijnych, nie splamionych cynizmem naszych czasów istot, które wyobrażają sobie zapewne, że wymierzający sprawiedliwość sędzia — związany z polityczną organizacją Tammany Hall — spędza wolny czas wertując z uwagą prawnicze księgi wypełniające jego bibliotekę lub jeśli w bardziej sielskim nastroju, czule swawoli na podłodze ze swoim małym kędzierzawym synkiem. Trzeba przyznać, że Simon Templar nie należał do tego grona naiwnych. Dawna czystość jego dziecięcej zbyt wiele razy doznała wstrząsu od czasu tamtych dni, gdy wierzył, że wystarczy naukowymi metodami wytępić bociany, aby rozwiązać problem przeludnienia. Ale trzeba również przyznać, że nawet w chwilach największego optymizmu nie spodziewał się natknąć na taką scenkę z domowego życia, jaką ujrzał właśnie niecałe dwa jardy przed sobą. Sędzia Wallis Nather we własnej, bynajmniej nie szczupłej, osobie pochłonięty był przeliczaniem kuszącego pliku banknotów, których ilość nawet Simona Templara wprawiła w osłupienie. Rachunek najwyraźniej wypadł zadowalająco, Wysoki Sąd bowiem z lubością uklepując banknoty, ułożył je przed sobą w pokaźny stos na przykrytym szkłem biurku. Potem spod nefrytowego przycisku wyjął jakąś kartkę i zerknął na — kilka wypisanych na ej słów. Wydając odgłos, który można by określić jako parsknięcie, zwinął świstek i wrzucił do stojącego obok i. Następnie raz jeszcze kciukiem wygładził brzegi banknotów spoglądając na nie tak, jakby ich suchy chrzęst brzmiał w jego uszach melodią boskiej symfonii. Ogólnie rzecz biorąc, był to widok, przed jakim Simon chylił czoła. Scena ta miała w sobie potężną prostotę autentycznej wielkości. W świecie zakłamania hipokryzji kto żyw zgarniał forsę, głosząc jednocześnie po kołtuńsku, że pieniądze nie przynoszą szczęścia. Wallis Nather nie musiał kręcić ani udawać. Miał swoją forsę; i nawet gdyby sądził, że nie przyniesie mu ona szczęścia, z nieustraszoną odwagą stawiał czoło smutnemu przeznaczeniu. Simon czuł niemal skruchę, że przeszkadza. Jedynie sroga i nieubłagana konieczność zmuszała go do narzucenia swej natrętnej obecności w podobnej chwili. Ale skoro już musiał się narzucać, nie widział powodu, dla którego nie miałby przestrzegać form towarzyskich. — Dobry wieczór, sędzio — powiedział uprzejmie. Nigdy nie mógł sobie zarzucić, że nie robił wszystkiego co w jego mocy, aby złagodzić cios, okazując swym ofiarom pewną dozę współczucia. Niestety, mógł tylko głęboko westchnąć uświadomiwszy sobie, że na nic się teraz nie zdają jego dobre intencje. Sędzia wykonał jednocześnie trzy ruchy: wypuścił z rąk banknoty, okręcił się z fotelem tak, jakby jego oś wplątała się w szybkoobrotowy pas transmisyjny, i spróbował sięgnąć do bocznej szuflady biurka. Trzeciego ruchu nie zdążył ukończyć, spostrzegł się bowiem, że oto wlepia wzrok w wycelowaną w siebie groźną stal rewolweru i że z otwartymi ustami gapi się w parę najbardziej kpiących niebieskich oczu, jakie kiedykolwiek widział. Były to oczy, pod których spojrzeniem cały skurczył się ze strachu, oczy tak bezceremonialne jak pchnięcie rapiera, oczy, które Jego Sędziowską Mość przeraziły bardziej niż nieruchomy kształt rewolweru. Siedział tak bez ruchu przez kilka straszliwych sekund, pochylając ciężkie ciało do przodu, cały zesztywniały, z rozdętymi mięsistymi nozdrzami. Słyszał tylko bicie własnego serca i tykanie stojącego na biurku zegara, które nagle wydało się nienaturalnie głośnej wtedy z ogromnym wysiłkiem, aż krople potu wystąpiły mu na czoło, spróbował przezwyciężyć potworny strach trzymający go za gardło lodowatym uściskiem. Dźwignął się nieco w fotelu, lecz nie zdobył się na nic; więcej poza jednym konwulsyjnym ruchem. Święty; z niedbałym, sardonicznym uśmieszkiem zakręcił rewolwerem dokoła wskazującego palca i wszedł do pokoju. Wykonawszy ten jeden szyderczy gest, przywrócił
kolbę rewolweru dłoni tak gładko i pewnie, jakby tam znajdowało się specjalnie dla niej wydrążone wgłębienie. — Proszę sobie nie przeszkadzać, przyjacielu — mruknął Święty. — Wiem, że kodeks towarzyski nakazuje gospodarzowi wstać na powitanie gościa, ale przynajmniej ten jeden raz dajmy sobie spokój z konwenansami. Proszę usiąść, Wysoki Sądzie, i niech się pan czuje jak u siebie w domu. Sędzia przeniósł zmrużony wzrok z broni na twarz Simona. Przerażająco zadźwięczały mu w uszach te ciche, drwiące rejestry głosu, równie nonszalanckiego jak oczy i postawa intruza — głosu, który na nowo wzbudził w nim zimny lęk, jaki poczuł, gdy po raz pierwszy podniósłszy głowę napotkał to zuchwałe spojrzenie. Resztki rumieńców znikły z jego ziemistych policzków, a serce gwałtownie podskoczyło do gardła. — Co ma znaczyć ta przeklęta farsa? — spytał głosem tak schrypniętym, że sam go nie poznał. — Jeśli pan usiądzie, wszystko panu wyjaśnię — odpowiedział Święty. — Jeśli nie… no cóż, zauważyłem zaraz za rogiem całkiem szykowny zakład pogrzebowy i kilka sympatycznie prezentujących się trumien po okazyjnych cenach. Może przyjemnie byłoby umrzeć w tym miesiącu. Spojrzenia obu mężczyzn zderzyły się jak dwa ostrza noży w pojedynku, ale Święty nie przestawał się uśmiechać. Sędzia Nather opadł ciężko na fotel, trupioblady, z kropelkami potu nad górną wargą. — Dzięki — rzekł Simon. Odetchnął niedostrzegalnie, rozluźniając nieco uchwyt palca na spuście. Z niezmienną elegancją cofnął się bokiem pod drzwi i zręcznym ruchem nadgarstka przekręcił klucz w zamku. Potem bez pośpiechu zawrócił po puszystym dywanie w stronę sędziego. Przysiadł na krawędzi biurka i zaczął machać lekceważąco wyglansowanym butem. Prowokującym spojrzeniem niebieskich oczu prześliznął się po stercie banknotów, która leżała między nim a gospodarzem, i uniósł domyślnie brwi. Końcem lufy szturchnął ten zalążek fortuny, aż złocistą kaskadą rozsypał się po całym biurku. — To musi być całkiem niezła sumka, Algernon — zauważył. — Niemal wystarczająca, bym sprzeniewierzył ślę swoim zasadom. — Ach, więc to napad rabunkowy — zaskrzeczał Nather. A Simonowi zdawało się, że uchwycił w jego głosie nutkę ulgi. Potrząsnął głową z odrobiną smutku i szeroka otwartymi oczami spojrzał niewinnie na swą ofiarę. — Mój drogi sędzio, pan mnie krzywdzi. Po prostu napomknąłem, że walczę z pokusą. Tak naprawdę to miałem zamiar przeprowadzić z panem przyjacielski wywiad. Chętnie dowiedziałbym się, gdzie się pan urodził i po co, w którym zakładzie karnym robił pan dyplom, co pan myśli o rozbrojeniu i czy pańska twarz zawsze była tak odrażająca, czy ktoś ją kiedyś nadepnął… Nie miałem zamiaru nic kraść. Z zadumą przyjrzał się banknotom, jakby wbrew jego woli drążyła go jednak jakaś myśl. Sędzia zwilżył językiem wyschnięte wargi. — Cóż to znowu za brednie? — Taka sobie mała koleżeńska wizyta — Święty w zamyśleniu ponownie szturchnął stertę banknotów. Jasne było, że dojrzewa w nim pomysł podsunięty przez Nathera. — Z jednej strony pan z tym swoim pakietem, z drugiej ja, usiłujący dokonać drobnego włamania. Po zastanowieniu — powiedział podjąwszy decyzję z nie ukrywanym niesmakiem — obawiam się, że będę musiał sobie tę forsę pożyczyć. Tak siedzieć i patrzeć na nią… za bardzo mnie to podnieca.
Nather zesztywniał, masywne dłonie zwinął w pięści. Ale broń w ręku Świętego nawet nie drgnęła, wymierzona bezlitośnie w jego bezradną postać niczym palec przeznaczenia. Małe oczka sędziego zamigotały jak płonące agaty, kiedy Simon zamaszystym ruchem zgarnął stertę banknotów i wrzucił je sobie do kieszeni; lecz Nather nie próbował prowokować colta kaliber 38 znajdującego się w odległości zaledwie trzech stóp od jego przepony. Bezsilny gniew wybuchł głośnym staccatem słów, które przecięły ciszę złowróżbnym zgrzytem. — Do diabła! Już ja się postaram, żeby ci to nie uszło płazem! — Wierzę, że by się pan postarał — zgodził się uprzejmie Święty. — Przyznaję, że postąpiłem wobec pana odrobinę nietaktownie. Szkoda, że nie czuje się pan towarzysko usposobiony. Moglibyśmy spędzić razem przemiły wieczór, a potem, gdyby mnie kiedykolwiek złapano i postawiono przed panem w sądzie, zalałby się pan łzami i polecił ławie przysięgłych, aby mnie uniewinniono, tak jak w końcu postąpiłby pan z Jackiem Irbollem, gdyby nie przytrafił mu się ten tragiczny wypadek. Przypuszczam, że nie można mieć wszystkiego… Ale mniejsza o to. Niech mi pan powie, ile od pana pożyczam, zostawię panu pokwitowanie. Bladość ustąpiła na chwilę z oblicza Nathera, które poczerwieniało z wściekłości. Kropla potu spłynęła po policzku i drżąc zawisła na podbródku. — Było dwadzieścia tysięcy dolarów — oznajmił ochryple. Święty uniósł brwi. — Nieźle kosztowała ta krew… — wycedził. Sędzia nie odezwał się, tylko nagły dreszcz przerażenia rozszerzył mu źrenice. Simon znów się uśmiechnął. — Proszę mi wybaczyć. W tym zdenerwowaniu i w ogóle zapomniałem się przedstawić. I chyba postawiłem pana w niezręcznej sytuacji. Nazywam się Templar, Simon Templar — uchwycił w oczach ważnej osobistości błysk śmiertelnego strachu, który wykrzywił wargi sędziego. Uśmiechnął się jeszcze łagodniej. — Może pan o mnie słyszał, jestem Święty. W zaschniętym gardle Nathera zabulgotało, gdy odruchowo przełknął ślinę. — To pan wysłał do Irbolla ten list — wymamrotał przez zaciśnięte wargi. — I ja go zabiłem — stwierdził spokojnie Święty. Żartobliwa nuta zadźwięczała już tylko w najgłębszych półtonach jego głosu, który stał się tak gładki i zimny Jak sopel lodu. — Niech pan o tym nie zapomina, Nather. Pan go wypuścił, a ja go zabiłem. Sędzia wykonał ruch, który był jedynie nie kontrolowaną reakcją napiętych do ostatnich granic nerwów. Jego usta sformułowały ledwie dosłyszalne pytanie: — Czego pan chce? — Cóż, myślałem, że moglibyśmy sobie trochę pogawędzić — noga Simona znów zaczęła kołysać się lekko, wahadłowym ruchem. — Sądziłem, że można by się od pana czegoś dowiedzieć. Wygląda na to, że był pan kumplem Jacka Irbolla. Według tego, co przeczytałem dziś w gazecie, to pan podpisał mu pozwolenie na noszenie broni, z której zastrzelił Ionetzkiego. To pan zakwestionował nakaz aresztowania, żeby wydobyć Irbolla, kiedy po raz pierwszy go przymknęli. To pan odroczył rozprawę, kiedy go ostatnim razem postawili przed sądem. I pan, zdaje się, trzy lata temu ułaskawił tegoż Irbolla oraz czterech innych oskarżonych — zamordowanie chłopca, Billie’ego Valcrossa. Tak czy inaczej, Algernon, wydaje mi się, że z takiego kumpla jak pan można mieć niemały pożytek.
ROZDZIAŁ 2 Jak Simon Templar wyciągnął pewne korzyści z przesłuchiwania, a inspektor Fernack wybrał się na przejażdżkę. 1 Nather nie próbował odpowiadać. Z twarzą wykrzywioną grymasem wściekłej nienawiści zapadł się głęboko w fotelu i przeszywał Świętego jadowitym spojrzeniem. Ale Simon przywykł do takich spojrzeń. — Tuż przed moim przyjściem — zauważył tonem swobodnej konwersacji — wyczytywał pan coś ze świstka papieru, co ma chyba jakiś związek z dwudziestoma kawałkami, które pożyczyłem. — Nie wiem, o czym pan mówi — odparł sędzia. — Czyżby? — głos Simona był słodki jak miód, ale niebieskie oczy pozostały zimne. — Pozwoli pan, że przypomnę. Zgniótł pan ten papier i wrzucił do kosza. Leży tam do tej pory, a ja chciałbym go sobie obejrzeć. Nather zamrugał powiekami: — Dlaczego sam pan go nie wyjmie? — Ponieważ sprawiłoby mi nieniewysłowioną przykrość, gdybym dał panu szansę schylając się; mój tyłek jest dziś wyjątkowo wrażliwy. Niech pan wyciąga ten papier! Jego głos przeciął powietrze niczym trzaśniecie bicza i Wallis Nather szarpnął się jak smagnięty. Ale nie wykonał najmniejszego mchu, by usłuchać polecenia. W pokoju zapadła pulsująca cisza. Powietrze aż naelektryzowane było jej napięciem. Kiedy Święty twardym głosem wydał jedną krótką komendę, uśmiech znikł z jego warg — i już nie powrócił. Nic się nie zmieniło w pełnej wdzięku swobodzie, z jaką Simon trwał na swym niebezpiecznym stanowisku na krawędzi biurka, ale łagodne kołysanie jego stopy zamarło nagle, jak zamiera wahadło w rozbitym zegarze. Leciutkie mrowie niby ukłucie szpilek przebiegło mu po grzbiecie, kiedy zdał sobie sprawę, że Nather nie zamierza usłuchać. Jednocześnie uświadomił sobie, że sędzia mobilizuje resztki sił i odwagi, aby jednym desperackim skokiem rzucić się na rewolwer, który przykuł go do fotela. To było fantastyczne, wprost niewiarygodne, ale Simon z pewnością się nie mylił. Ta intuicyjna pewność błysnęła w jego umyśle w tej samej chwili, w której zamiar ten zaświtał w mózgu siedzącego naprzeciwko mężczyzny. I z taką samą pewnością Simon wiedział, że w momencie kiedy sędzia odważy się na ten desperacki skok, jego własny palec naciśnie spust bez wahania i bez skrupułów, kończąc w ten sposób raz na zawsze wszelką możliwą dyskusję. — Pan nie ośmieliłby się strzelić — powiedział Nather przez ściśnięte gardło. Powiedział to tak, jakby usiłował przekonać samego siebie; oczy Świętego przygwoździły go do miejsca jak dwa błękitne sople lodu. — Takiego słowa nie ma w moim słowniku, powinien pan o tym wiedzieć! To nie jest kraj, gdzie broń nosi się dla ozdoby, a ja właśnie zaczynam się aklimatyzować… Gdy to mówił, jego mózg pracował na pełnych obrotach, aby zrozumieć motywy decyzji tak szaleńczej, że aż pobielały kciuki trzęsących się dłoni sędziego. Był przekonany, że człowiek tego rodzaju co Wallis Nather nie rzucałby się na ziejącą lufę rewolweru dla marnych dwudziestu tysięcy dolarów. Była to suma, której strata każdego by oczywiście zmartwiła, ale nie aż tak wysoka, by skusić kogokolwiek, prócz umierającego z głodu desperata, do podjęcia ryzyka, na jakie szykował się Nather.
Powód mógł być tylko jeden: słowa nagryzmolone na kawałku papieru w koszu od śmieci. Coś, co było napisane na tym zmiętym świstku, zawierało dostateczny ładunek dynamitu, by podnieść upiorną rękę samej Nemezis. Było tam zapisane coś, co miało taką moc, że pchało Nathera cal po calu prosto w objęcia prawie nieuniknionej śmierci… Zafascynowany, Simon obserwował nieznaczne v drżenie ciała sędziego, gdy ten sprężył się do samobójczego ataku na broń. Po raz pierwszy w swej długiej, burzliwej karierze poczuł się ślepym instrumentem w rękach nieubłaganego przeznaczenia. Nie mógł zrobić nic więcej. Twarde ostrzeżenie, jedyne, jakie padło z jego ust, zostało zlekceważone. Nic innego nie pozostawało: za kilka sekund Nather rzuci się i w tej samej chwili broń Świętego wyszczeka śmiertelną odpowiedź… Simon niejasno zdawał sobie sprawę, że jego puls bije szybciej. W zawrotnym tempie ogarnął myślą te wszystkie banalne szczegóły, które czasem przemykają przez pustkę nieznośnej niepewności — w domu musi być gdzieś służba, ale zanim dobiegną do drzwi, zdąży wykonać trzy szybkie ruchy: nabazgrze na bibule swój znak, chwyci z kosza świstek papieru i zniknie w ciemności przez otwarte okno… I wtedy w tej dręczącej atmosferze dzwonek wybuchł niczym bomba. Dzwonek telefonu. Jego podwójny rytmiczny sygnał jak gilotyna przeciął ostrzem zwykłej codzienności naprężone struny ciszy. Cały wysiłek Nathera poszedł na marne. Zdruzgotany tym ciosem sędzia wzdrygnął się, bezsilnie przygarbił w fotelu i drżącą ręką przetarł twarz. Simon znów się uśmiechnął. I znów jego but rozkołysał się łagodnie, a wesołe kpiące spojrzenie wodziło po blacie biurka. Stały na nim dwa aparaty telefoniczne — jeden z nich był z pewnością domofonem. Syjamski brat drugiego aparatu stał na małym stoliczku po prawej stronie biurka, podłączony do tej samej zewnętrznej linii i przeznaczony dla sekretarki Wysokiego Sądu. Simon wyciągnął długie ramię i ulokował go sobie na kolanach. — Odbierz telefon, bracie — zaproponował tonem perswazji. Kiwnięcie rewolwerem dodało nieuchwytnego znaczenia owej propozycji. Lecz zapał do walki wygasł już w żyłach sędziego. Kiedy z poszarzałą, zastygłą twarzą przesunął do siebie aparat i podniósł słuchawkę, Simon również podniósł słuchawkę drugiego aparatu i ustawił broń pod tak bezlitosnym kątem, aby mierzyła prosto w serce sędziego. Stanowczo nie był to pomyślny wieczór dla pana Wallisa Nathera, ale Simon nie mógł sobie pozwolić na sentymenty. — Mówi sędzia Nather. Słuchawka przy uchu Świętego zawibrowała dźwięcznym kobiecym głosem. — Tu Fay — w słowach wypowiedzianych szorstko i stanowczo brzmiała jednak owa głęboka, przyjemna melodyjność, jaką niewielu kobiecym głosom udaje się zachować przez telefon. Ten osobliwy timbre wzburzył krew Świętego. Był to głos wywołujący w nim jakiś dziwny stan cudownego oczekiwania, którego nie potrafił sobie wytłumaczyć. — Wielki Szef prosi, żeby pan został dziś w domu — oznajmił głos. — Może pana potrzebować. Oczy Nathera jakby rozbłysły, potem przeniosły się na Świętego. Simon poruszył rewolwerem pod stojącą na biurku lampą i wysunął go nieco do przodu. Jego wzrok był twardy jak stal. Nather z trudem przełknął ślinę. — Tak… tak, będę — wyjąkał. — ,Mam nadzieję — zwięźle zakończyła kobieta tym samym czarownie modulowanym głosem i słuchawka zamilkła. Patrząc na Nathera Święty wiedział, że przynajmniej jeden z obecnych zrozumiał bezbłędnie tę zaszyfrowaną rozmowę. Sędzia gapił się bezmyślnie przed siebie, z na pół otwartymi ustami, z zamarłą słuchawką wciąż jeszcze przyciśniętą do ucha. — Bardzo interesujące — odezwał się Święty. Nather gwałtownie zamknął usta. Powoli odłożył słuchawkę na widełki i podniósł oczy. — Moja klientka — powiedział obojętnie, ale wcale nie był taki obojętny.
— To takie interesujące — stwierdził Święty. — Nie wiedziałem, że sędziowie mają obowiązek przyjmować klientów. Zawsze przypuszczałem, że są niezależni i bezstronni… A ona musi być bardzo piękna, z takim głosem. Czy to możliwe, Algernon, że coś pan przede mną ukrywa? Nather spojrzał na niego spode łba. — Jak długo jeszcze ma pan zamiar ciągnąć to niedorzeczne przedstawienie? — Dopóki mnie nie znudzi. Nietrudno mnie zresztą zabawić, do tej pory nie ziewnąłem ani razu. O ile się orientuję, coraz lepiej nam się rozmawia. Co chwila wyskakuje coś nowego. Ten pański Wielki Szef… posłuchajmy o nim czegoś więcej. Wprost umieram z ciekawości. Oczy Nathera zamrugały wściekle. — Niech mnie szlag trafi, jeżeli będę z panem choć chwilę dłużej rozmawiał! — Trafi pana, jeżeli pan nie będzie. — Niech pana diabli wezmą! — I nawzajem — powiedział Święty z niezmąconym spokojem. Wstał, okrążył biurko i zatrzymał się w rozkroku przed sędzią, smukły i sprężysty jak pantera. — Jest pan wyjątkowo tępy, Algernon — zauważył rzeczowo. — Wygląda na to, że nic pan nie zrozumiał. Być może zwiodło pana to nasze żartobliwe drobne interludium. Ale niech pan spróbuje odgadnąć, dlaczego tu jestem. Orientuje się pan chyba, że nie wpadłem tu dla samej przyjemności podziwiania pańskiego klasycznego profilu. Pan wie, kim jestem. Nic mnie nie obchodzi, jak bardzo się panu narażą, ale chciałbym się czegoś od pana dowiedzieć. Każdy z pańskich niewinnych sekretów z pewnością jest wart wysłuchania. Dalej, Nather, bo… — Bo co? Rewolwer wysunął się naprzód, aż utkwił głęboko w obwisłym brzuchu sędziego. — Bo dowie się pan tego, co Ionetzki i Irboll już wiedzą. Mięsiste wargi Nathera wykrzywiły się w ponurym grymasie, odsłaniając pożółkłe zęby. Simon wepchnął lufę odrobinę głębiej w jego brzuch. — Proszę tylko nie kłamać — upomniał pieszczotliwie — ponieważ przyjaźnię się z przedsiębiorcami pogrzebowymi, a ten zakład za rogiem wygląda tak, jakby mu się przydało trochę ruchu w interesie. Nather przesunął rozgorączkowanym językiem po wyschniętych, spieczonych wargach. Przez trzydzieści lat regularnych kontaktów z przestępcami nauczył się rozpoznawać tę dziwną zawziętość w naturze człowieka, która czyni go zdolnym do morderstwa. Straszliwa walka wewnętrzna, jaką stoczył, nim zadzwonił telefon, wyzuła go z energii. Nie miał już siły, aby raz jeszcze sprężyć się do desperackiego skoku. I nie miał cienia wątpliwości, że jeśli odmówi odpowiedzi, jeśli będzie próbował kłamać, ten ironiczny potwór, który coraz mocniej wciskał mu lufę rewolweru w brzuch, zdepcze go bezlitośnie jak mrówkę. Grdyka Nathera uniosła się konwulsyjnie raz i drugi, ale nim zdołał się odezwać, spoza zamkniętych drzwi dały się słyszeć przytłumione kroki. Święty wyprężył się nasłuchując. Po ciężkawym, platfusowatym człapaniu domyślił się, że kroki należą do służącego. Nather uniósł wzrok z nagłym błyskiem nadziei, lecz mocny ucisk lufy w jego obfitym ciele nie zelżał ani na jotę. Dobiegł go lekki niczym tchnienie szept Świętego: — Bohaterowie umierają młodo. Zapukano do drzwi dyskretnie — tak mógł pukać tylko służący. Nather wczepiony mściwym spojrzeniem w twarz Świętego odczytał raczej z ruchu jego warg, niż usłyszał polecenie: — Niech pan zapyta, czego chce. — O co chodzi? — warknął sędzia.
— Inspektor Fernack czeka na dole, sir. Mówi, że to ważne. Nather popatrzył na Świętego. Simon uśmiechnął się. Jego zabójczo — zuchwałe wargi ponownie sformułowały ledwo dosłyszalną komendę: — Niech wejdzie — powtórzył po nim Nather nie mogąc wprost uwierzyć, że jednak wypełnia rozkazy. Siedział milczący i sztywny, kiedy kroki lokaja oddaliły się i ucichły, a Simon odsunął wreszcie lufę rewolweru, która tak uporczywie i podstępnie wywiercała dziurę w brzuchu sędziego. — Coraz lepiej — rzekł Święty ze zdumieniem, wtykając sobie papierosa między wargi. — Właśnie chciałem spotkać się z Fernackiem. Nather gapił się na niego z niedowierzaniem. Sytuacja wydawała się groteskowa, nieprawdopodobna, a jednak taka właśnie była. Rewolwer zwolnił ucisk na brzuch — nawet zaczął wirować wokół wskazującego palca Świętego jednym z tych beztroskich, zamaszystych obrotów — co byłoby niemożliwe, gdyby sędzia nie spełnił któregoś z poleceń. Nather nie mógł tego pojąć. Takie zuchwalstwo zmroziło go przejmującym niepokojem, bardziej morderczym niż jakakolwiek groźba broni: było dowodem bezczelności, która przerażała, a z tego przerażenia zrodziło się pytanie, czy Święty nie przyjął jakiejś piorunującej, chytrej strategii, w której Nather nie mógł się połapać. — Będzie pan miał okazję — burknął sędzia gubiąc się w domysłach. Simon potarł zapałkę o paznokieć lewego kciuka, przytknął trzaskający płomyk do koniuszka papierosa i zaciągnął się z rozkoszą. Ze snującą się przez wargi smużką dymu podszedł nonszalanckim krokiem do głębokiego fotela stojącego między oknami i nogą obrócił go tak, by grubo wyściełanym siedzeniem skierowany był ku drzwiom, przez które miał wejść inspektor. Wrócił, zręcznym skrętem stopy obalił kosz na śmieci, schwycił zwinięty świstek papieru i wsunął go do kieszeni jednym gładkim gestem, który udaremnił jakikolwiek odruch protestu, nim pomysł taki zdążył wpaść sędziemu do głowy. Wysunął szufladę, do której poderwała się ręka Nathera, kiedy po raz pierwszy usłyszał głos Simona, i znajdujący się tam rewolwer przełożył do własnej kieszeni. Potem, zadowolony z tak przygotowanej scenerii, podszedł do fotela i usadowił się w nim wygodnie, z prawą nogą wdzięcznie przerzuconą przez poręcz; długi na ćwierć cala popiół z papierosa strząsnął na kosztowny dywan. — Kiedy służący zapowie Fernacka — zarządził — niech pan otworzy drzwi i wpuści go. A sam wróci na swoje miejsce. Zrozumiał pan? Nather nie rozumiał. Oszołomiony, wciąż jeszcze wytężał mózg, na próżno usiłując pojąć, co się za tym kryje. Na pierwszy rzut oka przybycie Fernacka wydawać by się mogło spełnieniem modlitwy. Dawało z pewnością szansę wybrnięcia z tej sytuacji, odzyskania w jakiś sposób świstka papieru tkwiącego w kieszeni Templara, no i pozbycia się samego Świętego. Ale coś powiedziało sędziemu, że ten opanowany, uśmiechnięty mężczyzna w fotelu wcale nie zmierza do takiego rozwiązania sytuacji. Simon czytał w jego myślach. — Przez chwilę broni nie będzie widać, Nather. Będzie jednak pod ręką. Z tej odległości jestem prawdziwym snajperem. Nie chciałbym, aby się pan zbytnio ekscytował myślą o wspólnym działaniu z Fernackiem przeciwko mnie. Ktoś mógłby zostać ranny. Spoczęło na nim jadowite spojrzenie Nathera. — Mam nadzieję — wycedził sędzia — że jeszcze się kiedyś spotkamy. — W Sing Sing — zaproponował serdecznie Święty. — No, to jesteśmy umówieni. Znów zaciągnął się papierosem. Przysłuchiwał się powracającym krokom lokaja, którym towarzyszyły cięższe, bardziej zdecydowane stąpnięcia. Prawdę mówiąc, nie miał w zanadrzu żadnych sztuczek. Skoro jednak Fernack był tutaj, Święty nie widział powodu, dla którego nie mieliby się spotkać. Cały wieczór rozpoczął się w tym samym nastroju bezstronnego
oczekiwania i okazał się całkiem owocny. Z nie mniej życzliwym zainteresowaniem oczekiwał więc Święty powiększenia się rosnącego grona znajomych. Lokaj zapukał ponownie. — Inspektor Fernack, sir. Simon dał znak sędziemu i Nather powoli przeszedł przez pokój. Przy każdym kroku świadomy był, że ukryty rewolwer mierzy mu w plecy. Przekręcił klucz w zamku i otworzył drzwi, a wtedy zwalista postać inspektora Fernacka wtoczyła się do pokoju. 2 — Dlaczego drzwi są zamknięte, sędzio? — zapytał cierpko Fernack. Czy jest pan czymś zdenerwowany? Nather bez słowa zamknął drzwi, a Simon postanowił wyświadczyć mu przysługę. — To ja kazałem zamknąć — wyjaśnił. Fernack, który dotąd go nie zauważył, odwrócił się zaskoczony. — Nie miałby pan nic przeciwko temu, sędzio — ciągnął dalej Simon — żeby zamknąć je znowu, tak jak się umówiliśmy? Nather zawahał się przez chwilę, ale usłuchał. Fernack bezmyślnie wlepił wzrok w spoczywającą na fotelu postać, potem przeniósł zaintrygowane spojrzenie na sędziego, zsunął na tył głowy swój podniszczony filcowy kapelusz i w zadumie naciągnął go na lewe ucho. — Cóż to znaczy, u diabła? — spytał. Nather wzruszył ramionami. Simon puścił mimo uszu zniewagę, badawczo przyglądając się nowo przybyłemu. Ogólnie rzecz biorąc, Fernack odpowiadał jego wyobrażeniu o tym, jak mógłby wyglądać nowojorski inspektor policji, ale rzeczywistość nieco przekroczyła to wyobrażenie. Simonowi spodobała się zarówno zadziorna uczciwość mroźnych szarych oczu, jak siła i odwaga jego żelaznych szczęk. Zdał sobie sprawę, że niezależnie od tego, czy Fernack był dobrym, czy złym detektywem, należał z tą swoją ,j szczerością i prostolinijnością do wąskiego kręgu zjawisk bardzo rzadko spotykanych w kraju skorumpowanego prawa — był uczciwym gliniarzem. Owa góra potężnych muskułów kryła w sobie zalety, które Simon Templar zawsze umiał docenić. Uśmiechnął się więc do Fernacka z niekłamaną życzliwością, choć nie spodziewał się, żeby kiedykolwiek została mu odwzajemniona. — Inspektorze — powiedział grzecznie — sprawia mi pan zawód. Miałem nadzieję, że zostanę rozpoznany. Oczy Fernacka spochmurniały, kiedy zdezorientowany uważnie przyglądał się ogorzałej twarzy Świętego. Potrząsnął głową. — Pan wydaje mi się znajomy, tylko licho wie skąd pana znam. Widocznie zdjęcie było nieudane — stwierdził Święty z ubolewaniem. — Te zdjęcia zwykle są takie., W każdym razie nie dalej jak dziś rozdawał pan odbitki dziennikarzom… Olśnienie spadło na Fernacka jak cios. Jego szeroko otwarte oczy zapłonęły, a szczęki zwarły się z kłapnięciem, kiedy trzema wielkimi krokami przemierzył pokój. — Na Boga, Święty! — We własnej osobie. Nie wiedziałem, że jest pan kumplem naszego Algernona, ale skoro pan się tu zjawił, pomyślałem sobie, że równie dobrze i ja mógłbym zostać. Fernack pochylił ramiona, a jego zadziorny podbródek wysunął się niebezpiecznie. Tak niespodziewanie zaskoczony, nie zdążył nawet się zdziwić, dlaczego Święty miałby dobrowolnie oddać się w ręce policji. — Poszukuję pana, młody człowieku — burknął i ruszył naprzód, sięgając do kieszeni.
Nagle zatrzymał się, o jard od fotela. Jego ręka zawisła w powietrzu, zaledwie dwa cale od broni. Wydawało się, że Święty nie wykonał najmniejszego ruchu, nadal łagodnie kołysał stopą w przód i w tył, ale w jego prawej ręce jakimś cudem znalazł się niebiesko–czarny rewolwer z okrągłym czarnym otworem wycelowanym dokładnie w mostek inspektora. — Przykro mi — powiedział Święty i naprawdę tak myślał. — Nie mogę znieść, gdy mnie ktoś chce aresztować, co powinien pan wywnioskować z mojej biografii. Jest to właśnie jedna z tych rzeczy, które się nie zdarzają. Mój drogi, chyba nie myślał pan poważnie, że zostałem tu po to, aby mógł pan zabrać sobie mnie do domu na pamiątkę. Przez chwilę Fernack milcząc wpatrywał się w rewolwer, potem znowu przeniósł wzrok na Świętego. Przez tę chwilę Simon odczuwał lęk, że policjant o takim podbródku mógłby nie dać się powstrzymać — a Simon za nic nie chciał strzelać. Ale Fernack nie był szaleńcem. Urodził się i wychował w świecie, gdzie szaleństwo ustąpiło przed podstawową regułą, że przetrwa ten, kto rozsądniejszy; Fernack liczył się z faktami. Z tej odległości Święty nie mógł chybić, a honor nowojorskiej policji zyskałby jedynie krótkotrwałą chwałę z powodu bohaterskiego samobójstwa jednego z inspektorów. Fernack chrząknął i wyprostował się wzruszając ramionami. — Cóż to znaczy, do diabła? — powtórzył. — Ot, takie sobie towarzyskie spotkanie. Niech pan siada i wczuje się w nastrój tego wspólnego wieczoru. Może i pan zna jakieś typowo męskie historyjki z palarni? Fernack przysunął sobie krzesło i usiadł naprzeciwko Świętego. Kiedy minęło pierwsze zaskoczenie, które go tak otumaniło, pogodził się z sytuacją z typowym dla siebie poczuciem rzeczywistości. Skoro odebrano mu na razie inicjatywę, nie zaszkodzi posłuchać. — Co pan tu robi? — zapytał; w jego głosie zabrzmiał ponury respekt. Simon obrócił rewolwer w stronę Nathera i skinieniem ręki nakazał sędziemu usiąść z powrotem w obrotowym fotelu. — Mógłbym zadać to samo pytanie — zauważył. Fernack w zamyśleniu popatrzył na sędziego, a bystre oczy Simona uchwyciły w tym spojrzeniu wyraźną niechęć. Zdał sobie sprawę, że Nather też go zauważył. — Więc niech pan pyta — oschle powiedział Fernack. Simon z rozbawieniem przyglądał się obu mężczyznom. — Oto dwa ramiona prawa — skomentował z uszanowaniem — strażnik porządku publicznego i przedstawiciel organów sprawiedliwości. Moglibyście razem pozować do tableau pod tytułem, ,Nieprzekupni”, w kolorze zielonego groszku. — Fernack zmarszczył brwi, a Nather nieznacznie poruszył się w fotelu. Zapadła pełna napięcia cisza, którą przerwał szorstki głos inspektora: — Zna pan jeszcze jakieś bajeczki? — Mnóstwo — odpowiedział Święty. — Dawno, dawno temu było sobie wielkie miasto, miasto najbogatsze na świecie. Jego wieże wzbiły się ponad chmury, a ulice wybrukowane były pozłacanymi banknotami, które służyły równie dobrze jak legendarne kocie łby, tyle że dużo łatwiej było się po nich poruszać. I wszyscy ludzie w tym mieście powinni byli żyć bardzo szczęśliwie zważywszy na Macy’s Basement i Groven Whalen, i katedrę zwaną Minsky* . Ale pod miastem zalęgła się żarłoczna ośmiornica, której macki sięgały zarówno szczytów, jak nizin, a nawet wiejskich błoni poza miastem, w Cararsie i North Hoosick, i w Far Rockaway zamieszkanej przez Szkotów. Otóż ta ośmiornica świetnie prosperowała tucząc się krwią, złotem i ludzką godnością. Ostry głos Fernacka przerwał ten potok słów. — To zbyt prawdziwe, żeby było śmieszne. * Macy, Groven Whalen, Minsky — spółki handlowe posiadające sieć wielkich domów towarowych (Przyp. tłum.).
— To wcale nie miało być śmieszne, Fernack. Pan wie, dlaczego tu jestem. Dziś po południu odwaliłem za pana robotę: jedną z tych drobnych robótek, które Nather sam powinien załatwić, ale zawsze jakoś się od tego wymiguje. Ionetzki był pana dobrym przyjacielem, prawda? — Dużo pan wie — pięści policjanta zacisnęły się. — Co dalej? — A Nather był chyba dobrym przyjacielem Jacka Irbolla. Próbuję myśleć za pana. Wobec takiej orgii przywiązania wpadłem zobaczyć się z Natherem. Zabawiłem nie dłużej niż pół godziny, a tu pan się zjawia. No tak, przed chwilą pytałem, dlaczego pan tu przyszedł, nie ja zmieniłem temat. Fernack zacisnął usta. Przeniósł wzrok na sędziego, ale plamista twarz Nathera była pozbawiona wszelkiego wyrazu niczym połeć słoniny, tylko rzęsiste krople potu zrosiły mu obfite policzki. Fernack znów spojrzał na Świętego. — Za dużo pytań pan zadaje — stwierdził stanowczo. — Spróbuję jeszcze jednego — Simon zaciągnął się: i spojrzał na inspektora poprzez mgłę wydmuchiwanego dymu. — Czy mógłby mi pan coś przetłumaczyć? — Przetłumaczyć na prosty język i spróbować mi to wyjaśnić. — Co? — Wielki Szef prosi, żeby pan został dziś w domu., Może pana potrzebować. Simon całkiem pogodnie, bez zająknienia, rzucił ten cytat, który zabrzmiał jak dźwięk zerwanej struny skrzypiec, nie pozostawiając słuchaczom ani pół sekundy, by mogli ochłonąć i zastanowić się, jak należy zareagować. Ale nawet w momentach najbardziej złośliwego optymizmu nie spodziewał się tak pomyślnych rezultatów. Jakby cisnął im pod nogi ładunek materiału wybuchowego. Natherowi zaparło dech od dławiącej czkawki, jak gdyby dostał postrzał w brzuch. Fernack uniósł się trochę w krześle na wyprężonych nogach, jego szare oczy niemal wyszły mu z orbit, po czym zwęziły się do migoczących szparek. — Niech pan powtórzy! — warknął. — Pan nie zrozumiał — Święty uśmiechnął się, spojrzenie szafirowych oczu pozostało równie nieruchome jak wycelowana broń. — Po prostu prosiłem pana o przetłumaczenie czegoś. Może mi pan powiedzieć, co to znaczy? Nather zerwał się z fotela z zaciśniętymi pięścią a twarz mieniła mu się furią. — To niedopuszczalne! — warknął ochryple. — Czy i może pan zadziałać, Fernack, zamiast siedzieć tu i słuchać tego… tego wariata. Fernack spojrzał na niego i odparł krótko: — Jasne, pan odbierze mu broń, a ja zadziałam. — Wniosę na pana skargę do komisarza! — Nather prawie krzyczał. — Wyrzucę pana z policji! Od czego mamy prawo, jeśli pierwszy lepszy uzbrojony opryszek może trzymać mnie na muszce w moim własnym domu, pod samym nosem inspektora policji! — A gangsterzy mogą zabijać w biały dzień gliniarzy i zostają uniewinnieni — dodał promiennie Święty. — Niechaj to więc będzie wiec protestacyjny. Nie wiem, dokąd zmierza ten kraj… Sędzia dławił się, Święty wstał. Coś było w powietrzu, co podszepnęło mu, że lepiej zakończyć to spotkanie — głośny wybuch Nathera nie miał z tym nic wspólnego. Święty postępował z intuicyjną pewnością, która pozwalała mu obojętnie lekceważyć dramatyczne następstwa. W ten sposób najbardziej lubił pracować — podążając za tropem własnymi ścieżkami i nie próbując wyznaczyć mu drogi, jaką ma prowadzić. Ale ten wieczór dopiero się zaczynał. Podszedł do biurka i podniósł .wieczko jasnobrązowego pudełka z cygarami. Wybrał jedno, zaszeleścił nim sobie przy uchu i powąchał z uznaniem. — Wprawdzie nie zna się pan na tym co dobre, zna się pan jednak na dobrym tytoniu — mruknął.
Odrzucił niedopałek papierosa i wetknął cygaro marki Corona–Corona w figlarny kącik ust. Po namyśle .przechylił pudełko i wziął sobie jeszcze garść cygar. — No, chłopcy — powiedział — nie bierzcie mi za złe, że was opuszczę. Nigdy nie nadużywam gościnności, a wy macie zapewne jakieś sekrety, o których chcielibyście poszeptać sobie na ucho. — Przezornie wycofał się pod okno i tam stanął, żeby zapiąć marynarkę. — Aha. — rzekł — nie musicie się fatygować, by pędzić do okna i machać mi na do widzenia. Takie pożegnania zawsze mnie denerwują. — Po raz ostatni okręcił rewolwer wokół palca i znacząco uniósł go na dłoni. — Byłoby mi niewymownie przykro, gdyby w ostatniej chwili zdarzył się jakiś wypadek — dorzucił. I zniknął. Fernack zagapił się w pusty prostokąt ciemności; i opróżnił płuca w głębokim westchnieniu. Po kilku sekundach oprzytomniał. Bez pośpiechu podszedł do okna i stał tam bez słowa, wpatrując się w mrok, po czym odwrócił się. — Podobałby mi się taki facet… — powiedział w zadumie. Nather spojrzał na niego z ukosa. — Lepiej, żeby i pan się stąd wyniósł — warknął. — Jeszcze pan o tym usłyszy później. — A pan usłyszy już teraz — odparł zimno Fernack; i było w jego głosie coś, co kazało Natherowi słuchać. To, co inspektor miał do powiedzenia, nie zajęło mu wiele czasu. W sprawach zawodowych Fernack nigdy nie pozwoliłby sobie na zbędne gadulstwo i raz na zawsze wyzbył się zwyczaju obmyślania jakichkolwiek eufemistycznych frazesów. Bez owijania w bawełnę: wyrąbał własną interpretację faktów prosto z mostu, z bluźnierczą brutalnością, zostawiając Nathera pobladłego i rozdygotanego. W trzy minuty po odejściu Simona Templara inspektor Fernack także się wyniósł — tyle że drogą bardziej; zgodną z przyjętymi zwyczajami. Zbiegł pędem po schodach, potrącił służalczego lokaja, który otwierał mu drzwi, i zadyszany rzucił się za kierownicę swego patrolowego samochodu z gwałtownością, która nie dała się wytłumaczyć wyłącznie żarliwym pragnieniem, by jak najprędzej opuścić tę dzielnicę. Ale i jego wieczór jeszcze się nie skończył, chociaż w tym momencie jeszcze tego nie wiedział. Zatrzasnął drzwiczki, włączył zapłon, odblokował kierownicę i wtedy coś twardego łagodnie, lecz stanowczo utorowało sobie drogę ku jego żebrom, a do prawego ucha dobiegło tchnienie aksamitnego głosu: — Chwileczkę, inspektorze. Wybierzemy się razem na małą przejażdżkę. 3 Fernackowi opadła szczęka. Pod wpływem silnego wzburzenia nie spostrzegł, kiedy Święty się zjawił, i bezszelestnie otworzył tylne drzwiczki. Ale po cóż, u licha, miałby go szukać. Fernack w ogóle nie brał tego pod uwagę; zgodnie ze swym doświadczeniem był głęboko przekonany, że Templar zdążył już się gdzieś zagubić w ulicznym tłumie trzy lub cztery mile stąd. Po raz drugi tego wieczoru znalazł się w sytuacji tak absurdalnie zaskakującej, że na chwilę go sparaliżowało. A Simon w ciągu tej chwili wśliznął się na tylne siedzenie i zatrzasnął drzwiczki. Fernack zamknął usta i spojrzał w spokojne niebieskie oczy. — Co pan zamierza? — Pojedziemy sobie gdzieś. Chciałbym z panem porozmawiać, a może i pan miałby ochotę pomówić ze mną. Pojedziemy gdziekolwiek pan zechce, byle nie na Centre Street. Kamienna twarz inspektora skurczyła się w grymasie. Potrafił kipieć z oburzenia, ale do pewnych granic, do punktu, w którym krzywa jego gniewu, niczym tor górskiej kolejki w lunaparku, załamywała się i spadała raptownie — a radosna zuchwałość siedzącego przy nim