LESLIE CHARTERIS
ŚWIĘTY ZAMYKA SPRAWĘ
TYTUŁ ORYGINAŁU ANGIELSKIEGO: THE SAINT CLOSES THE CASE.
PRZEŁOŻYŁ: JERZY MATWIEJCZUK
PROLOG
Jest rzeczą wiadomą, że w tych zwariowanych czasach żadna nowinka nie jest w stanie
przyciągnąć zainteresowania publiczności dłużej niż przez tydzień, dlatego też dziennikarze i
wydawcy gazet szybko się starzeją, przedwcześnie łysieją i stają się znerwicowani.
Codziennie potrzebna jest nowa sensacja, a każda następna musi zaćmić poprzednią, aż
słownik wyjałowi się z superlatywów, a wyobraźnia zblednie z wysiłku wymyślenia lub
wynalezienia na jutro historii na tyle fantastycznej i kolosalnej, by mogła być godną
następczynią majstersztyku dnia wczorajszego.
Fakt, że notoryczny awanturnik znany jako Święty był w stanie przykuć uwagę opinii
publicznej przez okres dłuższy niż trzy miesiące, bijąc w ten sposób na głowę wszelkie
rekordy tego typu, był wyłączną zasługą jego własnej energii i przedsiębiorczości. Znękani
łowcy sensacji z Fleet Street przywitali go z otwartymi ramionami. Na jakiś czas można było
zaprzestać gorączkowej pogoni za nowinkami. Sam Święty robił w tej mierze wszystko, co
mógłby sobie wymarzyć najbardziej wymagający wydawca — z jedynym, oczywiście,
wyjątkiem: nie kwapił się do dostarczenia im największej sensacji, jaką byłoby jego własne
aresztowanie i proces. Każda z jego przygód była bardziej zuchwała od poprzedniej, a on nie
pozwalał na to, by zainteresowanie wywołane jego ostatnim posunięciem zgasło, zanim nie
pojawi się przed oczami zaskoczonej publiczności z jeszcze śmielszym wyczynem.
Ta samowola trwała już ponad trzy miesiące, podczas których Święty doprowadził do
zwycięskiego finału około dwudziestu wypadów na przeróżnych przestępców, lub ich mienie.
Doszło w końcu do tego, że w przeciągu tego kwartału imię Świętego zaczęło budzić
nieomal nadprzyrodzoną grozę i paniczny strach u ludzi, którzy przez lata chełpili się swoją
bezkarnością. Teraz zaczęli bać się, a ostrzeżenie Świętego — śmieszny wizerunek
człowieczka z jednowymiarowym tułowiem i kończynami (jak na rysunku dziecka), mającego
nad okrągłą głową bez twarzy absurdalną aureolę (czego już dzieci nie umieszczają na ogół
na swoich rysunkach), dostarczane pod drzwi adresata p zwykłej kopercie, nabierało bardziej
fatalnego znaczenia, niż wyrok podpisany kiedykolwiek przez sędziego Sądu Najwyższego.
To było dokładnie to, czego Święty oczekiwał. I niezmiernie go to bawiło.
Działalność swoją prowadził zwykle w tajemnicy i starał się nie rzucać w oczy, w związku
z czym jego ofiary nie mogły dać policji żadnych istotnych wskazówek, na podstawie których
można byłoby go wytropić. Bywały jednak przypadki, gdy Święty nie mógł uniknąć zdjęcia
maski przed człowiekiem, nad którego zgubą się trudził. Najbardziej zdumiewającym
fenomenem całej sprawy było w takich razach zawzięte i ponure milczenie pokrzywdzonej
strony. Po wielu bezowocnych próbach nadinspektor Teal pogodził się z myślą o niemożności
wydobycia z ofiar Świętego jakichkolwiek zeznał przeciwko niemu.
— Z równym powodzeniem można by próbować wydusić coś z głuchoniemej ostrygi w
słoju z chloroformem — powiedział komisarzowi. — Albo Święty nie zabiera się do faceta z
powodu jednej sprawy, o ile nie ma w zanadrzu innej, którą mógłby go szantażować, albo też
odkrył sekretną metodę tak skutecznego przekonywania, że groźba działa jeszcze nazajutrz i
przez wszystkie następne dni.
Ta teoria była dość sprytna i logiczna, ale byłaby jeszcze bardziej sprytna i logiczna oraz
bardziej dopracowana w szczegółach, gdyby inspektor był człowiekiem z większą
wyobraźnią. Ale pan Teal nie miał wielkiego zaufania do rzeczy, których nie można było
zobaczyć i wziąć do ręki; nie miał też nigdy okazji widzieć Świętego w akcji.
Zdarzały się, oczywiście, sytuacje, gdy Święty nie musiał uciekać się do szantażu czy
gróźb, aby zapewnić sobie milczenie osób, w których sprawy się mieszał.
Znamienny był przypadek mężczyzny nazwiskiem Golter, anarchisty i niepoprawnego
wywrotowca, który chełpił się tym, że poznał od środka wszystkie więzienia w Europie. Nie
należał do żadnej frakcji politycznej, jego jedyną ewangelią była najwyraźniej jego własna
mania destrukcji i w żadnym wypadku nie można było go określić mianem nieszkodliwego
maniaka.Był on przywódcą stowarzyszenia o nazwie Czarne Wilki, którego prawie wszyscy
członkowie mieli za sobą ciężkie wyroki za jakieś przestępstwa polityczne. Było to
najczęściej usiłowanie zabójstwa, zwykle drogą zamachu bombowego.
Cel działania ugrupowań tego typu, jak również mentalność ich zwolenników będą zawsze
wdzięcznym polem spekulacji dla psychiatrów, tym niemniej w pewnych sytuacjach
przedmiot czysto teoretycznego zainteresowania naukowców staje się rzeczywistym
problemem tych, których obowiązkiem jest utrzymanie spokoju pod rządami prawa.
Prawo zdało sobie sprawę z tego faktu, a jednocześnie zauważyło istnienie Czarnych
Wilków po upływie tygodnia, w ciągu którego w dwóch fabrykach w północnej Anglii miały
miejsce eksplozje z niemałą ilością ofiar, a kula nie wykrytego zamachowca musnęła plecy
ministra spraw wewnętrznych w chwili, gdy wsiadał do swego samochodu po wyjściu z Izby
Gmin.
Prawo odnalazło Goltera, ale człowiek, któremu polecono śledzić go i meldować o jego
ruchach, w jakiś sposób zdołał stracić go z oczu tego właśnie popołudnia, gdy Książę
Następca Tronu publicznie przejeżdżał ulicami Londynu na uroczysty lunch wydany przez
Lorda Mayora.
Przejazd został zorganizowany ulicami Strand i Fleet Street do City. Z niewielkiego,
wynajmowanego na Southampton Row pokoju (o którym nie wiedziała policja), Gloter
znalazł łatwą drogę na dachy domów po północnej stronie Fleet Street. Usadowił się tam w
miarę wygodnie pomiędzy kominami, skąd mógł patrzeć w dół i widzieć ulicę, podczas gdy
uzbrojeni policjanci przetrząsali Londyn próbując natrafić na jego ślad, a zaniepokojony
komisarz zarządził podwojenie liczby detektywów w cywilu, rozstawionych wzdłuż trasy.
Golter był człowiekiem ostrożnym i rozważnym; miał ponadto solidną wiedzę z dziedziny
zasad dynamiki. Znał co do centymetra swoją odległość od ziemi i precyzyjnie wyliczył czas
potrzebny na dotarcie granatu do celu; granaty typu Mills w jego kieszeniach miały
odpowiednio ustawione zapalniki. Zmierzywszy odległość pomiędzy dwoma słupami latarń
na Fleet Street, w pobliżu Strandu, mógł przy pomocy stopera wyliczyć czas potrzebny na
przebycie tej odległości przez pierwszy samochód orszaku. Następnie, posługując się
sporządzonym przez siebie skomplikowanym schematem, mógł już bez dodatkowych
obliczeń stwierdzić dokładnie, w którym momencie ma rzucić granaty, aby trafiły one
dokładnie w tył przejeżdżającego samochodu Księcia Następcy Tronu. Golter był dumny z
naukowej precyzji, z jaką dopracowany był każdy szczegół jego planu.
Zapalił papierosa, postukując delikatnie obcasami o blaszane pokrycie dachu. Zgodnie ż
oficjalnym harmonogramem, było jeszcze piętnaście minut do momentu, w którym orszak
miał dotrzeć do tego miejsca. Ulica w dole była już zapchana gęstym tłumem, który przelewał
się z chodników na jezdnię, tworząc odnogi — niby macki — krępujące nurt ruchu ulicznego.
— Masa ludzka podobna do mrówek — pomyślał Golter. — Burżuazyjne insekty. —
Uśmiechnął się, wyobrażając sobie zamieszanie w mrowisku, spowodowane wybuchem jego
trzech granatów…
— Tak, rzeczywiście, zanosi się na interesujący spektakl.
Głowa Goltera gwałtownie obróciła się do tyłu, jakby szarpnięta niewidzialnym
sznurkiem. Nie słyszał przybycia mężczyzny, stojącego teraz nad nim. Spokojny,
flegmatyczny głos przerwał jego rozmyślania w sposób o wiele bardziej brutalny, niż
mogłaby to uczynić jakakolwiek eksplozja. Ujrzał wysoką, smukłą postać w szarym, z
niewiarygodną perfekcją skrojonym garniturze i tegoż koloru miękkim, pilśniowym
kapeluszu, którego szerokie rondo ocieniało wesołe, niebieskie oczy. Mężczyzna ten mógłby
posłużyć za ilustrację najświeższych i najbardziej wymyślnych osiągnięć Savile Row w
dziedzinie eleganckiej konfekcji męskiej, gdyby tylko udało się nakłonić go do odrzucenia
pistoletu automatycznego, który na ogół nie występuje jako niezbędny dodatek do tego, „co
dobrze ubrany mężczyzna powinien nosić w tym sezonie”.
— Nadzwyczaj interesujący — powtórzył nieznajomy, spoglądając swymi niebieskimi,
nieco rozmarzonymi oczami w dół, na tłum kłębiący się trzydzieści metrów niżej.
— Patrząc z czysto artystycznego punktu widzenia, szkoda, że nie będziemy mogli tego
zobaczyć.
Prawa ręka Goltera zaczęła skradać się do odstającej kieszeni. Nieznajomy zachęcająco
zatoczył pistoletem leniwy łuk wokół punktu nad brzuchem Goltera.
— Ale zawleczki zostaw na miejscu, śliczny — powiedział półgłosem. — I podawaj mi po
jednym… Grzeczny chłopiec!
Lewą ręką przyjmował kolejne granaty, podawane mu przez Goltera i przekazywał je
komuś, kogo Golter nie widział — drugiemu mężczyźnie stojącemu za kominem. Upłynęła
minuta, podczas której Golter stał z rękami opuszczonymi wzdłuż tułowia, czekając na
okazję, by chwycić pistolet, trzymany przez nieznajomego z udawaną niedbałością. Ale taka
okazja się nie pojawiła. Zza komina natomiast ukazała się ręka — ręka trzymająca granat.
Nieznajomy wziął go i podał z powrotem Golterowi.
— Schowaj to do kieszeni — polecił.
Po pierwszym przyszła kolej na drugi i trzeci; Golter, w płaszczu ponownie
zdeformowanym przez wypychający kieszenie ciężar, stał patrząc na nieznajomego, który —
jak sądził — musiał być detektywem, choć zachowywał się w tak niezrozumiały sposób.
— Dlaczego to zrobiłeś? — zapytał podejrzliwie.
— Mam własne powody — odparł tamten spokojnie. — A teraz żegnam. Czy masz coś
przeciwko temu?
Podejrzliwość, obawa i zdumienie widoczne były na nieogolonej twarzy Goltera. Nagły
domysł zaświtał w jego wyblakłych oczach.
— A więc nie jesteś szpiclem!
Nieznajomy uśmiechnął się.
— Na nieszczęście dla ciebie — nie. Być może słyszałeś o mnie. Nazywają mnie
Świętym…
Błyskawicznie sięgnął lewą ręką do kieszeni, a Golter, nagle sparaliżowany strachem,
patrzył jak zahipnotyzowany na Świętego, który rysował kredą na kominie swój groteskowy
znak firmowy. Po czym Święty przemówił ponownie.
Nie jesteś istotą ludzką. Potrafisz tylko niszczyć; jesteś obłąkanym mordercą działającym
bez żadnych pobudek, poza własną żądzą krwi. Gdybyś miał jakikolwiek motyw, mógłbym
przekazać cię policji, która w tej chwili przeczesuje Londyn w poszukiwaniu ciebie. Nie
jestem tu po to, aby osądzać czyjekolwiek przekonania. Ale dla ciebie nie może być żadnego
usprawiedliwienia…
Zniknął i Golter rozejrzał się — zdziwiony, że słowa potępienia nagle przestały padać —
ale dach już opustoszał. Święty miał talent do znikania w taki sposób.
Orszak zbliżał się. Golter słyszał, jak okrzyki wiwatującego tłumu stają się coraz
głośniejsze, podobne do ryku wody nagle uwolnionej zza wrót zapory. Zerknął w dół.
Trzydzieści metrów niżej ujrzał pierwszy samochód przeciskający się przez szpaler ludzkich
mrówek.
Ciągle na próżno usiłował pojąć cel wizyty Świętego. Święty był tutaj, oskarżał go, a
następnie odszedł, oddając mu z powrotem jego granaty. Golter mógłby uwierzyć w to, że stał
się ofiarą halucynacji, gdyby nie fantastyczny znak na kominie, który pozostał na dowód, że
to jednak nie był sen. W histerycznym odruchu próbował zmazać rysunek rękawem. Po chwili
uspokoił się i wyciągnął z kieszeni stoper oraz sporządzony przez siebie schemat. Prowadzący
samochód dotarł właśnie do pierwszej z latarń, na których Golter oparł swoje wyliczenia.
Obserwował, to będąc jakby w stanie oszołomienia.
Książę Następca Tronu jechał w trzecim samochodzie; Golter rozpoznał jego mundur.
Dostojnik oddawał honory tłumowi. Wyjmując z kieszeni pierwszy granat Golter poczuł, że
drży; wyciągnął zawleczkę, lecz poczekał z rzutem do momentu dokładnie wskazanego przez
stoper i schemat.
„Prawdziwe szczegóły tej sprawy” — pisał Daily Record kilka dni później — „pozostaną
prawdopodobnie na zawsze tajemnicą, o ile Święty nie zdecyduje się któregoś dnia wyjść z
ukrycia, by je wyświetlić. Do tego czasu ciekawość ogółu muszą zadowolić ustalenia komisji
ekspertów Scotland Yardu, zajmującej się dochodzeniem w tej sprawie. Stwierdziła ona, że w
jakiś sposób udało się Świętemu tak ustawić zapalniki granatów typu Mills, których Golter
zamierzał użyć jako narzędzi zamachu na życie Księcia Następcy Tronu, że eksplodowały one
w momencie zwolnienia rękojeści sprężyny, rozrywając go tym samym na strzępy…”
„Niezależnie od opinii, jakie mogą być wyrażane na temat arogancji tego dżentelmena,
który ośmiela się brać prawo w swoje bezprawne dłonie, nie można zaprzeczyć, że w tym
przypadku jego interwencja niewątpliwie ocaliła życie naszego królewskiego gościa. I
niewielu znajdzie się takich, którzy zaprzeczą, że sprawiedliwości stało się zadość, choć
zapewne jest to sprawiedliwość rozumiana nazbyt poetycko, aby mogła być ogólnie
zaakceptowana jako precedens…”
Ten sensacyjny punkt kulminacyjny, który sprawił, że imię Świętego znalazło się na ustach
wszystkich ludzi cywilizowanego świata, stanowił koniec określonego i nie budzącego
wątpliwości rozdziału jego historii. Sensacja wygasła, jako że większość zdumiewających
sensacji umiera z braku powtórnego bodźca. W liście otwartym, który został opublikowany
we wszystkich europejskich gazetach, książę złożył nieznajomemu wyrazy podziękowania i
przyrzekł, że dług wdzięczności nie zostanie zapomniany, jeśli Święty kiedykolwiek będzie
potrzebował pomocy wysokich instancji. Rząd brytyjski, ze swej strony, prawie natychmiast
po tym wystąpił z ofertą prawa łaski za wszystkie dotychczasowe wykroczenia, pod
warunkiem, że Święty ujawni się i złoży przysięgę, iż obróci swą energię i inteligencję na
działania zgodne z prawem. Jedyną reakcję stanowiła utrzymana w wyważonym tonie
odpowiedź na list oraz pełna ubolewania odmowa, wysłane jednocześnie do wszystkich
znaczących agencji prasowych.
„Niestety” — pisał Święty — jestem przekonany, podobnie jak moi przyjaciele, że
złożenie broni w tym momencie, gdy nasza kampania zaczyna dawać dowody swojej
skuteczności, widoczne w statystykach kryminalnych Londynu, a także, co jest nawet
ważniejsze, w odniesieniu do bardziej wyrafinowanych wykroczeń przeciwko prawu
moralnemu, których nie ma w żadnych statystykach, byłoby z mojej strony aktem
tchórzostwa nie do usprawiedliwienia. Nie można nas po prostu skusić obietnicą
bezpieczeństwa dla nas samych, gdyż byłaby to zdrada idei, która nas połączyła. Gra znaczy
więcej, niż uczestnik gry… Ze swej strony chciałbym dodać, że przykładne życie byłoby dla
mnie nieznośnie nudne. Niełatwo jest w dzisiejszych czasach wydobyć się z utartych kolein;
trzeba być na to buntownikiem, który najprawdopodobniej skończy pod płotem, a nie w alei
zasłużonych. Wierzę jednak, tak jak w nic nie wierzyłem dotąd, że jestem na właściwej
drodze. Wartość mają rzeczy powszechne i podstawowe. Sprawiedliwość jest dobra — gdy
jest traktowana fanatycznie; walka jest dobra — gdy to, o co się walczy, jest proste, ma sens i
jest warte miłości. I niebezpieczeństwo jest dobre — wyrywa z letargu i sprawia, że życie
staje się dziesięciokrotnie bardziej intensywne. A pospolita fanfaronada łatwo może stać się
czymś najlepszym, ponieważ zastępuje wspaniałą wiarę w te wszystkie wartości, wiarę w
blask, który cywilizacja usiłuje wydrwić jako złudę i pułapkę… Dopóki absurdalne prawa
tego kraju będą mi tego odmawiały, ja będę im odmawiał posłuszeństwa. Nie dam sobie
odebrać przyjemności stosowania mojej własnej kuracji na ludzkie rany, których uporczywe
jątrzenie mnie obraża…”
I po tym wszystkim, o dziwo, niecierpliwa publiczność na próżno oczekiwała, by Święty
zaczął wcielać w życie swój szokujący manifest. Mijał dzień za dniem, a on wciąż
wstrzymywał się od działania. Ci, którzy dotąd skradali się ostrożnie, zastanawiając się, kiedy
zostaną wykryci dzięki niesamowitej wszechwiedzy Nieznanego, zaczęli znowu podnosić
głowy i przechwalać się, rozgłaszając, że Święty się boi.
Dwa tygodnie urosły do miesiąca i Święty z dnia na dzień stawał się wyblakłą legendą
minionych dni.
I nagle, pewnego czerwcowego popołudnia na ulicach Londynu rozległy się okrzyki
gazeciarzy ze specjalnym wydaniem Evening Record. Ludzie gromadzili się na chodnikach w
niecierpliwych grupach i czytali najbardziej zdumiewającą historię o Świętym, jaka
kiedykolwiek dostała się do prasy.
Była to ta sama historia, którą opowiada ta książka i którą relacjonowano już do tej pory z
pół setki razy. Tym razem jednak rzecz przedstawiona jest w innym, bardziej osobistym
aspekcie, z ujawnieniem nieznanych dotychczas szczegółów.
Jest to opowiadanie o tym, jak Simon Templar, znany szerokim rzeszom jako Święty
(niewykluczone, że przezwiska pochodzi od jego inicjałów, choć prawdopodobnie wzięło się
stąd, iż poświęcał się bez reszty sprawom najdalszym od świętości), trafił przypadkowo na
trop, który doprowadził go do najbardziej niezwykłej przygody w jego karierze. Jest to
również historia Normana Kenta, przyjaciela Simona, który w pewnym momencie trzymał w
swych dłoniach losy dwóch narodów, o ile nie całej Europy. O tym, jak się wywiązał z tej roli
i jak pewnego spokojnego, letniego wieczoru w domu nad Tamizą, bez melodramatycznych i
heroicznych gestów, walczył i umarł dla idei.
ROZDZIAŁ I
JAK SIMON TEMPLAR WYBRAŁ SIĘ NA PRZEJAŻDŻKĘ I UJRZAŁ DZIWNY WIDOK
Simon Templar rzadko czytywał gazety, a gdy już do tego dochodziło, możliwie szybko
prześlizgiwał się wzrokiem przez strony, w pośpiechu połykając okruchy informacji. W
większości treść oferowana mu w zamian za jego miedziaki szła na marne. W najmniejszym
stopniu nie interesował się polityką; nie poruszyła go też wiadomość, że żona drukarza z
Walthamstow powiła czworaczki, a artykuły typu „Miejsce mężczyzny jest w domu”
(Anastazja Gowk, olśniewająca autorka Namiętności w Pimlico) pozostawiały go całkowicie
obojętnym. Jednak pewnego wieczoru szpalta z fotografią w gazecie, którą kupił ze względu
na wyniki wyścigów, zdołała przyciągnąć jego błądzący wzrok i obudzić bladą iskierkę
zainteresowania.
Podwójny zbieg okoliczności zaprowadził go od tej leniwie zarejestrowanej wiadomości
na świeży, gorący trop, który zafascynował go niezupełnie przypadkowo.
Pierwsza z tych okoliczności miała miejsce następnego dnia około pierwszej, gdy będąc na
Ludgate Circus postanowił wpaść do Klubu Prasy w nadziei spotkania tam kogoś znajomego.
Znalazł tam Barneya Malone’a z Clarion i został natychmiast zaproszony na lunch, co było
dokładnie zgodne z jego oczekiwaniami. Simon miał głęboko zakorzenioną niechęć do
samotnego jadania lunchu.
Podczas posiłku rozmowa dotyczyła tematów ogólnych, z wyjątkiem jednego jaśniejszego
interludium.
— Nadal nie ma żadnych nowych wiadomości na temat Świętego? — zapytał niewinnie
Simon, a Barney Malone potrząsnął głową.
— Wygląda na to, że wycofał się z interesów.
— Ja tylko chwilowo odpoczywam — zapewnił go Simon. — Cisza przed burzą. Szykuje
się następna bomba.
Simon zawsze ostentacyjnie używał pierwszej osoby mówiąc o Świętym, jakby to on sam
był tym wyjętym spod prawa niegodziwcem. Malone, mimo iż znał jego ekscentryczne
poczucie humoru, był skłonny uważać tę pozę za niezbyt dowcipną.
Pół godziny później, przy kawie, Simon przypomniał sobie szpaltę w gazecie, która
zwróciła jego uwagę i postanowił dowiedzieć się czegoś na ten temat.
— Możesz być całkiem szczery z wujkiem Simonem — powiedział. — Zna on wszystkie
sztuczki w tej branży i nie poczuje się ani trochę zawiedziony, jeśli powiesz mu, że to sam
pierwszy zastępca naczelnego złożył tę kolumnę w ostatniej chwili, aby zapchać dziurę.
Malone uśmiechnął się.
— To zabawne, ale się mylisz. Te odkrycia naukowe, o których czyta się pod
sensacyjnymi nagłówkami, są na ogół niewybrednym chwytem reklamowym. Gdybyś jednak
nie był tak niedouczony, słyszałbyś zapewne o K.B. Varganie. Jest co prawda zupełnym
wariatem, ale jako naukowiec zajmuje miejsce w pierwszym rzędzie Królewskiego
Towarzystwa Nauk Przyrodniczych.
— A więc coś w tym może być? — podchwycił Święty.
— Może tak, a może i nie. Te wynalazki mają to do siebie, że zawsze wychodzi na jaw
jakiś feler, gdy opuszczają laboratorium i zaczyna się je stosować na szerszą skalę. Na
przykład, wynaleziono kiedyś takie promienie śmierci, które zabijały mysz z odległości
dwudziestu metrów, ale nigdy nie słyszałem, aby robiono próby z wołem na dystansie pół
kilometra.
Barney Malone mógł podać pewne dodatkowe szczegóły o wynalazku Vargana,
wykreślone niebieskim ołówkiem pierwszego zastępcy jako mało zrozumiałe dla szerokiej
publiczności. Były one niewiele bardziej zrozumiałe dla Simona Templara, którego wiedza
naukowa zachowała spory dystans do Einsteina, tym niemniej słuchał z uwagą.
— To dziwne, że zapytałeś o to — powiedział Malone w chwilę później — ponieważ
właśnie dziś rano miałem spotkanie z tym człowiekiem. Wpadł do biura około jedenastej,
awanturując się i miotając jak szaleniec, ponieważ informacja o nim nie ukazała się na
pierwszej stronie.
Malone obrazowo opisał spotkanie.
— Ale jaki z tego pożytek? — zapytał Święty. — Wojny nie będzie przez następne sto lat.
— Tak sądzisz?
— Tak mówią ludzie.
Malone uniósł brwi z tą samą tolerancyjnie wyniosłą miną, z jaką niekiedy unoszą brwi
dziennikarze, gdy jakiś laik spoza branży ośmiela się wyrażać swój sąd na temat spraw
światowych.
— Jeśli przeżyjesz następne sześć miesięcy, mam nadzieję ujrzeć cię w mundurze. Chyba
że odmówisz ze względu na przekonania?
— Naprawdę tak sądzisz?
— Jestem śmiertelnie poważny. Jesteśmy bliżej tych spraw niż reszta ludzi i pierwsi
widzimy, gdy nadchodzą. Za kilka miesięcy zobaczy to cała Anglia. Ostatnio zdarzyło się
wiele zabawnych rzeczy.
Simon czekał, z nagle rosnącym zainteresowaniem, a Barney Malone pociągnął w zadumie
fajkę i niebawem podjął wywód:
— W ciągu ostatniego miesiąca aresztowano trzech cudzoziemców, osądzono ich i
osadzono w więzieniu za przestępstwa przeciwko aktowi o tajemnicy państwowej. Innymi
Słowy — za szpiegostwo. W tym samym czasie w podobny sposób potraktowano czterech
Anglików w różnych częściach Europy. Zainteresowane rządy wyparły się powiązań z
ludźmi, których schwytaliśmy, ale ponieważ rząd dla zasady wypiera się własnych szpiegów,
gdy wpadną w tarapaty — nikt nie wierzy tym zaprzeczeniom. My również odcięliśmy się od
tych czterech Anglików i — oczywiście — też nikt nam nie wierzy. Ja jednak przypadkowo
wiem, że to prawda. Jeśli potrafisz docenić prawdziwie subtelny żart, możesz zastanowić się
nad tym i pośmiać się podczas naszego następnego spotkania.
Święty wrócił do domu w nastroju pełnym zadumy.
Miał on swoisty dar — dar wyobraźni, dzięki której zwykłe fakty, bez żadnego —
wydawałoby się — wzajemnego związku i bez większego znaczenia, dawały się odczytać jak
drogowskaz prowadzący wprost do jądra tajemnicy. Przygoda pojawiała się przed nim nie
dlatego, że jej poszukiwał, ale że po prostu bezczelnie czekał, aż sama do niego przyjdzie. Był
przekonany, że życie pełne jest pierwiastka przygody i szedł przez nie, rozpłomieniony
ogniem i niesiony falą tej wiary. O pewnym człowieku, bardzo podobnym do Simona
Templara, powiedziano kiedyś, że to „mężczyzna urodzony z dźwiękiem fanfar w uszach”.
To określenie w równym stopniu mogło dotyczyć Świętego, który podobnie jak Michael
Paladin usłyszał kiedyś dźwięk trąbki i przez wiele następnych lat towarzyszyły mu jej echa.
Poruszał się w tak jaskrawej aurze romantyzmu, że w końcu jeden z jego przyjaciół, w
desperacko szczerym żarcie nazwał go ostatnim herosem.
— Od wojny, mordu i nagłej śmierci wybaw nas, dobry Boże! — zacytował kiedyś. — Jak
może pełen werwy mężczyzna o to prosić? To jest przecież sól życia — to, co nadaje sens
istnieniu! W wojnę, mord i nagłą śmierć pogrąż mnie, dobry Boże, aż po szyję! To jest moja
dewiza…
Tak mówił Święty, człowiek nadzwyczajnej brawury, niezwykłego heroizmu i
niedosiężnych ideałów. Zdołał dokazać, jak niewielu mu współczesnych, że mężczyźnie z
fantazją wystarczy płaszcz i laska, aby dorównać historycznym rycerskim wyczynom typu
„płaszcz i szpada”; że śmiechem można dzisiaj ugodzić równie celnie jak ongiś lancą i że
prawdziwe męstwo i brawura zawsze znajdą drogę do swego spełnienia, nie tyle dzięki
czasom, w jakich przyszło im się objawić, co za sprawą serca, w którym się narodziły.
Ale nawet on nigdy by nie odgadł, jaką niezwykłą przygodę miał mu zgotować ów dar
wyobraźni i wiara w spełnienie…
Wykorzystując to, co miał okazję przeczytać i co powiedział mu Barney Malone, Święty
zbudował w swym umyśle wieżę możliwości, której ogrom przeraził nawet jego samego. A
wtedy — ponieważ posiadał bezcenny talent traktowania wytworów swej żywej wyobraźni z
punktu widzenia ich praktycznej wartości — odłożył pomysł ad acta jako interesującą
ciekawostkę i więcej już o nim nie myślał.
Nadmiar zdrowego rozsądku bywa czasem niebezpieczny. Simon Templar był świadom
możliwości i ograniczeń własnej wyobraźni. Była to jedyna forma samoświadomości, jaką
posiadał, co oczywiście trzymał w tajemnicy i o co nikt go nie podejrzewał. Ci, którzy go
znali, uważali, że jest lekkomyślny aż do granic bezsensownej brawury, ale nie mogli się
bardziej mylić. Gdyby Simon zechciał polemizować z tym punktem widzenia, stwierdziłby,
że jeśli już coś można zarzucić jego stylowi, to raczej skrępowanie nadmierną ostrożnością.
W tym jednak wypadku ostrożność została zepchnięta na dalszy plan, a wyobraźnia
przywrócona do łask przez drugi z przypadków, tworzących ów wspomniany na wstępie
zbieg okoliczności.
Zdarzyło się to trzy dni później, gdy Simon obudził się rankiem i po ulewie, która przez
tydzień wisiała nad Anglią, powitało go bezchmurne niebo i blask słońca. Wychylił się z okna
sypialni i podejrzliwie wciągnął nosem powietrze, ale nie wyczuł w nim zapachu deszczu.
Bezzwłocznie postanowił, że niepokojenia przestępców, będącego jego głównym zajęciem,
może chwilowo zaniechać na rzecz odpoczynku za miastem. Wyprowadził samochód z
garażu.
— Pat, kochanie — powiedział Święty — byłoby przestępstwem zmarnować taki dzień,
jak dzisiejszy.
— Simon, kochanie — odparła Patrycja Holm tonem skargi — wiesz przecież, że
obiecaliśmy zjeść obiad z Hannassaysami.
— Pat, kochanie najdroższe — powiedział Święty — myślisz, że będą bardzo
rozczarowani, gdy dowiedzą się, że oboje nagle rozchorowaliśmy się po wczorajszej
imprezie?
Pojechali więc i Simon korzystał z wakacji z miłym przekonaniem, że dobrze na nie
zapracował. W końcu zjedli obiad w Cobham, a później jeszcze sporo czasu spędzili przy
kawie, papierosach i innych sprawach intymnej natury, dla których tutaj nie ma miejsca. Była
już jedenasta, gdy Święty skierował długi nos swego furillaca w stronę drogi, wiodącej do
domu. Patrycja odczuwała miłe zmęczenie, ale Święty bardzo dobrze potrafił prowadzić jedną
ręką.
Znajdowali się nieco więcej niż milę od Esher, gdy Święty zobaczył światło i na wszelki
wypadek zatrzymał samochód.
Przekleństwem — lub błogosławieństwem — Simona Templara była jego nienasycona
dociekliwość. Ilekroć zauważył coś, co choćby o centymetr wykraczało poza granice czystej
normalności i powszedniości, z miejsca opanowywała go przemożna chęć wyjaśnienia
przyczyny dziwnego zjawiska. A trzeba przyznać, że to światło nie było zwyczajnym
światłem.
Przeciętny człowiek przejechałby zapewne obok, cokolwiek zaintrygowany, potem przez
kilka następnych dni nękałoby go niejasne i irytujące uczucie zakłopotania i w końcu
zapomniałby o całym incydencie. Simon Templar natomiast zaczął rozważać, całkowicie na
trzeźwo i z powagą, jakie mogłyby być konsekwencje jego bycia przeciętnym w tym
momencie, lecz przestał, porażony wizją okropności, jaką otwierała ta myśl.
Simon Templar nie był przeciętnym człowiekiem i pilnowanie własnego nosa nie należało
do podstawowych cech jego charakteru. Włączył wsteczny bieg i powoli cofnął samochód o
jakieś trzydzieści metrów, aż do końca bocznej drogi odchodzącej od szosy. Nieco w dole tej
dróżki, pomiędzy drzewami, majaczyła ciemna sylwetka domu, widoczna na tle
roziskrzonego gwiazdami nieba. W górnym oknie budynku Święty zobaczył z samochodu
światło. Zręcznie zapalił jedną ręką papierosa i popatrzył w stronę domu. Światło ciągle tam
było. Święty patrzył na nie w milczeniu, nieruchomy jak Indianin na czatach, aż śpiąca głowa
o jasnych włosach poruszyła się na jego ramieniu.
— Co to takiego? — zapytała Patrycja.
— Tego właśnie chciałbym się dowiedzieć. — odpowiedział Święty, wskazując światło
żarzącym się końcem papierosa.
Górne okno miało zaciągnięte zasłony, ale światło za nimi było wyraźnie widoczne —
światło o niezwykłej jasności, oślepiająco biały blask, który pojawiał się i znikał w
regularnych, rytmicznych błyskach, przypominających błyskawice.
Noc była cicha i spokojna, jak we śnie; nie było w tym momencie żadnego ruchu na tym
odcinku drogi. Święty wyciągnął rękę i wyłączył silnik furillaca. Zaczął nasłuchiwać — a
słuch miał wyjątkowo wrażliwy — w spokoju tak niezmąconym, że mógł nawet usłyszeć
szelest rękawa Patrycji gdy poruszyła ręką.
Ten spokój nie był ciszą — był to po prostu stan, w którym nie dało się wyizolować
żadnego zdecydowanego odgłosu. Był w tym jakiś dźwięk, tak niewyraźny i monotonny, że
mógł co najwyżej stanowić neutralne tło dla ciszy. Mógł to być cichy warkot, ale warkot tak
delikatny, że odbierało się go tylko jako przytłumione drżenie unoszące się w powietrzu.
— Generator — powiedział Święty. Mówiąc to otworzył drzwiczki samochodu i wyszedł
na drogę.
Patrycja pociągnęła go za rękę.
— Dokąd idziesz, Święty?
Simon odsłonił biel zębów w typowym uśmiechu Świętego.
— Chcę to zbadać. Najzwyczajniejszy obywatel mógłby używać generatora do produkcji
energii na własne potrzeby — aczkolwiek ta prądnica wydaje się mieć o wiele większą moc
niż gatunek używany zwykle w domowych siłowniach. Jestem jednak pewien, że żaden
zwykły obywatel nie wykorzystywałby swojej prądnicy do wytwarzania tak potężnych iskier
wyłącznie w celu rozbawienia dzieci. Ostatnio życie jest raczej monotonne i nigdy nic nie
wiadomo…
— Pójdę z tobą.
Święty skrzywił usta w uśmiechu. Zwykł mawiać, że Patrycja Holm, odkąd ją znał,
przysparzała mu codziennie dwóch siwych włosów. Już od pamiętnego dnia w Devonshire,
gdy spotkał ją pierwszy raz, poprzez wszystkie następne szalone dni, gdy dołączyła doń w
polowaniu na człowieka zwanego Tygrysem, Święty zdawał sobie sprawę z tego, że
utrzymanie tej dziewczyny z dala od kłopotów było zadaniem beznadziejnym. I już nie
próbował się jej przeciwstawiać. Była prawem sama dla siebie. Miała charakter tak dalece
różniący ją od dziewcząt z jego marzeń, charakter o tyle bardziej wykrystalizowany i
niezależny, że gdyby — paradoksalnie — nie była zarazem tak pełna kobiecości, mógłby
przysiąc, że musi być mężczyzną. Ona była Patrycją Holm i to mówiło samo za siebie…
— W porządku, dziecino — powiedział Święty z rezygnacją.
Już stała obok niego. Wzruszywszy ramionami, Święty usiadł z powrotem za kierownicą i
przesunął samochód o kilka metrów tak, by jego światła nie były widoczne z budynku.
Dołączył do Pat na zakręcie i dalej szli już razem.
Dom stał w otoczonym żywopłotem ogrodzie, gęsto zarośniętym drzewami. Święty
ostrożnie zbadał bramę i wprawną ręką odłączył dzwonek alarmowy, po czym odsunął rygiel
i pozwolił Patrycji wejść na trawnik. Stamtąd, patrząc w górę, mogli zobaczyć to dziwne,
niesamowite światło, ciągle migocące za zasłonami okna na górze.
Front budynku pogrążony był w ciemności, a okna na parterze zamknięte i najwyraźniej
zaryglowane od wewnątrz. Święty nie tracił na nie czasu, gdyż nie miał ze sobą narzędzi
odpowiednich do sforsowania zamka u okna. Wiedział również, że drzwi frontowe są zawsze
bardzo solidne, w przeciwieństwie do tylnych, które — o czym wiedział równie dobrze — są
często łatwe do pokonania. Inteligentna przezorność uczciwego gospodarza nie jest na ogół w
stanie pojąć faktu, że włamywacz pierwszej klasy może zniżyć się do skorzystania z wejścia
dla służby. W związku z tym Święty prześlizgnął się za rogiem budynku, aby obejść go.
Patrycja szła za nim.
Stąpali po trawie, nasiąkniętej wilgocią jak gąbka po deszczu, który zalewał kraj przez
ostatnie sześć dni. Można już było odróżnić szum generatora oraz stukot i warkot silnika,
który go napędzał. W pewnym momencie wydało im się, że odgłosy dochodzą wprost spod
ich stóp. Minęli następny róg budynku i Święty zatrzymał się tak nagle, że Patrycja znalazła
się o dwa kroki przed nim.
— To zabawne! — wyszeptał Święty.
Za dnia byłby to całkiem zwyczajny widok. Obok wielu domów na wsi znajdują się
cieplarnie; można sobie wyobrazić również, że jakiś ogrodnik–entuzjasta wystawia sobie
cieplarnię długą na jakieś dwadzieścia pięć metrów i wysoką na tyle, by mógł się tam
zmieścić wysoki mężczyzna, mając jeszcze ponad metr zapasu nad głową. Ale taka cieplarnia,
rzęsiście oświetlona pół godziny przed północą, nie jest już zwykłym widokiem. A fenomen
staje się jeszcze bardziej niezwykły — dla tak dociekliwego umysłu, jakim odznaczał się
Święty — gdy okazy świata roślinnego, dla których sprokurowano tak wspaniałą iluminację,
są dokładnie zakryte przed światem zewnętrznym ciemnymi zasłonami, szczelnie
zaciągniętymi pod szkłem.
Simon Templar nie potrzebował zachęty, aby bardziej uchylić rąbka tajemnicy.
Dziewczyna była u jego boku, gdy ukradkiem zbliżył się do pięciocentymetrowej szczeliny
pomiędzy zasłonami. W chwilę później poczuł, jak Patrycja ściska oburącz jego ramię lekko
drżącymi dłońmi.
We wnętrzu cieplarni nie było doniczek ani roślin; na przestrzeni czterech piątych jej
długości nie było absolutnie niczego. Cieplarnia miała surową betonową podłogę, była
również wybetonowana po bokach, do wysokości około metra, co tworzyło jakby rodzaj
koryta czy niecki. W jednym końcu tej niecki stała uwiązana koza. Po przeciwnej stronie, na
czymś w rodzaju podestu ustawionego na betonowych filarach, stało czterech mężczyzn.
Święty przyjrzał się im. Trzech spośród nich tworzyło małą grupkę: mały, łysy, tłusty
człowieczek w okularach w rogowej oprawie, wysoki, chudy mężczyzna w wieku około
czterdziestu pięciu lat, o wysokim, wąskim czole i stalowosiwych włosach oraz dość młody w
pince–nez i z notesem. Czwarty mężczyzna stał nieco z dala od pozostałych przed
skomplikowaną tablicą rozdzielczą, na której tu i ówdzie paliły się lampki, podobne do
używanych w telegrafii. Był średniego wzrostu, a jego wiek mieścił się w szerokim przedziale
od sześćdziesiątki do osiemdziesiątki. Miał śnieżnobiałe włosy, a jego ubranie było
niezgrabne, poplamione i cokolwiek sfatygowane.
Wzrok Świętego, po dokonaniu tego pierwszego, szybkiego przeglądu sytuacji, nie
skoncentrował się jednak ani na ludziach, ani na zwierzęciu.
Było tam coś jeszcze, na tej betonowej podłodze, pomiędzy czterema mężczyznami a kozą
w drugim końcu pomieszczenia. To coś leżało leniwie, całe poskręcane i oplecione
niezgrabnymi zwojami i choć na zewnątrz było nieruchome, wydawało się, że jego wnętrze
wiruje i pulsuje, jakby zmagając się z olbrzymią, obezwładniającą je siłą. Przypominało to
chmurę, ale takie chmury nie wędrują po niebie. Była to chmura, której nie widziało żadne
normalne, słoneczne niebo, bladofioletowy obłok rodem z piekła. Tu i ówdzie, w mglistym
fiolecie dawały się zauważyć osobliwe iskierki i języczki ognia, przelatujące jak małe
komety, zapalające się na moment, by zaraz zgasnąć. Wydawało się, że chmura poruszała się i
jakby płonęła wewnętrzną fosforescencją.
Tkwiła w miejscu, gdy Święty spojrzał na nią po raz pierwszy, ale teraz poruszyła się. Nie
rozproszyła się jednak bezładnie po podłodze, lecz pełzła celowo, jak żywa istota. Już później
Święty opisał ją jako wielkiego, widmowego, świecącego robaka, poruszającego się bokiem.
Rozciągnięta w długą linię, sięgającą obu bocznych ścian cieplarni, lekko wygięta w łuk,
przemieszczała się do przodu małymi, wirowymi ruchami, a żyjąca w niej siła zdawała się
płonąć coraz gwałtowniej, aż chmura została spowita delikatną aureolą poświaty,
wydobywającą się z porażającego oczy skłębionego fioletu, tworzącego jej jądro.
Początkowo wydawało się, że pełznie, lecz niebawem Święty przekonał się, że to wrażenie
było mylące. Chmura „pełzła” teraz z prędkością biegnącego człowieka i było jasne, że może
mieć tylko jeden cel przed sobą. Koza w drugim końcu betonowej niecki przywarła do
najdalszej ściany, zmartwiała z przerażenia, patrząca błędnym wzrokiem na to, co toczyło się
w jej kierunku z nieustępliwością nadchodzącego przypływu.
Święty rzucił szybkie spojrzenie w kierunku podestu i odgadł, nie próbując zrozumieć,
dlaczego chmura poruszała się tak zdecydowanie. Białowłosy mężczyzna trzymał w jednej
ręce wycelowany w nią, błyszczący metalowy przedmiot, poruszając nim w obie strony.
Stamtąd wydawała się pochodzić siła napędowa, zmuszająca do ruchu chmurę jakby
popychaną sterowanym wiatrem.
Święty spojrzał ponownie na chmurę i w tym samym momencie jej najbardziej wysunięta
do przodu wypustka dotknęła skamieniałej kozy. Nie usłyszał żadnego dźwięku, bo był na
zewnątrz. Ale w mgnieniu oka energia uwięziona w chmurze zagotowała się i wybuchła w
straszliwej erupcji ognia. W miejscu, gdzie stała przedtem koza, pozostał tylko kształt
zwierzęcia, całkowicie objęty drżącym, pomarańczowym płomieniem. Przez chwilę tylko,
będącą zaledwie ułamkiem sekundy, trwał ten oślepiający blask zarysu kozy, po czym, jak
gdyby energia będąca jego źródłem została zużyta, kształt stał się czarny. Utrzymał się
jeszcze przez sekundę, po czym powoli przewrócił się i opadł na beton. W powietrzu
pozostało trochę czarnego pyłu, a w stronę dachu uniosła się niewielka smuga dymu.
Fioletowa chmura leniwie rozprostowała swe zwoje i rozlała się po podłodze w postaci
puszystej mgły. W żadnym wypadku nie utraciła mocy; złudzeniu temu zadawały kłam
migocące światełka, ciągle przebłyskujące przez nią jak mrowie robaczków świętojańskich.
Po prostu przestały działać promienie, które nią sterowały. Gdy Simon odwrócił się
ponownie, zobaczył, że białowłosy mężczyzna odłożył już błyszczący metalowy przedmiot,
przy pomocy którego kierował ruchem chmury, i zwrócił się do trzech pozostałych,
oglądających demonstrację.
Święty stał przez chwilę jak człowiek błądzący daleko myślami, po czym odciągnął
Patrycję na bok z cichym, cokolwiek niesamowitym śmiechem.
— Wynosimy się stąd — powiedział.: Widzieliśmy wystarczająco dużo jak na jedną noc.
Nie miał jednak racji, gdyż nadspodziewanie szybko zdarzyło się jeszcze coś, co miało być
uzupełnieniem przygody.
Odwracając się, Święty nieomal zderzył się ze stojącym nad nimi olbrzymem. W takich
okolicznościach Simon Templar nie był skłonny do dyskusji. Jego reakcja była
natychmiastowa, czego olbrzym się nie spodziewał. Gdy jeden facet trzyma rewolwer
wycelowany w drugiego, konwencja wymagałaby — zanim cokolwiek nastąpi — doszło do
wymiany paru, niekoniecznie grzecznościowych, słów. Ale Święty miał w pogardzie wszelkie
konwencje tego typu. Co więcej, stając oko w oko z uzbrojonym mężczyzną dwukrotnie
większym od niego, Święty uważał, że nie musi czuć wyrzutów sumienia stosując metody
ogólnie uznane za niezbyt czyste w tak zwanej uczciwej walce, bądź specjalne chwyty,
będące jego własnym wynalazkiem. Lewą ręką odtrącił na bok uzbrojone w rewolwer ramię
olbrzyma, godząc go swą solidnie obutą stopą i zarazem siebie — z własnym sumieniem.
W sekundę później biegł już, mocno ściskając rękę Patrycji w swojej dłoni.
Przed domem stał samochód, którego Simon nie zauważył pod drzewami, gdy obchodził
dom chcąc dostać się od tyłu. Teraz jednak dostrzegł go, bo za tym właśnie się rozglądał. Nie
zdziwił go więc widok krępej postaci w bryczesach i czapce z daszkiem, która wyłoniła się z
mroku koło bramy, chcąc im zagrodzić drogę.
— Przepraszam, synu — powiedział szczerze Święty i usunął go z drogi, wkładając w to
nieco wysiłku.
Biegł teraz w górę drogi u boku dziewczyny, a odgłosy pogoni przedsięwziętej przez
poturbowanego szofera były zbyt odległe, by należało się nimi przejmować.
Święty wskoczył do furillaca i ruszył w dół z jedną stopą na rozruszniku i drugą na pedale
sprzęgła. Gdy tylko Patrycja zajęła swoje miejsce, natychmiast puścił wodze wszystkim
dziewięćdziesięciu ośmiu koniom, tyle bowiem mógł maksymalnie wycisnąć z silnika swego
sportowego samochodu.
Trzymał stopę na pedale gazu aż do momentu, gdy wjeżdżali do Putney i uzyskał pewność,
że wszelki pościg nie miał już najmniejszych szans, ale nawet podczas w miarę spokojnej
jazdy przez Londyn ciągle jeszcze był nader małomówny. Patrycja wiedziała, że nie należało
zmuszać go do rozmowy, gdy był w takim nastroju. Jakby nie widziała go nigdy przedtem,
obserwowała jego zdecydowany, pełen życia i determinacji profil, gdy prowadził pędzący
przez noc samochód i zdała sobie sprawę z tego, że nigdy jeszcze nie był tak zamknięty w
sobie i jednocześnie tak wstrząśnięty. Ale nawet ona, która znała go lepiej niż ktokolwiek na
świecie, nie potrafiła wyrazić tego, co o nim myśli. Przedtem często była świadkiem
natchnionych wzlotów jego ducha, ale nie mogła wiedzieć, że tym razem jego duch odbywa
tak szalony lot, jak nigdy dotąd w całym jego życiu. Milczała przez całą drogę.
Dopiero gdy skręcali w Brook Street, zdecydowała się zapytać o coś, nad czym łamała
sobie głowę przez ostatnią godzinę.
— Nie mogę pozbyć się wrażenia, że już widziałam wcześniej jednego z tych mężczyzn —
lub przynajmniej jego fotografię…
— Który to był? — zapytał Święty cokolwiek groźnym tonem.
— Młody sekretarz? Profesor K.B. Vargan? Sir Roland Hale? Czy Lester Hume Smith,
minister wojny Jej Wysokości?
Odwrócił się, by zajrzeć jej w oczy i zauważył jej zakłopotanie. Patrycja Holm wyglądała
teraz uroczo i Święty był nią zauroczony. W tym momencie, nie wiadomo dlaczego, poczuł
uścisk w gardle. Objął ją ramieniem i przyciągnął blisko do siebie.
— Święty — powiedziała — masz przed sobą poważne kłopoty. Widzę wyraźne oznaki.
— Poważniejsze niż myślisz, moja droga — odparł miękko Święty. Dziś w nocy miałem
objawienie. Jeśli było prawdziwe, będę walczył z czymś straszniejszym niż kiedykolwiek
dotąd walczyłem. Jego imię mogłoby być równie dobrze imieniem samego diabła.
ROZDZIAŁ II
JAK SIMON TEMPLAR CZYTAŁ MIĘDZY WIERSZAMI GAZET
Nie od rzeczy będzie w tym miejscu zacytowanie notatki zamieszczonej następnego ranka
w rubryce najświeższych wiadomości jednej z gazet:
„Clarion został oficjalnie poinformowany, że wczoraj w późnych godzinach nocnych Pan
Lester Hume Smith, minister wojny oraz Sir Roland Hale, dyrektor Centrum Badań
Chemicznych przy Ministerstwie Wojny, wzięli udział w pokazie ‘elektronicznej chmury’
profesora K.B. Vargana. Pokaz odbył się V tajemnicy i nie ujawniono żadnych szczegółów.
Ponadto poinformowano, że dziś rano odbędzie się specjalne posiedzenie Gabinetu, podczas
którego zostanie przedłożony raport pana Hume’a Smitha i w miarę konieczności —
rozważone stanowisko rządu wobec wynalazku.”
Simon Templar przeszedł nad tym akapitem do porządku dziennego, ponieważ było to
tylko potwierdzenie i uzupełnienie tego, co już sam wiedział. Było to o godzinie dziesiątej —
porze dla Świętego zaiste niezwykłej, aby być już na nogach i w ubraniu. Ale tym razem
wstał wcześnie, aby — łamiąc swe utarte zwyczaje — przeczytać każdą stronę każdej gazety,
jaką tylko mógł dostać jego służący.
Nagle zaczął się nadzwyczaj interesować polityką: zafascynowała go wiadomość, że
angielski turysta przybywający z Manchesteru i będący szczęśliwym posiadaczem nazwiska
Pinheedle został aresztowany za rozkwaszenie nosa policjantowi w Wiesbaden. Tylko takie
artykuły, jak „Dlaczego babcie uciekają z domu” (Ethelred Sapling, znakomita autorka
Kochanków z Leeds ) nadal pozostawiały go lodowato obojętnym.
Musiał jednak poczekać na wczesne wydanie Evening Record, aby natrafić na relację z
własnych dokonań:
„…Z odcisków stóp znalezionych dziś rano wynika, że w sprawę zamieszane są trzy
osoby, w tym jedna kobieta. Jeden z mężczyzn, który musiał być wyjątkowej postury,
prawdopodobnie potknął się i upadł podczas ucieczki, po czym zbiegł w innym kierunku niż
jego kompani, którzy ostatecznie uciekli samochodem.
Szofer pana Hume’a Smitha, który usiłował zatrzymać tych dwoje i został powalony przez
mężczyznę, doszedł do siebie zbyt późno, aby na czas dotrzeć do drogi i spisać numer ich
samochodu. Na podstawie hałasu czynionego przez samochód sądzi on, że musiał to być jakiś
sportowy model o potężnym silniku. Nie słyszał wprawdzie, kiedy nadjechał samochód, ani
nie widział pojawienia się trójki intruzów, ale przyznaje, że gdy ich spostrzegł, właśnie
ocknął się z drzemki.
Drugi mężczyzna, którego ślady wiodły przez pola znajdujące się za domem profesora
Vargana, został przypuszczalnie nieco dalej zabrany samochodem przez swoich towarzyszy.
Fakt jego obecności został wykryty dopiero dziś rano, po przybyciu detektywów z Londynu.
Nadinspektor Teal, który prowadzi sprawę, powiedział przedstawicielowi Evening Record,
że policja nie ma jeszcze wyrobionego poglądu na temat przyczyny popłochu i’ nagłej
ucieczki szpiegów. Przypuszcza się jednak, że mogli być świadkami zakończenia
eksperymentu…”
I tak dalej, przez całe dwie środkowe szpalty pierwszej strony.
Tę bombę przyniósł z sobą bardzo bliski znajomy Świętego, Roger Conway, który został
wyrwany z łóżka o wczesnej porannej godzinie, aby stawił się na konferencji. Zaraz po
przybyciu podsunął gazetę pod nos Simonowi Templarowi.
— Włóczyłeś się po Anglii tej nocy? — zapytał tonem cokolwiek oskarżycielskim.
— Krążą takie pogłoski — odparł tajemniczo Święty.
Conway usiadł na swoim zwykłym miejscu, wyciągając papierosy i zapałki.
— Kim był twój kumpel, ten spec od biegów przełajowych? — nie dawał za wygraną.
Święty wypatrywał czegoś za oknem.
— Nikt, kogo znam — odpowiedział. — Wygląda na to, że sam się wprosił na to
przyjęcie. Za chwilę dostaniesz ten pasztet w całości. Zaraz po telefonie do ciebie
zadzwoniłem do Normana — właśnie przemknął chyłkiem pod murami domku.
Donośny dźwięk dzwonka zaanonsował przybycie Normana Kenta i Święty wyszedł, aby
go przywitać. Kent miał przy sobie egzemplarz Evening Record, a jego pierwsze słowa
dowiodły, jak doskonale orientuje się w dziwnych zwyczajach Świętego.
— Gdybym przypuszczał, że wczorajszej nocy będziesz w okolicy Esher…
— Zostałeś wezwany, aby wysłuchać relacji właśnie na ten temat — przerwał mu Święty.
Wskazał Normanowi krzesło, a sam przysiadł na skraju stołu, na którym panował
nieopisany bałagan, mimo wysiłków Patrycji Holm, by nadać mu przynajmniej pozory
porządku. Patrycja podeszła i stanęła obok niego, a on objął ją ramieniem.
— To było tak — powiedział.
Zagłębił się w opowiadanie bez zbędnych wstępów, gdyż dla nich czworga czas na wstępy
dawno już się skończył. Nie musiał też wyjaśniać motywów swoich działań. W krótkich i
niewyszukanych, acz obrazowych zdaniach opowiedział to, co widział w cieplarni posiadłości
w pobliżu Esher. Obaj mężczyźni słuchali, nie przerywając mu.
Gdy skończył, przez chwilę panowało milczenie.
— To z pewnością wspaniały wynalazek — powiedział w końcu Roger Conway, gładząc
swoje jasne włosy. — Ale co to właściwie takiego?
— Diabeł.
Conway zamrugał oczami.
— Co masz na myśli?
— Można przyjąć określenie użyte przez Clarion — powiedział Święty — ale to jest coś,
czego nie można opisać prostymi słowami. Naukowiec będzie udawał, że rozumie, ale czy
rzeczywiście rozumie — to już inna sprawa. W najlepszym wypadku może nam powiedzieć,
że jest to sztuczka polegająca na takiej zmianie struktury gazu, aby mógł on unieść olbrzymi
ładunek elektryczny, podobnie jak chmura burzowa, tyle, że to w najmniejszym stopniu nie
przypomina chmury burzowej. Ma to również coś wspólnego z promieniowaniem — ale to
nie jest promieniowanie. Jeśli wolicie — jest to coś zupełnie niemożliwego, tyle tylko, że to
przypadkowo istnieje. A cała rzecz jest w tym, że gaz tworzy coś w rodzaju najdelikatniejszej
gąbki w atmosferze i Vargan wie, jak nasycić pory tej gąbki milionami woltów i amperów,
czyli skondensowaną energią pioruna.
— A kiedy koza znalazła się w tej chmurze…
— Było to dokładnie tak, jakby dostała się w kłębowisko przewodów pod napięciem. W
ułamku sekundy koza spłonęła jak kawałek węgla w piecu hutniczym. I został tylko popiół.
Słodka perspektywa, prawda?
Norman Kent, ponury i małomówny, oderwał wzrok od sufitu. Nigdy się nie uśmiechał,
mówił niewiele i zawsze na temat.
— Widział to Lester Hume Smith — powiedział Norman Kent — i Sir Roland Hale. Kto
jeszcze?
— Anielski Pyszczek — powiedział Święty. — Widział to Anielski Pyszczek. Facet,
którego nasz przyjaciel, pan Teal, uważa za jednego z nas. Nie miał, niestety, okazji
zobaczyć, jak mi wymachiwał koltem przed nosem. Cudowny pieszczoszek, coś pośredniego
pomiędzy Primo Carnerą a przerośniętym gorylem, ale na szczęście niezbyt skory do cyngla
— inaczej mogłoby mnie już nie być tutaj. Ale dla jakiego kraju pracuje, pozostaje jeszcze
tajemnicą.
Roger Conway zmarszczył brwi.
— Czy myślisz…
— Dość często — wpadł mu w słowo Święty. — Ale ta myśl zrodziła się w mojej głowie
bez potrzeby owijania jej mokrym ręcznikiem. Vargan mógł sądzić, że wyrządzono mu
krzywdę nie drukując tekstu na pierwszej stronie, ale i tak zrobiono mu wystarczającą
reklamę, aby rozbudzić czujność wszystkich obcych agentów w całej okolicy.
Nie spiesząc się postukał papierosem o paznokieć kciuka i zapalił, z przesadnie powolnym
namysłem. Takie brzemienne chwile ciszy, wypełnione całkowicie obojętną pantomimą, były
mu potrzebne, aby zasiane przez niego ziarno zakiełkowało spontanicznie w umysłach” jego
słuchaczy.
Pierwszy przemówił Conway.
— Gdyby miała wybuchnąć nowa wojna…
— Kto szuka okazji do wywołania wojny? — zapytał Norman Kent.
Święty wziął do ręki plik gazet, które czytał przed ich przybyciem i podał im. Na każdej
stronie widniały ślady niebieskiego ołówka. Święty zaznaczył wiele na pozór nie związanych
ze sobą tekstów: oświadczenie Chruszczowa, przemówienie delegata Francji w ONZ, historię
o załamaniu w Oil Trust, wymagającym przemieszczenia kapitału wartości dwustu milionów
funtów, zapowiedź fuzji na wielką skalę w przemyśle chemicznym, ostatnie ruchy okrętów
wojennych, historię o wybuchu zamieszek w Indiach, historię o inspirowanej zwyżce akcji na
rynku stali — i wiele innych, które z jakichś powodów uznał za znaczące. Z historyjką o
aresztowaniu angielskiego turysty przybywającego z Manchesteru i szczycącego się
nazwiskiem Pinheedle, który rozkwasił nos policjantowi w Wiesbaden — włącznie. Roger
Conway i Norman Kent przeczytali to wszystko, lecz nie byli do końca przekonani.
— Przecież ludzie nie zgodzą się na następną wojnę tak szybko — powiedział Conway. —
Każdy kraj mówi o rozbrojeniu…
Mydląc oczy innym i mając nadzieję, że pewnego dnia ktoś da się na to nabrać — wtrącił
się Święty. — Każdy kraj boi się jak ognia pozostałych i w każdej chwili gotów jest podjąć na
nowo zbrojenia. Ludzie nie wywołują wojny, ani też jej nie pragną; narzucają ją im politycy,
za którymi stoją interesy wielkiego biznesu. Ktoś pisze marszową piosenkę w stylu „Nie
chcemy cię stracić, lecz sądzimy, że będziesz musiał pójść” — i miliony biednych głupców
idą, aby umrzeć jak bohaterowie, nie mając nawet do końca pojęcia, o co w tym wszystkim
chodzi. To się już nieraz zdarzało. Dlaczego nie miałoby się znowu powtórzyć?
— Być może ludzie — powiedział Norman Kent — dostali w końcu swoją lekcję.
Simon okazał gest zniecierpliwienia.
— Ludzie tak łatwo nie przyjmują nauczek tego typu. Ci, którzy mogliby ich uczyć, należą
już do minionej generacji. Ilu wystarczająco młodych pozostało, aby przekonać nasze
pokolenie? I nawet jeśli jesteśmy teraz u szczytu fali literatury o okropnościach wojny, czy to
wpływa na cokolwiek? Mówię wam, nasłuchałem się do znudzenia ludzi w naszym wieku
dyskutujących o tych książkach i sztukach i wiem z całą pewnością, że ich wpływ jest
znikomy. To byłby cud, gdyby było inaczej. Umysł młodego, zdrowego mężczyzny jest
nastawiony zbyt optymistycznie. Skwapliwie goni za najsłabszym blaskiem chwały, łatwo
zapominając o całych morzach okropieństw. I powiem wam więcej…
I opowiedział im o tym, co usłyszał od Barneya Malone’a.
— Podałem wam fakty — powiedział. — Przypuśćmy teraz, że widzicie biegnącego ulicą
faceta z wykrzywioną gębą, wrzeszczącego wniebogłosy, z pianą na ustach i wywijającego
olbrzymim nożem, ociekającym krwią. Można oczywiście udawać głupiego i uznać obrazek
za normalny: facet ma wykrzywioną twarz — bo usiłuje przełknąć śmierdzące jajko, krzyczy
— bo mu ktoś nadepnął na odcisk, ma pianę na ustach — ponieważ właśnie zjadł kostkę
mydła. Poza tym przed chwilą zarżnął kurczaka na obiad i śpieszy teraz opowiedzieć o
wszystkim swojej cioci. Z drugiej strony jednak łatwiej i bezpieczniej jest założyć, że to
zbrodniczy szaleniec. Podobnie i wy, jeśli macie zamiar udawać głupców i nie chcecie
widzieć pełnego obrazu — tak, jak ja rozumiem pełny obraz — możecie sobie iść do domu.
Roger Conway przewiesił jedną nogę przez poręcz fotela i w zamyśleniu potarł podbródek.
Wydaje mi się — powiedział — że powinniśmy odnaleźć Tomcia Palucha i sprawdzić, czy
nie wykradł wynalazku, korzystając z tego, że Gabinet nadal nie podjął decyzji, co zamierza
zrobić z tym fantem.
Święty potrząsnął głową.
Tym razem Roger Conway, kadry zwykle był najbliżej Świętego we wszystkich jego
poczynaniach, rozminął się z tokiem jego rozumowania. Natomiast Norman Kent, ten
małomówny i trzymający się na uboczu mężczyzna, wyartykułował myśl, zainspirowaną
przez zapierający dech w piersiach geniusz — lub szaleństwo — coś, narodzone w umyśle
Simona Templara osiem godzin temu.
— Gabinetowi — powiedział Norman Kent zza zasłony dymu papierosowego — decyzja
może wymknąć się z rąk… bez interwencji Tomcia Palucha… Simon Templar rozejrzał się
po ich twarzach.
Przez chwilę miał dziwne wrażenie, że spotkał się z całą trójką po raz pierwszy, że byli to
obcy ludzie. Patrycja Holm patrzyła przez okno na błękitne niebo ponad dachami Brook
Street i któż mógłby odgadnąć, jaką wizję miała przed oczami? Roger Conway, wesoły i
jowialny, czekał w milczeniu, a dym z zapomnianego papierosa snuł się spomiędzy jego
palców. Norman Kent również czekał, poważny i napięty.
Święty podniósł wzrok na obraz wiszący nad kominkiem, nie dostrzegając, co
przedstawiał.
— Jeśli nie zrobimy nic poza powstrzymaniem Tomcia Palucha — powiedział — Anglia
będzie w posiadaniu broni o nieporównanie większej mocy, niż całe uzbrojenie jakiejkolwiek
innej nacji. Jeśli ją wykradniemy, możecie wysunąć argument, że wcześniej czy później inny
kraj odkryje coś równie morderczego, a Anglia będzie na straconej pozycji.
Zawahał się, po czym podjął tym samym spokojnym tonem.
— Ale są setki Tomciów Paluchów i wszystkich nie możemy powstrzymać. Żadna
tajemnica tego rodzaju nie da się długo utrzymać i w razie wybuchu wojny, mogłoby się
okazać, że nieprzyjaciel użyje przeciwko nam naszej własnej broni.
Przerwał ponownie.
— Myślę o tych wszystkich mężczyznach, którzy będą walczyli w przyszłej wojnie, i o
kochających ich kobietach. Gdybyście zobaczyli tonącego człowieka, czy odmówilibyście mu
ratunku, wiedząc, że czeka go o wiele straszliwsza śmierć wiele lat później?
Znowu zapadła cisza, a w tej ciszy Święty zdawał się prostować, potężnieć i rosnąć, w
sposób nieuchwytny i zarazem przerażający, jakby skupiał wokół siebie coś, co wypełniło już
wszystkie kąty pokoju i nadało mu rozmiary niedorzecznie normalnego olbrzyma. A kiedy
podjął swój wywód, jego głos był łagodny i równy jak zawsze, choć wydawał się brzmieć jak
dźwięk trąbki.
— Zebrało się tutaj — powiedział — trzech cokolwiek zużytych muszkieterów i jeden
anioł. Z wyjątkiem anioła, wszyscy w trakcie naszego młodego życia złamaliśmy połowę
przykazań i większość praw obowiązujących w kilku krajach. A jednak w jakiś sposób udało
nam się zachować w stanie nietkniętym pewne śmieszne ideały, które dla naszych
perwersyjnych umysłów są usprawiedliwieniem naszych grzechów. Jednym z tych ideałów
jest walka; bitwa i nagła śmierć. W istocie, jesteśmy chyba ostatnimi trzema mężczyznami na
całym świecie, którzy powinni się mieszać do tej sprawy, aby zapobiec szykującej się
porządnej wojence. Osobiście sądzę, że powitalibyśmy ją z radością — to byłaby nasza
własna, prywatna przyjemność. Ale takich jak my jest niewielu. Jest zbyt dużo takich — o
wiele za dużo — którzy są zupełnie inni. Mężczyźni i chłopcy, którzy nie chcą wojny. Dla
których sensem istnienia nie jest bitwa, mord i nagła śmierć. Nie byliby szczęśliwymi
wojownikami, idącymi buńczucznie w bitwę, z okrzykami i śpiewem; pognano by ich na
wojnę, jak stado bydła, pijane żałosnym i daremnym heroizmem, by zmagali się przez parę
dni nędznej agonii i w końcu umarli w błocie. Wspaniałe młode istnienia, które nie czczą
naszego barbarzyńskiego bożka walki… A my trafiliśmy na plany zmierzające do złożenia
kolejnej ofiary — częściowo dzięki szczęściu, a częściowo — dzięki własnej inteligencji. I
oto tu jesteśmy. Nic sobie nie robimy z przeciwności i nie dbamy o prawa. Czy uznacie mnie
za zupełnego szaleńca, jeśli powiem wam, że trójka nędznych awanturników z piekła rodem
mogłaby, z łaski Boga…
Nie dokończył zdania i przez kilka sekund nikt się nie odezwał.
Wreszcie Roger Conway, poruszony do głębi, przerwał milczenie.
— O czym ty mówisz? — zapytał.
Święty spojrzał na niego.
— Mówię — odpowiedział — że to jest dla nas gratka. — Zawsze myśleliśmy — prawda?
— gdzieś tam w głębi, nieśmiało, że pewnego dnia odbijemy się wysoko i damy wielki
spektakl. A to jest sygnał rozpoczęcia. Mógł nadejść na co najmniej tuzin innych sposobów,
ale zdarzyło mu się wybrać właśnie ten. Podsumuję więc…
Zapalił nowego papierosa i przesunął się nieco na stole, pochylając się do przodu i
opierając ręce na kolanach, a jego ładna typowo męską urodą twarz zawadiaki i hulaki, którą
tak dobrze znali i kochali, stała się niemal nadnaturalnie piękna i rozświetlona wyrazem tak
czarującego szaleństwa, jakiego dotąd u niego nie widzieli.
— Zapoznaliście się z materiałem — powiedział. — Przyznaję, że czyta się to jak
groszową powiastkę, ale fakty są faktami i nie da się od nich uciec. Nagle, jednocześnie w
Anglii i w Ameryce zaczęło się coś dziać w przemyśle naftowym, stalowym i chemicznym.
Masa forsy, jaką zainwestowano w te trzy gałęzie przemysłu bije na głowę kapitały
zaangażowane w jakiejkolwiek innej dziedzinie. Nie mamy dokładnego obrazu sytuacji, ale
wiemy, że grube ryby, tajemniczy bonzowie Wall Street i giełdy londyńskiej, faceci z
grubymi cygarami i nazwiskami kończącymi się na –heim i –stein, którzy obracają finansami
w tym podejrzanym światku, działają zgodnie z jakimś określonym planem. Zwróćcie uwagę
na to, czym handlują: żelazo, ropa naftowa i chemikalia. Jeśli znacie jakieś trzy inne
dziedziny, które zgarnęłyby dla siebie większą dolę z takiej prawdziwej, pierwszorzędnej
wojny, to chciałbym o nich usłyszeć… Dodajcie do tego historyjkę Malone’a o szpiegach.
Czy zdajecie sobie sprawę z tego, jak drażliwa jest duma narodowa i jak łatwo jest zasiać
nieufność i podejrzliwość? A nieufność, wcześniej czy później, oznacza wojnę. Nawet
najbardziej dobroduszna i pokojowo nastawiona nacja zmieni ton, jeśli co krok będzie
napotykać obcych agentów, wtykających nos w jej wewnętrzne sprawy. Nikt dotychczas nie
próbował robić takich rzeczy na tak wielką skalę — poróżnić dwie europejskie potęgi przy
pomocy subtelnie preparowanych faktów — a przecież idea jest tak genialnie prosta. I w
końcu stało się — albo staje się… A za tym wszystkim kryje się jedyny człowiek na świecie,
w którego mózgu mógłby się wykluć taki plan i który ma wystarczające wpływy i
możliwości, aby go zrealizować. Wiecie, kogo mam na myśli. Człowieka, którego nazywają
Tajemniczym Milionerem, podejrzewanego o zorganizowanie pół tuzina wojen na małą skalę
w interesie wielkiej finansjery. Jego nazwisko mogliście zobaczyć w tych gazetach,
zaznaczone na czerwono, ilekroć się pojawiało. Nazbyt dobrze pasuje ono do tej łamigłówki,
aby można je było zlekceważyć. Dr Rayt Marius…
Norman Kent nagłym, zamaszystym ruchem wrzucił papierosa do kominka.
— A więc Golter mógłby pasować…
— Ale przecież Marius jest poddanym Księcia Następcy Tronu! — wpadł mu w słowo
Conway.
— Czy to cokolwiek znaczy dla człowieka takiego jak Marius? — zapytał spokojnie
Święty. — Może właśnie dzięki temu ma ułatwione zadanie? Przypuśćmy…
Święty złapał oddech, po czym ciągnął dalej dziwnie miękkim i sennym głosem.
— Przypuśćmy, że Marius usiłował wykorzystać próżność księcia. Król jest stary, a były
pogłoski, że młody naród domaga się młodego władcy. A książę jest ambitny. Przypuśćmy, że
Marius był w stanie powiedzieć coś takiego: „Mogę ci dać broń, dzięki której podbijesz świat.
Jedyną ceną, jakiej żądam, jest to, że użyjesz tej broni…”
Siedzieli oczarowani, oszołomieni, zafascynowani. Chcieli zbyć tę wizję śmiechem,
skruszyć, zmiażdżyć ją na proch i unicestwić olbrzymim młotem racjonalnego niedowiarstwa;
ale nie mogli wyrzec ani słowa.
Ołowiane sekundy skapywały z zegara w wieczność.
— Ale przecież on nie mógłby… — powiedziała Patrycja ze ściśniętym gardłem.
— Ależ mógłby!
Simon Templar poderwał się na nogi i wykonał prawą ręką gwałtowny gest.
— To jest właśnie klucz! — wykrzyknął. — To jest rozwiązanie zagadki! Nietrudno jest
sztucznie rozbudzić nieufność między narodami, ale takie napięcie nigdy nie osiągnie
poziomu prawdziwej międzynarodowej nienawiści. Trzeba by użyć o wiele większej iskry,
aby to w końcu wybuchło. A Książę Następca Tronu z jego ambicjami i wynalazek Vargana
— to mogłoby dopiero stanowić iskrę! To są karty atutowe Mariusa. Gdyby któraś z nich
zawiodła, cały jego plan mógłby lec w gruzach. Ja wiem, że tak właśnie jest!
— Ten mężczyzna w ogrodzie — wyszeptała Patrycja. — Jeśli on był jednym z ludzi
Mariusa…
— To był Marius!
Święty chwycił gazetę ze stołu i rozłożył ją gwałtownie tak, by mogła zobaczyć fotografię.
Nawet mimo nikłego światła, jakie towarzyszyło ich spotkaniu oko w oko z oryginałem, ta
twarz dawała się rozpoznać wszędzie: odrażająca, grubo ciosana, koszmarna i pozbawiona
wyrazu, jak wyrzeźbiona w kamieniu twarz pogańskiego bożka.
— To był Marius…
Roger Conway wstał z fotela.
— Jeśli to prawda, Święty, uwierzę, że nie śniłeś ostatniej nocy…
— To jest prawda!
— I nie dostaliśmy wszyscy nagle rozmiękczenia mózgu, by słuchać twoich
przerażających, zwariowanych wywodów…
— Na Boga, nigdy w życiu niczego bardziej nie byłem pewien.
— A zatem…
Święty skinął głową.
— Rościmy sobie prawo do wymierzania czegoś w rodzaju sprawiedliwości —
powiedział. — Co powinniśmy zrobić w tym przypadku?
Conway nie odezwał się i Święty odwrócił się, aby napotkać zamyślone oczy Normana
Kenta. I już wiedział, że obaj czekają, aby wypowiedział się w ich imieniu.
Nigdy dotąd nie przemawiał do nich tak surowym i twardym tonem.
— Należy położyć kres istnieniu wynalazku — powiedział Simon Templar.
— Istnieniu mózgu, który go spłodził i który może go odtworzyć, należy także położyć
kres. To słuszne i celowe, aby jeden człowiek umierał za wielu…
ROZDZIAŁ III
JAK SIMON TEMPLAR WRÓCIŁ DO ESHER I POSTANOWIŁ POJECHAĆ TAM JESZCZE RAZ
Było to dwudziestego czwartego czerwca, czyli około trzech tygodni od odpowiedzi
Świętego na propozycję prawa łaski.
Dwudziestego piątego żadna z porannych gazet nie poświęciła więcej niż niepozorny
akapit wiadomościom, które wypełniały całe popołudniowe wydania dnia wczorajszego.
Prasa nie podała również nic więcej na temat nieproszonych gości, obecnych na pokazie
wynalazku Vargana. Nie było także nic, poza marginesową wzmianką, o specjalnym
posiedzeniu Gabinetu, które było kontynuowane.
Święty, który teraz dzień i noc żył jedną myślą, widział w tej niespodziewanej
powściągliwości rękę czegoś tak niebezpiecznego jak urzędowa cenzura, Barney Malone, do
którego się zwrócił, był tak niekomunikatywny, że utwierdził Świętego w jego podejrzeniach.
Wydawało się Świętemu, że jakieś dziwne napięcie wkradło się do atmosfery początku
sezonu w Londynie. Wiedział, że odczucie to było czysto subiektywne, tym niemniej nie był
w stanie skwitować go wzruszeniem ramion. Jednego dnia spacerował ulicami, beztrosko
ciesząc się świeżym i łagodnym powietrzem, niosącym w sobie obietnicę lata, pomiędzy
ożywionymi, szczęśliwymi ludźmi, a już nazajutrz czyste niebo zdawało się nabrzmiewać
grozą nadciągającej burzy, a skazane pokolenie przemykało się własnymi drogami,
ukradkiem i strachliwie.
— Powinieneś wybrać się ze mną do Esher — powiedział Rogerowi Conwayowi. —
Dobrze ci zrobi dzień z dala od twego ulubionego baru.
Pojechali wynajętym samochodem i tam napotkał Święty dalsze znaki.
Zjedli lunch w Bear, a potem przespacerowali się Portsmouth Road. Na końcu zaułka, w
którym mieszkał profesor Vargan, stali dwaj mężczyźni, którzy nagle przerwali rozmowę,
gdy tylko Conway i Święty skręcili z głównej drogi i weszli za nimi między drzewa. Nieco
dalej trzeci mężczyzna stał oparty o bramę ogrodu, z fajką w zębach. Templar skierował się
za dom, nie zwracając na to uwagi i kontynuował swój dyskurs o jutrzejszych gonitwach.
Szósty zmysł podpowiadał mu jednak, że oczy mężczyzny przy bramie towarzyszą im przez
cały czas, podobnie jak przedtem wzrok dwóch mężczyzn stojących na rogu.
— Zauważ — powiedział półgłosem — jak bardzo się starają, by nie wywołać żadnego
zamieszania. Ostatnia rzecz, jakiej by pragnęli, to zwrócenie czyjejś uwagi. Po prostu ich
zadaniem jest spokojne trwanie na posterunku. Ale gdybyśmy zrobili cokolwiek
podejrzanego, natychmiast zostalibyśmy spokojnie i pieczołowicie odstawieni, na najbliższy
komisariat. To się nazywa skuteczne działanie.
Około dwustu metrów dalej, gdy już byli niewidoczni za zakrętem, Simon zatrzymał się.
— Idź dalej tak długo, dopóki nie ułożysz limeryku, odpowiedniego dla salonu, do którego
i tak nigdy by cię nie wpuszczono — zakomenderował. — A potem wracaj. Będę tu na ciebie
czekał.
Conway posłusznie pomaszerował dalej, widząc kątem oka, jak Święty prześlizguje się
przez lukę w żywopłocie na pola z prawej strony. Nie był poetą, ale przyjął sugestię Świętego
i leniwie bawił się lirycznymi wariacjami na temat dorodnej dziewczyny z Kent, której nikt
nie dorastał do pięt. Przez kilka minut usiłował dobrnąć do zadowalającego zakończenia
swego arcydzieła, lecz w końcu poddał się i zawrócił. Święty właśnie przechodził,
zaskakująco nieskazitelny, przez żywopłot, a jego punktualność sugerowała, że nie omylił się
w ocenie poetyckiego kunsztu Conwaya.
— Do pierwszych pięciu dołków nie udało mi się wprowadzić żadnej piłki — powiedział
ze smutkiem Święty i kontynuował opis całkowicie wyimaginowanej partii golfa, dopóki nie
doszli z powrotem do głównej drogi i nie stracili z oczu obserwatorów na końcu zaułka.
Następnie wrócił do rzeczy.
— Chciałem przeprowadzić zwiad na tyłach budynku, dla orientacji, jak silne są tam
straże. Był tam stukilogramowy serafin w koszuli, udający ogrodnika i jeszcze jeden równie
kiepski aktor, siedzący na leżaku pod drzewem i czytający gazetę. Sam kochany stary Teal
siedzi pewnie w łazience przebrany za świeży trop. Nie chcą już więcej ryzykować!
— Co znaczy — powiedział Conway — że musimy być albo bardzo przebiegli, albo
bardzo gwałtowni.
— Coś w tym rodzaju — potwierdził Święty.
Przez całą resztę powrotnej drogi do Bear milczał, pochłonięty rozważaniem szans
przedsięwzięcia, na które się porwał. Miał ciężki orzech do zgryzienia, choć podejmowanie
się rzeczy niemożliwych było jego chlebem powszednim. Nie to, żeby martwił go zbytnio
ocean urzędowego majestatu, jaki dzielił go od aktualnego obiektu; gdyby tylko zechciał
przejawić profesjonalne zainteresowanie tą dziedziną, mógłby łatwo zostać mistrzem świata
w wadze średniej. Nie miał poza tym zbyt dobrej opinii o policjantach, jeśli chodzi o ich
szybkość czy umiejętność walki. W każdym przypadku, o ile wchodziła w grę ta właśnie
przeszkoda, był absolutnie pewny przewagi swojej zręczności i pomysłowości nad zwykłą
siłą fizyczną. Również fakt, że próbował ingerować w losy świata, nie budził w nim
skrupułów: w swoim awanturniczym donkiszotowskim dorobku, miał już przeprowadzenie
udanej jednoosobowej rewolucji w Ameryce Południowej i gdyby tylko zechciał, mógłby być
dzisiaj Ekscelencją w marionetkowym uniformie. Ale ogrom tego problemu, zaangażowanie
olbrzymich potęg, miliony tragedii, jakie mogłyby być następstwem jednego fałszywego
kroku… Na myśl o tym mięśnie twarzy Świętego stężały.
W tych dniach los szczególnie upodobał sobie osobę Świętego.
Wjeżdżali właśnie do Kingston z całą mizerną prędkością, na jaką stać było wynajęty
samochód, gdy nagle z cichym warkotem pojawiła się i lekko ich wyprzedziła żółta limuzyna.
Zanim włączyła się do ruchu, Conway na zawsze utrwalił sobie w pamięci zwierzęcą, jakby
małpią twarz, która spoglądała na nich przez tylne okno samochodu z niewzruszonością
kamiennej rzeźby.
— Czyż nie jest słodki? — wyszeptał Simon.
— Istny szejk — zgodził się z nim Conway.
Usta Świętego wykrzywił uśmiech.
— Znany nam — powiedział — jako Anielski Pyszczek lub Tomcio Paluch, zależnie od
woli mówiącego. Świat zna go jako Rayta Mariusa. Rozpoznał mnie i zna numer samochodu.
Dotrze do nas poprzez garaż, w którym wynajęliśmy samochód, a za dwadzieścia cztery
godziny będzie miał nasze nazwiska, adresy i nasze akta w YMCA. Nie mogę oprzeć się
przekonaniu, że w najbliższej przyszłości świat stanie się dla nas zbyt ciasny.
Następnego dnia, około północy, Święty wracał do domu na Brook Street w towarzystwie
Rogera Conwaya, gdy nagle zatrzymał się i spojrzał w niebo z miną pełną zadumy, jakby
przypominając sobie o czymś, co na jakiś czas umknęło jego uwadze.
— Pokłóć się ze mną, Śliczny — poprosił. — Spieraj się, gwałtownie wymachując rękami,
i spoglądaj tak srogo, jak tylko ci na to pozwoli twoja anielska facjata. Ale nie podnoś głosu.
Przeszli kilka metrów dzielących ich od drzwi mieszkania Świętego, z wyraźnymi
oznakami gniewnej różnicy zdań. Conway, jak mu przykazano, ściszonym głosem, ale z pełną
namiętności elokwencją, rozwodził się nad słabymi stronami samochodu marki ford. Święty
odpowiadał mu z agresywną gestykulacją.
— Jakaś mała zaraza w kapeluszu jak garnek chodzi za mną przez pół dnia. Jest teraz
jakieś dziesięć metrów za nami. Chciałbym go złapać, ale ucieknie, jeśli zaczniemy go ścigać.
Z pewnością będzie chciał podejść bliżej, aby podsłuchać kłótnię i dowiedzieć się, o co
chodzi. Jeśli zaczniemy się bić, ośmieli się podejść bliżej i będziemy go mieli w zasięgu ręki.
Wtedy go chwycisz, a ja otworzę drzwi.
— Tylna oś — warknął Conway.
Byli dokładnie naprzeciwko mieszkania gdy Święty zatrzymał się, gwałtownie odwrócił i
pchnął Conwaya w pierś. Ten odzyskał równowagę i odpowiedział lewym prostym. Święty
odparował uderzenie ramieniem i przekonująco zatoczył się do tyłu, po czym podszedł i z
niespotykaną delikatnością trafił Conwaya w szczękę. Roger odwzajemnił mu się, oddając
serię ciosów w powietrze, kilka centymetrów od nosa Świętego.
Przy nikłym świetle wyglądało to na zaciętą walkę i Święty z satysfakcją zauważył, że
facet w kapeluszu jak garnek, zainteresowany spektaklem, podkradł się wzdłuż ogrodzenia o
kilka zaledwie kroków od nich.
— Zaraz za tobą — powiedział cicho Święty. — Cofnij się o cztery kroki, gdy ci teraz
przyłożę.
Pieszczotliwie ulokował swą pięść na splocie słonecznym Conwaya i odskoczył nie patrząc
na wynik, ponieważ wiedział, że jego porucznik jest dobrze wyszkolony. Starczyło mu czasu
na znalezienie klucza i otwarcie drzwi frontowych. Sekundę później zamykał drzwi za
Conwayem i jego ładunkiem.
— Koronkowa robota — wycedził Święty z aprobatą. — Na górę ze słodkim maleństwem,
Roger.
Podczas gdy Święty prowadził do saloniku, Conway postawił faceta w kapeluszu jak
garnek na podłodze i puścił dłoń, którą zakrywał mu usta.
— Cicho! — powiedział zgorszonym tonem i zasłonił sobie uszy. Święty spoglądał w dół
spoza zasłon.
— Nie sądzę, aby ktokolwiek nas widział. Mamy szczęście. Gdybyśmy planowali to
uprowadzenie, moglibyśmy czekać lata, aż Brook Street całkiem się wyludni.
Odszedł od okna i stanął nad jeńcem, który ciągle jeszcze wymachiwał pięścią pod nosem
Conwaya i mamrotał przekleństwa.
— Dosyć już tego, kochanie — chłodno zauważył Święty. — Roger, przejrzyj jego
kieszenie.
— Jak tylko znajdę pooolicjanta — trzęsącym się głosem zaczął facet w kapeluszu jak
garnek.
— Albo policjant znajdzie to, co z ciebie zostanie — mruknął pieszczotliwie Simon. — No
i co? — zwrócił się do Conwaya.
Przeszukanie nie dało w efekcie nic interesującego, poza trzema nowiutkimi banknotami
pięciofuntowymi — fortuną, o jaką nikt by nie podejrzewał nędznie wyglądającego
człowieczka.
— A więc nie da się uniknąć trzeciego stopnia — powiedział łagodnie Święty i dokładnie
zamknął oba okna. Wrócił z rękami w kieszeniach i bardzo świątobliwym wyrazem twarzy.
— Czy będziesz mówić, szczurza mordko? — zapytał.
— Co znaczy — mówić? Wy, wielkie zbiry…
— Mówić — powtórzył cierpliwie Święty. — otwierać usta i wydawać dźwięki, które ty w
naiwności ducha uważasz za ludzki język. Śledziłeś mnie przez cały dzień, a ja tego nie lubię.
— Co znaczy — śledziłeś? — dopytywał się znów człowieczek tonem urażonej godności.
— Że niby ja śledziłem?
Święty westchnął i chwycił małego człowieczka oburącz za klapy marynarki. Przez pełne
emocji pół minuty Święty potrząsał nim i obijał jak terier pastwiący się nad szczurem.
— Mów — powtórzył monotonnie Święty.
Ale facet w kapeluszu jak garnek otwierał usta tylko po to, aby wydobyć z nich coś, co
mogło być jedynie przekleństwem albo jękiem. Ani jedno, ani drugie nie odpowiadało
Świętemu. Poklepał człowieczka energicznie po brzuchu, nie dowiedział się jednak, która z
dwóch możliwości była jego zamiarem, gdyż cokolwiek to było, ginęło w zdławionym
bulgocie. Po czym znowu zabrał się do dzieła. Z pewnością przypominało to znęcanie się
silniejszego chłopca nad słabszym, ale Simon Templar nie był w sentymentalnym nastroju.
Musiał to zrobić, więc działał z beznamiętną sprawnością. Trwało to pięć minut.
— Mów — powtórzył Święty jeszcze raz pod koniec tych pięciu minut i zabeczany
Sherlock Holmes zdecydował się mówić.
Simon wziął go za kark i rzucił na fotel jak worek orzeszków.
Z tego, co powiedział, niewiele było jednak pożytku.
— Nie wiem, jak on się nazywa. Spotkałem go sześć miesięcy temu w pubie w bok od
Oxford Street i nadał mi robotę. Od tej pory pracuję dla niego czasami — chodzę za ludźmi i
wynajduję na nich różne rzeczy. Zawsze dobrze płacił a ryzyko było nieduże…
— Do czasu spotkania ze mną — powiedział Święty. — To jak się z nim kontaktowałeś,
jeśli nie znałeś jego nazwiska?
— Kiedy mnie potrzebuje, pisze do mnie, spotykamy się w jakimś pubie i on mi wtedy
mówi, co mam zrobić. A potem ja mu zdaję relację, przez telefon. Mam jego numer.
— To znaczy?
— Westminster cztery dziewiątki.
— Dzięki — powiedział Święty. — Przystojny ten gość, nie?
— Jak cholera! Naprawdę można dostać gęsiej skórki. Jak go pierwszy raz zobaczyłem…
Święty odepchnął się od obramowania kominka i sięgnął po papierosy.
— Możesz iść do domu, szczurku. Już nam nie jesteś potrzebny. Drzwi, Roger.
— Poczekajcie — zakwilił facet w kapeluszu jak garnek — ja mam żonę i czworo dzieci…
— Wygląda na to — powiedział spokojnie Święty — że mają okropnego pecha. —
Przekaż im ucałowania ode mnie.
— Zostałem napadnięty. Przypuśćmy, że pójdę do policjanta.
Święty zmierzył go swoim czystym, błękitnym spojrzeniem.
— Albo sam zejdziesz schodami — zauważył beznamiętnie — albo też zostaniesz
wykopany na dół przez dżentelmena, który cię tu przyniósł. Możesz wybierać. A jeśli chcesz
otrzymać jakąś rekompensatę za wycisk, jaki tutaj dostałeś, to lepiej zwróć się w tej sprawie
do swojego przystojnego przyjaciela. Powiedz mu, że torturowaliśmy cię rozżarzonym
żelazem, a ty nie puściłeś pary z gęby. Może ci uwierzy, choć ja nie dałbym za to złamanego
szeląga. Gdybyś jednak miał ochotę zwrócić się do policjanta, znajdziesz go zaraz za rogiem.
Znam go bardzo dobrze i jestem pewien, że byłby bardzo zainteresowany wysłuchaniem tego,
co masz do powiedzenia. Dobranoc.
— I to mają być dżentelmeni — zjadliwie odciął się Sherlock Holmes. — Wy…
— Spływaj — powiedział spokojnie Święty.
Zapalał właśnie papierosa i nawet nie podniósł głowy, gdy usłyszał odgłos zamykanych
drzwi. Przez okno widział swego niedawnego gościa, ociężale wlokącego się w górę ulicy.
Był przy telefonie, gdy wrócił Conway, odprowadziwszy gościa do drzwi. Uśmiechnął się
leniwie na widok pytania w oczach swego ulubionego porucznika.
— Tak, mam właśnie zamiar przekazać ukłony dla Tomcia Palucha. Halo, czy to
Westminster dziewięćdziesiąt dziewięć dziewięćdziesiąt dziewięć?… Znakomicie. Jak się
miewa Anielska Buzia?
— Kto mówi? — dopytywał się ktoś na drugim końcu linii.
— Simon Templar — odpowiedział Święty. Być może słyszał pan o mnie. Wydaje mi się,
że niedawno mieliśmy przyjemność … wpaść na siebie — uśmiechnął się, słysząc
niecenzuralny okrzyk, jaki dobiegł go niewyraźnie z tamtej strony. — Tak, mam nadzieję, że
to miła niespodzianka. Zgoła przytłaczająca… Rzecz w tym, że przed chwilą musiałem dać
pięciominutowy wycisk jednemu z pańskich detektywów–amatorów. Idzie właśnie do domu.
Następny pański przyjaciel, którego przyłapię na deptaniu mi po piętach, zostanie odwieziony
ambulansem. To jest pewna wiadomość, prosto ze stajni. Przyjemnych snów, stary
przyjacielu!
Odwiesił słuchawkę, nie czekając na ripostę. Zaraz potem zadzwonił do informacji.
— Czy może mi pani podać nazwisko i adres właściciela numeru Westminster
dziewięćdziesiąt dziewięć dziewięćdziesiąt dziewięć?… Co takiego?… Czy nie ma żadnego
sposobu, aby się dowiedzieć?… Tak, rozumiem. Ale są pewne powody, dla których nie mogę
po prostu zadzwonić i zapytać. Rzecz w tym, że moja żona uciekła wczoraj z hydraulikiem i
powiedziała, że jeśli naprawdę chcę, aby wróciła, mogę zadzwonić pod ten numer Cieknie mi
kran w łazience, no i… Nie ma sprawy, w porządku. Dziękuję bardzo. Ukłony dla szefa.
Odłożył słuchawkę i odwrócił się do Conwaya, który pytająco podniósł brwi.
— „Przykro mi, ale nie wolno nam podawać nazwisk i adresów abonentów” —
powiedział, przedrzeźniając telefonistkę. — Wiedziałem o tym, ale pomyślałem, że warto
spróbować. To nie ma zresztą większego znaczenia.
— Mógłbyś — podsunął Conway — spróbować w książce telefonicznej.
— Oczywiście. Wiedząc, że Marius nie mieszka w Anglii i że w związku z tym numer
Westminster cztery dziewiątki nie może być na jego nazwisko… O, tak, oczywiście.
Conway skrzywił usta w uśmiechu.
— No, dobrze. W takim razie usiądźmy i zastanówmy się, co teraz zrobi Tomcio Paluch.
— O, nie — wesoło sprzeciwił się Święty. — Znamy tego typa. To będzie albo kwas
pruski w mleku jutro rano, albo też strzał z przejeżdżającego samochodu, gdy będę następnym
razem wychodził z domu. Możemy postawić na to wszystkie nasze pieniądze, spokojnie
siedzieć i czekać na dywidendy. Ale przypuśćmy, że nie czekaliśmy…
Początkowa emfaza i ożywienie, widoczne w pierwszych słowach, stopniowo przechodziły
w spokojną, senną intonację, którą Conway znał od dawna. Był to znak, że myśli Świętego
odbiegły daleko od jego słów i tylko machinalnie kończy on rozpoczęty wcześniej wątek,
który dawno już przestał mieć znaczenie.
Przez krótką chwilę milczał, z papierosem tkwiącym ukośnie między wargami i błękitnym,
zawadiackim ognikiem w oczach. Napięta czujność była widoczna w jego szczupłej sylwetce.
Przez moment był nieruchomy i napięty, jak lampart szykujący się do pościgu, po czym
rozluźnił się, wyprostował i uśmiechnął, a jego prawe ramię uniosło się w jednym z tych
wybitnie romantycznych gestów, które jedynie Święty wykonywał z takim mistrzowskim
brakiem afektacji.
— A dlaczego mielibyśmy czekać? — powiedział, jakby rzucał wyzwanie.
— No właśnie, dlaczego? — powtórzył za nim niezdecydowanie Conway. — Ale…
Simon Templar nie słuchał jednak. Był już z powrotem przy telefonie, dzwoniąc do
Normana Kenta.
— Wyprowadź samochód, zatankuj do pełna i przyjeżdżaj natychmiast na Brook Street. I
zabierz pistolet. To będzie szalona noc!
Kilka minut później Świętemu udało się połączyć ze swoim letnim domkiem w
Maidenhead, dokąd — z łaski wszystkich czuwających nad nim bogów — właśnie tego dnia
wysłał swojego służącego, aby ten przygotował go na wakacje, których zresztą nigdy nie
udawało się Simonowi spędzić zgodnie z planami.
— Jesteś tam, Horacy?… To dobrze. Telefonuję, abyś wiedział, że wcześnie rano
przyjedzie pan Kent z gościem. Chcę, abyś dla niego — to znaczy dla gościa — przygotował
piwnicę. Zrozumiałeś?
— Tak jest — odpowiedział beznamiętnie Horacy i Święty rozłączył się.
Nie było drugiego takiego jak Horacy, były sierżant piechoty morskiej i najbardziej oddany
służący Simona Templara. Gdyby Simon powiedział, że gościem będzie uprowadzony
prezydent Stanów Zjednoczonych, Horacy również odpowiedziałby jedynie takim samym
suchym i beznamiętnym „Tak jest!” i wykonał wszystko zgodnie z otrzymanymi poleceniami.
— Idea jest… — zaczął Roger Conway, wstając z fotela i rozgniatając papierosa w
popielniczce.
— Jeśli nie zaczniemy działać natychmiast, zdarzy się jedna z dwóch rzeczy: albo Vargan
przekaże swoją tajemnicę ekspertom rządowym, albo znajdzie się ona w rękach Mariusa,
Vargana lub ich obu. I wtedy będziemy załatwieni na dobre. Mamy szansę tylko tak długo,
jak długo Vargan jest jedyną osobą na całym świecie, która trzyma ten wynalazek szatana pod
kapeluszem. A każda godzina zwłoki z naszej strony zwiększa szansę Tomcia Palucha!
Conway ze zmarszczonymi brwiami popatrzył na fotografię Patrycji Holm, stojącą na
obramowaniu kominka i skinął głową w jej stronę.
— Gdzie ona jest?
— Spędza parę dni w Devonshire z Mannerlingami. Wybrzeże jest całkowicie czyste.
Cieszę się, że jest z daleka od tego. Ma wrócić jutro wieczorem, co nam w zupełności
wystarczy. Dziś w nocy zabierzemy Vargana do Maidenhead, jutro odeśpimy nasze uczciwie
zapracowane zmęczenie i spacerkiem zdążymy wrócić na czas, aby ją powitać. Wtedy
wszyscy pojedziemy do letniego domku i będziemy nieźle ustawieni. Jak to widzisz?
Conway po raz drugi powoli skinął głową. Ciągle miał zmarszczone brwi, jakby coś go
trapiło. Wreszcie wydusił to z siebie.
— Nigdy nie byłem najzdolniejszym chłopcem w klasie — powiedział — ale chciałbym
zrozumieć jedną rzecz. Zgadzamy się, że Vargan z powodu jakichś tam interesów
finansowych jest gotów wywołać wojnę. Jeśli mu się powiedzie, będziemy w samym środku
tej awantury. Zawsze jesteśmy. Biedni Brytyjczycy zawsze są wciągani do obcych kłótni…
Cóż, z pewnością nie chcemy, aby Vargan użył przeciwko nam swojego okropieństwa, ale
czy nie zaoszczędziłoby to wielu problemów, gdybyśmy sami tego użyli?
Święty potrząsnął głową.
— Jeśli Marius nie dostanie Vargana — powiedział — to nie sądzę, aby wojna doszła do
skutku. W najgorszym wypadku pokrzyżujemy jego plany i wiele wody upłynie, zanim
będzie w stanie rozkręcić cały interes od nowa. A jeśli chodzi o wykorzystanie wynalazku
przez nas samych … Nie, Rogerze, nie sądzę. Zresztą dyskutowaliśmy już na ten temat. Nie
bylibyśmy w stanie zachować tego dla siebie. A nawet gdybyśmy mogli, to muszę ci się
przyznać, że nadal uważam, iż świat bez tego będzie odrobinę lepszy i czystszy. I tak jest
dosyć najrozmaitszego świństwa w dzisiejszym arsenale wojennym. I powtarzam, że to nie
będzie:..
Conway przez kilka sekund patrzył na niego z powagą, po czym powiedział:
— A zatem Vargan odbędzie podróż do Maidenhead. Nie zabijesz go dziś wieczorem?
— Chyba, że zostanę do tego zmuszony — powiedział spokojnie Święty. — Przemyślałem
to. Nie wiem, jaki skutek może przynieść apelowanie do jego humanitaryzmu, ale dopóki taka
nadzieja istnieje, ma on prawo do życia. Czy ta nadzieja jest realna — tego właśnie musimy
się dowiedzieć. Ale jeśli okaże się, że on nie chce słuchać…
— Rozumiem.
Święty powtórzył swój wywód trzeciemu muszkieterowi, to znaczy Normanowi Kentowi,
który przybył dziesięć minut później. Odpowiedź Normana była tylko nieco mniej lapidarna
niż reakcja Rogera Conwaya.
— Być może będziemy musieli to zrobić — powiedział.
Jego posępna twarz była jeszcze bardziej ponura niż zwykle, a głos nienaturalnie spokojny.
Mimo, że Norman Kent wysłał już kiedyś kogoś złego na śmierć, to jednak był jedynym z
całej trójki, który nigdy nie widział umierającego człowieka.
LESLIE CHARTERIS ŚWIĘTY ZAMYKA SPRAWĘ TYTUŁ ORYGINAŁU ANGIELSKIEGO: THE SAINT CLOSES THE CASE. PRZEŁOŻYŁ: JERZY MATWIEJCZUK
PROLOG Jest rzeczą wiadomą, że w tych zwariowanych czasach żadna nowinka nie jest w stanie przyciągnąć zainteresowania publiczności dłużej niż przez tydzień, dlatego też dziennikarze i wydawcy gazet szybko się starzeją, przedwcześnie łysieją i stają się znerwicowani. Codziennie potrzebna jest nowa sensacja, a każda następna musi zaćmić poprzednią, aż słownik wyjałowi się z superlatywów, a wyobraźnia zblednie z wysiłku wymyślenia lub wynalezienia na jutro historii na tyle fantastycznej i kolosalnej, by mogła być godną następczynią majstersztyku dnia wczorajszego. Fakt, że notoryczny awanturnik znany jako Święty był w stanie przykuć uwagę opinii publicznej przez okres dłuższy niż trzy miesiące, bijąc w ten sposób na głowę wszelkie rekordy tego typu, był wyłączną zasługą jego własnej energii i przedsiębiorczości. Znękani łowcy sensacji z Fleet Street przywitali go z otwartymi ramionami. Na jakiś czas można było zaprzestać gorączkowej pogoni za nowinkami. Sam Święty robił w tej mierze wszystko, co mógłby sobie wymarzyć najbardziej wymagający wydawca — z jedynym, oczywiście, wyjątkiem: nie kwapił się do dostarczenia im największej sensacji, jaką byłoby jego własne aresztowanie i proces. Każda z jego przygód była bardziej zuchwała od poprzedniej, a on nie pozwalał na to, by zainteresowanie wywołane jego ostatnim posunięciem zgasło, zanim nie pojawi się przed oczami zaskoczonej publiczności z jeszcze śmielszym wyczynem. Ta samowola trwała już ponad trzy miesiące, podczas których Święty doprowadził do zwycięskiego finału około dwudziestu wypadów na przeróżnych przestępców, lub ich mienie. Doszło w końcu do tego, że w przeciągu tego kwartału imię Świętego zaczęło budzić nieomal nadprzyrodzoną grozę i paniczny strach u ludzi, którzy przez lata chełpili się swoją bezkarnością. Teraz zaczęli bać się, a ostrzeżenie Świętego — śmieszny wizerunek człowieczka z jednowymiarowym tułowiem i kończynami (jak na rysunku dziecka), mającego nad okrągłą głową bez twarzy absurdalną aureolę (czego już dzieci nie umieszczają na ogół na swoich rysunkach), dostarczane pod drzwi adresata p zwykłej kopercie, nabierało bardziej fatalnego znaczenia, niż wyrok podpisany kiedykolwiek przez sędziego Sądu Najwyższego. To było dokładnie to, czego Święty oczekiwał. I niezmiernie go to bawiło. Działalność swoją prowadził zwykle w tajemnicy i starał się nie rzucać w oczy, w związku z czym jego ofiary nie mogły dać policji żadnych istotnych wskazówek, na podstawie których można byłoby go wytropić. Bywały jednak przypadki, gdy Święty nie mógł uniknąć zdjęcia maski przed człowiekiem, nad którego zgubą się trudził. Najbardziej zdumiewającym fenomenem całej sprawy było w takich razach zawzięte i ponure milczenie pokrzywdzonej strony. Po wielu bezowocnych próbach nadinspektor Teal pogodził się z myślą o niemożności wydobycia z ofiar Świętego jakichkolwiek zeznał przeciwko niemu. — Z równym powodzeniem można by próbować wydusić coś z głuchoniemej ostrygi w słoju z chloroformem — powiedział komisarzowi. — Albo Święty nie zabiera się do faceta z powodu jednej sprawy, o ile nie ma w zanadrzu innej, którą mógłby go szantażować, albo też odkrył sekretną metodę tak skutecznego przekonywania, że groźba działa jeszcze nazajutrz i przez wszystkie następne dni. Ta teoria była dość sprytna i logiczna, ale byłaby jeszcze bardziej sprytna i logiczna oraz bardziej dopracowana w szczegółach, gdyby inspektor był człowiekiem z większą wyobraźnią. Ale pan Teal nie miał wielkiego zaufania do rzeczy, których nie można było zobaczyć i wziąć do ręki; nie miał też nigdy okazji widzieć Świętego w akcji. Zdarzały się, oczywiście, sytuacje, gdy Święty nie musiał uciekać się do szantażu czy gróźb, aby zapewnić sobie milczenie osób, w których sprawy się mieszał. Znamienny był przypadek mężczyzny nazwiskiem Golter, anarchisty i niepoprawnego wywrotowca, który chełpił się tym, że poznał od środka wszystkie więzienia w Europie. Nie
należał do żadnej frakcji politycznej, jego jedyną ewangelią była najwyraźniej jego własna mania destrukcji i w żadnym wypadku nie można było go określić mianem nieszkodliwego maniaka.Był on przywódcą stowarzyszenia o nazwie Czarne Wilki, którego prawie wszyscy członkowie mieli za sobą ciężkie wyroki za jakieś przestępstwa polityczne. Było to najczęściej usiłowanie zabójstwa, zwykle drogą zamachu bombowego. Cel działania ugrupowań tego typu, jak również mentalność ich zwolenników będą zawsze wdzięcznym polem spekulacji dla psychiatrów, tym niemniej w pewnych sytuacjach przedmiot czysto teoretycznego zainteresowania naukowców staje się rzeczywistym problemem tych, których obowiązkiem jest utrzymanie spokoju pod rządami prawa. Prawo zdało sobie sprawę z tego faktu, a jednocześnie zauważyło istnienie Czarnych Wilków po upływie tygodnia, w ciągu którego w dwóch fabrykach w północnej Anglii miały miejsce eksplozje z niemałą ilością ofiar, a kula nie wykrytego zamachowca musnęła plecy ministra spraw wewnętrznych w chwili, gdy wsiadał do swego samochodu po wyjściu z Izby Gmin. Prawo odnalazło Goltera, ale człowiek, któremu polecono śledzić go i meldować o jego ruchach, w jakiś sposób zdołał stracić go z oczu tego właśnie popołudnia, gdy Książę Następca Tronu publicznie przejeżdżał ulicami Londynu na uroczysty lunch wydany przez Lorda Mayora. Przejazd został zorganizowany ulicami Strand i Fleet Street do City. Z niewielkiego, wynajmowanego na Southampton Row pokoju (o którym nie wiedziała policja), Gloter znalazł łatwą drogę na dachy domów po północnej stronie Fleet Street. Usadowił się tam w miarę wygodnie pomiędzy kominami, skąd mógł patrzeć w dół i widzieć ulicę, podczas gdy uzbrojeni policjanci przetrząsali Londyn próbując natrafić na jego ślad, a zaniepokojony komisarz zarządził podwojenie liczby detektywów w cywilu, rozstawionych wzdłuż trasy. Golter był człowiekiem ostrożnym i rozważnym; miał ponadto solidną wiedzę z dziedziny zasad dynamiki. Znał co do centymetra swoją odległość od ziemi i precyzyjnie wyliczył czas potrzebny na dotarcie granatu do celu; granaty typu Mills w jego kieszeniach miały odpowiednio ustawione zapalniki. Zmierzywszy odległość pomiędzy dwoma słupami latarń na Fleet Street, w pobliżu Strandu, mógł przy pomocy stopera wyliczyć czas potrzebny na przebycie tej odległości przez pierwszy samochód orszaku. Następnie, posługując się sporządzonym przez siebie skomplikowanym schematem, mógł już bez dodatkowych obliczeń stwierdzić dokładnie, w którym momencie ma rzucić granaty, aby trafiły one dokładnie w tył przejeżdżającego samochodu Księcia Następcy Tronu. Golter był dumny z naukowej precyzji, z jaką dopracowany był każdy szczegół jego planu. Zapalił papierosa, postukując delikatnie obcasami o blaszane pokrycie dachu. Zgodnie ż oficjalnym harmonogramem, było jeszcze piętnaście minut do momentu, w którym orszak miał dotrzeć do tego miejsca. Ulica w dole była już zapchana gęstym tłumem, który przelewał się z chodników na jezdnię, tworząc odnogi — niby macki — krępujące nurt ruchu ulicznego. — Masa ludzka podobna do mrówek — pomyślał Golter. — Burżuazyjne insekty. — Uśmiechnął się, wyobrażając sobie zamieszanie w mrowisku, spowodowane wybuchem jego trzech granatów… — Tak, rzeczywiście, zanosi się na interesujący spektakl. Głowa Goltera gwałtownie obróciła się do tyłu, jakby szarpnięta niewidzialnym sznurkiem. Nie słyszał przybycia mężczyzny, stojącego teraz nad nim. Spokojny, flegmatyczny głos przerwał jego rozmyślania w sposób o wiele bardziej brutalny, niż mogłaby to uczynić jakakolwiek eksplozja. Ujrzał wysoką, smukłą postać w szarym, z niewiarygodną perfekcją skrojonym garniturze i tegoż koloru miękkim, pilśniowym kapeluszu, którego szerokie rondo ocieniało wesołe, niebieskie oczy. Mężczyzna ten mógłby posłużyć za ilustrację najświeższych i najbardziej wymyślnych osiągnięć Savile Row w dziedzinie eleganckiej konfekcji męskiej, gdyby tylko udało się nakłonić go do odrzucenia
pistoletu automatycznego, który na ogół nie występuje jako niezbędny dodatek do tego, „co dobrze ubrany mężczyzna powinien nosić w tym sezonie”. — Nadzwyczaj interesujący — powtórzył nieznajomy, spoglądając swymi niebieskimi, nieco rozmarzonymi oczami w dół, na tłum kłębiący się trzydzieści metrów niżej. — Patrząc z czysto artystycznego punktu widzenia, szkoda, że nie będziemy mogli tego zobaczyć. Prawa ręka Goltera zaczęła skradać się do odstającej kieszeni. Nieznajomy zachęcająco zatoczył pistoletem leniwy łuk wokół punktu nad brzuchem Goltera. — Ale zawleczki zostaw na miejscu, śliczny — powiedział półgłosem. — I podawaj mi po jednym… Grzeczny chłopiec! Lewą ręką przyjmował kolejne granaty, podawane mu przez Goltera i przekazywał je komuś, kogo Golter nie widział — drugiemu mężczyźnie stojącemu za kominem. Upłynęła minuta, podczas której Golter stał z rękami opuszczonymi wzdłuż tułowia, czekając na okazję, by chwycić pistolet, trzymany przez nieznajomego z udawaną niedbałością. Ale taka okazja się nie pojawiła. Zza komina natomiast ukazała się ręka — ręka trzymająca granat. Nieznajomy wziął go i podał z powrotem Golterowi. — Schowaj to do kieszeni — polecił. Po pierwszym przyszła kolej na drugi i trzeci; Golter, w płaszczu ponownie zdeformowanym przez wypychający kieszenie ciężar, stał patrząc na nieznajomego, który — jak sądził — musiał być detektywem, choć zachowywał się w tak niezrozumiały sposób. — Dlaczego to zrobiłeś? — zapytał podejrzliwie. — Mam własne powody — odparł tamten spokojnie. — A teraz żegnam. Czy masz coś przeciwko temu? Podejrzliwość, obawa i zdumienie widoczne były na nieogolonej twarzy Goltera. Nagły domysł zaświtał w jego wyblakłych oczach. — A więc nie jesteś szpiclem! Nieznajomy uśmiechnął się. — Na nieszczęście dla ciebie — nie. Być może słyszałeś o mnie. Nazywają mnie Świętym… Błyskawicznie sięgnął lewą ręką do kieszeni, a Golter, nagle sparaliżowany strachem, patrzył jak zahipnotyzowany na Świętego, który rysował kredą na kominie swój groteskowy znak firmowy. Po czym Święty przemówił ponownie. Nie jesteś istotą ludzką. Potrafisz tylko niszczyć; jesteś obłąkanym mordercą działającym bez żadnych pobudek, poza własną żądzą krwi. Gdybyś miał jakikolwiek motyw, mógłbym przekazać cię policji, która w tej chwili przeczesuje Londyn w poszukiwaniu ciebie. Nie jestem tu po to, aby osądzać czyjekolwiek przekonania. Ale dla ciebie nie może być żadnego usprawiedliwienia… Zniknął i Golter rozejrzał się — zdziwiony, że słowa potępienia nagle przestały padać — ale dach już opustoszał. Święty miał talent do znikania w taki sposób. Orszak zbliżał się. Golter słyszał, jak okrzyki wiwatującego tłumu stają się coraz głośniejsze, podobne do ryku wody nagle uwolnionej zza wrót zapory. Zerknął w dół. Trzydzieści metrów niżej ujrzał pierwszy samochód przeciskający się przez szpaler ludzkich mrówek. Ciągle na próżno usiłował pojąć cel wizyty Świętego. Święty był tutaj, oskarżał go, a następnie odszedł, oddając mu z powrotem jego granaty. Golter mógłby uwierzyć w to, że stał się ofiarą halucynacji, gdyby nie fantastyczny znak na kominie, który pozostał na dowód, że to jednak nie był sen. W histerycznym odruchu próbował zmazać rysunek rękawem. Po chwili uspokoił się i wyciągnął z kieszeni stoper oraz sporządzony przez siebie schemat. Prowadzący samochód dotarł właśnie do pierwszej z latarń, na których Golter oparł swoje wyliczenia. Obserwował, to będąc jakby w stanie oszołomienia.
Książę Następca Tronu jechał w trzecim samochodzie; Golter rozpoznał jego mundur. Dostojnik oddawał honory tłumowi. Wyjmując z kieszeni pierwszy granat Golter poczuł, że drży; wyciągnął zawleczkę, lecz poczekał z rzutem do momentu dokładnie wskazanego przez stoper i schemat. „Prawdziwe szczegóły tej sprawy” — pisał Daily Record kilka dni później — „pozostaną prawdopodobnie na zawsze tajemnicą, o ile Święty nie zdecyduje się któregoś dnia wyjść z ukrycia, by je wyświetlić. Do tego czasu ciekawość ogółu muszą zadowolić ustalenia komisji ekspertów Scotland Yardu, zajmującej się dochodzeniem w tej sprawie. Stwierdziła ona, że w jakiś sposób udało się Świętemu tak ustawić zapalniki granatów typu Mills, których Golter zamierzał użyć jako narzędzi zamachu na życie Księcia Następcy Tronu, że eksplodowały one w momencie zwolnienia rękojeści sprężyny, rozrywając go tym samym na strzępy…” „Niezależnie od opinii, jakie mogą być wyrażane na temat arogancji tego dżentelmena, który ośmiela się brać prawo w swoje bezprawne dłonie, nie można zaprzeczyć, że w tym przypadku jego interwencja niewątpliwie ocaliła życie naszego królewskiego gościa. I niewielu znajdzie się takich, którzy zaprzeczą, że sprawiedliwości stało się zadość, choć zapewne jest to sprawiedliwość rozumiana nazbyt poetycko, aby mogła być ogólnie zaakceptowana jako precedens…” Ten sensacyjny punkt kulminacyjny, który sprawił, że imię Świętego znalazło się na ustach wszystkich ludzi cywilizowanego świata, stanowił koniec określonego i nie budzącego wątpliwości rozdziału jego historii. Sensacja wygasła, jako że większość zdumiewających sensacji umiera z braku powtórnego bodźca. W liście otwartym, który został opublikowany we wszystkich europejskich gazetach, książę złożył nieznajomemu wyrazy podziękowania i przyrzekł, że dług wdzięczności nie zostanie zapomniany, jeśli Święty kiedykolwiek będzie potrzebował pomocy wysokich instancji. Rząd brytyjski, ze swej strony, prawie natychmiast po tym wystąpił z ofertą prawa łaski za wszystkie dotychczasowe wykroczenia, pod warunkiem, że Święty ujawni się i złoży przysięgę, iż obróci swą energię i inteligencję na działania zgodne z prawem. Jedyną reakcję stanowiła utrzymana w wyważonym tonie odpowiedź na list oraz pełna ubolewania odmowa, wysłane jednocześnie do wszystkich znaczących agencji prasowych. „Niestety” — pisał Święty — jestem przekonany, podobnie jak moi przyjaciele, że złożenie broni w tym momencie, gdy nasza kampania zaczyna dawać dowody swojej skuteczności, widoczne w statystykach kryminalnych Londynu, a także, co jest nawet ważniejsze, w odniesieniu do bardziej wyrafinowanych wykroczeń przeciwko prawu moralnemu, których nie ma w żadnych statystykach, byłoby z mojej strony aktem tchórzostwa nie do usprawiedliwienia. Nie można nas po prostu skusić obietnicą bezpieczeństwa dla nas samych, gdyż byłaby to zdrada idei, która nas połączyła. Gra znaczy więcej, niż uczestnik gry… Ze swej strony chciałbym dodać, że przykładne życie byłoby dla mnie nieznośnie nudne. Niełatwo jest w dzisiejszych czasach wydobyć się z utartych kolein; trzeba być na to buntownikiem, który najprawdopodobniej skończy pod płotem, a nie w alei zasłużonych. Wierzę jednak, tak jak w nic nie wierzyłem dotąd, że jestem na właściwej drodze. Wartość mają rzeczy powszechne i podstawowe. Sprawiedliwość jest dobra — gdy jest traktowana fanatycznie; walka jest dobra — gdy to, o co się walczy, jest proste, ma sens i jest warte miłości. I niebezpieczeństwo jest dobre — wyrywa z letargu i sprawia, że życie staje się dziesięciokrotnie bardziej intensywne. A pospolita fanfaronada łatwo może stać się czymś najlepszym, ponieważ zastępuje wspaniałą wiarę w te wszystkie wartości, wiarę w blask, który cywilizacja usiłuje wydrwić jako złudę i pułapkę… Dopóki absurdalne prawa tego kraju będą mi tego odmawiały, ja będę im odmawiał posłuszeństwa. Nie dam sobie odebrać przyjemności stosowania mojej własnej kuracji na ludzkie rany, których uporczywe
jątrzenie mnie obraża…” I po tym wszystkim, o dziwo, niecierpliwa publiczność na próżno oczekiwała, by Święty zaczął wcielać w życie swój szokujący manifest. Mijał dzień za dniem, a on wciąż wstrzymywał się od działania. Ci, którzy dotąd skradali się ostrożnie, zastanawiając się, kiedy zostaną wykryci dzięki niesamowitej wszechwiedzy Nieznanego, zaczęli znowu podnosić głowy i przechwalać się, rozgłaszając, że Święty się boi. Dwa tygodnie urosły do miesiąca i Święty z dnia na dzień stawał się wyblakłą legendą minionych dni. I nagle, pewnego czerwcowego popołudnia na ulicach Londynu rozległy się okrzyki gazeciarzy ze specjalnym wydaniem Evening Record. Ludzie gromadzili się na chodnikach w niecierpliwych grupach i czytali najbardziej zdumiewającą historię o Świętym, jaka kiedykolwiek dostała się do prasy. Była to ta sama historia, którą opowiada ta książka i którą relacjonowano już do tej pory z pół setki razy. Tym razem jednak rzecz przedstawiona jest w innym, bardziej osobistym aspekcie, z ujawnieniem nieznanych dotychczas szczegółów. Jest to opowiadanie o tym, jak Simon Templar, znany szerokim rzeszom jako Święty (niewykluczone, że przezwiska pochodzi od jego inicjałów, choć prawdopodobnie wzięło się stąd, iż poświęcał się bez reszty sprawom najdalszym od świętości), trafił przypadkowo na trop, który doprowadził go do najbardziej niezwykłej przygody w jego karierze. Jest to również historia Normana Kenta, przyjaciela Simona, który w pewnym momencie trzymał w swych dłoniach losy dwóch narodów, o ile nie całej Europy. O tym, jak się wywiązał z tej roli i jak pewnego spokojnego, letniego wieczoru w domu nad Tamizą, bez melodramatycznych i heroicznych gestów, walczył i umarł dla idei.
ROZDZIAŁ I JAK SIMON TEMPLAR WYBRAŁ SIĘ NA PRZEJAŻDŻKĘ I UJRZAŁ DZIWNY WIDOK Simon Templar rzadko czytywał gazety, a gdy już do tego dochodziło, możliwie szybko prześlizgiwał się wzrokiem przez strony, w pośpiechu połykając okruchy informacji. W większości treść oferowana mu w zamian za jego miedziaki szła na marne. W najmniejszym stopniu nie interesował się polityką; nie poruszyła go też wiadomość, że żona drukarza z Walthamstow powiła czworaczki, a artykuły typu „Miejsce mężczyzny jest w domu” (Anastazja Gowk, olśniewająca autorka Namiętności w Pimlico) pozostawiały go całkowicie obojętnym. Jednak pewnego wieczoru szpalta z fotografią w gazecie, którą kupił ze względu na wyniki wyścigów, zdołała przyciągnąć jego błądzący wzrok i obudzić bladą iskierkę zainteresowania. Podwójny zbieg okoliczności zaprowadził go od tej leniwie zarejestrowanej wiadomości na świeży, gorący trop, który zafascynował go niezupełnie przypadkowo. Pierwsza z tych okoliczności miała miejsce następnego dnia około pierwszej, gdy będąc na Ludgate Circus postanowił wpaść do Klubu Prasy w nadziei spotkania tam kogoś znajomego. Znalazł tam Barneya Malone’a z Clarion i został natychmiast zaproszony na lunch, co było dokładnie zgodne z jego oczekiwaniami. Simon miał głęboko zakorzenioną niechęć do samotnego jadania lunchu. Podczas posiłku rozmowa dotyczyła tematów ogólnych, z wyjątkiem jednego jaśniejszego interludium. — Nadal nie ma żadnych nowych wiadomości na temat Świętego? — zapytał niewinnie Simon, a Barney Malone potrząsnął głową. — Wygląda na to, że wycofał się z interesów. — Ja tylko chwilowo odpoczywam — zapewnił go Simon. — Cisza przed burzą. Szykuje się następna bomba. Simon zawsze ostentacyjnie używał pierwszej osoby mówiąc o Świętym, jakby to on sam był tym wyjętym spod prawa niegodziwcem. Malone, mimo iż znał jego ekscentryczne poczucie humoru, był skłonny uważać tę pozę za niezbyt dowcipną. Pół godziny później, przy kawie, Simon przypomniał sobie szpaltę w gazecie, która zwróciła jego uwagę i postanowił dowiedzieć się czegoś na ten temat. — Możesz być całkiem szczery z wujkiem Simonem — powiedział. — Zna on wszystkie sztuczki w tej branży i nie poczuje się ani trochę zawiedziony, jeśli powiesz mu, że to sam pierwszy zastępca naczelnego złożył tę kolumnę w ostatniej chwili, aby zapchać dziurę. Malone uśmiechnął się. — To zabawne, ale się mylisz. Te odkrycia naukowe, o których czyta się pod sensacyjnymi nagłówkami, są na ogół niewybrednym chwytem reklamowym. Gdybyś jednak nie był tak niedouczony, słyszałbyś zapewne o K.B. Varganie. Jest co prawda zupełnym wariatem, ale jako naukowiec zajmuje miejsce w pierwszym rzędzie Królewskiego Towarzystwa Nauk Przyrodniczych. — A więc coś w tym może być? — podchwycił Święty. — Może tak, a może i nie. Te wynalazki mają to do siebie, że zawsze wychodzi na jaw jakiś feler, gdy opuszczają laboratorium i zaczyna się je stosować na szerszą skalę. Na przykład, wynaleziono kiedyś takie promienie śmierci, które zabijały mysz z odległości dwudziestu metrów, ale nigdy nie słyszałem, aby robiono próby z wołem na dystansie pół kilometra. Barney Malone mógł podać pewne dodatkowe szczegóły o wynalazku Vargana, wykreślone niebieskim ołówkiem pierwszego zastępcy jako mało zrozumiałe dla szerokiej publiczności. Były one niewiele bardziej zrozumiałe dla Simona Templara, którego wiedza
naukowa zachowała spory dystans do Einsteina, tym niemniej słuchał z uwagą. — To dziwne, że zapytałeś o to — powiedział Malone w chwilę później — ponieważ właśnie dziś rano miałem spotkanie z tym człowiekiem. Wpadł do biura około jedenastej, awanturując się i miotając jak szaleniec, ponieważ informacja o nim nie ukazała się na pierwszej stronie. Malone obrazowo opisał spotkanie. — Ale jaki z tego pożytek? — zapytał Święty. — Wojny nie będzie przez następne sto lat. — Tak sądzisz? — Tak mówią ludzie. Malone uniósł brwi z tą samą tolerancyjnie wyniosłą miną, z jaką niekiedy unoszą brwi dziennikarze, gdy jakiś laik spoza branży ośmiela się wyrażać swój sąd na temat spraw światowych. — Jeśli przeżyjesz następne sześć miesięcy, mam nadzieję ujrzeć cię w mundurze. Chyba że odmówisz ze względu na przekonania? — Naprawdę tak sądzisz? — Jestem śmiertelnie poważny. Jesteśmy bliżej tych spraw niż reszta ludzi i pierwsi widzimy, gdy nadchodzą. Za kilka miesięcy zobaczy to cała Anglia. Ostatnio zdarzyło się wiele zabawnych rzeczy. Simon czekał, z nagle rosnącym zainteresowaniem, a Barney Malone pociągnął w zadumie fajkę i niebawem podjął wywód: — W ciągu ostatniego miesiąca aresztowano trzech cudzoziemców, osądzono ich i osadzono w więzieniu za przestępstwa przeciwko aktowi o tajemnicy państwowej. Innymi Słowy — za szpiegostwo. W tym samym czasie w podobny sposób potraktowano czterech Anglików w różnych częściach Europy. Zainteresowane rządy wyparły się powiązań z ludźmi, których schwytaliśmy, ale ponieważ rząd dla zasady wypiera się własnych szpiegów, gdy wpadną w tarapaty — nikt nie wierzy tym zaprzeczeniom. My również odcięliśmy się od tych czterech Anglików i — oczywiście — też nikt nam nie wierzy. Ja jednak przypadkowo wiem, że to prawda. Jeśli potrafisz docenić prawdziwie subtelny żart, możesz zastanowić się nad tym i pośmiać się podczas naszego następnego spotkania. Święty wrócił do domu w nastroju pełnym zadumy. Miał on swoisty dar — dar wyobraźni, dzięki której zwykłe fakty, bez żadnego — wydawałoby się — wzajemnego związku i bez większego znaczenia, dawały się odczytać jak drogowskaz prowadzący wprost do jądra tajemnicy. Przygoda pojawiała się przed nim nie dlatego, że jej poszukiwał, ale że po prostu bezczelnie czekał, aż sama do niego przyjdzie. Był przekonany, że życie pełne jest pierwiastka przygody i szedł przez nie, rozpłomieniony ogniem i niesiony falą tej wiary. O pewnym człowieku, bardzo podobnym do Simona Templara, powiedziano kiedyś, że to „mężczyzna urodzony z dźwiękiem fanfar w uszach”. To określenie w równym stopniu mogło dotyczyć Świętego, który podobnie jak Michael Paladin usłyszał kiedyś dźwięk trąbki i przez wiele następnych lat towarzyszyły mu jej echa. Poruszał się w tak jaskrawej aurze romantyzmu, że w końcu jeden z jego przyjaciół, w desperacko szczerym żarcie nazwał go ostatnim herosem. — Od wojny, mordu i nagłej śmierci wybaw nas, dobry Boże! — zacytował kiedyś. — Jak może pełen werwy mężczyzna o to prosić? To jest przecież sól życia — to, co nadaje sens istnieniu! W wojnę, mord i nagłą śmierć pogrąż mnie, dobry Boże, aż po szyję! To jest moja dewiza… Tak mówił Święty, człowiek nadzwyczajnej brawury, niezwykłego heroizmu i niedosiężnych ideałów. Zdołał dokazać, jak niewielu mu współczesnych, że mężczyźnie z fantazją wystarczy płaszcz i laska, aby dorównać historycznym rycerskim wyczynom typu „płaszcz i szpada”; że śmiechem można dzisiaj ugodzić równie celnie jak ongiś lancą i że prawdziwe męstwo i brawura zawsze znajdą drogę do swego spełnienia, nie tyle dzięki
czasom, w jakich przyszło im się objawić, co za sprawą serca, w którym się narodziły. Ale nawet on nigdy by nie odgadł, jaką niezwykłą przygodę miał mu zgotować ów dar wyobraźni i wiara w spełnienie… Wykorzystując to, co miał okazję przeczytać i co powiedział mu Barney Malone, Święty zbudował w swym umyśle wieżę możliwości, której ogrom przeraził nawet jego samego. A wtedy — ponieważ posiadał bezcenny talent traktowania wytworów swej żywej wyobraźni z punktu widzenia ich praktycznej wartości — odłożył pomysł ad acta jako interesującą ciekawostkę i więcej już o nim nie myślał. Nadmiar zdrowego rozsądku bywa czasem niebezpieczny. Simon Templar był świadom możliwości i ograniczeń własnej wyobraźni. Była to jedyna forma samoświadomości, jaką posiadał, co oczywiście trzymał w tajemnicy i o co nikt go nie podejrzewał. Ci, którzy go znali, uważali, że jest lekkomyślny aż do granic bezsensownej brawury, ale nie mogli się bardziej mylić. Gdyby Simon zechciał polemizować z tym punktem widzenia, stwierdziłby, że jeśli już coś można zarzucić jego stylowi, to raczej skrępowanie nadmierną ostrożnością. W tym jednak wypadku ostrożność została zepchnięta na dalszy plan, a wyobraźnia przywrócona do łask przez drugi z przypadków, tworzących ów wspomniany na wstępie zbieg okoliczności. Zdarzyło się to trzy dni później, gdy Simon obudził się rankiem i po ulewie, która przez tydzień wisiała nad Anglią, powitało go bezchmurne niebo i blask słońca. Wychylił się z okna sypialni i podejrzliwie wciągnął nosem powietrze, ale nie wyczuł w nim zapachu deszczu. Bezzwłocznie postanowił, że niepokojenia przestępców, będącego jego głównym zajęciem, może chwilowo zaniechać na rzecz odpoczynku za miastem. Wyprowadził samochód z garażu. — Pat, kochanie — powiedział Święty — byłoby przestępstwem zmarnować taki dzień, jak dzisiejszy. — Simon, kochanie — odparła Patrycja Holm tonem skargi — wiesz przecież, że obiecaliśmy zjeść obiad z Hannassaysami. — Pat, kochanie najdroższe — powiedział Święty — myślisz, że będą bardzo rozczarowani, gdy dowiedzą się, że oboje nagle rozchorowaliśmy się po wczorajszej imprezie? Pojechali więc i Simon korzystał z wakacji z miłym przekonaniem, że dobrze na nie zapracował. W końcu zjedli obiad w Cobham, a później jeszcze sporo czasu spędzili przy kawie, papierosach i innych sprawach intymnej natury, dla których tutaj nie ma miejsca. Była już jedenasta, gdy Święty skierował długi nos swego furillaca w stronę drogi, wiodącej do domu. Patrycja odczuwała miłe zmęczenie, ale Święty bardzo dobrze potrafił prowadzić jedną ręką. Znajdowali się nieco więcej niż milę od Esher, gdy Święty zobaczył światło i na wszelki wypadek zatrzymał samochód. Przekleństwem — lub błogosławieństwem — Simona Templara była jego nienasycona dociekliwość. Ilekroć zauważył coś, co choćby o centymetr wykraczało poza granice czystej normalności i powszedniości, z miejsca opanowywała go przemożna chęć wyjaśnienia przyczyny dziwnego zjawiska. A trzeba przyznać, że to światło nie było zwyczajnym światłem. Przeciętny człowiek przejechałby zapewne obok, cokolwiek zaintrygowany, potem przez kilka następnych dni nękałoby go niejasne i irytujące uczucie zakłopotania i w końcu zapomniałby o całym incydencie. Simon Templar natomiast zaczął rozważać, całkowicie na trzeźwo i z powagą, jakie mogłyby być konsekwencje jego bycia przeciętnym w tym momencie, lecz przestał, porażony wizją okropności, jaką otwierała ta myśl. Simon Templar nie był przeciętnym człowiekiem i pilnowanie własnego nosa nie należało do podstawowych cech jego charakteru. Włączył wsteczny bieg i powoli cofnął samochód o
jakieś trzydzieści metrów, aż do końca bocznej drogi odchodzącej od szosy. Nieco w dole tej dróżki, pomiędzy drzewami, majaczyła ciemna sylwetka domu, widoczna na tle roziskrzonego gwiazdami nieba. W górnym oknie budynku Święty zobaczył z samochodu światło. Zręcznie zapalił jedną ręką papierosa i popatrzył w stronę domu. Światło ciągle tam było. Święty patrzył na nie w milczeniu, nieruchomy jak Indianin na czatach, aż śpiąca głowa o jasnych włosach poruszyła się na jego ramieniu. — Co to takiego? — zapytała Patrycja. — Tego właśnie chciałbym się dowiedzieć. — odpowiedział Święty, wskazując światło żarzącym się końcem papierosa. Górne okno miało zaciągnięte zasłony, ale światło za nimi było wyraźnie widoczne — światło o niezwykłej jasności, oślepiająco biały blask, który pojawiał się i znikał w regularnych, rytmicznych błyskach, przypominających błyskawice. Noc była cicha i spokojna, jak we śnie; nie było w tym momencie żadnego ruchu na tym odcinku drogi. Święty wyciągnął rękę i wyłączył silnik furillaca. Zaczął nasłuchiwać — a słuch miał wyjątkowo wrażliwy — w spokoju tak niezmąconym, że mógł nawet usłyszeć szelest rękawa Patrycji gdy poruszyła ręką. Ten spokój nie był ciszą — był to po prostu stan, w którym nie dało się wyizolować żadnego zdecydowanego odgłosu. Był w tym jakiś dźwięk, tak niewyraźny i monotonny, że mógł co najwyżej stanowić neutralne tło dla ciszy. Mógł to być cichy warkot, ale warkot tak delikatny, że odbierało się go tylko jako przytłumione drżenie unoszące się w powietrzu. — Generator — powiedział Święty. Mówiąc to otworzył drzwiczki samochodu i wyszedł na drogę. Patrycja pociągnęła go za rękę. — Dokąd idziesz, Święty? Simon odsłonił biel zębów w typowym uśmiechu Świętego. — Chcę to zbadać. Najzwyczajniejszy obywatel mógłby używać generatora do produkcji energii na własne potrzeby — aczkolwiek ta prądnica wydaje się mieć o wiele większą moc niż gatunek używany zwykle w domowych siłowniach. Jestem jednak pewien, że żaden zwykły obywatel nie wykorzystywałby swojej prądnicy do wytwarzania tak potężnych iskier wyłącznie w celu rozbawienia dzieci. Ostatnio życie jest raczej monotonne i nigdy nic nie wiadomo… — Pójdę z tobą. Święty skrzywił usta w uśmiechu. Zwykł mawiać, że Patrycja Holm, odkąd ją znał, przysparzała mu codziennie dwóch siwych włosów. Już od pamiętnego dnia w Devonshire, gdy spotkał ją pierwszy raz, poprzez wszystkie następne szalone dni, gdy dołączyła doń w polowaniu na człowieka zwanego Tygrysem, Święty zdawał sobie sprawę z tego, że utrzymanie tej dziewczyny z dala od kłopotów było zadaniem beznadziejnym. I już nie próbował się jej przeciwstawiać. Była prawem sama dla siebie. Miała charakter tak dalece różniący ją od dziewcząt z jego marzeń, charakter o tyle bardziej wykrystalizowany i niezależny, że gdyby — paradoksalnie — nie była zarazem tak pełna kobiecości, mógłby przysiąc, że musi być mężczyzną. Ona była Patrycją Holm i to mówiło samo za siebie… — W porządku, dziecino — powiedział Święty z rezygnacją. Już stała obok niego. Wzruszywszy ramionami, Święty usiadł z powrotem za kierownicą i przesunął samochód o kilka metrów tak, by jego światła nie były widoczne z budynku. Dołączył do Pat na zakręcie i dalej szli już razem. Dom stał w otoczonym żywopłotem ogrodzie, gęsto zarośniętym drzewami. Święty ostrożnie zbadał bramę i wprawną ręką odłączył dzwonek alarmowy, po czym odsunął rygiel i pozwolił Patrycji wejść na trawnik. Stamtąd, patrząc w górę, mogli zobaczyć to dziwne, niesamowite światło, ciągle migocące za zasłonami okna na górze. Front budynku pogrążony był w ciemności, a okna na parterze zamknięte i najwyraźniej
zaryglowane od wewnątrz. Święty nie tracił na nie czasu, gdyż nie miał ze sobą narzędzi odpowiednich do sforsowania zamka u okna. Wiedział również, że drzwi frontowe są zawsze bardzo solidne, w przeciwieństwie do tylnych, które — o czym wiedział równie dobrze — są często łatwe do pokonania. Inteligentna przezorność uczciwego gospodarza nie jest na ogół w stanie pojąć faktu, że włamywacz pierwszej klasy może zniżyć się do skorzystania z wejścia dla służby. W związku z tym Święty prześlizgnął się za rogiem budynku, aby obejść go. Patrycja szła za nim. Stąpali po trawie, nasiąkniętej wilgocią jak gąbka po deszczu, który zalewał kraj przez ostatnie sześć dni. Można już było odróżnić szum generatora oraz stukot i warkot silnika, który go napędzał. W pewnym momencie wydało im się, że odgłosy dochodzą wprost spod ich stóp. Minęli następny róg budynku i Święty zatrzymał się tak nagle, że Patrycja znalazła się o dwa kroki przed nim. — To zabawne! — wyszeptał Święty. Za dnia byłby to całkiem zwyczajny widok. Obok wielu domów na wsi znajdują się cieplarnie; można sobie wyobrazić również, że jakiś ogrodnik–entuzjasta wystawia sobie cieplarnię długą na jakieś dwadzieścia pięć metrów i wysoką na tyle, by mógł się tam zmieścić wysoki mężczyzna, mając jeszcze ponad metr zapasu nad głową. Ale taka cieplarnia, rzęsiście oświetlona pół godziny przed północą, nie jest już zwykłym widokiem. A fenomen staje się jeszcze bardziej niezwykły — dla tak dociekliwego umysłu, jakim odznaczał się Święty — gdy okazy świata roślinnego, dla których sprokurowano tak wspaniałą iluminację, są dokładnie zakryte przed światem zewnętrznym ciemnymi zasłonami, szczelnie zaciągniętymi pod szkłem. Simon Templar nie potrzebował zachęty, aby bardziej uchylić rąbka tajemnicy. Dziewczyna była u jego boku, gdy ukradkiem zbliżył się do pięciocentymetrowej szczeliny pomiędzy zasłonami. W chwilę później poczuł, jak Patrycja ściska oburącz jego ramię lekko drżącymi dłońmi. We wnętrzu cieplarni nie było doniczek ani roślin; na przestrzeni czterech piątych jej długości nie było absolutnie niczego. Cieplarnia miała surową betonową podłogę, była również wybetonowana po bokach, do wysokości około metra, co tworzyło jakby rodzaj koryta czy niecki. W jednym końcu tej niecki stała uwiązana koza. Po przeciwnej stronie, na czymś w rodzaju podestu ustawionego na betonowych filarach, stało czterech mężczyzn. Święty przyjrzał się im. Trzech spośród nich tworzyło małą grupkę: mały, łysy, tłusty człowieczek w okularach w rogowej oprawie, wysoki, chudy mężczyzna w wieku około czterdziestu pięciu lat, o wysokim, wąskim czole i stalowosiwych włosach oraz dość młody w pince–nez i z notesem. Czwarty mężczyzna stał nieco z dala od pozostałych przed skomplikowaną tablicą rozdzielczą, na której tu i ówdzie paliły się lampki, podobne do używanych w telegrafii. Był średniego wzrostu, a jego wiek mieścił się w szerokim przedziale od sześćdziesiątki do osiemdziesiątki. Miał śnieżnobiałe włosy, a jego ubranie było niezgrabne, poplamione i cokolwiek sfatygowane. Wzrok Świętego, po dokonaniu tego pierwszego, szybkiego przeglądu sytuacji, nie skoncentrował się jednak ani na ludziach, ani na zwierzęciu. Było tam coś jeszcze, na tej betonowej podłodze, pomiędzy czterema mężczyznami a kozą w drugim końcu pomieszczenia. To coś leżało leniwie, całe poskręcane i oplecione niezgrabnymi zwojami i choć na zewnątrz było nieruchome, wydawało się, że jego wnętrze wiruje i pulsuje, jakby zmagając się z olbrzymią, obezwładniającą je siłą. Przypominało to chmurę, ale takie chmury nie wędrują po niebie. Była to chmura, której nie widziało żadne normalne, słoneczne niebo, bladofioletowy obłok rodem z piekła. Tu i ówdzie, w mglistym fiolecie dawały się zauważyć osobliwe iskierki i języczki ognia, przelatujące jak małe komety, zapalające się na moment, by zaraz zgasnąć. Wydawało się, że chmura poruszała się i jakby płonęła wewnętrzną fosforescencją.
Tkwiła w miejscu, gdy Święty spojrzał na nią po raz pierwszy, ale teraz poruszyła się. Nie rozproszyła się jednak bezładnie po podłodze, lecz pełzła celowo, jak żywa istota. Już później Święty opisał ją jako wielkiego, widmowego, świecącego robaka, poruszającego się bokiem. Rozciągnięta w długą linię, sięgającą obu bocznych ścian cieplarni, lekko wygięta w łuk, przemieszczała się do przodu małymi, wirowymi ruchami, a żyjąca w niej siła zdawała się płonąć coraz gwałtowniej, aż chmura została spowita delikatną aureolą poświaty, wydobywającą się z porażającego oczy skłębionego fioletu, tworzącego jej jądro. Początkowo wydawało się, że pełznie, lecz niebawem Święty przekonał się, że to wrażenie było mylące. Chmura „pełzła” teraz z prędkością biegnącego człowieka i było jasne, że może mieć tylko jeden cel przed sobą. Koza w drugim końcu betonowej niecki przywarła do najdalszej ściany, zmartwiała z przerażenia, patrząca błędnym wzrokiem na to, co toczyło się w jej kierunku z nieustępliwością nadchodzącego przypływu. Święty rzucił szybkie spojrzenie w kierunku podestu i odgadł, nie próbując zrozumieć, dlaczego chmura poruszała się tak zdecydowanie. Białowłosy mężczyzna trzymał w jednej ręce wycelowany w nią, błyszczący metalowy przedmiot, poruszając nim w obie strony. Stamtąd wydawała się pochodzić siła napędowa, zmuszająca do ruchu chmurę jakby popychaną sterowanym wiatrem. Święty spojrzał ponownie na chmurę i w tym samym momencie jej najbardziej wysunięta do przodu wypustka dotknęła skamieniałej kozy. Nie usłyszał żadnego dźwięku, bo był na zewnątrz. Ale w mgnieniu oka energia uwięziona w chmurze zagotowała się i wybuchła w straszliwej erupcji ognia. W miejscu, gdzie stała przedtem koza, pozostał tylko kształt zwierzęcia, całkowicie objęty drżącym, pomarańczowym płomieniem. Przez chwilę tylko, będącą zaledwie ułamkiem sekundy, trwał ten oślepiający blask zarysu kozy, po czym, jak gdyby energia będąca jego źródłem została zużyta, kształt stał się czarny. Utrzymał się jeszcze przez sekundę, po czym powoli przewrócił się i opadł na beton. W powietrzu pozostało trochę czarnego pyłu, a w stronę dachu uniosła się niewielka smuga dymu. Fioletowa chmura leniwie rozprostowała swe zwoje i rozlała się po podłodze w postaci puszystej mgły. W żadnym wypadku nie utraciła mocy; złudzeniu temu zadawały kłam migocące światełka, ciągle przebłyskujące przez nią jak mrowie robaczków świętojańskich. Po prostu przestały działać promienie, które nią sterowały. Gdy Simon odwrócił się ponownie, zobaczył, że białowłosy mężczyzna odłożył już błyszczący metalowy przedmiot, przy pomocy którego kierował ruchem chmury, i zwrócił się do trzech pozostałych, oglądających demonstrację. Święty stał przez chwilę jak człowiek błądzący daleko myślami, po czym odciągnął Patrycję na bok z cichym, cokolwiek niesamowitym śmiechem. — Wynosimy się stąd — powiedział.: Widzieliśmy wystarczająco dużo jak na jedną noc. Nie miał jednak racji, gdyż nadspodziewanie szybko zdarzyło się jeszcze coś, co miało być uzupełnieniem przygody. Odwracając się, Święty nieomal zderzył się ze stojącym nad nimi olbrzymem. W takich okolicznościach Simon Templar nie był skłonny do dyskusji. Jego reakcja była natychmiastowa, czego olbrzym się nie spodziewał. Gdy jeden facet trzyma rewolwer wycelowany w drugiego, konwencja wymagałaby — zanim cokolwiek nastąpi — doszło do wymiany paru, niekoniecznie grzecznościowych, słów. Ale Święty miał w pogardzie wszelkie konwencje tego typu. Co więcej, stając oko w oko z uzbrojonym mężczyzną dwukrotnie większym od niego, Święty uważał, że nie musi czuć wyrzutów sumienia stosując metody ogólnie uznane za niezbyt czyste w tak zwanej uczciwej walce, bądź specjalne chwyty, będące jego własnym wynalazkiem. Lewą ręką odtrącił na bok uzbrojone w rewolwer ramię olbrzyma, godząc go swą solidnie obutą stopą i zarazem siebie — z własnym sumieniem. W sekundę później biegł już, mocno ściskając rękę Patrycji w swojej dłoni. Przed domem stał samochód, którego Simon nie zauważył pod drzewami, gdy obchodził
dom chcąc dostać się od tyłu. Teraz jednak dostrzegł go, bo za tym właśnie się rozglądał. Nie zdziwił go więc widok krępej postaci w bryczesach i czapce z daszkiem, która wyłoniła się z mroku koło bramy, chcąc im zagrodzić drogę. — Przepraszam, synu — powiedział szczerze Święty i usunął go z drogi, wkładając w to nieco wysiłku. Biegł teraz w górę drogi u boku dziewczyny, a odgłosy pogoni przedsięwziętej przez poturbowanego szofera były zbyt odległe, by należało się nimi przejmować. Święty wskoczył do furillaca i ruszył w dół z jedną stopą na rozruszniku i drugą na pedale sprzęgła. Gdy tylko Patrycja zajęła swoje miejsce, natychmiast puścił wodze wszystkim dziewięćdziesięciu ośmiu koniom, tyle bowiem mógł maksymalnie wycisnąć z silnika swego sportowego samochodu. Trzymał stopę na pedale gazu aż do momentu, gdy wjeżdżali do Putney i uzyskał pewność, że wszelki pościg nie miał już najmniejszych szans, ale nawet podczas w miarę spokojnej jazdy przez Londyn ciągle jeszcze był nader małomówny. Patrycja wiedziała, że nie należało zmuszać go do rozmowy, gdy był w takim nastroju. Jakby nie widziała go nigdy przedtem, obserwowała jego zdecydowany, pełen życia i determinacji profil, gdy prowadził pędzący przez noc samochód i zdała sobie sprawę z tego, że nigdy jeszcze nie był tak zamknięty w sobie i jednocześnie tak wstrząśnięty. Ale nawet ona, która znała go lepiej niż ktokolwiek na świecie, nie potrafiła wyrazić tego, co o nim myśli. Przedtem często była świadkiem natchnionych wzlotów jego ducha, ale nie mogła wiedzieć, że tym razem jego duch odbywa tak szalony lot, jak nigdy dotąd w całym jego życiu. Milczała przez całą drogę. Dopiero gdy skręcali w Brook Street, zdecydowała się zapytać o coś, nad czym łamała sobie głowę przez ostatnią godzinę. — Nie mogę pozbyć się wrażenia, że już widziałam wcześniej jednego z tych mężczyzn — lub przynajmniej jego fotografię… — Który to był? — zapytał Święty cokolwiek groźnym tonem. — Młody sekretarz? Profesor K.B. Vargan? Sir Roland Hale? Czy Lester Hume Smith, minister wojny Jej Wysokości? Odwrócił się, by zajrzeć jej w oczy i zauważył jej zakłopotanie. Patrycja Holm wyglądała teraz uroczo i Święty był nią zauroczony. W tym momencie, nie wiadomo dlaczego, poczuł uścisk w gardle. Objął ją ramieniem i przyciągnął blisko do siebie. — Święty — powiedziała — masz przed sobą poważne kłopoty. Widzę wyraźne oznaki. — Poważniejsze niż myślisz, moja droga — odparł miękko Święty. Dziś w nocy miałem objawienie. Jeśli było prawdziwe, będę walczył z czymś straszniejszym niż kiedykolwiek dotąd walczyłem. Jego imię mogłoby być równie dobrze imieniem samego diabła.
ROZDZIAŁ II JAK SIMON TEMPLAR CZYTAŁ MIĘDZY WIERSZAMI GAZET Nie od rzeczy będzie w tym miejscu zacytowanie notatki zamieszczonej następnego ranka w rubryce najświeższych wiadomości jednej z gazet: „Clarion został oficjalnie poinformowany, że wczoraj w późnych godzinach nocnych Pan Lester Hume Smith, minister wojny oraz Sir Roland Hale, dyrektor Centrum Badań Chemicznych przy Ministerstwie Wojny, wzięli udział w pokazie ‘elektronicznej chmury’ profesora K.B. Vargana. Pokaz odbył się V tajemnicy i nie ujawniono żadnych szczegółów. Ponadto poinformowano, że dziś rano odbędzie się specjalne posiedzenie Gabinetu, podczas którego zostanie przedłożony raport pana Hume’a Smitha i w miarę konieczności — rozważone stanowisko rządu wobec wynalazku.” Simon Templar przeszedł nad tym akapitem do porządku dziennego, ponieważ było to tylko potwierdzenie i uzupełnienie tego, co już sam wiedział. Było to o godzinie dziesiątej — porze dla Świętego zaiste niezwykłej, aby być już na nogach i w ubraniu. Ale tym razem wstał wcześnie, aby — łamiąc swe utarte zwyczaje — przeczytać każdą stronę każdej gazety, jaką tylko mógł dostać jego służący. Nagle zaczął się nadzwyczaj interesować polityką: zafascynowała go wiadomość, że angielski turysta przybywający z Manchesteru i będący szczęśliwym posiadaczem nazwiska Pinheedle został aresztowany za rozkwaszenie nosa policjantowi w Wiesbaden. Tylko takie artykuły, jak „Dlaczego babcie uciekają z domu” (Ethelred Sapling, znakomita autorka Kochanków z Leeds ) nadal pozostawiały go lodowato obojętnym. Musiał jednak poczekać na wczesne wydanie Evening Record, aby natrafić na relację z własnych dokonań: „…Z odcisków stóp znalezionych dziś rano wynika, że w sprawę zamieszane są trzy osoby, w tym jedna kobieta. Jeden z mężczyzn, który musiał być wyjątkowej postury, prawdopodobnie potknął się i upadł podczas ucieczki, po czym zbiegł w innym kierunku niż jego kompani, którzy ostatecznie uciekli samochodem. Szofer pana Hume’a Smitha, który usiłował zatrzymać tych dwoje i został powalony przez mężczyznę, doszedł do siebie zbyt późno, aby na czas dotrzeć do drogi i spisać numer ich samochodu. Na podstawie hałasu czynionego przez samochód sądzi on, że musiał to być jakiś sportowy model o potężnym silniku. Nie słyszał wprawdzie, kiedy nadjechał samochód, ani nie widział pojawienia się trójki intruzów, ale przyznaje, że gdy ich spostrzegł, właśnie ocknął się z drzemki. Drugi mężczyzna, którego ślady wiodły przez pola znajdujące się za domem profesora Vargana, został przypuszczalnie nieco dalej zabrany samochodem przez swoich towarzyszy. Fakt jego obecności został wykryty dopiero dziś rano, po przybyciu detektywów z Londynu. Nadinspektor Teal, który prowadzi sprawę, powiedział przedstawicielowi Evening Record, że policja nie ma jeszcze wyrobionego poglądu na temat przyczyny popłochu i’ nagłej ucieczki szpiegów. Przypuszcza się jednak, że mogli być świadkami zakończenia eksperymentu…” I tak dalej, przez całe dwie środkowe szpalty pierwszej strony. Tę bombę przyniósł z sobą bardzo bliski znajomy Świętego, Roger Conway, który został wyrwany z łóżka o wczesnej porannej godzinie, aby stawił się na konferencji. Zaraz po przybyciu podsunął gazetę pod nos Simonowi Templarowi. — Włóczyłeś się po Anglii tej nocy? — zapytał tonem cokolwiek oskarżycielskim. — Krążą takie pogłoski — odparł tajemniczo Święty. Conway usiadł na swoim zwykłym miejscu, wyciągając papierosy i zapałki. — Kim był twój kumpel, ten spec od biegów przełajowych? — nie dawał za wygraną.
Święty wypatrywał czegoś za oknem. — Nikt, kogo znam — odpowiedział. — Wygląda na to, że sam się wprosił na to przyjęcie. Za chwilę dostaniesz ten pasztet w całości. Zaraz po telefonie do ciebie zadzwoniłem do Normana — właśnie przemknął chyłkiem pod murami domku. Donośny dźwięk dzwonka zaanonsował przybycie Normana Kenta i Święty wyszedł, aby go przywitać. Kent miał przy sobie egzemplarz Evening Record, a jego pierwsze słowa dowiodły, jak doskonale orientuje się w dziwnych zwyczajach Świętego. — Gdybym przypuszczał, że wczorajszej nocy będziesz w okolicy Esher… — Zostałeś wezwany, aby wysłuchać relacji właśnie na ten temat — przerwał mu Święty. Wskazał Normanowi krzesło, a sam przysiadł na skraju stołu, na którym panował nieopisany bałagan, mimo wysiłków Patrycji Holm, by nadać mu przynajmniej pozory porządku. Patrycja podeszła i stanęła obok niego, a on objął ją ramieniem. — To było tak — powiedział. Zagłębił się w opowiadanie bez zbędnych wstępów, gdyż dla nich czworga czas na wstępy dawno już się skończył. Nie musiał też wyjaśniać motywów swoich działań. W krótkich i niewyszukanych, acz obrazowych zdaniach opowiedział to, co widział w cieplarni posiadłości w pobliżu Esher. Obaj mężczyźni słuchali, nie przerywając mu. Gdy skończył, przez chwilę panowało milczenie. — To z pewnością wspaniały wynalazek — powiedział w końcu Roger Conway, gładząc swoje jasne włosy. — Ale co to właściwie takiego? — Diabeł. Conway zamrugał oczami. — Co masz na myśli? — Można przyjąć określenie użyte przez Clarion — powiedział Święty — ale to jest coś, czego nie można opisać prostymi słowami. Naukowiec będzie udawał, że rozumie, ale czy rzeczywiście rozumie — to już inna sprawa. W najlepszym wypadku może nam powiedzieć, że jest to sztuczka polegająca na takiej zmianie struktury gazu, aby mógł on unieść olbrzymi ładunek elektryczny, podobnie jak chmura burzowa, tyle, że to w najmniejszym stopniu nie przypomina chmury burzowej. Ma to również coś wspólnego z promieniowaniem — ale to nie jest promieniowanie. Jeśli wolicie — jest to coś zupełnie niemożliwego, tyle tylko, że to przypadkowo istnieje. A cała rzecz jest w tym, że gaz tworzy coś w rodzaju najdelikatniejszej gąbki w atmosferze i Vargan wie, jak nasycić pory tej gąbki milionami woltów i amperów, czyli skondensowaną energią pioruna. — A kiedy koza znalazła się w tej chmurze… — Było to dokładnie tak, jakby dostała się w kłębowisko przewodów pod napięciem. W ułamku sekundy koza spłonęła jak kawałek węgla w piecu hutniczym. I został tylko popiół. Słodka perspektywa, prawda? Norman Kent, ponury i małomówny, oderwał wzrok od sufitu. Nigdy się nie uśmiechał, mówił niewiele i zawsze na temat. — Widział to Lester Hume Smith — powiedział Norman Kent — i Sir Roland Hale. Kto jeszcze? — Anielski Pyszczek — powiedział Święty. — Widział to Anielski Pyszczek. Facet, którego nasz przyjaciel, pan Teal, uważa za jednego z nas. Nie miał, niestety, okazji zobaczyć, jak mi wymachiwał koltem przed nosem. Cudowny pieszczoszek, coś pośredniego pomiędzy Primo Carnerą a przerośniętym gorylem, ale na szczęście niezbyt skory do cyngla — inaczej mogłoby mnie już nie być tutaj. Ale dla jakiego kraju pracuje, pozostaje jeszcze tajemnicą. Roger Conway zmarszczył brwi. — Czy myślisz… — Dość często — wpadł mu w słowo Święty. — Ale ta myśl zrodziła się w mojej głowie
bez potrzeby owijania jej mokrym ręcznikiem. Vargan mógł sądzić, że wyrządzono mu krzywdę nie drukując tekstu na pierwszej stronie, ale i tak zrobiono mu wystarczającą reklamę, aby rozbudzić czujność wszystkich obcych agentów w całej okolicy. Nie spiesząc się postukał papierosem o paznokieć kciuka i zapalił, z przesadnie powolnym namysłem. Takie brzemienne chwile ciszy, wypełnione całkowicie obojętną pantomimą, były mu potrzebne, aby zasiane przez niego ziarno zakiełkowało spontanicznie w umysłach” jego słuchaczy. Pierwszy przemówił Conway. — Gdyby miała wybuchnąć nowa wojna… — Kto szuka okazji do wywołania wojny? — zapytał Norman Kent. Święty wziął do ręki plik gazet, które czytał przed ich przybyciem i podał im. Na każdej stronie widniały ślady niebieskiego ołówka. Święty zaznaczył wiele na pozór nie związanych ze sobą tekstów: oświadczenie Chruszczowa, przemówienie delegata Francji w ONZ, historię o załamaniu w Oil Trust, wymagającym przemieszczenia kapitału wartości dwustu milionów funtów, zapowiedź fuzji na wielką skalę w przemyśle chemicznym, ostatnie ruchy okrętów wojennych, historię o wybuchu zamieszek w Indiach, historię o inspirowanej zwyżce akcji na rynku stali — i wiele innych, które z jakichś powodów uznał za znaczące. Z historyjką o aresztowaniu angielskiego turysty przybywającego z Manchesteru i szczycącego się nazwiskiem Pinheedle, który rozkwasił nos policjantowi w Wiesbaden — włącznie. Roger Conway i Norman Kent przeczytali to wszystko, lecz nie byli do końca przekonani. — Przecież ludzie nie zgodzą się na następną wojnę tak szybko — powiedział Conway. — Każdy kraj mówi o rozbrojeniu… Mydląc oczy innym i mając nadzieję, że pewnego dnia ktoś da się na to nabrać — wtrącił się Święty. — Każdy kraj boi się jak ognia pozostałych i w każdej chwili gotów jest podjąć na nowo zbrojenia. Ludzie nie wywołują wojny, ani też jej nie pragną; narzucają ją im politycy, za którymi stoją interesy wielkiego biznesu. Ktoś pisze marszową piosenkę w stylu „Nie chcemy cię stracić, lecz sądzimy, że będziesz musiał pójść” — i miliony biednych głupców idą, aby umrzeć jak bohaterowie, nie mając nawet do końca pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi. To się już nieraz zdarzało. Dlaczego nie miałoby się znowu powtórzyć? — Być może ludzie — powiedział Norman Kent — dostali w końcu swoją lekcję. Simon okazał gest zniecierpliwienia. — Ludzie tak łatwo nie przyjmują nauczek tego typu. Ci, którzy mogliby ich uczyć, należą już do minionej generacji. Ilu wystarczająco młodych pozostało, aby przekonać nasze pokolenie? I nawet jeśli jesteśmy teraz u szczytu fali literatury o okropnościach wojny, czy to wpływa na cokolwiek? Mówię wam, nasłuchałem się do znudzenia ludzi w naszym wieku dyskutujących o tych książkach i sztukach i wiem z całą pewnością, że ich wpływ jest znikomy. To byłby cud, gdyby było inaczej. Umysł młodego, zdrowego mężczyzny jest nastawiony zbyt optymistycznie. Skwapliwie goni za najsłabszym blaskiem chwały, łatwo zapominając o całych morzach okropieństw. I powiem wam więcej… I opowiedział im o tym, co usłyszał od Barneya Malone’a. — Podałem wam fakty — powiedział. — Przypuśćmy teraz, że widzicie biegnącego ulicą faceta z wykrzywioną gębą, wrzeszczącego wniebogłosy, z pianą na ustach i wywijającego olbrzymim nożem, ociekającym krwią. Można oczywiście udawać głupiego i uznać obrazek za normalny: facet ma wykrzywioną twarz — bo usiłuje przełknąć śmierdzące jajko, krzyczy — bo mu ktoś nadepnął na odcisk, ma pianę na ustach — ponieważ właśnie zjadł kostkę mydła. Poza tym przed chwilą zarżnął kurczaka na obiad i śpieszy teraz opowiedzieć o wszystkim swojej cioci. Z drugiej strony jednak łatwiej i bezpieczniej jest założyć, że to zbrodniczy szaleniec. Podobnie i wy, jeśli macie zamiar udawać głupców i nie chcecie widzieć pełnego obrazu — tak, jak ja rozumiem pełny obraz — możecie sobie iść do domu. Roger Conway przewiesił jedną nogę przez poręcz fotela i w zamyśleniu potarł podbródek.
Wydaje mi się — powiedział — że powinniśmy odnaleźć Tomcia Palucha i sprawdzić, czy nie wykradł wynalazku, korzystając z tego, że Gabinet nadal nie podjął decyzji, co zamierza zrobić z tym fantem. Święty potrząsnął głową. Tym razem Roger Conway, kadry zwykle był najbliżej Świętego we wszystkich jego poczynaniach, rozminął się z tokiem jego rozumowania. Natomiast Norman Kent, ten małomówny i trzymający się na uboczu mężczyzna, wyartykułował myśl, zainspirowaną przez zapierający dech w piersiach geniusz — lub szaleństwo — coś, narodzone w umyśle Simona Templara osiem godzin temu. — Gabinetowi — powiedział Norman Kent zza zasłony dymu papierosowego — decyzja może wymknąć się z rąk… bez interwencji Tomcia Palucha… Simon Templar rozejrzał się po ich twarzach. Przez chwilę miał dziwne wrażenie, że spotkał się z całą trójką po raz pierwszy, że byli to obcy ludzie. Patrycja Holm patrzyła przez okno na błękitne niebo ponad dachami Brook Street i któż mógłby odgadnąć, jaką wizję miała przed oczami? Roger Conway, wesoły i jowialny, czekał w milczeniu, a dym z zapomnianego papierosa snuł się spomiędzy jego palców. Norman Kent również czekał, poważny i napięty. Święty podniósł wzrok na obraz wiszący nad kominkiem, nie dostrzegając, co przedstawiał. — Jeśli nie zrobimy nic poza powstrzymaniem Tomcia Palucha — powiedział — Anglia będzie w posiadaniu broni o nieporównanie większej mocy, niż całe uzbrojenie jakiejkolwiek innej nacji. Jeśli ją wykradniemy, możecie wysunąć argument, że wcześniej czy później inny kraj odkryje coś równie morderczego, a Anglia będzie na straconej pozycji. Zawahał się, po czym podjął tym samym spokojnym tonem. — Ale są setki Tomciów Paluchów i wszystkich nie możemy powstrzymać. Żadna tajemnica tego rodzaju nie da się długo utrzymać i w razie wybuchu wojny, mogłoby się okazać, że nieprzyjaciel użyje przeciwko nam naszej własnej broni. Przerwał ponownie. — Myślę o tych wszystkich mężczyznach, którzy będą walczyli w przyszłej wojnie, i o kochających ich kobietach. Gdybyście zobaczyli tonącego człowieka, czy odmówilibyście mu ratunku, wiedząc, że czeka go o wiele straszliwsza śmierć wiele lat później? Znowu zapadła cisza, a w tej ciszy Święty zdawał się prostować, potężnieć i rosnąć, w sposób nieuchwytny i zarazem przerażający, jakby skupiał wokół siebie coś, co wypełniło już wszystkie kąty pokoju i nadało mu rozmiary niedorzecznie normalnego olbrzyma. A kiedy podjął swój wywód, jego głos był łagodny i równy jak zawsze, choć wydawał się brzmieć jak dźwięk trąbki. — Zebrało się tutaj — powiedział — trzech cokolwiek zużytych muszkieterów i jeden anioł. Z wyjątkiem anioła, wszyscy w trakcie naszego młodego życia złamaliśmy połowę przykazań i większość praw obowiązujących w kilku krajach. A jednak w jakiś sposób udało nam się zachować w stanie nietkniętym pewne śmieszne ideały, które dla naszych perwersyjnych umysłów są usprawiedliwieniem naszych grzechów. Jednym z tych ideałów jest walka; bitwa i nagła śmierć. W istocie, jesteśmy chyba ostatnimi trzema mężczyznami na całym świecie, którzy powinni się mieszać do tej sprawy, aby zapobiec szykującej się porządnej wojence. Osobiście sądzę, że powitalibyśmy ją z radością — to byłaby nasza własna, prywatna przyjemność. Ale takich jak my jest niewielu. Jest zbyt dużo takich — o wiele za dużo — którzy są zupełnie inni. Mężczyźni i chłopcy, którzy nie chcą wojny. Dla których sensem istnienia nie jest bitwa, mord i nagła śmierć. Nie byliby szczęśliwymi wojownikami, idącymi buńczucznie w bitwę, z okrzykami i śpiewem; pognano by ich na wojnę, jak stado bydła, pijane żałosnym i daremnym heroizmem, by zmagali się przez parę dni nędznej agonii i w końcu umarli w błocie. Wspaniałe młode istnienia, które nie czczą
naszego barbarzyńskiego bożka walki… A my trafiliśmy na plany zmierzające do złożenia kolejnej ofiary — częściowo dzięki szczęściu, a częściowo — dzięki własnej inteligencji. I oto tu jesteśmy. Nic sobie nie robimy z przeciwności i nie dbamy o prawa. Czy uznacie mnie za zupełnego szaleńca, jeśli powiem wam, że trójka nędznych awanturników z piekła rodem mogłaby, z łaski Boga… Nie dokończył zdania i przez kilka sekund nikt się nie odezwał. Wreszcie Roger Conway, poruszony do głębi, przerwał milczenie. — O czym ty mówisz? — zapytał. Święty spojrzał na niego. — Mówię — odpowiedział — że to jest dla nas gratka. — Zawsze myśleliśmy — prawda? — gdzieś tam w głębi, nieśmiało, że pewnego dnia odbijemy się wysoko i damy wielki spektakl. A to jest sygnał rozpoczęcia. Mógł nadejść na co najmniej tuzin innych sposobów, ale zdarzyło mu się wybrać właśnie ten. Podsumuję więc… Zapalił nowego papierosa i przesunął się nieco na stole, pochylając się do przodu i opierając ręce na kolanach, a jego ładna typowo męską urodą twarz zawadiaki i hulaki, którą tak dobrze znali i kochali, stała się niemal nadnaturalnie piękna i rozświetlona wyrazem tak czarującego szaleństwa, jakiego dotąd u niego nie widzieli. — Zapoznaliście się z materiałem — powiedział. — Przyznaję, że czyta się to jak groszową powiastkę, ale fakty są faktami i nie da się od nich uciec. Nagle, jednocześnie w Anglii i w Ameryce zaczęło się coś dziać w przemyśle naftowym, stalowym i chemicznym. Masa forsy, jaką zainwestowano w te trzy gałęzie przemysłu bije na głowę kapitały zaangażowane w jakiejkolwiek innej dziedzinie. Nie mamy dokładnego obrazu sytuacji, ale wiemy, że grube ryby, tajemniczy bonzowie Wall Street i giełdy londyńskiej, faceci z grubymi cygarami i nazwiskami kończącymi się na –heim i –stein, którzy obracają finansami w tym podejrzanym światku, działają zgodnie z jakimś określonym planem. Zwróćcie uwagę na to, czym handlują: żelazo, ropa naftowa i chemikalia. Jeśli znacie jakieś trzy inne dziedziny, które zgarnęłyby dla siebie większą dolę z takiej prawdziwej, pierwszorzędnej wojny, to chciałbym o nich usłyszeć… Dodajcie do tego historyjkę Malone’a o szpiegach. Czy zdajecie sobie sprawę z tego, jak drażliwa jest duma narodowa i jak łatwo jest zasiać nieufność i podejrzliwość? A nieufność, wcześniej czy później, oznacza wojnę. Nawet najbardziej dobroduszna i pokojowo nastawiona nacja zmieni ton, jeśli co krok będzie napotykać obcych agentów, wtykających nos w jej wewnętrzne sprawy. Nikt dotychczas nie próbował robić takich rzeczy na tak wielką skalę — poróżnić dwie europejskie potęgi przy pomocy subtelnie preparowanych faktów — a przecież idea jest tak genialnie prosta. I w końcu stało się — albo staje się… A za tym wszystkim kryje się jedyny człowiek na świecie, w którego mózgu mógłby się wykluć taki plan i który ma wystarczające wpływy i możliwości, aby go zrealizować. Wiecie, kogo mam na myśli. Człowieka, którego nazywają Tajemniczym Milionerem, podejrzewanego o zorganizowanie pół tuzina wojen na małą skalę w interesie wielkiej finansjery. Jego nazwisko mogliście zobaczyć w tych gazetach, zaznaczone na czerwono, ilekroć się pojawiało. Nazbyt dobrze pasuje ono do tej łamigłówki, aby można je było zlekceważyć. Dr Rayt Marius… Norman Kent nagłym, zamaszystym ruchem wrzucił papierosa do kominka. — A więc Golter mógłby pasować… — Ale przecież Marius jest poddanym Księcia Następcy Tronu! — wpadł mu w słowo Conway. — Czy to cokolwiek znaczy dla człowieka takiego jak Marius? — zapytał spokojnie Święty. — Może właśnie dzięki temu ma ułatwione zadanie? Przypuśćmy… Święty złapał oddech, po czym ciągnął dalej dziwnie miękkim i sennym głosem. — Przypuśćmy, że Marius usiłował wykorzystać próżność księcia. Król jest stary, a były pogłoski, że młody naród domaga się młodego władcy. A książę jest ambitny. Przypuśćmy, że
Marius był w stanie powiedzieć coś takiego: „Mogę ci dać broń, dzięki której podbijesz świat. Jedyną ceną, jakiej żądam, jest to, że użyjesz tej broni…” Siedzieli oczarowani, oszołomieni, zafascynowani. Chcieli zbyć tę wizję śmiechem, skruszyć, zmiażdżyć ją na proch i unicestwić olbrzymim młotem racjonalnego niedowiarstwa; ale nie mogli wyrzec ani słowa. Ołowiane sekundy skapywały z zegara w wieczność. — Ale przecież on nie mógłby… — powiedziała Patrycja ze ściśniętym gardłem. — Ależ mógłby! Simon Templar poderwał się na nogi i wykonał prawą ręką gwałtowny gest. — To jest właśnie klucz! — wykrzyknął. — To jest rozwiązanie zagadki! Nietrudno jest sztucznie rozbudzić nieufność między narodami, ale takie napięcie nigdy nie osiągnie poziomu prawdziwej międzynarodowej nienawiści. Trzeba by użyć o wiele większej iskry, aby to w końcu wybuchło. A Książę Następca Tronu z jego ambicjami i wynalazek Vargana — to mogłoby dopiero stanowić iskrę! To są karty atutowe Mariusa. Gdyby któraś z nich zawiodła, cały jego plan mógłby lec w gruzach. Ja wiem, że tak właśnie jest! — Ten mężczyzna w ogrodzie — wyszeptała Patrycja. — Jeśli on był jednym z ludzi Mariusa… — To był Marius! Święty chwycił gazetę ze stołu i rozłożył ją gwałtownie tak, by mogła zobaczyć fotografię. Nawet mimo nikłego światła, jakie towarzyszyło ich spotkaniu oko w oko z oryginałem, ta twarz dawała się rozpoznać wszędzie: odrażająca, grubo ciosana, koszmarna i pozbawiona wyrazu, jak wyrzeźbiona w kamieniu twarz pogańskiego bożka. — To był Marius… Roger Conway wstał z fotela. — Jeśli to prawda, Święty, uwierzę, że nie śniłeś ostatniej nocy… — To jest prawda! — I nie dostaliśmy wszyscy nagle rozmiękczenia mózgu, by słuchać twoich przerażających, zwariowanych wywodów… — Na Boga, nigdy w życiu niczego bardziej nie byłem pewien. — A zatem… Święty skinął głową. — Rościmy sobie prawo do wymierzania czegoś w rodzaju sprawiedliwości — powiedział. — Co powinniśmy zrobić w tym przypadku? Conway nie odezwał się i Święty odwrócił się, aby napotkać zamyślone oczy Normana Kenta. I już wiedział, że obaj czekają, aby wypowiedział się w ich imieniu. Nigdy dotąd nie przemawiał do nich tak surowym i twardym tonem. — Należy położyć kres istnieniu wynalazku — powiedział Simon Templar. — Istnieniu mózgu, który go spłodził i który może go odtworzyć, należy także położyć kres. To słuszne i celowe, aby jeden człowiek umierał za wielu…
ROZDZIAŁ III JAK SIMON TEMPLAR WRÓCIŁ DO ESHER I POSTANOWIŁ POJECHAĆ TAM JESZCZE RAZ Było to dwudziestego czwartego czerwca, czyli około trzech tygodni od odpowiedzi Świętego na propozycję prawa łaski. Dwudziestego piątego żadna z porannych gazet nie poświęciła więcej niż niepozorny akapit wiadomościom, które wypełniały całe popołudniowe wydania dnia wczorajszego. Prasa nie podała również nic więcej na temat nieproszonych gości, obecnych na pokazie wynalazku Vargana. Nie było także nic, poza marginesową wzmianką, o specjalnym posiedzeniu Gabinetu, które było kontynuowane. Święty, który teraz dzień i noc żył jedną myślą, widział w tej niespodziewanej powściągliwości rękę czegoś tak niebezpiecznego jak urzędowa cenzura, Barney Malone, do którego się zwrócił, był tak niekomunikatywny, że utwierdził Świętego w jego podejrzeniach. Wydawało się Świętemu, że jakieś dziwne napięcie wkradło się do atmosfery początku sezonu w Londynie. Wiedział, że odczucie to było czysto subiektywne, tym niemniej nie był w stanie skwitować go wzruszeniem ramion. Jednego dnia spacerował ulicami, beztrosko ciesząc się świeżym i łagodnym powietrzem, niosącym w sobie obietnicę lata, pomiędzy ożywionymi, szczęśliwymi ludźmi, a już nazajutrz czyste niebo zdawało się nabrzmiewać grozą nadciągającej burzy, a skazane pokolenie przemykało się własnymi drogami, ukradkiem i strachliwie. — Powinieneś wybrać się ze mną do Esher — powiedział Rogerowi Conwayowi. — Dobrze ci zrobi dzień z dala od twego ulubionego baru. Pojechali wynajętym samochodem i tam napotkał Święty dalsze znaki. Zjedli lunch w Bear, a potem przespacerowali się Portsmouth Road. Na końcu zaułka, w którym mieszkał profesor Vargan, stali dwaj mężczyźni, którzy nagle przerwali rozmowę, gdy tylko Conway i Święty skręcili z głównej drogi i weszli za nimi między drzewa. Nieco dalej trzeci mężczyzna stał oparty o bramę ogrodu, z fajką w zębach. Templar skierował się za dom, nie zwracając na to uwagi i kontynuował swój dyskurs o jutrzejszych gonitwach. Szósty zmysł podpowiadał mu jednak, że oczy mężczyzny przy bramie towarzyszą im przez cały czas, podobnie jak przedtem wzrok dwóch mężczyzn stojących na rogu. — Zauważ — powiedział półgłosem — jak bardzo się starają, by nie wywołać żadnego zamieszania. Ostatnia rzecz, jakiej by pragnęli, to zwrócenie czyjejś uwagi. Po prostu ich zadaniem jest spokojne trwanie na posterunku. Ale gdybyśmy zrobili cokolwiek podejrzanego, natychmiast zostalibyśmy spokojnie i pieczołowicie odstawieni, na najbliższy komisariat. To się nazywa skuteczne działanie. Około dwustu metrów dalej, gdy już byli niewidoczni za zakrętem, Simon zatrzymał się. — Idź dalej tak długo, dopóki nie ułożysz limeryku, odpowiedniego dla salonu, do którego i tak nigdy by cię nie wpuszczono — zakomenderował. — A potem wracaj. Będę tu na ciebie czekał. Conway posłusznie pomaszerował dalej, widząc kątem oka, jak Święty prześlizguje się przez lukę w żywopłocie na pola z prawej strony. Nie był poetą, ale przyjął sugestię Świętego i leniwie bawił się lirycznymi wariacjami na temat dorodnej dziewczyny z Kent, której nikt nie dorastał do pięt. Przez kilka minut usiłował dobrnąć do zadowalającego zakończenia swego arcydzieła, lecz w końcu poddał się i zawrócił. Święty właśnie przechodził, zaskakująco nieskazitelny, przez żywopłot, a jego punktualność sugerowała, że nie omylił się w ocenie poetyckiego kunsztu Conwaya. — Do pierwszych pięciu dołków nie udało mi się wprowadzić żadnej piłki — powiedział ze smutkiem Święty i kontynuował opis całkowicie wyimaginowanej partii golfa, dopóki nie doszli z powrotem do głównej drogi i nie stracili z oczu obserwatorów na końcu zaułka.
Następnie wrócił do rzeczy. — Chciałem przeprowadzić zwiad na tyłach budynku, dla orientacji, jak silne są tam straże. Był tam stukilogramowy serafin w koszuli, udający ogrodnika i jeszcze jeden równie kiepski aktor, siedzący na leżaku pod drzewem i czytający gazetę. Sam kochany stary Teal siedzi pewnie w łazience przebrany za świeży trop. Nie chcą już więcej ryzykować! — Co znaczy — powiedział Conway — że musimy być albo bardzo przebiegli, albo bardzo gwałtowni. — Coś w tym rodzaju — potwierdził Święty. Przez całą resztę powrotnej drogi do Bear milczał, pochłonięty rozważaniem szans przedsięwzięcia, na które się porwał. Miał ciężki orzech do zgryzienia, choć podejmowanie się rzeczy niemożliwych było jego chlebem powszednim. Nie to, żeby martwił go zbytnio ocean urzędowego majestatu, jaki dzielił go od aktualnego obiektu; gdyby tylko zechciał przejawić profesjonalne zainteresowanie tą dziedziną, mógłby łatwo zostać mistrzem świata w wadze średniej. Nie miał poza tym zbyt dobrej opinii o policjantach, jeśli chodzi o ich szybkość czy umiejętność walki. W każdym przypadku, o ile wchodziła w grę ta właśnie przeszkoda, był absolutnie pewny przewagi swojej zręczności i pomysłowości nad zwykłą siłą fizyczną. Również fakt, że próbował ingerować w losy świata, nie budził w nim skrupułów: w swoim awanturniczym donkiszotowskim dorobku, miał już przeprowadzenie udanej jednoosobowej rewolucji w Ameryce Południowej i gdyby tylko zechciał, mógłby być dzisiaj Ekscelencją w marionetkowym uniformie. Ale ogrom tego problemu, zaangażowanie olbrzymich potęg, miliony tragedii, jakie mogłyby być następstwem jednego fałszywego kroku… Na myśl o tym mięśnie twarzy Świętego stężały. W tych dniach los szczególnie upodobał sobie osobę Świętego. Wjeżdżali właśnie do Kingston z całą mizerną prędkością, na jaką stać było wynajęty samochód, gdy nagle z cichym warkotem pojawiła się i lekko ich wyprzedziła żółta limuzyna. Zanim włączyła się do ruchu, Conway na zawsze utrwalił sobie w pamięci zwierzęcą, jakby małpią twarz, która spoglądała na nich przez tylne okno samochodu z niewzruszonością kamiennej rzeźby. — Czyż nie jest słodki? — wyszeptał Simon. — Istny szejk — zgodził się z nim Conway. Usta Świętego wykrzywił uśmiech. — Znany nam — powiedział — jako Anielski Pyszczek lub Tomcio Paluch, zależnie od woli mówiącego. Świat zna go jako Rayta Mariusa. Rozpoznał mnie i zna numer samochodu. Dotrze do nas poprzez garaż, w którym wynajęliśmy samochód, a za dwadzieścia cztery godziny będzie miał nasze nazwiska, adresy i nasze akta w YMCA. Nie mogę oprzeć się przekonaniu, że w najbliższej przyszłości świat stanie się dla nas zbyt ciasny. Następnego dnia, około północy, Święty wracał do domu na Brook Street w towarzystwie Rogera Conwaya, gdy nagle zatrzymał się i spojrzał w niebo z miną pełną zadumy, jakby przypominając sobie o czymś, co na jakiś czas umknęło jego uwadze. — Pokłóć się ze mną, Śliczny — poprosił. — Spieraj się, gwałtownie wymachując rękami, i spoglądaj tak srogo, jak tylko ci na to pozwoli twoja anielska facjata. Ale nie podnoś głosu. Przeszli kilka metrów dzielących ich od drzwi mieszkania Świętego, z wyraźnymi oznakami gniewnej różnicy zdań. Conway, jak mu przykazano, ściszonym głosem, ale z pełną namiętności elokwencją, rozwodził się nad słabymi stronami samochodu marki ford. Święty odpowiadał mu z agresywną gestykulacją. — Jakaś mała zaraza w kapeluszu jak garnek chodzi za mną przez pół dnia. Jest teraz jakieś dziesięć metrów za nami. Chciałbym go złapać, ale ucieknie, jeśli zaczniemy go ścigać. Z pewnością będzie chciał podejść bliżej, aby podsłuchać kłótnię i dowiedzieć się, o co chodzi. Jeśli zaczniemy się bić, ośmieli się podejść bliżej i będziemy go mieli w zasięgu ręki. Wtedy go chwycisz, a ja otworzę drzwi.
— Tylna oś — warknął Conway. Byli dokładnie naprzeciwko mieszkania gdy Święty zatrzymał się, gwałtownie odwrócił i pchnął Conwaya w pierś. Ten odzyskał równowagę i odpowiedział lewym prostym. Święty odparował uderzenie ramieniem i przekonująco zatoczył się do tyłu, po czym podszedł i z niespotykaną delikatnością trafił Conwaya w szczękę. Roger odwzajemnił mu się, oddając serię ciosów w powietrze, kilka centymetrów od nosa Świętego. Przy nikłym świetle wyglądało to na zaciętą walkę i Święty z satysfakcją zauważył, że facet w kapeluszu jak garnek, zainteresowany spektaklem, podkradł się wzdłuż ogrodzenia o kilka zaledwie kroków od nich. — Zaraz za tobą — powiedział cicho Święty. — Cofnij się o cztery kroki, gdy ci teraz przyłożę. Pieszczotliwie ulokował swą pięść na splocie słonecznym Conwaya i odskoczył nie patrząc na wynik, ponieważ wiedział, że jego porucznik jest dobrze wyszkolony. Starczyło mu czasu na znalezienie klucza i otwarcie drzwi frontowych. Sekundę później zamykał drzwi za Conwayem i jego ładunkiem. — Koronkowa robota — wycedził Święty z aprobatą. — Na górę ze słodkim maleństwem, Roger. Podczas gdy Święty prowadził do saloniku, Conway postawił faceta w kapeluszu jak garnek na podłodze i puścił dłoń, którą zakrywał mu usta. — Cicho! — powiedział zgorszonym tonem i zasłonił sobie uszy. Święty spoglądał w dół spoza zasłon. — Nie sądzę, aby ktokolwiek nas widział. Mamy szczęście. Gdybyśmy planowali to uprowadzenie, moglibyśmy czekać lata, aż Brook Street całkiem się wyludni. Odszedł od okna i stanął nad jeńcem, który ciągle jeszcze wymachiwał pięścią pod nosem Conwaya i mamrotał przekleństwa. — Dosyć już tego, kochanie — chłodno zauważył Święty. — Roger, przejrzyj jego kieszenie. — Jak tylko znajdę pooolicjanta — trzęsącym się głosem zaczął facet w kapeluszu jak garnek. — Albo policjant znajdzie to, co z ciebie zostanie — mruknął pieszczotliwie Simon. — No i co? — zwrócił się do Conwaya. Przeszukanie nie dało w efekcie nic interesującego, poza trzema nowiutkimi banknotami pięciofuntowymi — fortuną, o jaką nikt by nie podejrzewał nędznie wyglądającego człowieczka. — A więc nie da się uniknąć trzeciego stopnia — powiedział łagodnie Święty i dokładnie zamknął oba okna. Wrócił z rękami w kieszeniach i bardzo świątobliwym wyrazem twarzy. — Czy będziesz mówić, szczurza mordko? — zapytał. — Co znaczy — mówić? Wy, wielkie zbiry… — Mówić — powtórzył cierpliwie Święty. — otwierać usta i wydawać dźwięki, które ty w naiwności ducha uważasz za ludzki język. Śledziłeś mnie przez cały dzień, a ja tego nie lubię. — Co znaczy — śledziłeś? — dopytywał się znów człowieczek tonem urażonej godności. — Że niby ja śledziłem? Święty westchnął i chwycił małego człowieczka oburącz za klapy marynarki. Przez pełne emocji pół minuty Święty potrząsał nim i obijał jak terier pastwiący się nad szczurem. — Mów — powtórzył monotonnie Święty. Ale facet w kapeluszu jak garnek otwierał usta tylko po to, aby wydobyć z nich coś, co mogło być jedynie przekleństwem albo jękiem. Ani jedno, ani drugie nie odpowiadało Świętemu. Poklepał człowieczka energicznie po brzuchu, nie dowiedział się jednak, która z dwóch możliwości była jego zamiarem, gdyż cokolwiek to było, ginęło w zdławionym bulgocie. Po czym znowu zabrał się do dzieła. Z pewnością przypominało to znęcanie się
silniejszego chłopca nad słabszym, ale Simon Templar nie był w sentymentalnym nastroju. Musiał to zrobić, więc działał z beznamiętną sprawnością. Trwało to pięć minut. — Mów — powtórzył Święty jeszcze raz pod koniec tych pięciu minut i zabeczany Sherlock Holmes zdecydował się mówić. Simon wziął go za kark i rzucił na fotel jak worek orzeszków. Z tego, co powiedział, niewiele było jednak pożytku. — Nie wiem, jak on się nazywa. Spotkałem go sześć miesięcy temu w pubie w bok od Oxford Street i nadał mi robotę. Od tej pory pracuję dla niego czasami — chodzę za ludźmi i wynajduję na nich różne rzeczy. Zawsze dobrze płacił a ryzyko było nieduże… — Do czasu spotkania ze mną — powiedział Święty. — To jak się z nim kontaktowałeś, jeśli nie znałeś jego nazwiska? — Kiedy mnie potrzebuje, pisze do mnie, spotykamy się w jakimś pubie i on mi wtedy mówi, co mam zrobić. A potem ja mu zdaję relację, przez telefon. Mam jego numer. — To znaczy? — Westminster cztery dziewiątki. — Dzięki — powiedział Święty. — Przystojny ten gość, nie? — Jak cholera! Naprawdę można dostać gęsiej skórki. Jak go pierwszy raz zobaczyłem… Święty odepchnął się od obramowania kominka i sięgnął po papierosy. — Możesz iść do domu, szczurku. Już nam nie jesteś potrzebny. Drzwi, Roger. — Poczekajcie — zakwilił facet w kapeluszu jak garnek — ja mam żonę i czworo dzieci… — Wygląda na to — powiedział spokojnie Święty — że mają okropnego pecha. — Przekaż im ucałowania ode mnie. — Zostałem napadnięty. Przypuśćmy, że pójdę do policjanta. Święty zmierzył go swoim czystym, błękitnym spojrzeniem. — Albo sam zejdziesz schodami — zauważył beznamiętnie — albo też zostaniesz wykopany na dół przez dżentelmena, który cię tu przyniósł. Możesz wybierać. A jeśli chcesz otrzymać jakąś rekompensatę za wycisk, jaki tutaj dostałeś, to lepiej zwróć się w tej sprawie do swojego przystojnego przyjaciela. Powiedz mu, że torturowaliśmy cię rozżarzonym żelazem, a ty nie puściłeś pary z gęby. Może ci uwierzy, choć ja nie dałbym za to złamanego szeląga. Gdybyś jednak miał ochotę zwrócić się do policjanta, znajdziesz go zaraz za rogiem. Znam go bardzo dobrze i jestem pewien, że byłby bardzo zainteresowany wysłuchaniem tego, co masz do powiedzenia. Dobranoc. — I to mają być dżentelmeni — zjadliwie odciął się Sherlock Holmes. — Wy… — Spływaj — powiedział spokojnie Święty. Zapalał właśnie papierosa i nawet nie podniósł głowy, gdy usłyszał odgłos zamykanych drzwi. Przez okno widział swego niedawnego gościa, ociężale wlokącego się w górę ulicy. Był przy telefonie, gdy wrócił Conway, odprowadziwszy gościa do drzwi. Uśmiechnął się leniwie na widok pytania w oczach swego ulubionego porucznika. — Tak, mam właśnie zamiar przekazać ukłony dla Tomcia Palucha. Halo, czy to Westminster dziewięćdziesiąt dziewięć dziewięćdziesiąt dziewięć?… Znakomicie. Jak się miewa Anielska Buzia? — Kto mówi? — dopytywał się ktoś na drugim końcu linii. — Simon Templar — odpowiedział Święty. Być może słyszał pan o mnie. Wydaje mi się, że niedawno mieliśmy przyjemność … wpaść na siebie — uśmiechnął się, słysząc niecenzuralny okrzyk, jaki dobiegł go niewyraźnie z tamtej strony. — Tak, mam nadzieję, że to miła niespodzianka. Zgoła przytłaczająca… Rzecz w tym, że przed chwilą musiałem dać pięciominutowy wycisk jednemu z pańskich detektywów–amatorów. Idzie właśnie do domu. Następny pański przyjaciel, którego przyłapię na deptaniu mi po piętach, zostanie odwieziony ambulansem. To jest pewna wiadomość, prosto ze stajni. Przyjemnych snów, stary przyjacielu!
Odwiesił słuchawkę, nie czekając na ripostę. Zaraz potem zadzwonił do informacji. — Czy może mi pani podać nazwisko i adres właściciela numeru Westminster dziewięćdziesiąt dziewięć dziewięćdziesiąt dziewięć?… Co takiego?… Czy nie ma żadnego sposobu, aby się dowiedzieć?… Tak, rozumiem. Ale są pewne powody, dla których nie mogę po prostu zadzwonić i zapytać. Rzecz w tym, że moja żona uciekła wczoraj z hydraulikiem i powiedziała, że jeśli naprawdę chcę, aby wróciła, mogę zadzwonić pod ten numer Cieknie mi kran w łazience, no i… Nie ma sprawy, w porządku. Dziękuję bardzo. Ukłony dla szefa. Odłożył słuchawkę i odwrócił się do Conwaya, który pytająco podniósł brwi. — „Przykro mi, ale nie wolno nam podawać nazwisk i adresów abonentów” — powiedział, przedrzeźniając telefonistkę. — Wiedziałem o tym, ale pomyślałem, że warto spróbować. To nie ma zresztą większego znaczenia. — Mógłbyś — podsunął Conway — spróbować w książce telefonicznej. — Oczywiście. Wiedząc, że Marius nie mieszka w Anglii i że w związku z tym numer Westminster cztery dziewiątki nie może być na jego nazwisko… O, tak, oczywiście. Conway skrzywił usta w uśmiechu. — No, dobrze. W takim razie usiądźmy i zastanówmy się, co teraz zrobi Tomcio Paluch. — O, nie — wesoło sprzeciwił się Święty. — Znamy tego typa. To będzie albo kwas pruski w mleku jutro rano, albo też strzał z przejeżdżającego samochodu, gdy będę następnym razem wychodził z domu. Możemy postawić na to wszystkie nasze pieniądze, spokojnie siedzieć i czekać na dywidendy. Ale przypuśćmy, że nie czekaliśmy… Początkowa emfaza i ożywienie, widoczne w pierwszych słowach, stopniowo przechodziły w spokojną, senną intonację, którą Conway znał od dawna. Był to znak, że myśli Świętego odbiegły daleko od jego słów i tylko machinalnie kończy on rozpoczęty wcześniej wątek, który dawno już przestał mieć znaczenie. Przez krótką chwilę milczał, z papierosem tkwiącym ukośnie między wargami i błękitnym, zawadiackim ognikiem w oczach. Napięta czujność była widoczna w jego szczupłej sylwetce. Przez moment był nieruchomy i napięty, jak lampart szykujący się do pościgu, po czym rozluźnił się, wyprostował i uśmiechnął, a jego prawe ramię uniosło się w jednym z tych wybitnie romantycznych gestów, które jedynie Święty wykonywał z takim mistrzowskim brakiem afektacji. — A dlaczego mielibyśmy czekać? — powiedział, jakby rzucał wyzwanie. — No właśnie, dlaczego? — powtórzył za nim niezdecydowanie Conway. — Ale… Simon Templar nie słuchał jednak. Był już z powrotem przy telefonie, dzwoniąc do Normana Kenta. — Wyprowadź samochód, zatankuj do pełna i przyjeżdżaj natychmiast na Brook Street. I zabierz pistolet. To będzie szalona noc! Kilka minut później Świętemu udało się połączyć ze swoim letnim domkiem w Maidenhead, dokąd — z łaski wszystkich czuwających nad nim bogów — właśnie tego dnia wysłał swojego służącego, aby ten przygotował go na wakacje, których zresztą nigdy nie udawało się Simonowi spędzić zgodnie z planami. — Jesteś tam, Horacy?… To dobrze. Telefonuję, abyś wiedział, że wcześnie rano przyjedzie pan Kent z gościem. Chcę, abyś dla niego — to znaczy dla gościa — przygotował piwnicę. Zrozumiałeś? — Tak jest — odpowiedział beznamiętnie Horacy i Święty rozłączył się. Nie było drugiego takiego jak Horacy, były sierżant piechoty morskiej i najbardziej oddany służący Simona Templara. Gdyby Simon powiedział, że gościem będzie uprowadzony prezydent Stanów Zjednoczonych, Horacy również odpowiedziałby jedynie takim samym suchym i beznamiętnym „Tak jest!” i wykonał wszystko zgodnie z otrzymanymi poleceniami. — Idea jest… — zaczął Roger Conway, wstając z fotela i rozgniatając papierosa w popielniczce.
— Jeśli nie zaczniemy działać natychmiast, zdarzy się jedna z dwóch rzeczy: albo Vargan przekaże swoją tajemnicę ekspertom rządowym, albo znajdzie się ona w rękach Mariusa, Vargana lub ich obu. I wtedy będziemy załatwieni na dobre. Mamy szansę tylko tak długo, jak długo Vargan jest jedyną osobą na całym świecie, która trzyma ten wynalazek szatana pod kapeluszem. A każda godzina zwłoki z naszej strony zwiększa szansę Tomcia Palucha! Conway ze zmarszczonymi brwiami popatrzył na fotografię Patrycji Holm, stojącą na obramowaniu kominka i skinął głową w jej stronę. — Gdzie ona jest? — Spędza parę dni w Devonshire z Mannerlingami. Wybrzeże jest całkowicie czyste. Cieszę się, że jest z daleka od tego. Ma wrócić jutro wieczorem, co nam w zupełności wystarczy. Dziś w nocy zabierzemy Vargana do Maidenhead, jutro odeśpimy nasze uczciwie zapracowane zmęczenie i spacerkiem zdążymy wrócić na czas, aby ją powitać. Wtedy wszyscy pojedziemy do letniego domku i będziemy nieźle ustawieni. Jak to widzisz? Conway po raz drugi powoli skinął głową. Ciągle miał zmarszczone brwi, jakby coś go trapiło. Wreszcie wydusił to z siebie. — Nigdy nie byłem najzdolniejszym chłopcem w klasie — powiedział — ale chciałbym zrozumieć jedną rzecz. Zgadzamy się, że Vargan z powodu jakichś tam interesów finansowych jest gotów wywołać wojnę. Jeśli mu się powiedzie, będziemy w samym środku tej awantury. Zawsze jesteśmy. Biedni Brytyjczycy zawsze są wciągani do obcych kłótni… Cóż, z pewnością nie chcemy, aby Vargan użył przeciwko nam swojego okropieństwa, ale czy nie zaoszczędziłoby to wielu problemów, gdybyśmy sami tego użyli? Święty potrząsnął głową. — Jeśli Marius nie dostanie Vargana — powiedział — to nie sądzę, aby wojna doszła do skutku. W najgorszym wypadku pokrzyżujemy jego plany i wiele wody upłynie, zanim będzie w stanie rozkręcić cały interes od nowa. A jeśli chodzi o wykorzystanie wynalazku przez nas samych … Nie, Rogerze, nie sądzę. Zresztą dyskutowaliśmy już na ten temat. Nie bylibyśmy w stanie zachować tego dla siebie. A nawet gdybyśmy mogli, to muszę ci się przyznać, że nadal uważam, iż świat bez tego będzie odrobinę lepszy i czystszy. I tak jest dosyć najrozmaitszego świństwa w dzisiejszym arsenale wojennym. I powtarzam, że to nie będzie:.. Conway przez kilka sekund patrzył na niego z powagą, po czym powiedział: — A zatem Vargan odbędzie podróż do Maidenhead. Nie zabijesz go dziś wieczorem? — Chyba, że zostanę do tego zmuszony — powiedział spokojnie Święty. — Przemyślałem to. Nie wiem, jaki skutek może przynieść apelowanie do jego humanitaryzmu, ale dopóki taka nadzieja istnieje, ma on prawo do życia. Czy ta nadzieja jest realna — tego właśnie musimy się dowiedzieć. Ale jeśli okaże się, że on nie chce słuchać… — Rozumiem. Święty powtórzył swój wywód trzeciemu muszkieterowi, to znaczy Normanowi Kentowi, który przybył dziesięć minut później. Odpowiedź Normana była tylko nieco mniej lapidarna niż reakcja Rogera Conwaya. — Być może będziemy musieli to zrobić — powiedział. Jego posępna twarz była jeszcze bardziej ponura niż zwykle, a głos nienaturalnie spokojny. Mimo, że Norman Kent wysłał już kiedyś kogoś złego na śmierć, to jednak był jedynym z całej trójki, który nigdy nie widział umierającego człowieka.