JAMES HADLEY CHASE
TO TYLKO KWESTIA CZASU
Przełożyła Katarzyna Zielska
„KB”
ROZDZIAŁ 1
Patterson podniósł wzrok znad leżącej na
biurku listy notowań giełdowych i spojrzał na
wchodzącego Baileya.
- O co chodzi, Joe? - spytał
zniecierpliwionym głosem. - Nie ma nikogo
więcej?
- Jest, proszę pana... jeszcze jedna. - Na
tłustej twarzy Baileya zagościł pożądliwy
uśmieszek, któremu towarzyszyło przymrużenie
oka. - Chyba warto ją przyjąć. - Gwizdnął cicho,
ściągając grube wargi.
Patterson przechylił się do tyłu w miękkim
wyściełanym skórą krześle. Był wysokim, dobrze
zbudowanym mężczyzną po trzydziestce, w pełni
świadomym swej atrakcyjnej powierzchowności.
Liczne przyjaciółki powtarzały mu, że podobny jest
do znanego aktora - Davida Nivena w młodości - z
czym Patterson był skłonny się zgodzić, opierał się
jednak namowom, by zapuścić cieniutki wąsik,
gdyż nikt już czegoś takiego nie nosił.
- Po co to mrugnięcie, Joe? - spytał
groźnie.
- Mrugnięcie? Nie, tylko... coś mi wpadło
do oka.
Na dźwięk niebezpiecznej nuty w głosie
szefa Bailey wyprostował się, pamiętając, że choć
Patterson był czarujący, gdy zajmował się
klientami banku, potrafił być bardzo nieprzyjemny
w stosunku do personelu.
- Panna Sheila Oldhill czeka.
Patterson zawahał się. Co prawda obiecał
Bernie Cohenowi, że zajrzy do jego teczki, ale
teraz dał pierwszeństwo pani Morely-Johnson,
potrzebującej osoby do towarzystwa. Ostatecznie
istniały tuziny podobnych Bernie Cohenowi, a
tylko jedna pani Morely-Johnson.
- Przyjmę ją - powiedział, odsuwając na
bok porozrzucane na biurku papiery. - I wyjmij to
coś z oka - dodał do zamierzającego wyjść
podwładnego. - Robi złe wrażenie.
„Gnojek” - pomyślał Bailey, mówiąc:
-Tak jest, proszę pana.
Patterson przysunął do siebie akta, otworzył
je i zagłębił się w lekturze notatek. Tego ranka
przyjął już pięć kobiet, z których cztery absolutnie
się nie nadawały. Ostatnia - pani Madge Fleming -
wydała mu się nawet odpowiednia. Miała
pięćdziesiąt trzy lata, była osobą zdecydowaną, o
pogodnym usposobieniu i przyjemnie brzmiącym
głosie - spełniała więc potrzebne wymagania. Jej
referencje były wyjątkowo pochlebne. Przez
piętnaście lat zajmowała się pewną zamożną
wdową, która niedawno umarła, i w związku z tym
pani Fleming poszukiwała innej oferty. Śmiertelnie
już znudzony tą sprawą, Patterson prawie
zdecydował się ją zaangażować, oczywiście pod
warunkiem uzyskania aprobaty ze strony pani
Morely-Johnson, czuł jednak, że powinien
zostawić tej ostatniej możliwość wyboru, dlatego
też poprosił tylko panią Fleming, by była gotowa
do ewentualnej rozmowy.
W pewnym momencie uświadomił sobie,
że ktoś wszedł do gabinetu. Podniósł wzrok,
przybierając jednocześnie wystudiowaną przed
lustrem pozę: głowa lekko przechylona, lewa brew
nieco uniesiona, wskazujący palec prawej ręki na
podbródku - wiedział, że nadawało mu to niedbały,
a zarazem pewny siebie wygląd dobrze
zapowiadającego się urzędnika na ważnym
stanowisku.
Gdy Bailey zamknął drzwi, kobieta, która
przed chwilą weszła, przybliżyła się do biurka.
Widząc ją, Patterson poczuł mrowie w okolicy
kręgosłupa. Wstał, natychmiast odgadując
przyczynę dziwnego zachowania podwładnego.
- Panna Oldhill? - Zaprosił ją gestem. -
Proszę usiąść.
Patrzył, jak idzie we wskazanym kierunku i
siada na krześle.
Jej ruchy były niespieszne, pełne gracji i
spokoju. Była wysoka, miała mocno zarysowane
ramiona, na które opadały lśniące kruczoczarne
włosy. Nie była piękna, jednak grecki nos, duże,
jakby zamglone niebieskie oczy i kształtnie
zarysowane pełne usta nadawały jej twarzy
nieodparty urok. Ale nie to było przyczyną fali
gorącej krwi, którą poczuł. Z kobiety tej wprost
emanowała jakaś zmysłowość, zupełnie jak światło
bijące z zapalonej lampy, narzuconej przejrzystym
kaszmirowym szalem. Intrygował go chłodny
spokój i wzrok, którym patrzyła na niego bez śladu
skrępowania - nie był pewien, czy jest świadoma
wywieranego przez siebie wpływu.
Pomyślał, że może mieć trzydzieści,
ewentualnie trzydzieści dwa lata. Jej ubranie raczej
nie rzucało się w oczy. Mimo iż miała na sobie
dość krótką spódniczkę, z miejsca, gdzie siedział,
nie mógł dojrzeć jej nóg. Instynktownie tylko czuł,
że muszą być bardzo zgrabne.
Po chwili spostrzegł niezręczność
przedłużającego się milczenia, przywołując się
więc do porządku, rozpoczął od rutynowych pytań.
- Przyszła zatem pani w odpowiedzi na
nasze ogłoszenie - zagadnął, przysuwając notatnik
i biorąc do ręki złoty ołówek, prezent gwiazdkowy
od pani Morely-Johnson.
- Tak.
Wychylając się nieznacznie do przodu,
mógł zobaczyć złączone kolana i dłonie
spoczywające na torebce z czarnej skóry. Dopiero
wtedy ujrzał jej ręce o długich, szczupłych palcach.
Na myśl o ich dotyku aż drgnął na krześle.
- Chyba nie przeczytała pani tego zbyt
uważnie - uśmiechnął się, demonstrując
nienaganny stan uzębienia. - Poszukujemy osoby
nieco starszej... trudno byłoby tak panią określić.
Patrzyła spokojnym, jakby nieobecnym
wzrokiem.
- Nie sądziłam, żeby mój wiek mógł
stanowić przeszkodę w otrzymaniu tej posady -
powiedziała cicho. - Skoro jednak stawia pan takie
wymagania, nie będę zabierać więcej czasu.
Spojrzeli na siebie. Patterson nie zauważył
z jej strony żadnego ruchu świadczącego o chęci
powstania i odejścia. „Musi być chyba niezła w
łóżku” - pomyślał. Zaniepokoił się, że może mu to
wyczytać z oczu, więc spuścił wzrok na notatnik.
- Może i ma pani rację - powiedział i zaczął
bawić się ołówkiem. Czując, że odzyskał już
panowanie nad sobą, popatrzył na nią z
uśmiechem.
- Moja klientka jest przyzwyczajona da
towarzystwa osób starszych. Zajmująca się nią
przez ostatnie dziesięć lat kobieta zmarła nagle,
dlatego też zaszła potrzeba znalezienia kogoś
innego. - Przerwał, spoglądając na rozmówczynię,
potem mówił dalej: - Nie wiem, jak mogłaby
zareagować na widok kogoś tak młodego jak pani.
Sheila Oldhill, wciąż nieporuszona, patrzyła
wprost na niego. Odwrócił wzrok. - Jest to jednak
pewna myśl - kontynuował. - Mogłaby ucieszyć się
z towarzystwa kogoś w pani wieku... być może to
dobry pomysł.
Ponownie zapadła cisza.
Spostrzegł, że wodząc po notatniku
ołówkiem, pozbawia go estetycznego pierwotnie
wyglądu, odłożył go zatem na bok.
- Czytała pani nasze ogłoszenie - stwierdził,
odchylając się do tyłu i próbując zrelaksować. -
Poszukujemy kogoś, kto zająłby się jedną z
naszych interesantek. Zapewne dziwi panią, że to
akurat my podejmujemy się takiej działalności,
osoba ta należy jednak do grona najważniejszych
klientów naszego banku i załatwiamy dla niej
wszystkie sprawy tego typu.
Skinęła głową. Siedziała bez ruchu. Jej
oczy miały wciąż ten sam zagadkowy wyraz.
- Dlaczego uważa pani to zajęcie za
odpowiednie dla siebie? - spytał, zdecydowany
zmusić ją do powiedzenia czegokolwiek.
- Jeśli wytłumaczy mi pan, na czym
polegałyby moje obowiązki, będę mogła udzielić
inteligentnej odpowiedzi - odparła.
Ponownie ujął ołówek. Pomyślał, że nawet
jej głos kojarzy się ze zmysłową pieszczotą.
- Nasza klientka na siedemdziesiąt osiem
lat. Jest bardzo zamożna, zajmuje apartament w
najlepszym miejscowym hotelu. Ma katarakty na
oczach i jest na wpół niewidoma, nie zgadza się
jednak na żadną operację. Poszukujemy kogoś, kto
by z nią mieszkał i zajmował się jej codziennymi
potrzebami: odpisywaniem na listy, czytaniem na
głos gazety, pomogą w ubieraniu się czy robieniu
zakupów. Nie jest to osoba uciążliwa ani
zamęczająca sobą innych, odznacza się raczej
miłym i delikatnym obejściem. Jej apartamentem
zajmuje się personel hotelowy. Oprócz tego
dysponuje prywatnym kierowcą. Poza tym, że jest
w połowie niewidoma, nie jest bezradna.
- W takim razie mogę się chyba przydać -
powiedziała Sheila bez wahania. - Jestem
dyplomowaną pielęgniarką.
Przez cztery lata pracowałam w Szpitalu Pendick w
Nowym Jorku, a wcześniej - w Waszyngtonie z
doktorem Gordonem Fosdickiem, ordynatorem
oddziału chirurgicznego. Potrafię stenografować i
pisać na maszynie, mam prawo jazdy. Oprócz tego
znam dobrze francuski i jestem dość muzykalna.
Patterson sporządzał notatki.
- Wszystko to brzmi znakomicie -
powiedział. - Nie chodzi nawet o to, żeby pani
Morely-Johnson potrzebowała aż tak daleko
posuniętej opieki, ale osobie w jej wieku z
pewnością to nie zaszkodzi. - Przechylił się nieco
do tyłu. - Z takimi kwalifikacjami mogłaby pani
chyba bez trudu znaleźć coś bardziej interesującego
niż opieka nad starszą osobą?
Przez chwilę jej wzrok spoczywał na
torebce, później spojrzała na niego.
- Przypuszczam, że tak, ale po ostatnich
czterech latach czuję się bardzo zmęczona. Być
może nie wyobraża pan sobie, jaka ciężka jest
czasem praca w szpitalu, panie Patterson. -
„Pamięta, jak się nazywam” - przemknęło mu
przez myśl. - Chciałabym znaleźć teraz mniej
wyczerpujące zajęcie. Grałam kiedyś na
skrzypcach, ale uniemożliwiła mi to kontuzja
mięśnia ramieniowego. Lekarze powiedzieli, że
jeżeli uniknę powtórnego nadwerężenia ręki, będę
mogła znowu grać.
Lewa brew Pattersona uniosła się lekko.
- Pani jest skrzypaczką?
- Byłam. Zostałam pielęgniarką, bo
brakowało mi trochę, by móc stać się
profesjonalistką, ale instrument ten jest mi bardzo
bliski. Mój ojciec był pierwszym skrzypkiem w
Filharmonii Nowojorskiej. Właściwie cała nasza
rodzina ma we krwi zamiłowanie do muzyki.
Patterson wciągnął powietrze.
- Tak, to z pewnością bardziej interesujące
niż doglądanie chorych. Pani Morely-Johnson
przed zamążpójściem była dość dobrze znaną
pianistką. Jej nazwisko musiało się pani obić o
uszy. Występowała jako Alice Lesson.
Potwierdziła skinieniem głowy.
- Oczywiście. Była równie dobra jak Myra
Hess. Kiedyś grała z moim ojcem.
- W takim razie świetnie się składa. W
związku z kłopotami ze wzrokiem spędza teraz
dużo czasu przy fortepianie. Jako koleżanka z
branży muzycznej, powinna się jej pani spodobać. -
Popatrzył na nią. - Zatem występowała kiedyś z
pani ojcem?
- Tak, chyba dwadzieścia pięć lat temu.
Pamiętam, że grała wtedy Beethovena. Byłam
pierwszy raz na koncercie i właściwie po raz
pierwszy widziałam ojca na scenie.
- Może mi pani wyjawić jego imię i
nazwisko?
- Henry Óldhill.
- Czy jeszcze żyje? Przepraszam za
niedyskrecję, ale pani Morely-Johnson na pewno o
to spyta.
- Zmarł trzy lata temu.
- Dawno pani tu przyjechała?
- Przed dwoma dniami. Lubię to miasto,
więc po drodze do Los Angeles postanowiłam
zostać tu przez jakiś czas. Ogłoszenie zobaczyłam
w hotelu Franklin, gdzie się zatrzymałam.
Zastanawiałam się... - przerwała.
Patterson znał ten hotel. Było to miejsce
spokojne, ale niezbyt luksusowe - na pewno nie
takie, które odpowiadałoby jego raczej wysokim
wymaganiom.
- To ciekawe - powiedział. - Jeśli można,
chciałbym spojrzeć na pani referencje.
Poszukujemy osoby, która odpowiadałaby naszej
klientce, a że pani nie znamy... - Uśmiechnął się. -
Czy posiada pani także opinię... - przerwał, by
zajrzeć w notatki - ... doktora Fosdicka?
Spojrzała na niego. Zamglone niebieskie
oczy otworzyły się nieco szerzej. Coraz bardziej
mu się podobała.
- Nie, ale mam referencje ze szpitala
Pendick. - Otworzyła torebkę i wyjęła z niej
kopertę, którą położyła na biurku.
Przejrzał zaświadczenie podpisane przez
jakiegoś ważnego lekarza. Przeczytał, że Sheila
Oldhill - dyplomowana pielęgniarka - pracowała
tam przez cztery lata, że jest osobą sumienną,
uczciwą, godną zaufania i lubianą przez pacjentów.
Nie było to, co prawda, nic nadzwyczajnego, ale
Pattersonowi wystarczyło.
- Czy nie miałaby pani nic przeciwko
temu, żebym skontaktował się z doktorem
Fosdickiem w sprawie uzyskania opinii także i od
niego? - spytał.
- Nie dostanę referencji od doktora
Fosdicka - stwierdziła, patrząc mu prosto w oczy.
Patterson uniósł nieco lewą brew.
- Dlaczego?
- Jest do mnie nieprzychylnie nastawiony. -
Zawahała się, ale po chwili mówiła dalej: -
Człowiek ten próbował wejść ze mną w zbyt
bezpośrednie stosunki. Po nieprzyjemnej scenie
musiałam odejść.
Patterson znowu ujął ołówek. Nie miał
najmniejszych trudności z wyobrażeniem sobie tej
sytuacji - lekarz zmuszony do codziennego
obcowania z tak pociągającą osobą. Sam by
spróbował, będąc na jego miejscu. Który normalny
mężczyzna nie zrobiłby tego? Ona jednak odeszła -
nie była zatem jedną z tych łatwo dostępnych
kobiet. Chociaż, kto wie, przecież nigdy nie
widział Fosdicka. Może być na przykład stary,
gruby i brzydki jak noc.
- Rozumiem. - Już nie był jej tak pewien
jak przed chwilą. W końcu to na jego barkach
spoczywała odpowiedzialność za wszystko, nie
wolno mu było popełnić błędu. Na razie wiedział
jedynie, że chce, aby dostała tę pracę.
Co najmniej trzy razy na tydzień odwiedzał
panią Morely-Johnson, a to znaczyło, że wtedy
mógłby widywać Sheilę Oldhill. Do tego dążył.
Zmysłowość siedzącej naprzeciw kobiety
fascynowała go i podniecała. W porównaniu z
tymi, które znał i z którymi żył wcześniej, była jak
szlachetne wino najdroższego rocznika postawione
obok coca-coli. r Kobiety w ogóle odgrywały dość
istotną rolę w życiu Pattersona. Zajmując
stanowisko zastępcy dyrektora banku w niedużym,
plotkarskim mieście, musiał uważnie wybierać swe
partnerki. Większość tych, z którymi się spotykał,
mieszkała w sąsiednim miasteczku, oddalonym o
niecałe trzydzieści kilometrów. Wszystkie były
mężatkami, zatem musiały postępować w sposób
równie ostrożny. Zatonął w myślach do tego
stopnia, że dopiero dźwięk wypowiedzianych słów
przypomniał mu o jej obecności. Podniósł głowę.
- Przepraszam... zamyśliłem się... mogłaby
pani powtórzyć?
- Czy sądzi pan, że się nie nadaję?
- Skądże. Nie wiem jedynie, co powie
zainteresowana, widząc osobę w tym wieku. Jeśli
można spytać, ile pani ma właściwie lat?
- Trzydzieści dwa.
- Czy nie miałaby pani nic przeciwko
temu, żebym przedstawił ją jako starszą o sześć
lat? - Uśmiechnął się. - To by mogło znacznie
polepszyć sprawę, a w sumie... te jej kłopoty ze
wzrokiem.
- Zgadzam się.
Chciał, żeby się uśmiechnęła. Przez cały
czas poważna i opanowana, sprawiała wrażenie
nieobecnej duchem.
- Powiem pani, co zrobię. Odwiedzę ją
dzisiejszego popołudnia, więc będę mógł
porozmawiać o wszystkim. Jeśli będzie jej to
odpowiadać, spotkają się panie jutro, dobrze?
W niebieskich oczach pojawiło się coś na
kształt błysku. Uśmiechnęła się prawie
niedostrzegalnie.
- Dziękuję panu - powiedziała wstając.
Objął wzrokiem całą jej postać. Znowu
poczuł przepływającą falę krwi.
-Mam nadzieję, że uda mi się wszystko
pomyślnie załatwić. - Pochylił się. - Nie spytała pani
jeszcze o wynagrodzenie.
Skierowała się do drzwi.
- Jestem pewna, że będzie satysfakcjonujące.
Szczerze mówiąc, wolałabym dowiedzieć się wtedy,
gdy zostanę ewentualnie zaangażowana. - Położyła
rękę na klamce. - W ten sposób uda mi się uniknąć
rozczarowań.
Obszedł biurko i zbliżył się do niej.
- Dam pani znać od razu, gdy będę coś
wiedział. Czy będzie pani w hotelu około
dziewiętnastej?
- Tak, postaram się.
- Przejeżdżam tamtędy w drodze do domu,
więc może zajrzę.
- Jeżeli nie miałby pan dla mnie dobrych
wiadomości, proszę oszczędzić sobie trudu.
- Wpadnę jednak niezależnie od tego, jaka
będzie jej odpowiedź. Mam nadzieję, że pozytywna.
Popatrzyła na niego uważnym wzrokiem,
skinęła głową, odwróciła się, otworzyła drzwi i
zaraz zniknęła w ruchliwym tłumie ściśle
wypełniającym bankowy korytarz.
Patterson zamknął drzwi. Przez chwilę stał,
wpatrując się w puszysty zielony dywan i dotykając
wskazującym palcem dołka w podbródku. Podszedł
do biurka, usiadł i przysunął do siebie teczkę Bernie
Cohena.
Znajdowały się tam wykazy papierów
wartościowych i akcji, lecz jedyną rzeczą, którą
widział, była twarz Sheili Old-hill. Przez pół
godziny siedział, rozmyślając o niej, potem wsunął
wszystko do szuflady, podniósł się i wyszedł z
banku.
Wsiadł do samochodu i pojechał w kierunku
hotelu Plaża Beach.
Aleja Seaview miała trzy kilometry.
Zaczynała się w okolicy eleganckiej i luksusowej, w
miarę jednak oddalania się wzdłuż wybrzeża jej
otoczenie pogarszało się, zmieniając w przeciętne i
mierne, wreszcie osiągała dzielnicę slumsów.
Tuż na początku znajdował się hotel Plaża
Beach, zachęcający rzesze turystów widokiem
pełnej barwnych parasoli plaży z usytuowanym tam
barem i restauracją, licznymi butikami oraz sklepem
jubilerskim, zza którego szyb połyskiwały diamenty.
Nieco dalej, za dobrze utrzymanym ogrodem
publicznym, w którym można było podziwiać
egzotyczne kwiaty i wyszukane drzewa palmowe,
rozpościerał się hotel Splendid, już nie tej klasy co
poprzedni, jednak wciąż jeszcze raczej drogi.
Następnie dochodziło się do hotelu Ambassador,
który w przeciwieństwie do wcześniejszych nie
dysponował własną plażą, a poza tym wymagał
odnowienia. Od miejsca zajmowanego przez
sklepiki z pamiątkami otoczenie stawało się coraz
brzydsze. Hotel Franklin - tani, nienowy, ale w
miarę wygodny - był oddalony od początku alei
mniej więcej o półtora kilometra. Sąsiadowała z nim
przystań, a za nią następowały domy rybaków, bary
oraz tanie restauracje, w których można było
spożywać dary morza, i wreszcie czynszowe domy
portowej dzielnicy, zamieszkane przez borykających
się z życiowymi przeciwnościami biedaków.
Gerald Hammett siedział na jednym z
opasujących hotel Franklin balkonów i z obojętnym
znudzeniem przyglądał się rybackim łodziom i
krzątaninie na przystani. Co jakiś czas zerkał na
niedrogi zegarek, marszcząc przy tym brwi.
Miał dwadzieścia sześć lat i był szczupły. Na
kołnierzyk rozpiętej koszuli w czerwono-białe paski
opadały jasne włosy. Wypielęgnowane bokobrody,
przypominające trójkąty prostokątne o
wierzchołkach przy uszach, a podstawach w
kącikach ust, przechodziły w krzaczaste wąsy,
nadające twarzy poniekąd groźny wygląd. Miał
nieduże, rozbiegane szare oczy, cienkie usta oraz
krótki i pękaty nos. Wyglądał na tego, kim był w
rzeczywistości: typowy produkt braku życiowej
stabilizacji, wiecznie niezadowolony i niepewny
samego siebie, gotów jednak na najmniejszy objaw
krytyki czy sprzeciwu zareagować manifestacją
uczuć tłumionej złości, którą odczuwał w stosunku
do całego świata.
Przybył do hotelu poprzedniego wieczora ze
stanowiącą cały bagaż podniszczoną walizką. Sheila
Oldhill była akurat w hallu, ale powodowani
ostrożnością, starali się nie patrzeć na siebie. Kiedy
przechodził obok niej, nakreśliła palcem na stronie
czytanej książki trójkę - wskazówkę, na którym
piętrze ma jej szukać. Hotel nie był przepełniony,
nie było więc trudności z otrzymaniem pokoju na
tym samym piętrze. Zapłacił za tydzień,
nadmieniając, że być może zdecyduje się na dłuższy
pobyt. Zadowolony recepcjonista zaprowadził go do
numeru.
Sheila i Hammett uważali, że bezpieczniej
będzie nie pokazywać się razem. Po północy, gdy
cały hotel wraz z czarnym portierem drzemiącym na
korytarzu pogrążony był we śnie, Hammett wysunął
się ze swego numeru i wśliznął do pokoju Sheili.
Dopiero wtedy mogli cicho porozmawiać. Pomimo
że chciał zostać dłużej, nie zgodziła się, co
zdecydowanie popsuło mu nastrój.
Spędził niespokojną noc, rozmyślając o tym,
czy uda się zrealizować plan, i żałując, że w ogóle
zgodził się jej towarzyszyć. Pragnął jednak i
potrzebował tej kobiety, wiedząc zaś, że jedynym
sposobem zatrzymania jej przy sobie jest
współdziałanie, musiał wszystko akceptować.
Kiedy Hammett zszedł na śniadanie, Sheili
już nie było. Przedpołudnie spędził włócząc się po
miasteczku, które pomimo swej urody szybko go
znudziło. Boleśnie odczuwał brak pieniędzy (kiedy
zresztą tego nie doświadczał?). Drażniło go, że nie
może zamówić drinka w hotelu Plaża Beach i musi
zadowalać się colą, wypitą w zatłoczonym, pełnym
spoconych i hałaśliwych rybaków barze.
Wrócił na kiepski lunch i już od dwóch
godzin siedział na balkonie. Sheila powiedziała, że
przyjdzie najpóźniej o czwartej. Zbliżało się wpół do
piątej, a jej ciągle nie było.
Wyjął z kieszeni spodni cienki zwitek
banknotów i przeliczył je ukradkowo. Pięćdziesiąt
pięć dolarów. Sheila miała podobną sumę. „Jeśli się
nie uda - myślał - będziemy musieli się szybko
zbierać. Sto dolarów nie wystarczy na długo w tej
luksusowej, zastawionej na turystów pułapce”.
Kiedy ją zauważył, poczuł szybsze bicie
serca. Nie mógł odgadnąć, czy się udało, czy też nie.
Wyglądała tak jak zwykle: spokojna,
zrównoważona, odległa - czasem doprowadzało go
to do bezsilnej pasji. Nawet gdy była wściekła,
zawsze pozostawała opanowana, jedynie ton jej
głosu zaostrzał się, a niebieskie oczy zaczynały się
świecić.
Bez pośpiechu weszła po schodach i przeszła
obok, nie zwracając na niego uwagi. Poczuł
wzbierającą złość, powstrzymał się jednak od tego,
żeby wstać i pójść za nią. Pomyślał o niej, że jest jak
nieporuszona góra lodowa. Wiedziała przecież, że
się niecierpliwił. Nie mogła dać choćby
najmniejszego znaku?
Rozejrzał się dokoła, a później przez brudną
szybę spojrzał w głąb korytarza. Stała przy recepcji,
czekając, aż przyjdzie stary Murzyn i da jej klucz do
pokoju. Po raz drugi Hammett musiał się
powstrzymać, żeby tam nie podejść. Drżącą ręką
zapalił papierosa. Skrzywił się na widok
obgryzionych paznokci i żółtych plam po nikotynie
na szczupłych palcach.
Posiedział jeszcze przez ciągnących się w
nieskończoność pięć minut, później, zmuszając się
do swobodnego zachowania, wstał i powędrował w
stronę korytarza.
Siedziało tam w bambusowych fotelikach,
nie pierwszej już nowości, czworo lub pięcioro
starszych ludzi zajętych rozmową. Kiedy ich mijał,
szmer głosów uciszył się.
„Każcie się wypchać, stare ramole -
pomyślał. - Najwyższy czas, żebyście sprawdzili,
czy nie ma was w trumnach”.
- Pokój trzydzieści dwa - powiedział,
zbliżywszy się do recepcji.
- Tak jest, proszę pana. Trzydzieści dwa.
Powykrzywiana czarna ręka przesunęła klucz po
odrapanym blacie.
- Zje pan obiad na miejscu? - Stary Murzyn
uśmiechnął się szeroko. - Warto, proszę mi wierzyć.
Zupa, smażona ryba i lody - mówił tęsknym głosem,
wyrażającym chęć spożycia tych potraw.
Hammett skrzywił się. Nie miał wyboru.
Zapłacił za wszystko z góry, a to uprawniało do
niższych opłat za posiłki.
- Tak. - Wziął klucz i poszedł w stronę
nienowej windy.
Po przejściu opustoszałym korytarzem
trzeciego piętra, zatrzymał się przed swym pokojem,
rozejrzał i szybko przesunął do drzwi Sheili.
Nacisnął klamkę. Drzwi ustąpiły od razu, wśliznął
się więc do środka, starając się zamknąć je w miarę
cicho.
Sheila stała przy otwartym oknie. Miała na
sobie miękki przezroczysty szlafrok, przez który
widać było długie, zgrabne nogi i zakrzywioną linię
twardych pośladków. Zawsze to na niego działało,
tym razem nie było jednak czasu na emocje.
Odwróciła się i - widząc, że jej się
przypatruje - usiadła na krześle. Był to jedyny mebel
tego rodzaju w całym pokoju. Kiedy zajęła miejsce,
wygiął się i zaskrzypiał.
- Miałeś nie przychodzić wcześniej niż po
północy. - Usłyszał cichy głos. - Czy nigdy nie
możesz zrobić tego, o co cię proszę?
Usiadł na łóżku.
- Wszystko w porządku. Nikogo nie ma.
Powiedz lepiej, co załatwiłaś?
- Musimy poczekać, wtedy zobaczymy. Na
razie wiem, że jest po mojej stronie.
Hammett zmarszczył brwi.
- Więc Jack miał rację. Dobrze
zaszeregował gościa.
- Chyba tak.
Słysząc jednostajny głos, spojrzał na nią.
- Co cię znów gryzie? Czemu jesteś taka
przybita?
- Wydaje ci się.
- O rany, przestań! Coś się stało?
Popatrzyła na niego.
- Na razie nie: Po prostu nic jeszcze nie jest
ustalone. Szukają kogoś trochę starszego.
Powiedział, że spróbuje ją namówić, ale to nic nie
znaczy.
Hammett pogmerał palcami wśród brudnych
włosów.
- E tam. Będzie dobrze. Jack mówił, że
strasznie leci na tego faceta. Zgadza się na wszystko,
co on zaproponuje.
- Kobieta mająca siedemdziesiąt osiem lat?
Skrzywił się.
- Znam ciotkę, zawsze była taka dla gości
tego rodzaju... przystojnych i uprzejmych. Nie
potrafiła się im oprzeć. Jeśli Jack mówi, że tak jest,
to znaczy, że tak jest. Zgodzi się na wszystko, czego
będzie chciał ten Patterson.
Sheila odchyliła się na krześle do tyłu.
- Jak możesz być tak głupi? - powiedziała
cicho. Założyła nogę na nogę i obciągnęła szlafrok. -
On ją dobrze zna. Osoba tego rodzaju zawsze chce
znajdować się w centrum zainteresowania. Może nie
mieć ochoty na to, żeby w jej najbliższym otoczeniu
była jakaś inna, w dodatku młoda kobieta, mogąca
zwrócić na siebie uwagę Pattersona. Rozumiesz już,
dlaczego jestem niespokojna?
Hammett zaczął obgryzać paznokieć dużego
palca.
- No więc, co? Mówię ci, że mi się to nie
podoba. Wyjedźmy z tej śmierdzącej dziury.
Pojedźmy do Los Angeles.
- Patterson powie, że mam trzydzieści osiem
lat. - Sheila nie zwracała uwagi na jego słowa. - Ale
nawet ten wiek może jej się wydać zbyt młody. Ta
kobieta może nam wszystko uniemożliwić.
- Dobra, niech sobie to robi, ja już...
- Uspokój się, Gerry!
- Do diabła z wszystkim! Wyjedźmy stąd!
Sheila spojrzała na zegarek.
- Muszę wziąć prysznic. Patterson chyba
zaprosi mnie na obiad. Powiedział, że wpadnie
niezależnie od jej odpowiedzi.
Zmywaj się już, Gerry. Muszę się przebrać.
Popatrzył na nią ponuro i ruszył do drzwi.
Nacisnął klamkę i zatrzymał się.
-Czasem mam wrażenie, że jestem
nienormalny - powiedział wściekłym głosem. -
Czy zawsze musisz być tak diabelnie zimna, jak
cholerna Mona Lisa?
Popatrzyła na niego przez chwilę.
- Idź już, nie mam czasu. - Weszła do
łazienki.
Patterson zatrzymał samochód przed
hotelem Franklin. Zobaczył na werandzie Sheilę
Oldhill i pomachał do niej. Zeszła po schodkach.
Wyszedł z samochodu i przytrzymał otwarte
drzwiczki. Dochodziła już dwudziesta i wszyscy,
łącznie z Hammettem, znajdowali się w sali
jadalnej.
Wzrok Pattersona prześlizgnął się po
kobiecie. Miała na sobie prostą białą sukienkę z
pozłacanym, opasującym smukłą talię
łańcuszkiem; całości dopełniała biała torebka z
tworzywa. Pomyślał, że świetnie wygląda.
- Dobry wieczór - przywitał ją z
uśmiechem. - Mamy trochę spraw do załatwienia.
Czy zechce pani zjeść ze mną obiad?
Umieram z głodu, a że i tak musimy
porozmawiać...
Niebieskie oczy otworzyły się szerzej.
Wydawała się wahać, w końcu jednak skinęła
głową.
- Dziękuję, bardzo chętnie.
- W takim razie proszę wsiadać. Czy
odpowiadają pani morskie potrawy?
- Jest mi naprawdę wszystko jedno. -
Weszła do samochodu, uważając na spódnicę.
Kiedy Patterson zatrzaskiwał drzwiczki, mógł
zobaczyć już tylko kolana.
Ruszyli. „Musiał być w domu” - pomyślała.
Był świeżo ogolony, miał na sobie ciemny
garnitur, nową koszulę i pachniał jakimś dobrym
płynem po goleniu.
- Myślę, że wszystko będzie w porządku -
powiedział, kiedy udało mu się wydostać z
ulicznego zatoru. - Jest kilka spraw, które trzeba
przedyskutować, ale na razie wygląda to całkiem
dobrze. Od tej pory wszystko będzie zależało od
pani.
- Tak. - Oparła się wygodniej na siedzeniu.
- Jestem panu wdzięczna za to, że pan się aż tak
trudzi.
- Sam jestem tym zainteresowany. -
Roześmiał się. - Widuję panią Morely-Johnson
dość często, a pewne sprawy trzeba załatwiać z
towarzyszącą jej osobą. Nie zawsze jest to
przyjemne, bo nie można powiedzieć, żebym
cieszył się sympatią poprzedniej pani. - Znowu się
uśmiechnął. - Myślę, że nam współpracowałoby się
znacznie lepiej.
- Mam taką nadzieję.
Spojrzał na nią. Patrzyła na tylne czerwone
światła stojącego przed nimi samochodu.
Wyobraził sobie, że trzyma ją w ramionach i całuje
w wysmukłą szyję. Wiedział z poprzedniego
doświadczenia, że kobiety dość gwałtownie
reagują, kiedy całuje się je w to miejsce.
Zwolnił.
- To moja ulubiona restauracja. Poza tym,
że mają niezłe menu, zajmują się jeszcze
samochodem.
Zatrzymał się przy wejściu, nad którym
wznosiła się niebiesko-złota osłona w kształcie
baldachimu. Boy, w liberii w tych samych
kolorach, otworzył drzwiczki, unosząc w górę
daszek czapki.
- Dobry wieczór, panie Patterson. Dobry
wieczór pani.
- Jak się masz, Fred. Zaopiekuj się nim,
dobrze? - Wysiedli z samochodu. Objął ją
ramieniem i poszli do restauracji. Była dość
zatłoczona, ale Patterson, nie zatrzymując się,
podprowadził Sheilę do wąskich schodów.
- Na pierwszym piętrze - oznajmił.
U góry oczekiwał uśmiechnięty szef sali
restauracyjnej. Trzymał plik skórzanych teczek ze
spisem potraw.
- Dobry wieczór państwu. - Sheila
zauważyła baczny wzrok skierowany na siebie.
Później, widząc przychylny uśmiech, domyśliła się,
że została w pełni zaakceptowana. - Proszę tędy.
Otworzył drzwi i wprowadził ich do małego
pokoju, w którym znajdował się stół nakryty dla
dwóch osób, czerwono-złote wyściełane pluszowe
krzesła i taka sama kanapa. Również ściany
pokrywał czerwony płusz.
JAMES HADLEY CHASE TO TYLKO KWESTIA CZASU Przełożyła Katarzyna Zielska „KB”
ROZDZIAŁ 1 Patterson podniósł wzrok znad leżącej na biurku listy notowań giełdowych i spojrzał na wchodzącego Baileya. - O co chodzi, Joe? - spytał zniecierpliwionym głosem. - Nie ma nikogo więcej? - Jest, proszę pana... jeszcze jedna. - Na tłustej twarzy Baileya zagościł pożądliwy uśmieszek, któremu towarzyszyło przymrużenie oka. - Chyba warto ją przyjąć. - Gwizdnął cicho, ściągając grube wargi. Patterson przechylił się do tyłu w miękkim wyściełanym skórą krześle. Był wysokim, dobrze zbudowanym mężczyzną po trzydziestce, w pełni świadomym swej atrakcyjnej powierzchowności. Liczne przyjaciółki powtarzały mu, że podobny jest do znanego aktora - Davida Nivena w młodości - z czym Patterson był skłonny się zgodzić, opierał się jednak namowom, by zapuścić cieniutki wąsik, gdyż nikt już czegoś takiego nie nosił. - Po co to mrugnięcie, Joe? - spytał groźnie. - Mrugnięcie? Nie, tylko... coś mi wpadło do oka. Na dźwięk niebezpiecznej nuty w głosie szefa Bailey wyprostował się, pamiętając, że choć Patterson był czarujący, gdy zajmował się klientami banku, potrafił być bardzo nieprzyjemny w stosunku do personelu. - Panna Sheila Oldhill czeka. Patterson zawahał się. Co prawda obiecał
Bernie Cohenowi, że zajrzy do jego teczki, ale teraz dał pierwszeństwo pani Morely-Johnson, potrzebującej osoby do towarzystwa. Ostatecznie istniały tuziny podobnych Bernie Cohenowi, a tylko jedna pani Morely-Johnson. - Przyjmę ją - powiedział, odsuwając na bok porozrzucane na biurku papiery. - I wyjmij to coś z oka - dodał do zamierzającego wyjść podwładnego. - Robi złe wrażenie. „Gnojek” - pomyślał Bailey, mówiąc:
-Tak jest, proszę pana. Patterson przysunął do siebie akta, otworzył je i zagłębił się w lekturze notatek. Tego ranka przyjął już pięć kobiet, z których cztery absolutnie się nie nadawały. Ostatnia - pani Madge Fleming - wydała mu się nawet odpowiednia. Miała pięćdziesiąt trzy lata, była osobą zdecydowaną, o pogodnym usposobieniu i przyjemnie brzmiącym głosie - spełniała więc potrzebne wymagania. Jej referencje były wyjątkowo pochlebne. Przez piętnaście lat zajmowała się pewną zamożną wdową, która niedawno umarła, i w związku z tym pani Fleming poszukiwała innej oferty. Śmiertelnie już znudzony tą sprawą, Patterson prawie zdecydował się ją zaangażować, oczywiście pod warunkiem uzyskania aprobaty ze strony pani Morely-Johnson, czuł jednak, że powinien zostawić tej ostatniej możliwość wyboru, dlatego też poprosił tylko panią Fleming, by była gotowa do ewentualnej rozmowy. W pewnym momencie uświadomił sobie, że ktoś wszedł do gabinetu. Podniósł wzrok, przybierając jednocześnie wystudiowaną przed lustrem pozę: głowa lekko przechylona, lewa brew nieco uniesiona, wskazujący palec prawej ręki na podbródku - wiedział, że nadawało mu to niedbały, a zarazem pewny siebie wygląd dobrze zapowiadającego się urzędnika na ważnym stanowisku. Gdy Bailey zamknął drzwi, kobieta, która przed chwilą weszła, przybliżyła się do biurka. Widząc ją, Patterson poczuł mrowie w okolicy kręgosłupa. Wstał, natychmiast odgadując przyczynę dziwnego zachowania podwładnego. - Panna Oldhill? - Zaprosił ją gestem. -
Proszę usiąść. Patrzył, jak idzie we wskazanym kierunku i siada na krześle. Jej ruchy były niespieszne, pełne gracji i spokoju. Była wysoka, miała mocno zarysowane ramiona, na które opadały lśniące kruczoczarne włosy. Nie była piękna, jednak grecki nos, duże, jakby zamglone niebieskie oczy i kształtnie zarysowane pełne usta nadawały jej twarzy nieodparty urok. Ale nie to było przyczyną fali gorącej krwi, którą poczuł. Z kobiety tej wprost emanowała jakaś zmysłowość, zupełnie jak światło bijące z zapalonej lampy, narzuconej przejrzystym kaszmirowym szalem. Intrygował go chłodny spokój i wzrok, którym patrzyła na niego bez śladu skrępowania - nie był pewien, czy jest świadoma wywieranego przez siebie wpływu. Pomyślał, że może mieć trzydzieści, ewentualnie trzydzieści dwa lata. Jej ubranie raczej nie rzucało się w oczy. Mimo iż miała na sobie dość krótką spódniczkę, z miejsca, gdzie siedział, nie mógł dojrzeć jej nóg. Instynktownie tylko czuł, że muszą być bardzo zgrabne. Po chwili spostrzegł niezręczność przedłużającego się milczenia, przywołując się więc do porządku, rozpoczął od rutynowych pytań. - Przyszła zatem pani w odpowiedzi na nasze ogłoszenie - zagadnął, przysuwając notatnik i biorąc do ręki złoty ołówek, prezent gwiazdkowy od pani Morely-Johnson. - Tak. Wychylając się nieznacznie do przodu, mógł zobaczyć złączone kolana i dłonie spoczywające na torebce z czarnej skóry. Dopiero wtedy ujrzał jej ręce o długich, szczupłych palcach.
Na myśl o ich dotyku aż drgnął na krześle. - Chyba nie przeczytała pani tego zbyt uważnie - uśmiechnął się, demonstrując nienaganny stan uzębienia. - Poszukujemy osoby nieco starszej... trudno byłoby tak panią określić. Patrzyła spokojnym, jakby nieobecnym wzrokiem. - Nie sądziłam, żeby mój wiek mógł stanowić przeszkodę w otrzymaniu tej posady - powiedziała cicho. - Skoro jednak stawia pan takie wymagania, nie będę zabierać więcej czasu. Spojrzeli na siebie. Patterson nie zauważył z jej strony żadnego ruchu świadczącego o chęci powstania i odejścia. „Musi być chyba niezła w łóżku” - pomyślał. Zaniepokoił się, że może mu to wyczytać z oczu, więc spuścił wzrok na notatnik. - Może i ma pani rację - powiedział i zaczął bawić się ołówkiem. Czując, że odzyskał już panowanie nad sobą, popatrzył na nią z uśmiechem.
- Moja klientka jest przyzwyczajona da towarzystwa osób starszych. Zajmująca się nią przez ostatnie dziesięć lat kobieta zmarła nagle, dlatego też zaszła potrzeba znalezienia kogoś innego. - Przerwał, spoglądając na rozmówczynię, potem mówił dalej: - Nie wiem, jak mogłaby zareagować na widok kogoś tak młodego jak pani. Sheila Oldhill, wciąż nieporuszona, patrzyła wprost na niego. Odwrócił wzrok. - Jest to jednak pewna myśl - kontynuował. - Mogłaby ucieszyć się z towarzystwa kogoś w pani wieku... być może to dobry pomysł. Ponownie zapadła cisza. Spostrzegł, że wodząc po notatniku ołówkiem, pozbawia go estetycznego pierwotnie wyglądu, odłożył go zatem na bok. - Czytała pani nasze ogłoszenie - stwierdził, odchylając się do tyłu i próbując zrelaksować. - Poszukujemy kogoś, kto zająłby się jedną z naszych interesantek. Zapewne dziwi panią, że to akurat my podejmujemy się takiej działalności, osoba ta należy jednak do grona najważniejszych klientów naszego banku i załatwiamy dla niej wszystkie sprawy tego typu. Skinęła głową. Siedziała bez ruchu. Jej oczy miały wciąż ten sam zagadkowy wyraz. - Dlaczego uważa pani to zajęcie za odpowiednie dla siebie? - spytał, zdecydowany zmusić ją do powiedzenia czegokolwiek. - Jeśli wytłumaczy mi pan, na czym polegałyby moje obowiązki, będę mogła udzielić inteligentnej odpowiedzi - odparła. Ponownie ujął ołówek. Pomyślał, że nawet jej głos kojarzy się ze zmysłową pieszczotą. - Nasza klientka na siedemdziesiąt osiem
lat. Jest bardzo zamożna, zajmuje apartament w najlepszym miejscowym hotelu. Ma katarakty na oczach i jest na wpół niewidoma, nie zgadza się jednak na żadną operację. Poszukujemy kogoś, kto by z nią mieszkał i zajmował się jej codziennymi potrzebami: odpisywaniem na listy, czytaniem na głos gazety, pomogą w ubieraniu się czy robieniu zakupów. Nie jest to osoba uciążliwa ani zamęczająca sobą innych, odznacza się raczej miłym i delikatnym obejściem. Jej apartamentem zajmuje się personel hotelowy. Oprócz tego dysponuje prywatnym kierowcą. Poza tym, że jest w połowie niewidoma, nie jest bezradna. - W takim razie mogę się chyba przydać - powiedziała Sheila bez wahania. - Jestem dyplomowaną pielęgniarką. Przez cztery lata pracowałam w Szpitalu Pendick w Nowym Jorku, a wcześniej - w Waszyngtonie z doktorem Gordonem Fosdickiem, ordynatorem oddziału chirurgicznego. Potrafię stenografować i pisać na maszynie, mam prawo jazdy. Oprócz tego znam dobrze francuski i jestem dość muzykalna. Patterson sporządzał notatki. - Wszystko to brzmi znakomicie - powiedział. - Nie chodzi nawet o to, żeby pani Morely-Johnson potrzebowała aż tak daleko posuniętej opieki, ale osobie w jej wieku z pewnością to nie zaszkodzi. - Przechylił się nieco do tyłu. - Z takimi kwalifikacjami mogłaby pani chyba bez trudu znaleźć coś bardziej interesującego niż opieka nad starszą osobą? Przez chwilę jej wzrok spoczywał na torebce, później spojrzała na niego. - Przypuszczam, że tak, ale po ostatnich czterech latach czuję się bardzo zmęczona. Być
może nie wyobraża pan sobie, jaka ciężka jest czasem praca w szpitalu, panie Patterson. - „Pamięta, jak się nazywam” - przemknęło mu przez myśl. - Chciałabym znaleźć teraz mniej wyczerpujące zajęcie. Grałam kiedyś na skrzypcach, ale uniemożliwiła mi to kontuzja mięśnia ramieniowego. Lekarze powiedzieli, że jeżeli uniknę powtórnego nadwerężenia ręki, będę mogła znowu grać. Lewa brew Pattersona uniosła się lekko. - Pani jest skrzypaczką? - Byłam. Zostałam pielęgniarką, bo brakowało mi trochę, by móc stać się profesjonalistką, ale instrument ten jest mi bardzo bliski. Mój ojciec był pierwszym skrzypkiem w Filharmonii Nowojorskiej. Właściwie cała nasza rodzina ma we krwi zamiłowanie do muzyki. Patterson wciągnął powietrze. - Tak, to z pewnością bardziej interesujące niż doglądanie chorych. Pani Morely-Johnson przed zamążpójściem była dość dobrze znaną pianistką. Jej nazwisko musiało się pani obić o uszy. Występowała jako Alice Lesson. Potwierdziła skinieniem głowy. - Oczywiście. Była równie dobra jak Myra Hess. Kiedyś grała z moim ojcem. - W takim razie świetnie się składa. W związku z kłopotami ze wzrokiem spędza teraz dużo czasu przy fortepianie. Jako koleżanka z branży muzycznej, powinna się jej pani spodobać. - Popatrzył na nią. - Zatem występowała kiedyś z pani ojcem? - Tak, chyba dwadzieścia pięć lat temu. Pamiętam, że grała wtedy Beethovena. Byłam pierwszy raz na koncercie i właściwie po raz
pierwszy widziałam ojca na scenie. - Może mi pani wyjawić jego imię i nazwisko? - Henry Óldhill. - Czy jeszcze żyje? Przepraszam za niedyskrecję, ale pani Morely-Johnson na pewno o to spyta. - Zmarł trzy lata temu. - Dawno pani tu przyjechała? - Przed dwoma dniami. Lubię to miasto, więc po drodze do Los Angeles postanowiłam zostać tu przez jakiś czas. Ogłoszenie zobaczyłam w hotelu Franklin, gdzie się zatrzymałam. Zastanawiałam się... - przerwała. Patterson znał ten hotel. Było to miejsce spokojne, ale niezbyt luksusowe - na pewno nie takie, które odpowiadałoby jego raczej wysokim wymaganiom. - To ciekawe - powiedział. - Jeśli można, chciałbym spojrzeć na pani referencje. Poszukujemy osoby, która odpowiadałaby naszej klientce, a że pani nie znamy... - Uśmiechnął się. - Czy posiada pani także opinię... - przerwał, by zajrzeć w notatki - ... doktora Fosdicka?
Spojrzała na niego. Zamglone niebieskie oczy otworzyły się nieco szerzej. Coraz bardziej mu się podobała. - Nie, ale mam referencje ze szpitala Pendick. - Otworzyła torebkę i wyjęła z niej kopertę, którą położyła na biurku. Przejrzał zaświadczenie podpisane przez jakiegoś ważnego lekarza. Przeczytał, że Sheila Oldhill - dyplomowana pielęgniarka - pracowała tam przez cztery lata, że jest osobą sumienną, uczciwą, godną zaufania i lubianą przez pacjentów. Nie było to, co prawda, nic nadzwyczajnego, ale Pattersonowi wystarczyło. - Czy nie miałaby pani nic przeciwko temu, żebym skontaktował się z doktorem Fosdickiem w sprawie uzyskania opinii także i od niego? - spytał. - Nie dostanę referencji od doktora Fosdicka - stwierdziła, patrząc mu prosto w oczy. Patterson uniósł nieco lewą brew. - Dlaczego? - Jest do mnie nieprzychylnie nastawiony. - Zawahała się, ale po chwili mówiła dalej: - Człowiek ten próbował wejść ze mną w zbyt bezpośrednie stosunki. Po nieprzyjemnej scenie musiałam odejść. Patterson znowu ujął ołówek. Nie miał najmniejszych trudności z wyobrażeniem sobie tej sytuacji - lekarz zmuszony do codziennego obcowania z tak pociągającą osobą. Sam by spróbował, będąc na jego miejscu. Który normalny mężczyzna nie zrobiłby tego? Ona jednak odeszła - nie była zatem jedną z tych łatwo dostępnych kobiet. Chociaż, kto wie, przecież nigdy nie widział Fosdicka. Może być na przykład stary,
gruby i brzydki jak noc. - Rozumiem. - Już nie był jej tak pewien jak przed chwilą. W końcu to na jego barkach spoczywała odpowiedzialność za wszystko, nie wolno mu było popełnić błędu. Na razie wiedział jedynie, że chce, aby dostała tę pracę. Co najmniej trzy razy na tydzień odwiedzał panią Morely-Johnson, a to znaczyło, że wtedy mógłby widywać Sheilę Oldhill. Do tego dążył. Zmysłowość siedzącej naprzeciw kobiety fascynowała go i podniecała. W porównaniu z tymi, które znał i z którymi żył wcześniej, była jak szlachetne wino najdroższego rocznika postawione obok coca-coli. r Kobiety w ogóle odgrywały dość istotną rolę w życiu Pattersona. Zajmując stanowisko zastępcy dyrektora banku w niedużym, plotkarskim mieście, musiał uważnie wybierać swe partnerki. Większość tych, z którymi się spotykał, mieszkała w sąsiednim miasteczku, oddalonym o niecałe trzydzieści kilometrów. Wszystkie były mężatkami, zatem musiały postępować w sposób równie ostrożny. Zatonął w myślach do tego stopnia, że dopiero dźwięk wypowiedzianych słów przypomniał mu o jej obecności. Podniósł głowę. - Przepraszam... zamyśliłem się... mogłaby pani powtórzyć? - Czy sądzi pan, że się nie nadaję? - Skądże. Nie wiem jedynie, co powie zainteresowana, widząc osobę w tym wieku. Jeśli można spytać, ile pani ma właściwie lat? - Trzydzieści dwa. - Czy nie miałaby pani nic przeciwko temu, żebym przedstawił ją jako starszą o sześć lat? - Uśmiechnął się. - To by mogło znacznie polepszyć sprawę, a w sumie... te jej kłopoty ze
wzrokiem. - Zgadzam się. Chciał, żeby się uśmiechnęła. Przez cały czas poważna i opanowana, sprawiała wrażenie nieobecnej duchem. - Powiem pani, co zrobię. Odwiedzę ją dzisiejszego popołudnia, więc będę mógł porozmawiać o wszystkim. Jeśli będzie jej to odpowiadać, spotkają się panie jutro, dobrze? W niebieskich oczach pojawiło się coś na kształt błysku. Uśmiechnęła się prawie niedostrzegalnie. - Dziękuję panu - powiedziała wstając. Objął wzrokiem całą jej postać. Znowu poczuł przepływającą falę krwi.
-Mam nadzieję, że uda mi się wszystko pomyślnie załatwić. - Pochylił się. - Nie spytała pani jeszcze o wynagrodzenie. Skierowała się do drzwi. - Jestem pewna, że będzie satysfakcjonujące. Szczerze mówiąc, wolałabym dowiedzieć się wtedy, gdy zostanę ewentualnie zaangażowana. - Położyła rękę na klamce. - W ten sposób uda mi się uniknąć rozczarowań. Obszedł biurko i zbliżył się do niej. - Dam pani znać od razu, gdy będę coś wiedział. Czy będzie pani w hotelu około dziewiętnastej? - Tak, postaram się. - Przejeżdżam tamtędy w drodze do domu, więc może zajrzę. - Jeżeli nie miałby pan dla mnie dobrych wiadomości, proszę oszczędzić sobie trudu. - Wpadnę jednak niezależnie od tego, jaka będzie jej odpowiedź. Mam nadzieję, że pozytywna. Popatrzyła na niego uważnym wzrokiem, skinęła głową, odwróciła się, otworzyła drzwi i zaraz zniknęła w ruchliwym tłumie ściśle wypełniającym bankowy korytarz. Patterson zamknął drzwi. Przez chwilę stał, wpatrując się w puszysty zielony dywan i dotykając wskazującym palcem dołka w podbródku. Podszedł do biurka, usiadł i przysunął do siebie teczkę Bernie Cohena. Znajdowały się tam wykazy papierów wartościowych i akcji, lecz jedyną rzeczą, którą widział, była twarz Sheili Old-hill. Przez pół godziny siedział, rozmyślając o niej, potem wsunął wszystko do szuflady, podniósł się i wyszedł z banku.
Wsiadł do samochodu i pojechał w kierunku hotelu Plaża Beach. Aleja Seaview miała trzy kilometry. Zaczynała się w okolicy eleganckiej i luksusowej, w miarę jednak oddalania się wzdłuż wybrzeża jej otoczenie pogarszało się, zmieniając w przeciętne i mierne, wreszcie osiągała dzielnicę slumsów. Tuż na początku znajdował się hotel Plaża Beach, zachęcający rzesze turystów widokiem pełnej barwnych parasoli plaży z usytuowanym tam barem i restauracją, licznymi butikami oraz sklepem jubilerskim, zza którego szyb połyskiwały diamenty. Nieco dalej, za dobrze utrzymanym ogrodem publicznym, w którym można było podziwiać egzotyczne kwiaty i wyszukane drzewa palmowe, rozpościerał się hotel Splendid, już nie tej klasy co poprzedni, jednak wciąż jeszcze raczej drogi. Następnie dochodziło się do hotelu Ambassador, który w przeciwieństwie do wcześniejszych nie dysponował własną plażą, a poza tym wymagał odnowienia. Od miejsca zajmowanego przez sklepiki z pamiątkami otoczenie stawało się coraz brzydsze. Hotel Franklin - tani, nienowy, ale w miarę wygodny - był oddalony od początku alei mniej więcej o półtora kilometra. Sąsiadowała z nim przystań, a za nią następowały domy rybaków, bary oraz tanie restauracje, w których można było spożywać dary morza, i wreszcie czynszowe domy portowej dzielnicy, zamieszkane przez borykających się z życiowymi przeciwnościami biedaków. Gerald Hammett siedział na jednym z opasujących hotel Franklin balkonów i z obojętnym znudzeniem przyglądał się rybackim łodziom i krzątaninie na przystani. Co jakiś czas zerkał na niedrogi zegarek, marszcząc przy tym brwi.
Miał dwadzieścia sześć lat i był szczupły. Na kołnierzyk rozpiętej koszuli w czerwono-białe paski opadały jasne włosy. Wypielęgnowane bokobrody, przypominające trójkąty prostokątne o wierzchołkach przy uszach, a podstawach w kącikach ust, przechodziły w krzaczaste wąsy, nadające twarzy poniekąd groźny wygląd. Miał nieduże, rozbiegane szare oczy, cienkie usta oraz krótki i pękaty nos. Wyglądał na tego, kim był w rzeczywistości: typowy produkt braku życiowej stabilizacji, wiecznie niezadowolony i niepewny samego siebie, gotów jednak na najmniejszy objaw krytyki czy sprzeciwu zareagować manifestacją uczuć tłumionej złości, którą odczuwał w stosunku do całego świata. Przybył do hotelu poprzedniego wieczora ze stanowiącą cały bagaż podniszczoną walizką. Sheila Oldhill była akurat w hallu, ale powodowani ostrożnością, starali się nie patrzeć na siebie. Kiedy przechodził obok niej, nakreśliła palcem na stronie czytanej książki trójkę - wskazówkę, na którym piętrze ma jej szukać. Hotel nie był przepełniony, nie było więc trudności z otrzymaniem pokoju na tym samym piętrze. Zapłacił za tydzień, nadmieniając, że być może zdecyduje się na dłuższy pobyt. Zadowolony recepcjonista zaprowadził go do numeru. Sheila i Hammett uważali, że bezpieczniej będzie nie pokazywać się razem. Po północy, gdy cały hotel wraz z czarnym portierem drzemiącym na korytarzu pogrążony był we śnie, Hammett wysunął się ze swego numeru i wśliznął do pokoju Sheili. Dopiero wtedy mogli cicho porozmawiać. Pomimo że chciał zostać dłużej, nie zgodziła się, co zdecydowanie popsuło mu nastrój.
Spędził niespokojną noc, rozmyślając o tym, czy uda się zrealizować plan, i żałując, że w ogóle zgodził się jej towarzyszyć. Pragnął jednak i potrzebował tej kobiety, wiedząc zaś, że jedynym sposobem zatrzymania jej przy sobie jest współdziałanie, musiał wszystko akceptować. Kiedy Hammett zszedł na śniadanie, Sheili już nie było. Przedpołudnie spędził włócząc się po miasteczku, które pomimo swej urody szybko go znudziło. Boleśnie odczuwał brak pieniędzy (kiedy zresztą tego nie doświadczał?). Drażniło go, że nie może zamówić drinka w hotelu Plaża Beach i musi zadowalać się colą, wypitą w zatłoczonym, pełnym spoconych i hałaśliwych rybaków barze. Wrócił na kiepski lunch i już od dwóch godzin siedział na balkonie. Sheila powiedziała, że przyjdzie najpóźniej o czwartej. Zbliżało się wpół do piątej, a jej ciągle nie było. Wyjął z kieszeni spodni cienki zwitek banknotów i przeliczył je ukradkowo. Pięćdziesiąt pięć dolarów. Sheila miała podobną sumę. „Jeśli się nie uda - myślał - będziemy musieli się szybko zbierać. Sto dolarów nie wystarczy na długo w tej luksusowej, zastawionej na turystów pułapce”. Kiedy ją zauważył, poczuł szybsze bicie serca. Nie mógł odgadnąć, czy się udało, czy też nie. Wyglądała tak jak zwykle: spokojna, zrównoważona, odległa - czasem doprowadzało go to do bezsilnej pasji. Nawet gdy była wściekła, zawsze pozostawała opanowana, jedynie ton jej głosu zaostrzał się, a niebieskie oczy zaczynały się świecić. Bez pośpiechu weszła po schodach i przeszła obok, nie zwracając na niego uwagi. Poczuł wzbierającą złość, powstrzymał się jednak od tego,
żeby wstać i pójść za nią. Pomyślał o niej, że jest jak nieporuszona góra lodowa. Wiedziała przecież, że się niecierpliwił. Nie mogła dać choćby najmniejszego znaku? Rozejrzał się dokoła, a później przez brudną szybę spojrzał w głąb korytarza. Stała przy recepcji, czekając, aż przyjdzie stary Murzyn i da jej klucz do pokoju. Po raz drugi Hammett musiał się powstrzymać, żeby tam nie podejść. Drżącą ręką zapalił papierosa. Skrzywił się na widok obgryzionych paznokci i żółtych plam po nikotynie na szczupłych palcach. Posiedział jeszcze przez ciągnących się w nieskończoność pięć minut, później, zmuszając się do swobodnego zachowania, wstał i powędrował w stronę korytarza. Siedziało tam w bambusowych fotelikach, nie pierwszej już nowości, czworo lub pięcioro starszych ludzi zajętych rozmową. Kiedy ich mijał, szmer głosów uciszył się. „Każcie się wypchać, stare ramole - pomyślał. - Najwyższy czas, żebyście sprawdzili, czy nie ma was w trumnach”. - Pokój trzydzieści dwa - powiedział, zbliżywszy się do recepcji. - Tak jest, proszę pana. Trzydzieści dwa. Powykrzywiana czarna ręka przesunęła klucz po odrapanym blacie. - Zje pan obiad na miejscu? - Stary Murzyn uśmiechnął się szeroko. - Warto, proszę mi wierzyć. Zupa, smażona ryba i lody - mówił tęsknym głosem, wyrażającym chęć spożycia tych potraw. Hammett skrzywił się. Nie miał wyboru. Zapłacił za wszystko z góry, a to uprawniało do niższych opłat za posiłki.
- Tak. - Wziął klucz i poszedł w stronę nienowej windy. Po przejściu opustoszałym korytarzem trzeciego piętra, zatrzymał się przed swym pokojem, rozejrzał i szybko przesunął do drzwi Sheili. Nacisnął klamkę. Drzwi ustąpiły od razu, wśliznął się więc do środka, starając się zamknąć je w miarę cicho. Sheila stała przy otwartym oknie. Miała na sobie miękki przezroczysty szlafrok, przez który widać było długie, zgrabne nogi i zakrzywioną linię twardych pośladków. Zawsze to na niego działało, tym razem nie było jednak czasu na emocje. Odwróciła się i - widząc, że jej się przypatruje - usiadła na krześle. Był to jedyny mebel tego rodzaju w całym pokoju. Kiedy zajęła miejsce, wygiął się i zaskrzypiał. - Miałeś nie przychodzić wcześniej niż po północy. - Usłyszał cichy głos. - Czy nigdy nie możesz zrobić tego, o co cię proszę? Usiadł na łóżku. - Wszystko w porządku. Nikogo nie ma. Powiedz lepiej, co załatwiłaś? - Musimy poczekać, wtedy zobaczymy. Na razie wiem, że jest po mojej stronie. Hammett zmarszczył brwi. - Więc Jack miał rację. Dobrze zaszeregował gościa. - Chyba tak. Słysząc jednostajny głos, spojrzał na nią. - Co cię znów gryzie? Czemu jesteś taka przybita? - Wydaje ci się. - O rany, przestań! Coś się stało? Popatrzyła na niego.
- Na razie nie: Po prostu nic jeszcze nie jest ustalone. Szukają kogoś trochę starszego. Powiedział, że spróbuje ją namówić, ale to nic nie znaczy. Hammett pogmerał palcami wśród brudnych włosów. - E tam. Będzie dobrze. Jack mówił, że strasznie leci na tego faceta. Zgadza się na wszystko, co on zaproponuje. - Kobieta mająca siedemdziesiąt osiem lat? Skrzywił się. - Znam ciotkę, zawsze była taka dla gości tego rodzaju... przystojnych i uprzejmych. Nie potrafiła się im oprzeć. Jeśli Jack mówi, że tak jest, to znaczy, że tak jest. Zgodzi się na wszystko, czego będzie chciał ten Patterson. Sheila odchyliła się na krześle do tyłu. - Jak możesz być tak głupi? - powiedziała cicho. Założyła nogę na nogę i obciągnęła szlafrok. - On ją dobrze zna. Osoba tego rodzaju zawsze chce znajdować się w centrum zainteresowania. Może nie mieć ochoty na to, żeby w jej najbliższym otoczeniu była jakaś inna, w dodatku młoda kobieta, mogąca zwrócić na siebie uwagę Pattersona. Rozumiesz już, dlaczego jestem niespokojna? Hammett zaczął obgryzać paznokieć dużego palca. - No więc, co? Mówię ci, że mi się to nie podoba. Wyjedźmy z tej śmierdzącej dziury. Pojedźmy do Los Angeles. - Patterson powie, że mam trzydzieści osiem lat. - Sheila nie zwracała uwagi na jego słowa. - Ale nawet ten wiek może jej się wydać zbyt młody. Ta kobieta może nam wszystko uniemożliwić. - Dobra, niech sobie to robi, ja już...
- Uspokój się, Gerry! - Do diabła z wszystkim! Wyjedźmy stąd! Sheila spojrzała na zegarek. - Muszę wziąć prysznic. Patterson chyba zaprosi mnie na obiad. Powiedział, że wpadnie niezależnie od jej odpowiedzi. Zmywaj się już, Gerry. Muszę się przebrać. Popatrzył na nią ponuro i ruszył do drzwi. Nacisnął klamkę i zatrzymał się.
-Czasem mam wrażenie, że jestem nienormalny - powiedział wściekłym głosem. - Czy zawsze musisz być tak diabelnie zimna, jak cholerna Mona Lisa? Popatrzyła na niego przez chwilę. - Idź już, nie mam czasu. - Weszła do łazienki. Patterson zatrzymał samochód przed hotelem Franklin. Zobaczył na werandzie Sheilę Oldhill i pomachał do niej. Zeszła po schodkach. Wyszedł z samochodu i przytrzymał otwarte drzwiczki. Dochodziła już dwudziesta i wszyscy, łącznie z Hammettem, znajdowali się w sali jadalnej. Wzrok Pattersona prześlizgnął się po kobiecie. Miała na sobie prostą białą sukienkę z pozłacanym, opasującym smukłą talię łańcuszkiem; całości dopełniała biała torebka z tworzywa. Pomyślał, że świetnie wygląda. - Dobry wieczór - przywitał ją z uśmiechem. - Mamy trochę spraw do załatwienia. Czy zechce pani zjeść ze mną obiad? Umieram z głodu, a że i tak musimy porozmawiać... Niebieskie oczy otworzyły się szerzej. Wydawała się wahać, w końcu jednak skinęła głową. - Dziękuję, bardzo chętnie. - W takim razie proszę wsiadać. Czy odpowiadają pani morskie potrawy? - Jest mi naprawdę wszystko jedno. - Weszła do samochodu, uważając na spódnicę. Kiedy Patterson zatrzaskiwał drzwiczki, mógł zobaczyć już tylko kolana. Ruszyli. „Musiał być w domu” - pomyślała.
Był świeżo ogolony, miał na sobie ciemny garnitur, nową koszulę i pachniał jakimś dobrym płynem po goleniu. - Myślę, że wszystko będzie w porządku - powiedział, kiedy udało mu się wydostać z ulicznego zatoru. - Jest kilka spraw, które trzeba przedyskutować, ale na razie wygląda to całkiem dobrze. Od tej pory wszystko będzie zależało od pani. - Tak. - Oparła się wygodniej na siedzeniu. - Jestem panu wdzięczna za to, że pan się aż tak trudzi.
- Sam jestem tym zainteresowany. - Roześmiał się. - Widuję panią Morely-Johnson dość często, a pewne sprawy trzeba załatwiać z towarzyszącą jej osobą. Nie zawsze jest to przyjemne, bo nie można powiedzieć, żebym cieszył się sympatią poprzedniej pani. - Znowu się uśmiechnął. - Myślę, że nam współpracowałoby się znacznie lepiej. - Mam taką nadzieję. Spojrzał na nią. Patrzyła na tylne czerwone światła stojącego przed nimi samochodu. Wyobraził sobie, że trzyma ją w ramionach i całuje w wysmukłą szyję. Wiedział z poprzedniego doświadczenia, że kobiety dość gwałtownie reagują, kiedy całuje się je w to miejsce. Zwolnił. - To moja ulubiona restauracja. Poza tym, że mają niezłe menu, zajmują się jeszcze samochodem. Zatrzymał się przy wejściu, nad którym wznosiła się niebiesko-złota osłona w kształcie baldachimu. Boy, w liberii w tych samych kolorach, otworzył drzwiczki, unosząc w górę daszek czapki. - Dobry wieczór, panie Patterson. Dobry wieczór pani. - Jak się masz, Fred. Zaopiekuj się nim, dobrze? - Wysiedli z samochodu. Objął ją ramieniem i poszli do restauracji. Była dość zatłoczona, ale Patterson, nie zatrzymując się, podprowadził Sheilę do wąskich schodów. - Na pierwszym piętrze - oznajmił. U góry oczekiwał uśmiechnięty szef sali restauracyjnej. Trzymał plik skórzanych teczek ze spisem potraw.
- Dobry wieczór państwu. - Sheila zauważyła baczny wzrok skierowany na siebie. Później, widząc przychylny uśmiech, domyśliła się, że została w pełni zaakceptowana. - Proszę tędy. Otworzył drzwi i wprowadził ich do małego pokoju, w którym znajdował się stół nakryty dla dwóch osób, czerwono-złote wyściełane pluszowe krzesła i taka sama kanapa. Również ściany pokrywał czerwony płusz.