kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 857 473
  • Obserwuję1 377
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 671 037

Chase James Hadley - Trumna z Hongkongu

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :746.3 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
C

Chase James Hadley - Trumna z Hongkongu .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu C CHASE JAMES HADLEY Powieści
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 135 stron)

James Hadley Chase TRUMNA z Hongkongu Przełożyła Barbara Zaliwska Część I 1. Właśnie miałem zamykać biuro, gdy zadzwonił telefon. Było dziesięć po szóstej. Mijał nudny, długi i bezproduktywny dzień: ani jednego klienta, a listy, jakie nadeszły, wyrzuciłem do śmieci bez rozcinania kopert. I oto teraz pierwszy telefon. Podniosłem słuchawkę. - Nelson Ryan, słucham - starałem się, aby mój głos brzmiał czujnie i zachęcająco. Nikt się nie odzywał, w odpowiedzi usłyszałem ryk silnika startującego samolotu. Na ułamek sekundy uderzył mnie w ucho okropny hałas, ale zaraz zszedł na dalszy plan, jak gdyby dzwoniący zamknął drzwi budki telefonicznej. - Pan Ryan? - zapytał męski głos, niski i suchy. - Tak. - Czy jest pan prywatnym detektywem? - Zgadza się. Nastąpiła chwila przerwy. Słyszałem jego powolny, ciężki oddech, miałem wrażenie, że czeka, aż powiem coś więcej. - Mam tylko parę minut, jestem na lotnisku. Chcę pana wynająć... Sięgnąłem po notatnik. - Jak się pan nazywa i gdzie mieszka? - John Hardwick, Connaught Boulevard, numer 33. Zapisałem adres. - Czego oczekuje pan ode mnie, panie Hardwick? - Chcę, żeby pan śledził moją żonę - kolejna przerwa, gdyż wystartował następny samolot. Powiedział jeszcze zdanie, które zostało zagłuszone przez silniki odrzutowca. - Nie zrozumiałem pana, panie Hardwick. Czekał, aż odrzutowiec przeleci, po czym rzekł pospiesznie: - Regularnie dwa razy w miesiącu wyjeżdżam w interesach do Nowego Jorku. Wydaje mi się, że podczas mojej nieobecności żona źle się prowadzi. Chciałbym, żeby pan ją śledził. Jestem ciekaw, co robi, gdy mnie nie ma. Wrócę pojutrze, w piątek. Ile to będzie kosztować? Takich zleceń nie przyjmowałem z nadmierną ochotą, ale w końcu lepsze takie niż żadne.

- Czym się pan zajmuje, panie Hardwick? Mówił z wyczuwalną niecierpliwością. - Pracuję w Herron... tworzywa sztuczne. Korporacja Herron należała do największych koncernów tej branży na wybrzeżu Pacyfiku. Pasadena City czwartą część swojej pomyślności zawdzięczała właśnie tej firmie. - Pięćdziesiąt dolarów za dzień plus wydatki - rzekłem, podnosząc swoje honorarium o dziesięć dolarów. - W porządku. Wyślę panu trzysta tytułem zaliczki. Chcę, żeby pan miał na nią oko o każdej porze dnia i nocy. Gdyby nie opuszczała domu, muszę wiedzieć, czy ktoś ją odwiedzał. Zrobi pan to? Za trzysta dolarów mógłbym robić o wiele trudniejsze rzeczy, powiedziałem więc: - Tak, zrobię, ale czy nie mógłby pan, panie Hardwick, spotkać się ze mną? Lubię poznawać moich klientów osobiście... - Rozumiem, ale jestem w drodze do Nowego Jorku i właśnie zdecydowałem przedsięwziąć jakieś kroki w tej sprawie. Przyjdę do pana w piątek. Na razie chciałbym się upewnić, że pan się tym zajmie... - Może pan być tego pewien - odparłem, a za moment, gdy inny odrzutowiec przestał ryczeć przy starcie, dodałem: - Potrzebny mi rysopis pańskiej żony, panie Hardwick... - Connaught Boulevard, numer 33... Muszę już iść, wołają mnie. Zobaczymy się w piątek... - stwierdził i połączenie zostało przerwane. Odłożyłem słuchawkę, wyjąłem papierosa z pudełka na biurku i zapaliłem, wypuszczając smugę dymu na przeciwległą ścianę. Pracowałem w charakterze detektywa od pięciu lat i w tym czasie angażowałem się w sprawy różnych stukniętych facetów. Ten John Hardwick mógł być jednym z nich, ale jakoś nie wydawało mi się, że tak jest rzeczywiście. Mówił jak człowiek znajdujący się pod presją. Być może od miesięcy zadręczał się z powodu swojej żony, może od dłuższego czasu podejrzewał, że pod jego nieobecność płata mu figle, i teraz, wyjeżdżając w kolejną podróż służbową, zdecydował się ją sprawdzić. W tego typu sprawach udręczony, nieszczęśliwy człowiek kieruje się impulsem. Tak czy owak, mnie się to niezbyt podobało. Nie lubię anonimowych klientów i anonimowych głosów w telefonie. Lubię wiedzieć, z kim mam do czynienia. Cała sytuacja wydawała mi się trochę podejrzana. Kiedy zastanawiałem się nad zleceniem Hardwicka, na korytarzu dały się słyszeć czyjeś kroki. Rozległo się pukanie. Posłaniec cisnął na biurko grubą kopertę i poprosił, abym złożył podpis w książce doręczeń. Był małym pieguskiem, który jeszcze ciągle garnie się do życia z entuzjazmem, jaki mnie zaczynał już opuszczać. Gdy zajmowałem się kwitowaniem

odbioru, spojrzeniem pełnym pogardy objął niewielki, nędzny pokój z wilgotną plamą na suficie, kurzem na biblioteczce, zagraconym biurkiem, podniszczonym krzesłem i sfatygowanym kalendarzem na ścianie. Gdy wyszedł, otworzyłem kopertę. Zawierała trzydzieści dziesięciodolarowych banknotów. Na kartce pisanej na maszynie widniały słowa: Od Johna Hardwicka, 33 Connaught Boulevard, Pasadena City. Na moment zastanowiło mnie, jak udało mu się tak szybko dostarczyć pieniądze, po chwili doszedłem jednak do wniosku, że widocznie musi mieć konto w Towarzystwie Doręczeń Ekspresowych, dokąd zatelefonował tuż po rozmowie ze mną. Towarzystwo mieściło się dokładnie naprzeciwko budynku, w którym znajdowało się moje biuro. Sięgnąłem po książkę telefoniczną i zacząłem szukać nazwiska Hardwick. Ale Johna Hardwicka tam nie znalazłem. Oderwałem się od krzesła i powlokłem przez pokój, żeby zajrzeć do księgi adresowej. Dowiedziałem się z niej, że przy Connaught Boulevard pod numerem 33 mieszka jakiś Jack S. Myers Jr, a nie żaden John Hardwick. Pamiętałem, że Connaught Boulevard znajduje się na drodze wylotowej do Palma Mountain, jakieś trzy mile od centrum miasta. Mieszkańcy tej dzielnicy, wyjeżdżając na wakacje, wynajmowali swoje domy, mogło to również dotyczyć Johna Hardwicka i jego żony. Niewykluczone, że pracuje na kierowniczym stanowisku w Herron Corporation i na czas budowy swojego domu wynajął willę od Jacka S. Myersa Jra. Byłem już kiedyś na Connaught Boulevard. Tamtejsze posiadłości wyrosły zaraz po wojnie i niczym szczególnym się nie wyróżniały. Większość z nich to bungalowy, zbudowane w połowie z cegły i drewna. Rozciągał się stamtąd piękny widok na morze i miasto. Ulica mogła też uchodzić za typowe odludzie, jeśli ktoś potrzebowałby tego do szczęścia. Im dłużej myślałem o zleceniu, tym mniej mi się ono podobało. Nie miałem nawet rysopisu kobiety, do której śledzenia mnie wynajęto. Gdyby mi nie zapłacono trzystu dolarów, nie wziąłbym tej roboty, zanim nie spotkałbym się z tym Hardwickiem, ale przyjąłem od niego pieniądze, więc musiałem robić, co chciał. Przekręciłem klucz w zamku, wyszedłem do poczekalni, zamknąłem drzwi i uruchomiłem windę. Mój sąsiad, inżynier chemik, ciągle jeszcze trudził się zarabianiem na życie. Słyszałem, jak czystym, barytonowym głosem mówił coś do dyktafonu albo dyktował sekretarce. Zjechałem windą na parter i przeszedłem na drugą stronę ulicy do baru szybkiej obsługi, gdzie zwykle jadam. Poprosiłem ekspedienta Sparrowa, żeby dał mi dwa sandwicze - z szynką i kurczakiem.

Sparrow, wysoki, chudy facet o szokująco białych włosach, wykazywał ogromne zainteresowanie moimi sprawami. Lubiłem go, ale od czasu do czasu miałem ochotę dać mu w gębę za wymyślanie bujd o przygodach, jakie rzekomo mi się zdarzały. - Pracuje pan dzisiaj wieczorem, panie Ryan? - zapytał ochoczo, biorąc się za przygotowywanie kanapek. - Tak jest, spędzam noc z żoną klienta, muszę uważać, by nie narobiła za dużo głupstw. Otworzył szeroko usta i wytrzeszczył oczy. - Naprawdę? Jak ona wygląda, panie Ryan? - Znasz Liz Taylor? Kiwnął głową i pochylił się, oddychając ciężko. - A Marilyn Monroe? Grdyka Sparrowa podskoczyła gwałtownie. - Pewnie, że znam. Posłałem mu smutny uśmiech. - Niepodobna do żadnej z nich. Zamrugał oczami, a kiedy uzmysłowił sobie, że zażartowałem z niego, roześmiał się. - Wścibiam nos w nie swoje sprawy, co? Sam się o to prosiłem. - Pospiesz się, Sparrow. Idę zarabiać na życie. Włożył sandwicze do papierowej torebki.- Ale niech pan nie robi nic ponad to, za co panu płacą, panie Ryan - rzekł, podając mi ją. Była akurat za dwadzieścia siódma. Wsiadłem do samochodu i bez zbytniego pośpiechu pojechałem na Connaught Boulevard. Gdy dojeżdżałem, późne wrześniowe słońce znikało za szczytem góry. Bungalowy przy Connaught Boulevard oddzielone były od ulicy szpalerami żywopłotów bądź kwitnących krzewów. Powoli przejechałem obok numeru 33. Dom ukrywał się za ogromną, podwójną bramą. Jakieś dwadzieścia jardów dalej znajdowało się miejsce, z którego rozciągał się wspaniały widok na morze. Podjechałem tam, zgasiłem silnik i przesiadłem się na fotel pasażera. Doskonale widziałem stąd bramę. Nie miałem nic innego do roboty, jak tylko czekać. To jedyne rozsądne zajęcie. Jeśli jest się tak stukniętym, żeby decydować się na karierę podobną do mojej, najważniejszym atutem jest cierpliwość. Przez następną godzinę minęły mnie trzy, może cztery auta. Mężczyźni wracający z pracy, przejeżdżając obok, przyglądali mi się z uwagą. Miałem nadzieję, że wyglądam jak facet, który czeka na przyjaciółkę, a nie jak byłe drań szpiegujący żonę klienta.

Obok mojego samochodu przemaszerowała dziewczyna, ubrana w sweter i przylegające do skóry spodnie. Przodem biegł pudel, z entuzjazmem obskakując drzewka. Dziewczyna obrzuciła mnie chłodnym spojrzeniem, gdy tymczasem ja syciłem wzrok jej figurą. Okazała mi o wiele mniej zainteresowania niż ja dla niej. Spoglądałem z żalem, jak znika w półmroku. O dziewiątej zrobiło się ciemno. Wyjąłem torebkę i zjadłem sandwicze, popijając whisky z butelki, którą trzymałem w schowku na rękawiczki. W końcu czekanie znudziło mnie. Wokół posiadłości ciągle nic się nie działo. Było już dostatecznie ciemno, więc wysiadłem z samochodu i przeszedłem na drugą stronę ulicy. Otworzyłem jedno ze skrzydeł bramy i zajrzałem do niewielkiego, schludnego ogrodu. Mogłem rozróżnić trawnik, kwiaty i ścieżkę, prowadzącą do bungalowu, który wyglądał jak weranda. Dom niknął w ciemności. Wywnioskowałem, że nie ma nikogo. Aby się upewnić, obszedłem bungalow dookoła. Jednak nie zauważyłem żadnych świateł. Wróciłem do auta przygnębiony. Wyglądało na to, że pani Hardwick wyszła tuż po wyjeździe męża na lotnisko. Teraz nie miałem innego wyjścia, jak siedzieć w nadziei, że kiedyś wreszcie przyjdzie. Z trzystoma dolarami, które nękały moje sumienie, zabrałem się serio do czekania. W pewnym momencie, gdzieś około trzeciej nad ranem, ogarnęła mnie senność. Obudziły mnie pierwsze promyki słońca, które wlewały się przez przednią szybę samochodu. Zdrętwiał mi kark, bolał kręgosłup. Poczułem się winien, gdy uzmysłowiłem sobie, że spałem całe trzy godziny, zamiast pracować na moje trzy setki zielonych. W ulicę wtoczyła się ciężarówka z mlekiem. Obserwowałem, jak mleczarz zatrzymuje auto i rusza z miejsca, postawiwszy butelkę przed każdym bungalowem. Przejechał obok domu z numerem 33 i zatrzymał się dokładnie naprzeciw mnie, dwa numery dalej. Wysiadłem z samochodu i podszedłem do niego. Był starszym człowiekiem, na którego twarzy ciężkie życie wyryło swoje piętno. W ręce trzymał druciany koszyk wypełniony butelkami mleka. Popatrzył na mnie pytająco. - Zapomniał pan o posesji numer 33 - rzekłem. - Tylko tam nie zostawił pan mleka... Spojrzał na mnie starymi oczami, które nie kryły zainteresowania. - Tam nie ma nikogo... - odparł. - W czym rzecz, proszę pana? Widziałem, że jest typem człowieka, wobec którego nie można sobie za dużo pozwolić. Wolałem, żeby nie brał mnie za glinę na czatach, wyjąłem więc legitymację i podałem mu. Sprawdzał ją z uwagą, po czym oddał mi, lekko gwizdnąwszy przez zęby. - Nie zaopatruje pan tego domu? - zapytałem.

- Ma się rozumieć, że tak, ale ci ludzie wyjechali na miesiąc. - O kim pan mówi? Przez chwilę zastanawiał się nad pytaniem. - Państwo Myers. - Ale teraz mieszkają tam Hardwickowie... Postawił na ziemi druciany koszyk i przesunął kapelusz na tył głowy. - W tej chwili nikt tam nie mieszka, proszę pana - odrzekł, drapiąc się w czoło. - Wiedziałbym, gdyby ktoś zajmował ten dom. Ludziom potrzebne jest mleko, a tutaj ja je dostarczam. Nie zostawiłem butelki pod domem z numerem 33, ponieważ w tym miesiącu nie ma tam nikogo... - Rozumiem - powiedziałem, choć to nie była prawda. - A nie sądzi pan, że pan Myers wynajął komuś willę? - Pracuję dla pana Myersa od 8 lat. On nigdy nikomu nie wynajmował domu - mleczarz chwycił druciany koszyk. Był wyraźnie mną znudzony i chciał zabrać się za swoją właściwą robotę. - A nie zna pan przypadkiem jakiegoś Johna Hardwicka, który by mieszkał w tej dzielnicy? - zapytałem bez jakiejkolwiek nadziei. - Nie tutaj - odparł. - Na pewno bym wiedział. Znam wszystkich w tej okolicy - kiwnął głową, odszedł do ciężarówki i pojechał dalej. W pierwszym momencie zastanowiło mnie, czy aby na pewno mam właściwy adres, jednak wiedziałem, że tak. Został napisany przez Hardwicka, który zresztą sam mówił o nim. W takim razie, dlaczego zapłacono mi trzysta dolarów za sterczenie przed pustym domem? Co prawda mleczarz mógł się mylić, ale raczej w to wątpiłem. Podszedłem pod bungalowu i otworzyłem jedno ze skrzydeł bramy. Promienie wczesnego poranka sprawiały, że nie musiałem nawet wchodzić na ścieżkę, by stwierdzić, że dom świeci pustkami. Drewniane okiennice zasłaniały okna, czego nie widziałem w nocy. Bungalow był opuszczony i zamknięty na cztery spusty. Nagle poczułem, że cierpnie mi skóra. Czy ów tajemniczy John Hardwick mógł chcieć - z powodów sobie znanych najlepiej - abym zniknął z horyzontu i dlatego wysłał mnie w to odludzie? Nie mogłem uwierzyć, że ktoś o zdrowych zmysłach chciał ot, tak sobie, zmarnować trzysta dolarów po to tylko, żeby pozbyć się mnie na dwanaście godzin. Byłem, co prawda, przekonany, że nie może tu chodzić o nic poważnego, ale sam pomysł zaniepokoił mnie. Zamiast myśleć o goleniu, prysznicu i mocnej kawie, nabrałem nagle nieprzepartej ochoty, by pójść do biura.

Pospiesznie wróciłem do auta i z dużą szybkością pojechałem górzystą ulicą. O tej porze nie ma ruchu, dotarłem więc na miejsce, gdy uliczny zegar wybijał siódmą. Wysiadłem z samochodu i wszedłem do holu, gdzie dozorca, oparty o miotłę, ciężko oddychał i z przekąsem uśmiechał się do własnych myśli. Rzucił na mnie obojętne, kamienne spojrzenie i odwrócił się plecami. Był człowiekiem, który nienawidził wszystkich, nie wyłączając siebie samego. Pojechałem na czwarte piętro i szybkim krokiem podążyłem korytarzem do znajomych drzwi, zaopatrzonych w tabliczkę z czarnymi, łuszczącymi się literami: Nelson Ryan, detektyw. Wyjąłem klucze, ale po krótkim namyśle chwyciłem za gałkę i przekręciłem. Drzwi ustąpiły, chociaż poprzedniego wieczora je zamykałem. Popchnąłem je i zajrzałem do poczekalni z pokaźnym biurkiem, na którym leżało trochę czasopism z oślimi uszami, czterema wysłużonymi skórzanymi fotelami i obszarpanym dywanem, przeznaczonym dla kogoś o delikatnych stopach. Wewnętrzne drzwi prowadzące do mojej kancelarii były uchylone, a przecież także je zamykałem. Czując przenikający dreszcz, podszedłem do nich i otwarłem na całą szerokość. W fotelu siedziała urocza Chinka ze wzrokiem utkwionym prosto we mnie. Ubrana była w srebrno-zieloną suknię, której rozcięcia po obu stronach ukazywały przepiękne nogi. Wyglądała na zupełnie spokojną. Po niewielkim śladzie krwi z lewej strony piersi domyśliłem się, że została zastrzelona błyskawicznie i fachowo. Tak szybko, że nawet nie zdążyła się przestraszyć. Jakkolwiek zginęła, była to dobra robota. Poruszając się, jakbym brodził w wodzie, wszedłem do pokoju i dotknąłem jej zimnego policzka. Umarła parę godzin temu. Wziąłem długi, głęboki oddech, wyciągnąłem rękę po telefon i zadzwoniłem na policję. 2. Gdy czekałem na przyjazd gliniarzy, przyjrzałem się mojemu azjatyckiemu gościowi. Na oko miała 23, 24 lata i najwidoczniej nie cierpiała na brak forsy. Wywnioskowałem to po jej ubiorze, który robił wrażenie kosztownego. Miała nylonowe podwiązki przy pończochach i prawie nowiusieńkie buty. Była zadbana, o czym świadczyła fryzura i nieskazitelne paznokcie. Nie miałem zielonego pojęcia, kim jest. Brakowało torebki. Przypuszczałem, że zabrał ją zabójca, bo trudno mi było sobie wyobrazić, że tak elegancka kobieta mogła się bez niej obyć. Upewniłem się, że dziewczyna nie ma przy sobie dokumentów. Potem wróciłem do poczekalni, spodziewając się usłyszeć odgłos biegnących stóp, który świadczyłby o tym, że

chłopcy już przyjechali. Nie czekałem długo. Po dziesięciu minutach wkroczyli, tłocząc się jak mrówki wokół kostki cukru. Jako ostatni pojawił się porucznik Dan Retnick. Spotykałem go sporadycznie od czterech lat. Był facetem niskiego wzrostu, z wychudłą, lisią i warzą, ubranym w modnie skrojony garnitur. Stanowisko w policji miejskiej objął tylko dlatego, że miał szczęście ożenić się z siostrą burmistrza. Jako oficer policji był użyteczny niczym dziurawy garnek. Zrządzeniem losu, odkąd otrzymał nominację, w Pasadena City nie zdarzyły się poważniejsze przestępstwa. To będzie dla Retnicka pierwsza sprawa o morderstwo od czasu, gdy z sierżanta w małym, niewiele znaczącym posterunku na wybrzeżu awansował na porucznika. Jedno muszę przyznać: nawet jeśli miał zbyt mało rozumu, by rozwikłać dziecięcą łamigłówkę, to na pewno wyglądał na autentycznego twardziela, kiedy z werwą wkroczył do mojego biura w towarzystwie sierżanta Pulskiego, który jak zwykle nie odstępował go na krok. Sierżant Pulski - potężny mężczyzna o mięsistej, rumianej twarzy, małych, złośliwych oczkach i pięściach, które cały czas zdawały się rwać do zderzenia z ludzką szczęką - był głupszy od Retnicka, jeśli to w ogóle możliwe, ale czego mu brakowało w szarych komórkach, nadrabiał mięśniami. Gdy weszli, żaden z nich nawet nie spojrzał na mnie. Skierowali się do kancelarii i długo przyglądali martwej kobiecie. Kiedy Pulski zajął się swoimi obowiązkami, Retnick podszedł do mnie. Spojrzał nieco zakłopotany i prawie bez życzliwości. - Dobra, szpiclu, gadaj o sprawie - rzekł, siadając na biurku i wymachując nieskazitelnie wypucowanymi butami. - Była twoją klientką? - Nie wiem, kim była ani skąd się tutaj wzięła. Znalazłem ją w kancelarii dziś rano... Żuł wygasłe cygaro i gapił się swoim twardym, policyjnym wzrokiem. - Zawsze otwierasz tak wcześnie? Opowiedziałem mu całą historię, niczego nie zatajając. Pulski, który skończył z chłopakami robotę w mojej kancelarii, oparł się o framugę drzwi i przysłuchiwał rozmowie. - Kiedy tylko zorientowałem się, że dom jest pusty, wróciłem tutaj - kontynuowałem. - Domyślałem się, że coś się stało, ale czegoś takiego się nie spodziewałem. - Gdzie jej torebka? - Nie wiem. Szukałem jej przed waszym przyjazdem, ale nie znalazłem. Pewnie zabójca ją zabrał... Retnick podrapał się w szczękę, wyjął cygaro z ust, spojrzał na nie i ponownie wcisnął między zęby.

- Co ona takiego zrobiła, szpiclu, że skusiło cię ją zabić? - wydusił z siebie w końcu. Pytanie Retnicka wcale nie świadczyło o braku subtelności. Wiedziałem, że dzwoniąc na policję, stanę się podejrzanym numer jeden. - Nawet gdyby miała brylant Koh-i-Noor nie byłbym taki głupi, żeby załatwić ją tutaj - odparłem spokojnie. - Spróbowałbym wyśledzić, gdzie mieszka, i tam ją sprzątnąć... - To jak wytłumaczysz, że dostała się do biura, skoro drzwi były zamknięte? - Sam próbuję zgadnąć. Jego oczy zwęziły się, głowę przechylił na bok. - Zgaduj dalej... - Ta kobieta miała do mnie sprawę. Facet, który przedstawił się jako John Hardwick, nie chciał, żebyśmy się spotkali. Nie wiem, dlaczego ani o czym chciała rozmawiać. Na mój rozum, ten Hardwick wysłał mnie, abym sterczał przed pustym bungalowem, bo dawało mu to pewność, że nie będzie mnie w biurze, gdy ona przyjdzie. Sądzę, że tu na nią czekał. Ponieważ nie mam jakichś skomplikowanych zamków, otwarcie drzwi nic sprawiło mu żadnego kłopotu. Kiedy weszła, prawdopodobnie siedział za moim biurkiem. To, że nic wygląda na przestraszoną, każe mi przypuszczać, że nie znała faceta i myślała, że to ja. Gdy przedstawiła mu swoją sprawę, zastrzelił ją. To był błyskawiczny, celny strzał. Nawet nie zdążyła zmienić wyrazu twarzy. Retnick spojrzał na Pulskiego. - Jeśli nie będziemy uważać, ten szpicel sprzątnie nam robotę sprzed nosa. Pulski splunął na mój dywan. Nie odezwał się słowem: nie miał nic do gadania. Był zawodowym słuchaczem. Retnick dumał przez chwilę. Ta czynność najwidoczniej wymagała od niego sporego wysiłku. Wreszcie rzekł: - Powiem ci, dlaczego twoje domysły cuchną, bystrzaku... Ten facet dzwonił do ciebie z lotniska, które znajduje się o dwie mile stąd. Jeśli nie kłamiesz, opuściłeś biuro po szóstej. On nie mógł dotrzeć tutaj wcześniej niż o siódmej trzydzieści, ponieważ o tej porze na autostradzie jest spory ruch i każdy, nie wyłączając tej żółtej, wiedziałby, że jest już po godzinach urzędowania. Dziewczyna musiała najpierw zatelefonować... - A skąd wiesz, że tego nie zrobiła? Może dzwoniła, a wtedy Hardwick odebrał telefon w moim biurze? Może powiedział, że będzie na nią czekał i zaproponował, żeby przyjechała prosto tutaj? Po minie widziałem, jak się irytuje, że nie rozpracował tego sam.

W drzwiach pojawił się lekarz i dwaj pielęgniarze z noszami. Pulski z niechęcią oderwał się od framugi i poprowadził medyka, małego, zaaferowanego człowieczka z kwaśną miną, do kancelarii, żeby obejrzał zwłoki. Retnick poprawił perłową spinkę w krawacie. - Ze zidentyfikowaniem tej żółtej nie powinno być trudności - powiedział niby do siebie. - Jeśli któraś jest tak urodziwa jak ona, łatwo ją zauważyć. Kiedy ten Hardwick ma do ciebie dzwonić? - W piątek, jutro. - Myślisz, że zadzwoni? - Wątpię. Skinął głową. - Tak - zerknął na zegarek. - Wyglądasz jak diabeł z piekła rodem. Pewnie pójdziesz na kawę, co? Ale nie odchodź daleko i nie chlap za dużo. Porozmawiam z tobą za pół godziny. W tym momencie nie żartował ze mnie. Retnick nie okazywał względów: raczej chciał, żebym zszedł mu z drogi. - Rzeczywiście, chyba łyknę sobie kawy... Dobrze by mi zrobiło, gdybym mógł pójść do domu i wziąć prysznic... - A kogo obchodzi, że cuchniesz? Wystarczy kawa, musisz być pod obserwacją... Zjechałem windą na parter. Akurat było dwadzieścia przed ósmą. Niewielki tłumek gapiów przyglądał się ambulansowi i czterem samochodom policyjnym, które stały przed budynkiem. Gdy podążałem do baru szybkiej obsługi, za plecami słyszałem ciężkie kroki. Nie oglądałem się. Spodziewałem się, że swoją kawę będę pił pod okiem policji. Wszedłem do baru i spokojnie usiadłem na stołku. Sparrow oderwał bezmyślne spojrzenie od okna, skąd obserwował ambulans, i wyczekująco wlepił we mnie wzrok. - Co podać, panie Ryan? - zapytał ze świszczącym oddechem. - Kawę, mocną, czarną... tylko szybko. A potem dwa smażone jajka na szynce. Potężny, ubrany po cywilnemu mężczyzna, który szedł za mną, nie pojawił się w barze. Stał na zewnątrz i nie spuszczał ze mnie oka. Sparrow, wystawiwszy swoją cierpliwość na ciężką próbę, aż pod pachami jego koszuli pojawiły się ciemne plamy potu, przesunął w moją stronę kawę i pospiesznie zabrał się do smażenia jajek. - Ktoś umarł, panie Ryan? - rozbijając jajka na blasze, nie wytrzymał. - O której godzinie zamykasz na noc? - zapytałem, zerkając na gliniarza, który patrzył na mnie spode łba przez okno.

- Dokładnie o dziesiątej - rzekł Sparrow, wykonując nieświadomy podskok ze zniecierpliwienia. Co się tam dzieje? - Zamordowano Chinkę - łyknąłem trochę kawy. Była gorąca, mocna i smaczna. - Znalazłem ją w moim biurze pół godziny temu. Grdyka Sparrowa podskoczyła w szaleńczym tańcu. - Żartuje pan, panie Ryan... - To święta prawda - skończyłem kawę i pchnąłem filiżankę w jego stronę. - Daj jeszcze jedną... - Chinkę? - Tak. Nie zadawaj więcej pytań. Wiem tyle, co ty... Czy widziałeś jakąś Chinkę wchodzącą do budynku po moim wyjściu? Napełniając moją filiżankę, pokręcił głową. - Nie. Ale myślę, że gdyby wchodziła, widziałbym ją. Wczorajszego wieczora nie miałem zbyt dużo pracy. Oblał mnie zimny pot. Miałem alibi do wpół do ósmej. W tym czasie mijała mnie dziewczyna z pudlem. Z rachunku wynikało, że właśnie wtedy Chinka przebywała w mojej kancelarii. Po tej godzinie tylko sam sobie mogłem powiedzieć, że warowałem całą noc przed pustym bungalowem Jacka S. Myersa Jra. - A nie zauważyłeś nikogo obcego, kto by wchodził tam podczas mojej nieobecności? - Nie. O dziewiątej dozorca jak zwykle zamknął budynek - Sparrow podał jajka na szynce. - Kto ją zabił? - Nie wiem - nagle straciłem apetyt. W tej chwili moja sprawa zaczęła przedstawiać się kiepsko. Znałem Retnicka. Był zasadniczym facetem, kurczowo trzymał się dowodów. Gdybym nie miał żelaznego alibi, które przekonałoby pierwszego lepszego kretyna, Retnick rozerwałby mnie na strzępy. - Może jej nie zauważyłeś? - Być może. Nie wyglądałem przez okno cały czas. Weszło dwóch mężczyzn, zamówili śniadanie. Zapytali Sparrowa, co się stało. Popatrzył na mnie i odparł, że nie ma pojęcia. Jeden z nich, tęgi chłopak ubrany w skórzaną marynarkę w stylu Brando, stwierdził: - Kogoś sprzątnięto... Na zewnątrz stoi ambulans... Odsunąłem talerz. Teraz już w ogóle nie mogłem jeść. Dokończyłem tylko kawę i zsunąłem się ze stołka. Sparrow spojrzał na mnie zmartwiony. - Niedobre, panie Ryan?

- Chyba się przeliczyłem... Wywal do śmieci - rzekłem i wyszedłem na ulicę. Postawny gliniarz dołączył do mnie. - Dokąd pan idzie? - Wracam do biura - powiedziałem. - Ma pan coś przeciwko temu? - Proszę wsiąść do któregoś z tych samochodów... Dam znać, gdy porucznik będzie gotów pana przyjąć... Podszedłem do jednego z wozów policyjnych i usiadłem na tylnym siedzeniu. Czterdziestka gapiów oderwała oczy od ambulansu i przeniosła wzrok na mnie. Zapaliłem papierosa, usiłując ich zignorować. Czekałem, pozwalając pracować pamięci nad przeszłością i teraźniejszością, a nie dopuszczając myśli o przyszłości. Im dłużej zastanawiałem się nad swoją sytuacją, tym mniej mi się ona podobała. Miałem wrażenie, że wpadłem w pułapkę. Po niespełna godzinie wyszło dwóch pielęgniarzy z noszami. Pod prześcieradłem kobieta wyglądała jak małe dziecko. Tłumek wydał okrzyk, jak zwykle, gdy dzieje się coś przykrego. Pielęgniarze załadowali nosze do ambulansu i zniknęli. Po kilku minutach wyszedł lekarz, wsiadł do swojego samochodu i pojechał za nimi.Nie minęło wiele czasu, gdy w drzwiach pojawili się chłopcy z Biura Zabójstw. Jeden z nich dał znak postawnemu policjantowi, który mnie pilnował, po czym wszyscy wtłoczyli się do samochodów i odjechali. Potężny gliniarz otworzył drzwi auta i pchnął mnie kciukiem. - Ruszaj - powiedział. - Porucznik chce cię widzieć. Gdy przechodziłem na drugą stronę ulicy, Jay Wayde, inżynier chemik, którego biuro sąsiadowało z moim, wysiadał z samochodu. Dołączył w windzie. Wayde był trzy, może cztery lata młodszy ode mnie: dobrze zbudowany, krótko ostrzyżony, z opaloną twarzą i czujnymi oczami. Zazwyczaj spotykaliśmy się, wychodząc z pracy, razem zjeżdżaliśmy windą i każdy szedł do swojego auta. Wyglądał na sympatycznego, obowiązkowego faceta, ale podobnie jak Sparrow interesował się moimi sprawami. Sądzę, że niektórzy porządni ludzie zazdroszczą uroków życia prywatnemu detektywowi. Wayde często wypytywał mnie, czym się akurat zajmuję, więc przy okazji jazdy windą i w drodze do naszych samochodów karmiłem go różnymi kłamstwami, tak jak to robiłem ze Sparrowem. - Co się dzieje? - zapytał, gdy winda zaczęła piąć się powoli na czwarte piętro. - Dzisiaj rano znalazłem w biurze Chinkę - odparłem. - Gliny bardzo się tym przejęły...

Spojrzał na mnie. - Nieżywą? - Ktoś ją zastrzelił. Ten fragment informacji szczególnie go zainteresował. - Chcesz powiedzieć, że została zamordowana? - Tak się to fachowo nazywa. - Na miłość boską!... - Mówiąc konkretnie, została zamordowana, zanim ją znalazłem. - Kto ją zabił? - Oto jest pytanie... O której godzinie wyszedłeś z biura wczorajszego wieczora? Nie wychodziłeś przede mną... - Około dziewiątej. Właśnie portier zamykał bramę. - Nie słyszałeś strzału? - Na miły Bóg... nie. - A wychodząc nie zauważyłeś światła w moim biurze? - Nie świeciło się. Czyżby mi się tylko zdawało, że wychodziłeś po szóstej?... - Nie. Teraz przeraziłem się na dobre. Kobieta musiała zostać zamordowana po godzinie dziewiątej. Moje alibi wyglądało gorzej niż zmokła kura. Winda dotarła do czwartego piętra. Moje biuro właśnie opuszczał sierżant Pulski w towarzystwie dozorcy. Dozorca spojrzał na mnie, jakbym był dwugłowym smokiem. - Coś mi się zdaje, że będziesz zajęty - rzekł Wayde na widok gliniarza, który sterczał w drzwiach. - Gdybym mógł ci w czymś pomóc... - Dziękuję - odrzekłem. - Odezwę się. Minąłem policjanta i wszedłem do poczekalni. Poza końcówkami zapałek na podłodze i niedopałkami papierosów, które leżały wszędzie, tylko nie w popielniczkach, pomieszczenie było kompletnie puste. Zajrzałem do kancelarii. Za biurkiem siedział porucznik Retnick. Gdy się pojawiłem, obrzucił mnie typowym spojrzeniem gliniarza, potem dał znak, żebym usiadł na krześle, na którym sadzałem zwykle moich klientów. Na oparciu widać było plamę zakrzepłej krwi. Nie chcąc jej dotknąć, usiadłem bokiem. - Masz pozwolenie na broń? - zapytał. - Tak.

- Jaki typ? - Trzydziestka ósemka... Położył rękę na bibularzu. - Daj ją. - Leży w górnej szufladzie po prawej stronie. Patrzył przez chwilę, potem cofnął rękę. - Nie ma. Przejrzałem twoje biurko. Powstrzymałem pokusę, aby wytrzeć zimny pot, który spływał mi po karku. - Powinien tam być. Wyjął cygaro ze skórzanego pudełka, ściągnął opakowanie, po czym cygaro przytknął do zapałki i włożył do ust. Przez cały czas nie odrywał ode mnie swoich małych, bezlitosnych oczu. - Ona została zastrzelona z trzydziestki ósemki - stwierdził. - Lekarz uważa, że umarła około trzeciej nad ranem... Słuchaj, Ryan, dlaczego nie starasz się oczyścić z podejrzeń? Co ta żółta miała w torebce? Z trudem panując nad głosem, odparłem: - Może wyglądam na niedowarzonego kapusia, ale na pewno nie jestem tak głupi, żeby wykończyć klientkę we własnym biurze i do tego własnym rewolwerem, nawet gdyby całe złoto Fortu Knox miała w tej cholernej torebce. Zapalił cygaro i dmuchnął strumień mocnego dymu prosto na mnie. - Nie wiem, może jesteś. Może chcesz udawać spryciarza, ale wymyślając pisane na wodzie alibi, sam się pogrążasz - rzekł, ale w jego głosie znać było, że nie jest przekonany do tego, co mówi. - Gdybym ją zabił, wiedziałbym, o której godzinie umarła. I nie mówiłbym ci, że mam alibi do ósmej trzydzieści, tylko spreparowałbym je na trzecią rano. Obrócił się na krześle, widać było, że jego szare komórki uginają się po naporem ciśnienia. - Co robiła w twoim biurze o tak wczesnej porze? - Sam chciałbym wiedzieć. - Słuchaj, Ryan, od pięciu lat nie popełniono w mieście morderstwa. Mam pewną teorię, którą przedstawię prasie. Ale jeśli przychodzi ci do głowy jakiś pomysł, słucham cię. Pomóż nam, a nie zawiedziesz się na mnie. Mógłbym cię zaaresztować na dowód, że mam coś przeciw tobie, ale daję ci szansę przekonania mnie, że się mylę. Mów dalej... - Przypuszczalnie ta kobieta nie pochodziła stąd, tylko z Frisco. Może musiała pilnie porozmawiać ze mną? Nie pytaj mnie, dlaczego nie mogła rozmawiać z prywatnym detektywem we Frisco, ale prawdopodobnie tak było. Być może zdecydowała się przylecieć

samolotem i przyszła tutaj, bo zamierzała widzieć się ze mną. Ponieważ chciała mieć pewność, że mnie jeszcze zastanie, więc zatelefonowała. Na telefon czekał Hardwick, który wcześniej pozbył się mnie. Dziewczyna powiedziała mu, że jest w drodze do Pasadena City i będzie na miejscu o trzeciej. Hardwick zgodził się czekać, aż przyjdzie. Po przylocie wzięła taksówkę i przyjechała tutaj. Hardwick wysłuchał, co ma do powiedzenia, potem ją zastrzelił. - Używając twojego rewolweru. - Używając mojego rewolweru. - Wejście do budynku zamykane jest o dziewiątej. Zamek nie został naruszony. W jaki sposób Hardwick i ta żółta dostali się tutaj? - Hardwick musiał przyjechać zaraz po moim wyjściu, a przed zamknięciem drzwi przez dozorcę. Wiedział, że mnie nie ma, więc mógł siedzieć tu i czekać na telefon. W porze jej przyjazdu zszedł na dół i wpuścił ją. Przy bramie jest zamek typu yale, nie ma problemu z otwarciem drzwi od wewnątrz. - Powinieneś pisać scenariusze filmowe - rzekł kwaśno Retnick. - Czy taką historyjkę zamierzasz opowiedzieć sądowi? - Warto to sprawdzić. Może zauważyli ją na lotnisku, niewykluczone, że taksówkarze ją pamiętają. - Możliwe, że było, jak mówisz, tylko zamiast tego nieznanego Hardwicka ty powiedziałeś, że będziesz na nią czekał... - Ależ on nie jest kimś nieznanym. Gdybyś sprawdził w Towarzystwie Doręczeń Ekspresowych, dowiedziałbyś się, że przesłał mi trzysta dolarów. Możesz też sprawdzić, że od siódmej trzydzieści do dziewiątej tkwiłem na Connaught Boulevard pod numerem 33. Później minął mnie tylko jeden samochód około drugiej nad ranem i nie wiem, czy kierowca mnie zauważył. Dostawca mleka powie ci, że o szóstej ciągle tam sterczałem. - Interesuje mnie tylko, gdzie byłeś między pierwszą a czwartą dzisiaj rano. - Na Connaught Boulevard pod numerem 33. Wzruszył ramionami. - Na początek uściślijmy fakty. Pozwól mi zobaczyć, co masz w kieszeniach. Wywróciłem kieszenie i położyłem całą ich zawartość na biurku. Spojrzał bez zbytniego zainteresowania. - Gdybym ukradł jej cnotę - rzekłem - nie nosiłbym jej w kieszeni. Wstał. - Nie opuszczaj miasta. Potrzebny mi jeszcze jeden drobny dowód rzeczowy, aby cię rozszyfrować. Uważaj więc... Wyszedł z biura, zostawiając jedne i drugie drzwi otwarte.

Zebrałem wszystkie rzeczy i ponownie włożyłem je do kieszeni, potem energicznie trzasnąłem drzwiami, usiadłem na biurku i zapaliłem papierosa. Jak dotąd nie mieli przeciwko mnie zbyt wiele, ale coś jednak mieli. Dużo zależało od tego, z czym wrócą za parę godzin. Chociaż Retnick był zwyczajnym durniem, miałem uczucie, że zabójca chce mnie wrobić w to morderstwo i chętnie dorzuciłby porucznikowi jeszcze jeden dowód, rozstrzygający sprawę na moją niekorzyść. Zaginięcie rewolweru mogło oznaczać, że zabójca zastrzelił Chinkę właśnie z niego i tak go ukrył, żeby Retnick mógł go znaleźć. Ześliznąłem się z biurka. Nie było czasu na siedzenie i łamanie sobie głowy. Musiałem działać. Zamknąłem biuro i przywołałem windę. Przez oszklone drzwi firmy Wayde’a zobaczyłem cień Retnicka. Rozmawiał z Wayde’em, zbierając pewno dowody przeciwko mnie. Zjechałem na parter, minąłem przy drzwiach dwóch gliniarzy i poszedłem do swojego samochodu. Wsiadłem i zatrzasnąłem drzwi. Czułem się teraz jak rozjuszony ćpun. Nagle przyszła mi ochota na whisky. Nie miałem zwyczaju pić rano, ale ta sytuacja była szczególna. Przesiadłem się na fotel pasażera i otwarłem skrytkę na rękawiczki. Gdy sięgnąłem po butelkę, poczułem, jak serce łomotnęło mi o żebra, a usta zrobiły się suche niczym kość wybielona słońcem. W przegródce znajdował się mój rewolwer i damska torebka z jaszczurczej skóry. Wpatrywałem się w skrytkę wstrząsany dreszczem przerażenia. Było pewne jak moje tchnienie, że torebka należała do zamordowanej dziewczyny. 3. Na zapleczu głównej kwatery policji znajduje się pokaźny dziedziniec, otoczony wysoką na osiem stóp ścianą. Policja zostawia tam swoje samochody patrolowe, „suki” i szybkie auta, ułatwiające służbom specjalnym wyjazd do nagłych wypadków. Na jednej ze ścian widnieje napis, którego ogromne, czerwone litery, umieszczone na białym tle, przypominają, że parking przeznaczony jest wyłącznie dla pojazdów policyjnych. Przejechałem przez otwartą bramę i ostrożnie zaparkowałem obok samochodu patrolowego. Gdy zgasiłem silnik, nie wiadomo skąd, pojawił się gliniarz. Jego czerwona, irlandzka twarz wyrażała niepohamowaną wściekłość. - Hej, co z tobą? Nie umiesz czytać? - wrzasnął tak, że zapewne można go było usłyszeć dwa budynki stąd. - Ze mną w porządku - odparłem i wyjąłem kluczyki ze stacyjki. - Umiem też czytać, nawet bardzo długie słowa.

Myślałem, że eksploduje. Na moment otworzył, potem zamknął usta, usiłując wymyślić słowa stosowne do okazji. Zanim zdążył wydusić z siebie cokolwiek, rzekłem z uśmiechem przez okno samochodu: - Porucznik Retnick, szwagier burmistrza, powiedział, żebym właśnie tu zaparkował. Jeśli cię to niepokoi, zwróć się do niego, ale nie miej mi za złe, jak dostaniesz po grzbiecie. Popatrzył, jakby połknął pszczołę. Przez dwie sekundy, które ciągnęły się niemiłosiernie, spoglądał na mnie, poruszając ustami, w końcu odszedł bez słowa. Czekałem, gapiąc się przed siebie, jakieś dwadzieścia minut. Wreszcie na dziedziniec wjechał samochód, który zaparkował dziesięć stóp ode mnie. Wyszedł z niego Retnick i skierował się w stronę wejścia do szarego, zbudowanego z kamienia gmachu, który mieścił komendę główną policji. - Poruczniku... Nie podnosiłem głosu, a mimo to usłyszał. Spojrzał przez ramię. Na mój widok zesztywniał, jakby go ktoś przypiekł rozpalonym żelazem, i podszedł szybko. - Co tu robisz? - Czekam na ciebie - odparłem. - Przyjrzał mi się z uwagą. - A więc jestem. I co teraz? Wysiadłem z auta. - Zrewidowałeś mnie, poruczniku, ale zapomniałeś sprawdzić mój samochód. Znieruchomiał, widać było, że z trudem oddycha przez ściągnięte nozdrza, a oczy wpatrują się we mnie badawczo. - Dlaczego miałbym rewidować twój samochód, szpiclu? - Chciałeś wiedzieć, co ta żółta, jak ją nazywasz, miała w swojej torebce, że skusiło mnie zastrzelić ją w moim biurze i w dodatku moją spluwą. Nie znalazłeś torebki ani w kancelarii, ani w moich kieszeniach. Sądziłem, że jako policjant z krwi i kości zechcesz przeszukać mój samochód, by się upewnić, że nie ukryłem tam motywu zbrodni. Przyprowadziłem więc auto, gdybyś chciał się przekonać, czy jesteś naprawdę dobrym policjantem. Jego twarz napięła się ze złości. - Słuchaj, skurwysynu - wyskoczył. - Z durniami nie rozmawiam poważnie. Wezmę zaraz Pulskiego i on się tobą zajmie! Na pewno wybije ci z głowy te dowcipy! Jesteś zbyt wielkim cwaniakiem, żeby ci to uszło na sucho. - Zanim rzucisz mnie na pożarcie swojemu rzeźnikowi, poruczniku, zajrzyj lepiej do auta. Popatrz najpierw do skrytki, to ci zaoszczędzi czasu - odsunąłem się od samochodu, zostawiając drzwi otwarte.

Retnick, po którego oczach widać było, że pożera go ciekawość, pochylił się w samochodzie i otworzył skrytkę. Obserwowałem jego reakcję. Wściekłość wyparowała. Nie dotknął ani rewolweru, ani torebki. Przyglądał się chwilę, po czym odwrócił się w moją stronę. - To twój rewolwer? - Tak. - A torebka należy do niej? - To o czymś świadczy, prawda? Spojrzał na mnie badawczo, nie kryjąc zakłopotania. - Co jest, do diabła? Jesteś gotów przyznać się do zabójstwa? - Wykładam karty na stół: to wszystko zostało wymierzone we mnie. Nie mogę zrobić nic więcej. Od ciebie zależy, jak postąpisz. Krzyknął na policjanta pilnującego bramy. Gdy podszedł, Retnick rozkazał mu, by natychmiast przyprowadził Pulskiego. Czekając przyglądał się rewolwerowi i torebce, ale niczego nie dotykał. - Teraz nie dałbym ci żadnej szansy na uratowanie skóry, szpiclu. Naprawdę żadnej... - Sam bym sobie nie dał, gdybym nie przyszedł i nie pokazał, co znalazłem - odparłem - ale skoro jestem, jakąś szansę mam... - Zawsze zamykasz samochód? - zapytał, wpatrując się we mnie uporczywie. - Tak, ale drugi klucz trzymam w szufladzie, tam gdzie rewolwer. Nie zaglądałem, ale założę się, że go tam nie ma. Retnick podrapał się po twarzy w sposób, który mnie drażnił. - Rzeczywiście, kiedy szukałem rewolweru, nie widziałem tam żadnego klucza. Pulski ciężkim krokiem przemaszerował przez dziedziniec. - Daj ten samochód do warsztatu - polecił Retnick. - Sprawdź wszystko. Ostrożnie wyjmij rewolwer i torebkę. Lepiej będzie, jak Lacey obejrzy broń. Chodźmy. Skinął na mnie. Minęliśmy dziedziniec, dalej trzy stopnie w górę, wreszcie mroczny, wyłożony białymi kafelkami korytarz, który cuchnął jak wszystkie policyjne gmachy. Poszliśmy korytarzem w dół, następnie schodami w górę i znowu w dół, prosto do pomieszczenia wielkości kurnika. Znajdowało się tam biurko, dwa krzesła, szafka na akta. Pokój był przytulny i wygodny jak pokoje w sierocińcu. Retnick wskazał mi krzesło, podczas gdy sam usiadł za biurkiem. - To twoje biuro? - zapytałem nie bez zainteresowania. - Spodziewałem się, że jako szwagier burmistrza zostaniesz umieszczony gdzieś wyżej i na czymś bardziej pluszowym...

- Nieważne, jak mi leci, lepiej zajmij się swoim pechem - odciął się Retnick. - Jeśli zastrzelono ją z twojego rewolweru, a torebka jest jej własnością, to już nie żyjesz. - Tak sądzisz? - starałem się wygodniej usadowić na krześle. - Od dziesięciu minut albo nawet dłużej wiesz, że walczyłem z pokusą, aby pozbyć się spluwy i torebki. Mogłem wyrzucić je do morza i gdybym to zrobił, poruczniku, to nikt, ani ty, ani żaden z tych błyskotliwych chłoptasiów pilnujących w mieście prawa, niczego by się nie dowiedział. Ale zdecydowałem się dać ci szansę. - Co przez to rozumiesz? - Nie pozbyłem się tych gratów, bo jest oczywiste, że ktoś podrzucił je w moim samochodzie. To wszystko to jeden wielki kant. Gdybym je schował, nie mógłbyś przerwać sprawy. Przechylił głowę na bok, był w tym dobry. - A więc mam rewolwer i torebkę. Na jakiej podstawie sądzisz, że zamierzam przerwać tę cholerną sprawę? - W każdym razie przestaniesz zajmować się moją osobą i zaczniesz szukać prawdziwego mordercy, czyli robić to, czego on by nie chciał. Retnick na chwilę pogrążył się w myślach, potem wyjął pudełko cygar i podał mi. Był to pierwszy życzliwy gest od czasu, gdy go poznałem pięć lat temu. Wziąłem cygaro i oceniłem jego jakość gestem znawcy, choć z natury nie jestem palaczem cygar. Zapaliliśmy, wypuszczając dym w swoją stronę. - Okay, Ryan - stwierdził. - Wierzę ci. Co prawda, wolałbym wierzyć, że to tyją zabiłeś, ale to nie posunęłoby sprawy do przodu. Zaoszczędziłoby mi tylko cholernych kłopotów i czasu. Jesteś cwaniakiem, ale nie głupcem. Okay, przegrałem... Ktoś cię chciał wrobić. Uspokoiłem się. - Ale na mnie nie licz - ciągnął. - Prokuratora okręgowego będzie ci trudno przekonać. To niecierpliwy skurczybyk. Gdy tylko dowie się, co mam na ciebie, ruszy do ataku. Niby dlaczego miałby zwlekać z oskarżeniem, skoro będzie miał dowody? Nie miałem co odpowiedzieć, więc nie odezwałem się ani słowem. Retnick wychylił się przez okno, skąd widać było tył czynszowego budynku z upraną bielizną, rozwieszoną na sznurkach i dziecięcymi wózkami na balkonach. - Nie podjąłem jeszcze żadnej decyzji. Zanim to zrobię, muszę jeszcze trochę poszperać - rzekł na koniec. - Potem mogę cię wziąć na świadka albo poproszę, abyś sam się rozejrzał. Co wolisz?

- Rozejrzę się - odparłem. Sięgnął po telefon. - Jesteś mi potrzebny - powiedział do kogoś, kto odezwał się w słuchawce. Nastąpiła przerwa, po czym drzwi otwarły się z impetem i wszedł młody mężczyzna ubrany po cywilnemu. Był typem gorliwego bobra. Spojrzał na Retnicka w sposób, w jaki wierny pies wpatruje się w smaczną kość. Retnick machnął ręką w moją stronę z wyrazem pogardy, jakby przedstawiał ubogiego krewnego: - To jest Nelson Ryan, szpicel. Weź go i zabaw tak długo, dopóki go nie poproszę - spojrzał na mnie. - A to Patterson, właśnie nabrał sił do pracy. Nie zmanieruj go szybciej, niż to będzie potrzebne... Poszedłem z Pattersonem do innego, niewielkiego pokoju, który cuchnął potem, środkami dezynfekcyjnymi i strachem. Usiadłem w pobliżu okna, a Patterson przycupnął na krawędzi biurka, przyglądając mi się z zainteresowaniem. - Odpręż się - zagadnąłem. - Prawdopodobnie utkniemy tu na dłużej. Twój szef usiłuje dowieść, że zamordowałem chińską dziewczynę. Ale nie ma żadnej szansy... Oczy wyszły mu na wierzch. Żeby poczuł się swobodnie, zaofiarowałem mu na wpół wypalone cygaro, które dostałem od Retnicka. - To egzemplarz muzealny. Chciałbyś go mieć w swojej kolekcji? Należał do Retnicka... Masz muzeum? Jego twarz młodego gorliwca zamieniła się w głaz. Wyglądał teraz jak prawdziwy gliniarz. - Słuchaj, Ryan, pozwól, że ci coś powiem... My nie lubimy... - Tak, tak - kiwnąłem ręką, żeby się zamknął. - Słyszałem to już przedtem. Retnick określa to lepiej... Pakuję się w śmierdzące sprawy. Wchodzę wam w drogę. Trudzę waszych kolegów. Okay, i co z tego? Żyję tak samo jak wy. Nie mogę trochę pożartować? A może jesteś aż tak wrażliwy? Uśmiechnąłem się do niego. Chwilę wahał się, w końcu odpowiedział tym samym. Od tego momentu dobrze nam się układało. W porze lunchu jakiś gliniarz przyniósł nam porcję pasztetu i trochę grochu. Patterson zachowywał się, jakby posiłek smakował znakomicie, ale to zrozumiałe: był młody i wygłodzony. Ja długo zmagałem się ze swoją porcją, ale i tak większość zostawiłem. Po tym, co nazywało się lunchem, Patterson wyjął talię kart i graliśmy w remika na zapałki. Kiedy wygrałem od niego całe pudełko, pokazałem, jak go oszukiwałem. Był zaskoczony, więc zaproponowałem, że mu pokażę tę sztuczkę. Okazał się entuzjastycznym uczniem.

Przed ósmą ten sam gliniarz przyniósł jeszcze większą porcję pasztetu i grochu. Zjedliśmy, bo byliśmy tak potwornie znudzeni, że połknęlibyśmy wszystko, co by nam dostarczono. Potem znów graliśmy w remika. Oszukiwał tak dobrze, że odebrał wszystkie swoje zapałki. Około północy zadzwonił telefon. Patterson chwycił słuchawkę. - Tak jest, sir - powiedział po chwili. - Porucznik Retnick chce cię widzieć - skwitował wstając. Obaj poczuliśmy się jak ludzie, którzy właśnie pożegnali bliskich na dworcu i mogą już przestać gadać. Poszliśmy korytarzem do pokoju Retnicka. Porucznik siedział za biurkiem. Wyglądał na zmęczonego i podenerwowanego. Mnie wskazał krzesło, a Pattersonowi kazał odejść. Gdy Patterson wyszedł, usiadłem. Nastąpiła długa przerwa, podczas której wpatrywaliśmy się w siebie. - Masz szczęście, Ryan - zaczął Retnick. - Okay, wierzyłem, że jej nie zabiłeś, ale byłem najzupełniej pewien, że prokurator okręgowy będzie innego zdania, jeśli go odpowiednio nie ustawię. Teraz sam mogę go przekonać, że tego nie zrobiłeś. Pomyśl o swoim szczęściu, skurczybyku... Przebywałem w tym gmachu od piętnastu godzin. Wystarczająco długo, by zastanowić się, czy dobrze zrobiłem, wykładając karty. Momentami wpadałem w panikę. Ale teraz uspokoiłem się. - A więc mam szczęście - odrzekłem. - Tak - pochylił się na krześle i bezwiednie sięgnął do ust. Kiedy zorientował się, że trzyma między zębami wygasłe cygaro, wyjął je, uśmiechnął się szyderczo i cisnął do kosza na śmieci. - Przez ostatnie czternaście godzin koncentrowałem całą energię na tej sprawie. Znaleźliśmy świadka, który widział cię na Connaught Boulevard o 2.30 rano. Przez przypadek ten człowiek jest z zawodu adwokatem i okropnie nie lubi prokuratora okręgowego. Gdyby nie jego zeznanie, wpadłbyś w tarapaty, w każdym razie prokurator mógłby wysmażyć na ciebie niezły pasztet. Okay, nie zabiłeś tej kobiety... - Czy byłbym niedyskretny, gdybym zapytał, czy kogoś podejrzewasz? Zaproponował mi cygaro: dopiero teraz mogłem sobie pozwolić na odmowę. Wsunął pudełko do kieszeni, po czym rzekł: - Jeszcze na to za wcześnie. Ale kimkolwiek jest, zagrał bez pudła. Żadnych śladów. - Dowiedziałeś się czegoś o tej kobiecie? - Oczywiście, to nie było trudne. W torebce nie znaleźliśmy niczego ciekawego, zwyczajne rupiecie, jakie zwykle noszą kobiety. Ale zauważyli ją na lotnisku. Przyleciała z

Hongkongu. Nazywa się Jo-An Jefferson. Uwierzysz czy nie, ale ona jest synową J. Wilbura Jeffersona, naftowego milionera. Wyszła za mąż za jego syna Hermana w Hongkongu rok temu. Herman zginął w wypadku samochodowym, więc przywiozła tutaj ciało, żeby je pochować. - Dlaczego? - Stary Jefferson chciał, żeby jego syn spoczął w rodzinnym grobowcu. Zapłacił tej dziewczynie za przywiezienie zwłok. - A gdzie jest teraz ciało? - Zgodnie z zamówieniem mistrz ceremonii zabrał je z lotniska o siódmej rano. Czeka w domu pogrzebowym... - Sprawdziłeś? Ziewnął, ukazując połowę sztucznych zębów. - Słuchaj no, szpiclu, nie musisz mi mówić, co mam robić. Widziałem trumnę i obejrzałem papiery: wszystko w porządku. Dziewczyna przyleciała z Hongkongu, wylądowała o 1.30. Na lotnisku wzięła taksówkę i pojechała prosto do twojego biura. Zastanawia mnie, dlaczego przyszła spotkać się z tobą natychmiast po przylocie, i skąd zabójca wiedział, że ona ma taki zamiar. Czego chciała od ciebie? - Tak... Jeśli pochodziła z Hongkongu, to jak się dowiedziała o moim istnieniu? - zastanowiłem się. - Twoje przypuszczenia, że mogła dzwonić o dziewiętnastej, po twoim wyjściu, nie sprawdziły się. W tym czasie była jeszcze w podróży. Gdyby napisała list, wiedziałbyś o tym... Zamyśliłem się na chwilę. - A może ten Hardwick spotkał się z nią na lotnisku? Dzwonił do mnie stamtąd o osiemnastej. Być może czekał na jej przylot i przedstawił się moim nazwiskiem. Niewykluczone, że odjechał z lotniska, gdy ona załatwiała formalności związane z trumną. Potem otworzył moje biuro i czekał. Retnick sprawiał wrażenie, jakby ta hipoteza niezbyt przypadła mu do gustu. Zresztą mnie też nie. - Ale czego, do diabła, chciała od ciebie? - upierał się przy swoim.- Gdybyśmy wiedzieli, nie zadawalibyśmy sobie tych pytań... Co z jej bagażem? Odnalazłeś go? - Tak. Zanim opuściła lotnisko, zostawiła go w przechowalni. Jedna zmiana bielizny, nieduża figurka Buddy i garść kadzidełek. Przyjechała z niczym. - Rozmawiałeś już ze starym Jeffersonem? Zrzedła mu mina.

- Tak, rozmawiałem. Zareagował, jakby szczerze mnie nienawidził. Myślę, że tak właśnie przedstawia się sytuacja. Oto cena jaką płaci się za wejście do wpływowej rodziny. Mój szwagier i Jefferson lubią się tak, jak ja swoje czyraki... - Mimo wszystko masz z tego jakieś korzyści. Wziął do ręki perłową spinkę. - Czasami. W każdym razie stary kozioł nie stracił animuszu. Chce, abym odnalazł faceta, który zamordował jego synową. Niezależnie od trudności, jakie by się z tym wiązały... - pogłaskał się po haczykowatym nosie. - Ma dużo kontaktów w mieście. Mógłby mi narobić kłopotów. - Nic nie pomógł? - Zupełnie nic. - A co z posłańcem, który przyniósł mi trzysta dolarów? Mógł widzieć zabójcę. - Słuchaj, szpiclu, nie jesteś tak ważny, jak ci się wydaje. Sprawdziłem go i nic. Jest tylko jedna interesująca rzecz: koperta z pieniędzmi została dostarczona do centrali Towarzystwa Doręczeń Ekspresowych, która, jak wiesz, znajduje się naprzeciw twojego biura, już o szesnastej. Ale żaden z tych przemądrzałych urzędasów nie może sobie przypomnieć, kto ją przyniósł. Ze zlecenia wynikało, że należy ją zanieść o osiemnastej piętnaście. - Sprawdziłeś w Herron Corporation, czy Hardwick tam pracuje? - Tak. Sprawdziłem każdy cholerny drobiazg. Nie pracuje u nich... - ziewnął, przeciągnął się i wstał. - Idę do łóżka. Może jutro wpadnę na coś nowego. Na razie mam tego dość... Także zerwałem się z miejsca. - Czy zastrzelono ją z mojej broni? - Tak. Nie ma żadnych odcisków palców, żadnego śladu na samochodzie. To sprytny facet, ale popełni błąd... oni zawsze popełniają błędy... - Tylko niektórzy z nich. Spojrzał na mnie sennie. - Wyświadczyłem ci przysługę, Ryan, spróbuj więc zrobić coś dla mnie. Jeśli będziesz miał jakikolwiek pomysł, daj znać. W tej chwili potrzebne mi są dobre pomysły. Powiedziałem, że nie zapomnę o tym. Zszedłem na dół do swojego auta, pojechałem do mieszkania i położyłem się spać. 4.

Następnego ranka dotarłem do biura tuż po dziewiątej. Zastałem tam kilku pismaków, którzy czatowali na mnie pod drzwiami. Usiłowali dowiedzieć się, gdzie wczoraj byłem. Chcieli usłyszeć moją wersję zabójstwa i byli zirytowani, że nie mogli mnie nigdzie znaleźć. Zabrałem ich do biura i powiedziałem, że cały dzień spędziłem w gmachu policji. Dodałem też, że o morderstwie nie wiem więcej niż oni sami, a może nawet jeszcze mniej. Nie, nie miałem pojęcia, dlaczego kobieta przyszła do biura akurat o tej godzinie i jak dostała się do budynku. Spędzili pół godziny na bombardowaniu mnie pytaniami, ale tracili czas. W końcu, niezadowoleni, wyszli. Przejrzałem pocztę i większość listów wyrzuciłem do kosza. Była też korespondencja od pewnej kobiety z Palma Mountain, która chciała, abym odnalazł osobę, która otruła jej psa. Odpisałem w uprzejmym tonie, że jestem zbyt zajęty, by jej pomóc. Nagle rozległo się pukanie. Wszedł Jay Wayde, mój sąsiad. Stanął parę stóp od biurka, wyglądał na nieco zakłopotanego. - Przeszkadzam? - zapytał. - To oczywiście nie moja rzecz, ale jestem ciekaw, czy znaleźli zabójcę? Jego ciekawość nie zdziwiła mnie. Był jednym z tych mądrali, którzy nie potrafią oprzeć się mieszaniu w ciemne sprawki. - Nie - odparłem. - Nie sądzę, że to pomoże - zagaił przepraszająco - ale zastanawiając się nad tą sprawą, przypomniałem sobie, że o siódmej dzwonił telefon. To było po twoim wyjściu... - Mój telefon bezustannie dzwoni, ale dziękuję. Może się przyda. Powiem porucznikowi Retnickowi. Przebiegł ręką po krótko ostrzyżonych włosach. - Właśnie pomyślałem... Chciałem powiedzieć, że w przypadku morderstwa nawet najmniejszy ślad może okazać się pomocny i musi zostać sprawdzony - kontynuował spokojnie. - To dziwne, że dostała się do twojego biura, nie? Myślę, że to było dość przykre dla ciebie... - Weszła do biura, ponieważ wpuścił ją zabójca - odrzekłem - i wcale nie było to dla mnie przykre... - To dobrze. A ustalili, kim jest? - Nazywa się Jo-An Jefferson i pochodzi z Hongkongu. - Jefferson? - Wayde wyraźnie ożywił się. - Mam przyjaciela Hermana Jeffersona, który wyjechał do Hongkongu. To stary szkolny kolega. Przeniosłem ciężar ciała na oparcie krzesła i położyłem nogę na biurku.

- Siadaj - powiedziałem. - Opowiedz mi o Hermanie Jeffersonie. Ta Chinka była jego żoną. Wyglądał na autentycznie zaskoczonego. Usiadł i wlepił we mnie wzrok. - Żoną Hermana? Ożenił się z Chinką? - Na to wychodzi.. - O, cholera! Czekałem, obserwując go. Zamyślił się na chwilę, potem powiedział: - Nie to mnie zaskakuje. Słyszałem, że chińskie dziewczyny są niebywale atrakcyjne, ale nie mogę sobie wyobrazić, by jego ojciec był z tego zadowolony - zmarszczył brwi, kręcąc głową. - A co ona tu robiła? - Przywiozła ciało swojego męża na pogrzeb. Zesztywniał. - Chcesz powiedzieć, że Herman nie żyje? - Od tygodnia... wypadek samochodowy... Wydawało się, że zupełnie stracił panowanie nad sobą. Siedział z twarzą bez wyrazu, jakby nie wierzył w to, co usłyszał.- Herman... nie żyje! Bardzo mi przykro - wydusił w końcu. - To musiał być szok dla jego ojca. - Też tak myślę... Dobrze go znałeś? - Niezbyt dobrze, chodziliśmy razem do szkoły. Był lekkomyślnym chłopakiem. Zawsze pakował się w kłopoty: dureń w postępowaniu z dziewczynami, szaleniec za kierownicą. Ale podziwiałem go. Wiesz, jakie są dzieci. Uważałem go za bohatera. Później, gdy skończyłem szkołę, zmieniłem o nim zdanie. Nie wyglądało, że wydoroślał. Zawsze pijany, skory do bitki, ciągle wywoływał burdy. Dałem sobie z nim spokój. Wreszcie ojciec nie wytrzymał i jakieś pięć lat temu wysłał go na Wschód. Stary Jefferson nie interesował się nim - założył nogę na nogę. - A więc Herman ożenił się z Chinką? To rzeczywiście niespodzianka. - Zdarza się - stwierdziłem. - Zginął w wypadku samochodowym? Zawsze rozwalał samochody. Dziwię się, że żył tak długo... - popatrzył na mnie. - Wiesz, to dla mnie szalenie intrygujące. Dlaczego została zamordowana? - Tego właśnie usiłuje dowiedzieć się policja. - To problem, nie? Myślę o tym, dlaczego przyszła spotkać się z tobą? Niesłychanie tajemnicza sprawa. Poczułem się nieco znudzony jego entuzjazmem. - Tak - rzekłem. Usłyszałem, jak za ścianą zadzwonił telefon. Wayde wstał.