kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 870 134
  • Obserwuję1 391
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 680 134

Child Lincoln - Trup Gideona - (02. Gideon Crew)

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
C

Child Lincoln - Trup Gideona - (02. Gideon Crew).pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu C CHILD LINCOLN Cykl: Gideon Crew
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 283 stron)

Douglas Preston & Lincoln Child Trup Gideona Gideon’s Corpse Przełożyła Katarzyna Kasterska

Naukowiec specjalizujący się w badaniach nad bronią nuklearną popada w szaleństwo: terroryzuje bronią i przetrzymuje w charakterze zakładników Bogu ducha winną rodzinę z Queens. Stawia tym samym na nogi wszystkie służby policyjne i doprowadza do wielogodzinnego impasu. Pióropusz radioaktywnych cząstek nad jedną z dzielnic Nowego Jorku prowadzi śledczych do opuszczonego magazynu kolejowego, gdzie najprawdopodobniej ktoś niedawno konstruował bombę atomową. Dalsza analiza dowodów wskazuje, że najprawdopodobniej dojdzie do niewyobrażalnego: za dziesięć dni w rezultacie nuklearnego ataku terrorystycznego Nowy Jork wyparuje z powierzchni ziemi. Tylko dziesięć dni. W tym krótkim czasie Gideon Crew podąża tropem tajemniczej komórki terrorystycznej od przedmieść Nowego Jorku po górzyste bezludzia Nowego Meksyku i przy okazji odkrywa, że koniec może być o wiele straszniejszy niż archetypiczny Armagedon. Dla Barbary Peters Autorzy pragną podziękować Patrickowi Alloccowi, Douglasowi Childowi, Douglasowi Webbowi i Jonowi Couchowi za nieocenioną pomoc w pracy nad niektórymi detalami tej powieści.

1 Gideon Crew stał w niedużej sali konferencyjnej tuż przy oknie, za którym rozciągał się widok na starą poprzemysłową dzielnicę: dawne centrum przetwórstwa mięsnego na Manhattanie. Przesunął spojrzeniem po smołowanych dachach wiekowych budynków, które obecnie przekształcono w ultralanserskie butiki i modne restauracje, a potem powędrował wzrokiem dużo dalej, poza nowy rojny park przy High Line i poza zbutwiałe drewniane pirsy, aż ku szerokiej wstędze rzeki Hudson. W przymglonych promieniach czerwcowego słońca jej wody dla odmiany wyglądały świeżo i naturalnie: masa błękitu sunęła w górę rzecznego łożyska wraz z nadciągającym przypływem. Ten widok skierował jego myśli ku innym rzekom, potokom i strumieniom, a w szczególności jednemu, położonemu wysoko w górach Jemez. Gideonowi stanęła przed oczami przybrzeżna głębina Chihuahueños, poznaczona cętkami światłocienia, w której bez wątpienia czaił się wielki pstrąg. Teraz marzył tylko o jednym – żeby jak najszybciej znaleźć się z dala od Nowego Jorku, od tego kalekiego jednookiego gnoma nazwiskiem Glinn i jego tajemniczej firmy Effective Engineering Solutions. – Pójdę na ryby – oznajmił. Glinn westchnął ciężko. Gideon się odwrócił. Spod koca, który przykrywał nogi kaleki, wysunęła się zasuszona dłoń zaciśnięta na grubej brązowej kopercie. – Pańska zapłata. Gideon się zawahał. – Myślałem, że po tym, co zrobiłem, nie dostanę ani centa. – W rzeczy samej z powodu zaistniałych wydarzeń postanowiłem zrestrukturyzować wysokość pańskiego wynagrodzenia. Glinn otworzył wypchaną kopertę, odliczył kilka plików setek oplecionych banderolą i ustawił je na dużym stole konferencyjnym. – Oto połowa obiecanych stu tysięcy. Gideon szybko zgarnął pieniądze, żeby gnom nie miał czasu się rozmyślić. A wtedy, niespodziewanie, Glinn przekazał mu pozostałą połowę. – Tu zaś reszta. Nie jest to jednak zapłata za wyświadczone usługi, ale raczej, powiedzmy, coś w rodzaju zaliczki. – Zaliczki na co? – burknął Gideon, upychając pieniądze po kieszeniach marynarki. – Pomyślałem, że może przed wyjazdem zechciałby pan wpaść do starego znajomego. – Dzięki, lecz mam już umówione spotkanie z dorodnym pstrągiem nad strumieniem Chihuahueños. – A ja tak liczyłem na to, że jednak znajdzie pan czas dla przyjaciela. – Nie mam przyjaciół – uciął Gideon. – A nawet gdybym miał, z całą pewnością nie chciałbym teraz do nich „wpadać”. Jak sam pan raczył mi uświadomić, żyję w pożyczonym czasie. – Chodzi o niejakiego Reeda Chalkera. Zdaje się, że pracowaliście razem? – Pracowaliśmy w tej samej jednostce technicznej, co nie znaczy „razem”. Od miesięcy go nie widziałem. – No to będzie pan miał okazję zobaczyć. Odnośne władze wyrażają głęboką nadzieję, że zechce pan uciąć sobie z nim pogawędkę.

– Władze? Pogawędkę? Co to wszystko, do cholery, ma znaczyć? – Chalker przetrzymuje zakładników. Ściśle rzecz ujmując, cztery osoby. Pewną rodzinę z Queensu. Terroryzuje ich bronią. Gideon się roześmiał. – Chalker? Absolutnie wykluczone. Facet, którego ja znałem, był typowym mózgowcem z Los Alamos, praworządnym do bólu i tak łagodnym, że muchy by nie skrzywdził. – W tej chwili szaleje. Popadł w paranoję. A pan jest jedyną osobą w Nowym Jorku, którą zna osobiście. Policja ma nadzieję, że zdoła pan go jakoś uspokoić i nakłonić do wypuszczenia zakładników. Gideon powstrzymał się od komentarza. – Bardzo mi przykro, doktorze Crew, ale ten dorodny pstrąg pożyje nieco dłużej, niż pan założył. A teraz proszę już ruszać. Uwięziona rodzina nie może czekać. Gideona zirytowała natarczywość Glinna i nakazowy ton głosu. – Znajdźcie sobie kogoś innego. – Nie ma na to czasu. Aż dwoje z przetrzymywanych to dzieci. Plus ich matka i ojciec. Zdaje się, że Chalker wynajmował mieszkanie w suterenie szeregowca, który należy do tej rodziny. Szczerze powiedziawszy, mamy niebywałe szczęście, że akurat teraz przebywa pan w Nowym Jorku. – Praktycznie nie znam Chalkera. Na krótko przykleił się do mnie tuż po tym, jak odeszła od niego żona. Szybko jednak odnalazł się w religii i, ku mojej wielkiej uldze, pożeglował w swoją stronę. – Garza zawiezie pana na miejsce. Tam podejmie pan niezwłocznie współpracę z agentem specjalnym FBI, Stone’em Fordyce’em. – Dlaczego sprawą zajmują się federalni? – Standardowa procedura w przypadku, gdy problem dotyczy osób z certyfikatem dostępu do tajemnic państwowych – a więc takich jak Chalker – bo zawsze zachodzi obawa, że mogą… hmm… wykorzystać swoją wiedzę w niewłaściwy sposób. – Glinn spojrzał uważnie na Gideona. – W odróżnieniu od poprzedniej misji ta operacja jest w pełni jawna i nieskomplikowana. Jeżeli wszystko dobrze pójdzie, za dzień lub dwa powinien pan być już w drodze powrotnej do Nowego Meksyku. Gideon milczał. Zostało mu zaledwie jedenaście miesięcy życia, o ile wierzyć słowom Glinna. Z drugiej strony, im staranniej analizował sytuację, tym więcej ogarniało go wątpliwości, zamierzał więc przy najbliższej okazji zasięgnąć niezależnej opinii medycznej. Glinn był mistrzem manipulacji, hochsztaplerem pierwszej wody; Gideon nie ufał ani jemu, ani jego ludziom. – Jeżeli Chalker rzeczywiście popadł w paranoję, równie dobrze może skierować broń przeciwko mnie. – Dwójka dzieci, osiem i dziesięć lat. Chłopiec i dziewczynka. I ich rodzice. Gideon przeciągle westchnął. – Chryste! Okej, podaruję panu ten jeden dzień. Ale tylko jeden. Za to jeszcze przez wiele kolejnych będę na pana cholernie wkurzony. Glinn w odpowiedzi posłał mu chłodny uśmiech.

2 Kiedy przybyli na miejsce zdarzenia, panował tam kontrolowany chaos. Główna akcja rozgrywała się w Queensie, w starej robotniczej dzielnicy, którą jak na ironię nazwano Sunnyside, na siermiężnej ulicy, zastawionej po obu stronach długim szeregiem identycznych ceglanych domów. Nigdzie w zasięgu wzroku nie rosło ani jedno drzewo, chodniki były spękane, a trawniki zarośnięte zielskiem i zbrązowiałe z braku deszczu. Powietrze, przesycone zapachem spalin, tętniło hukiem samochodów pędzących po Queens Boulevard. Gliniarz wskazał, gdzie mają zaparkować. Ulicę z obu stron zamykały policyjne barykady i zapory. Wszędzie wokół roiło się od radiowozów migających czerwono-niebieskimi światłami. Garza pokazał identyfikator i zostali wpuszczeni za barierę, przed którą zebrał się tłum podekscytowanych gapiów. Wielu z nich piło piwo, niektórzy włożyli nawet zabawne papierowe czapeczki, jak gdyby odbywał się tutaj sąsiedzki festyn. Nowy Jork, pomyślał Gideon i z niesmakiem pokręcił głową. Policja oczyściła spory obszar przed szeregowcem, w którym Chalker przetrzymywał zakładników. Zostały tu już rozlokowane dwa zastępy SWAT-u: jeden na wysuniętej pozycji za opancerzonym furgonem ratowniczym, drugi za rzędem betonowych zapór. Na dachach w strategicznych punktach rozmieszczono snajperów. Z głębi ulicy dobiegał męski głos wzmocniony i zniekształcony przez megafon; zapewne policyjny negocjator usiłował nakłonić Chalkera do ustępstw. Przebłyski déjà vu. Gideon poczuł mdłości. W niemal identycznej scenerii zginął jego ojciec: wśród megafonów, oddziałów SWAT-u, snajperów i zapór – zastrzelony z zimną krwią tuż po tym, gdy się poddał i uniósł ręce… Gideon szybko odepchnął od siebie wspomnienia. Przeszli przez kolejne bariery i znaleźli się w pobliżu punktu dowodzenia FBI. Jeden z mężczyzn odłączył się od stojącej tam grupy i ruszył im naprzeciw. – Agent specjalny Stone Fordyce – dokonał prezentacji Garza. – Zastępca dowódcy zespołu operacyjnego FBI. Będziecie panowie współpracować. Gideon z instynktowną wrogością zlustrował agenta. Facet wyglądał niczym żywcem wyjęty z serialu telewizyjnego: granatowy garnitur, wykrochmalona biała koszula, ciemny rypsowy krawat, identyfikator wiszący na szyi. Był wysoki, przystojny, arogancki i pewny siebie, a do tego absurdalnie wysportowany. Zwężonymi, intensywnie niebieskimi oczami popatrzył na Gideona w taki sposób, jak gdyby prowadził obserwację jakieś niższej formy życia. – Ty jesteś tym przyjacielem? – zapytał w końcu i z wolna przesunął spojrzeniem po stroju Gideona: czarnych dżinsach, czarnych kedsach bez sznurowadeł, koszuli smokingowej z second-handu, wąskim cienkim szaliku. – W każdym razie nie jestem wiekową ciotką tkwiącą w staropanieńskim stanie, jeżeli o to ci chodzi. – A więc sprawy mają się następująco – podjął Fordyce po krótkiej pauzie. – Ten twój znajomy, Chalker, popadł w paranoję i cierpi na urojenia. Typowy rzut psychotyczny. Facet snuje teorie spiskowe. Twierdzi, że został porwany przez agentów rządowych, poddany serii eksperymentalnych naświetlań. Utrzymuje, że bombardujemy jego mózg promieniowaniem radioaktywnym. Klasyczne

brednie. Ubzdurał sobie, że właściciel tego domu i jego rodzina biorą udział w spisku, dlatego trzyma ich w charakterze zakładników. – Czego żąda? – zapytał Gideon. – Wyraża się chaotycznie i niespójnie. Jest uzbrojony, najprawdopodobniej w kolta model tysiąc dziewięćset jedenaście kalibru czterdzieści pięć. Wystrzelił raz czy dwa na postrach. Trudno stwierdzić, czy w ogóle wie, jak się posługiwać pistoletem. Coś wiesz o jego doświadczeniu strzeleckim? – Myślę, że jest bliskie zeru. – Jak scharakteryzowałbyś faceta? – Społecznie nieprzystosowany. Miał niewielu znajomych. Swego czasu żonaty z mocno dysfunkcjonalną kobietą, która dała mu nieźle popalić. Niezadowolony z pracy, marzył, by zostać powieściopisarzem. Ostatecznie odnalazł się w religii. – Był dobry w swoim fachu? Bystry? – Kompetentny, ale nie oszałamiająco błyskotliwy. A co do jego możliwości umysłowych, o niebo inteligentniejszy od, powiedzmy, przeciętnego agenta FBI. Zapadło nieprzyjemne milczenie, lecz ostatecznie Fordyce puścił tę uwagę mimo uszu. – Według naszych informacji Chalker zajmował się projektowaniem broni jądrowej. Zgadza się? – zapytał. – Mniej więcej. – Jakie jest prawdopodobieństwo, że w budynku rozmieścił ładunki wybuchowe? – Co prawda zajmował się bronią nuklearną, ale wpadłby w popłoch na myśl o odpaleniu fajerwerku. Szczerze wątpię, by się dotknął do materiałów wybuchowych. Fordyce nie spuszczał z Gideona wzroku. – Sądzi, że zewsząd otaczają go agenci rządowi. – I zapewne ma rację. – Liczymy, że zaufa komuś, kogo zna z przeszłości. Tobie. Gideon ponownie usłyszał głos, który płynął z megafonu, a potem histeryczne wrzaski. Dobiegały jednak ze zbyt dużej odległości, żeby wychwycić poszczególne słowa. Odwrócił się w stronę tych odgłosów. – To Chalker? – zapytał z niedowierzaniem. – Niestety. – Dlaczego porozumiewacie się z nim w taki sposób? – Nie chce korzystać z komórki ani z telefonu stacjonarnego. Twierdzi, że przez słuchawkę wysyłamy kolejne dawki promieniowania do jego mózgu. A więc pozostał nam tylko megafon. On wykrzykuje odpowiedzi przez drzwi. Gideon ponownie spojrzał w kierunku szeregowca. – Mogę w każdej chwili ruszać do działania – zapewnił. – W takim razie udzielę ci przyspieszonego szkolenia w zakresie negocjacji w sytuacji przetrzymywania zakładników – powiedział Fordyce. – Wszystko sprowadza się do tego, by obniżyć temperaturę, wyciszyć emocje, stworzyć złudzenie normalności. Skupić na sobie uwagę sprawcy, odwołać się do jego humanitaryzmu, przeciągać rozmowę. Naszym głównym celem w tym wypadku jest nakłonienie faceta do uwolnienia dzieci. Spróbuj się dowiedzieć, czego chce, a potem dokonaj wymiany. Nadążasz za tym, co mówię? – Fordyce wyraźnie wątpił w zdolność Gideona do przyswajania najprostszych pojęć.

Gideon skinął jedynie głową z beznamiętnym wyrazem twarzy. – Nie masz upoważnienia do składania żadnych obietnic. Czy to jasne? Wszystko zawsze zatwierdza dowódca. Jeżeli Chalker czegoś zażąda, okaż zrozumienie, ale powiedz, że najpierw musisz się porozumieć z dowódcą. To niezwykle ważne, wręcz kluczowe. Pozwala zyskać na czasie. A w razie odmowy spełnienia żądań zdejmuje z ciebie odpowiedzialność. Tak czy owak najważniejsze, aby faceta znużyć, wytrącić z rytmu. Gideon niechętnie przyznał w duchu, że to sensowna i słuszna taktyka. Tymczasem pojawił się policjant z kevlarową kamizelką w ręku. – Trochę podrasujemy twój ubiór – powiedział Stone Fordyce. – Chociaż tak naprawdę nic ci nie grozi, bo ustawimy cię za kuloodpornym pleksiglasem. Pomogli mu zdjąć koszulę i włożyć kamizelkę, a potem wyposażyli go jeszcze w miniaturową słuchawkę i równie mikroskopijny mikrofon. Przez cały czas uszu Gideona dobiegał głos z megafonu i histeryczne niezrozumiałe krzyki. Fordyce zerknął na zegarek i wykrzywił usta. – Jak sytuacja? – zapytał policjanta. – Z facetem jest coraz gorzej. Dowódca sądzi, że jak tak dalej pójdzie, będziemy musieli przejść do fazy terminalnej neutralizacji. – Jasny szlag! – Fordyce pokręcił głową i zwrócił się ponownie do Gideona: – Jeszcze jedna ważna rzecz: masz się trzymać ściśle scenariusza. – Scenariusza? – Opracowanego przez naszych psychologów. W słuchawce usłyszysz pytanie, zadasz je Chalkerowi, a gdy udzieli odpowiedzi, poczekasz na dalsze wskazówki – i tak dalej, i tak dalej. Pytanie po pytaniu. – A więc w gruncie rzeczy potrzebujecie mnie jedynie jako fasady. – Właśnie. Jesteś wyłącznie wynajętym statystą. – Po co więc ta cała pogadanka o negocjacjach? – Żebyś rozumiał, co się tu dzieje i dlaczego. Niewykluczone, że gdy rozmowa zejdzie na prywatne tory, będziesz musiał nieco improwizować. Tylko nie rozpuszczaj języka i przypadkiem nie składaj żadnych obietnic. Pozyskaj jego przychylność, powołaj się na dawną przyjaźń, zapewnij, że wszystko dobrze się ułoży, a jego problemy zostaną potraktowane z pełną powagą. Zachowaj zimną krew. I na Boga, pod żadnym pozorem nie kwestionuj jego urojeń. – Okej. Brzmi sensownie. Fordyce otaksował Gideona przeciągłym spojrzeniem, w którym nie było już takiego ładunku niechęci jak poprzednio. – Zajmujemy się podobnymi przypadkami od wielu lat. – Chwila milczenia. – Jesteś gotowy? Gideon skinął głową.

3 Fordyce przeprowadził Gideona przez ostatnie zapory na pierwszą linię działań, wyznaczoną przez rząd betonowych zapór, wozów opancerzonych i ekranów z pleksiglasu. Kamizelka pod koszulą zdawała się Gideonowi obcym, nieforemnym ciałem. Teraz już wyraźnie słyszał słowa, które padały z megafonu. – Reed – wzdłuż ulicy poniósł się lekko metaliczny głos, spokojny i niemal dobroduszny – jest tutaj twój stary przyjaciel i chciałby zamienić z tobą kilka słów. Nazywa się Gideon Crew. Miałbyś ochotę z nim porozmawiać? – Bzdura! Nie chcę żadnych rozmów! – padła odpowiedź, która zabrzmiała jak nieskładny krzyk. Chaotyczne, ledwo zrozumiałe wrzaski dochodziły zza uchylonych frontowych drzwi jednego z szeregowców. Ktoś pozaciągał w oknach wszystkie zasłony i nikogo nie było widać, ani zakładników, ani Chalkera. – Doktorze Crew – w słuchawce, którą Gideon miał wciśniętą głęboko do ucha, rozległ się schrypnięty męski głos – czy pan mnie słyszy? – Słyszę. – Nazywam się Jed Hammersmith. Siedzę w jednym z vanów. Żałuję, że nie mieliśmy okazji spotkać się osobiście. Będę pana pilotował. Proszę posłuchać bardzo uważnie. Przede wszystkim nie wolno panu bezpośrednio reagować na moje słowa ani wdawać się ze mną w dyskusję. Pod żadnym pozorem nie może pan zdradzić, że z kimkolwiek się komunikuje. Ma to wyglądać tak, jakby rozmawiał pan wyłącznie z Chalkerem. Czy to jasne? – Owszem. – Kłamiecie! Wszyscy kłamiecie! Dość tej mistyfikacji! – znowu rozległy się krzyki. Gideona zmroziło. Wprost nie do wiary, że chodziło o tego Chalkera, którego znał w przeszłości. A jednak – choć zniekształcony przez strach i obłęd – był to bez wątpienia jego głos. – Chcemy ci pomóc, Reed – popłynęło z megafonu. – Powiedz tylko, czego chcesz… – Dobrze wiecie! Macie skończyć z porywaniem ludzi! I z eksperymentami! – Będę podawał panu pytania – w uchu Gideona zadźwięczał opanowany głos Hammersmitha. – Musimy się spieszyć. Sprawy idą w złym kierunku. – Właśnie widzę. – Przysięgam na Boga, że odstrzelę mu łeb, jeżeli nie przestaniecie mnie katować! Zza drzwi dobiegły niezrozumiałe wrzaski, potem błagania kobiety. A w tle Gideon wychwycił wysoki, zawodzący płacz dziecka. To go zmroziło. Wspomnienia z jego dzieciństwa – ojciec stający w drzwiach kamiennej fasady i on, dwunastoletni, biegnący ku niemu przez trawnik – powróciły ze zwielokrotnioną siłą. Gideon rozpaczliwie próbował je wytłumić, lecz odżywały wraz z każdym dźwiękiem, który wydobywał się z megafonu. – Ty też należysz do spisku, kłamliwa suko! – krzyknął Chalker do kogoś w głębi domu. – Nawet nie jesteś jego żoną. Jesteś zwykłą agentką. To jedno wielkie oszustwo! Ale ja już nie zamierzam w tym tkwić! Dłużej tego nie zniosę! Przez megafon znowu popłynął głos, nienaturalnie łagodny i spokojny, jakim zazwyczaj przemawia się do małych dzieci. – Twój przyjaciel, Gideon Crew, chciałby z tobą porozmawiać. Za chwilę będziesz mógł go zobaczyć.

Fordyce wepchnął Gideonowi mikrofon do ręki. – Jest bezprzewodowy, zestrojony z głośnikami na furgonie. Idź już. Agent wskazał palcem na wąską kabinę z kuloodpornego pleksiglasu, zabudowaną z trzech stron i od góry. Po chwili wahania Gideon wysunął się zza opancerzonego wozu i wszedł do przezroczystego pudła, które przywodziło na myśl klatkę do obserwacji rekinów. – Reed? – powiedział do mikrofonu. Zapadła nagła cisza. – Reed? To ja, Gideon. Znowu cisza, a po chwili: – Wielkie nieba, Gideonie, ciebie też dorwali?! W słuchawce rozległ się głos Hammersmitha i Gideon wiernie powtórzył jego słowa; – Nikt mnie nie dorwał, Reed. Przypadkiem znalazłem się w Nowym Jorku, usłyszałem, co się dzieje, i przyszedłem, żeby ci pomóc. Sam, z własnej inicjatywy. – Kłamiesz! Ciebie również dopadli! Czy zacząłeś już odczuwać bóle? Gdzie? W głowie? W brzuchu? Jeżeli jeszcze ich nie masz, wkrótce się zaczną! O tak… – Słowa nagle się urwały i uszu Gideona dobiegł odgłos gwałtownych torsji. – Proszę wykorzystać ten moment – polecił Hammersmith. – Musi pan przejąć kontrolę nad rozmową. Proszę zapytać: Jak mogę pomóc? – Reed – odezwał się Gideon. – Jak mogę pomóc? Kolejne torsje. A po nich cisza. – Chciałbym udzielić ci pomocy. Co mógłbym zrobić? – Już nic! Ratuj własny tyłek. Uciekaj od nich, uciekaj jak najdalej. Te skurwysyny są zdolne absolutnie do wszystkiego. Popatrz tylko, do jakiego stanu mnie doprowadzili. Całe ciało pali mnie żywym ogniem! Jakbym płonął od środka. Chryste, mój brzuch…! – Proszę mu powiedzieć, żeby wyszedł przed drzwi. Że chce pan go zobaczyć – podsunął Hammersmith. Gideon przypomniał sobie o obecności snajperów i przeszedł go lodowaty dreszcz. Wiedział, że jeżeli któryś z nich będzie miał czysty strzał, zdejmie Chalkera. Potraktują go tak jak mojego ojca… Z drugiej strony Chalker przetrzymywał w charakterze zakładników Bogu ducha winną rodzinę, terroryzował bronią dzieci. Gideon zauważył, że na dachu szeregowca kręci się kilku mężczyzn. Szykowali się do spuszczenia przez komin jakiegoś urządzenia, które przypominało kamerę. Oby tylko wiedzieli, co robią. – Każ im wyłączyć promieniowanie! – Proszę powtórzyć, że naprawdę chce pan pomóc, ale on musi powiedzieć panu jak. – Reed, naprawdę chciałbym ci pomóc. Powiedz tylko, jak to zrobić. – Niech zakończą eksperymenty! – Nagle Gideon dostrzegł ruch przy uchylonych drzwiach. – Ach, co za ból! Niech wyłączą promieniowanie albo odstrzelę mu łeb! – Proszę powiedzieć, że spełnimy wszystkie jego żądania. Gideon usłyszał bezosobowy głos Hammersmitha. – Ale najpierw musi wyjść przed drzwi i porozmawiać z panem twarzą w twarz. Gideon milczał. Mimo najszczerszych chęci nie mógł wyrzucić z pamięci widoku ojca, który zaledwie stanął w drzwiach z uniesionymi rękami, natychmiast został postrzelony w głowę… Zdecydował, że nie poprosi Chalkera, aby wyszedł przed dom. Przynajmniej jeszcze

nie teraz. – Gideonie – odezwał się Hammersmith po dłuższej przerwie. – Wiem, że pan mnie słyszy… – Reed! – Gideon przerwał Hammersmithowi w pół zdania. – Nie mam nic wspólnego z tymi ludźmi. Przybyłem tutaj z własnej woli. Chcę pomóc. – Nie wierzę ci! – W porządku. Możesz mi nie wierzyć, ale przynajmniej mnie wysłuchaj. Brak odpowiedzi. – Twierdzisz, że twoi gospodarze, ludzie, którzy wynajęli ci mieszkanie, biorą udział w spisku? – Niech pan nie wykracza poza scenariusz! – Gideon usłyszał ostrzegawczy głos Hammersmitha. – Niczego u nich nie wynajmowałem! – wrzasnął histerycznie Chalker. – Nigdy w życiu nie widziałem tych ludzi na oczy! To wszystko jest jedną wielką mistyfikacją! Nigdy wcześniej nie byłem w tym domu, a oni są agentami rządowymi! Zostałem porwany, przeprowadzano na mnie eksperymenty… Gideon uniósł dłoń. – Reed, przerwij na moment. Utrzymujesz, że ci ludzie biorą udział w spisku, który uknuto przeciwko tobie. A co z dziećmi? Czy one też są agentami? – To rządowa intryga! Aaaaaaaa! Jak strasznie mnie pali! – Ośmiolatek i dziesięciolatka mieliby spiskować? Zapadła długa cisza. – Reed! Odpowiedz na moje pytanie. Czy te małe dzieci są również zamieszane w rządowe knowania? – Nie mąć mi w głowie! Znowu cisza. A potem słowa Hammersmitha w słuchawce: – Okej, to sensowna linia postępowania. Proszę kontynuować. – Nie zamierzam mącić ci w głowie, Reed. Zwracam tylko uwagę na fakt, że to para niewinnych dzieciaków. Milczenie. – Wypuść je. Odeślij do mnie. Wciąż jeszcze zostanie ci dwoje zakładników. Cisza wciąż się przeciągała, aż w końcu Gideon dojrzał nagły ruch za uchylonymi drzwiami, usłyszał głośny piskliwy krzyk i w szparze pojawił się mały chłopiec o gęstych, brązowych włosach. Był ubrany w T-shirt z napisem „Kocham babcię” i zanosił się płaczem ze strachu. Gideon sądził przez moment, że Chalker wypuści dziecko, lecz szybko zauważył niklowaną lufę czterdziestkipiątki przyciśniętą do szyi chłopca i wówczas zdał sobie sprawę z własnej pomyłki. – Widzisz? Ja nie żartuję! Niech wyłączą promieniowanie albo zabiję dzieciaka! Liczę do dziesięciu! Jeden, dwa… W tej samej chwili rozległo się zawodzenie matki: – Błagam, niech pan tego nie robi! Błagam! – Zamknij się, kłamliwa suko, to wcale nie są twoje dzieci! Chalker się odwrócił i oddał pojedynczy strzał w mroczną przestrzeń domu. Kobieta

gwałtownie ucichła. Gideon wyszedł stanowczym krokiem z pleksiglasowej kabiny i stanął na otwartej przestrzeni przed szeregowcem. Zewsząd posypały się nerwowe wrzaski – gliniarze darli się na całe gardło: „Wracaj… padnij… ten człowiek jest uzbrojony!” – ale Gideon ruszył przed siebie i zatrzymał się dopiero jakieś pięćdziesiąt metrów od uchylonych drzwi domu. – Co pan, do cholery, wyprawia? Proszę się cofnąć za barierę, on pana zabije! – w słuchawce zabrzmiał podniesiony głos Hammersmitha. Gideon wyszarpnął słuchawkę z ucha, po czym ją uniósł. – Reed? Widzisz to? Miałeś rację. Podpowiadali mi, co mówić. – Rzucił miniaturowe urządzenie na asfalt jezdni. – Ale z tym już koniec. Od tej chwili będziemy rozmawiać szczerze. – Trzy… cztery… pięć… – Zaczekaj, na Boga! Proszę! To przecież tylko dziecko. Słyszysz, jak szlocha? Myślisz, że udaje? – Zamknij się! – Chalker huknął na chłopca, który, o dziwo, natychmiast umilkł i teraz stał w bezruchu blady, drżący ze strachu. – Moja głowa! – ryknął Chalker. – Moja… – Pamiętasz szkolne grupy, które przychodziły zwiedzać laboratorium w Los Alamos? – Gideon starał się za wszelką cenę zachować opanowanie. – Uwielbiałeś te dzieciaki, zawsze wyjątkowo chętnie je oprowadzałeś. Nawiązywałeś z nimi doskonały kontakt, dlatego tak bardzo cię lubiły. Nie mnie. Nie kogoś innego. Ale właśnie ciebie. Pamiętasz, Reed? – Płonę! Od środka trawi mnie żywy ogień! – zawył Chalker. – Znowu mnie rażą zabójczym promieniowaniem. Zabiję go i ta śmierć spadnie na wasze głowy, nie na moją! Słyszycie?! Pięć… osiem… – Wypuść to nieszczęsne dziecko. – Gideon się przesunął o kolejny krok do przodu. Był przerażony faktem, że w swoim paranoicznym splątaniu Chalker nie jest już nawet w stanie policzyć po kolei do dziesięciu. – Wypuść chłopca. Weź mnie na jego miejsce. Chalker odwrócił się raptownie i skierował wylot lufy na Gideona. – Cofnij się! Jesteś jednym z nich! Gideon wyciągnął ramiona w stronę obłąkanego naukowca w niemal błagalnym geście. – Sądzisz, że należę do spisku? A więc naciśnij spust. Tylko proszę, proszę, wypuść chłopca. – Sam się o to prosiłeś! – wrzasnął Chalker. Po czym wystrzelił.

4 I spudłował. Gideon padł na asfalt; serce łomotało mu tak silnie, że zdawało się obijać o żebra. Zacisnął mocno powieki, czekając na następną detonację, przeszywający ból i ciemność niebytu. Jednak drugi strzał nie padł. Za to rozległa się kakofonia krzyków, przeplatana elektrostatycznymi trzaskami megafonu. Powoli, bardzo powoli Gideon otworzył oczy i spojrzał w stronę szeregowca. Za uchylonymi drzwiami majaczyła sylwetka Chalkera, który wciąż trzymał przed sobą chłopaka. Ze sposobu, w jaki zaciskał palce na broni, z przyjętej postawy, z gwałtownego drżenia dłoni jasno wynikało, że nigdy wcześniej do nikogo nie strzelał. – To podstęp! – wykrzyknął. – Ty wcale nie jesteś Gideonem! Tylko się pod niego podszywasz! Gideon podniósł się z wolna; cały czas trzymał ręce na widoku. Serce wciąż mu waliło w zawrotnym rytmie. – Reed, dokonajmy wymiany. Weź mnie w zamian za tego małego. – Powiedz im, żeby wyłączyli promieniowanie!!! Gideon przypomniał sobie słowa Fordyce’a: „Pod żadnym pozorem nie kwestionuj jego urojeń”. To było rozsądne polecenie. Jak jednak powinien w tej chwili zareagować? – Reed, wszystko dobrze się ułoży, jeżeli tylko wypuścisz dzieci. – Wyłączcie promieniowanie! – Chalker przykucnął za chłopcem; wykorzystywał go w charakterze żywej tarczy. – Przyprawia mnie o straszne męczarnie! Wyłączcie je albo jego mózg rozpryśnie się na ścianie! – Jakoś się dogadamy. Wszystko będzie dobrze. Ale najpierw musisz uwolnić dziecko. Gideon przesunął się o krok do przodu, potem o następny i jeszcze jeden. Chciał podejść na tyle blisko, żeby w razie potrzeby obezwładnić Chalkera. W innym wypadku mały chłopiec zginie, a snajperzy zdejmą oszalałego nieszczęśnika. Gideon nie zniósłby po raz drugi takiego widoku. – Wyłączcie promieniowanie!!! – zawył Chalker tak, jak tylko może wyć człowiek, który przeżywa katusze. Dygotał na całym ciele i chaotycznie wywijał bronią. Jak dotrzeć do paranoika? Gideon gorączkowo próbował przywołać z pamięci pouczenia Fordyce’a. „Należy skupić na sobie uwagę sprawcy, odwołać się do jego humanitaryzmu”. – Reed, spójrz temu chłopcu w oczy, a zobaczysz, że to tylko niewinne dziecko… – Pali mnie cała skóra! Pali żywym ogniem! – zaskowyczał Chalker. – Co to ja robiłem? A tak. Odliczałem! Sześć… osiem… – Nagle jego twarz wykrzywił paroksyzm bólu. – Znowu to robią! Ach to palenie, straszliwe palenie! Ponownie docisnął lufę pistoletu do szyi chłopca, a ten zaczął skomlić – piskliwie, wręcz nieludzko. – Czekaj! – krzyknął Gideon. – Nie rób tego! Z uniesionymi rękami ruszył szybko w stronę drzwi szeregowca. Czterdzieści metrów, trzydzieści – dystans, który zdoła pokonać zaledwie w kilka sekund… – Dziewięć, DZIESIĘĆ! DZIESIĘĆ! Aaaaaaaaa!…

Gideon dostrzegł palec bielejący na spuście i poderwał się do sprintu. W tym samym momencie z głębi domu wynurzył się mężczyzna i z rykiem rozjuszonego zwierzęcia zaatakował Chalkera od tyłu. Chalker się odwrócił, broń wypaliła, nie uczyniła jednak nikomu krzywdy. – Uciekaj! – Gideon wykrzyknął w biegu do chłopca. Ale chłopiec nie uciekł. Chalker natomiast walczył z zakładnikiem, który siedział mu na plecach. Kręcili się w kółko, aż wreszcie oszalały naukowiec trzasnął napastnikiem o ścianę holu i zdołał się uwolnić. Mężczyzna odbił się od muru i z głośnym wrzaskiem zamachnął się na Chalkera, był jednak otyłym sflaczałym pięćdziesięciolatkiem, więc Chalker bez trudu się uchylił, po czym wyprowadził szybką kontrę i znokautował zakładnika, pozbawiając go przytomności. – Znikaj stąd! – Gideon ponownie przykazał chłopcu w chwili, gdy wpadał na chodnik przed domem. Chalker wywijał bronią nad nieprzytomnym mężczyzną, a tymczasem chłopak wskoczył mu na plecy i zaczął okładać drobnymi pięściami. – Tato, uciekaj! Gideon dobiegał do frontowych schodków. – Nie strzelaj do mojego tatusia! – darł się dzieciak, młócąc rękami. – Wyłączcie promieniowanie! – zawył Chalker. Obracał się wokół własnej osi, wytrącony z równowagi przez chłopaka, i przesuwał pistoletem na boki, jak gdyby w poszukiwaniu celu. Gideon rzucił się szczupakiem przed siebie, ale broń zdążyła wypalić, zanim dopadł oszalałego naukowca. Swoim ciężarem powalił go na ziemię, złapał za rękę i uderzył nią o tralkę. Rozległ się trzask, Chalker wrzasnął z bólu i wypuścił pistolet z dłoni. Zza pleców Gideona zaczęły dobiegać rozpaczliwe krzyki chłopca, który pochylał się nad ojcem rozciągniętym na podłodze. Pocisk z czterdziestkipiątki rozniósł na strzępy połowę jego głowy. Chalker wił się pod Gideonem niczym wielki wąż, ryczał na całe gardło, pluł na wszystkie strony… I wtedy do środka wpadł zastęp SWAT-u. Ktoś brutalnie odepchnął Gideona na bok. Na jego twarz trysnęła ciepła krew zmieszana z fragmentami ciała tuż po tym, gdy ogłuszająca seria z karabinu położyła kres szaleństwu Chalkera. Nagle zapadła martwa cisza. Nie trwała jednak długo. Gdzieś z głębi domu dobiegł płacz i krzyk małej dziewczynki: – Mamusi leci krew! Mamusi leci krew! Gideon przetoczył się na kolana i zwymiotował.

5 Kolejna drużyna SWAT-u, śledczy z laboratorium kryminalistycznego oraz ratownicy medyczni wlali się do wnętrza szeroką falą i nagle zaroiło się od ludzi. Gideon był zdruzgotany rozwojem wypadków. Siedział otępiały na podłodze i machinalnie ocierał krew z twarzy. Nikt nie zwracał na niego uwagi. Sceneria raptownie się zmieniła: tu, gdzie jeszcze przed chwilą panował pełen napięcia impas, rozpoczynała się właśnie precyzyjnie skoordynowana akcja. Każdy wiedział, jaką ma odegrać rolę i na czym polega jego zadanie. Natychmiast wyprowadzono zanoszące się płaczem dzieci, ratownicy medyczni pochylili się nad trojgiem postrzelonych ludzi, funkcjonariusze SWAT-u sprawnie i systematycznie zaczęli przeszukiwać dom, gliniarze rozciągali żółte plastikowe taśmy i zabezpieczali teren. Gideon niepewnie dźwignął się z podłogi i oparł o ścianę. Wciąż uginały się pod nim kolana, nadal zbierało mu się na mdłości. Podszedł do niego jeden z ratowników. – Jakich doznał pan obrażeń…? – To nie moja krew. Ratownik mimo wszystko zaczął obmacywać jego twarz obryzganą krwią Chalkera. – W porządku – zawyrokował w końcu. – Ale trochę pana obmyję, dobrze? Gideon próbował się skoncentrować na słowach ratownika, lecz nieustannie wpadał w wir poczucia winy i odrazy. Znowu. Chryste, to wydarzyło się znowu. Przeszłość powróciła; niewiarygodnie plastyczne i żywe wspomnienie śmierci ojca niemal sparaliżowało go psychicznie. Gideon nie był zdolny do żadnej logicznej myśli, powtarzał tylko histerycznie w duchu: znowu, znowu, znowu. – Osoby postronne muszą opuścić teren – odezwał się jeden z gliniarzy, po czym popchnął lekko Gideona i ratownika w stronę drzwi. Śledczy z laboratorium kryminalistycznego rozłożyli na podłodze niedużą plandekę, a na niej ustawili torby ze swoim sprzętem specjalistycznym. Ratownik ujął Gideona pod ramię. – Chodźmy. Gideon pozwolił się prowadzić. Tymczasem ekipa śledczych zabrała się do wypakowywania rozmaitych przyrządów, markerów, probówek, taśm i foliowych woreczków na dowody. Z charakterystycznym trzaskiem technicy wciągali lateksowe rękawiczki, nakładali siatki na włosy i plastikowe ochraniacze na buty. Emocje szybko opadały; niedawne nerwowe napięcie, panika i histeria ustępowały miejsca banalnemu profesjonalizmowi. To, co jeszcze przed chwilą było dramatem rozstrzygającym o życiu i śmierci, sprowadziło się teraz do listy rutynowych czynności do odfajkowania. Nagle obok Gideona zmaterializował się Fordyce. – Nie oddalaj się – przykazał cicho. – Musisz złożyć zeznania. Na dźwięk tych słów Gideon powrócił do rzeczywistości. – Przecież wszystko widzieliście, co tu jest do zeznawania? Chciał się wynieść stąd w jasną cholerę, jak najszybciej wrócić do Nowego Meksyku i zapomnieć o horrorze, który się tutaj rozegrał. Fordyce wzruszył ramionami. – Taka procedura. Zachowanie agenta sprawiło, że Gideon zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem federalni

nie obwiniają go o śmierć zakładnika. Zapewne tak. I mają rację. Ostatecznie totalnie spieprzył sprawę. Nawalił na całej linii. Znowu zebrało mu się na mdłości. Gdyby tylko powiedział coś innego, odnalazł odpowiednie słowa, albo gdyby zostawił w uchu słuchawkę, może Hammersmith lub ktoś z jego otoczenia zauważyłby, na co się zanosi, i podrzucił jakąś odpowiednią kwestię… Gideon był zbyt zaangażowany emocjonalnie, niezdolny do oddzielenia bieżących wydarzeń od sytuacji, w której doszło do śmierci jego ojca. Powinien był odrzucić propozycję Glinna. Nie dać się w to wciągnąć. Nagle ku własnemu przerażeniu zdał sobie sprawę, że do oczu napływają mu łzy. – Daj spokój – odezwał się Fordyce – Uratowałeś dwójkę dzieciaków. Kobieta też wyjdzie z tego cało. Uszkodzona została tylko tkanka mięśniowa, kula ominęła wszystkie ważne organy. – Dłoń agenta zacisnęła się mocniej na ramieniu Gideona. – Musimy się stąd zbierać. Zabezpieczają teren. Gideon odetchnął głęboko. – Okej. Kiedy ruszyli w stronę drzwi, raptownie zmieniła się atmosfera, jakby nagle przez dom przeleciał podmuch lodowatego powietrza. Kątem oka Gideon dostrzegł, że jedna ze śledczych zamarła w bezruchu. Jednocześnie usłyszał ciche, dziwnie znajome pikanie, ale ogarnięty mdłościami i wyrzutami sumienia w pierwszej chwili nie mógł skojarzyć tego dźwięku. Przystanął, a tymczasem kobieta z laboratorium kryminalistycznego podeszła do swojej torby z ekwipunkiem, pogrzebała w niej chwilę, po czym wyjęła żółte pudełko ze skalą z jednej strony i ręczną sondą na długim kręconym sznurze z drugiej. Gideon natychmiast rozpoznał to urządzenie. Licznik Geigera. Pikanie było ciche, ale regularne, strzałka wychylała się rytmicznie z każdym wydawanym odgłosem. Kobieta przeniosła wzrok na swojego partnera. W pomieszczeniu umilkły wszystkie rozmowy. Gideon poczuł nagłą suchość w ustach. W ciszy, jaka zapanowała wokół, pikanie zdawało się zwielokrotnione. Śledcza wstała znad torby, wyciągnęła sondę przed siebie i powoli skanowała nią pokój. Rozległ się cichy poświst, kliknięcia licznika lekko przyspieszyły. Kobieta drgnęła. Szybko jednak nad sobą zapanowała, postąpiła krok do przodu, a potem – z niemal widoczną niechęcią – skierowała się w stronę ciała Chalkera. Gdy sonda zbliżyła się do zwłok, pikanie przyspieszyło i nasiliło się, by niespodziewanie przejść w glissando rodem z piekieł. Cichy poświst zmienił się w ogłuszający ryk – alarmistyczny skowyt, któremu towarzyszyło wejście strzałki w czerwone pole skali. – O mój Boże – szepnęła kobieta. Rozwarła szeroko oczy w wyrazie niedowierzania i odruchowo zaczęła się wycofywać. A potem raptownie wypuściła licznik z ręki, obróciła się na pięcie i wybiegła z budynku. Urządzenie z trzaskiem spadło na podłogę, powietrze wibrowało od jego wycia, które raz słabło, a raz przybierało na sile, bo sonda na kręconym elastycznym sznurze to się zbliżała, to oddalała od zwłok Chalkera. Nagle w pomieszczeniu zapanowała panika: wszyscy zaczęli bezładnie się wycofywać, szarpać i przepychać nawzajem, byle jak najszybciej wydostać się na zewnątrz. Pierwsi czmychnęli śledczy, za nimi zaś fotografowie, policjanci, funkcjonariusze SWAT-u. W ciągu zaledwie paru sekund każdy na łeb na szyję rzucił się ku drzwiom, niepomny na

obowiązki i procedury. Gideon i Fordyce zostali porwani przez tę ludzką falę i wyniesieni na ulicę przed szeregowcem. Dopiero wtedy zaczęło do nich docierać, co tak naprawdę się wydarzyło w środku. Gideon spojrzał na agenta, którego twarz przybrała trupioblady odcień. – Chalker był napromieniowany. Napromieniowany jak jasna cholera. – Na to wygląda – odparł Fordyce. Gideon machinalnie dotknął lepkiej krwi zasychającej na jego policzku. – A my zostaliśmy skażeni.

6 Niemal namacalnie można było wyczuć dramatyczną zmianę nastroju, jaka zaszła za barierami, gdzie zgromadzili się policjanci i specjaliści od rozwiązywania sytuacji kryzysowych. Atmosfera skupionej aktywności całkowicie się ulotniła, wszyscy stracili rezon. Pierwszą tego oznaką była cisza, która się rozprzestrzeniała po ulicy na podobieństwo kręgów na wodzie. Nawet Fordyce zamilkł, jednak po chwili Gideon spostrzegł, że ktoś przekazuje coś agentowi przez miniaturową słuchawkę. Fordyce przycisnął palcem urządzenie do ucha i zbladł jeszcze bardziej. – Nie – sprzeciwił się kategorycznie. – Nie ma mowy. Nawet się nie zbliżyłem do faceta. Nie możecie mi tego zrobić. Wszyscy zastygli w bezruchu. Również ci, którzy uciekli z szeregowca, stanęli i nasłuchiwali, jakby zdjęci kolektywnym osłupieniem. A potem raptownie tłum znowu zafalował i rozpoczął się odwrót. Choć trzeba przyznać, że nie była to paniczna ucieczka, lecz raczej kontrolowane zwijanie szeregów. Jednocześnie rozległo się wycie kolejnych syren, na niebie pojawiły się helikoptery, a chwilę później w eskorcie radiowozów do barier podjechały nieoznakowane białe furgony bez okien. Otworzyły się tylne drzwi i z wnętrza wyskoczyły postaci, które nieodparcie przywodziły na myśl przybyszów z kosmosu, a na ich białych skafandrach widniały symbole skażenia biologicznego i radiologicznego. Niektórzy z tych kosmitów byli wyposażeni w sprzęt do kontroli zamieszek: pałki, miotacze gazu, broń gładkolufową. Ku konsternacji Gideona szybko i sprawnie zaczęli ustawiać bariery tuż przed czołem cofającego się tłumu, by zatrzymać odwrót. Głośnym krzykiem nakazywali wszystkim pozostanie na miejscu. Rezultat był dramatyczny: gdy tylko ludzie spostrzegli, że odcina im się drogę ucieczki, zapanowała panika. – Co tu się dzieje, do cholery? – zirytował się Gideon. – Obowiązkowa kontrola poziomu indywidualnego skażenia – wyjaśnił z rezygnacją w głosie Fordyce. Pojawiło się jeszcze więcej barier. Jeden z mundurowych zaczął się irytować i próbował przedrzeć się przez zaporę, został jednak siłą zatrzymany przez kilku mężczyzn w białych kombinezonach. Ich koledzy kierowali ludzki strumień w stronę pospiesznie utworzonego obszaru kontroli, ogrodzonego łańcuchami, gdzie każdy był skanowany przez liczniki Geigera. Większość osób puszczano wolno, ale niektóre kierowano do wnętrza białych furgonów. Po chwili z głośnika popłynął komunikat: – Cały personel ma pozostać na obecnych pozycjach do czasu wydania innych rozkazów. Należy podporządkować się wszelkim poleceniom. Nie wychodzić poza bariery. – Kim są ci faceci? – zapytał Gideon. Na twarzy Fordyce’a strach mieszał się z awersją. – NEST – odparł. – NEST? – Zespół Wsparcia do spraw Incydentów Nuklearnych1. To agenda powołana przy Departamencie Energii. Włączają się do działań w przypadku zagrożenia atakiem terrorystycznym z użyciem broni nuklearnej lub materiałów promieniotwórczych. – Naprawdę sądzisz, że to, co się tutaj wydarzyło, miało jakikolwiek związek z terroryzmem?

– Ten facet, Chalker, projektował bomby atomowe. – Mimo to uznanie go za terrorystę jest chyba mocno naciągane. – Doprawdy? – Fordyce z wolna przeniósł spojrzenie swoich intensywnie niebieskich oczu na Gideona. – Przed akcją wspomniałeś, że Chalker odnalazł się w religii… – zawiesił głos. – Czy mogę spytać… o jaką religię chodziło? – Mmm… islam.

7 Wszystkich, którzy aktywowali liczniki Geigera, wpędzano do furgonów niczym bydło. Ciekawska gawiedź, która wcześniej imprezowała z takim zapałem, rozpierzchła się na wszystkie strony, pozostawiając tylko zabawne czapeczki i puszki po piwie walające się po ulicy. Ekipy specjalistów w kombinezonach ochronnych NBC chodziły od drzwi do drzwi, usuwały ludzi z domów i tym samym doprowadzały do scen, w których patos mieszał się z groteską. Zapłakane staruszki kuśtykały przy balkonikach rehabilitacyjnych, zdezorientowane matki wpadały w histerię, dzieci łkały spazmatycznie. Jednym słowem – istne pandemonium. Z głośników nieustannie płynęły przykazania, aby zachować spokój i współpracować z władzami. Towarzyszyły im zapewnienia, że te wszystkie działania są prowadzone w jak najlepiej pojętym interesie mieszkańców. Nikt jednak ani słowem się nie zająknął o możliwości skażenia promieniotwórczego. Gideon wraz z innymi tłoczył się na jednej z prostych ławek zamocowanych wzdłuż ścian furgonu. Drzwi zamknęły się z trzaskiem i ruszyli. Fordyce, który siedział naprzeciwko Gideona, zachowywał kamienną twarz i ponure milczenie, ale większość ludzi sprawiała wrażenie śmiertelnie przerażonych. Wśród nich znajdował się psycholog Hammersmith w zakrwawionej koszuli i funkcjonariusz SWAT-u, który zastrzelił Chalkera praktycznie z przyłożenia i był cały spryskany jego krwią. Radioaktywną krwią. – Mamy przesrane – jęknął policjant. Był dużym napakowanym facetem o grubych ramionach i wyjątkowo cienkim głosie, który zupełnie nie przystawał do potężnej postury. – Wpadliśmy w najgorsze gówno. Wszyscy skonamy. Nie zdołają nam pomóc. W przypadku skażenia radiologicznego to niemożliwe. Gideon zagryzł usta. Ignorancja większości ludzi w zakresie wiedzy o promieniotwórczości wołała wręcz o pomstę do nieba. – Chryste, głowa mi pęka – zawodził dalej mięśniak. – A więc już się zaczyna. – Cicho bądź! – huknął Fordyce. – Spierdalaj – odparował tamten. – Nie pisałem się na takie gówno. Fordyce zacisnął zęby, aż zadrgała mu żuchwa. – Słyszycie, co mówię?! – Antyterrorysta coraz bardziej się nakręcał. – Ja się nie pisałem na takie gówno! Gideon podniósł na niego wzrok i powiedział cichym, wyważonym głosem: – Jesteś opryskany radioaktywną krwią. Lepiej się rozbierz. I pan też niech tak zrobi – zwrócił się do Hammersmitha. – Wszyscy poplamieni krwią mężczyzny, który przetrzymywał zakładników, powinni zdjąć zabrudzone części garderoby. Po tych słowach zapanował moment gorączkowej aktywności. Panika się wzmogła, zachowanie ludzi zakrawało na groteskę. Każdy zaczął zrzucać z siebie ubranie, próbował zeskrobać zaschłą krew ze skóry i z włosów. Każdy z wyjątkiem antyterrorysty. – Po co się wysilać? I tak mamy przesrane. Rak, gnicie flaków i tym podobna franca. Już jesteśmy trupami. – Nikt nie umrze – oświadczył stanowczo Gideon. – Stopień skażenia zależy od tego, jak bardzo napromieniowany był Chalker i z jakim rodzajem radiacji mamy do czynienia.

Funkcjonariusz SWAT-u uniósł potężną głowę i spojrzał podejrzliwie na Gideona przekrwionymi oczami. – A ty co się tak wymądrzasz niby jakiś naukowiec od rakiet nuklearnych? – Bo tak się składa, że jestem takim naukowcem. – Gratuluję, śmieciu. Wobec tego dobrze wiesz, że już jesteśmy martwi, pierdolony kłamco. Gideon postanowił zignorować mięśniaka. – Kłamliwy wsiowy ćwok. Wsiowy ćwok? Zdegustowany Gideon raz jeszcze spojrzał na faceta. Czy to możliwe, że choroba popromienna jemu także rzuciła się na mózg? Ależ skąd. W żadnym razie. To była tylko zwykła, ogłupiająca panika. – Mówię do ciebie, złamasie jeden. Przestań kłamać. Gideon odgarnął palcami włosy z twarzy i z powrotem wpatrzył się w podłogę. Był zmęczony – zmęczony tym dupkiem, zmęczony dzisiejszymi wydarzeniami, zmęczony życiem. Nie miał już dość energii, by prowadzić dyskusję z kretynem. Antyterrorysta znienacka wstał z ławki, złapał Gideona za przód koszuli i poderwał w górę. – Zadałem ci pytanie. Nie odwracaj wzroku. Gideon spojrzał na faceta: czerwona gęba, węźlaste żyły pulsujące na szyi, krople potu na czole, drżące wargi. Obraz głupka, do tego tak komicznego, że Gideon nie mógł się powstrzymać i parsknął głośnym śmiechem. – Według ciebie to takie zabawne? – najeżył się mięśniak i zwinął dłoń w pięść, by wyprowadzić cios. Fordyce zareagował z prędkością atakującego grzechotnika. Huknął z całej siły antyterrorystę w brzuch, tak że tamten tylko jęknął, po czym padł na kolana. Moment później wykręcił mu rękę policyjnym chwytem, nachylił się i wyszeptał kilka słów do ucha. Poluźnił uścisk i funkcjonariusz SWAT-u się przewrócił. Jęczał i łapczywie chwytał ustami powietrze. Kiedy w końcu złapał oddech, z powrotem dźwignął się na kolana. – Siadaj i milcz – rozkazał Fordyce. Mężczyzna potulnie wykonał polecenie. A potem się rozpłakał. Gideon poprawił koszulę. – Dzięki, że zaoszczędziłeś mi fatygi. Fordyce puścił te słowa mimo uszu. – A więc teraz już wiemy – podjął Gideon po chwili. – Niby co? – Że Chalker nie popadł w obłęd. Otrzymał śmiertelną dawkę promieniowania, najprawdopodobniej gamma. Duże dawki tych promieni prowadzą do splątania umysłowego. Hammersmith uniósł głowę. – Skąd pan wie? – Każdy, kto w Los Alamos pracuje z radionuklidami, obowiązkowo poznaje historię incydentów, do których doszło w pionierskich czasach laboratorium, gdy na skutek nieszczęśliwego wypadku materiał rozszczepialny osiągnął masę nadkrytyczną. Cecil Kelley, Harry Daghlian, Louis Slotin, Diabelski Rdzeń. – Diabelski Rdzeń? – zdziwił się Fordyce. – Rdzeń plutonowy, z którym naukowcy dwukrotnie obeszli się nieostrożnie. Za każdym

razem doszło do zapoczątkowania reakcji łańcuchowej i emisji dużej dawki promieniowania jonizacyjnego, co doprowadziło do śmierci obu badaczy. Diabelski Rdzeń został ostatecznie użyty do budowy bomby ABLE, zdetonowanej na atolu Bikini w tysiąc dziewięćset czterdziestym szóstym roku. Niemniej wypadki z jego udziałem wykazały, że wysokie dawki promieni gamma prowadzą do zaburzeń w mózgu. Symptomy wyglądają dokładnie tak, jak w przypadku Chalkera – irracjonalne reakcje, napady szału, urojenia, porażający ból głowy, do tego torsje i palenie w jamie brzusznej, które przyprawia o straszne męczarnie. Ostra choroba popromienna. – To nadaje dzisiejszym wydarzeniom zupełnie nowy wymiar – zdecydował Hammersmith. – Zasadniczą kwestią – ciągnął Gideon – pozostaje forma, jaką przybrała psychoza Chalkera. Dlaczego utrzymywał, że ktoś bombarduje jego mózg wiązkami promieniowania radioaktywnego? Prowadzi na nim eksperymenty? – To klasyczne objawy schizofrenii – zauważył Hammersmith. – Owszem, ale Chalker nie cierpiał na schizofrenię. I czemu się upierał, że ludzie, od których wynajmuje mieszkanie, są agentami rządowymi? Fordyce spojrzał surowo na Gideona. – Chyba nie wierzysz, że ten nieszczęsny gość, właściciel szeregowca, był agentem rządowym? – Nie. Jednak wciąż mnie nurtuje, dlaczego Chalker wielokrotnie wspominał o przeprowadzanych na nim eksperymentach i dlaczego zaprzeczał, że kiedykolwiek mieszkał w tamtym domu. To się nie trzyma kupy. Fordyce potrząsnął głową. – Obawiam się, że dla mnie trzyma się aż nadto. I z każdą chwilą nabiera coraz głębszego sensu. – A mianowicie? – spytał Gideon. – Sam to poskładaj. Facet pracuje w Los Alamos. Ma certyfikat dostępu do najściślejszych tajemnic. Projektuje broń nuklearną. Przechodzi na islam. Znika na dwa miesiące. A następnie pojawia się w Nowym Jorku napromieniowany jak cholera. – I co z tego? – To, że sukinsyn przyłączył się do dżihadystów! Dzięki jego pomocy terroryści dostali do rąk materiał radioaktywny. Obeszli się z nim nieostrożnie, tak jak w przypadku tego Diabelskiego Rdzenia, o którym mówiłeś, i w rezultacie Chalker został skażony. – Chalker nie należał do radykałów – zaprotestował Gideon. – Był cichy i niepozorny. Nigdy nikogo nie próbował nawracać. Zachowywał swoje religijne przekonania wyłącznie dla siebie. Fordyce zaśmiał się gorzko. – Ci niepozorni są zawsze najgorsi. W furgonie zapanowała cisza. Każdy z uwagą przysłuchiwał się rozmowie. Tymczasem w Gideonie narastała trwoga: słowom Fordyce’a nie można było odmówić logiki. Co więcej, im dłużej się nad tym zastanawiał, tym bardziej podzielał podejrzenia agenta. Człowiek o osobowości Chalkera – niepewny siebie, z poczuciem zagubienia – mógłby z powodzeniem odnaleźć w dżihadzie swoje powołanie. Zwłaszcza że trudno było znaleźć inne

wytłumaczenie dla źródła tak silnego promieniowania gamma, na jakie został wystawiony Chalker, niż incydentalne przekroczenie masy krytycznej materiału rozszczepialnego. – Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy – odezwał się Fordyce, podczas gdy furgon wyraźnie zwalniał. – Spełnił się nasz najgorszy koszmar. Terroryści islamscy załatwili sobie bombę atomową.

8 Drzwi furgonu otworzyły się w miejscu, które przypominało wielki podziemny garaż. Wprost z wnętrza pojazdu wpędzono wszystkich do tunelu z przejrzystej folii. Gideon miał świadomość, że skażenie, na jakie zostali narażeni, było minimalne, dlatego uznał tę procedurę za mocno przesadną, podyktowaną raczej wymogami biurokratycznymi niż autentyczną potrzebą. Potem całe towarzystwo zgromadzono w wyjątkowo nowoczesnej poczekalni: dookoła chrom, porcelana i nierdzewna stal, w każdym kącie monitory i konsole komputerowe. Wszystko pachniało nowością, najwyraźniej nigdy wcześniej nie było używane. Podzielono ich według płci na grupy i kazano się rozebrać do naga. Następnie każdy został przeprowadzony przez system natrysków i dokładnie przebadany. Wykonano testy krwi, zaaplikowano po kilka zastrzyków, wydano czyste ubrania, raz jeszcze poddano badaniom, aż wreszcie wpuszczono do kolejnej poczekalni. Ten podziemny obiekt imponował rozmachem i zaawansowaniem technologicznym. Bez wątpienia wybudowano go po jedenastym września na wypadek ataku terrorystycznego z użyciem materiałów radioaktywnych. Urządzenia do dekontaminacji, jakie tutaj zainstalowano, znacznie przewyższały poziomem nawet te, które były na wyposażeniu Los Alamos. Jakkolwiek niezwykłe mogło się wydawać to miejsce, Gideon niczemu się nie dziwił. Aglomeracja rozmiarów Nowego Jorku z pewnością potrzebowała równie rozbudowanego centrum odkażania. Do poczekalni wszedł radośnie uśmiechnięty naukowiec ubrany w zwyczajny laboratoryjny fartuch. Był pierwszą osobą bez kosmicznego kombinezonu ochronnego, z jaką zetknęli się w tym przybytku. Towarzyszył mu drobny posępny mężczyzna w ciemnym garniturze. Pomimo mało okazałej postury i niskiego wzrostu miał w sobie coś władczego. Gideon natychmiast go rozpoznał: Myron Dart, zastępca dyrektora Los Alamos w czasach, gdy rozpoczynał pracę w laboratorium. Później Dart przeszedł na jakąś rządową posadę w Waszyngtonie, dlatego Gideon nie znał go zbyt dobrze, ale w powszechnej opinii facet uchodził za kompetentnego i uczciwego. Ciekawe, jak się zachowa w obliczu tego kryzysu. Pierwszy odezwał się radosny naukowiec. – Jestem doktor Berk i mam dla państwa doskonałą wiadomość: wszyscy zostaliście odkażeni – oświadczył z tak promienną miną, jakby im gratulował pomyślnego zdania matury. – Każdemu udzielimy jeszcze indywidualnej porady, a potem będą mogli państwo wrócić do własnego życia. – Jak poważne było skażenie? – zatroskał się Hammersmith. – Minimalne. Podczas indywidualnych konsultacji każdy pozna stopień napromieniowania, jakiemu został poddany. Mężczyzna, który przetrzymywał zakładników, uległ skażeniu w innym miejscu niż to, gdzie się dopuścił przestępstwa, a choroba popromienna nie działa jak grypa. Nie można się nią zarazić od innego człowieka drogą kropelkową. Po tej przemowie naprzód wystąpił Dart. Wyglądał starzej, niż Gideon go zapamiętał; miał przygarbione ramiona i długą wychudłą twarz. Za to jak zwykle był nienagannie ubrany: szary doskonale skrojony garnitur w dyskretne prążki, a do tego jedwabny krawat w najmodniejszym obecnie kolorze lawendy, co zaskakiwało u człowieka pokroju Darta. Jednak pomimo tej

ekstrawagancji, a może właśnie z jej powodu, otaczała go aura spokojnej pewności siebie. – Doktor Myron Dart – przedstawił się sucho. – Dowódca Zespołu Wsparcia do spraw Incydentów Nuklearnych. Przede wszystkim chciałbym państwa uczulić na jeden bardzo ważny aspekt sprawy. Założył ręce za plecy i stalowymi oczami zaczął wodzić po zebranych, powoli i znacząco, jak gdyby zamierzał dotrzeć do każdego z osobna. – Na razie do opinii publicznej nie przedostała się wiadomość, że mieliśmy do czynienia z incydentem radiologicznym. Mogą państwo wyobrazić sobie panikę, jaka by zapanowała po ujawnieniu takiej informacji. Dlatego wszyscy bez wyjątku musicie zachować całkowitą dyskrecję. Jedyne słowa, jakie wolno wam na ten temat wypowiadać, to „bez komentarza”. Tak zareagujecie na wszelkie pytania, czy będą one zadane przez przedstawicieli mediów, czy też członków waszych rodzin. A wierzcie mi, zostaniecie zasypani pytaniami. Zawiesił głos dla zwiększenia efektu dramatycznego, po czym podjął wątek. – Zanim opuścicie ten ośrodek, podpiszecie klauzulę poufności. Jeżeli ktoś nie wyrazi na to zgody, zostanie tu zatrzymany na czas nieokreślony. Złamanie klauzuli grozi poważnymi konsekwencjami prawnymi: pociągnięciem do odpowiedzialności zarówno cywilnej, jak i karnej. Szczegółowy wykaz sankcji zawarto w dokumencie, który wszystkim zostanie przedłożony do podpisu. Przykro mi, lecz to niezbędna procedura, mam nadzieję, że okażą państwo pełne zrozumienie. Nikt nie odezwał się ani słowem. Dart wypowiedział to wszystko cichym, łagodnym głosem, ale może właśnie dlatego Gideon nie miał wątpliwości, że tamten nie żartuje. – Przepraszam za wszelkie niedogodności i stres, na jaki byliście narażeni – odezwał się Dart ponownie. – Szczęśliwie nikt nie uległ poważnemu skażeniu. Promieniowanie, na jakie zostaliście wystawieni, było marginalne. Pozostawiam państwa w kompetentnych rękach doktora Berka. Życzę miłego dnia. Odwrócił się i wyszedł. Berk zerknął na podkładkę z klipsem. – Doskonale. Będę państwa wywoływał alfabetycznie. – Teraz zachowywał się jak entuzjastyczny opiekun na wakacyjnym obozie szkolnym. – Sierżant Adair i funkcjonariusz Corley, proszę za mną. Gideon rozejrzał się po zgromadzonych. Antyterrorysty, któremu odbiło w furgonie, nie było razem z nimi w grupie, ale z przepastnych czeluści tego obiektu dobiegały jakieś piskliwe groźby i protesty, najprawdopodobniej wykrzykiwane właśnie przez niego. Nagle drzwi się otworzyły i do środka ponownie wszedł Myron Dart, tym razem w towarzystwie Manuela Garzy. Szef NEST-u sprawiał wrażenie zdegustowanego. – Gideon Crew? Powędrował wzrokiem po zebranych, a w jego oczach pojawił się błysk, który zdradzał, że twarz Gideona nie jest mu obca. Gideon podniósł się z miejsca. Garza do niego podszedł. – Idziemy – nakazał cicho. – Ale… – Bez dyskusji – uciął sucho i skierował się ku drzwiom.